Marjorie Kinnan-Rawlings ROCZNIAK Bezludną, otoczoną lasami farmę rodziny Baxterów umieściła autorka „Roczniaka" na półwyspie Floryda, wysuniętym na południowy wschód skrawku Stanów Zjednoczonych. Dzisiejsza Floryda kojarzy się nam przede wszystkim z położonymi na jej wschodnim wybrzeżu, znanymi z ciepłego, łagodnego klimatu, miejscowościami nadmorskimi: West Palm Beach i Miami Beach, a także — z amerykańską wyrzutnią rakietową na przylądku Canareral. Powieść Marjorie Kinnan-Rawlings (przybliżona wymowa: madżori kinan rolinz) pokazuje Florydę dawną, w latach, w których żywe są ,nie tylko wspomnienia z wojny secesyjnej 1861—65 (akcja powieści toczy się w r. 1870), ale także reminiscencje z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy to Floryda była terenem wpływów hiszpańskich. Czarnoocy, smagli jeźdźcy hiszpańscy zwidujący się Jody'emu na leśnych traktach objęli Florydę we władanie już w r. 1513. Oni to pierwsi walczyli z pierwotnymi mieszkańcami Florydy — Indianami z plemienia Seminolów, ścierali się z osadnikami francuskimi i z napierającymi z przyległych do półwyspu terenów Anglikami. W końcu jednak zrezygnowali z Flo- 5 rydy; najpierw w r. 1763 odstąpili ją — na krótko zresztą — Anglii, później, w r. 1819, odsprzedali ją powstałym tymczasem Stanom Zjednoczonym AP. W r. 1822 Floryda otrzymuje status terytorium (tzn. obszaru uznanego za własność USA, lecz posiadającego ograniczone prawa samorządowe), zaś w r. 1845 — mając już wymaganą liczbę stałych mieszkańców — zostaje przyjęta do Unii jako niezależny stan. W wojnie secesyjnej Floryda opowiedziała się po stronie stanów południowych i dopiero po klęsce Konfederacji została ponownie przyjęta w r. 1868 w poczet członków Unii. O twórczości autorki „Roczniaka" napisano w Stanach Zjednoczonych stosunkowo niewiele; wiadomości o jej życiu też są skąpe. Marjorie Rawlings, z domu Kinnan, urodziła się w r. 1896 w Waszyngtonie, studiowała na uniwersytecie w Wisconsin, przez kilka lat zajmowała się — bez większego powodzenia zresztą — dziennikarstwem, była dwukrotnie zamężna (z pierwszym mężem, pod którego nazwiskiem znana jest jako pisarka, rozwiodła się), zmarła na udar mózgu w r. 1953 w St. Augustine na Florydzie. Przełomową datą w jej życiu jest r. 1928. Przeniosła się wtedy na Florydę, osiadła w niewielkiej farmie Cross Creek, by hodować pomarańcze i — z dala od miejskiego zgiełku — tworzyć. W powstałych tu powieściach i opowiadaniach opisywała urzekająco piękną przyrodę Florydy i prostych ludzi ze swego otoczenia: farmerów, robotników leśnych, myśliwych, drobnych kupców. Z czasem osiągnęła uznanie — jedno z jej opowiadań zyskało w r. 1933 Nagrodę 0'Henry'ego, inne weszło do kanonu lektur szkolnych, ale dopiero wydana w r. 1938 powieść pt. „Roczniak" była prawdziwym sukcesem: w r. 1939 6 otrzymała bardzo cenioną Nagrodę Pulitzera, a w r. 1946 została sfilmowana (film ten przed laty wyświetlany również w Polsce — reżyserował Clarence L. Brown, zaś w roli ojca wystąpił tak popularny później Gregory Peck). „Roczniak" to powieść o psychicznym dojrzewaniu. Jody pomaga rodzicom w gospodarstwie, chodzi z ojcem na polowania, bawi się, buszuje po okolicy i jest pogodnym 12-letnim chłopcem, gdy nagle staje wobec trudnego konfliktu uczuciowego. Traci ulubionego wychowanka, małego jelonka, długo cierpi, zanim zrozumie, że to twarde realia farmerskiego bytowania, a nie brak serca warunkują postępowanie rodziców i że jelonek musiał zginąć dlatego, żeby przetrwać mogła rodzina Baxterów. Jody wchodzi w dojrzałość przeżywszy uczucie gorącego przywiązania i głębokiego żalu, buntu przeciwko rodzicom i odrazy do świata dorosłych. Zrozumienie cudzych racji i konieczności dokonywania wyborów — czasem bardzo bolesnych — przynosi chłopcu uspokojenie. Rozpamiętując minione, Jody znajduje na koniec pewną ulgę we wniosku, że „prawdziwy mężczyzna przyjmuje swój los i idzie ^przód". ? IZABELLA KORSAK Rozdział 1 Nad chatą unosił się cienki, prosty słupek dymu. Gdy opuszczał czerwień komina, był niebieski, a potem rozpływał się w błękicie kwietniowego nieba i szarzał. Jody przyglądał mu się i rozmyślał. To dogasał ogień pod kuchnią. Matka odwieszała garnki i talerze po obiedzie. Był piątek. Teraz matka zamiecie podłogę, a potem jeśli mu szczęście dopisze, zabierze się do szorowania podłogi kukurydzianą szczotką. Zajęta pracą, zauważy jego nieobecność dopiero wówczas, gdy on dotrze już do Doliny. Stał chwilę, huśtając trzymaną w ręku motyką. Polana, na której leżała farma, byłaby nawet przyjemna, gdyby nie rozciągały się przed nią nie pielone grządki młodej kukurydzy. Dzikie pszczoły znalazły przy bramie bez indyjski. Zaroiły się tak żarłocznie wśród lawendy, 8 jak gdyby nie było innych kwiatów w gęstwinie, jak gdyby zapomniały o żółtym jaśminie marcowym, o słodyczy wawrzynu i magnolii w nadchodzącym maju. Przyszło mu na myśl, że mógłby pójść za szybką linią lotu czarno--złotych pszczół i znaleźć barć pełną bursztynowego miodu. Domowy zapas syropu z trzciny cukrowej wyczerpał się podobnie jak konfitury. Szukanie barci było przyjemniejszym zajęciem niż kopanie, a kukurydza może jeszcze trochę poczekać. Popołudnie tętniło łagodnym szmerem, który przenikał je na wskroś, jak brzęczenie pszczół przenika kwiaty bzu, tak że chłopiec musiał iść na przełaj przez polanę, między sosnami i dalej drogą prowadzącą do strumienia. Barć powinna znajdować się gdzieś w pobliżu wody. Oparł motykę o płot. Poszedł przez pole kukurydzy, aż stracił dom z oczu. Chwyciwszy się oburącz, wziął rozmach i przeskoczył przez płot. Julia, stary pies myśliwski, pojechała z ojcem na wozie do Grahamsville, lecz buldog Rip i nowy psiak Perk ujrzały chłopca przeskakującego przez płot i podbiegły do niego. Rip szczekał grubym głosem, mały zaś kundel ujadał cienko i przeraźliwie. Gdy go psy poznały, zaczęły merdać przymilnie krótkimi ogonami. Jody kazał im wrócić na podwórze. Patrzyły za nim obojętnie. Pomyślał, że są parą godną litości, nie nadają się bowiem do niczego prócz gonitwy i polowania. Zwracały na niego uwagę tylko wówczas, kiedy rano i wieczorem przynosił im miski z resztkami ze stołu. Julia była pełna wdzięku, ale swą miłością darzyła wyłącznie jego ojca, Penny'ego Baxtera. Jody nieraz chciał zbliżyć się do Julii i zaprzyjaźnić z nią, ale suka wcale nie zwracała na niego uwagi. — Rośliście razem, ty i ona — opowiadał ojciec. — 9 Minęło dziesięć lat od czasu, gdy byłeś dwulatkiem, a ona szczeniaczkiem. Uderzyłeś ją kiedyś nieumyślnie. Tego Julia nie może ci przebaczyć. Zdarza się to często psom myśliwskim. Jody okrążył szopę i stodołę i skręcił na południe między karłowate dęby. Chciałby mieć psa takiego jak babcia Hutto. Białego, kędzierzawego, umiejącego robić różne sztuczki. Kiedy babcia Hutto trzęsła się ze śmiechu, pies wskakiwał jej na kolana i lizał po twarzy, wywijając puszystym ogonem, jak gdyby śmiał się wraz ze swą panią. Jody chciałby mieć jakieś zwierzę na własność. Pies lizałby go po twarzy i łaził za nim jak Julia za ojcem. Jody przeciął piaszczystą drogę i pobiegł w kierunku wschodnim. Do Doliny było jeszcze około półtorej mili, ale chłopcu zdawało się, że mógłby tak biec bez końca. Nie bolały go nogi jak podczas pracy w polu. Zwolnił więc kroku, żeby przedłużyć spacer. Minął wielkie sosny. Miejsce, w którym się znalazł, otoczone było ścianą gęsto rosnących sosenek. Każda była tak cienka, że mogłaby jego zdaniem zaledwie służyć na podpałkę. Droga wiodła pod górę. Zatrzymał się na szczycie. Kwietniowe niebo było obramowane śniadymi kopcami piasku i sosnami. Miało kolor błękitny jak samodziałowa koszula babci Hutto, barwiona farbą indygo. Małe chmurki trwały na niebie bez ruchu jak kwiaty bawełny. Po chwili słońce znikło i chmury zszarzały. „Zdaje się, że przed zmierzchem spadnie deszcz" — pomyślał Jody. Spadziste wzgórze skusiło go do biegu. Dotarł do piaszczystej drogi, która wiodła w stronę Srebrnej Doliny. Zwolnił kroku i oglądał wszystkie drzewa, jedno po drugim, wszystkie tak dobrze mu znane. Podszedł do 10 magnolii, na której kiedyś wyciął głowę dzikiego kota. Gęsta roślinność świadczyła, że w pobliżu znajduje się woda. „Jakie to dziwne — pomyślał Jody — że w niektórych miejscach rośnie taka rozmaita roślinność". Tuż obok cienkich sosenek — wspaniałe, wybujałe magnolie. Byle tylko w pobliżu było jezioro, rzeczka lub rzeka. Psy, na przykład, mogą być wszędzie takie same, i woły, i osły, i konie. A drzewa są różne, zależnie od miejsca, na którym rosną. „To chyba dlatego, że nie mogą się poruszać — pomyślał — i czerpią pokarm z ziemi". Wschodni skraj drogi spływał w stronę strumyka. Na brzegu rosła bujna roślinność, magnolie, sosny smolne, ambrowce i szare jesiony. Jody zbliżył się do źródła ocienionego drzewami. Był bardzo wzruszony. To była jego ulubiona kryjówka. Źródło, o woazie czystej jak studzienna, tryskało nie wiadomo skąd na piasek. Jak gdyby brzegi połączyły swoje zielone dłonie dla ochrony źródełka. W miejscu gdzie woda wydobywała się z ziemi, powstawał wir, w którym kręciły się ziarenka piasku. Nieco wyżej znajdowało się główne źródło, które torowało sobie drogę przez wapienne skały i płynęło w dół, tworząc strumyk. Potok spływał do Jeziora Jerzego, które było częścią Rzeki św. Jana, wielkiej rzeki płynącej na północ, w stronę morza. Chłopca podniecało oglądanie źródeł oceanu. Zapewne istniały jeszcze inne źródła, ale tylko to jedno było jego własnością. Myślał z zadowoleniem, że nikt tu nie przychodzi prócz niego, dzikich zwierząt i ptaków, chcących ugasić pragnienie. Rozgrzała go ta włóczęga. Mroczna Dolina kładła na nim chłodne dłonie. Podwinął nogawki spodni i za- // nurzył brudne nogi w płytkim strumyku. Piasek wciskał się między palce i dotykał kostek. Woda była taka zimna, że w pierwszej chwili nieomal parzyła skórę. Brodził tam i z powrotem, wsuwając na próbę wielki palec pod gładkie kamienie napotykane po drodze. Ławica płotek wypłynęła spod wielkiej gałęzi. Gonił je biegnąc po płytkiej wodzie. Po chwili znikły tak szybko, jak gdyby ich nie było wcale. Jody skulił się przy nagim korzeniu dębu, tam gdzie było głębiej, myśląc, że może rybki wrócą, lecz tylko ropucha wyskoczyła spod szlamu, wlepiła w Jody'egi oczy i uciekła w szalonym popłochu, kryjąc się pod korzeniami drzew. Jody roześmiał się. — Nie jestem szopem. Nie złapię cię! — zawołał za nią. Wiatr rozsunął baldachim gałęzi nad głową chłopca. Przez ten otwór spłynęło słońce i położyło się na ramionach i głowie Jody'ego. Przyjemnie było mieć głowę w słońcu, a obolałe nogi w chłodzie. Wiatr ustał, słońce już nie piekło. Jody udał się na przeciwległy brzeg, gdzie zarośla były rzadsze. Niska palemka otarła się o niego i przypomniała, że głęboko w kieszeni ma nóż. Przecież jeszcze na Boże Narodzenie umyślił sobie, że zbuduje młvnek wodny. Nigdy jeszcze sam nie robił takiej zabawki. 01iver, syn babci Hutto, robił zawsze takie młynki, ilekroć bywał w domu po powrocie z morza. Jody zabrał się ostro do roboty. Zmarszczył czoło usiłując sobie przypomnieć dokładnie szczegóły, potrzebne do wykonania koła tak, aby się obracało. Uciął dwie rozwidlone gałązki tych samych rozmiarów i ostrugał je w kształcie litery „y". Pamiętał, że 01iver bardzo dbał o to, by oś była okrągła i gładka. W połowie drogi do brzegu rosła dzika wiśnia. Wspiął się na drzewo i uciął gałązkę gładką jak wypolerowany 12 ołówek. Wybrał pęk liści palmowych i wyciął dwa pasy łykowatego włókna długości czterech cali i szerokości jednego Pośrodku każdego pasa wyciął podłużną szparę tak szeroką, by zmieścić patyk. Pasy i gałązki muszą przylegać dokładnie, pod kątem, jak skrzydła prawdziwego młyna. Starannie wszystko umocował. Gałązki w kształcie litery „y" wepchnął mocno w piasek o kilka kroków poniżej źródełka. Woda miała zaledwie paręnaście cali głębokości, ale płynęła wartkim nurtem. Koło młyńskie z liści palmowych winno lekko dotykać powierzchni. Jody próbował, na jakiej wysokości je umieścić, a potem, zadowolony, położył pręt między gałązkami. Młynek zawisł bez ruchu. Jody pokręcił go ostrożnie, pomagając osi ułożyć się w rowkach gałązek. Pręt zaczął się obracać. Prąd chwycił giętki koniec gałązki palmowej, a równocześnie uruchomiły się następne liście, które jak skrzydła prawdziwego młyna zaczęły krążyć w górę i w dół. Mały młynek ożył. Koło wirowało. Młynek poruszał się powolnym ruchem jak wielki młyn wodny w Lynne, który mełł kukurydzę na mąkę. Jody westchnął głęboko. Rzucił się na piasek porośnięty zielenią, tuż nad wodą, poddając się działaniu ruchu i pędu. W górę i w dół, w górę i w dół! Młynek był cudowny. Tryskające źródło jak gdyby chciało się oderwać od ziemi, płynąc nieprzerwanym, cienkim strumieniem. Źródło było zaczątkiem wód biegnących do morza. Taki młynek mógłby obracać się wiecznie, gdyby nie wiewiórki, które na pewno zjedzą słodkie liście. Wtedy ustałby pęd koła. „Gdy będę stary, tak stary jak ojciec — pomyślał Jody — postaram się o to, by bieg młynka trwał nieprzerwanie". 13 Odsunął kamień, który ocierał krawędzią jego żebra, i zarył się głębiej w piasek, żłobiąc wygodne gniazdo d\a bioder i ramion. Wyciągnął ramię i oparł na nim „j0wę. Ciepło słoneczne spłynęło na Jody'ego jak ciepło mjekkiej kołdry. Tonąc w piasku i słońcu, obserwował lenivvie młynek. Obroty koła miały w sobie coś hipno-tyzUjącego. Powieki chłopca migały wraz z ruchem palixiowych liści. Krople srebra spadające z koła młyńskiego łączyły się, tworząc jakby ogon spadającej gwiazdy. Woda wydawała dźwięk podobny do mruczenia kota Cnłepcącego mleko. Znienacka zakumkała żaba i ucichła. yy ciągu sekundy chłopiec jak gdyby zawisł na krawędzi wySokiego brzegu wśród liści szałwii, głosu żaby i perlistych kropel kapiących z młynka. Lecz zamiast stoczyć sje z tej krawędzi, zawisł na niej jak gdyby pogrążony w miękkim puchu. Błękitno-białe niebo zamknęło się nad nim. Zasnął. Kiedy się przebudził, nie mógł zdać sobie sprawy, g(jzie się znajduje. Był to jak gdyby obcy świat. Przez ck\vilę sądził, że jeszcze śni. Słońce zaszło, a wraz z nim zni^y wszystkie światła i cienie. Nie było już ani czarnych pni dębowych, ani lśniącej zieleni liści magnolii, ani złocistych wzorów tam, gdzie przedtem słońce przesiewało światło między gałęziami dzikiej wiśni. Cały świat był oSniity łagodną szarością. A on leżał wśród tych oparów ;ak gałązka w kaskadzie wodnej. Mgła pieściła skórę. Była trochę wilgotna, ciepła i chłodna zarazem. Jody położył się na wznak i miał wrażenie, że spogląda w łagodną szarość piersi gruchającego smutnie gołębia. Leżał chłonąc jak młoda roślina kapiący deszcz. Kiedy twarz zwilgotniała mu do reszty, a koszula przemokła, 0puścił swą kryjówkę. Zatrzymał się nagle. Podczas gdy 14 spał, do źródła przyszła łania. Widać było świeże ślady wiodące od wschodniego brzegu. Ślady urywały się nad wodą. Były ostre i spiczaste, głęboko odciśnięte w piasku, wskazywały na to, że łania była duża i stara. Kto wie, może nawet cielna. Zeszła na dół i piła ze źródła. Nie spostrzegła go, kiedy spał. A potem zwietrzyła i przestraszona uciekła, co można było poznać po zmieszanych śladach. Ślady pozostawione na przeciwnym brzegu miały za sobą wydłużone smugi. Może nie zdążyła ugasić pragnienia? Kiedy go zobaczyła, odwróciła się i pobiegła wyrzucając w popłochu tumany piasku. Jody miał jednak nadzieję, że nie była już spragniona w chwili, gdy szeroko otwartymi oczami obserwowała go z gęstwiny. Rozejrzał się również za innymi śladami. Wiewiórki, z natury ciekawe, biegały przy brzegu, tam i z powrotem. Również szop przeszedł tą drogą, zostawiając ślady pazurów ostrych jak szpony. Ale Jody nie umiałby określić ściśle, kiedy to było. Tylko jego ojciec mógłby dokładnie powiedzieć, o której godzinie przechodziło tędy każde zwierzę. Ale łania była tu na pewno i spłoszyła się. Wrócił do młynka. Koło kręciło się równomiernie, jak gdyby znajdowało się tam zawsze. Koło z liści palmowych było słabe, ale udawało siłę borykając się z płytką wodą. Liście lśniły od deszczu. Jody spojrzał na niebo. Nie mógł w tej szarości określić godziny ani jak długo spał. Pobiegł szybko na zachodni brzeg, skąd otwierał się szeroki widok. Gdy tak stał wahając się — iść czy pozostać — deszcz przestał padać równie cicho, jak zaczął. Lekki wiatr nadciągnął z południowego zachodu. Wyjrzało słońce. Chmury zbiegły się razem w wielką pierzastą poduszkę, a piękna i kolorowa tęcza zatoczyła szeroki łuk przez wschodnią stronę nieba 15 Jody miał uczucie, że zamiera z zachwytu. Ziemia była bladozielona, powietrze przezroczyste i złote, prześwietlone odblaskami kropel tęczowych, wszystkie drzewa, trawa i krzewy lśniły jak lakierowane. Zakipiało w nim źródło radości tak nieodparcie jak źródło strumienia. Podniósł ramiona, wyprostował je jak skrzydła wodnego ptaka. Zaczął obracać się w miejscu. Kręcił się w zapamiętaniu coraz szybciej, aż ruch ten zmienił się w wir, a gdy wydawało mu się, że rozsadzi go pęd, zaszumiało mu w głowie, zamknął oczy, opadł na ziemię i leżał na wznak w krzakach janowca i szałwii. Ziemia wirowała pod nim i razem z nim. Otworzył oczy. Wirowało nad nim błękitne niebo kwietniowe i wełniste chmury. Chłopiec, ziemia, niebo i drzewa sprzęgły się w jedność. Wir ustał, Jody oprzytomniał i podniósł się z ziemi. Był oszołomiony, czuł się dziwnie lekki, ale coś w nim przeminęło i kwietniowy dzień stał się znów dniem powszednim. Zawrócił i pobiegł w stronę domu, wdychając głęboko wilgotny zapach sosen. Piasek stwardniał po deszczu. Droga powrotna była wygodna. Słońce prawie zaszło, gdy ukazały się wielkie sosny rosnące wokół farmy Baxte-rów. Były wysokie i ciemne na tle złocistoczerwonego zachodu. Usłyszał kłótliwy gwar kurcząt; oznaczało to, że niedawno zostały nakarmione. Wszedł na podwórze. Mokre od deszczu, szare belki błyszczały we wspaniałym świetle zachodu. Dym kłębił się gęsto nad glinianym kominem. Kolacja była chyba gotowa, a gorący chleb piekł się w brytfannie. Przypuszczał, że ojciec nie wrócił jeszcze z Grahamsville. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że może nie powinien był opuszczać domu podczas nieobecności ojca. Jeżeli matka potrzebowała drzewa, będzie 16 się na pewno gniewała. A nawet ojciec pokiwa głową i powie: „Synu!"... Usłyszał jednak parskanie starego Cezara i zrozumiał, że ojciec już wrócił. Obejście szumiało miłym gwarem. Koń parskał przy bramie, cielę beczało w oborze, a krowa odpowiadała porykiem, kury gdakały i psy szczekały jak zwykle wieczorem. Dobrze było być głodnym i wiedzieć, że zbliża się pora posiłku. Inwentarz żywy czekał z niezachwianą ufnością. Koniec zimy był skąpy, brakło kukurydzy, siana i suszonej fasoli. Lecz teraz, w kwietniu, pastwiska są zielone i soczyste. Nawet kurczęta rozkoszują się pędami młodej trawy. Psy znalazły tego wieczora gniazdo młodych królików, a po takich przysmakach resztki z baksterow-skiego stołu były im dziś raczej obojętne. Jody ujrzał pod wozem Julię, znużoną po bardzo długim biegu. Otworzył bramę i poszedł na poszukiwanie ojca. Penny Baxter stał przy sągu drzewa. Wciąż jeszcze miał na sobie odświętny surdut, w którym brał ślub, a który przywdziewał, gdy szedł do kościoła lub jechał na targ. Rękawy surduta były nieco przykrótkie, nie dlatego, że Penny urósł, lecz po prostu dlatego, że materiał zbiegł się pod wpływem wilgoci i wskutek ciągłego prasowania. Jody ujrzał ręce ojca, nieproporcjonalnie wielkie, obejmujące wiązkę drzewa. Ojciec odrabiał pracę Jody'ego w swym najlepszym ubraniu! Jody podbiegł wołając: — Ja to zrobię, tato! Przypuszczał, że jego dobre chęci przesłonią przewinę. Ojciec wyprostował się. — Straciłem już nadzieję, że cię zobaczę — powiedział. — Poszedłem do Doliny. — Aha, to był naprawdę bardzo odpowiedni dzień. 17 by pójść na spacer do Doliny — rzekł Penny — lub gdziekolwiek indziej. Jak to się stało, że wybrałeś się tak daleko? Jody'emu trudno było sobie przypomnieć, dlaczego tam poszedł, jakby to się stało przed rokiem. Musiał w myślach powrócić do chwili, kiedy odstawił motykę. — Aha — przypomniał sobie — chciałem iść śladem pszczół i poszukać barci. — No i co? Znalazłeś? Jody zmieszał się. — Niech mnie gęś kopnie. Zapomniałem, że poszedłem jej szukać! Zrobiło mu się tak nieswojo jak psu myśliwskiemu, kiedy się go przyłapie na gorącym uczynku pogoni za myszką polną. Spojrzał nieśmiało na ojca. Bladoniebieskie oczy Penny'ego zabłysły. — Mów prawdę, Jody, wal prosto z mostu — powiedział ojciec. — Czy ta barć nie jest wykrętem, który ma na celu ukrycie zwyczajnej włóczęgi? Jody uśmiechnął się. — Wpadłem na ten pomysł — przyznał — zanim jeszcze zacząłem szukać barci. — Tak też przypuszczałem. Przyszło mi to na myśl, gdy jechałem do Grahamsville. Powiedziałem sobie: „Jody pracuje teraz w polu. Kopanie nie zabierze mu dużo czasu. A co ja bym zrobił w taki piękny dzień, gdybym był chłopcem?" I pomyślałem sobie: „Powłóczyłbym się trochę, gdzie oczy poniosą, jak długo się da". Ciepło wewnętrzne ogrzało chłopca. Przytaknął ruchem głowy. — I ja też tak myślałem — powiedział. — Ale widzisz, twoja matka... — Penny zwrócił głowę 18 w stronę domu — nie pochwala włóczęgi bez celu. Większość niewiast nie może w żaden sposób zrozumieć, dlaczego mężczyzna tak lubi włóczęgę. Nie zdradziłem ciebie, że odszedłeś. Zapytała mnie: „Gdzie jest Jody?" A ja na to: „Myślę, że jest gdzieś w pobliżu!" Mrugnął porozumiewawczo, a Jody odpowiedział mu perskim okiem. — Mężczyźni muszą się trzymać razem dla świętego spokoju. A teraz zanieś matce sporą wiązkę drzewa. Jody wziął tyle, ile mógł udźwignąć, i pośpieszył do domu. Matka klęczała przed paleniskiem. Mocne korzenne zapachy obudziły w nim uczucie głodu. — Mateńko — powiedział — czy to nie jest czasem placek z batatów? — Tak. Chłopcy, nie marudźcie długo, nie kręćcie się po obejściu, bo kolacja gotowa. Jody wrzucił drzewo do skrzyni i pobiegł do obory. Ojciec doił ??????. — Mama mówi, żebyś kończył i przyszedł na kolację. Czy mam teraz nakarmić Cezara? — Już mu dałem to, co miałem pod ręką. Podniósł się z trój nożnego stołka dojarskiego. — Zanieś mleko, ale uważaj, nie potknij się, nie wylej, jak to zrobiłeś wczoraj. Nastąp się, ??????... Penny poszedł do przegrody, w której znajdowało się cielę. — Do mnie, ??????, ??, biegiem, panienko!... Krowa ryknęła i przyszła do cielęcia. — Spokojnie, tutaj! Jesteś łakome jak Jody. Pogłaskał cielątko i poszedł za chłopcem do domu. Umyli po kolei ręce w misce i wytarli ręcznikiem wiszącym na wałku, na drzwiach kuchennych. Mama Baxter siedzia- 19 ła przy stole. Czekając na nich, napełniła talerze. Jej tCga, ogromna postać zajmowała koniec długiego, wąskiego stołu. Jody i ojciec usiedli z obu stron. Przyzwyczajeni byli do tego, że matka przewodzi przy stole. — Jesteście głodni? — zapytała. — Zjadłbym konia z kopytami — powiedział Jody. — Potraficie tylko gadać, a jeść to niełaska. — Powiedziałbym to samo — rzekł Penny — gdybym się nie krępował. Wyjazd do Grahamsville zawsze dodaje mi apetytu. — Zapewne dlatego, że łykniesz sobie jak zwykle kieliszek wódki! — rzekła pani Baxter. — Dziś wypiłem niewiele. Jim Turnbuckle stawiał. — No, jeśli on stawiał, to rzeczywiście nie wypiłeś tak dużo, żeby ci to mogło zaszkodzić. Jody nic nie słyszał i nic nie widział poza talerzem. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak głodny. A po chudej ziniie i późnej wiośnie, kiedy brakowało jedzenia nie tylko dla inwentarza, ale i dla gospodarzy, matka ugotowała kolację godną stołu pastora. Były tu przysmaki z kaszy z kawałkami białego boczku, kluski z kartofli i cebuli, ciastka z kwaśnych pomarańcz, a tuż obok łokcia matki stał placek z batatów. W chłopcu walczyła chętka na nową porcję ciastek ze świadomością zrodzoną z bolesnego doświadczenia. Wiedział, że jeśli się obje ciastkami, to nie będzie miał miejsca na placek. Wybór był sprawą jasną! — Mamo — powiedział — czy mogę dostać jeszcze trochę ciasta? Matka przerwała napełnianie potężnego ciała i zręcznie °dkroiła pokaźną porcję. Jody pogrążył się w wonnej, smakowitej rozkoszy. 20 — Tyle czasu straciłam na zrobienie tego ciasta — biadała — a ty je zjadasz w ciągu jednej sekundy. — Jem szybko — przyznał — ale smak będę pamiętać długo! Kolacja skończyła się. Jody był najedzony po uszy. Nawet ojciec, który zazwyczaj jadł jak wróbel, tym razem dobrał jeszcze jedną porcję. — Najadłem się, dziękować Bogu! — powiedział. Mama Baxter westchnęła. — Gdyby który z was zapalił świeczkę — rzekła — mogłabym pozmywać statki i miałabym trochę czasu dla siebie. Jody wstał i zapalił łojową świeczkę. Kiedy zakołysał się żółty płomyk, spojrzał przez okno wychodzące na wschód. Zbliżała się pełnia księżyca. — Szkoda światła przy takim księżycu — rzekł ojciec. Podszedł do okna, razem patrzyli na księżyc. — Co ci to przypomina, synu? Czy pamiętasz, co chcieliśmy zrobić podczas pełni w kwietniu? — Nie pamiętam. Pory roku zmieniały się tak szybko. Trzeba widocznie być tak starym jak ojciec, by je pamiętać i obliczać czas księżycowy z roku na rok. — Nie zapomniałeś tego, com ci powiedział? Przysiągłbym, żeś zapomniał, Jody! Przecież niedźwiedzie wstają z zimowych leży w kwietniu podczas pełni księżyca. — Kosołapy Staruch! Powiedziałeś, że pójdziemy na niego, kiedy się obudzi. — Tak jest! — Powiedziałeś, że pójdziemy tam, gdzie znajdziemy jego ślady, że znajdziemy jego legowisko i misia, który budzi się do życia w kwietniu. 21 — A jaki jest tłusty! Tłusty i gnuśny. I mięso ma słodkie po zimowym śnie. — I że łatwiej go będzie upolować, bo będzie ociężały. — O, tak! Tak! — To kiedy pójdziemy, tato? — Kiedy skończy się okopywanie. I kiedy natrafimy na ślady niedźwiedzia. — W jakiej stronie zaczniemy szukać? — Najlepiej pójdziemy do źródeł w Dolinie i zobaczymy, czy już wstał i przychodzi do wodopoju. — Wielka, stara łania piła tam dziś, kiedy spałem — powiedział Jody. — Zbudowałem sobie młyn, tato. Świetnie się kręci. Mama Baxter przestała brzęczeć garnkami i patelniami. — To z ciebie taki ptaszek! Pierwszy raz słyszę coś podobnego. Stajesz się nieuchwytny jak piskorz. Jody zawołał ze śmiechem: — Oszukałem cię, mamo! Muszę cię przecież kiedyś oszukać, no powiedz, mamo!... — Oszukałeś mnie. A ja tu stałam przy ogniu i męczyłam się nad plackiem z batatów. Udawała, że się gniewa. — Przypuśćmy, mateńko — przymilał się — że jestem gadem, który nie je nic prócz korzeni i trawy? — Nie miałabym się wtedy na kogo gniewać — odpowiedziała. Usiłowała surowo zacisnąć wargi, ale jej się to nie udawało. — Mama się śmieje, mama się śmieje! Chyba się nie gniewasz, jeśli się śmiejesz! Podskoczył i odpiął matce fartuch. Fartuch spadł na podłogę. Matka odwróciła się dość żywo jak na jej tuszę 22 i wymierzyła mu policzek. Lecz cios był lekki jak piórko i figlarny. Jody'ego ogarnął ten sam szał, jaki przeżył po południu. Zaczął znów kręcić się jak wówczas w krzakach szczodrzeńca. — Zrzuć mi tylko talerze ze stołu, a zobaczysz, kto się będzie gniewał!... — Nic na to nie poradzę. Jestem oszołomiony... — Oszalałeś, po prostu oszalałeś! — rzekła matka. Tak, to była prawda. Był odurzony kwietniem. Był zatruty wiosną. Był pijany jak Lem Forrester w sobotni wieczór. Nurzał się w blaskach słońca, wonnym powietrzu i drobnym deszczu. Odurzyło go wszystko: młyn, przyjście łani i to, że ojciec zataił przed matką jego wycieczkę. I matczyne ciasto, i śmiech. Przeniknęło go na wylot światło rozlane w przytulnej izbie. Upił się światłem księżyca. Oczyma wyobraźni widział Kosołapego Starucha, wielkiego, czarnego niedźwiedzia-samotnika, któremu brak jednego palca u nogi. Niedźwiedź wstaje z zimowego legowiska, wciąga w płuca ciepłe powietrze i wdycha poświatę księżyca tak samo jak on, Jody. Podniecony wrażeniami dnia, rozgorączkowany, położył się do łóżka i nie mógł zasnąć. Całe życie, kiedy zaczynał zielenić się kwiecień, czuł smak deszczu na wargach, otwierała mu się w duszy stara rana i zaczynała go dręczyć tęsknota za czymś, czego nie mógł sobie uprzytomnić. Lelek krzyknął wśród jasnej nocy i Jody nagle zasnął. Penny Baxter leżał z otwartymi oczami obok potężnych kształtów śpiącej żony. Nie mógł nigdy spać podczas pełni księżyca. I dziwił się często, dlaczego ludzie nie wpadną na myśl, że przy tak jasnym świetle można śmiało pójść w pole, do pracy. Chciałby wymknąć się z łóżka i albo narąbać drew na opał, albo dokończyć kopania, które Jody porzucił. „Powinienem go zbesztać za to" — pomyślał. Za jego młodych lat dostałby porządnie w skórę za włóczęgę i próżnowanie. Ojciec kazałby mu pójść z powrotem do źródła, bez wieczerzy, i zniszczyć młynek. „W tym rzecz — pomyślał — że młodość nie trwa długo". Kiedy spoglądał wstecz, w minione lata, zdawał sobie sprawę, że właściwie nie miał młodości. Jego ojciec, 24 pastor, był surowy jak Bóg Starego Testamentu. Ale żyło się nie tyle ze słowa Bożego, ile z mizernej gospodarki w pobliżu Voluzji, gdzie mieszkała liczna rodzina. Ojciec nauczył dzieci czytania, pisania oraz znajomości Pisma Świętego, ale wszystkie, od czasu gdy tylko zaczęły łazić za ojcem z workami nasion po grzędach kukurydzy, ciężko harowały, aż bolały kości i drętwiały zgrabiałe palce. Jedzenia było mało, a gąb wiele. Kiedy Penny dorósł, nie był większy od dziesięcioletniego chłopca. Miał małe nogi, wąskie ramiona i był słabej budowy. Gdy stanął pewnego dnia między Forresterami, wyglądał jak młody jesion pośród olbrzymich dębów. Lem Forrester spojrzał na niego z góry i rzekł: — Ach, ty Penny*, jesteś dobrym pieniążkiem, ale chyba już nie ma mniejszego od ciebie. Mały, dzielny Penny Baxter... To przezwisko przylgnęło do niego i odtąd stało się jego jedynym imieniem. Podczas wyborów podpisywał się: Ezra Jezechiel Baxter, ale kiedy płacił podatki, figurował na liście jako „Penny Baxter" i nie protestował przeciw temu. Lecz był krzepki jak stop miedzi: mocny jak ona i czasem jak ona miękki. Był ogromnie uczciwy i prawy, tak iż często stawał się ofiarą sklepikarzy, młynarzy i handlarzy koni. Boyles, właściciel sklepu w Voluzji, uczciwy zresztą jak Baxter, wydał mu pewnego razu o dolara za dużo reszty, a Penny, ponieważ jego koń okulał, poszedł pieszo z powrotem do miasteczka odległego o kilka kilometrów, by oddać tego dolara. — Mógłbyś mi zwrócić następnym razem — rzekł Boyles. * Penny (ang.) — najdrobniejsza moneta brytyjska. 25 — Tak — odparł Penny — ale dolar nie był mój, a nie chciałem umrzeć mając go przy sobie. Żywy czy umarły, nie chcę mieć nic cudzego. Ta uwaga wyjaśniłaby wiele ludziom, którzy zdziwili się wędrówce Penny'ego do pobliskiej puszczy. Lud, który mieszkał nad głęboką, spławną rzeką, rojącą się od statków, tratew, łodzi płaskodennych, berlinek i barek, małych parowców towarowych i pasażerskich, wypełniających niemal całą rzekę od brzegu do brzegu, mawiał, że Penny Baxter jest albo dzielnym chłopcem albo wariatem z mokrą głową, skoro porzuca gromadę, społeczeństwo i zawozi młodą żonę w głąb dzikich ostępów Florydy, rojących się od niedźwiedzi, wilków i jaguarów. Forreste-rowie nie mogli zrozumieć, jak można było tam zamieszkać. Co innego, gdyby to szło o nich, którzy stanowili wielką rodzinę, butną, potrzebującą wiele miejsca, nie znoszącą jakiejkolwiek zależności i przeszkód! Ale kto zdołałby powstrzymać Penny'ego Baxtera? Rzecz miała się inaczej. We wszystkich miastach, wsiach i osadach, gdy sąsiedzi zbyt dobrze wiedzą, co kto ma w garnku, myśli i czyny człowieka stanowią publiczną tajemnicę. Zbyt wielu jest intruzów, którzy wtrącają swoje trzy grosze do cudzych spraw. Znajdowali się wśród nich również ludzie życzliwi, gotowi pomóc w każdej chwili, ale ci znów byli zaczepni, podejrzliwi i wścibscy. Penny przeszedł spod prostolinijnej surowości ojca w świat mniej prosty i uczciwy i dlatego bardziej wrogi i niepokojący. Być może doznał zbyt wielu przykrości. A spokój dalekiej puszczy obdarzał go dobrodziejstwem ciszy. Było coś w nim jak nie zagojona rana. Towarzystwo ludzi sprawiało mu ból, a obcowanie z sosnami działało kojąco. Trudniej tu było gospodarować z powodu odległości od 26 miejsc, gdzie można było zakupić potrzebne rzeczy i sprzedać swoje zbiory. Lecz obejście było jego wyłączną własnością. A dzikie zwierzęta były bodaj lepsze od ludzi, których znał. Złość niedźwiedzia, wilka czy pantery miała swe uzasadnienie, czego nie można było powiedzieć o okrucieństwie ludzkim. Mając lat trzydzieści ożenił się Penny z hożą dziewczyną, dwa razy wyższą od niego, wsadził ją wraz z narzędziami gospodarskimi na wóz ciągniony przez woły i pojechał na wyrąb leśny, na którym własnoręcznie zbudował chałupę. Wybrał najlepsze miejsce, jakie można było znaleźć w ubogiej, piaszczystej, porosłej sosnami okolicy. Kupił od Forresterów, którzy mieszkali w sąsiedztwie, w odległości jakichś trzech mil, urodzajna „wyspę" pośród sosnowego lasu. Miejsce to nazwane zostało „wyspą w suchym borze", ponieważ dosłownie było wysepką wysokich sosen o długich igłach, niejako kopcem w rozległym morzu krzaków. Inne takie same „wyspy" rozsiane były na północ i zachód, tam gdzie jakiś przypadek lub wilgotność gruntu utworzyły kępy pokryte bujną roślinnością. Rosły tu nawet szuwary, tu i ówdzie wznosiły się dęby, czerwony wawrzyn i magnolia, dzika wiśnia i eukaliptus, orzesznik i ostrokrzew. Jedyną ujemną stroną tej okolicy był brak wody. Warstwa jej znajdowała się tak głęboko, że studnia byłaby tu czymś bezcennym. Zanim jednak cegły i wapno stanieją, musiano czerpać wodę dla mieszkańców „wyspy" Baxte-rów z wielkiego jaru, na północnym skraju stuakrowego obszaru. Takie jary spotykało się często w wapiennych rejonach Florydy. Płynęły w tych stronach podziemne strumienie, które od czasu do czasu przekształcały się w zwykłe rzeczki i rzeki. Niekiedy załamywała się cienka warstwa ziemi i powstawał wielki dół, przez który 27 płynęła woda bieżąca. Niestety, rozpadlina na terenie posiadłości Baxterów nie zawierała takiego potoku. Natomiast sączyła się tam dniem i nocą czysta woda, która tworzyła jakby sadzawkę czy jeziorko między wysokimi brzegami, na samym dnie rozpadliny. Forresterowie usiłowali sprzedać Baxterowi ubogi grunt w głębi puszczy, ale ponieważ miał gotówkę, obstawał przy owej wyspie. — Puszcza jest odpowiednim miejscem dla zwierząt, lisów, panter, łosi i wężów. Ale ja nie mogę przecież moich młodych wychować na takim odludziu — powiedział. Forresterowie poklepali się po udach i ryknęli wielkim śmiechem. Lem Forrester wrzasnął: — Ileż to półgrosików jest w groszu? Dobrze będzie, jeśli zostaniesz ojcem lisich szczeniąt. Penny pamiętał te słowa, choć minęło już tyle lat. Odwrócił się ostrożnie, by nie obudzić żony. Istotnie marzył o wielu synach i córkach, chciał, by dzieci uwijały się po obejściu, by rodzina powiększała się. Ory Baxter była doskonale zbudowana, jakby stworzona na matkę. Wyglądało jednak na to, że potomstwo wrodziło się w ojca, dzieci bowiem były drobne i małe. „Może je Lem zauroczył" — pomyślał Penny. Dziatki były słabe i umierały tak szybko, jak przychodziły na świat. Penny pochował je, jedno obok drugiego, na polance między karłowatymi dębami, tam gdzie piaszczysta ziemia ułatwiała kopanie. Kawałek gruntu rozszerzył się w dwójnasób, od chwili gdy go ogrodził dla ochrony przed dzikami i tchórzami. Dla wszystkich dzieci wyrzeźbił małe, drewniane tabliczki nagrobkowe. Widział je teraz, proste i białe, w świetle księżyca. Na niektórych widniały imiona: „Ezra młodszy", „Mała Ory", „Wilhelm T". Inne znów miały napisy jak: „Baby Baxter, 28 przeżył 3 miesiące i 6 dni". Na jednej z nich Penny starannie wyciął scyzorykiem: „Nie widziała nigdy światła dziennego". Cofał się myślą w przeszłość, rok za rokiem, jak człowiek, który w drodze dotyka pali przydrożnego płotu. A potem nastąpiła przerwa. I kiedy sprzykrzyło mu się już to życie na odludziu, a żona była coraz starsza, przyszedł na świat Jody i uchował się. Gdy chłopiec miał dwa lata, Penny poszedł na wojnę. Zawiózł żonę i dziecko nad rzekę, do swej starej przyjaciółki, babci Hutto, na okres tych kilku miesięcy, które miał spędzić na wojnie. Wrócił po czterech latach mocno sterany. Zabrał żonę i syna i udał się z powrotem do puszczy, błogosławiąc spokój i samotność. Matka Jody'ego przyjęła swego beniaminka z niedowierzaniem i niechęcią, jak gdyby wszystkie swe macierzyńskie uczucia oddała już tamtym dzieciom. Ale Penny całą czułość przelał na syna. Dawał mu więcej niż zwykłą ojcowską opiekę. Widział, jak dziecko, z zapartym tchem i szeroko rozwartymi oczami, staje przed cudem ptaka i zwierzęcia, przed cudem kwiatu i drzewa, wiatru i deszczu, słońca i księżyca, tak jak on kiedyś to czynił. I jeśli któregoś dnia kwietniowego chłopiec poszedł sobie na włóczęgę, rozumiał, co się z Jodym działo. Rozumiał również, że taki okres trwa krótko. Żona poruszyła się i jęknęła przez sen. W każdym wypadku, podobnym do dzisiejszego, Penny chciał ochronić chłopca przed surowością matki. Lelek wciąż latał po lesie i skarżył się głosem tłumionym przez odległość. Księżyc przepływał teraz przez środek okna sypialni. „Pozwól mu brykać — myślał Penny — niech sobie biega! Pozwól mu budować młynki wodne. Nadejdzie dzień, kiedy się nawet nie zatroszczy o nie". Jody niechętnie otworzył oczy. „Czasami — pomyślał -chciałbym przekraść się do lasu i spać tam od piątku do poniedziałku". Światło słoneczne wpadało do małej sypialni przez okno wychodzące na wschód. Nie był pewny, co go właściwie obudziło — blade światło czy gdakanie kur w brzoskwiniach? Słyszał, jak zeskakiwały jedna za drugą z grzędy wśród gałązek. Słońce kładło na ziemi pomarańczowe smugi światła. Sosny na polanie koło obejścia stały mroczne na tle zorzy. W kwietniu słońce wschodziło wcześnie. Nie mogło być zbyt późno. Dobrze było przebudzić się samemu, zanim matka zawoła. Przewrócił się z boku na bok, przeciągając się rozkosznie. 30 Zaszeleściła sucha słoma w sienniku. Pod oknem hałaśliwie zapiał kogut. — Znów się drzesz? — rzekł chłopiec. — Zobaczymy, czy mnie wypędzisz z łóżka... Jasne smugi na wschodzie rozszerzały się i gęstniały. Złoty odblask wytoczył się na wysokość sosen, wzeszło słońce i zawisło jak wielki miedziany rondel między gałęziami. Zaszumiał lekki wietrzyk, jak gdyby rosnąca jasność wypchnęła go z niespokojnego wschodu. Luźno wiszące firanki zatrzepotały i wpadły do pokoju. Wiatr dotarł do łóżka i musnął je chłodnym, łagodnym powiewem. Jody namyślał się przez chwilę, co wybrać — przytulne ciepło łóżka czy nadchodzący dzień? Wreszcie zerwał się z posłania i stanął na dywaniku z jeleniej skóry. Spodnie wisiały tuż pod ręką, a koszula obok, z prawej strony. Ubrał się i po chwili poczuł zapach gorących placków płynący z kuchni. — Hej, staruszko! — zawołał przy drzwiach. — Kocham cię, mateńko! — Ty i psy, i cały inwentarz kochacie mnie ogromnie — odrzekła — kiedy jesteście głodni, a ja stoję z talerzem w ręku. — Bo wtedy najładniej wyglądasz — powiedział Jody i roześmiał się. Poszedł, pogwizdując, do beczki z wodą i zanurzył w niej drewniany cebrzyk, którym napełnił miednicę. Umoczył dłonie i twarz w wodzie, postanawiając nie używać mydła. Zwilżył włosy, rozczesał je i wygładził palcami. Zdjął ze ściany lusterko i przyglądał się sobie przez chwilę. — Ale ze mnie brzydal, mamo! — zawołał. — Tak, od początku świata nie było ładnego Baxtera. 31 Przejrzał się w lusterku i zrobił szkaradną minę. Ten grymas sprawił, że jego piegi zlały się w jedną wielką plamę. — Chciałbym być śniady jak Forresterowie. — Możesz być dumny z tego, że nie jesteś taki. Oni są czarni jak ich serca. Ty jesteś Baxter, a wszyscy Baxterowie mają jasną duszę. — Tak mówisz, jakbym nie był twoim dzieckiem. — I moja rodzina jest też raczej jasna. Ale żaden nie jest takim chuchrem. Jeżeli nie nauczysz się porządnie pracować, będziesz zupełnie podobny do ojca. W lustrze odbijała się mała twarzyczka o wydatnych kościach policzkowych. Była blada i piegowata, ale zdrowa jak czysty piasek. Włosy sprawiały mu dużo kłopotu, kiedy szedł do kościoła albo po sprawunki do Voluzji. Były bujne, koloru słomy i mimo że ojciec przycinał je troskliwie raz na miesiąc, w niedzielę rano przed pełnią księżyca, opadały Jody'emu w długich kosmykach na kark. Matka mówiła o nich „kacze piórka". Oczy miał niebieskie i duże. Kiedy marszczył czoło podczas czytania lub gdy oglądał coś ciekawego, zwężały się i wtedy matka uważała go za swojego. — Nie przyniesiesz wstydu Alversom — mówiła. Jody odwrócił lusterko, by obejrzeć swe uszy, nie dlatego, aby sprawdzić ich czystość, lecz na wspomnienie bólu, jakiego doznał owego dnia, kiedy Lem Forrester wziął go za podbródek ogromną łapą i szarpnął za uszy. — Chłopcze, masz uszy jak opos — powiedział. Jody skrzywił się i odwiesił lusterko. — Czy poczekamy ze śniadaniem na tatę? — zapytał. — Pewnie! Gdybym wszystko dała tobie, na pewno byś mu nic nie zostawił. 32 Chłopiec zatrzymał się przy drzwiach i zawahał. — Ale nie waż mi się uciekać! — powiedziała matka. — Ojciec jest tam, przy stodole. Od południowej strony zarośli dobiegało szczekanie wyraźnie podnieconej Julii. Chłopcu zdawało się również, że słyszy ojca wydającego suce jakieś rozkazy. Zanim ostry głos matki zdołał go zatrzymać, puścił się pędem w tamtą stronę. Matka również usłyszała szczekanie. Zbliżyła się do drzwi i krzyknęła za Jodym: — Nie łaźcie z ojcem długo za tym zwariowanym psem! Nie mam zamiaru sterczeć tutaj i czekać ze śniadaniem, kiedy wy będziecie włóczyć się po lesie! Nie słyszał już ojca ani Julii. Był wściekły, że go ominęła okazja. Nieproszony gość poszedł sobie, a ojciec i pies ruszyli chyba w ślad za nim. Skoczył między zarośla w stronę, z której dobiegał hałas. Głos ojca rozległ się blisko: — Spokojnie, synu. Co się stało, już się nie odstanie. Jody stanął. Julia trzęsła się nie tyle ze strachu, ile z nadmiaru gorliwości. Ojciec patrzył na ziemię, na zmiażdżone i poszarpane szczątki maciory, czarnej Betsy. — Kosołapy musiał słyszeć, jak go wczoraj wyzwałem — rzekł Penny. — Patrz, chłopcze. Widzisz? Jody struchlał na widok pokrwawionej maciory. Ojciec patrzył gdzieś za nią. Julia zwróciła ostry nos w tę samą stronę. Jody wysunął się naprzód o kilka kroków i zbadał piasek. Nieomylne ślady wzburzyły w nim krew. Były to tropy wielkiego niedźwiedzia. W śladzie prawej łapy, wielkiej jak denko kapelusza, brakowało jednego palca. — Kosołapy Staruch! Penny kiwnął głową potakująco. — Cieszę się że zapamiętałeś ten trop. Pochylili się razem i rozpoznawali ślady i kierunek, w którym szły. — Oto, co nazywam przeniesieniem walki do obozu nieprzyjaciela — powiedział Penny. — Żaden z psów nie zwietrzył go, tato. A ja nie słyszałem, bom spał. — Psy nie są winne; wiatr mu sprzyjał. Cóż ty myślisz, że on nie wiedział, co robi? Wśliznął się jak cień, na-broił i znikł przed świtem. Dreszcz przeszył chłopca. Wyobraził sobie olbrzymi, czarny cień niedźwiedzia pomiędzy zaroślami, zabijający potulną, śpiącą świnię jednym uderzeniem wielkiej, uzbrojonej w pazury łapy. A potem białe kły wpijają się w grzbiet świni, gruchocą kości, wżerają się w ciepłe, pulsujące mięso. Betsy nie miała nawet czasu, by kwiknąć o pomoc. — Już się widać nasycił — rzekł Penny. — Zjadł tylko jeden kęs. Żołądek niedźwiedzia, kiedy po raz pierwszy opuszcza zimowe legowisko, jest skurczony. Oto dlaczego nienawidzę niedźwiedzia! Rozumiem stworzenie, które zabija i zjada inne zwierzęta, kiedy jest głodne. Ale zwierzę albo człowiek, który wyrządza krzywdę ot tak sobie, jak to miało miejsce tutaj... dla samej krzywdy... Spójrz na pysk niedźwiedzia, a zobaczysz, że to dla niego igraszki. — Czy chcesz zanieść starą Betsy do domu? — Strasznie jest poszarpana, ale myślę, że trochę kiełbas będzie można z niej zrobić. No i słonina... Jody wiedział, że powinien się martwić z powodu starej Betsy, ale jedyne, co odczuwał w tej chwili, to było podniecenie. Ta zbrodnia, mord w obrębie baksterow-skiego gospodarstwa sprawił, że wielki niedźwiedź, który 34 dotąd wymykał się wszystkim hodowcom trzody, stał się jego osobistym wrogiem. Pragnął jak najszybciej rozpocząć polowanie. Przyznawał się jednak przed sobą, że boi się trochę, Kosołapy bowiem był niesłychanie zuchwały. Jody chwycił świnię za zadnią nogę, Penny za drugą i powlekli ją do domu. Julia niechętnie biegła za nimi. Stary pies myśliwski nie mógł zrozumieć, dlaczego z miejsca nie rozpoczynają pościgu za Kosołapym. — Daję słowo — rzekł Penny — że boję się przynieść tę nowinę matce. — Na pewno będzie się gniewać — potwierdził Jody. — Betsy była taką dobrą maciorą. Mój Boże, jaka ona była wspaniała! Mama Baxter czekała na nich przy bramie. — Ja tu wołam i wołam... Coście tam tak długo robili? Boże miłosierny! Moja Betsy! Wzniosła ręce ku niebu. Penny i Jody minęli bramę i poszli za dom. Matka szła za nimi, jęcząc. — Powiesimy mięso na krokwi, synu — rzekł Penny — psy go tam nie dosięgną. — Opowiedzielibyście przynajmniej, jak to się stało — powiedziała matka. — Jak mogła zginąć, kiedy byliśmy wszyscy w domu? — To sprawka Kosołapego — rzekł Jody. — Ślady są wyraźne. — A psiska spały sobie w najlepsze! — zawołała matka. Trójka psów ukazała się właśnie, wietrząc zapach krwi. Matka rzuciła kij w ich stronę. — Ach, niezdary! Do żarcia jesteście pierwsze, a pomocy z was żadnej! — Jeszcze się taki pies nie urodził, który by przechytrzył tego niedźwiedzia — mruknął Penny. 35 — Mogły przynajmniej zaszczekać! Rzuciła w nie znów kawałkiem drewna. Psy odstąpiły niechętnie. Weszli wszyscy do domu. Jody z roztargnienia pierwszy wpadł do kuchni. Czuł zapach śniadania. Nie obeszło się bez uwagi matki. — Czekaj! — krzyknęła. — Najpierw umyj brudne łapy! Stanął koło ojca przy misce z wodą. Śniadanie już było na stole. Mama Baxter usiadła kiwając głową. Ze zmartwienia nie mogła nic jeść. Jody nałożył sobie czubaty talerz. Na śniadanie były placki owsiane ze smalcem, ciepłe bułki i maślanka. — Przynajmniej mamy mięso na jakiś czas — powiedział. Matka obruszyła się: — Teraz mięso, a w zimie figa z makiem. — Poproszę Forresterów, żeby nam odstąpili świnię — odrzekł Penny. — Tak. Żebyśmy jeszcze zadłużyli się u tych łotrów! — Zaczęła znów biadolić. — Ach, ten przeklęty niedźwiedź! Jakbym chciała go dostać w swoje ręce!... — Powiem mu to, kiedy go spotkam — rzekł Penny łagodnie, z ustami zapchanymi plackiem. Jody zachichotał. — To pięknie, to bardzo pięknie — rzekła — kpić sobie ze mnie. Jody pogłaskał jej tęgie ramię. — Bo wyobraziłem sobie ciebie, mamo, jak walczysz z tym starym niedźwiedziem. — Stawiam na mamę! — rzekł Penny. — Tylko ja w tym domu traktuję życie poważnie — westchnęła. Penny odsunął talerz i wstał od stołu. — Ano, synu! Trzeba się będzie zabrać do codziennej roboty... Jody zmarkotniał. Kopanie!... — Mamy dziś dobrą okazję spotkania się z niedźwiedziem. Znów zajaśniało słońce. — Przygotuj ładownicę, róg z prochem i krzesiwo! Jody skoczył po to wszystko. — Popatrz, jak się uwija — powiedziała matka. — Przy kopaniu wlecze się jak ślimak. Ale powiedz tylko „polowanie", a już jest chybki niby wydra. Otworzyła skrzynię i wyjęła jeden z ostatnich słoików z powidłami. Posmarowała racuszki, owinęła je kawałkiem płótna i włożyła do torby myśliwskiej Penny'ego. Zebrała resztki placka, odkroiła kawałek dla siebie, owinęła resztę w papier i umieściła w plecaku. Spojrzała na odłożoną porcję i szybkim ruchem wepchnęła ją do torby. — Niewiele jest tego jedzenia — powiedziała — ale może rychło wrócicie. 37 — Bądź spokojna, nie wyglądaj nas! — rzekł Penny. -Jeszcze żaden mężczyzna nie umarł po jednym dniu postu. — Żeby to Jody powiedział — odrzekła. — W godzinę po śniadaniu chłopak kona z głodu. Penny zawiesił plecak i róg na ramieniu. — Jody, weź kordelas i utnij spory kawał ogona aligatora. Mięso ususzone na pokarm dla psów wisiało w wędzarni. Jody pobiegł i otworzył mocne, ciężkie drzwi. Wędzarnia była mroczna i chłodna, wypełniona zapachem szynek i boczków, zakurzona popiołem z drzewa orzechowego. Niewiele już było mięsa na belkach ponabijanych wielkimi hakami. Wisiały jeszcze trzy chude szynki i dwa boczki. Zad rozszarpanej świni wisiał obok wędzonego mięsa aligatora. Stary niedźwiedź wyrządził wielką szkodę. Jesienią izba zapełniłaby się licznym potomstwem maciory. Jody uciął kawał aligatora. Mięso było suche, ale delikatne. Polizał je. Miało przyjemny, słony smak. Przyłączył się do ojca na dziedzińcu. Na widok starej skałkówki Julia zawyła z radości. Rip wyskoczył skądsiś i podbiegł do niej. Perk, mały kundel, machał ogonem głupio i bezmyślnie. Penny pogładził psy. — Pod koniec dnia nie będziecie takie wesołe — rzekł do nich. — Jody, włóż lepiej buty. Droga nie będzie łatwa. Jody'emu zdawało się, że nie wytrzyma, jeśli zwłoka potrwa dłużej. Wpadł do swego pokoju i wyciągnął spod łóżka ciężkie buciory z krowiej skóry. Wzuł je i popędził jak gdyby w obawie, że polowanie mogłoby się skończyć, 38 zanim dogoni ojca. Julia wysforowała się naprzód, obwąchując długim nosem ślady niedźwiedzia. — Czy ślady nie ostygły zbytnio, tato? Zdaje mi się, że nie uszedł jeszcze zbyt daleko, żebyśmy go nie mogli dogonić. — Daleko nie odszedł, ale powiększymy nasze szanse spotkania, jeżeli damy mu spokój i czas, żeby się odleżał. Niedźwiedź, który wie, że jest ścigany, porusza się szybciej od takiego, co sobie wyobraża, że cały świat do niego należy i jest jego żerowiskiem. Ślady wiodły przez zarośla na południe. Po wczorajszym deszczu odcinały się wyraźnie na piasku. — On ma stopę jak Murzyn z Georgii! — rzekł Penny. Zarośla skończyły się nagle, jak gdyby obsiewał je człowiek, któremu zabrakło nasion. Okolica była równinna, porośnięta wielkimi sosnami. — Tato, jak myślisz, czy on jest bardzo duży? — Bardzo! Choć nie osiągnął jeszcze pełnej wagi, bo mu się żołądek skurczył po zimowym śnie i jest pusty. Ale spójrz na te ślady. Są dość wyraźne, by je rozpoznać. I zauważ, że tylne zagłębiają się mocniej. Ślad łosia wygląda tak samo. Jeleń czy niedźwiedź, który jest tłusty i ciężki, odciskają ślad w podobny sposób. Jelonek albo roczniak chodzą tak lekko, że dostrzeżesz tylko czubki racic. On jest naprawdę wielki! — A nie będziesz się bał, jeśli go spotkamy na drodze? — Chyba, że szczęście odwróci się od nas. Lękam się zawsze o biedne psy. One przede wszystkim padają ofiarą. Oczy Penny'ego zabłysły. — Ale ty chyba nie masz stracha, synu? 39 __ ja bym się bał! — rzekł Jody. Zastanowił się chwilę. — Ale gdybym się zląkł, czy mam wleźć na drzewo? Penny zachichotał. — Tak, synku! Nawet gdybyś się nie bał, to na drzewie jest najlepsze miejsce, żeby śledzić walkę. Szli w milczeniu. Julia poruszała się pewnie. Rip, buldog, zadowolił się dreptaniem za jej pętami i węszył tylko, kiedy się suka wahała. Prychał przy tym, gdy trawa załaskotała go w pysk. Perk skakał w różne strony i popędził nawet za królikiem, który mu czmychnął sprzed nosa. Jody gwizdnął na Perka. — Niech sobie pędzi, synku! — powiedział Penny. — Wróci, gdy zobaczy, że jest sam. Julia zawyła przeciągle i popatrzyła za siebie. — Ta chytra bestia, niedźwiedź, zmieniła kierunek — rzekł Penny. — Prawdopodobnie poszedł w stronę stawów. Jeżeli taki jest jego plan, to moglibyśmy obejść stawy dookoła i sprawić mu niespodziankę. Jody zrozumiał w tej chwili tajemnicę sztuki myśliwskiej ojca. „Forresterowie — pomyślał — goniliby starego niedźwiedzia od chwili znalezienia jego ofiary. Narobiliby rwetesu, sfora ich psów węszyłaby po gąszczach szczekając, aż echo rozlegałoby się w puszczy, a ostrożny, stary niedźwiedź otrzymałby najlepsze ostrzeżenie". Ojciec natomiast był graczem i miał dziesięć razy większe szanse od Forresterów. Mały człowiek słynął z tego. — Czy naprawdę możesz wyobrazić sobie, co zwierzę chce zrobić? — zapytał Jody. — Ano, trzeba to sobie wymiarkować. Dzikie zwierzę jest szybsze od człowieka i o wiele silniejsze. Ale człowiek 40 ma coś, czego niedźwiedź nie posiada: odrobinę rozumu. Człowiek nie potrafi dogonić niedźwiedzia, ale byłby kiepskim myśliwym, gdyby go nie przechytrzył! Sosny przerzedziły się. Ukazała się nagle okolica porosła trawą i gdzieniegdzie dębami i karłowatymi palmami. Podszycie było gęste, obramowane tarniną. Dalej ciągnęły się łąki, a na południu i zachodzie widać było otwarty teren, który tylko na pierwszy rzut oka przypominał błonia. Były to wodorosty. Rosły głęboko w wodzie, a ostre łodygi sterczały tak gęsto, iż wyglądały jak zbita masa zieleni. Julia wskoczyła w nie. Zdradził ją plusk wody. Wiatr przebiegł przez otwartą przestrzeń, wikliny zakołysały się i rozchyliły, ukazując wyraźnie płycizny kilku stawów. Penny uważnie obserwował psa. Jody'emu ta przestrzeń pozbawiona drzew wydawała się bardziej niepewna niż cienisty las. Lada chwila wielki, czarny kształt mógł wyłonić się stamtąd w całej okazałości. — Czy okrążymy stawy? — szepnął. Penny potrząsnął głową. Odpowiedział po cichu: — Wiatr nam nie sprzyja. Nie przypuszczam, żeby niedźwiedź poszedł tędy na przełaj. Pies popędził zygzakowatą drogą wzdłuż granicy lądu i szuwarów. Tu i ówdzie ślad ginął w wodzie. Nagle Julia schyliła łeb nie dla zaspokojenia pragnienia, lecz w poszukiwaniu właściwego tropu. Ruszyła pewnie środkiem stawu. Rip i Perk stwierdziły, że woda jest zbyt głęboka dla ich krótkich łap. Cofnęły się i otrząsały patrząc bojaźliwie na Julię. Perk szczeknął, a Penny poklepał psa, by go uspokoić. Jody stąpał ostrożnie za ojcem. Siwa czapla przeleciała nad nim nieoczekiwanie. Przeląkł się. Woda stawu w pierwszej chwili chłodziła 41 nogi, spodnie przylepiły się do łydek, a buty przemokły i napełniły się błotem. Ale później zrobiło się przyjemnie, dobrze było iść w wilgotnym chłodzie, zostawiając za sobą bąble na powierzchni wody. — O, tam żeruje wśród krwotni! — szepnął Penny. Wskazał płaskie wydłużone liście. Na ich brzegach widniały ślady zębów. Niektóre liście były ogryzione aż do łodyg. — To jest jego wiosenne lekarstwo wzmacniające. Niedźwiedź, kiedy się budzi na wiosnę, tutaj przyłazi przede wszystkim. Nachylił się i podniósł liść, którego krawędzie pociemniały. — Niech mnie licho porwie, jeżeli nie był tutaj zeszłej nocy. Teraz już wiem, dlaczego miał apetyt na mięso biednej Betsy. Julia zatrzymała się. Obwąchiwała teraz trzciny i trawy, o które otarło się przesycone silną wonią futro misia. Wsunęła długi nos w sitowie i wlepiła oczy w przestrzeń, a zwietrzywszy kierunek pobiegła żwawym krokiem na południe. Penny odezwał się nieco głośniej: — Już się nażarł. Julia powiada, że niedźwiedź zmierza do domu. Wszedł na pagórek, nie spuszczając psa z oka. Po czym, idąc szybkim krokiem, mówił: — Mnóstwo razy widziałem niedźwiedzia żerującego w zaroślach w noc księżycową. „Stawia drabinę", drepcze, parska, chrząka, zrywa liście z gałązek i pcha je do szpetnej mordy ruchem człowieka. Potem węszy dokoła i żuje jadło jak pies. Krzyżówki krzyczą nad nim, ropuchy skrzeczą: wąż, wąż... A krople wody na liściach lśnią czerwono. 42 Penny tak opowiadał, że wprost widziało się to, o czym mówił. — Chciałbym zobaczyć takiego niedźwiedzia, tato. — Czekaj, pożyjesz tak długo jak ja, to zobaczysz nie tylko niedźwiedzia, lecz wiele innych niezwykłych i ciekawych rzeczy. — Czy strzelałeś do niedźwiedzi, kiedy się pożywiały? — Wówczas, synu, chowałem broń i patrzyłem przez jakiś czas na jedzące spokojnie zwierzęta. Nie leży w mojej naturze strzelanie w takiej chwili ani w okresie godowym. Co jakiś czas, kiedy trzeba było wybierać między głodem u Baxterów a zdobyciem mięsa, robiłem to, ale niechętnie. Nie chciałbym, żebyś wyrósł na podobieństwo Forresterów, którzy zabijają nie z potrzeby, ale ot tak, dla rozrywki. To jest gorsze od niedźwiedzich sposobów. Słuchasz mnie? — Tak, ojcze. Stara Julia zaszczekała ostro. Trop skręcał pod kątem prostym na wschód. — Hm, obawiałem się tego — rzekł Penny. — Krzaki wawrzynu! Zdawało się, że gęstwina czerwonego wawrzynu jest nie do przebycia. Okolica była świetną kryjówką dla zwierzyny dzięki niespodziewanym zmianom terenu. Stary niedźwiedź żerował tu bezpiecznie. Krzaki wawrzynu stały tak gęsto obok siebie jak pale w płocie. Jody nie mógł się nadziwić, jak udało się grubemu niedźwiedziowi przecisnąć między nimi. Jednak tu i ówdzie krzaki rzedły lub były młodsze i bardziej giętkie. Dzięki temu Jody mógł dostrzec rozmaite ślady. Inne zwierzęta również chodziły tą drogą. Ślady wymijały się i krzyżowały. Dziki kot szedł po łosiu, ryś znów po dzikim kocie, a dokoła 43 widniały ślady łap mniejszych zwierząt: szopów, królików i tchórzy żywiących się ostrożnie na uboczu, z dala od swych krwiożerczych współbraci. Penny powiedział: . — Myślę, że czas nabić fuzję. Cmoknął na Julię, żeby poczekała. Wyciągnęła się na ziemi, jak gdyby rozumiała, o co chodzi, a Rip i Perk położyły się ochoczo obok niej. Jody zdjął z ramienia róg z prochem. Penny otworzył róg i nasypał miarkę prochu przez lufę fuzji. Wyciągnął z torby kupkę ususzonego mchu, stłamsił go i wepchnął jako pakuły. Wetknął wreszcie nabój i odciągnął kurek. — W porządku! Julia, bierz go! Ranne tropienie było raczej przyjemnym spacerem niż polowaniem. Teraz ciemne zarośla wawrzynu zamknęły się nad ich głowami. Ptaki fruwały w gęstwinie z zatrważającym poszumem skrzydeł, ziemia była pulchna i czarna, a w krzakach ze wszystkich stron rozlegały się jakieś hałasy i szmery. Gdzieniegdzie, w miejscach gdzie gąszcz się urywał, kładły się na drodze białe smugi światła. Mimo że przechodziły tędy rozmaite zwierzęta, silny odór niedźwiedzia wisiał ciężko w tunelu z liści. Na buldogu zjeżyła się krótka sierść. Julia biegła szybko. Penny i Jody, lekko pochyleni, podążali za nią. Penny przerzucił fuzję do prawej ręki, opuszczając lufę ku ziemi tak, że gdyby się potknął, a strzelba wypaliła, psom, biegnącym przodem, nie stałaby się krzywda. Gdzieś z tyłu trzasnęła gałązka. Jody chwycił ojca za koszulę. W pobliżu szybko przebiegła wiewiórka. Gąszcz rzedniał. Grunt opadał lekko i zmieniał się w moczary. Światło słoneczne przebijało się poprzez zarośla, rzucając plamy wielkie jak kosze. Rosły tu olbrzy- 44 mie paprocie, sięgające ponad głowy myśliwych. Jedna paproć leżała zmiażdżona, tam gdzie stąpnął niedźwiedź. Mocna woń unosiła się w ciepłym powietrzu. Zgnieciony krzew prostował się powoli. Penny pokazał go palcem. Jody zrozumiał. Kosołapy przeszedł tędy zaledwie przed paroma minutami. Julia trzęsła się nerwowo. Ślad był wyraźny i mokry. Pies obwąchiwał wilgotną ziemię. Kraska przeleciała ostrzegając okrzykiem zwierzęta. Moczar graniczył ze strumykiem nie szerszym od słupka w płocie. Odcisk ogromnej łapy niedźwiedziej zajmował całą jego szerokość. Jakieś brązowe zwierzątko uniosło ciekawy łepek z wody i uciekło z prądem. Wielki ślad wiódł dalej przez moczary. Jody spostrzegł, że koszula na grzbiecie ojca była mokra. Dotknął własnego rękawa — był również wilgotny. Nagle Julia zaszczekała i Penny puścił się pędem. — Rzeczka! — wykrzyknął. — On chce przeprawić się przez rzeczkę! Łoskot wypełnił bagnisko. Gałęzie trzeszczały. Niedźwiedź szedł jak czarny huragan, łamiąc przeszkody. Psy wyły i szczekały. Serce zabiło mocniej w Jodym. Potknął się o bambus, upadł i wstał znowu. Krótkie nogi ojca migały przed nim jak wiosła. Kosołapy chciał przeprawić się przez rzeczkę Juniper, zanim go psy osaczą. Nad rzeką rozciągała się otwarta przestrzeń. Jody widział czarny, niezgrabny kształt, który sadził w stronę rzeczki. Penny zatrzymał się i podniósł broń. W tej samej chwili mały, brązowy pocisk skoczył do kudłatej gardzieli. Stara Julia zwarła się z wrogiem. Doskakiwała i cofała się, a po chwili atakowała znowu. Rip walczył obok niej. Niedźwiedź obrócił się i nacierał na Ripa. 45 Julia chwyciła niedźwiedzia za bok. Penny złożył się do strzału, ale nie mógł strzelać w obawie o psy. Kosołapy Staruch stał się nagle dziwnie bezradny. Wydawało się, że oszołomił go atak. Powoli i niepewnie kluczył tam i z powrotem. Jęczał jak płaczące dziecko. Psy cofnęły się na chwilę. Była to świetna okazja do strzału. Penny wycelował, otarł krople potu z policzka i pociągnął za spust. Rozległ się dziwny trzask. Penny znów odwiódł kurek i jeszcze raz pociągnął za spust. Pot zrosił mu czoło. Kurek znów klasnął bezskutecznie. Wtedy ruszyła czarna burza. Pędziła na psy z niewiaro-godną szybkością. Białe kły i zakrzywione pazury migały jak błyskawice. Niedźwiedź warczał, zgrzytał zębami i tłukł łapami na wszystkie strony. Ale psy były równie szybkie. Julia rzuciła się na niedźwiedzia z tyłu, a kiedy Kosołapy zwrócił się w jej stronę, Rip skoczył mu do włochatego gardła. Jody skamieniał ze strachu. Widział, że ojciec znów odciągnął spust i na pół pochylony, wilżąc wargi językiem, naciskał cyngiel. Julia szamotała się po prawej stronie niedźwiedzia. Lecz Kosołapy dał jej spokój i zabrał się ostro do buldoga, który atakował z lewej. Chwycił go łapą za bok i rzucił w zarośla. Penny znów nacisnął spust. Wystrzał miał jakiś syczący dźwięk. Penny runął nagle w tył. Strzał spalił na panewce. Rip ponowił atak na gardziel niedźwiedzia, a Julia zaczęła tarmosić go z tyłu. Niedźwiedź był znów osaczony i zaczął kluczyć. Jody podbiegł do ojca, który już podniósł się z ziemi. Na prawym policzku miał czarną plamę od prochu. Niedźwiedź strząsnął z siebie Ripa, skoczył do Julii, chwycił ją zakrzywionymi pazurami i przygniótł 46 do wielkiej piersi. Suka jęknęła boleśnie. Rip skoczył na niedźwiedzia i wpił w niego zęby. — Zabije Julię! — krzyknął Jody. Penny rzucił się desperacko w środek walki. Wbił lufę fuzji między żebra Kosołapego. Julia, prawie bez tchu, zduszona w objęciu niedźwiedzia, zdołała wgryźć się w czarną gardziel. Niedźwiedź ryknął, odwrócił się nagle i pobiegł brzegiem rzeki do głębokiej wody. Ale psy nie dawały mu spokoju. Niedźwiedź płynął jak szalony. Z wody wystawała tylko głowa Julii tuż pod mordą niedźwiedzia. Rip siedział Kosołapemu na karku. Niedźwiedź dotarł do drugiego brzegu i wygramolił się na górę. Julia rozluźniła chwyt i wyczerpana walką padła na ziemię. Niedźwiedź uciekał w stronę gęstych krzaków. Rip jeszcze raz zrównał się z nim. Nagle przestraszył się, odstąpił i niepewnie wrócił w stronę rzeczki. Obwąchał Julię i siadł przy niej na zadnich łapach, a jego wycie rozpłynęło się nad wodą. Z dala rozległ się hałas w zaroślach i ucichł. Penny krzyczał: — Rip, do nogi! Julia, do mnie! Rip pokręcił krótkim ogonkiem i nie ruszył się z miejsca. Penny przyłożył róg myśliwski do ust i zagrał. Jody ujrzał, jak Julia podnosi pysk i znów pada na ziemię. Penny powiedział: — Pójdę, przyniosę ją! Ściągnął buty i ześliznął się po zboczu nad rzeczką. Wszedł do wody i energicznie parł naprzód. Lecz gdy znalazł się o parę metrów od brzegu, chwycił go prąd i poniósł jak kłodę. Penny walczył z nurtem, usiłując wydostać się na płytsze miejsce. Jody ujrzał, jak ojciec 47 wychodzi z wody, chwiejąc się na nogach. Penny wytarł mokrą twarz, oczy i poszedł pod górę do psów. Ukląkł, zbadał Julię, objął ją i podniósł. Tym razem poszedł nieco wyżej, w górę rzeczki, i wybrał bardziej dogodne miejsce do przejścia. A kiedy wszedł do wody i poruszał jedną tylko ręką, prąd go porwał i nieomal zniósł do miejsca, gdzie znajdował się Jody. Rip płynął za Pennym. Wylądował pomyślnie i otrząsnął się. Penny ostrożnie położył Julię na ziemi. — Jest mocno poturbowana — powiedział. Zdjął koszulę i owinął nią psa. Związał rękawy koszuli tak, iż powstało coś w rodzaju worka, i ostrożnie zarzucił ładunek na plecy. — To rzecz postanowiona — powiedział. — Muszę sobie sprawić nową fuzję. Na policzku, oparzonym wskutek wybuchu prochu, wyskoczył bąbel. — Co się stało, tato? — Kurek obluzował mi się w fuzji. Wiedziałem o tym. Już parę razy zabierałem się do naprawiania. Ale po dzisiejszym wybuchu widać, że główna sprężyna jest za słaba. Trzeba wracać!... Weź tę nieszczęsną starą pukawkę. Orszak zmierzał przez trzęsawisko w stronę domu. Penny skierował się na północny zachód — Nie zaznam spokoju, póki nie zabiję tego niedźwiedzia — powiedział. — Teraz potrzebna mi jest tylko nowa fuzja, no i czas. Jody poczuł nagle, że nie może znieść widoku zakrwawionej Julii. Po chudych plecach ojca spływały krople jej krwi. — Chciałbym pójść przodem, tato. 48 Ojciec odwrócił się i przyjrzał mu się dokładnie. — Tylko nie zrób mi przykrości i nie zemdlej czasem. — Mógłbym ci torować drogę. — Pięknie! Ruszaj naprzód. I weź torbę z prowiantem, Jody! Podjedz sobie. To ci dobrze zrobi. Jody nie patrząc wsadził rękę do torby i wydobył zawiniątko z racuszkami. Powidła z jagód tarniny były cierpkie i zimne. Aż wstyd było, że mu tak smakują. Kilka racuszków podał ojcu. — Jedyna pociecha w tej niedoli — mruknął Penny. W zaroślach rozległ się skowyt. Jakieś małe, skurczone stworzenie wlokło się za nimi. Był to Perk. Jody trącił go ze złością. — Daj mu spokój! — zawołał Penny. — Ja go już od dawna podejrzewałem. Bo widzisz, są takie psy, które nadają się do polowania na niedźwiedzie, i takie, co się nie nadają. Perk kuśtykał na szarym końcu orszaku. Jody usiłował torować drogę, lecz leżały na niej grube pnie zwalonych drzew, których nie można było ruszyć z miejsca. Ze wszystkich stron oplątywały go liany grubsze od ramienia Penny'ego. Mógł iść naprzód, nadkładając drogi i okrążając przeszkody albo czołgając się pod nimi. Ale Penny, niosąc krwawiącą Julię, nie mógł liczyć na jego pomoc. Trzęsawisko otoczone było borem. Rip dyszał ciężko. Jody czuł wciąż jeszcze smak doskonałych racuszków. Sięgnął do torby po placek. Penny nie przyjął swojej części, więc Jody podzielił się sprawiedliwie z Ripem. „A Perk — pomyślał — nie zasługuje na nic". Wielką ulgą było wydostanie się z moczarów i wejście do suchego lasu. Puszcza, która ciągnęła się jeszcze milę lub dwie, była bez porównania łatwiejsza do prze- 49 bycia. O ileż mniej męczyła droga między korzeniami dębów i palm, między gęstymi zaroślami ostrokrzewu, niż przedzieranie się przez bagniska. Dopiero po południu ukazały się pierwsze wysokie sosny polany Baxterów. Wędrowcy znaleźli się na piaszczystej drodze wiodącej wprost do domu. Rip i Perk wysforowały się naprzód, chciały napić się wody ze specjalnych koryt wydrążonych w cyprysowym drzewie, przeznaczonych na wodopój dla ptactwa domowego. Mama Baxter siedziała na wąskiej werandzie z robótką na kolanach. — Psa diabli wzięli, a niedźwiedź w borze! — krzyknęła. — Pies jeszcze zipie. Daj mi prędko wody, gałganów, dużą igłę i nici! Mama Baxter zakrzątnęła się żwawo. Jody podziwiał zawsze ruchliwość jej potężnego ciała i sprawność rąk. Penny położył Julię na podłodze ganku. Suka jęknęła. Jody pochylił się, chciał ją pogłaskać. Julia warknęła i wyszczerzyła kły. Podszedł do matki zmartwiony. Rozrywała właśnie stary fartuch na pasy. — Przyniósłbyś lepiej wody — powiedziała, więc pobiegł do kotła. Ojciec wrócił na ganek z kilkoma workami. Przygotował łoże dla Julii. Mama Baxter przyniosła narzędzia chirurgiczne. Penny odwinął psa z koszuli, która przesiąkła krwią, i przemył głębokie rany. Julia nie przeszkadzała mu w tych zabiegach. Nieraz już miała do czynienia z niedźwiedzimi pazurami. Penny zeszył dwie największe rany i natarł je żywicą. Suka jęknęła tylko raz, a potem w milczeniu poddawała się jego troskliwym zabiegom. — Ma złamane żebro — oświadczył Penny. Niestety, nie mógł na to nic poradzić, ale sądził, że 50 jeśli Julia wyżyje po tych ciężkich obrażeniach, żebro zrośnie się samo. Julia straciła wiele krwi. Oddychała z trudem. Penny podniósł ją razem z workami, które stanowiły podściółkę. — Dokąd ją niesiesz? — zapytała mama Baxter. — Do sypialni. Będę czuwał przy niej w nocy. — Ale nie do mojej sypialni! Nie zgadzam się, żebyś całą noc biegał tam i z powrotem i budził mnie. Oka nie zmrużyłam zeszłej nocy! — Wobec tego będę spał z Jodym, a posłanie dla Julii zrobię koło nas. Nie zostawię psa samego w budzie na noc. Przynieś mi zimnej wody, synu. Penny zaniósł Julię do pokoju Jody'ego i urządził legowisko na kupie worków. Biedne psisko nie chciało czy nie mogło pić. Penny musiał siłą otworzyć jej pysk i wlać wodę w wysuszone gardło. — A teraz dajmy jej spokój i chodźmy do roboty. Przytulnie jakoś było tego dnia w obejściu. Jody zebrał jaja złożone przez kury w stodole, wydoił krowę, przyprowadził do niej cielę, narąbał drew do kuchni. Penny, jak zwykle, poszedł po wodę do jaru, dźwigając na chudych barkach nosidła. Z obydwu stron zwisały dwa wielkie, drewniane wiadra. Mama Baxter przyrządziła kolację z jarzyn i suszonej fasoli, usmażyła spory kawał świeżej wieprzowiny. — Lepiej by nam dziś smakował kawał niedźwiedziego mięsa — wzdychała. Jody był głodny, ale Penny nie miał apetytu. Dwa razy wstawał od stołu i chodził z jedzeniem do Julii, lecz suka nawet nie tknęła jadła. Mama Baxter podniosła się, by sprzątnąć ze stołu i zmyć naczynia. Nie zapytała dotychczas o szczegóły polowania. Jody'ego aż rozpierała 51 ochota opowiedzenia, jak to było, jakie piękne było tropienie zwierza i jak straszna była walka. Ojciec milczał. Rodzice, zajęci swoimi myślami, nie zwracali na niego uwagi, więc Jody zajadał w milczeniu. Słońce zachodziło czerwone i czyste. Długie, czarne cienie kładły się na kuchni Baxterów. Pierwszy odezwał się Penny: — Jestem zmęczony. Położyłbym się chętnie. Jody'ego wciąż jeszcze bolały nogi, otarte przez ciężkie buty. — I ja także — powiedział. — Ja jeszcze trochę posiedzę — odezwała się mama Baxter. — Niewiele dziś zrobiłam, tylko kłopotów było dużo. Trochę zakrzątnęłam się koło kiełbas, i tyle. Penny i Jody poszli spać. Rozebrali się, siedząc na krawędzi wąskiego łóżka Jody'ego. — Dobrze że jesteś taki chudy, bo gdybyś miał na przykład tuszę matki, nie wiem, czy zmieścilibyśmy się razem w łóżku. Na pewno któryś z nas znalazłby się na podłodze. Było jednak dość miejsca dla obydwóch. Czerwień spłynęła z zachodu, w pokoju zapadł zmrok. Julia spała dysząc ciężko i jęcząc przez sen. Na niebie zjawił się księżyc, odblaski srebrnego światła zalały pokoik. Jody'ego okropnie paliły nogi i swędziały kolana. Penny odezwał się cicho: — Nie śpisz, synku? — Nie. Zdaje mi się, że ciągle jeszcze chodzę. — Bośmy dzisiaj uszli spory szmat drogi. A jak ci się podobało polowanie? — Bardzo!... — potarł kolana. — Lubię myśleć o polowaniu. 52 — Rozumiem cię! — Lubię tropić i ścigać. Lubię patrzeć, jak się łamią gałązki albo paprocie na bagnach. — Tak, tak... — I lubię jeszcze, kiedy Julia poszczekuje co jakiś czas... — Ale walka jest straszna, prawda, synku? — Och, i jaka straszna, tato... — Najgorzej bywa psom. Ile one sił stracą, ile się nakrwawią. Tylko że ty jeszcze nie widziałeś nigdy zabitego niedźwiedzia. I wiesz, żeby nawet był nie wiem jak zły, to żal go trochę, kiedy pada. A psy hyc mu do gardła i nuż go tarmosić! Miś krzyczy ludzkim głosem, potem kładzie się i zdycha u twoich nóg. Znów zapadła cisza. Leżeli w milczeniu. — Gdyby dzikie zwierzęta zostawiły nas w spokoju... — odezwał się w zamyśleniu Penny. — Te wszystkie — powiedział Jody — które nas okradają i wyrządzają nam szkodę, chciałbym zabić. — Zwierzęta nie kradną. Zwierzę walczy o byt i stara się to zrobić najlepiej jak umie, podobnie jak my, ludzie. Niedźwiedź, jaguar czy wilk mają taką naturę, że muszą mordować, by żyć. Cóż dla nich znaczą jakieś tam płoty, ogrodzenia czy granice?... Skąd niedźwiedź może wiedzieć, że to jest mój grunt, uczciwie zapłacony? Albo skąd może wiedzieć, że ja muszę mieć świnię, żeby się wyżywić? Wie tylko, że jest głodny. Jody leżał na wznak, wpatrzony w światło księżyca. Wydawało mu się, że farma Baxterów jest fortecą oblężoną ze wszystkich stron przez głód. Błyszczą teraz w zaroślach, w świetle księżyca, czerwone, zielone i żółte ślepia. Głód chce napaść na ich twierdzę, wymordować wszystkich, 53 najeść się do syta i uciec. Tchórz napadłby na kurnik, vrilk albo jaguar dobrałby się przed świtem do cielaka, a Kosołapy powróciłby po swoi żer. — Zwierzę robi to samo, co ja, kiedy poiuję — odezwat się znów Penny. — I ja także napastuję zwierzę w jego legowisku, tam gdzie mieszka i chowa młode. Surowe to prawo, ale na to nie ma rady: „Zabij albo zdychaj z głodu!" Lecz dom był opoką bezpieczeństwa. Zwierzęta podchodziły tu wprawdzie, ale zaraz cofały się znowu. Jody zaczął lekko drżeć, choć nie mógłby powiedzieć, dlaczego. — Zimno ci, synku? — Zimno mi trochę. Widział w tej chwili oczyma wyobraźni starego niedźwiedzia pędzącego i walącego na oślep łapami. Słyszał jego ryk. Ujrzał znów chwilę, gdy Julia wiła się w strasznym uścisku Kosołapego, widział, jak pada, wstaje i znów pada brocząc krwią. Ale dom był bezpieczny! — Przysuń się bliżej, Jody. Ogrzeję cię. Przytulił się mocno do ojca. Ojciec przepłynął rzekę, by uratować rannego psa. Dom był dlatego bezpieczny, że ojciec czuwał nad nim i nad rodziną. Ciepło rozpłynęło się po ciele chłopca. Zasnął. Obudził go jakiś ruch w nocy. W świetle księżyca ujrzał ojca, który przykucnął W kącie i podawał coś Julii. • ' - - •"- ??????? 5 Penny powiedział podczas śniadania: — Ano, trzeba będzie pertraktować o nową strzelbę, bo będzie z nami krucho... Julia miała się trochę lepiej. Rany goiły się czysto, bez opuchlizny. Była tylko mocno wyczerpana utratą krwi i ciągle by tylko spała. Penny podał jej miskę z mlekiem, lecz wychłeptała niewiele. — W jaki sposób chcesz kupić nową strzelbę, kiedy nie starcza ci pieniędzy na podatki? — zapytała matka. — Powiedziałem: pertraktować — poprawił ją Penny. — Jeśli ty będziesz stroną, która zyska na takim handlu, to mi włosy na dłoni wyrosną. — Ależ, mateczko, nie mam zamiaru oszukać kogo- 55 kolwiek! Przecież zdarzają się takie transakcje, z których obydwie strony są zadowolone. — Co chcesz sprzedać? — Perka. — Kto go kupi? — Perk jest dobrym psem myśliwskim. — Do polowania na suchary. — Wiesz przecież tak samo dobrze jak ja, że Forre-sterowie mają bzika na punkcie psów. — Ezro Baxter, skoro już masz zamiar handlować z Forresterami, to wątpię, czy wrócisz do domu w całych portkach. — Otóż to właśnie: wybieram się dziś do Forresterów i biorę ze sobą Jody'ego. Penny powiedział te słowa tak stanowczym tonem, jak gdyby nie liczył się wcale ze zdaniem swej potężnej małżonki. Mama Baxter westchnęła. — Pięknie! Doskonale! Zostaw mnie samą bez opału, bez wody i bez żadnej pomocy na wypadek, gdyby się coś złego stało. Idź. Weź go ze sobą! — Nie zdarzyło się jeszcze, żebym cię zostawił bez opału i wody. Jody słuchał z obawą. Wizyta u Forresterów była mu milsza niż najlepsza potrawa. Penny powiedział po chwili: — Jody powinien stykać się z ludźmi i nabierać ogłady towarzyskiej. — A dom Forresterów ma być najlepszym miejscem na początek!... Jeżeli ma się na nich wzorować, to nauczy się tylko najgorszego. Ci ludzie mają serca czarne jak noc. — Może właśnie na ich przykładzie zobaczy, jakim 56 być nie powinien. W każdym razie idziemy dziś do Forresterów. Penny wstał od stołu. — Przyniosę wodę, a ty, synku, narąb drew jak się patrzy. — Weźmiesz obiad ze sobą? — krzyknęła za nim matka. — Obraziłbym sąsiadów. Myślę, że poczęstują nas obiadem. Jody pobiegł do sągu drewna. Każdy cios siekiery zadany pieńkowi sosnowemu zbliżał go do Forresterów i do przyjaciela — Fodder-winga. Narąbał sporo szczap i tyle zaniósł do kuchni, że zapełnił całą skrzynię. Ojciec nie wrócił jeszcze z wodą. Jody skoczył do stajni i osiodłał konia. Pomyślał, że jeśli koń będzie przygotowany do drogi, to uda się wyjechać, zanim matka wymyśli jakiś nowy pretekst, by go zatrzymać w domu. Penny wracał właśnie zachodnią, piaszczystą drogą, pochylony pod no-sidłem, z którego obydwu stron zwisały ciężkie, drewniane wiadra. Jody wybiegł na drogę. Chciał pomóc ojcu w dźwiganiu ciężaru, niełatwo bowiem było zachować równowagę podczas stawiania wiader na ziemi. A gdyby się, co nie daj Boże, wywróciły, musiałby Penny powtórzyć tę ciężką pracę od nowa. — Cezar jest osiodłany! — zawołał. — O rety, pali się! — roześmiał się Penny. — No, dobrze. Pozwól mi tylko włożyć odświętny surdut, odwiąż Ripa i przynieś fuzję, zaraz ruszamy. Siodło było również kupione u Forresterów. Okazało się bowiem, że jest za małe dla każdego z nich. Penny zaś i Jody we dwójkę mieścili się na nim doskonale. i — Siadaj przede mną, synu. Potem, jeśli mnie przero- 57 śniesz, będziesz musiał siadać z tyłu, bo nie zobaczyłbym drogi. Pójdź tu, Perk! Jazda! Perk pobiegł za nimi. Zatrzymał się nagle i spojrzał za siebie, na podwórze i dom. — Mam nadzieję, że oglądasz to wszystko ostatni raz — powiedział Penny do psa. Wypoczęty Cezar puścił się miarowym truchtem. Jody pomyślał, że na szerokim grzbiecie konia, w przestronnym siodle i w ramionach ojcowskich, siedzi się tak wygodnie jak w fotelu na biegunach. Na rozsłonecznionej drodze kładły się ruchliwe cienie liści. Na zachód, tuż przy rozpadlinie, droga rozwidlała się. Jedna wiodła w stronę polany Forresterów, druga zwracała się na północ. Stare drogowskazy, wyrąbane w pniach sędziwych sosen, wytyczały szlak północny. — Kto zrobił te znaki, ty czy Forresterowie? — zapytał Jody. — Skądże!... Te znaki zostały wycięte, kiedy jeszcze ani o mnie, ani o Forresterach słychu nie było. Widzisz, synku, niektóre z nich są tak głębokie, a sosny tak wolno rosną, że nie dziwiłbym się wcale, gdyby się okazało, że to jest jeszcze robota Hiszpanów. Nie przerabiałeś w tym roku historii z panem nauczycielem? Tę drogę wybudowali Hiszpanie! Ta wiodąca na prawo, którą właśnie mijamy, jest starym hiszpańskim traktem, ciągnącym się przez całą Florydę. A rozwidla się koło Fortu Butlera. Gościniec południowy wiedzie do Tampy i zwie się Drogą Dragonów. A tę nazywano Drogą Czarnego Niedźwiedzia. Jody spojrzał na ojca wielkimi oczyma. — Sądzisz, że Hiszpanie walczyli z niedźwiedziami? Pewnie! Zwłaszcza kiedy zakładali obozowiska. 58 A mieli przeciw sobie plemiona indiańskie, niedźwiedzie i lamparty. Niby tak samo jak my, tyle tylko, że teraz nie ma tu Indian. Jody rozejrzał się dokoła. Bór sosnowy zaludnił się nagle. — A czy są tu jeszcze jacyś Hiszpanie, tato? — Nawet dziadkowie ludzi mieszkających tutaj nigdy nie widzieli Hiszpanów. Przybyli z tamtej strony oceanu, spenetrowali Florydę wzdłuż i wszerz, walczyli, handlowali i znikli jak kamfora. Nie wiadomo, co się z nimi stało... Życie boru na wiosnę toczyło się odwiecznym, jednakim trybem w złotym blasku słońca. Kosy śpiewały pieśni godowe; gdziekolwiek spojrzeć, tokowały nastroszone samce, a cała polana Baxterów rozbrzmiewała słodką ptasią muzyką. — No i powiedz, czy to nie jest piękniejsze od dźwięków skrzypiec i gitar? — powiedział Penny. Słowa ojca zwróciły znów myśl Jody'ego w stronę puszczy. A był już tak daleko! Hen, na falach oceanu, na hiszpańskich okrętach. A tu eukaliptusy przywdziały nowe, zielone szaty. Wprawdzie judaszowiec, jaśmin i dereń już przekwitły, ale za to ostrzeń był w pełni kwitnienia. Droga wiodła na zachód. Na przestrzeni mili ciągnęła się soczysta, ukwiecona łąka, pełna białych i czerwonych barw. Roje dzikich pszczół brzęczały w małych, pięknych jak koronki kwiatach winorośli. Droga zwężała się za łąką, wrzynając w teren opuszczonej poręby. Cezar szedł stępa. Bór gęstniał coraz bardziej, aż zamknął się dokoła podróżnych. Gałązki dębczaków, ostrokrzew i krzewy mirtowe chwytały jeźdźców za nogi. Potem znów była przestrzeń karłowatych drzewek, obszar prawie zupełnie pozbawiony cienia. 59 Jechało się w tym gąszczu pod mocno palącymi promieniami kwietniowego słońca. Cezar pocił się, a popręgi skrzypiały- Dalsze dwie mile były gorące i ciche. Tylko sójki polatywały wśród krzaków. Lis przebiegł drogę wlokąc za sobą puszystą kitę. Jakiś nieokreślony żółty kształt — mógł to być dziki kot — błyskawicznie smyrgnął w zarośla mirtowe. Następnie droga rozszerzyła się znowu, roślinność zrzedła, a przed oczyma przybyszów rozwarł się szeroki pejzaż, w którego głębi widniały potężne sosny polany Forresterów. Penny zeskoczył z siodła, podniósł Perka i znów dosiadł konia, trzymając troskliwie psa na rękach. — Dlaczego niesiesz go na rękach? — zapytał Jody. — Nie twoja rzecz. Wjechali w burzany, wysokie, niosące chłód, obramowane koronami palm i dębów. Droga robiła tu spory zakręt, za którym ukazał się szary dom Forresterów, przytulony do olbrzymiego dębu. W głębi, za domem, połyskiwał staw. — Tylko nie zamęczaj Fodder-winga! — powiedział Penny. — O, przepraszam, nigdy go nie męczę. Przecież jest moim przyjacielem. — No to zgoda. Bo widzisz, Fodder-wing różni się od rodziny i to nie jego wina, że urodził się takim odmieńcem. — Fodder-wing jest moim najbliższym przyjacielem po 01iverze! — Trzymaj się lepiej 01ivera. Jego opowiadania są jeszcze mniej godne wiary od fodder-wingowskich, ale 01iver zdaje sobie przynajmniej sprawę z tego, że buja. 60 Ciszę przerwał nagle piekielny hałas, który wybuchnął w domu Forresterów. Był to łomot krzeseł rzucanych o ściany. Nagle runął jakiś wielki przedmiot, zabrzęczało tłuczone szkło. Rozległo się ciężkie tupanie nogami na drewnianej podłodze i donośne głosy Forresterów uderzyły o ściany. Nad tym tumultem górował cienki głos kobiecy. Drzwi rozwarły się na oścież i sfora psów wybiegła na łeb, na szyję. Pani Forrester pędziła w ślad za nimi z wielką miotłą, tłukąc na oślep, a psy zmykały, gdzie pieprz rośnie. Za mamą tłoczyli się synowie. — Czy człowiek może tu wejść bez obawy? — zawołał Penny. Forresterowie wykrzykiwali jednocześnie słowa powitania i rzucali rozkazy psiarni. Pani Forrester podniosła obydwiema rękami bawełniany fartuch i powiewała nim jak chorągwią. Okrzyki powitalne tak się pomieszały z wrzaskami na psy, że Jody'emu zrobiło się nijako, nie był pewny, jak zostaną przyjęci. — Złaźcie i chodźcie do chałupy! Precz, przeklęte złodziejaszki! Boczku wam się zachciewa! Hura! Jak się macie? A niech was diabli porwą! Pani Forrester skoczyła za psami, które w szalonym popłochu rozbiegły się po lesie. — Penny Baxter! Jody! Złaźcie z konia! Miło nam powitać! Ledwie Jody zsiadł z konia, gdy z miejsca dostał od pani Forrester kuksańca w bok. Dokoła niej snuł się zapach tytoniu i dymu z orzesznika. Jody'ego ten zapach nie raził, przypominał mu babcię Hutto. Penny zsiadł z konia, trzymając Perka ostrożnie na ręku. Forresterowie trącili się porozumiewawczo łokciami. Buck wziął Cezara za uzdę i zaprowadził do stajni. 61 Mill-wheel* podniósł Jody'ego wysoko na rękach i postawił na ziemi, jak gdyby bawił się szczenięciem. Na schodach wiodących do domu ujrzał Jody Fodder--winga śpieszącego na powitanie. Garbate, kalekie ciało poruszało się w szeregu wygięć i załamań jak pokraczna małpa. Fodder-wing podniósł laskę i wymachiwał nią radośnie. Jody pobiegł mu na spotkanie. Oblicze przyjaciela promieniało. — Jody! — zawołał Fodder-wing. Stali zakłopotani i szczęśliwi. Jody'ego ogarnęło uczucie zadowolenia, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. Nie raziło go kalekie ciało druha, nie wydawało mu się bardziej dziwne niż ciało kameleona. Słyszał, jak dorośli mówili, że Fodder-wing jest niespełna rozumu. Sam zresztą wiedział najlepiej, skąd się wziął przydomek: Fodder-wing**. Najmłodszy Forrester uroił sobie kiedyś, iż jeśli przywiąże do ramion coś lekkiego i zwiewnego, to potrafi sfrunąć z dachu stodoły jak ptak. Przytroczył więc do ramion wielkie wiązki grochowin i skoczył. Cudem ocalał. Ale do kalectwa, z którym przyszedł na świat, przyłączyło się jeszcze kilka złamanych kości. Zapewne, taki czyn był istnym szaleństwem. Jody jednak w głębi duszy sądził, że coś podobnego dałoby się może zrobić. Sam myślał nieraz o wielkich latawcach. Jakieś tajemne porozumienie łączyło go z kaleką, który chciał fruwać, być lekkim, uwolnionym na chwilę od ciężaru ciała, od związku z ziemią, a teraz kuśtykał zgięty i połamany. — Hej! — powiedział Jody. ?Mil 1-w h e e 1 (ang.) — dosłownie: koło młyńskie. ** F o d d e r-w i n g (ang.) — dosłownie: obrok-skrzydło. 62 ? — Wiesz, mam małego szopa — oświadczył Fodder--wing. Co jakiś czas miewał nowego ulubieńca. — Chodźmy go obejrzeć. Fodder-wing poprowadził przyjaciela za dom, gdzie znajdowały się skrzynie i klatki z różnorodną czeredą lokatorów — ptaków i zwierząt. — Orzeł mi zdechł — powiedział Fodder-wing. — Nie mógł się oswoić z klatką. Parę czarnych królików błotnych Jody widział już dawniej. — Nie chcą w żaden sposób mieć młodych — wyjaśnił Fodder-wing. — Postanowiłem wypuścić je na wolność. Wiewiórka bez przerwy uwijała się po klatce. — Chcesz, podaruję ci ją — zaproponował Fodder--wing. — Złapię sobie inną. Jody ucieszył się w pierwszej chwili, lecz zaraz posmutniał. — Mama nie pozwoli. Ale serce aż rwało mu się do wiewiórki. — Popatrz, to jest ten szop. Rakieta, do mnie! Zwierzątko wystawiło czarny nosek między gęstymi prętami klatki. Potem wysunęło małą, czarną łapkę, podobną do ręki Murzyniątka. Fodder-wing odsunął pręt i wyjął stworzonko. Szop przytulił się do ramienia swego pana i krzyknął dziwnym głosem. — Możesz go potrzymać trochę. Nie, nie ugryzie! Jody popieścił szopa. Nigdy w życiu nie widział tak miękkiego futerka. Było tak miłe w dotknięciu jak odświętna flanelowa koszula matki. Czarne futerko spadało na ostry pyszczek, zasłaniając nawet ślepia. Puszysty ogon 63 był w ciągłym ruchu. Szop poiskał pyszczkiem futro i znów krzyknął. — Prosi o smoczek — wyjaśnił Fodder-wing ojcowskim tonem. — Zanieśmy go do domu, dopóki nie ma psów. Z początku bał się ich bardzo, ale już się trochę przyzwyczaił. Tylko nie znosi szczekania. — Co to była za kłótnia, kiedy przyjechaliśmy? O co wam poszło? — zapytał Jody. — Nie brałem w tym udziału — rzekł Fodder-wing wzgardliwie. — To oni... — Ale co się stało? — Jeden z piesków napaskudził na podłogę. Więc pokłócili się o to, który pies zawinił. Szop chciwie ssał mleko. Leżał wygodnie w ramionach Jody'ego, trzymając smoczek przednimi łapkami. W błogim zadowoleniu przymknął ślepia. A kiedy mały brzuszek napełnił się do syta, odepchnął butelkę i usiłował wydostać się na wolność. Jody położył go sobie na ramieniu. Szop potargał mu czuprynę, łaskocząc go małymi, niespokojnymi łapkami po uszach i karku. — Wiecznie coś wyczynia tymi łapkami — powiedział Fodder-wing. Papa Forrester odezwał się z ciemnego kąta za kuchnią. Siedział tak cicho do tej chwili, że Jody nie domyślał się nawet jego obecności. — I ja miałem kiedyś szopa za moich młodych lat — powiedział starzec. — Dwa lata był miły, grzeczny niby kociak. Ale któregoś dnia jak mnie capnie za łydkę! Wygryzł mi kawałek ciała. — Forrester splunął w ognisko. — 3 Roczniak 65 A ten, kiedy urośnie, też będzie gryzł. Taka to już ich szopia natura. Pani Forrester weszła do izby i zakrzątnęła się koło naczyń kuchennych. Synowie weszli za nią gęsiego; pierwszy był Buck, a za nim kolejno: Mill-wheel, Gabby, Pack, Arch i Lem. Jody nie mógł się nadziwić, jak ta para zasuszonych staruszków mogła wydać na świat takich chłopów na schwał. Bracia byli do siebie podobni jak krople wody, prócz Lema i Gabby'ego. Gabby był niższy od braci i nie odznaczał się szczególnym rozumem. Wszyscy mieli długie brody prócz Lema, który się golił. Lem był tego samego wzrostu, co reszta braci, ale był trochę szczuplejszy i skórę miał nieco jaśniejszą. Mówił mało. Często siadywał zamyślony gdzieś na stronie, z kwaśną miną. Najbardziej rozhukani i głośni byli Buck i Mill-wheel. Penny wszedł razem z Forresterami, zagubiony między nimi. Papa Forrester ciągnął dalej opowieść o zwyczajach szopów. Nikt prócz Jody'ego nie zwracał uwagi na glę-dzenie staruszka, który rozkoszował się własnymi słowami: — Ten szop, kiedy podrośnie, będzie wielki jak pies. Da sobie radę z każdym psem na podwórzu. Bo trzeba wam wiedzieć, że szop żyje tylko dla jednej rzeczy. Musi mordować psy! Na przykład położy się w wodzie, na grzbiecie, i będzie się opędzał całej sforze psów. A potem szach-mach, i utopi pieski po kolei! A kąśliwe to-to! Niby już zdechł bestia, a jeszcze zębami ciacha! W duszy Jody'ego walczyły dwa pragnienia. Chciał słuchać dalej starca, a równocześnie miał ochotę śledzić rozmowę Forresterów z Pennym. Był zdumiony widząc, że ojciec wciąż jeszcze trzyma na ręku wystraszonego 66 Perka. Penny przeszedł przez pokój i zbliżył się do starego Forr esterą. — Moje uszanowanie panu! Jak zdrowie, panie Forrester? — Aaa, dzień dobry! Jakoś się człowiek trzyma, a parę dni temu omal nie wyciągnąłem kopyt. Prawdę mówiąc, już dawno powinienem był przenieść się do wieczności, ale wciąż odkładam terminy. Wygląda na to, że przyzwyczaiłem się już zbyt dobrze do tego padołu... — Proszę, niechże pan siada, panie Baxter! — odezwała się pani Forrester. Penny przysunął fotel na biegunach i usiadł. Lem Forrester huknął przez cały pokój: — Ejże, czy twój pies jest kulawy? — Uchowaj Boże! Jakoś nigdy dotąd nie zauważyłem, żeby kulał. Po prostu wolę go mieć przy sobie, by nie poczuł na swej skórze kłów waszej krwiożerczej psiarni. — Aha! A czy to drogi piesek? — zapytał Lem. — Skądże znowu! Niewart jest porządnej szczypty tytoniu. Nie zatrzymujcie go przypadkiem, kiedy stąd odejdę, bo nie ma żadnej wartości. — I tak się troszczysz o zwykłego kundla? — Taki już jestem. — A miałeś go ze sobą, kiedyś szedł na niedźwiedzia? — Owszem. Lem zbliżył się do Penny'ego i westchnął ciężko. — Dobrze tropi? Potrafi osaczyć niedźwiedzia? — Gdzież tam! Mizerna psina! Najgorszy pies myśliwski, jakiego kiedykolwiek miałem! — Pierwszy raz mi się zdarza, żeby ktoś tak mówił o swoim psie — zawołał Lem. — Ano, przyznaję, nieźle się prezentuje. Niejeden 67 chciał go kupić, gdy rzucił na niego okiem. Ale nie mam zamiaru naprowadzać cię na myśl o jakimś handlu, bo zawiódłbyś się okrutnie. — Czy będziesz polować w drodze powrotnej do domu? — A czemuż by nie? Mężczyzna zawsze gotów jest do polowania. — To dziwne, bierzesz *ze sobą psa, który się do niczego nie nadaje... Forresterowie łypnęli na siebie oczyma. Zapadło milczenie. Bracia nie odrywali czarnych oczu od Perka. Penny znów zabrał głos: — Pies jest kiepski i moja stara skałkówka też jest niewiele warta. Po prostu jestem w kropce! — Jego oczy przeniosły się na ścianę, na której wisiała broń Forresterów. Jody pomyślał, że tej broni wystarczyłoby na założenie sklepu myśliwskiego. Forresterowie dobrze zarabiali na handlu końmi, na sprzedaży dziczyzny i pędzeniu wódki. Rozkochani byli w broni i kupowali ją tak, jak inni kupują mąkę czy kawę. — Twoja fuzja jest niewiele warta? Nie słyszałem nigdy, by ci się zdarzyło spudłować na polowaniu. — Dopiero wczoraj chybiłem. Pukawka odmówiła mi posłuszeństwa, spaliła na panewce. — A do kogo strzelałeś? — Do Kosołapego Starucha. Wybuchła wrzawa. — Gdzie to było? Skąd przyszedł? Z której strony? Dokąd poszedł? Stary Forrester stuknął laską o podłogę. — Odczepcie się, chłopcy! Dajcie Penny'emu dojść do słowa. Przecież nie może nic powiedzieć, kiedy ryczycie jak buhaje! 68 Pani Forrester uderzyła pokrywką o stół i przyniosła garnek kukurydzy, wielki jak kocioł do gotowania syropu. Po izbie rozpłynęły się smakowite zapachy. Pani Forrester powiedziała: — Nie pozwolę, żeby pan Baxter rozpoczynał opowieść nie pokrzepiwszy się przedtem. Jak wy jesteście wychowani! — Taaak, to takie jest wasze wychowanie — huknął stary Forrester na synów — żeby towarzystwo siadało do obiadu o suchym gardle?! Mill-wheel poszedł do sypialni i wrócił niosąc gąsiorek opleciony słomą. Odkorkował go i podał kufel Penny'emu. — Proszę mi wybaczyć — rzekł Penny — jeśli nie wypiję wiele. Nie mam takiego spustu jak wy, chłopcy. Forresterowie roześmiali się hałaśliwie. Mill-wheel puścił kufel w ruch po pokoju. — A Jody? — To jeszcze młodzik! — powiedział Penny. — Dajcie i mnie odrobinę. W moim kubku — powiedziała pani Forrester. Nałożyła każdemu jadła na talerze, wielkie jak miednice. Nad obficie zastawionym stołem unosił się obłok pary. Była tu fasola na smażonym boczku, pieczony udziec sarni, misa mięsa wiewiórczego z kapustą, kukurydza przyrządzona na sposób indiański z mlekiem, suchary, chleb kukurydziany, powidła różnego rodzaju, syrop z trzciny cukrowej i kawa. Olbrzymi budyń z rodzynkami czekał w kuchni na swoją kolej. — Gdybym wiedziała, że przyjedziecie — odezwała się mama Forrester — przygotowałabym coś odpowiedniego. Prosimy do stołu! Jody zerknął na ojca. Chciał się przekonać, jakie 69 111 ? g. f * ? 3 ?• ? <-? ?» »3 ?? ?-»** ?- 3. S' ? ? ? ? CD ?? ?- tole ?? ość ?? ?^ 3- ?§ ?-? ^S*3 ?1 ^? &3 N- *~? ? *^?5" ;=? ? ?5 wrażenie wywrze na Pennym ta obfitość przysmaków. Twarz Penny'ego była poważna. — Proszę pani — rzekł Penny — to przyjęcie byłoby dość wytworne nawet dla gubernatora stanu... Pani Forrester powiedziała z pewnym zakłopotaniem: — Sądzę, że macie zwyczaj odmawiania modlitwy przy stole przed posiłkiem. Ej, staruszku, nie spadnie ci korona z głowy, jeżeli raczysz zmówić modlitwę przed jedzeniem, skoro mamy gości... Stary Forrester powiódł dokoła nieszczęśliwym spojrzeniem i złożył dłonie: — Dobry Panie Boże, raz jeszcze raczyłeś pobłogosławić nasze grzeszne dusze i ciała odpowiednimi porcjami. Amen! Forresterowie chrząknęli i zaczęli łapczywie jeść. Jody siedział pomiędzy panią Forrester a Fodder-wingiem. Penny naprzeciw nich. Na talerzach wznosiły się istne góry jadła. Buck i Mill-wheel wybierali najsmakowitsze kąski dla Fodder- winga, który podawał je pod stołem Jody'emu. Wreszcie zapadła cisza. Forresterowie jedli w skupieniu i szybko, aż im się uszy trzęsły. Między Lemem a Gabbym powstał jakiś spór. Papa Forrester uderzył chudą pięścią w stół. Synowie nie od razu usłuchali ojca, ale potem uspokoili się i zamilkli. Staruszek pochylił się do Penny'ego i powiedział szeptem: — Wiem, że moi chłopcy są nieokrzesani. Nie zachowują się jak należy. To są pijanice i zabijaki, a żadnej niewieście nie dadzą przejść spokojnie! Ale trzeba im jedno przyznać. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby który wymyślał przy stole swoim rodzicom. ??~\ I • / """7 '?^?????? 7 — A teraz, sąsiedzie, prosimy o nowiny o tym przeklętym niedźwiedziu — powiedział papa Forrester. — Prosimy! — powtórzyła pani Forrester. — A wy, nicponie, zmyjcie naczynia, zanim się zasłuchacie. Synowie zerwali się od stołu, pozbierali szybko misy i talerze i zabrali się do zmywania. Jody wybałuszył oczy ze zdumienia. Prędzej by się spodziewał, że przypną sobie kokardy do włosów. Pani Forrester w drodze do fotela na biegunach uszczypnęła Jody'go w ucho. — Nie mam córek — powiedziała — więc jeśli chłopcy chcą, żebym dla nich gotowała, to wypada, żeby potem sprzątali. Jody spojrzał na ojca z niemą prośbą, by przypadkiem nie zaniósł tej straszliwej herezji do domu Baxterów 71 Forresterowie szybko uporali się z robotą. Fodder-wing pokuśtykał za nimi, zbierając, gdzie się dało, resztki dla swoich zwierzaków. Jedynie dlatego, że karmił i psy, udawało mu się uratować trochę przysmaków dla swych ulubieńców. Uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc, że sprawi im dziś prawdziwą ucztę. Z obiadu zostało jeszcze tyle zimnego jadła, że wystarczyłoby na kolację. Jody zagapił się na tę obfitość. Forresterowie zakończyli mycie naczyń i hałaśliwie zabrali się do rozwieszania garnków, talerzy, patelni i mis na gwoździach obok kuchni. Potem poprzesuwali krzesła wykładane krowią skórą oraz z gruba ciosane taborety i ustawili je dokoła Penny'ego. Jedni dobyli fajek i kapciu-chów, inni oskrobywali tytoń do żucia z brunatnych łodyg. Mama Forrester zażyła szczyptę tabaki. Buck przyniósł fuzję Penny'ego i zaczął majstrować małym pilnikiem przy obluźnionym kurku. — Tak — zaczął Penny. — Kosołapy zaskoczył nas niespodzianie... Jody zadrżał. — Wśliznął się jak cień i zabił naszą maciorę. Wypatroszył ją doszczętnie, a zjadł tyci kąsek. Nie był głodny! Tylko podły i złośliwy! Przerwał na chwilę, by zapalić fajkę. Forresterowie pochylili się ku niemu, podając płonące drzazgi. — Przyszedł niepostrzeżenie jak czarna chmura podczas burzy. Okrążył dom, żeby zmiarkować, skąd wiatr wieje. Zrobił to tak cicho, że psy nie usłyszały i nie zwietrzyły go. Nawet ten — pochylił się i pogłaskał Perka leżącego u jego stóp — dał się oszukać. Forresterowie spojrzeli po sobie porozumiewawczo. — Wyruszyliśmy po śniadaniu — ciągnął dalej Penny 72 — Jody, ja i trzy psy. Tropiliśmy niedźwiedzia przez południową część puszczy aż do skraju szuwarów, tam gdzie są stawy. Gnaliśmy za nim aż do rzeczki Juniper. Przeszliśmy przez trzęsawisko. Ślady były coraz wyraźniejsze i świeższe. Dopadliśmy go wreszcie... Forresterowie chwycili się za kolana. — Stanęliśmy oko w oko, proszę panów, nad brzegiem Juniper, w miejscu gdzie rzeczka jest najgłębsza i płynie najszybciej. Jody pomyślał, że opowieść była ładniejsza od polowania. Ujrzał znów wszystko: cienie i paprocie, złamane palemki i bystry nurt rzeczki. Podnieciła go opowieść Penny'ego, a jednocześnie napełniła uczuciem dumy. Dumny był z ojca, który choć tak niepozorny, prześcigał w sztuce myśliwskiej każdego z Forresterów. A poza tym umiał, tak jak dziś właśnie, snuć wątek czarodziejskiej opowieści, która zapierała dech w piersiach brodaczy. Penny uczynił z walki bohaterski epizod. Kiedy doszedł do miejsca, gdy fuzja go „kopnęła", a stary niedźwiedź miażdżył Julię w uścisku, Gabby połknął prymkę tytoniu i skoczył do ogniska, krztusząc się i spluwając. Forresterowie zaciskali pięści i siedzieli na brzeżkach krzeseł, słuchając opowieści z otwartymi ustami. — Boże! — westchnął Buck. — Jak ja bym chciał tam być! — Dokąd Kosołapy poszedł? — dopytywał się Gabby. — Tego nikt nie wie — odparł Penny. Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Lem: — Ani razu nie wspomniałeś o psie, który tu jest z tobą. — Dajże spokój! — powiedział Penny. — Mówiłem ci już, że jest diabła wart. 73 — Widzę, że wyszedł całkiem nietknięty. Nie znać na nim śladów walki. — Rzeczywiście, nie znajdziesz na nim znaku. — Stąd wnioskuję, że musi to być dobrze ułożony piesek, skoro użerał się z niedźwiedziem i wyszedł bez zadrapania. Penny wypuścił kłąb dymu z fajki. Milczał. Lem wstał, zbliżył się do Penny'ego i stanął nad nim. Zatrzeszczał knykciami. Pot wystąpił mu na twarz. — Pragnę dwóch rzeczy — powiedział ochryple. — Chciałbym być świadkiem śmierci Kosołapego Starucha i muszę mieć tego psa! — Za pozwoleniem! — powiedział łagodnie Penny. — Oszukałbym cię, gdybym ci go sprzedał. — Na nic się nie zda kłamstwo, Penny. Ile żądasz? — Wolałbym ci sprzedać Ripa. — Nie okpisz mnie. Mam psy znacznie lepsze od Ripa. Lem podszedł do ściany i zdjął strzelbę z gwoździa. Była to pierwszorzędna dubeltówka londyńska. Błysnęły obydwie lufy. Miała lśniące łożysko i kolbę z włoskiego orzecha oraz dwa kurki. Jej mechanizm był złożony i precyzyjny. Lem złożył się, wycelował i podał broń Penny'emu. — Prosto z Anglii. Minęły czasy, kiedy się broń nabijało od lufy. Nabijasz ją błyskawicznie, jakbyś splunął. Tu wkładasz kulę, zamykasz zamek, odciągasz kurki, tu naciskasz. Bum, bum! Dwa strzały pewne jak orli lot. Zamieńmy się. — Za pozwoleniem, nie zgadzam się — powiedział Penny — to jest cenna broń. — Dużo jest takiej broni w kraju, z którego przybyła. 74 Człowieku, nie kłóć się ze mną! Jeśli powiadam, że chcę mieć psa, to muszę go mieć! Weź dubeltówkę za niego albo, na Boga, przyjdę i ukradnę ci go. — No trudno, zgadzam się — rzekł Penny — skoro tak rzecz wygląda. Ale musisz dać słowo przy świadkach, że po pierwszym polowaniu z nim nie stłuczesz mnie na kwaśne jabłko. — Zgoda! — Owłosiona łapa uścisnęła rękę Penny'ego. — Do mnie, piesku! Lem gwizdnął na Perka. Chwycił go za kark i wyprowadził pośpiesznie na dwór, jak gdyby się lękał, że Penny cofnie się w ostatniej chwili. Penny kołysał się na krześle, obojętnie bawiąc się dubeltówką leżącą na kolanach. Jody nie mógł oderwać oczu od nowoczesnej strzelby. Podziwiał ojca, który potrafił okpić Forresterów. Ciekaw był też, czy Lem dotrzyma umowy. Słyszał nieraz o podstępach w handlu, ale nie przyszło mu nigdy na myśl, żeby można było osiągnąć cel przy pomocy prostego fortelu: mówienia prawdy. Pogawędka przeciągnęła się do późnego popołudnia. Buck tak zręcznie naprawił starą rusznicę Penny'ego, że mogła jeszcze nadawać się do użytku. Forresterowie byli niezmordowani. Nie mieli nic pilnego do roboty. Płynęły więc jedna po drugiej opowieści o sprycie Kosołapego Starucha, o innych niedźwiedziach z dawnych lat, równie wojowniczych, ale nie tak sprytnych jak ten. Opowiadano o polowaniach z najdrobniejszymi szczegółami. Przypominano sobie psy, które zdechły przed dwudziestu laty, ich imiona i zalety. Fodder-winga zmęczyła ta gadanina. Zaproponował Jody'emu, by poszedł z nim nad staw na połów piskorzy. Ale Jody nie mógł się oderwać od słucha- 75 nia starych opowieści. Starzy Forresterowie brali również udział w gawędzie, wtrącając coś i wykrzykując od czasu do czasu, lecz nagle zdrzemnęli się jak senne świerszcze. Zmorzył ich sen. Zasnęli pochrapując na fotelach obok siebie, a ich starcze ciała trzymały się sztywno nawet podczas drzemki. Penny przeciągnął się i wstał. — Nie lubię opuszczać przyjemnego towarzystwa — powiedział. — Zostań na noc. Pójdziemy na lisy. — Serdeczne dzięki, ale nie lubię zostawiać domu bez męskiej opieki. Fodder-wing dotknął jego ramienia. — Pozwól Jody'emu zostać ze mną! Nie obejrzał nawet połowy moich rzeczy. — Zostaw chłopca u nas, Penny! — rzekł Buck. — Jadę jutro do Voluzji, to ci go odwiozę po drodze. — Jego matka nie będzie z tego zadowolona — odpowiedział Penny. — A czy w ogóle mama Baxter bywa z czego zadowolona, co, Jody? — Tak bym chętnie został, tato! Nie miałem już od tak dawna żadnej rozrywki. — Nie dalej, jak przedwczoraj. Ale dobrze, zostań, jeżeli cię państwo tak chętnie goszczą. Lem, nie zabijaj chłopca, jeżeli wypróbujesz psa, zanim Buck odwiezie Jody'ego do domu. Parsknęli głośnym śmiechem. Penny zawiesił nową fuzję razem ze starą na ramieniu i wyszedł do konia. Jody ruszył za ojcem. Wyciągnął rękę i pogłaskał ostrożnie gładką dubeltówkę. — Gdyby to był kto inny, a nie Lem — szepnął Penny — wstydziłbym się wracać z nią do domu. Ale 76 Lemowi dawno się ode mnie coś należało za to, że mi nadał przydomek. — Powiedziałeś mu prawdę. — Słowa były szczere, ale zamiary kręte jak rzeka Ocklawaha. — A co on zrobi, kiedy się wszystko wyda? — Najpierw będzie mnie chciał rozszarpać na kawałki. A potem, mam nadzieję, będzie się śmiał. Do widzenia, synku, do jutra! A zachowuj się grzecznie! Forresterowie wyszli z domu, by pożegnać gościa. Jody żegnał ojca machając ręką z uczuciem osamotnienia. Już chciał zawołać, by wrócił. Jeszcze chwila, a ruszyłby za ojcem, wlazł na siodło i pojechał z Pennym do domowego zacisza. Ale w tej chwili rozległ się okrzyk Fodder-winga: — Szop łowi ryby w kałuży! Chodź, Jody, zobacz!... Więc pobiegł zobaczyć szopa. Zwierzątko pluskało się w małym stawie i kierowane instynktem szukało czegoś swymi niemal ludzkimi rękami. Jody bawił się z Fodder--wingiem i szopem całe popołudnie. Pomógł mu sprzątnąć skrzynki dla wiewiórek i zbudować nową klatkę dla kulawej papużki. Forresterowie mieli mnóstwo kur, tak dzikich jak oni sami. Kury składały jaja wszędzie: w pobliskim lesie, w żywopłocie z tarniny, pod kupami chrustu, a węże pożerały wszystko, co się tylko wykluło. Obaj chłopcy poszli więc razem zbierać jaja. Podłożyli je kokoszce, która właśnie wysiadywała własne. Jaj było razem piętnaście. — Ta jest dobrą matką — powiedział Fodder-wing. Widać było, że troszczy się o takie rzeczy. Jody znów zapragnął mieć coś własnego. Przypuszczał, 77 że przyjaciel dałby mu chętnie oswojoną wiewiórkę, a może nawet ulubionego szopa. Ale doświadczenie nauczyło go, że nie należy obciążać matki troską o wyżywienie jeszcze jednej, choćby najmniejszej gęby. Fodder-wing przemawiał do kokoszki w następujący sposób: — Zostań teraz na gniazdku. Słyszysz, co mówię? Żeby mi się z tych wszystkich jaj wykluły kurczęta! Tym razem chciałbym, żeby były żółte. Ani jednego czarnego. Zawrócili do domu. Szop piszcząc wyszedł na powitanie. Łaził po pałąkowatych nogach Fodder-winga, wskoczył mu na plecy i przytulił się obejmując go za szyję. Małymi, białymi ząbkami chwytał lekko Fodder-winga za skórę i trząsł głową, udając zawziętość. Fodder-wing dał Jody'emu szopa i pozwolił zanieść go do domu. Szop spojrzał na Jody'ego badawczym spojrzeniem, czując, że to jest ktoś obcy. Ale przyzwyczaił się do niego po chwili. Forresterowie rozproszyli się po swej majętności i zabrali się bez pośpiechu do codziennych zajęć. Buck i Arch zaprowadzili krowy i cielęta do wodopoju. Mill-wheel zaniósł obrok tabunowi koni, zamkniętemu za ogrodzeniem. Pack i Lem znikli w gęstych lasach na północ od domu. „Być może — pomyślał Jody — poszli do swych leśnych kryjówek". Nie brakło w tym obejściu rąk do pracy. Penny Baxter musiał pracować sam jeden. Jody przypomniał sobie nie okopane grzędy kukurydzy i poczuł wyrzuty sumienia. Zostawił pracę nie ukończoną. Ale Penny na pewno nie zaniedba tej roboty. Starzy Forresterowie wciąż spali cichutko na fotelach. Słońce zachodziło w blaskach czerwieni. Szybko zapadł w izbie mrok, bowiem konary wielkich dębów zasłaniały okna i nie dopuszczały światła, którego tyle było zawsze 78 w domu Baxterów. Jeden za drugim wracali bracia do domu. Fodder-wing rozpalił ogień na palenisku, by zagrzać resztki kawy. Jody spostrzegł, że mama Forrester otworzyła czujnie jedno oko i przymknęła je znowu. Synowie postawili na stole zimne jadło z hałasem, który obudziłby sowę za dnia. Pani Forrester usiadła, dała mężowi sójkę w bok i przyłączyła się do synów spożywających kolację. Tym razem wyprzątnęli talerze na czysto. Nie zostawili psom nawet ogryzków. Fodder- wing z trudem uratował dla nich półmisek kukurydzy. Zmieszawszy ją z wiadrem zlewek wyniósł na dwór. Szedł przeginając się z boku na bok, usiłując trzymać wiadro równo. Jody pośpieszył mu na pomoc. Po kolacji Forresterowie znów zapalili fajki i wdali się w rozmowę o koniach. Hodowcy w całym okręgu i dalej na zachód uskarżali się na brak towaru. Z nadejściem wiosny grasowały dzikie zwierzęta: wilki, niedźwiedzie i pantery. Kupcy, którzy zazwyczaj przybywali z Kentucky ze stadami koni, tym razem zawiedli. Forresterowie doszli do wniosku, że opłaciłoby się ruszyć na północ i zachód po źrebięta na przychówek. Rozmowa starszych przestała zajmować chłopców. Zaszyli się w kącie izby i zabawiali się w grę polegającą na celnym rzucaniu scyzoryka. Mama Baxter nie pozwoliłaby nigdy na rzucanie scyzorykami w jej gładką podłogę. Ale tutaj kilka drzazg mniej lub więcej nie robiło różnicy. Jody oderwał się na chwilę od zabawy. — A ja coś wiem i założę się, że ty nie wiesz! — Co? — Hiszpanie jeździli przez puszczę drogą wiodącą przed naszą bramą. — Też mi nowina, dawno o tym wiedziałem! — Fodder- 79 -wing przysunął się bliżej i szepnął podnieconym głosem: — Widziałem ich! Jody wlepił oczy w Fodder-winga. — Kogo widziałeś? — Ano, tych Hiszpanów. Są wysocy, czarni, mają lśniące hełmy i jadą na karych koniach. — Nie mogłeś ich widzieć. Przecież Hiszpanów już tu dawno nie ma. Znikli bez śladu tak samo jak Indianie. Fodder-wing zmrużył tajemniczo oko. — Tak mówią ludzie. Ale posłuchaj mnie. Pójdziesz najbliższego dnia na zachód od waszej rozpadliny z wodą, wiesz, tam gdzie rośnie ogromna magnolia, a koło niej dereń. Spójrz za magnolię, to zobaczysz Hiszpana, pędzącego na karym koniu. Jody poczuł, że mu włosy stają dęba na głowie. Była to jedna z bajek Fodder- winga. Dlatego pewnie Penny i matka mawiali, że Fodder-wingowi brakuje piątej klepki. Lecz Jody pragnął jednak uwierzyć w opowieść Fodder--winga. Cóż mogło być w tym złego, żeby popatrzeć za magnolię? Forresterowie zaczęli się przeciągać, ziewać, zbierało im się na sen. Oczyścili fajki, wypluli tytoń do żucia i poszli do pokojów sypialnych, odpinając po drodze szelki i ściągając spodnie. Każdy z nich miał oddzielne miejsce do spania, we dwójkę nie zmieściliby się nawet na dwuosobowym łóżku. Fodder-wing zaprowadził Jody'e-go do swojej sypialni, która znajdowała się w pokoiku podobnym do komórki, przylegającym do kuchni. — Weź sobie poduszkę — powiedział. Jody czekał teraz z obawą na chwilę, kiedy mama Forrester przypomni mu, żeby umył nogi. „Jak swobodnie 80 żyją sobie ci Forresterowie — pomyślał. — Szczęśliwi, kładą się do łóżka bez uprzykrzonego mycia nóg!" Fodder--wing zaczął coś bajać o miejscu, gdzie kończy się świat: jest ono puste i mroczne i tylko chmury tam płyną. Z początku Jody słuchał z zaciekawieniem. Potem opowiadanie stało się nudne i bezładne. Zasnął. Śnili mu się Hiszpanie jadący zamiast na koniach — na chmurach. Późną nocą obudził się przerażony. Izba dudniła od łoskotu i krzyku. W pierwszej chwili pomyślał, że to Forresterowie znów wzięli się za łby, ale okrzyki skierowane były przeciw wspólnemu wrogowi, a mama Forrester piszczała, dodając synom animuszu. Ktoś trzasnął drzwiami i wykrzykiwał psie imiona w mroczne podwórze, przywołując zwierzęta do domu. Nagle w drzwiach pokoiku Fodder-winga błysnęło światło, sfora psów i kupa ludzi zwaliła się do pokoju. Mężczyźni byli na wpół odziani. Wydawali się szczuplejsi i mniej szerocy w barach, ale sięgali głowami do sufitu. Mama Forrester wysoko podniosła płonącą świecę łojową. Chuda jak konik polny, ginęła w potężnych fałdach szarego, flanelowego szlafroka. Psy smyrgnęły pod łóżko i wyskoczyły znów. Jody i Fodder-wing byli już na nogach. Nikt im nie próbował wyjaśnić, co się właściwie stało. Chłopcy przyłączyli się do polowania. Pogoń wiodła przez wszystkie pokoje i zakończyła się skokiem sfory psów przez wiszącą na oknie moskitierę, którą poszarpały na strzępy. — Już one go przyłapią — powiedziała pani Forrester, nagle uspokojona. — Przebrzydły gad! — Mama ma świetny słuch, doskonale rozróżnia odgłos węża — powiedział Fodder- wing z dumą. 81 — Zmiarkowałam, że nikt go prócz mnie nie usłyszy, gdyby nawet zachrobotał pod ich łóżkami — powiedziała. Stary Forrester, wsparty o laskę, przydreptał do pokoju. — Noc już się kończy — oświadczył. — Wolałbym napić się wódki niż wracać do łóżka. A Buck na to: — Tato jest najmądrzejszy ze wszystkich staruszków! Podszedł do kredensu i wyciągnął gąsiorek. Papa Forrester odkorkował go, przytknął do warg i pił długo. Lem odezwał się: — Nie trzeba być specjalnie mądrym do wypitki. Daj i mnie, tato. Pociągnął tęgi łyk z gąsiora i podał go dalej. Wytarł usta i poklepał się po gołym brzuchu. Podszedł do ściany, po omacku poszukał skrzypiec, delikatnie trącił struny, a potem usiadł na stołku i zaczął rzępolić. Arch powiedział: — Fałszujesz! Przyniósł swoją gitarę i siadł koło brata. Pani Forrester postawiła świecę na stole. — Cóż wy sobie myślicie, gołe nocne marki, że będziecie tak muzykować do rana? — zapytała. Ale Arch i Lem tak byli pochłonięci muzyką, że nie odpowiedzieli. Buck zdjął organki z półki i zagrał inną melodię. Arch i Lem przerwali na chwilę, by posłuchać, a potem zaczęli mu wtórować. — Do licha, jakie to ładne! — rzekł stary Forrester. Gąsiorek znów zaczął krążyć dokoła. Pack wydobył z kąta harfę, a Mill-wheel bębenek. Buck zmienił żałosną melodię na skoczną pieśń taneczną i orkiestra rozegrała się na dobre, przybierając na sile. Jody i Fodder-wing usiedli na podłodze między Lemem i Archem. 82 — Nie myślcie, że pójdę spać i stracę taką okazję. Nie ma tak dobrze! — powiedziała pani Forrester zbliżając się do kuchni i rozdmuchując tlejący jeszcze ogień. Dorzuciła drew i podniosła pokrywkę imbryka. — Czekajcie, puchacze, wcześnie dziś zjecie śniadanko, i nawet wiem dlaczego! — Zrobiła perskie oko do Jody'ego. — To się nazywa złapać dwie sroki za ogon. Można przecież jednocześnie podjeść sobie i zabawić się. Jody mrugnął porozumiewawczo. Czuł się swobodnie. Było mu wesoło na duszy i beztrosko; nie mógł pojąć, dlaczego matka nie lubi tych wesołych ludzi. Muzyka straciła nagle właściwą melodię i zaczęła huczeć jak grzmot; brzmiała jak chór wszystkich zebranych razem dzikich mieszkańców z puszczy, ale zachowywała rytm i urok, który cieszył ucho i duszę. Dzikie dźwięki przeniknęły Jody'ego na wskroś. Aż wydało mu się, że sam zamienił się w skrzypce i że Lem gra na nim, przebierając palcami. Lem zwrócił się do niego po cichu: — Gdyby tu była ze mną moja ukochana, tobyśmy dopiero zaśpiewali i zatańczyli!... Jody zapytał odważnie: — Która dziewczyna jest pana ukochaną? — Moja maleńka Twink Weatherby. — Jak to? Przecież Twink jest dziewczyną Ołivera Hutto? Lem podniósł nagłe smyczek. Jody myślał przez chwilę, że Lem chce go uderzyć. Ale Lem zagrał znów, tylko mu oczy błysnęły. — Powtórz to raz jeszcze, chłopcze, a zostaniesz bez jęzora do pytlowania. Zrozumiano? 83 — Przepraszam bardzo! Może się pomyliłem — zapewnił Jody gorąco. — Wytłumaczę ci to innym razem. Jody zmartwił się; czuł, że postąpił nieuczciwie wobec 01ivera. Ale potem muzyka jak wiatr porwała go w swój wir i poniosła ponad wierzchołki drzew. Forresterowie przeszli od melodii tanecznych do śpiewu, a papa i mama wtórowali synom cienkimi, drżącymi głosami. Nastał świt. Wśród dębów rozśpiewały się drozdy. Świergot i śpiew były tak głośne, że Forresterowie zaczęli słuchać, odłożyli instrumenty i w ciszy powitali poranek w swym domu. Jak na posiłek u Forresterów śniadanie było dość skromne, gdyż pani Forrester była zbyt zajęta, żeby coś więcej ugotować. Mężczyźni wciągnęli tylko spodnie, bo strawa już dymiła na stole. Po śniadaniu umyli brody, włożyli koszule i buty i powoli ruszyli do codziennej pracy. Buck osiodłał wielkiego deresza i posadził Jody'ego za sobą na potężnym końskim zadzie, bo w siodle nie zmieściłoby się nawet piórko. Fodder-wing, utykając, z szopem na ramieniu, towarzyszył odjeżdżającym do opłotków i długo machał kijem na pożegnanie, aż mu znikli z oczu. Jody wracał z Buckiem do domu, na polanę Baxterów i długo machał ręką, żegnając przyjaciela. Wciąż jeszcze był oszołomiony. I dopiero gdy otworzył bramę pod indyjskim bzem, przypomniał sobie, że przecież miał popatrzeć, czy za magnolią nie ma hiszpańskiego jeźdźca. (KS&dzwjt 8 Jody zamknął bramę za sobą. W powietrzu unosił się nieomylnie zapach smażonego mięsa. Jody obiegł dom dookoła. Uczucie obawy walczyło w nim o lepsze z łakomstwem. Broniąc się przed wejściem w otwarte drzwi kuchenne, pośpieszył do ojca. Penny wyszedł z wędzarni i powitał go. Jody ujrzał coś, co sprawiło mu równocześnie przykrość i przyjemność. Na ścianie wędzarni wisiała wielka skóra. Zwrócił się z wyrzutem do ojca: — Nie poczekałeś na mnie z polowaniem! — Tupnął nogą — Już nigdy nie zgodzę się, żebyś mnie zostawiał samego! 85 — Spokojnie, synku! Posłuchaj, co ci opowiem. Będziesz zadowolony, że tak się dobrze złożyło. Gniew Jody'ego ostygł. Ciekawość wzięła górę. — No to opowiedz, tato, prędko! Jak to było? Penny przykucnął na piasku. Jody wyciągnął się obok niego na ziemi. — To był jeleń. Omal na niego nie wpadłem. Jody'ego znów opanował gniew. — Nie mógł ten jeleń poczekać, aż wrócę do domu?! — Czy nie chciałeś sam zostać u Forresterów? Nie można jednocześnie złowić dwóch ryb na jedną wędkę... — A właśnie, że mógł poczekać! — upierał się Jody. — Czasu jest ciągle za mało. Zbyt szybko upływa. Penny roześmiał się. — Na to nie ma rady. Jeszcze się taki nie urodził, co by potrafił zatrzymać czas w biegu. — Tato, a czy ten jeleń uciekał? — Otóż chciałem ci o tym opowiedzieć. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby mięsko czekało na mnie, tak jak ten jeleń, na drodze. Był jak skamieniały, nawet nie raczył zwrócić uwagi na konia. W pierwszej chwili myślę sobie: ,,Do kaduka! Taka mi się gratka nadarza, a tu jak na złość nie mam nabojów do nowej dubeltówki!" Tknięty jakąś myślą, przełamuję strzelbę, zaglądam od tylu, patrzę — wielkie nieba! Powinienem był przecież pamiętać, że Forresterowie mają zawsze nabitą broń na podorędziu. Dwa naboje tkwiły w dubeltówce, a jeleń wciąż stoi, jakby przyrósł do ziemi, i czeka. Złożyłem się i wystrzeliłem. Runął na drogę jak wór mąki. Wciągnąłem go na Cezara i ruszyliśmy do domu. A powiem ci jeszcze, com sobie pomyślał. „Jeśli przyniosę dziczyznę — po- 86 myślałem — to mama nie będzie mogła się gniewać, że zostawiłem Jody'ego u Fodder-winga". — A co mama powiedziała, kiedy zobaczyła nową fuzję i mięso? — Rzekła tak: „Gdyby to był kto inny, a nie taki uczciwy wariat jak ty, przysięgłabym, że to kradzione". Zachichotali obydwaj. Z kuchni płynęły rozkoszne wonie. Wizyta u Forresterów poszła w niepamięć. Jedyne, o czym warto było myśleć, to bliski obiad. Jody wszedł do kuchni. — Dzień dobry, mamo, wróciłem. — I co z tego, mam śmiać się czy płakać? Matka pochyliła tęgą postać nad kuchnią. Dzień był upalny, a pot ciurkiem ściekał po jej tłustym karku. — Tatko ustrzelił nam coś dobrego, prawda, mamo? — Tak. I to także dobre, że ciebie przy tym nie było. — Mamo... — Co znowu? — Czy będziemy dziś mieli na obiad dziczyznę? Odwróciła się od ognia. — Na miłość boską, czy ty zawsze musisz myśleć tylko o swoim pustym brzuchu? — Bo ty tak świetnie gotujesz dziczyznę, mamo! Matka udobruchała się. — Tak, będziemy mieli mięso na obiad. Bałam się, że może się zepsuć na takie gorąco. — Prawda! I wątroby też nie powinno się odkładać, bo mogłaby się zepsuć. — Zmiłuj się, chłopcze, przecież nie możemy zjeść wszystkiego na raz. Ale jeżeli napełnisz mi dziś skrzynię z opałem, to kto wie, może będzie wątroba na kolację... 87 Jody wiazł między naczynia kuchenne. — Wynoś mi się w tej chwili z kuchni! Chyba że chcesz mnie zamęczyć na śmierć, a kto wtedy będzie obiad gotował? — Ja bym ugotował... — Tak, ty do spółki z psami! Jody wybiegł z domu do ojca. — Jak się ma stara Julia? Zdawało mu się, że chyba od tygodnia nie był w domu. — Lepiej. Teraz niech sobie miesiąc odpocznie, to da radę Kosołapemu. — Czy Forresterowie chcą nam pomóc w polowaniu na niedźwiedzia? — Nie zawierałem z nimi umowy. Wolałbym, żeby sobie polowali na własną rękę, a mnie dali święty spokój. Niewiele mnie obchodzi, kto w końcu niedźwiedzia ubije, byle się trzymał z daleka od naszej trzody. — Tato, nie mówiłem ci jeszcze o tym. Miałem wtedy porządnego stracha, kiedy psy z nim walczyły. Taki mnie tchórz obleciał, że nie mogłem się ruszyć z miejsca. — I ja nietęgo się czułem, kiedy fuzja zawiodła. — Ale opowiadałeś Forresterom tak, jak gdybyśmy byli nieustraszeni... — Tak, synku, tak to już się po myśliwsku opowiada. Jody obejrzał dokładnie skórę jelenia. Była duża i piękna, o czerwonawej barwie wiosennej. Zwierzęta z puszczy wydawały się Jody'emu coraz to innym rodzajem stworzeń. Na polowaniu były łupem myśliwskim. Pragnął jedynie widzieć, jak padają, powalone celnym strzałem. A kiedy już leżały martwe, zbroczone krwią, było mu ich żal. Serce g0 bolało na widok takiej śmierci. Lecz pocięte na części, uduszone, posolone i uwędzone w pachnącej 88 kuchni lub na rożnie nad ogniskiem w polu, stawały się mięsem, ot, takim samym jak wieprzowina, i tylko ślinka szła do ust. Dziwił się niekiedy, jakim cudem odbywa się ta przemiana. Jak to się dzieje, że to samo, co go przed godziną gniotło w dołku i przyprawiało o mdłości, w następnej godzinie budziło potężny apetyt. Wynikało z tego, że albo istnieją dwa odmienne rodzaje zwierzyny, albo dwaj różni chłopcy... Tylko skóry nie zmieniały się. Zachowywały zawsze swe odrębne życie. Ilekroć stawał bosymi nogami na miękkiej skórze jeleniej leżącej przed łóżkiem, spodziewał się w głębi duszy, że za chwilę skóra ożyje pod jego stopami. Otóż Penny, chociaż był niewielkiego wzrostu, miał pierś porosłą gęstym, czarnym włosem. Jako dziecko sypiał podobno zimą nago, owinięty w niedźwiedzią skórę! Mama Baxter mawiała, że od tego właśnie wyrosły Penny'emu włosy na piersi. Matka żartowała, ale Jody brał to niemal na serio. Dom był teraz tak obficie zaopatrzony jak u Forreste-rów. Mama Baxter przerobiła mięso maciory zabitej przez niedźwiedzia na wędliny i kiełbasy. Nadziane jelita wisiały rzędem w wędzarni. Trzaskał pod nimi i dymił jałowiec. Penny wszedł i rzucił garść wiórów w żar. — Czy mam narąbać drew, czy zakończyć okopywanie kukurydzy? — zapytał Jody. — Dobrze wiesz, że nie mogłem pozwolić na to, by chwasty zarosły pole. Skończyłem za ciebie okopywanie. Raczej przydałyby się drwa. Jody zadowolony był z nadarzającej się pracy w drewutni. Gdy bowiem tylko chwilę stał bezczynnie, już mu głód skręcał kiszki i zmuszał do żucia mięsa aligatora, przeznaczonego dla psów, albo do podbierania kurom 89 resztek kukurydzianego chleba. Zrazu dłużył musie czas i brała go chętka, aby pójść w ślady ojca. Penny znikł właśnie w stajni. Jody z roztargnieniem odwiesił siekierę. By mieć pretekst do sprawdzenia, jak się przedstawia sprawa obiadu, zaniósł matce do kuchni spore naręcze drew. Ciężar spadł mu z serca, kiedy zobaczył, że obiad jest już na stole. Matka nalewała kawę. — Poproś ojca — powiedziała. — I umyj swoje brudne łapy. Przysięgnę, żeś nie tknął wody od czasu, jak wyszedłeś z domu. Penny przyszedł nareszcie. Udziec jeleni zajmował honorowe miejsce na środku stołu. Penny dobył wielkiego noża, krajał i dzielił mięso powolnymi ruchami, które doprowadzały Jody'ego do rozpaczy. — Jestem taki głodny! Mojemu brzuchowi zdaje się, że mam przerżnięte gardło — rzekł Jody. Penny położył nóż i spojrzał na Jody'ego. — Jak ty się pięknie wyrażasz! — powiedziała mama Baxter. — Gdzieś się tego nauczył? — Tak mówią Forresterowie. — Domyśliłam się. Ładnych rzeczy nauczyłeś się u tych ordynarnych hultajów. — Oni wcale nie są ordynarni, mamo. — Każdy z nich jest wstrętniejszy od najwstrętniejsze-go robaka, a do tego jeszcze podły. — Forresterowie wcale nie są podli! Właśnie że są bardzo mili. A jak pięknie grają i śpiewają, piękniej niż prawdziwa orkiestra. Wstaliśmy o świcie, śpiewaliśmy, bawiliśmy się. Było wspaniale. — No, skoro nie mają nic lepszego do roboty... Ale mięso już piętrzyło się wysoko na talerzach Baxterowie zabrali się więc do obiadu. W nocy spadł lekki deszcz. Ranek kwietniowy, który nastąpił, był czysty i jasny. Młoda kukurydza puściła ostre pędy i podrosła trochę. Groch z drugiej strony pola przebijał się na powierzchnię ziemi. Trzcina cukrowa wypuściła spiczaste, zielone listki nad brunatnym gruntem. Jakie to dziwne, myślał Jody, że ilekroć opuszczał dom, zastawał po powrocie rzeczy, których nie dostrzegał, a które na pewno były tam od dawna. Młode morwy wiązały się w grona na gałązkach, a nie zauważył ich przecież przed wizytą u Forresterów. Winogrona, dar krewnych matki z Caroliny, zakwitły po raz pierwszy, piękne jak koronki. Dzikie pszczoły poczuły ich zapach i usiłowały wyssać cierpką słodycz. Jody tak się objadł w ciągu ostatnich dwu dni, że mdliło go tego ranka i nie miał apetytu. Ojciec jak zwykle wstał wcześniej i wyszedł do roboty. Śniadanie 91 czekało w kuchni, a matka przyrządzała kiełbasy w wędzarni. Skrzynia na opał była pusta. Jody niechętnie poszedł po nową porcję drew. Miał nawet ochotę do pracy, ale najchętniej zająłby się czymś lekkim i niezbyt męczącym. Zrobił nawet dwa leniwe kroki do drewutni. Julia kręciła się po wszystkich kątach, szukając Penny'ego. Jody zatrzymał się i pogłaskał ją. Wyglądało tak, jak gdyby odczuwała atmosferę zadowolenia panującą dokoła; albo może pojęła, że na dłuższy czas dano jej spokój, uwalniając od wysiłków i biegania po moczarach i zaroślach. Stała spokojnie pod dotknięciem ręki Jody'ego i machała długim ogonem. Najcięższa rana jątrzyła się jeszcze, ale inne goiły się dobrze. Jody ujrzał ojca idącego w stronę domu. Penny, machając dziwacznym przedmiotem, krzyknął do Jody'ego: — Znalazłem coś bardzo dziwnego! Jody puścił się pędem do ojca. Owym miękkim przedmiotem było martwe zwierzątko, znajome i obce zarazem. Był to szop. Ale nie miał jak zwykle stalowoszarego futerka, tylko mlecznobiałe. Jody nie wierzył własnym oczom. — Dlaczego jest taki siwy, tato? Czy to jakiś szop-pra- dziadek? — Otóż to właśnie jest dziwne. Białego szopa nie spotyka się prawie nigdy. Ten zaś, mój panie, jest jednym z owych dziwów przyrody, które noszą w książkach nazwę albinosów. Rodzą się białe. Spójrz na kółka na ogonie. Powinny być ciemne, a są kremowe. Przysiedli na piasku i oglądali szopa. — Czy wpadł w sidła, tato? — Tak. Był bardzo pokaleczony, ale jeszcze zipał. Muszę powiedzieć, że żal mi było go dobijać. 92 Smutek ogarnął Jody'ego. Nie mógł odżałować śmierci szopa-albinosa. — Daj mi go potrzymać. Wziął martwe zwierzątko na ręce. Jasne futerko wydawało mu się bardziej miękkie od zwyczajnego. Na brzuszku byfo tak delikatne jak puch świeżo wylęgłego kurczęcia. Pogładził je. — Chętnie bym go schwytał, kiedy był jeszcze młody, żeby go wychować. — Może miałbyś z niego przyjemną zabawkę, ale na pewno byłby tak samo złośliwy jak każdy dziki szop. Minęli bramę i obeszli dom dokoła, kierując się w stronę kuchni. — Fodder-wing powiedział mi, że żaden z jego szopów nie jest szczególnie złośliwy. — Tak, bo żaden z Forresterów nie zwróciłby nawet uwagi na to, że szop go ugryzł. — Raczej by mu odpłacili tą samą monetą, prawda, tato? Parsknęli śmiechem, przedstawiając sobie sąsiadów w takiej sytuacji. Mama Baxter wyszła na próg. Jej oblicze rozjaśniło się na widok szopa. — Wpadł w potrzask! Dobrze mu tak! To teń, co mi kradł kury. — Ależ, mamo! — zaprotestował Jody. — Spójrz na niego. Jest biały. To osobliwość. — Zwyczajny złodziejaszek — odpowiedziała matka obojętnie. — Czy biała skóra jest więcej warta? Jody spojrzał na ojca. Penny zagłębił twarz w misce z wodą. Potem łypnął jednym okiem spośród mydlin i mrugnął porozumiewawczo. — Warta jest nie więcej niż pięć centów — powiedział 93 obojętnie. _ Właśnie przydałaby się Jody'emu mała torba. Trzeba mu ją będzie uszyć z tej skórki. Posiadanie torby myśliwskiej z takiego miękkiego, niezwykłego futerka miało nie mniejszy urok niż posiadanie żywego szopa. Myśli Jody'ego skupiły się dokoła torby. Nie mógł spokojnie zjeść śniadania. Pragnął okazać ojcu swą wdzięczność. — Mogę wyczyścić koryta, tato — powiedział. Penny skinął głową. — Co roku na- wiosnę mam zamiar wezwać kogoś do pomocy i wykopać głęboką studnię. Dalibyśmy wtedy spokój korytom. Ale co począć, kiedy cegła jest taka droga... — Nic mnie to nie obchodzi. Dość mam wiecznego oszczędzania wody — odezwała się matka. — Od dwudziestu lat ciągle tylko skąpię sobie każdej kropli. — Cierpliwości, staruszko — powiedział Penny z zatroskaną twarzą. Jody wiedział, że brak wody był bolączką ojca i przyczyniał mu więcej mozołu niż matce i synowi. Jody był brany pod uwagę, kiedy szło o narąbanie drzewa, ale nosidło obciążone z obydwu stron ciężkimi wiadrami dźwigał Penny sam na swych wątłych barkach, wlokąc się tam i z powrotem piaszczystą drogą z domu do jaru. Spadek wody uformował tam jeziorka zabarwione bursztynowo przez opadłe liście, a filtrowane przez piasek. Wyglądało tak, jak gdyby ten ciężki trud wziął Penny na siebie po to, by przeprosić rodzinę za wybór osiedla pozbawionego wody, zwłaszcza że przecież o kilka mil dalej płynęły rzeki, rzeczki i biły kryształowe źródła. Z początku Jody dziwił się, dlaczego ojciec wybrał takie miejsce na mieszkanie. Gdy myślał o małych stawach na 94 urwistej stronie jaru, które trzeba było ciągle szlamować, miał nieraz ochotę przenieść się nad rzekę do babci Hutto. Lecz mimo wszystko polana z wysokimi sosnami stanowiła jego świat. Życie gdzie indziej było czymś nierzeczywistym, jak opowieści OHvera Hutto o Afryce, Chinach lub stanie Connecticut. — A weź ze sobą dwa suchary i kawałek mięsa na później. Nic nie jadłeś, Jody — powiedziała matka. Posłuchał rozkazu. Włożył suchary i mięso do kieszeni. — Wiesz, mamo, co chciałbym mieć? Torbę jak opos do noszenia różnych rzeczy. — W tym celu właśnie Pan Bóg umieścił w tobie żołądek, żebyś tam wkładał jadło, które ci matka stawia na stole. Jody wstał i podszedł do drzwi. Ojciec powiedział: — Idź, synu, do jaru, a ja przyjdę do ciebie, kiedy skończę oczyszczanie skórki twojego szopa. Dzień był jasny i wietrzny. Jody wziął motykę z komórki za domem i ruszył wolno w stronę drogi. Morwy rosnące przy płocie zaczynały się zielenić. Kokoszka, ulubienica matki, wzywała kurczęta siedzące na grzędzie. Jody wziął w ręce kulkę żółtego puchu i przyłożył do policzka, słuchając z radością głośnego pisku. Gdy puścił kurczątko, uciekło szybko pod opiekuńcze skrzydła kwoczki. „Przydałoby się wkrótce wygracować podwórze" — pomyślał. Dróżka od schodków frontowych aż do bramy również wymagała uporządkowania. Wprawdzie deseczki cyprysowe pięknie ją obramowały, ale tu i ówdzie chwasty rozpleniły się między grządkami amarylek, wytyczającymi dróżkę. Lawendowe płatki indyjskiego bzu leżały na drodze. Jody trącił je bosymi nogami i wyszedł przez 95 bramę. Zawahał się. Poszedłby chętnie do stodoły, gdzie mogły się już wylęgnąć kurczęta. Cielę mogło wyglądać inaczej niż wczoraj. I jeśliby chciał uczciwie przyznać się przed samym sobą, że szuka wykrętu od roboty, to rzeczywiście wolałby nie czyścić koryt. Pomyślał jednak, że skoro uwinie się szybko ze szlamowaniem, to będzie miał wolną resztę dnia. Wziął motykę na ramię i puścił się kłusem w stronę jaru. Miejsce, w którym świat się kończy, pomyślał, jest podobne chyba do tego jaru. Fodder-wing powiedział, że koniec świata jest pusty i mroczny, a płyną po nim tylko chmury. A przecież nikt go nie widział. Pewnie doznawało się tam podobnego uczucia jak podczas zbliżania się do jaru. Jody chciał być pierwszym, który wpadł na ten pomysł. Wyminął narożnik ogrodzenia, opuścił główną drogę i wszedł na boczną ścieżkę. Była wąska, ściśnięta z obydwu stron przez głogi. Udawał, że nie wie, gdzie znajduje się jar. Minął dereń, który był znakiem przydrożnym. Zamknął oczy i gwizdnął beztrosko. Na przekór postanowieniu, choć mocno zaciskał powieki, nie udało mu się iść długo z zamkniętymi oczyma. Musiał zwolnić kroku, otworzył oczy i z uczuciem ulgi przeszedł niewielką odległość dzielącą go od krawędzi wapiennej rozpadliny. U jego stóp rozciągał się mały światek. Dół był głęboki i wklęsły jak wielka czasza. Fodder-wing opowiadał, że niedźwiedź, wielki jak sam Pan Bóg, wyrwał tu pełną garść ziemi, by wydobyć korzeń lilii. Ojciec powiedział Jody'emu, jak to było naprawdę: ongi, przed wielu laty, rzeki płynące pod powierzchnią ziemi zmieniały często kierunek, torowały sobie drogę przez warstwę gruntu, przebijając się na powierzchnię. Działo się to przeważnie 96 w miejscach podobnych do tej okolicy, gdzie znajdowały się złoża wapienne. Wapień był miękki i podatny, kruszył się łatwo przy zetknięciu z powietrzem i nie twardniał. Czasami ni stąd, ni zowąd, a może wskutek długotrwałych deszczów, cienka warstwa ziemi zapadała się, tworząc głęboki dół i odsłaniając część łożyska, którym dawniej niewidzialna rzeka toczyła swe wody. Czasem takie doły nie były zbyt wielkie. Liczyły zaledwie kilka metrów głębokości i tyleż szerokości. Ale rozpadlina Baxterów miała około dwudziestu metrów głębokości, a była tak szeroka, że wystrzał ze starej fuzji Penny'ego nie dosięgał drugiego brzegu. Kształt miała lejowaty, a brzegi okrągłe, jakby uformowane ręką człowieka. Patrząc w głąb rozpadliny, Jody pomyślał, że prawda o jej powstaniu jest bardziej niezwykła niż najdziwniejsza opowieść Fodder--winga. Rozpadlina była starsza od Penny'ego. Penny opowiadał, że pamięta czasy, kiedy drzewa rosnące na skłonie były nie większe od gałązek. A teraz były takie potężne. Magnolia, która rosła w połowie wschodniego stoku, miała pień tak gruby jak żarna, którymi Baxterowie mełli mąkę. Drzewa orzechowe grubsze były od człowieka, a dąb osłaniał wspaniałą koroną prawie połowę zbocza. Mniejsze drzewa: eukaliptusy i derenie, drzewa żelazne i ostrokrzewy, bujnie porastały spadziste stoki rozpadliny. Karłowate palmy wtykały między korony tych drzew długie liście, przypominające kształtem dzidy. Olbrzymie paprocie pochylały się ze szczytów zbocza i sięgały prawie dna. Jody patrzył w dół jak na wielki, bujny ogród pełen zieleni, cienisty, wilgotny i tajemniczy. Znajdował się on pośród suchej puszczy, w samym środku kępy sosnowej jako jej soczyste, zielone serce. 4 Roczniak 97 Ścieżka wiodła na dno przez zachodnie zbocze. Była mocno ubita w wapiennym gruncie nogami Penny'ego w ciągu lat, gdy wodził tędy bydło do wodopoju. Nawet podczas największej suszy sączyła się tu stale woda, tworząc na dnie płytki staw. Stojącą wodę mąciły zwierzęta, które tu gasiły pragnienie. Służyła świniom Penny'ego do picia i tarzania się. Dla pozostałych zwierząt domowych i dla rodziny obmyślił Penny inne urządzenie. Na wschodniej stronie, naprzeciw dróżki, wydrążył w wapieniu kilka koryt, w które spływała sącząca się woda. Najniższe koryto znajdowało się nieco wyżej od dna jaru. Tu przyprowadzał Penny do wodopoju krowę, cielę i konia. Za jego młodych lat piły tu również woły, którymi posługiwał się przy karczowaniu drzew. Nad pierwszym korytem, o kilka metrów wyżej, wyżłobił parę głębszych zbiorników. Tu mama Baxter przynosiła deskę i klepała bieliznę, kiedy urządzała pranie. W kącie tej niezwykłej balii uzbierały się po latach gęste mydliny barwiąc wapień na biało. Do mniejszego prania używała mama Baxter wody deszczowej. Wreszcie, wysoko nad tymi korytami, znajdował się wąski, głęboki basen, w którym zbierała się woda używana wyłącznie do picia i gotowania. Nad tym najwyższym korytem stok był tak spadzisty, że żadne z większych zwierząt nie mogło zamącić wody. Zwierzęta, które przychodziły tutaj — niedźwiedzie czy pantery oraz wszelkie inne — posługiwały się zachodnią drogą i piły wodę albo na dnie jaru, albo korzystały z koryta dla bydła. Czasem w górnym korycie gasiły pragnienie wiewiórki, czasami docierał tam ryś, przeważnie jednak nikt nie mącił tej wody prócz naczynia, którym Penny napełniał wiadra z cyprysowego drzewa. 98 Jody szedł ścieżką, podpierając się motyką na stromej pochyłości. Marna to była podpora, motyka bowiem zahaczała o dzikie wino. To zejście dostarczało mu silnych wrażeń. Omijał wierzchołki drzew rosnących niżej. Podmuch wiatru spłynął w zielone dno rozpadliny, niosąc chłodny powiew. Liście rozpostarły cienkie dłonie na wietrze. Paprocie kłoniły się ku ziemi. Barwna papużka zatoczyła łuk w powietrzu, znikła, powróciła i sfrunęła na dno, kołysząc się jak opadający, kolorowy liść. Ujrzała chłopca, zatrzepotała skrzydłami i odleciała. Jody ukląkł nad stawem. Woda była tym razem czysta, bo świnie pasły się w północnej stronie polany, na bagnach, i staw był im niepotrzebny. Zielona żabka wyjrzała spod na pół zatopionej gałęzi. Patrzyła na Jody'ego i on przyjrzał się jej zamyślony. Najbliższy strumień znajdował się w odległości kilku kilometrów. Było godne podziwu, że żaby przyłaziły z tak daleka, by osiąść w odległym, małym stawie. Ciekaw był, skąd pierwsza żaba, która tu przybyła, kołysząc się na zielonych nóżkach, mogła wiedzieć, że w tym miejscu właśnie znajduje się woda. Penny opowiadał, że któregoś deszczowego dnia widział całą karawanę żab maszerujących jak żołnierze w ordynku poprzez suche płaskowzgórze leśne. Czy szły na oślep, czy wiedziały, dokąd idą? Penny nie umiał tego wyjaśnić. Jody rzucił gałązkę paproci do wody. Żabka dała nurka i ukryła się w miękkim szlamie. Poczucie samotności, które go teraz ogarnęło, nie było ani trochę przykre. Postanowił, że kiedyś, gdy urośnie, zbuduje sobie mały dom nad stawem. Zwierzęta przyjdą do wodopoju, a on będzie je oglądał w księżycowe noce z okien swego domku. 99 Przeszedł płytkie dno i wdrapał się trochę wyżej do koryta dla bydła. Odłożył nieporęczną motykę i oczyścił koryto rękami. Mieszanina liści i piasku utworzyła tu grubą warstwę. Walczył z naporem szlamu, odgarniając go co chwila i usiłując jednym chwytem opróżnić całe koryto. Ledwie jednak podniósł dłonie, a już woda zaczynała sączyć się na nowo. Wapienne koryto było czyste. Jody, zadowolony, przeszedł wyżej do trudniejszej pracy; miał oczyścić koryto służące do prania bielizny. Stwierdził, że liści było w nim stosunkowo mało, ale mydliny utworzyły na ściankach zbiornika oślizgłą warstwę. Wlazł więc na eukaliptus i zdrapał dużo mchu, który mógł służyć do szorowania. Naskrobał piasku, zmieszał go z mchem i zabrał się do pracy. Kiedy dotarł do najwyższego basenu z wodą do picia, był już zmęczony. Skłon góry był tak stromy, że aby napić się wody, wystarczyło położyć się na brzuchu i pochylić głowę jak jelonek. Powiódł językiem wzdłuż całej długości koryta. Rozbełtał wodę i cofnął się trochę, by przyjrzeć się bąblom na powierzchni. Ciekaw był, jak też właściwie niedźwiedź pije? Czy chłepcze jak pies, czy ssie jak jeleń? Wyobraził sobie, że jest niedźwiedziem, i pił wodę obydwoma sposobami. Chłeptanie trwało długo, szło wolno, a kiedy ssał wodę, to znów się krztusił. Penny będzie chyba wiedział, jak pije niedźwiedź. Widział pewnie niedźwiedzie przy wodopoju. Zanurzył twarz po uszy w wodzie. Pochylał głowę z boku na bok, tak że umył i ochłodził po kolei obydwa policzki. Potem stanął na głowie w korycie, opierając się na dłoniach, i chciał się przekonać, jak długo potrafi wstrzymać oddech. Woda zabulgotała i Jody usłyszał nagle głos ojca na dnie rozpadliny: 100 Synu, jak to się stało, że tak ci woda smakuje? Zrób to samo w korycie do prania, a na pewno będzie ci mniej przyjemnie. — Tato, wcale nie słyszałem, kiedyś przyszedł. — Bo wsadziłeś zamorusany pyszczek tak głęboko w wodę, że dla biednego ojca nie zostało już ani kropelki. — Wcale nie byłem umorusany. I woda nie uciekła. — A mnie się wcale nie chce pić. Penny wspiął się na zbocze i zbadał zawartość niższych koryt. Pokiwał głową i zatrzymał się nad korytem do prania, żując gałązkę. — Powiadam ci — przemówił — że matka twoja zaskoczyła mnie po prostu, kiedy wspomniała o tych dwudziestu latach, od których brak jej porządnej studni. Nie zastanawiałem się nigdy i nie liczyłem czasu. Lata przechodziły obok mnie, rok za rokiem, nie notowałem ich i nie sprawdzałem. Co wiosnę miałem najlepsze chęci, by zabrać się do wykopania studni. Ale jednego roku trzeba było kupić wołu albo krowa nam zdechła czy zaginęła. Innego znów któreś z dzieci chorowało i umierało. I nie miałem serca do kopania studni ani ochoty na wydatki z tym połączone. A cegły były takie drogie... Pewnego roku, kiedy zacząłem kopać i nie znalazłem wody nawet na głębokości dwudziestu metrów, powiedziałem sobie: przepadłeś, Penny... A jednak dwadzieścia lat to trochę za długo, by zmuszać kobietę do prania w korycie na tej górze. Jody słuchał poważnie. Gdy ojciec zamilkł, odezwał się: — Któregoś dnia wykopiemy studnię. — Dwadzieścia lat — powtórzył Penny. — I zawsze coś stawało na przeszkodzie. A potem znów wojna... Trzeba było ziemię karczować od nowa. 101 Stał oparty o koryto, spoglądając w odległą przeszłość. — Kiedy przybyłem tu po raz pierwszy — powiedział — Kiedy wybrałem to miejsce i osiedliłem się, miałem nadzieję... jody'emu przypomniały się poranne pytania. —? A dlaczego wybrałeś to miejsce, tato? — Otóż wybrałem je dlatego... — twarz Penny'ego zmarszczyła się, szukał słów. — Pragnąłem po prostu spokoju. — Uśmiechnął się. — I znalazłem spokój, jeśli nie liczyć niedźwiedzi, panter, dzikich kotów i wilków, no, i od czasu do czasu... twojej matki. Usiedli w milczeniu. Wiewiórki skakały po wierzchołkach drzew. Nagle Penny trącił Jody'ego łokciem w bok. —- Spójrz na tego łotra zmierzającego w naszą stronę. Wyciągnął rękę w stronę drzewa eukaliptusowego. Młody jeszcze szop rozglądał się dokoła, na wysokości kilku metrów nad dnem rozpadliny. Spostrzegł, że go zauważono, i znikł. Po chwili zamaskowany pyszczek ukazał się znowu. -- Myślę, że jesteśmy dla zwierząt czymś tak osobliwym jak one dla nas — powiedział Penny. — Ale dlaczego niektóre są tchórzliwe, a inne odważne? — Tego nie wiem. To zależy chyba od chwili, kiedy zaskoczy się zwierzę. Im większe jest zaskoczenie, tym łatwiej się ono płoszy. Ale nie ma na to reguły. Pamiętam, że polowałem kiedyś cały ranek... było to na Prerii Dzikich Kotów... Usiadłem pod dębem. Rozpaliłem małe ognisko, żeby się ogrzać i usmażyć kawałek boczku. Siedzę tak sobie, aż tu niespodzianie ukazuje się po drugiej stronie ogniska lis i kładzie się na ziemi. Popatrzyliśmy na siebie. Pomyślałem, że pewno jest głodny. Wy- 102 ciągnąłem więc do niego długi patyk z kawałkiem mięsa. Pod sam nos. Lis jest bardzo dziki i nie słyszałem o takim wypadku, by nawet zdychając z głodu, nie uciekł od człowieka. I wyobraź sobie! Lis leży bez ruchu dalej, patrzy na mnie, nie rusza mięsa i nie ucieka... — Jak ja bym chciał go widzieć wtedy! Tato, a jak sądzisz, co go skłoniło, że się położył i patrzył na ciebie? — Było to dla mnie zagadką przez wiele lat, które upłynęły od tego wydarzenia. Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to to, że jakieś psy tak go zaszczuły, że lis zwariował... No, po prostu z jakiejś przyczyny biednemu liskowi padło coś na mózg... Nagle szop ukazał się w całej okazałości. Jody powiedział: — Tato, chciałbym mieć coś do zabawy jak Fodder--wing. Chciałbym mieć szopa, niedźwiadka lub coś w tym rodzaju. Penny rzekł na to: — Wiesz przecież, że matka bardzo by się gniewała. Ja lubię zwierzęta. Ale czasy są ciężkie i żywności jest mało, a w tych sprawach głos należy do twojej matki. — Chciałbym mieć małego liska albo małą panterę. Czy umiesz je oswajać, kiedy są młode? — Można oswoić szopa. Można oswoić niedźwiedzia. Poskromisz nawet małego jaguara — rozmyślał Penny na głos. Przypomniał sobie kazania swego ojca. — Wszystko można poskromić, synku, prócz ludzkiego języka. --------- ^??????? 10 Jody leżał wygodnie w łóżku i pomału wracał do zdrowia. Matka orzekła, że miał febrę. Nie spierał się o to. Lecz myślał, nie ujawniając tajemnicy, że choroba musiała mieć coś wspólnego z niedojrzałymi jagodami głogu. Lekarstwo przeciw dreszczom było o wiele przyjemniejsze w smaku od leku przeciw jagodom. Matka widząc, że chłopiec ma dreszcze, położyła wielką dłoń na jego czole i rzekła: — Marsz do łóżka! Przeziębiłeś się, masz gorączkę! Posłusznie wykonał rozkaz. Po chwili weszła znów do pokoju z kubkiem parującego płynu. Jody zerknął z obawą na lekarstwo. Przed dwoma dniami dostał do wypicia odwar z liści cytrynowych. Herbatka była znośna i przyjemnie pachniała. A kiedy 104 stwierdził, że jest gorzka i skrzywił się, matka dodała do odwaru małą łyżeczkę konfitur. Ciekaw był, czy matka przypadkiem, w przystępie tajemniczego jasnowidzenia, które ją czasami nawiedzało, nie wykryła prawdy. I biada mu, jeżeli zrozumiała, że po prostu cierpi na zaparcie. Lekarstwo, które w tej chwili trzymała w ręku, stałoby się wówczas środkiem przeczyszczającym lub środkiem na wymioty. Obydwu tych lekarstw nienawidził z całej duszy. — Niech tylko twój tato zasadzi grządkę ziół leczniczych — powiedziała — to w każdej chwili będę wam mogła spędzić gorączkę. Trzeba takie ziółka mieć zawsze pod ręką. — A co jest w tym kubku, mamo? — Nie twoja rzecz. Otwórz usta! — Właśnie że mam prawo wiedzieć. Przypuśćmy, że mnie otrujesz i nigdy się nie dowiem, jaką mi dałaś truciznę. — Jeśliś taki ciekawy, to dowiedz się, że jest to napar z dziewanny. Przyszło mi na myśl, że możesz mieć odrę. — To nie jest odra, mamo. — Skąd wiesz? Nie przechodziłeś nigdy odry. Otwórz usta. Jeżeli to nie jest odra, lekarstwo ci nie zaszkodzi. A jeżeli to jest odra, wywoła wysypkę. Myśl o wywołaniu wysypki była kusząca. Otworzył usta. Matka chwyciła go za włosy i wlała mu połowę zawartości kubka prosto do gardła. Usiłował wypluć lekarstwo. — Nie chcę więcej. To nie jest odra. — Umrzesz na odrę, jeżeli wysypka nie wystąpi. Otworzył usta po raz drugi i przełknął resztę wywaru z dziewanny. Płyn był gorzki, ale nie tak przykry jak niektóre inne leki domowego wyrobu. Gorzka herbata, 105 którą matka zaparzała na skórkach granatów, albo odwar z korzeni były stokroć gorsze. Położył się na wznak na miękkiej poduszce wypchanej mchem. — Mamo, a jeżeli to jest odra, czy długo będę czekał na wysypkę? — Kiedy się spocisz, pojawi się wysypka. Przykryj się! Matka opuściła pokój, a Jody postanowił czekać na poty. Właściwie choroba była nawet przyjemnością. Nie chciałby wprawdzie po raz drugi przeżyć mąk pierwszej nocy, kiedy go chwyciły kurcze i leżał zwinięty w kłębek. Ale powrót do zdrowia, troskliwość ojca i matki były bardzo miłe. Odczuwał słabe wyrzuty sumienia, że nie opowiedział im o jagodach. Matka dałaby mu na przeczyszczenie i nazajutrz nie byłoby śladu dolegliwości. Penny w ciągu dwóch dni musiał sam wykonywać wszystkie roboty w gospodarstwie. Zaprzągł starego Cezara do pługa, spulchnił ziemię pod kukurydzę i fasolę, zajął się trzciną cukrową i małym pólkiem tytoniu. Dźwigał wodę z kotliny, rąbał drzewo, karmił i poił bydło. „A może jednak — pomyślał Jody — mam febrę? A może zachorowałem na odrę?" Dotknął twarzy i brzucha. Nie było ani potu, ani śladów wysypki. Rzucał się na łóżku, by wywołać poty. Osiągnął tyle, że poczuł się zdrów jak ryba. Przypomniał sobie różne rodzaje świeżych kiełbas i dziczyzny, które zjadł przed zachorowaniem. A może po tym obżarstwie jagody już mu nie mogły zaszkodzić?! Spocił się w końcu. — Mamo! — krzyknął. — Chodź, popatrz! Spociłem się! Matka zbliżyła się do łóżka i zbadała go ponownie. — Jesteś zdrów jak ja — powiedziała. — Wyłaź z łóżka! 106 Odrzucił kołdrę i stanął na dywaniku z jeleniej skóry. Zakręciło mu się w głowie. — Co ci jest? — zapytała matka. — Jestem osłabiony. — Bo nic nie jadłeś. Ubierz się i przyjdź do kuchni. Podjesz sobie. Ubrał się szybko i poszedł za matką do kuchni. Jedzenie było ciepłe. Matka postawiła przed nim talerz siekanego mięsa, kubek mleka i suchary. Przyglądała mu się podczas posiłku. — No, mam nadzieję, że uspokoisz się na jakiś czas — powiedziała. — Czy mogę prosić o jeszcze trochę mięsa? — Na dziś dosyć. Zjadłeś tyle, że krokodyl by się nasycił. — Gdzie jest tato? — Pewnie koło stajni. Jody wyszedł na poszukiwanie ojca. Penny siedział bezczynnie przy bramie. — Jak się masz, synu? — powiedział. — Dobrze wyglądasz. — Dobrze się czuję. — Więc nie miałeś ani odry, ani gorączki połogowej, ani ospy? — Błękitne oczy błysnęły filuternie. Jody potrząsnął głową. — Tato... — Co powiesz, synu? — Myślę, że zaszkodziły mi tylko niedojrzałe jagody głogu. — I ja tak myślałem. Ale nie powiedziałem matce. Bo matka nie zna litości dla żołądka wypchanego zielonymi jagodami. 107 Jody westchnął z ulgą. Penny powiedział: — Siedzę sobie tutaj i zastanawiam się. Za godzinkę, za dwie pokaże się księżyc. A co byś powiedział na to, gdybyśmy wzięli parę wędek i poszli na ryby? — Nad rzekę? — Chciałbym raczej pójść nad stawy w szuwarach, gdzie pożywiał się stary Kosołapy. — Mogę się założyć, że złowimy szczupaka w jednym z nich. — Spróbujmy. Użyjmy raz sobie. Poszli razem do komórki za domem po przybory rybackie. Penny odczepił stary haczyk i wybrał dwa nowe. Odciął trochę krótkiej sierści z ubitego jelenia i zmajstrował przynętę z szarych i białych pęczków. Przymocował ją do haczyków. — Gdybym był rybą — powiedział — sam nadziałbym się na taką przynętę. Wrócił do domu i odbył krótką rozmowę z żoną. — Wybieramy się z Jodym na ryby. — Myślałam, że jesteś zmęczony, a Jody jest przecież chory. — Dlatego właśnie idziemy na ryby — odpowiedział. Zbliżyła się do drzwi i patrzyła za nimi. — Jeśli nie złowicie szczupaka — zawołała — to postarajcie się o małego leszcza! Przysmażę go i zjem razem z ośćmi. — Nie wrócimy z próżnymi rękami! — zapewnił Penny. Popołudniowy skwar unosił się w powietrzu, lecz droga nie dłużyła się Jody'emu. Pomyślał, że łowienie ryb jest przyjemniejsze od polowania. Nie dawało tylu wrażeń, ale też nie budziło strachu. Serce biło spokojnie. Jest 108 dość czasu na rozejrzenie się dokoła wśród bezmiaru zieleni, dębów i magnolii. Zatrzymali się wreszcie przy dobrze znanym stawie. Po długiej suszy woda była płytka. Penny znalazł konika polnego i wrzucił go do wody. Na jej powierzchni panowała cisza. Nie było ani śladu głodnych rybich pyszczków. — Obawiam się, że ryby pozdychały — powiedział. — Te małe jeziorka pośród pustkowia były zawsze dla mnie czymś zagadkowym. Nie mogę zrozumieć, jak ryby przetrzymują tu z roku na rok? Wziął drugiego konika polnego i wrzucił do wody. Ale i tym razem bez wyniku. — Biedne ryby — powiedział. — Bezradne, żyjące we własnym światku. Zamiast łowić je, chętnie przyniósłbym im pożywienia. Położył bambusową wędkę na ramieniu. — A może Pan Bóg myśli tak samo o mnie — zachichotał. — Może spogląda na mnie z nieba i powiada: oto Penny Baxter, który ciężko walczy o chleb powszedni na swym wyrębie... — A po chwili dodał: — Ale to dobry wyrąb. A rybka może jest tak samo zadowolona jak ja. Jody powiedział: — Spójrz, tato, jacyś ludzie! Ludzie byli rzadszym zjawiskiem niż zwierzęta w tym pustkowiu, wśród kęp dębowych, stawów, szuwarów i prerii. Penny osłonił oczy, by lepiej widzieć. Grupka licząca około sześciu mężczyzn i kobiet szła w stronę puszczy tą samą drogą, którą ojciec z synem przybyli przed chwilą. — To Minorkanie* — powiedział Penny. — Szukają żółwi. •Minorkanie — osadnicy pochodzenia hiszpańskiego, sprowadzeni z Minor-ki, wyspy położonej na Morzu Śródziemnym. 109 Jody spostrzegł teraz, że przybysze dźwigają worki na plecach. Mieszkańcy puszczy tylko w ostatecznym wypadku żywili się małymi żółwiami lądowymi, których obecność świadczyła o nieurodzaj ności feieby. — Zawsze byłem ciekaw — odezwał się Penny — czy oni przypadkiem nie robią z żółwi jakichś lekarstw. Bo nie wygląda na to, żeby przybywali aż z wybrzeża tylko po to, by je upolować i zjeść. — Popatrzmy z ukrycia — zaproponował Jody. — Nie chciałbym szpiegować tych biedaków — powiedział Penny. — Minorkanie są ludem ciężko doświadczonym przez życie. Mój ojciec znał ich dzieje. Pewien Anglik sprowadził ich do Nowej Smyrny* przez ocean i Rzekę Indiańską. Obiecał im złote góry i zaprzągł do roboty. A kiedy nadeszły złe czasy i urodzaje były marne, uciekł i zostawił ich na łasce losu, na śmierć głodową. Tylko niewielu z nich pozostało przy życiu. — Czy podobni są do Cyganów? — Nie. Mężczyźni są ciemni jak Cyganie, ale kobiety w młodości są jasne. Z natury są spokojni i nie wtrącają się do cudzych spraw. Minorkanie znikli w puszczy. Jody zadrżał, włosy zje-żyły mu się na głowie. A więc ujrzał coś na podobieństwo Hiszpanów! Nie byli to mężczyźni i kobiety, lecz mroczne duchy, które zamajaczyły przed nim, obciążone dziwnym ładunkiem złożonym z żółwi i krzywdy. — W stawie, tam na prawo, powinno być równie dużo szczupaków, co kijanek — powiedział Penny. Znaleźli się na zachodnim skraju prerii, gdzie w swoim czasie grasował Kosołapy Staruch. Długotrwała posucha *Nowa Smyrna — osiedle na Florydzie założone przez przybyszów z Europy. 110 sprawiła, że na bagnach powstały duże, suche przestrzenie. Widziało się stawy, w których wyraźnie ubyło wody. Odsunęły się nieco od szuwarów, a ich gładką powierzchnię marszczyły z lekka opadające płatki lilii wodnych. Słaby podmuch wiatru przeciągnął nad stawem. Zachwiały się na wodzie płatki lilii i słońce błysnęło na lśniących, szerokich liściach. — W sam raz odpowiednia pora — powiedział Penny i umieścił przynętę na wędkach. — A teraz ruszaj, Jody, na północną stronę, a ja spróbuję szczęścia na południowej. Tylko nie hałasuj po drodze. Jody zatrzymał się na chwilę, by zobaczyć, jak ojciec zręcznie zarzuca wędkę. Podziwiał mistrzostwo spracowanych rąk Penny'ego. Wędka leżała na skraju stawu oparta o kępę lilii. Penny powoli wysuwał wędkę nad wodą. Wędka chwiała się nieregularnym ruchem ważki. Ryby nie chwytały przynęty. Penny ściągnął linkę i zarzucił w to samo miejsce. Do niewidzialnych ryb, czających się pośrodku wodorostów na dnie stawu, przemówił w ten sposób: — Hej, staruszkowie, widzę was, jak tkwicie w norach! — Mówiąc tak, posunął wolno wędkę naprzód. — Odłóżcie lepiej fajki i chodźcie tu na obiad. Jody z trudem oderwał się od uroku ojcowskich czynności i poszedł na północny brzeg stawu. Kilkakroć niezdarnie zarzucił wędkę poruszając linką i kładąc wędkę w najbardziej nieodpowiednich miejscach. Parę razy przerzucił ją aż na drugą stronę wąskiej odnogi stawu i zaplątał haczyk w grubych łodygach zarośli nadwodnych. Nagle wyczuł właściwy rytm rzutu. Ogarnął go spokój. Ramię prostowało się we właściwy sposób, przegub uginał 111 się w odpowiedniej chwili. Umieścił wędkę na wybranym uprzednio miejscu, na skraju stawu, wśród kępy traw. Penny zawołał: — Ładnie zrobione, synku! Niech teraz sobie wędka spokojnie poleży. Tylko bądź w pogotowiu, uważaj, kiedy ryba chwyci. Jody nie wiedział, że ojciec go obserwuje. Wszystko w nim było napięte do ostateczności. Zarzucił jeszcze raz bez szmeru, spławik unosił się na wodzie. Nagle woda zawirowała, srebrny kształt wyskoczył do połowy z wody i pysk wielki jak garnek połknął przynętę. Na końcu wędki zawisł ciężar jak kamień młyński. Ryba walczyła jak ryś, usiłując wytrącić Jody'ego z równowagi. Wytężył wszystkie siły, by ją opanować. Penny zawołał: — Spokojnie! Nie daj jej wleźć w zarośla! Podnieś wędkę! Nie folguj! Ojciec puścił go więc na szerokie wody. Pozwolił mu być samodzielnym. Ale ramiona bolały z wysiłku. Jody obawiał się ciągnąć zbyt mocno, by przypadkiem nie przerwać linki. Ale nie zluzował ani o cal, bojąc się, że będzie to oznaczało utratę zdobyczy. Jody łaknął czarodziejskiego słowa ojca, które zawierałoby sposób na wyłowienie ryby i zakończenie męczarni. Okoń zaś próbował podstępów. Rzucił się w głąb szuwarów, chcąc zaplątać linkę o ich korzenie i uwolnić się w ten sposób. Jody'emu przyszło na myśl, że jeśli obejdzie staw dokoła, ciągnąc wyprężoną linkę, zmęczy rybę, wyciągnie ją na płytszą wodę, a potem na brzeg. Ostrożnie zabrał się do rzeczy. Walczył również z pokusą, by rzucić wędkę, chwycić za linkę i stanąć oko w oko z przeciwnikiem. Powoli zaczął oddalać się od stawu. 112 Podniósł wędkę i wyciągnął szamocącą się rybę na brzeg. Odłożył wędkę. Był to wielki okoń, ważący chyba z dziesięć funtów. Penny przyszedł obejrzeć zdobycz. — Chłopcze, dumny jestem z ciebie! Nikt by lepiej tego nie zrobił! Jody stał dysząc ciężko. Ojciec poklepał go po ramieniu, podniecony równie jak syn wynikiem połowu. Patrzył na wielkie cielsko i paszczę, nie wierząc własnym oczom. — Cieszę się tak, jakby to był Kosołapy — powiedział. Roześmieli się wesoło i dali sobie nawzajem szturchańca w bok. — A teraz muszę ciebie prześcignąć — rzekł Penny. Rozstali się znów, zajmując stanowiska przy dwu innych stawach. Penny zajął się łowieniem leszcza zamówionego przez mamę Baxter. Używał do tego celu samej linki i robaków. Jody zarzucił parę razy wędkę, ale, niestety, nie powtórzył się już ani ów wir, ani szalone podskoki żywego ciężaru. Wyłowił małego szczupaczka, podniósł go do góry i pokazał ojcu. — Rzuć go z powrotem do wody! — powiedział Penny. — Nie nadaje się do jedzenia. Niech podrośnie jak tamten, wtedy go złowimy. Jody niechętnie wrzucił małą rybkę do wody i patrzył, jak odpływa. Pod tym względem ojciec był nieustępliwy. Nie wolno było łowić ponad potrzeby domu. Wraz z zakończeniem dziennej wędrówki słońca znikła nadzieja na dobry połów. Jody zarzucał wędkę powoli, ciesząc się z coraz większej sprawności ręki. Ale pora odpowiednia minęła. Ryby już nie brały. Nagle usłyszał gwizd ojca, naśladujący głos przepiórki. Był to umowny znak, którym porozumiewali się zazwyczaj podczas polowania na wiewiórki. Jody odłożył wędkę i rozejrzał się dokoła, by 113 zapamiętać miejsce, w którym ukrył zdobycz przed promieniami słońca. Ostrożnie poszedł w stronę, skąd dobiegał głos ojca. Penny szepnął: — Za mną! Podczołgamy się jak najbliżej, ile się tylko da. Spójrz, żurawie tańczą!... Wielkie ptaki bielały w oddali. Jody pomyślał, że ojciec ma sokole oko. Na czworakach posuwali się powoli naprzód. Co parę kroków Penny przypadał do ziemi, a Jody naśladował go. Zbliżyli się do kępy wysokich wiklin. Penny dał znak, by ukryć się za nimi. Ptaki znajdowały się tak blisko, iż Jody'emu zdawało się, że mógłby ich dosięgnąć wędką. Penny przykucnął. Jody obok niego. Szeroko rozwarł oczy. Policzył żurawie. Było ich szesnaście. Żurawie tańczyły kotyliona, wolno, poważnie, tak jak tańczono w Voluzji. Dwa ptaki stały z boku, wyprostowane i białe, wydając dziwaczne głosy, które były połączeniem krzyku i śpiewu. Rytm tej muzyki był nierówny, podobnie jak taniec. Reszta żurawi ustawiła się w kole. Pośrodku owego większego koła znajdowało się drugie mniejsze, które obracało się w przeciwnym kierunku. Muzykanci grali bez przerwy. Tancerze podnosili na przemian skrzydła i nogi. Dzioby kryli głęboko na śnieżnobiałych piersiach, to podnosząc głowy, to chowając je znowu. Poruszali się bezdźwięcznie niezdarnymi ruchami, nie pozbawionymi pewnego wdzięku. Taniec był uroczysty. Żurawie powiewały skrzydłami, podnosząc i opuszczając je jak wyciągnięte ramiona. Zewnętrzne, większe koło obracało się powoli. Grupa środkowa wirowała w szybkim tempie. Nagle ruch zamarł. Jody pomyślał, że taniec się skończył albo że ptaki wykryły obecność niepożądanych wi- 114 dzów. Stało się jednak inaczej. Dwaj muzykanci przystąpili do tanecznego kręgu, a ich miejsca zajęły dwa inne żurawie. Po krótkiej przerwie taniec zaczął się od nowa. Sylwetki ptaków kołysały się nad gładkim zwierciadłem stawu. Połyskująca tafla wody odbijała szesnaście ruchliwych białych cieni. Nagle wiatr wieczorny powiał przez wikliny i szuwary. Zakołysały się i zaszemrały cicho. Powierzchnia wody zafalowała z lekka. Zachodzące słońce kładło na białych ciałach ptaków różowe refleksy. Taniec ptaków pląsających na moczarach był piękny jak w bajce. Trawy kołysały się wraz z ptactwem, falowała płytka woda i ziemia tańczyła towarzysząc żurawiom, zachodzącemu słońcu, wiatrowi i niebu. Jody spostrzegł, że i jego wciągnął wszechwładny wir tańca. Kołysał ramionami i oddychał w takt ptasich skrzydeł. Słońce utonęło w dalekich trawach, rzucając na bagniska złote promienie, w których kąpały się rozśpiewane ptaki. A potem pociemniały łąki w dali i mrok spadł na lilie wodne. Tylko ptaki były bielsze od chmur, bielsze od lilii. Raptem zerwały się do lotu. Może skończyła się pora tańca, a może sygnałem alarmowym stała się długa paszcza aligatora, który nagle wyjrzał z wody. Jody tego nie odgadł, lecz ptaki odleciały. Zakreśliły wielki luk przez zachodnią połać nieba; wydając dziwny klangor, jaki rozbrzmiewa tylko podczas lotu. A potem długim kluczem popłynęły na zachód i znikły. Penny i Jody wstali i rozprostowali kości. Znużył ich wysiłek. Na ziemię spływał mrok. Z trudem można było dojrzeć pobliskie stawy. Świat był cieniem rozpływającym się w ciemnościach. Udali się na północ. Jody odnalazł swego okonia. Potem skręcili na wschód, by wydostać się za obręb 115 bagien, a potem znów na północ. Wśród gęstniejących ciemności nie było widać drogi. W puszczy było ciemno choć oko wykol. Lecz drogę wschodnią znali tak dobrze, że mogli iść po omacku, orientując się według zarośli, które gęstymi ścianami rosły z obu stron ścieżki. Piaszczysta droga ledwie szarzała pod stopami. Szli po kobiercu utkanym z szarości i mroku. Jakieś małe zwierzątka przebiegły im drogę i znikły w krzakach. W oddali wrzasnął jaguar. Nietoperze przelatywały nad głowami. Szli w milczeniu. W domu na stole stał wonny, świeżo upieczony chleb, a w rondlu skwierczał gorący boczek. Penny zapalił łuczywo i poszedł do stajni, by dopełnić wieczornych obowiązków. Jody oprawił rybę na progu izby, przy świetle płynącym z kuchni. Mama Baxter zanurzyła kawałki ryby w mące i usmażyła na piękny, złocisty kolor. W milczeniu spożywali wieczerzę. — Co wam dolega, chłopcy? — zapytała matka. Nie odpowiedzieli. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że jedzą, i nie słyszeli jej głosu. Wciąż jeszcze mieli przed oczami dopiero co widziany niezwykły obraz i byli jeszcze oszołomieni jego pięknem. ? ------- I-------------------,----------------------------------------------------------- ------------------------------------------------------------1 ^zdzial 11 Jelonki przyszły na świat. Jody widział w puszczy słabe ślady ich małych racic. Gdziekolwiek poszedł — do jaru, po drzewo na opał czy do pułapek — znajdował je wszędzie. Penny zajęty był wypatrywaniem zwierzyny, szedł z oczyma utkwionymi w ziemię i badał liczne tropy zwierząt, przybywających i odchodzących w różne strony. Zazwyczaj małe ślady poprzedzały odciski większych racic. Lecz łanie były ostrożne. Dość często widziało się ich ślady w miejscu, gdzie matka żywiła się sama, a płochliwy ślad jelonka znajdował się w pobliżu, w pewnej odległości. Matki wolały ukrywać swe dzieci w miejscach bezpiecznych, osłoniętych gęstą roślinnością. Czasami napotykało się ślady dwóch jelonków. Jody z trudem opano- 117 wał wzruszenie, gdy pewnego razu odnalazł taki podwójny ślad. Pomyślał: „Jednego jelonka zostawię jego mamie, a drugiego zabiorę sobie". Któregoś wieczora przedstawił sprawę matce: — Mamy pod dostatkiem mleka w domu. Czy mogę sobie przyprowadzić małego jelonka do zabawy? Cętkowa-nego jelonka... Pozwalasz? — Nie pozwalam! Co ty pleciesz, że jest dużo mleka? Nawet kropla nie zostaje od wschodu do zachodu słońca. — Oddam mu moją porcję. — Aha, utuczysz jelonka, a sam wyrośniesz na chuchro. Tyle jest roboty w domu, a tu jeszcze, człowieku, uganiaj się za takim stworzeniem, które beczy w dzień i w nocy. — Tak bym chciał coś mieć! Chciałem mieć szopa, ale wiem, że szop jest szkodnikiem. Polubiłbym niedźwiadka, tylko że tak trudno go wychować. Byle mieć jakie stworzonko... — mówiąc to, tak się zmarszczył, że wszystkie piegi zbiegły się razem — ...byle mieć coś na własność. Żeby mnie słuchało, żeby to było moje. — Szukał słów. — Chcę czegoś, czemu mógłbym zaufać... Matka parsknęła śmiechem. — Tego nie znajdziesz nigdzie ani wśród zwierząt, ani wśród ludzi. Słuchaj, Jody, daj ty mi święty spokój. Jeżeli jeszcze raz usłyszę, „jelonek", „szop" albo „niedźwiadek", to oberwiesz! Penny w milczeniu przysłuchiwał się z kąta. Nazajutrz rano powiedział: — Jody, pójdziemy dziś na jelenie. Myślę, że uda się również odnaleźć kryjówkę małych. Tak samo przyjemnie jest widzieć jelonka na wolności, jak oswajać go w domu. 118 — Weźmiemy psy? — Nie wszystkie, tylko starą Julię. Próżnowała od czasu, kiedy ją niedźwiedź pokaleczył. Lekkie polowanko dobrze jej zrobi. Matka odezwała się: — Nie na długo starczyło nam dziczyzny z ostatniego polowania. Aleśmy sobie zdrowo podjedli. Przynieście parę szynek do wędzarni, to będzie tam ładniej wyglądało. Dobry humor matki zależał w dużym stopniu od stanu zapasów żywności w domu. Penny powiedział: — Coś mi się widzi, Jody, że odziedziczysz starą fuzję. Ale nie przejmuj się* jeśli cię w potrzebie zawiedzie, tak jak zawiodła mnie. Jody sądził, że poradzi sobie z fuzją, byle ją tylko dostać! Matka uszyła mu torbę myśliwską ze skórki szopa--albinosa. Nasypał do torby kul, pakuł i napełnił róg prochem. Penny odezwał się znowu: — Wiesz, staruszko, co mi przyszło do głowy? Powinienem wybrać się do Voluzji po naboje do dubeltówki. Od Lema dostałem tylko dwa naboje podczas zamiany. No i przydałoby się trochę dobrej kawy, bo tej dzikiej mam już po uszy. — I ja też — zgodziła się pani Baxter. — A mnie przydałoby się trochę nici i igieł. — Miarkuję, że jelenie pasą się ostatnio chętnie nad rzeką. Widziałem w tamtych stronach liczne i wyraźne ślady. Sądzę, że zapolujemy z Jodym w pobliżu rzeki i ustrzelimy ze dwa jelenie; będziemy mieli combry i udźce do wymiany w sklepie w Yoluzji na to, czego nam 119 potrzeba. No i przy sposobności złożymy nasze uszanowanie babci Hutto. Matka skrzywiła się niechętnie. — Chcesz odwiedzić tę zabawną starszą panią? To tak, jakbyś przepadł na parę dni. Myślę, że zostawisz Jody'ego w domu? Jody żachnął się i spojrzał na ojca. — Jutro wrócimy — powiedział Penny. — Jak Jody ma nauczyć się myślistwa i zachowania między ludźmi, jeśli ojciec nie pokieruje nim odpowiednio?... — Świetna wymówka — powiedziała matka. — Mężczyźni po prostu lubią włóczyć się w towarzystwie. — Więc ty się ze mną wybierz, kochanie, a Jody niech zostanie w domu. Jody parsknął śmiechem. Obraz matki, z trudem przepychającej potężne ciało między krzakami wawrzynu, był tak komiczny, że nie mógł powstrzymać się od śmiechu. — Daj spokój — powiedziała matka i roześmiała się. A po chwili rzekła zwracając się do Jody'ego: — Skończmy z tym, dość już tego gadania. — W gruncie rzeczy chętnie co jakiś czas pozbywasz się nas z domu — rzekł Penny. — To jest mój jedyny odpoczynek — odpowiedziała matka. — Zostaw mi tylko nabitą fuzję dziadka. Jody pomyślał, że staroświecka rusznica będzie groźniejsza dla matki niż dla niepożądanych gości. Matka kiepsko radziła sobie z bronią, a strzelba była gorsza od starej skałkówki Penny'ego. Rozumiał jednak, że posiadanie nabitej broni doda jej odwagi. Przyniósł muszkiet dziadka z komórki i podał ojcu do nabicia, uszczęśliwiony, że matka nie zażądała jego świeżo pozyskanego daru, starej fuzji Penny'ego. 120 Penny gwizdnął na Julię. Trójka złożona z mężczyzny, chłopca i psa ruszyła na wschód. Dzień majowy był gorący i parny. Słońce przebijało się przez gęstwinę puszczy, lejąc żar, przed którym chroniły płaskie zasłony z dębowych liści. Przez skórę butów czuł Jody żar rozpalonego piasku. Penny nie bacząc na upał szedł szybko. Jody z trudem dotrzymywał mu kroku. Julia wysforowała się nieco naprzód. Jak dotąd nie zwietrzyła jeszcze żadnego tropu. Penny zatrzymał się i spojrzał na horyzont. — Zauważyłeś coś, tato? — zapytał Jody. — Nic i bodaj jeszcze mniej niż nic, synu. W odległości mili na wschód od domu Penny zmienił kierunek. Nagle ukazały się liczne ślady jeleni. Penny przyjrzał się im dokładnie, określając kolejno wiek i płeć zwierząt oraz czas, w którym przechodziły tą drogą. — Szły tędy razem dzisiejszej nocy dwa wielkie byki — powiedział. — Że też potrafisz wszystko odczytać ze śladów! — Doświadczenie mnie nauczyło. Jody zaczął dostrzegać pewne różnice między rozmaitymi śladami. Penny zatrzymał się i wskazał ślady palcem. — Oto, jak się odróżnia ślad jelenia od śladu łani. Ślad samicy jest silniej odciśnięty i wyraźniejszy. Z każdego śladu można określić czas jego powstania. W starym śladzie znajdziesz piasek nawiany przez wiatr. I zapamiętaj, że racice jelenia rozdzielają się podczas biegu, a schodzą się, gdy kroczy powoli. — Mówiąc to wskazał psu świeże ślady. — Tutaj, Julia, bierz go!... Julia obwąchała ślad długim nosem. Trop wiódł z puszczy w kierunku południowo- wschodnim do wielkiego rozłogu porosłego ostrokrzewem. Tu znać było również wyraźne ślady niedźwiedzia. 121 — Czy mam strzelać do niedźwiedzia, jeżeli nam się nawinie? — zapytał Jody. — Wszystko jedno, niedźwiedź czy jeleń. Ale naboju nie wolno zmarnować. Marsz między krzewami nie sprawiał trudności, tylko słońce mocno prażyło i nie było gdzie ukryć się przed nim. Wreszcie skończył się ostrokrzew i ukazała się gościnna kępa sosen, rzucających chłodny cień. Penny wskazał palcem grupę karłowatych sosenek, wzrostu człowieka. Na korze znać było liczne zadrapania i zdarcia. Spływała z nich żywica. — Nieraz widziałem, jak to niedźwiedzie robią — powiedział Penny. — Stanie sobie taki miś wyprężony przy drzewie, ociera się o nie, chwyta łapami, odrapuje, kręci łbem na wszystkie strony. A potem oprze się grzbietem i ociera o drzewo, o żywicę. Powiadają niektórzy, że niedźwiedź broni się w ten sposób przed żądłami pszczół, które mocno tną, kiedy misiowi zachciewa się miodu. A ja myślę, że to raczej rodzaj przechwałek, zalecanek przed rują. Jeleń postępuje tak samo. Trze rogami o drzewa dla dodania sobie animuszu. Julia zaczęła węszyć, podniosła nos. Penny i Jody zatrzymali się raptownie. Coś się działo przed nimi. Penny przywołał Julię do nogi; utworzyli we troje skupioną grupkę. Przed nimi rozciągała się obszerna polana. Zatrzymali się znowu. Wysoko, na wątłej gałęzi sosnowej, kołysały się dwa niedźwiadki. Drzewo było strzeliste i giętkie, a dwa roczne misie rozchybotały je niczym huśtawkę. Jody bawił się nieraz zupełnie w ten sam sposób. Na chwilę niedźwiadki zmieniły się ze zwierząt w dwu rozbawionych chłopców — jego rówieśników. Jakże chętnie przyłączyłby się do nich i bawił z nimi! Kiedy małe misie zawisały 122 na niej całym ciężarem, sosenka zginała się aż do ziemi, a potem wyprostowywała się i przechylała w drugą stronę. Niedźwiadki gaworzyły przyjaźnie. Julia nie mogła powstrzymać się od szczeknięcia. Zdumione niedźwiadki przerwały zabawę i spojrzały w dół na ludzi. Nie zlękły się bynajmniej. Po raz pierwszy w życiu widziały człowieka i zdradzały wyraźne zaciekawienie, przechylając czarne kudłate łby z boku na bok. Jeden wydostał się na wyższą gałąź nie po to, by szukać bezpiecznego schronienia, lecz by lepiej widzieć. Objął jedną łapą drzewo i czarnymi, połyskliwymi jak paciorki ślepiami wpatrywał się w przybyszów. — Tato! — błagał Jody. — Weźmy jednego! I Penny'ego ogarnęła ta sama pokusa. — Są trochę za duże na oswojenie — opamiętał się po chwili. — Daj spokój. Matka gotowa wyrzucić go wraz z nami obydwoma. — Ale spójrz, jak błyska ślepiami! — Musi być zły. W parze niedźwiadków zawsze jeden jest łagodny, a drugi złośnik. — Weźmy tego łagodnego, proszę cię, tato!... Penny pokręcił głową na znak odmowy. — Wracajmy, chłopcze, do naszego polowania, a one niech się bawią dalej. Jody, marudząc, pozostał nieco w tyle, a ojciec zajął się szukaniem tropów jelenia. Jody pomyślał, że niedźwiadki podejdą bliżej, ale małe misie przełaziły tylko z gałęzi na gałąź i przekrzywiały głowy. Aż mu się serce rwało do nich, taką miał ochotę je pogłaskać. Widział oczyma wyobraźni, jak przysiadają na zadnich łapach i proszą o coś na wzór tresowanych niedźwiedzi, które opisywał 01iver Hutto. Albo znów wyobrażał sobie, 123 jak leżą na jego kolanach, ciepłe, kudłate i bliskie, lub też śpią w nogach jego łóżka czy bodaj z nim razem pod kołdrą, w chłodniejsze noce. Penny znikł mu z oczu za sosnami. Jody pobiegł za ojcem. Raz jeszcze spojrzał za siebie i przyjaźnie pomachał ręką w stronę niedźwiadków. Podniosły czarne nosy, jak gdyby węch mógł im wyjaśnić to, czego nie rozumiały oczy. W odruchu zaniepokojenia zeskoczyły z drzewa i uciekły. Pobiegły na zachód i znikły w krzakach. Jody podszedł do ojca. — Gdyby ci się kiedyś udało przekonać matkę, żeby ci pozwoliła chować w domu niedźwiadka — rzekł Penny — musiałbyś schwytać zupełnie małego, żeby się nadawał do tresury. Pomysł ojca brzmiał zachęcająco. Istotnie, roczne niedźwiadki byłyby trudne do wychowania w niewoli. — Ja tam nigdy nie miałem ani zabawek, ani czasu na zbytki — powiedział Penny. — Dużo było w naszej rodzinie gąb do wyżywienia. Ale ani kaznodziejstwo, ani praca na roli nie przynosiły wiele, a mój ojciec podobny był do twojej matki: nie chciał karmić zwierząt. Dość miał kłopotów z wyżywieniem dzieciarni. Potem umarł, a ponieważ ja byłem najstarszy z rodzeństwa, musiałem zaopiekować się młodszymi, do czasu kiedy podrośli i mogli sami zatroszczyć się o siebie. — Ale niedźwiadek sam by sobie poradził, prawda, tatusiu? — A jakże, pożywiałby się kurami twojej matki! Jody westchnął ciężko i przyłączył się do ojca idącego wciąż śladami jeleni. I tu para zwierząt szła obok siebie. „Jakie to dziwne — pomyślał Jody — że jelenie są w takiej przyjaźni na wiosnę i latem. A potem, kiedy im wyrosną rogi i nadchodzi pora godów na jesieni, 124 walczą ze sobą, odganiając młode jelonki od matek". Siady wskazywały na to, że jeden z jeleni był znacznie większy od drugiego. — Na tym większym można by jeździć jak na koniu — powiedział Penny. Między sosnami rozciągała się mała łączka. Rosła tu dość gęsto muchołówka o żółtych dzwoneczkach. Penny znalazł na łączce liczne ślady. — No, chłopcze — powiedział — zapewne chcesz zobaczyć jelonki. Ja pójdę z Julią naprzód i zakreślimy wielki krąg. A ty właź na dąb, siadaj na gałęzi, a myślę, ze zobaczysz coś ciekawego. Fuzję połóż w krzakach, nie będzie ci potrzebna. Jody usłuchał rozkazu ojca i usadowił się mniej więcej w połowie wysokości dębu. Penny i Julia znikli. W cieniu korony dębowej powiał przyjemny chłód. Lekki wiatr przepływał między liśćmi. Włosy Jody'ego były mokre od potu. Odgarnął je z oczu i wytarł twarz rękawem błękitnej koszuli. Potem usadowił się wygodnie wśród gałęzi. Cisza zapanowała wokoło. Gdzieś w dali krzyknął jastrząb i umilkł. Żaden ptak nie szeleścił w zaroślach. Nie widać było żadnego zwierzęcia na łące. Nawet brzęk pszczoły czy innego owada nie mącił panującej ciszy. Było południe. Wszystko, co żywe, kryło się jak mogło przed żarem słońca znajdującego się u szczytu swej dziennej wędrówki. Wszystko dokoła odpoczywało prócz Penny'ego i Julii, którzy gdzieś w pobliżu przedzierali się przez las dębowy i mirtowe krzewy. Nagle tuż blisko zatrzeszczały gałązki. Jody pomyślał, że to ojciec wrócił, i omal nie zdradził się nieostrożnym ruchem. Rozległo się beczenie. Spoza kępy karłowatych palm wszedł na łączkę jelonek. Znajdował się tam zapewne już od dłuż- 125 fi szego czasu i Penny o tym wiedział. Jody powstrzymał dech w piersi. Łania przeskoczyła przez palemki. Jelonek podbiegł do niej, kołysząc się na wątłych nóżkach. Łania pochyliła ku niemu głowę i wydała cichy bek, który zapewne oznaczał powitanie. Oblizała małą, ruchliwą głowę jelonka, który rozglądał się dokoła i nasłuchiwał czujnie. Był pięknie cętkowany, Jody nigdy nie widział tak młodziutkiego jelonka. Łania podniosła głowę i wciągała powietrze rozszerzonymi chrapami. Zwietrzyła wroga — człowieka. Wierzgnęła i skryła się pod dębem. Odkryła ślad człowieka i psa. Poszła tymi śladami naprzód i wstecz, podnosząc głowę co kilka kroków. Zatrzymała się nagle i zaczęła nasłuchiwać, podniósłszy wielkie uszy nad szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Jelonek zabeczał. Łania uspokoiła się trochę. Zdawało jej się, że niebezpieczeństwo minęło. Jelonek podniósł głowę pod pełne wymię łani i zaczął ssać. Potrącał wymię kanciastym łebkiem i w żarłocznym zapale machał kusym ogonkiem. Łania znów zaczęła zdradzać niepokój. Odsunęła się od jelonka w stronę dębu. Dolne gałęzie drzewa przesłaniały Jody'emu widok, ale chłopiec zrozumiał, że łania zwietrzyła jego obecność na drzewie. Podniosła głowę, chcąc odszukać jego kryjówkę. Jej nozdrza zwęszyły zapach ludzkich rąk, skóry, butów i potu tak nieomylnie, jak oko ludzkie rozpoznaje wytyczoną drogę. Jelonek szedł za matką, spragniony ciepłego mleka. Łania odwróciła się nagle, pchnęła jelonka w zarośla, dała susa przez krzaki i uciekła. Jody zsunął się z drzewa i puścił się pędem w stronę, gdzie powinien był znajdować się jelonek. Nie było go tam jednak. Jody obejrzał dokładnie ślady, które krzyżowały 126 się tu i rozchodziły w różne strony, tak że trudno je było rozróżnić. Usiadł strapiony, postanawiając zaczekać na ojca. Penny nadszedł zgrzany i spocony. — I co widziałeś, synu?! — zawołał. — Widziałem łanię z młodym. Był tu przed chwilą. Matka go karmiła, ale zwietrzyła mnie i uciekła. A jelonka nie mogę w żaden sposób odnaleźć. Myślisz, że go Julia wytropi? Penny przykucnął na ziemi. — Julia odnajdzie każde zwierzę, które pozostawia po sobie ślady. Ale dajmy lepiej spokój biednemu stworzeniu. Jelonek jest tu gdzieś blisko i truchleje ze strachu. — Matka nie powinna go była porzucać. — Właśnie, że mądrze postąpiła. Każdy myśliwy rzuciłby się w ślad za nią, a jelonek nauczył się leżeć tak cichutko, że go nikt nie zauważy. — A jaki był pięknie nakrapiany, tato! — Czy cętki były ułożone w równych rzędach, czy też nieregularnie rozsypane? — Były równo ułożone. — To znaczy, że widziałeś samczyka. Przyjemnie ci było widzieć go z bliska, prawda? — Aha, bardzo przyjemnie, ale wolałbym go schwytać. Penny roześmiał się, otworzył torbę i wydobył posiłek. Jody nie miał jednak ochoty na jedzenie, wolał polować. — Musimy się posilać, gdziekolwiek się da — powiedział Penny. — Jeleń może się nam nawinąć wszędzie, nawet tutaj. Jeżeli już mamy się pożywiać, to lepiej w miejscu, w którym chadzają jelenie. Jody wyniósł fuzję z kryjówki, przysiadł na ziemi i zabrał się do jedzenia. Żuł w zamyśleniu i dopiero smak 127 świeżych powideł uprzytomnił mu, że jest głodny. Powideł było mało, smak miały cierpkawy, bo w domu brakowało cukru. Stara Julia nie wróciła jeszcze całkowicie do zdrowia. Wyciągnęła się na boku. Blizny, pamiątki walki z niedźwiedziem, odcinały się wyraźnie na tle ciemnej skóry. Penny położył się na wznak, mówiąc leniwie: — Jeśli się wiatr nie zmieni, obydwa jelenie powrócą tu na nocleg. Myślę, że na jednej z tych wielkich sosen, o kwadrans drogi stąd w kierunku wschodnim, miałbyś doskonałe stanowisko. Jody wziął fuzję i ruszył w drogę. Oddałby wszystko w świecie, byle tylko móc własnoręcznie ubić jelenia. Penny krzyknął za nim: — Nie strzelaj ze zbyt wielkiej odległości! Nie śpiesz się i nie pozwól, żeby cię fuzja kopnęła i zrzuciła z drzewa! Pośród pustej płaszczyzny, porosłej gdzieniegdzie krzakami ostrokrzewu, wznosiło się kilka rzadko rozsianych, potężnych sosen. Jody wybrał sobie jedną, z której mógł ogarnąć okiem dużą przestrzeń. Każde stworzenie przechodzące tą drogą musiałoby się znaleźć w polu jego widzenia. Niełatwo było wdrapać się na drzewo po gładkim pniu ze strzelbą w ręku. Zanim zdołał uchwycić się najniższych gałęzi, już sobie otarł skórę na łydkach i kolanach. Odpoczął chwilę i wlazł pod sam wierzchołek drzewa. Sosna chwiała się pod naporem prawie niewyczuwalnego wiatru. Zdawało się, że drzewo żyje i oddycha. Jody przypomniał sobie niedźwiadki, które huśtały się na drzewie. Rozkołysał gałąź, na której siedział, ale mocno obciążone drzewo zatrzeszczało ostrzegawczo, dał więc spokój. Rozejrzał się dokoła. Rozumiał teraz, co czuje jastrząb i orzeł, gdy spogląda na świat z wysokości 128 lotu. Jody spoglądał teraz na ziemię mądrym okiem drapieżcy. Po raz pierwszy mógł uwierzyć, że świat jest okrągły. Obracając szybko głową, mógł widzieć nieomal równocześnie cały horyzont. Sądził, że obejmuje wzrokiem całą przestrzeń dokoła. Toteż przeraził się, gdy niespodzianie doszedł go jakiś odgłos, nic bowiem nie spostrzegł. Wielki jeleń szedł w jego stronę, zajadając po drodze dojrzałe jagody. Znajdował się jedna* poza zasięgiem strzału. Jody pomyślał, że może należałoby zejść z sosny i ostrożnie zbliżyć się do jelenia, lecz wiedział, że zwierzę, znacznie szybsze od niego, ucieknie, zanim zdąży wycelować. Mógł więc tylko czekać i modlić się o to, by jeleń żerując podszedł nieco bliżej. Zwierzę, jak na złość, posuwało się bardzo wolno. Przez chwilę Jody przypuszczał, że jeleń ma zamiar ruszyć w stronę południową. Nagle zwierzę zmieniło kierunek i poszło wprost na sosnę Jody'ego. Jody oparł fuzję o podpórkę z gałęzi. Serce łomotało mu w piersi. W żaden sposób nie potrafiłby teraz z zimną krwią ocenić odległości między sobą a jeleniem. Jeleń wydawał mu się olbrzymi, a jednak Jody zdawał sobie sprawę z tego, że me widzi wyraźnie jego uszu i oczu. Chwila oczekiwania dłużyła się nieskończenie. Jeleń podniósł głowę. Jody wybrał sobie na szerokim karku zwierzęcia cel. Wystrzelił. W tej samej sekundzie doszedł do wniosku, że źle obliczył wysokość i nie uwzględnił tego, że znajduje się nad jeleniem. Wycelował za wysoko. A jednak wydawało mu się, ze chyba trafił, jeleń bowiem jakoś niezdarnie odskoczył, inaczej niżby to uczynił ze strachu. Przesadził krzaki i pobiegł kołysząc się dziwnie w biegu. Minął sosnę Jody'ego i uciekał dalej niepewnym, chwiejnym krokiem. 5 Roczniak 129 Jody nie mógł odżałować, że nie ma w tej chwili dubeltówki ojca. Wystrzeliłby po raz drugi. Po paru sekundach usłyszał huk wystrzału. Poznał strzelbę Penny'ego. Zlazł z drzewa i poszedł w stronę miejsca porosłego gęstymi burzanami. Jeleń leżał pod dębem. Penny zaczął go już oprawiać. — Czy trafiłem? — krzyknął Jody. — A jakże, doskonale się spisałeś. Dość było tego jednego strzału, ale dla wszelkiej pewności i ja strzeliłem również. Wlazłeś za wysoko na drzewo. — Zrozumiałem to dopiero po wystrzale. — Dobrze się stało. Tylko w ten sposób można się nauczyć. A na przyszły raz będziesz wiedział. Popatrz, tu jest twój strzał, a tutaj mój. Jody ukląkł i badawczym spojrzeniem zmierzył wielkie, zabite zwierzę. Niewyraźnie mu się zrobiło na widok zakrwawionej szyi jelenia i oczu, które zaszły mętnym szkliwem. — Wolałbym, żebyśmy jedli mięso nie zabijając zwierząt — powiedział. — I ja go żałuję, ale co robić? Musimy jeść! Penny uwijał się żwawo. Chociaż jego płaski nóż myśliwski nie był zbyt ostry, poradził sobie z wycięciem mięsa i oddzieleniem ciężkiej głowy jelenia. Odarł zwierzę ze skóry aż po kolana, złożył nogi jelenia na krzyż i związał je, a potem, przesunąwszy ramiona przez związane kończyny zwierzęcia, dźwignął ciężki kadłub i poniósł na plecach. — Boyles będzie miał chrapkę na tę skórę, jeśli mu ją zaniesiemy do Voluzji — powiedział — ale gdybyś chciał podarować skórę w upominku babci Hutto, odmówimy Boylesowi. 130 — Myślę, że babcia ucieszyłaby się bardzo, gdyby dostała od nas skórę na dywan. Dałbym ją chętnie babci, gdyby zdobycz była moja. — A przecież tak jest właśnie. Skóra należy do ciebie. A ja zaniosę babci sporą ćwiartkę mięsa jako moją część. Bo i któż może dla niej coś upolować, od czasu gdy 01iver poszedł do marynarki?... Ten głupi Jankes, co się koło niej plącze, pojęcia nie ma o polowaniu. A może wolałbyś zanieść skórę twojej ukochanej? — niewinnym tonem dodał Penny. Jody żachnął się. — Przecież wiesz, tato, dobrze, że nie mam żadnej ukochanej. — Nie wypierasz się chyba Eulalii, sam widziałem na własne oczy, jakeście się trzymali za ręce na zabawie. — Wcale nie! To była taka gra. Jeżeli jeszcze raz to powiesz, będę bardzo zły. Penny rzadko kiedy dokuczał synowi, ale od czasu do czasu lubił się z nim podroczyć. — Moją ukochaną jest babcia! — powiedział Jody. — Pięknie. Chciałem się właśnie upewnić, jak się ta sprawa przedstawia. Piaszczysta droga dłużyła się ogromnie i zionęła żarem. Penny spocił się, ale wytrwale niósł ciężar. — Dałbyś mi trochę ponieść — powiedział Jody. Lecz Penny potrząsnął przecząco głową. — Taką sztukę unieść mogą tylko silne plecy dorosłego mężczyzny. Przeszli w bród rzeczkę Juniper, dwie mile szli boczną drogą, aż wyszli na trakt wiodący w stronę rzeki i osady Voluzja. Penny zatrzymał się wreszcie, by trochę odpocząć. Późno po południu minęli dom kapitana Mac Do- 131 nalda, z czego można było wnioskować, że znajdowali się już blisko Fortu Butlera. Za zakrętem drogi zarośla ustąpiły miejsca łączkom pokrytym soczystą trawą. Gdzieniegdzie rosły drzewa eukaliptusowe oraz krzaki wawrzynu, a cyprysy były drogowskazem zwiastującym bliskość rzeki. W nizinach kwitły dzikie azalie, a wzdłuż drogi męczennice otwierały lawendowe kielichy. Dotarli wreszcie do Rzeki Św. Jana. Rzeka była ponura i obca, obojętna na piękno otaczających ją brzegów i na ludzi, którzy się przez nią przeprawiali. Jody zapatrzył się w rzekę. Była ruchomą drogą wiodącą w świat. Penny przywołał przewoźnika obsługującego prom w Voluzji. Przyjechał po nich zwyczajną tratwą z nie ociosanych bali. Przebyli rzekę, patrząc w milczeniu na łagodny prąd wody. Penny zapłacił za przewóz. Poszli pod górę krętą dróżką, prowadzącą wprost do sklepu Boylesa. Penny powitał właściciela: — Jak się pan miewa, panie Boyles? Co pan powie na ten łup? — Zbyt dobry dla kuchni na statku. Ale kapitan kupi. — A mięso ile warte? — Ta sama cena. Półtora dolara za ćwierć. Przysięgam, że mieszczuchy, wałęsające się statkami w dół i w górę rzeki, uważają kawałek dziczyzny za przysmak, ale my dobrze wiemy, że wieprzowina jest o wiele lepsza. Penny położył jelenia na wielki pień rzeźnicki i rozpoczął patroszenie. — Tak — zgodził się — ale taki pan z miasta jest zbyt zażywny na to, żeby samemu polować, i chyba dlatego dziczyzna ma dla niego taki urok. Roześmieli się. Penny był w sklepie mile widzianym gościem nie tylko jako dostawca zwierzyny, lecz również 132 dzięki swemu dowcipowi. Boyles był wśród mieszkańców małego miasteczka najwyższym autorytetem, sędzią, nauczycielem i encyklopedią. Stał właśnie w głębi sklepu jak dowódca statku na kapitańskim mostku. Sklep wypełniony był najrozmaitszymi towarami, których wymaga życie na głuchej prowincji, począwszy od rzeczy najniezbędniej-szych dla gospodarki, jak pługi, wozy, bryczki i narzędzia, a kończąc na konserwach, wódce, żelaziwie oraz wyrobach włókienniczych i metalowych, lekarstwach, przysmakach i łakociach. Penny powiedział: — Jedną przednią ćwiartkę zabiorę od pana jutro, dla mojej żony. Druga jest dla babci Hutto. — Niech Pan Bóg ma w swojej opiece jej starą duszyczkę — rzekł Boyles. — Ale właściwie dlaczego użyłem wyrażenia „stara"? Nie wiem! Ktokolwiek miałby małżonkę o duszy tak wiecznie młodej jak dusza babci Hutto, całe jego życie byłoby jednym wielkim świętem. Jody ruszył przez sklep wzdłuż oszklonego kontuaru. Leżały tam ciastka i wyborne cukierki. A tuż obok znajdowały się noże Barlowa i Rogersa, a także sznurowadła, guziki, igły i nici. Tańsze gatunki towarów porozmie-szczane zostały na półkach wzdłuż ścian. Niczym dziwaczne ptaki gnieździły się tam obok siebie wiadra i uzbany, lampy olejne i miednice, nowoczesne lampy naftowe, maszynki do kawy, żelazne rondle i piecyki. Po przeciwnej stronie rozłożyły się na półkach materiały odzieżowe, perkale i flanele, półsukna i samodziały. Kurz pokrywał kilka bel alpagi i jedwabiu. Mało tu się sprzedawało droższych towarów, zwłaszcza letnią porą. W bocznej części sklepu mieścił się dział korzenny, spożywczo-kolo-nialny. Pachniało tu szynką, serem i słoniną. Pod ścianą 133 stały baryłki z cukrem, mąką i kaszą, a obok nich wielkie wory z kartoflami, beczki syropu i gąsiory z wódką. W tej części sklepu nie było dla chłopca nic ciekawego, wrócił więc do oszklonego kontuaru. Teraz dopiero zauważył zardzewiałe organki, leżące na stosie sznurów. Tknęła go na chwilę ochota, by sprzedać skórę jelenią i kupić sobie organki. Mógłby zagrać babci Hutto albo przy okazji wtórować Forresterom. Lecz babcia wolałaby na pewno skórę jelenią. Boyles zwrócił się niespodziewanie do Jody'ego: — Kawalerze, twój ojciec niezbyt często przychodzi tu po zakupy. Funduję ci, na co masz ochotę, w cenie dziesięciu centów. Jody spojrzał łakomie na wielki wybór różnych przedmiotów. — Przypuszczam, że organki kosztują więcej niż dziesięć centów? — Tak, ale wyleżały się już tutaj dość długo. Weź je sobie, niech ci dobrze służą. Jody pożegnał spojrzeniem słodycze. Pocieszył się w myśli tym, że babcia Hutto będzie miała w domu jakieś przysmaki i na pewno go poczęstuje. — Dziękuję panu! — powiedział. — Grzecznego ma pan synka, panie Baxter — odezwał się Boyles życzliwie. — Spryciarz wie dobrze, kiedy mu się grzeczność opłaci. Nie uchowała się nam reszta dzieci, dlatego zbyt wiele spodziewamy się po naszym jedynaku. Jody zapłonął chęcią zdobycia wszystkich pięknych zalet charakteru. Pragnął być dobry i szlachetny. Zbliżył się do biurka kupca, by otrzymać z jego ręki zasłużoną nagrodę. Nagle jakiś ruch przy drzwiach zwrócił jego 134 uwagę, obejrzał się. W drzwiach stanęła siostrzenica Boylesa, Eulalia, przyglądając mu się w zamyśleniu. Poczuł do niej niechęć, graniczącą z nienawiścią, była bowiem powodem drwin i docinków ze strony Penny'ego. Nienawidził jej włosów sterczących w sztywnych warkoczykach, podobnych do świńskich ogonków, nie znosił jej piegów, obfitszych niż jego własne. Nie mógł patrzeć na zęby Eulalii, drobne jak u wiewiórki. Przebiegł szybko obok dziewczynki i wyciągnął kartofel z worka, zamierzając się na nią. Eulalia patrzyła na Jody'ego jadowitym spojrzeniem. Powoli wysunęła ostry języczek i zagrała palcami na nosie. Rzucił w nią kartoflem. Trafił Eulalię w ramię. Uciekła z krzykiem. — A to co takiego? — zawołał Penny. Boyles postąpił kilka kroków, marszcząc brwi. Penny zaś powiedział surowo: — Wynoś mi się w tej chwili! Panie Boyles, chłopak nie zasługuje na organki. Jody wybiegł z chłodnego sklepu na upał. Czuł się upokorzony. A jednak gdyby mógł, zrobiłby to samo po raz drugi, używając tylko większego kartofla. Penny po załatwieniu interesów wyszedł przed sklep. — Najadłem się wstydu za ciebie — powiedział. — Myślę, że matka ma rację, kiedy powiada, że nie powinienem cię puszczać do Forresterów. Jody grzebał nogą w piasku. — Nic mnie to nie obchodzi. Nienawidzę jej! — Nie wiem doprawdy, co mam na to powiedzieć. Jak mogłeś tak postąpić? — Przedrzeźniała mnie. Wstrętna jest! — Ależ, synku, nie można iść przez życie rzucając kartoflami w każdą napotkaną po drodze brzydką kobietę. 135 Jody, daleki od skruchy, splunął w piasek. — A więc tak się rzeczy mają... — powiedział Penny. — Wobec tego zobaczymy, co na to powie babcia Hutto. — Tatusiu, nie mów jej o tym. Błagam cię, nie mów! Penny milczał złowrogo. — Już będę grzeczny, tato! — Hm, nie wiem, czy babcia zechce teraz przyjąć od ciebie jelenią skórę. — Zostaw mi tę skórę, tato. Jeżeli nie powiesz babci, to przyrzekam, że nigdy już nic takiego nie zrobię. — No, dobrze. Czas na nas. Żeby mi się to już nigdy nie powtórzyło. Weź swoją skórę. Jody'emu poprawił się humor. Groźna chmura odpłynęła. Poszli drogą północną, ciągnącą się równolegle do brzegu rzeki. Wzdłuż drogi kwitły magnolie. Za nimi znajdowała się aleja kwitnących oleandrów. Nad trawnikiem latały pliszki. Oleandry wiodły wprost do bramy ogrodzenia — pomalowanych na biało sztachet. Ogród babci Hutto był wielkim barwnym kobiercem kwiatów. W głębi stał mały, biały domek, który wyglądał tak, jakby go przytwierdzono do ziemi za pomocą bujnych powojów i jaśminu. Wszystko tu było bliskie i drogie sercu. Jody pośpieszył ścieżką wiodącą przez ogród, przez grzędę pierzastych, różowolawendowych kwiatów indygowca. — Hej, babciu! — zawołał. Tupot lekkich kroków rozległ się w domku. Babcia Hutto stanęła w drzwiach. — Jody, łobuzie! Jody podbiegł do babci. Penny zawołał: — Ostrożnie, chłopcze, nie przewróć babci! Staruszka była bardzo mała. Wyprostowała się w całej 136 okazałości. Gdy Jody zaczął ją jednak mocno tulić w objęciach, zaczęła piszczeć. — Ach, ty utrapiony niedźwiadku! I roześmiała się. Chłopiec odchylił nieco głowę, by śmiać się z nią razem i przyjrzeć się jej różowej, pomarszczonej twarzy. Oczy miała czarne jak jagody ostro-krzewu. Otwierały się i zamykały, kiedy się śmiała; sieć zmarszczek rysowała się na skroniach, a pierś babci drżała jak u wystraszonej przepiórki. Jody obwąchiwał babcię jak szczeniak. — Ładnie pachniesz, babciu — powiedział. — Trudno by ci było tak o nas powiedzieć — rzekł Penny — jesteśmy bowiem parą brudnych włóczęgów. — Ale to przecież jest zapach polowania! — zaprotestował Jody. — Zapach skór jelenich, liści i tak dalej. No i zapach potu! — Wytworna jest ta mieszanina zapachów — oświadczyła babcia Hutto. — Doprawdy, stęskniłam się już za nią. Penny odezwał się tonem usprawiedliwienia: — W każdym razie jest tu coś, co nas wytłumaczy. Świeża dziczyzna. — No i skóra jelenia — dodał Jody — na dywan dla ciebie, babciu. To ja zraniłem tego jelenia. Babcia podniosła ręce do góry z zachwytu. Dary zyskały nagle w ich oczach olbrzymią wartość. Jody'emu zdawało się, że mógłby teraz w pojedynkę, bez niczyjej pomocy, przyprowadzić panterę w darze dla babci Hutto, w podzięce za jej pochwałę. Babcia dotknęła mięsa i skóry. — Proszę sobie nie powalać rączek — powiedział Penny. Babcia Hutto wydobywała z mężczyzn grzeczność, tak 137 jak słońce spija z ziemi wodę. Jej wdzięk czarował mężczyzn, młodych i starych. Młodzi opuszczali ją podniesieni na duchu. Starszych zniewalały jej srebrne loki. Było w niej coś wiecznie kobiecego. Odczuwały to męskie serca. Jej urok wywoływał zawiść kobiet. Mama Baxter wróciła do lasu po czteroletniej gościnie u babci Hutto z zatwardziałym uczuciem niechęci do niej. Starsza pani płaciła jej zresztą tą samą monetą. Penny powiedział: — Pozwolisz, że zaniosę mięso do kuchni. A skórę przybiję do ściany w komórce. Niech wyschnie. Jody zawołał:. — Fluff, pójdź tu! Biały pies przybiegł pędem. Skoczył na Jody'ego jak kula i dobierał się do twarzy chłopca, chcąc go polizać. Babcia Hutto odezwała się: — Tak się psisko cieszy, kiedy was widzi, jakbyście byli członkami jego rodziny. Fluff spostrzegł starą Julię siedzącą spokojnie na zadnich łapach. Wyprężył się i powoli zbliżył się do niej. Julia siedziała bez ruchu, zwiesiwszy długie uszy. Babcia powiedziała: — Lubię tego psa. Wygląda zupełnie jak moja ciotka Lucy. Penny poszedł na tyły domu z mięsem i skórą jelenią. Mile tu byli widziani wszyscy troje: ojciec, syn i pokiereszowany w walkach pies. Jody czuł się tu bardziej swojsko niż u rodzonej matki. — Jestem pewny — zwrócił się do babci — że nie cieszyłabyś się tak z mojej obecności, gdybyś mnie tu widziała na co dzień. Babcia zachichotała. 138 — Pewnoś słyszał to od matki! Czy miała coś przeciwko waszej wizycie? — Bywało gorzej. — Twój ojciec — powiedziała babcia cierpko — ożenił się z kobietą, której nic by nie potrafiło rozchmurzyć. Podniosła palec do góry. — Założyłabym się, że masz ochotę popływać. — W rzece? — Oczywiście. Kiedy powrócicie z kąpieli, dam wam czystą odzież 01ivera. Nie ostrzegła go nawet słowem przed aligatorami, wężami wodnymi lub przed prądem rzeki. Bardzo mu było przyjemnie, iż wszystkie te sprawy rozumiały się same przez się. Radowało go to, że babcia uważa go za dość rozsądnego, by wiedział, czego należy się wystrzegać. Pobiegł dróżką do przystani rzecznej. Rzeka szumiała, mroczna i głęboka. Biła o brzegi, lecz jej wielkie, płynne serce poruszało się w ciszy. Jedynie szybki ruch niesionych falą liści wskazywał na silny prąd. Jody chwilę zastanawiał się stojąc na drewnianym pomoście, a potem dał nurka, wypłynął na powierzchnię, zziębnięty w pierwszej chwili, i raźno popłynął przeciw prądowi. Trzymał się blisko brzegu, gdzie nurt był mniej wartki. Jednakowoż prawie nie posuwał się naprzód. Gęsta roślinność zasłaniała brzegi. Został jakby przytwierdzony do jednego miejsca pomiędzy kilkoma kępami dębów rosnących nad rzeką. Wyobraził sobie, że dosięga go aligator, i zdobył się na wysiłek. Minął jedną kępę, potem drugą, płynąc żabką. Ciekaw był, czy potrafi dopłynąć aż do drugiego pomostu, gdzie zatrzymywały się statki komunikacji rzecznej. Popłynął w tamtą stronę. Nisko nad wodą konar dębowy stanowił dogodne miejsce n\ zakotwiczenie, 139 chwycił więc gałąź i wypoczął nieco. Po chwili ruszył znowu. Zdawało się, że pomost jest bardzo daleko. Koszula i spodnie zawadzały Jody'emu. Chciałby pływać nago. Babcia nie gniewałaby się o to. Ale co by powiedziała matka, gdyby jej zdradził tajemnicę, iż Forresterowie owej pamiętnej nocy grali i śpiewali na golasa? Rzucił okiem za siebie. Pomost przed domkiem babci Hutto znikł za zakrętem rzeki. Poczuł się nagle osamotniony. Zawrócił. Prąd chwycił go ostro i porwał naprzód. Walczył z całych sił, by zbliżyć się do brzegu. Ale chwytliwe wodorosty utrudniały mu ruchy. Pomyślał więc strapiony, że będzie musiał na łasce prądu popłynąć aż do tamy w Voluzji, do wielkiego Jeziora Jerzego albo, kto wie, może i do samego morza! Walczył na oślep, usiłując uchwycić się czegokolwiek, co mogło dać oparcie. Z westchnieniem ulgi wyczuł w pewnej chwili płytkie dno pod stopami. Podpłynął kawałek i wylazł na drewniany pomost. Kilka razy głęboko wciągnął powietrze. Wyzbył się już strachu, rozgrzała go kąpiel rzeczna i poczucie niebezpieczeństwa. Penny stał w pobliżu. — Piękny to był wyczyn — powiedział. — Myślę, że przy brzegu znajdzie się wygodne miejsce do kąpieli. Uważnie zeszedł z pomostu. — Nie mam zamiaru puszczać się na głębokie wody. Nie chce mi się już brykać. Wkrótce wyszedł z wody. Wrócili do domu. Babcia Hutto przygotowała dla nich czystą odzież. Dla Penny'ego znalazło się ubranie po dawno zmarłym panu Hutto, zbutwiałe nieomal ze starości. Dla Jody'ego — koszula i spodnie 01ivera, z których marynarz już dawno wyrósł. Babcia powiedziała: 140 — Mówią, że przechowywanych rzeczy trzeba używać co siedem lat. Ile jest dwa razy siedem, Jody? — Czternaście. Penny odezwał się: — Proszę go nie pytać dalej. Nauczyciel, który zeszłej zimy mieszkał u Forresterów i u mnie, sam niewiele więcej umiał. — Jest tyle ważniejszych rzeczy od książkowej nauki! — zauważyła babcia Hutto. — Wiem. Ale chłopiec powinien umieć czytać, pisać i rachować. Jody jednak robi pewne postępy przy pomocy odrobiny mojej wiedzy, którą się z nim dzielę. Przebrali się w komórce. Doprowadzili włosy do porządku i poczuli się jakoś dziwnie w wypożyczonych szatach. Piegowata twarz Jody'ego promieniała zadowoleniem, niesforna bowiem czupryna, mocno zwilżona wodą, tym razem ułożyła się posłusznie. Wzuli własne buty i otarli z nich kurz brudnymi koszulami. Ale już rozległ się głos babci Hutto, więc poszli do mieszkania. Jody wciągnął w nozdrza znajomy zapach. Nie potrafił nigdy oddzielić jego składników. Była tu i lawenda, której babcia używała do sukien. Były tu również suszone zioła, stojące w dzbanie przed kominkiem. I zapach miodu zamkniętego w kredensie. Był jeszcze zapach ciastek i tortów owocowych, które składały się na tę złożoną woń, oraz mydło używane do mycia Fluffa. Łączyło się to z mocnym zapachem kwiatów, płynącym z ogrodu przez okna. A nad tym wszystkim unosiła się woń rzeki, jej oddech. Ta sama rzeka przepływała koło domu, niosąc również zapach gnijących paproci. Spojrzał przez uchylone drzwi. Na drodze wiodącej do rzeki rosły nagietki. W zachodzącym słońcu fale 141 połyskiwały jak szczere złoto. Prąd rzeki skierował myśli Jody'ego w stronę oceanu, na którym 01iver walczył z burzami i poznawał dalekie kraie. Babcia przyniosła wino i ciastka, Jody'emu pozwolono wypić szklaneczkę wina. Było klarowne jak źródło rzeczki Juniper. Penny ze znawstwem cmokał wargami, ale Jody wolałby, żeby wino było nieco słodsze, podobne w smaku do jeżyn. W zamyśleniu jadł ciastka i zawstydził się, kiedy ujrzał, że opróżnił cały talerz. W domu wynikłaby z tego powodu awantura. Ale babcia podeszła do kredensu i wróciła ze świeżą porcją specjałów. — Tylko nie zepsuj sobie apetytu przed obiadem — powiedziała. — Zawsze muszę się ocknąć, kiedy już jest za późno. Babcia Hutto poszła do kuchni. Jody poczłapał za nią. Zabrała się do krajania mięsa na pieczeń. Skrzywił się rozczarowany. Mięso nie było dla Baxterów szczególnym przysmakiem. Ale kiedy babcia Hutto otworzyła drzwiczki piecyka, przekonał się, że było tam jeszcze coś innego. Babcia Hutto miała specjalny, żelazny piec do pieczenia przysmaków. Zawartość piecyka zaciekawiała go bardziej niż dania gotowane na otwartej kuchni w domu. Zamknięte drzwiczki ukrywały w czarnej otchłani wszelkiego rodzaju wymyślne specjały. Ciastka zaspokoiły na chwilę apetyt chłopca, ale przyjemne zapachy kuchenne wywołały znów napływ śliny. Kręcił się tam i z powrotem od babci do ojca. Penny zasiadł głęboko w fotelu na biegunach w pierwszym pokoju, którego okna wychodziły na ogród. Panował tu spokój jakże niepodouny do podniecającej atmosfery domu Forresterów. Cisza spowijała wszystko jak ciepła kołdra zimowa. Penny odpoczywał w tej atmosferze po 142 troskach domowych. Jody zaofiarował babci swą pomoc w kuchni, ale babcia odprawiła go z kwitkiem. Skoczył więc na podwórze, by pobawić się Fluffem. Julia przyglądała się tym figlom w zdumieniu. Zabawy tego rodzaju były jej równie obce, jak jej panu. Jej łaciaty, czarno--brązowy pysk nosił na sobie znamię powagi pracowitego psa myśliwskiego. Obiad był gotów. Babcia Hutto była jedyną osobą, o której Jody wiedział, że posiada specjalny pokój stołowy. Wszyscy inni ludzie jadali w kuchni, przy grubo ciosanym, nie nakrytym sosnowym stole. Nawet w chwili gdy wniosła posiłek, nie mógł oderwać oczu od białego obrusa i niebieskich talerzy. — I taka para nędznych włóczęgów zasiądzie do tych wspaniałości! — powiedział Penny. Miał świetny humor, żartował i plótł duby smalone z taką swobodą, jaka nie zdarzała mu się we własnym domu. — Dziwię się, że twój ukochany jakoś się dotąd nie pokazał? Czarne oczy babci błysnęły. — Gdyby to kto inny powiedział, a nie ty, Penny, wrzuciłabym go do rzeki. — Tak jak zrobiłaś z biednym Easym? — Szkoda tylko, że nie utonął. Mężczyzna, który nie wie nawet, kiedy ma się obrazić! — Ano, wobec tego trzeba go będzie przyjąć z powrotem, żeby móc go znowu wyrzucić... Jody roześmiał się głośno. Nie mógł równocześnie słuchać rozmowy i jeść. Zauważył, że dużo ma jeszcze na talerzu, i zabrał się energicznie do pałaszowania. Na stole znajdował się świeżutki sandacz z połowu Easy'ego, 143 upieczony ze smakowitym nadzieniem. Po batatach bakste-rowskich, spożywanych trzy razy dziennie, kartofle irlandzkie były prawdziwym specjałem. Aż mu się oczy śmiały do tych wszystkich przysmaków. Ale nie mógł, niestety, zjeść wszystkiego. Zatrzymał się więc na strucli i konfiturach z głogu. Penny powiedział: — Chłopaczysko tak się zepsuje, że matka będzie go musiała tresować na nowo jak małego setera. Po obiedzie wyszli razem na spacer do ogrodu i nad rzekę. Ludzie jadący łodziami pozdrawiali babcię Hutto podniesieniem ręki. Babcia odpowiadała na powitania, machając uprzejmie dłonią. Przed zachodem słońca ukazał się na ścieżce Easy Ozell i ruszył do wieczornych robót domowych. Babcia spostrzegła zbliżającego się wielbiciela. — Czy nie wygląda jak półtora nieszczęścia? — zapytała. Jody pomyślał, że Easy jest raczej podobny do chorego żurawia, któremu deszcz na wskroś zmoczył pióra. Włosy w siwych kosmykach spływały mu na kark, a długie wąsy zwisały jak sznurki na podbródek. Ramiona wyglądały jak złamane skrzydła. — Spójrz na niego — powiedziała babcia Hutto. — Przeklęty Jankes! Wlecze za sobą nogi jak aligator ogon! — Pewnie, nie jest piękny — zgodził się Penny. — Ale za to pokorny jak pies. — Nie znoszę obłaskawionych mężczyzn — odpowiedziała babcia — i w ogóle nie cierpię ludzi z krzywymi nogami. Easy skręcił za dom. Jody usłyszał, jak krzątał się w oborze, a potem w drewutni. Kiedy Easy skończył robotę, wyszedł nieśmiało przed dom. Penny podał mu 144 rękę na powitanie, a babcia Hutto ledwie raczyła kiwnąć głową. Easy chrząknął. Usiłował coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle, jak gdyby zatrzymywały się pod wielkim, ruchliwym jabłkiem adamowym. Dał więc spokój i usiadł na najniższym schodku. Rozmowa toczyła się obok niego. Easy nie brał w niej udziału, lecz mimo to promieniał zadowoleniem. O zmroku babcia Hutto znikła w głębi domu. Easy wstał sztywno, zabierając się do odejścia. Zwrócił się do Penny'ego: — Mój Boże, gdybym ja miał taki dar wymowy! Może by wtedy traktowała mnie lepiej. Czy nie sądzi pan, że w tym tkwi jakaś -przyczyna? Albo może nie umie mi przebaczyć, że jestem Jankesem? Gdyby od tego tylko zależało, to przysięgam, Penny, gotów bym napluć na mój sztandar!... — Otóż to, wie pan, kobieta uporczywie trzyma się jednej myśli. Nie może nigdy zapomnieć o tym, że Jankesi zabrali jej igły i nici, aż musiało biedactwo pójść po nie do St. Augustine*. Gdyby jeszcze Jankesi zostali w tej wojnie pobici, może by prędzej przebaczyła! — Ale ja zostałem pobity, Penny. Ja osobiście dostałem okropnie w skórę. Było to pod Buli Run**. Wytłukliście nas, rebelianci, okrutnie. Boże, jak ja nienawidziłem tych czasów... — Ogarnęły go wspomnienia. Przetarł oczy. — Pobiliście nas wtedy z kretesem, a przecież było nas wtedy dwóch przeciw jednemu. Podreptał swoją drogą. *St. Augustine — położone na Florydzie, na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, najstarsze miasto w Stanach Zjednoczonych, założone w r. 1565 przez Hiszpanów. ** ? u 11 Run — rzeka w USA, w stanie Virginia; miejsce dwóch bitew (w r. 1861 i 1862) stoczonych podczas amerykańskiej wojny secesyjnej. Tu mowa o bitwie w r. 1862, w której armia konfederatów (tzn. armia stanów południowych) pod wodzą gen. R.E. Lee pobiła unionistów, tj. armię Północy. 145 — Pomyśl o tym nieszczęsnym człowieku, zalecającym się do babci — powiedział Penny do Jody'ego. — Za wysokie progi na jego nogi! W domu, później nieco, Penny droczył się z babcią, dokuczając jej Easym, tak jak dokuczał Jody'emu Eulalią. Ale babcia odcinała się zręcznie i całe to przekomarzanie utrzymane było w przyjaznym tonie. Przypomniało to Jody'emu inną sprawę, która mu nie dawała spokoju. — Babciu, Lem powiada, że Twink Weatherby jest jego narzeczoną. Powiedziałem mu, że jest narzeczoną 01ivera, ale Lemowi to się mocno nie podobało. — 01iver chętnie porachuje się z Lemem po powrocie do domu — odpowiedziała. — Jeśli Forrester potrafi uczciwie walczyć. Zaprowadziła ich do łóżka w pokoju białym jak śnieg, o którym opowiadał 01iver. Jody wyciągnął się obok ojca, rozkoszując się świeżością prześcieradła. — Pięknie żyje babcia Hutto — powiedział. A Penny na to: — Niektóre kobiety potrafią się tak urządzić. — Lojalnie zaś dodał: — Ale nie myśl źle o matce, że nie postępuje tak jak babcia Hutto. Twoja matka nigdy nie miała zbyt wiele do dyspozycji, i to z mojej winy, musi więc poprzestać na małym. Jody powiedział: — Chciałbym, żeby babcia Hutto była naprawdę moją babcią, a 01iver naprawdę moim krewnym! — Ludzie, których kochamy jak własną rodzinę, są właściwie naszymi krewnymi. A może chciałbyś zamieszkać tu, u babci? Jody wyobraził sobie chatę na ich wyrębie. Może tam teraz hukają puchacze, może wyją wilki lub ryczy jaguar. 146 Może w tej chwili właśnie zwierzęta całą gromadą piją wodę na dnie rozpadliny. Pochylają się jelenie samotniki i łanie ze swym potomstwem. Albo niedźwiadki turlają się na legowiskach. Polana Baxterów była jednak czymś piękniejszym od białych obrusów i powłoczek. — Nie, nie chciałbym. Chciałbym tylko zabrać babcię Hutto do nas. Niech pomieszka z nami. Ale musielibyśmy skłonić mamę, żeby ją polubiła. Penny roześmiał się. — Biedny chłopcze — powiedział lepiej poznasz kobiety... kiedy dorośniesz, Nad ranem usłyszał Jody łoskot statku towarowo--pasażerskiego, mijającego pomost obok domku babci Hutto. Usiadł na łóżku i wyjrzał oknem. Światła statku bladły na tle porannego nieba. Koła łomotały żywo. Statek gwizdnął cienko, uprzedzając Voluzję o swym przybyciu. Jody'emu zdawało się, że dosłyszał zatrzymanie się i odjazd statku w górę rzeki. Wybił się już ze snu. Na podwórzu rozległo się warczenie Julii. Penny ocknął się. Był bardzo czujny. Budził go najlżejszy podmuch wiatru. — Statek przybił do przystani. Widocznie ktoś przyjechał — powiedział. Julia szczeknęła głośniej, a potem zaskowyczała i umilkła. — To ktoś znajomy! 148 — To 01iver! — zawołał Jody i wyskoczył z łóżka. Nagi przebiegł przez dom. Fluff obudził się i wyskoczył z legowiska pod drzwiami babci Hutto, szczekając zajadle. Zagrzmiał głos: — Wyłaźcie, szczury lądowe! Babcia wybiegła z sypialni. Miała na sobie długą, białą koszulę nocną i biały czepek. W biegu zarzuciła szal na ramiona. 01iver jelenim skokiem przebył wszystkie stopnie, wpadając jak wicher w ramiona matki i Jody'ego. Objął matkę wpół i podniósł do góry. Tłukła go małymi piąstkami. Julia i Fluff szczekały razem, usiłując ściągnąć na siebie uwagę gościa. 01iver z kolei zwrócił się do nich. Penny, już ubrany, wymienił z 01iverem silny uścisk dłoni. W słabym brzasku świtu błyszczały białe zęby 01ivera. Oczy babci Hutto wyłowiły jeszcze inny błysk. — Masz w tej chwili oddać mi te kolczyki, ty piracie! Stanęła na palcach, by dosięgnąć jego uszu. Zwisały z nich złote kółka. Zdjęła je i przypięła do swoich uszu. 01iver roześmiił się i rozradowany wziął matkę na ręce, a Fluff szczekał jak opętany. Wśród tego rozgwaru rozległ się nagle głos Penny'ego: — Jody, na miłość boską, przecież jesteś nagi! jody zaniemówił ze wstydu. Chciał uciec. Ale 01iver go przytrzymał, babcia zaś zdjęła szal z ramion i przepasała Jody'ego, mówiąc: — Sama bym tak wybiegła, gdyby wypadało. 01iver nie przyjeżdża do domu częściej niż dwa razy do roku, prawda? — Jeszcze było ciemno, kiedy wylazłem z łóżka — tłumaczył się Jody. Uspokoili się wreszcie. 01iver zdjął plecak i zaniósł do domu. Jody poszedł za nim. 149 — Gdzie byłeś tym razem, 01iverze? Widziałeś wieloryby? — Daj mu odsapnąć, Jody — rzekł Penny. — Przecież 01iver nie może tryskać opowiadaniami dla dzieci jak źródło. 01ivera jednak rozpierała ochota, by podzielić się wrażeniami. — Marynarz po to przyjeżdża do domu — powiedział — żeby zobaczyć swoją matkę i narzeczoną i nablagować, ile się da. Pływali ostatnio w krajach równikowych. Jody oderwał się na chwilę, by przywdziać wypożyczone spodnie i koszulę. A potem wciąż zadawał pytania. I babcia pytała również. Gość odpowiadał chętnie i szczegółowo. Babcia włożyła suknię w kwiaty i bardzo starannie ułożyła srebrne loczki. Stanęła przy kuchni, by przygotować śniadanie. 01iver otworzył kłódkę swej skrzynki i wysypał jej zawartość na środek podłogi. Babcia powiedziała: — Trudno mi jednocześnie patrzeć i gotować. A 01iver na to: — Więc, na miłość boską, gotuj, mateńko! — Zmizerniałeś! — Została skóra i kości, ale marzyłem, że podjem sobie w domu. — Jody, rozpal ogień! Podaj szynkę! Nakrój boczku! I dziczyzny! Wyjęła naczynia z kredensu, rozbiła jaja, włożyła masła. Jody pomógł trochę, a potem skoczył do 01ivera. Wzeszło właśnie słońce i dom cały zalało jasnością. OHver, Penny i Jody przykucnęli na ziemi nad zawartością skrzynki marynarskiej. 150 01iver powiedział: — Przywiozłem coś dla każdego, prócz Jody'ego. A to ci heca, zapomniałem o nim. — Nie zapomniałeś. Nie zdarzyło się jeszcze, żebyś o mnie zapomniał! — No, to przekonamy się, czy rozpoznasz swój upominek. Jody odsunął na bok zwój jedwabiu. To było na pewno dla babci. Odsunął na bok ubranie Ohvera, przesycone dziwnym zamorskim zapachem. Wyciągnął małą paczkę owiniętą we flanelę. 01iver wyjął mu ją z rąk. — To dla mojej dziewczyny! Spory woreczek wypełniony był agatami i przezroczystymi kamieniami. Jody wyciągnął następną paczkę i podniósł do nosa. — Tytoń! — To dla twojego taty, z Turcji. — Daj pokój, 01iverze! — Penny zdumiony otworzył woreczek. Mocny zapach rozniósł się po pokoju. — Niby z jakiej racji, 01iverze? Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy otrzymywałem upominki. Jody wymacał długą, wąską paczuszkę. Była ciężka. Zawierała zapewne coś metalowaego. — To ta... — Nie gadaj, pókiś się nie przekonał. Jody z niezwykłym pośpiechem odwinął paczkę. Na podłogę wypadł nóż myśliwski. Błysnęła cienka klinga. Jody zdębiał z zachwytu. — Chyba nie ten nóż, 01iverze? — Wolałbyś mieć taki szczerbaty pilnik jak nóż twego ojca? Jody ostrożnie wziął nóż do ręki. Podsunął ostrze pod światło. 151 — Nikt w puszczy nie ma takiego noża! — powiedział. — Nawet Forresterowie. — Tak też sobie pomyślałem. Nie pozwolimy, żeby ci czarnobrodzi w czymkolwiek górowali nad nami. Jody spojrzał na małą paczkę owiniętą we flanelę, którą Oliver trzymał w ręku. Przez chwilę się wahał. Potem bąknął: — 01iverze, wiesz, Lem Forrester powiedział, że Twink Weatherby jest jego dziewczyną. 01iver roześmiał się i przerzucił paczkę z jednej ręki do drugiej. — Forresterowie nigdy nie mówią prawdy. Nikt nie potrafi mi odbić mojej narzeczonej! Jody'emu spadł ciężar z serca. Skoro opowiedział o wszystkim babci i 01iverowi, a nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia, sądził, że ma czyste sumienie. Przypomniał sobie nagle zamyśloną i posępną twarz Lema, grającego na skrzypcach. Odpędził ten obraz od siebie. Powrócił do skarbów, które przyjaciel przywiózł do domu z dalekich zamorskich krajów. Zauważył, że babcia podczas śniadania nie tknęła jedzenia. Zajęta była 01iverem. Jej wielkie, czarne oczy krążyły wokół syna jak głodne jaskółki. 01iver trzymał się przy stole wytwornie i prosto. Na szyi w wykroju koszuli widać było ciało opalone na brąz. I włosy miał również spalone przez morskie słońce. Przybrały odcień czerwonawy. Oczy 01ivera, jak sobie Jody wyobrażał, miały kolor morza, mieszaninę błękitu, szarości i zieleni. Jody położył odruchowo dłoń na swym perkatym nosie i piegowatych policzkach. Z rozpaczą poczuł pod ręką z tyłu głowy płowe i sztywne „kacze ogony". Był niezadowolony z siebie. 152 Babciu — zapytał — czy Ohver urodził się taki ładny? — Ja mogę na to odpowiedzieć — rzekł Penny. — Pamiętam, że był brzydszy niż ty i ja razem wzięci. — Jeśli o to chodzi, to będziesz kiedyś, Jody, równie ładny jak ja — uśmiechnął się 01iver. — Żebym chociaż w połowie był taki ładny — westchnął Jody. — Powiedz to mojej narzeczonej... Babcia zmarszczyła brew. — Marynarze zaczynają zalecanki przed powrotem do domu... — O ile mi wiadomo — zabrał głos Penny — marynarze nie mają tego nigdy dosyć... — A ty, Jody — zapytał 01iver — czy masz już wybrankę swego serca? — Oczywiście! — wtrącił Penny. — Czy nie doszło cię, że bogdanką Jody'ego jest panna Eulalia Boyles? Jody'ego ogarnęła wściekłość. Chciał ryknąć jak Forresterowie i napędzić strachu swym wybuchem. Z trudem jednak wybełkotał: — Ja... ja nienawidzę dziewcząt! A Eulalii najbardziej ze wszystkich! A na to 01iver niewinnym tonem: — Dlaczego? O co wam poszło? — Nienawidzę jej zadartego nosa. Wygląda jak królica! 01iver i Penny parsknęli śmiechem i poklepali się po ramionach. Babcia powiedziała: — Dość tego! Przestańcie dręczyć chłopca. Zapomniał wół, jak cielęciem był! Gniew Jody'ego roztajał pod wpływem wdzięczności dla babci. Tylko ona stawała zawsze w jego obronie. 153 Nie — pomyślał — to nie jest tak. Sam Penny również pomagał mu przecież także w staczaniu potyczek słownych. W każdym wypadku, kiedy matka nie miała racji, ojciec mawiał: „Daj mu spokój, Ory, pamiętam, kiedy byłem chłopcem..." Zdał sobie sprawę z tego, że ojciec dokuczał mu wyłącznie w obecności przyjaciół. A kiedy potrzebował pomocy, Penny nigdy go nie zawiódł. I Jody roześmiał się. — Spróbuj tylko powiedzieć mamie o tym, że mam narzeczoną. Będzie się jeszcze więcej gniewała niż wtedy, kiedy wspomniałem o tym, że chcę mieć własne zwierzątko!. .. Babcia powiedziała: — Czy mama często gniewa się na ciebie? — I na mnie, i na tatę. Ale bardziej na tatę. — Nie docenia go — rzekła babcia. — Nie potrafi inaczej! — Westchnęła. — Kobieta musi pokochać w życiu raz lub dwa razy złego człowieka, by potem dziękować Panu Bogu za dobrego. Penny opuścił skromnie oczy. Jody'ego pożerała ciekawość, czy też pan Hutto był zły czy dobry. Ale nie ośmielił się zapytać. „Chyba to już nie ma znaczenia — zdecydował w myśli — skoro tyle czasu upłynęło od jego śmierci". 01iver podniósł się i rozprostował kości. Babcia powiedziała: — Ledwo wpadłeś do domu, a już znowu wychodzisz? — Nie na długo, mateńko! Chciałbym się trochę przejść i przy okazji zajrzeć do sąsiadów. — Aha, do małej złotowłosej Twink? — A jakże! — Pochylił się nad babcią i pogłaskał ją po głowie. — Penny, chyba zostaniecie przez dzisiejszy dzień? Niestety, 01iverze! Musimy załatwić sprawunki 154 i wracamy do chałupy. Prawdę mówiąc, wolałbym zostać, nie lubię opuszczać sobotniej zabawy. Ale przyszliśmy w piątek, żeby oddać jelenie mięso Boylesowi przed przybyciem statku. Rozumiesz chyba, że nie możemy zostawić Ory zbyt długo samej. — Aha! — rzekła babcia. — Jeszcze by ją jaguar porwał. Penny rzucił na nią przelotne spojrzenie, ale babcia wygładzała starannie zmięte fałdy fartucha. — No, to doskonale, zobaczymy się nad rzeką! — powiedział 01iver. I odszedł zsuwając na bakier czapeczkę marynarską i pogwizdując cicho. Jody był zmartwiony. Znalazło się coś, co odrywało go od rozkoszy słuchania 01iverowych opowieści. Odczuwał to boleśnie. Tak lubił przesiadywać rankiem nad brzegiem rzeki i słuchać opowieści przyjaciela! Nigdy nie miał dość tych pogawędek. 01iver opowiadał ze dwie, trzy historie, potem ktoś przychodził, trzeba było przerwać i w ten sposób opowiadanie ciągnęło się bez końca. — A moja porcja opowieści? — westchnął. Babcia odrzekła smutnie: — Nigdy go zbyt długo nie miałam przy sobie. Penny wstał od stołu. Widać było, że nie chce już pozostawać dłużej. — Nie lubię przeszkadzać — powiedział — szczególnie kiedy 01iver przyjeżdża. — Tęskno mi bardziej do niego, kiedy wraca do domu, niż gdy jest na morzu — szepnęła babcia. Jody odezwał się posępnie: — Wszystko przez tę Twink. Dziewczęta zawsze tak robią. Nigdy w życiu nie będę miał dziewczyny. 155 Rozgniewało go odejście OHvera. Była to jak gdyby zdrada ich zamkniętego, stałego kółka przyjaciół, wiernej czwórki. Penny wciąż jeszcze odpoczywał w spokoju i ciszy tego domu. Napełniał co chwila fajkę zagranicznym tytoniem. Odezwał się: — Nie bardzo mi się to uśmiecha, ale wracać trzeba. Mamy jeszcze do załatwienia transakcję z kupcem, a do domu jest szmat drogi. Jody przechadzał się nad rzeką i ciskał Fluffowi drewienka dla zabawy, gdy ujrzał nagle Easy'ego Ozella biegnącego pędem w stronę domu. Easy krzyknął: — Wywołaj szybko ojca! Tylko żeby pani Hutto nie słyszała! Jody pobiegł od strony ogrodu i wywołał ojca. Penny wyszedł przed dom. Easy dyszał ciężko: — 01iver bije się z Forresterami. Spotkał Lema przed sklepem. Wszyscy Forresterowie rzucili się na niego. Zamordują go! Penny puścił się pędem w stronę sklepu. Jody nie mógł go dogonić. Easy wlókł się za nimi. Penny zawołał: — Mam nadzieję, że zdążymy na czas i przerwiemy bójkę, zanim babcia Hutto wtrąci się z bronią w ręku! Jody krzyknął: — Tato, czy walczymy po stronie 01ivera? — Bijemy się w obronie każdego człowieka, któremu dzieje się krzywda; w tym wypadku jest nim 01iver. Myśli Jody'ego zawirowały jak skrzydła wiatraka. Zawołał: — Mówiłeś, tato, że nie da się wyżyć na polanie Baxterów w niezgodzie z Forresterami? 156 — Mówiłem tak, ale nie mogę pozwolić na skrzywdzenie 01ivera. Jody zdrętwiał. Wydawało mu się, że w istocie 01iver zasłużył na karę. Zdradził ich: poszedł sobie, a wszystko dla kogo? Dla dziewczyny!... Był niemal rad z tego, że Forresterowie rzucili się na OHvera. Może po tej bójce 01iver pójdzie po rozum do głowy i wróci do domu... Twink Weatherby! — splunął z obrzydzeniem w piasek. Pomyślał o Fodder-wingu. Już nigdy nie będzie mógł się z nim przyjaźnić. Wrzasnął za ojcem: — Nie będę się bił po stronie 01ivera! Penny nie odpowiedział. Przebierał szybko krótkimi nogami. Bójka toczyła się na piaszczystej ulicy przed sklepem Boylesa. Unosił się tam obłok pyłu. Zanim jeszcze spostrzegł walczących, doszły go wrzaski gapiów: Voluzja obserwowała bójkę. Penny dyszał ciężko: — Tych durniów nic nie obchodzi. Można mordować człowieka, byleby oni mieli widowisko. Jody spostrzegł Twink Weatherby stojącą na skraju grupy gapiów. Ludzie uważali, że jest ładna, ale Jody najchętniej chwyciłby ją za rude włosy i wydarłby jej wszystkie loki. Twink była śmiertelnie blada. Wielkimi, błękitnymi oczami wpatrywała się bez ruchu w walczących, skubiąc chusteczkę. Penny przebił się przez ciżbę. Jody szedł za nim, trzymając się ojcowskiej koszuli. Easy powiedział prawdę. Forresterowie bili 01ivera. Było ich trzech przeciw jednemu: Lem, Buck i Mill--wheel. OHver wyglądał jak osaczony jeleń, broczący krwią i napastowany przez psy. Miał twarz powalaną krwią i piaskiem. Boksował się ostrożnie, usiłując po- 157 radzić sobie kolejno z każdym przeciwnikiem. Ale Lem i Buck zaatakowali go jednocześnie. Jody usłyszał ciężkie uderzenie pięści o kości 01ivera. OUver runął na ziemię. Tłum wrzasnął wniebogłosy. Myśli Jody'ego walczyły ze sobą. 01iver zasłużył sobie na tę nauczkę, bo opuścił dom i poszedł do dziewczyny. Ale napadać we trzech na jednego nie było rzeczą uczciwą. Nawet kiedy sfora psów opadała niedźwiedzia czy panterę, wydawało mu się to nierówną walką. Matka mówiła o Forresterach, że są podli. Nie wierzył jej nigdy. Przecież pili, śpiewali i żartowali. Podejmowali go gościnnie i klepali po ramieniu, pozwalali mu bawić się z Fodder--wingiem. Czy to była podłość, ta napaść we trójkę na jednego człowieka? Przecież Buck i Mill-wheel walczyli o Lema, w obronie jego narzeczonej? Czy więc nie mieli racji? Czy to nie było sprawiedliwe? 01iver dźwignął się na kolana, ale znów upadł na ziemię. Uśmiechnął się poprzez krew i kurz. Coś szarpnęło się w piersi Jody'ego. 01iver był pokonany. Jody skoczył Lemowi na plecy. Ugryzł go w kark i zdzielił pięścią w głowę. Lem strząsnął go z siebie i cisnął o ziemię. Jody wyciągnął się jak długi. Piekły go policzki od uderzenia potężnej łapy, a biodra bolały od upadku. Lem warknął: — Wynoś się stąd, mała pumo!... Penny krzyknął donośnie: — Kto jest sędzią w tej walce? — My sami sędziujemy! — zawołał Lem. Penny stanął przed nim. Jego głos górował nad innymi: — Skoro widzę trzech napadających na jednego, muszę być zawsze po jego stronie. Lem przysunął się do Penny'ego. 158 — Słuchaj, Penny Baxter, nie mam zamiaru cię zabijać, ale jeżeli mi nie zejdziesz z drogi, to tak cię trzasnę, że popamiętasz... Penny rzekł z niezmąconym spokojem: — Przede wszystkim uczciwość! Jeśli chcesz zabić 01ivera, zastrzel go, a będziesz dyndał na szubienicy. Ale zachowuj się po męsku, jak dżentelmen. Buck zmieszany kręcił się na miejscu. — Walczyłoby się w pojedynkę, ale on wpadł na nas... Penny wykorzystał chwilę swojej przewagi. — Kto tu się właściwie bił? Czyja to walka? Kto jest pokrzywdzony, a kto dochodzi swej krzywdy? Lem mruknął: — Niech odda, co ukradł! 01iver wytarł twarz rękawem koszuli. — To właśnie Lem mnie chciał okraść... — Co ukraść? — stuknął Penny pięścią. — Psy, świnie, broń czy konie? Twink Weatherby rozpłakała się nagle i zaczęła krzyczeć. 01iver powiedział cicho: — To nie jest właściwe miejsce do rozpatrywania tej sprawy. — A czy jest właściwe do bijatyki? Jak sfora psów gryzących się na drodze! Rozprawcie się we dwóch przy innej okazji... 01iver powiedział: — Dam w zęby każdemu, przy każdej okazji, jeśli ośmieli się powtórzyć to, co powiedział Lem. A Lem na to: — Właśnie, że powtórzę! Zwarli się ze sobą. Penny wcisnął się między walczą- 159 cych. W oczach Jody'ego wyglądał jak mała sosenka uginająca się pod podmuchami huraganu. Tłum wył i ryczał. Lem podniósł pięść i nad głową Penny'ego uderzył 01ive-ra. Rozległ się trzask jak wystrzał ze strzelby. 01iver upadł na ziemię jak szmaciana kukła i leżał bez ruchu. Penny zdzielił Lema z całej siły w szczękę. Buck i Mill-wheel wtrącili się do bójki, która stała się ogólną walką wszystkich ze wszystkimi. Lem uderzył Penny'ego w bok. Jo-dy'ego ogarnęła furia. Ugryzł Lema w przegub i kopał go równocześnie w łydkę. Lem odwrócił się jak niedźwiedź napadnięty przez szczenię. Zwalił Jody'ego z nóg. Jo-dy'emu zdawało się jak przez mgłę, że Lem podrzucił go raz jeszcze. Ujrzał 01ivera wstającego na nogi. Ujrzał ręce penny'ego tłukące jak cepy. Usłyszał czyjś krzyk. A potem wszystko z ogromną szybkością gdzieś odpłynęło. Stracił przytomność. . &ezdział 13 „Śniła mi się bójka" — pomyślał Jody patrząc w sufit gościnnego pokoju babci Hutto. W górę rzeki płynął statek towarowy. Słychać było łomot kół walczących z wartkim prądem. Statek wypijał wielkie hausty wody i wypluwał je za siebie. Rozległa się syrena oznajmiająca Voluzji, że statek przybija do brzegu. Szum statku wypełnił rzekę i odbił się echem o ścianę puszczy po zachodniej stronie. Jody'emu śnił się 01iver Hutto, przybywający do domu dla rozprawy z Forresterami. Jody chciał odwrócić głowę do okna, by obejrzeć przejeżdżający statek, lecz silny ból przeszył mu kark i ramiona. Nie mógł poruszyć głową. Przypomniał sobie teraz wszystko. „Ta bójka była naprawdę" — pomyślał. 6 Roczniak 161 Pora była popołudniowa. Słońce zniżało się ku zachodowi, za rzekę. Szeroki pas światła kładł się na kanapie. Ból ustał, lecz Jody był osłabiony i oszołomiony. Coś poruszyło się w pokoju. Zatrzeszczał fotel. Rozległ się głos babci Hutto: — Otworzył oczy!... Jody z trudem odwrócił głowę w stronę, skąd dochodził głos babci. Pochyliła się nad nim. — Dzień dobry, babciu! — powiedział. Babcia Hutto zwróciła się do Penny'ego: — Silny jest jak ty. Już wrócił do siebie. Penny stanął po drugiej stronie łóżka. Jedno ramię miał w bandażach, oko podbite. Uśmiechał się do syna. — We dwójkę stanowiliśmy niezłą pomoc — powiedział. Babcia Hutto zsunęła z czoła Jody'ego zimny okład i dotykając palcami jego głowy, szukała obolałego miejsca. Znajdowało się na lewej szczęce, tam gdzie go uderzył Lem, bolała go również potylica potłuczona podczas upadku. Pod łagodnym dotknięciem babci Hutto ból zelżał. Babcia powiedziała: — Odezwij się, Jody. Chciałabym się dowiedzieć, czy mózg nie zmienił ci się przypadkiem w galaretę... — Nie mam nic ciekawego do powiedzenia. — Ale po chwili dodał: — Czy jest już po obiedzie? — Jedynym miejscem, w które Jody'ego można dotkliwie zranić, jest brzuch! — powiedział Penny. A Jody na to: — Nie jestem głodny. Po prostu spojrzałem na słońce i ze zwykłej ciekawości chciałem wiedzieć... — W porządku, w porządeczku, kochanie — rzekła babcia Hutto. 162 — Gdzie jest 01iver? — zapytał Jody. — W łóżku. — Mocno go poturbowali? — Tyle, że jeszcze potrafi sięgnąć po rozum do głowy. — O, nie wiem — powiedział Penny. — Jeszcze jeden cios, a niewiele by mu już tego rozumu zostało. — W każdym razie stracił urodę i żadna rudowłosa już na niego nie poleci... — Jakie wy, kobiety, jesteście dla siebie okrutne — powiedział Penny. — Widzi mi się, że to raczej 01iver i Lem latali za nią... Babcia zwinęła bandaż i opuściła pokój. Penny rzekł: — Który uczciwy człowiek pozwoliłby na to, by w biały dzień zabito chłopca? Jestem z ciebie dumny, zachowałeś się jak mężczyzna i widząc przyjaciela w tarapatach wziąłeś udział w walce. Jody spojrzał na słońce. Pomyślał: „Forresterowie są również moimi przyjaciółmi". A Penny jak gdyby przejrzał jego myśli. — Wygląda na to, że nasze dobrosąsiedzkie stosunki z Forresterami skończyły się — powiedział. Jody'ego przeszył ostry ból. Nie mógł się wyrzec przyjaźni Fodder-winga. Postanowił w duchu, że co jakiś czas wybiegnie z domu i wywoła Fodder-winga z kryjówki w zaroślach. Już wyobrażał sobie ich tajne spotkania. Kto wie, a może wszystko się wyda i Lem zatłucze ich na śmierć. Wówczas 01iver pożałuje tego, że walczył o Twink Weatherby. Jody miał większy żal do 01ivera niż do Forresterów. Z serca 01ivera odeszło coś, co stanowiło własność Jody'ego i babci Hutto. Odeszło i oddane zostało rudowłosej dziewczynie, która załamywała dłonie podczas bójki. 163 Lecz gdyby nawet miało się to zdarzyć po raz drugi, stanąłby znów po stronie 01ivera. Przypomniał sobie dzikiego kota, którego psy rozszarpały na sztuki. Był to los zasłużony. A jednak w pewnej chwili, kiedy w momencie agonii rozwarł się pysk zwierzęcia, a złe ślepia przesłoniła mgła śmierci, ogarnęła Jody'ego litość. Krzyknął pragnąc pomóc zwyciężonemu w nierównej walce. Cierpienie zwierzęcia było czymś niesprawiedliwym, tak jak niesprawiedliwy był napad we trzech na jednego. Musiał stanąć po stronie OHvera, nawet gdyby to miało spowodować utratę przyjaźni Fodder-winga. Zamknął oczy. Był zadowolony. Przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że ma czyste sumienie. Do sypialni weszła babcia z tacą w ręku. — Zobaczymy teraz, czy potrafisz usiąść. Penny podsunął ręce pod poduszkę i Jody podniósł się powoli. Był obolały i na pół zdrętwiały, ale nie czuł się gorzej niż wówczas, gdy spadł z krzaka indyjskiego bzu. Penny odezwał się: — Życzę biednemu 01iverowi, by wyszedł z tej opresji obronną ręką. Babcia powiedziała: — 01iver jest szczęśliwy, że ocalił przynajmniej swój zgrabny nosek. Jody zajął się talerzem z piernikami. Lecz ból i wysiłek zmusiły go do pozostawienia wielu pierników na talerzu. Spojrzał na babcię. — Schowam je dla ciebie — powiedziała. A Penny na to: — Jakie to miłe, jeśli kobieta po prostu odczytuje twoje myśli, człowieku, i zgadza się z nimi. — No pewnie. 164 Jody opadł z powrotem na poduszkę. Rozterka przekształciła się w spokój. Penny powiedział: — Muszę zmykać. Ory będzie się gniewała. Stanął we drzwiach. Był lekko zgarbiony. — Chciałbym pójść z tobą — rzekł Jody. Twarz Penny'ego rozjaśniła się. — Ale, chłopcze — powiedział i widać było, że ma ochotę na wspólny powrót — czy jesteś pewny, że dasz radę? Powiem ci, jaki mam plan. Boyles pożyczy nam swojej starej kobyły, która potrafi sama wrócić do domu. Przejedziemy się do naszej chałupy i puścimy kobyłę wolno z powrotem. — I ja myślę — powiedziała babcia Hutto — że lepiej będzie, jeśli wrócicie do domu razem. Ory będzie przyjemniej. Z własnego doświadczenia wiem, że wszystko, co się stać może 01iverowi tu, na miejscu, nie przeraża mnie tak jak to, co może mu się przytrafić z dala od domu. Jody dźwignął się z łóżka. Był oszołomiony. Szumiało mu w głowie, omal nie opadł znów na posłanie. Penny powiedział: — Jody jest mężczyzną. Jody opanował się i podszedł do drzwi. — Czy mogę pożegnać się z 01iverem? — Oczywiście, ale nie zdradź się, że widzisz jego rany, bo jest bardzo drażliwy na tym punkcie. Jody udał się do pokoju 01ivera. Jego przyjaciel miał powieki spuchnięte, jak gdyby go osy pocięły. Jeden policzek przybrał kolor purpurowy. Głowę miał owiniętą bandażem, a wargi wydęte. Piękny marynarz leżał bez ruchu. A wszystko przez tę Twink Weatherby! — Do widzenia, 01iverze! 165 ?. j? ?? ? - ? ~ ?- #1 ??? ?? fili *5 CL ?^~ w "? *1 ? 04 ? 03 ??. 01iver nie odpowiedział. Jody zmiękł. — Przykro mi bardzo, że nie zdążyliśmy wtedy przyjść ci na czas z pomocą. — Podejdź bliżej — powiedział 01iver. Jody stanął tuż przy łóżku. — Czy chciałbyś zrobić coś dla mnie? Idź do Twink i powiedz, że chciałbym spotkać się z nią w sobotę o zmierzchu przy starym gaju. Uczucie Jody'ego dla 01ivera ochłodło. Wybuchnął nagle: — Nie zrobię tego! Nienawidzę tej rudej!... — Dobrze. Poślę Easy'ego. Jody przestępował z nogi na nogę. Ohver rzekł: — Sądziłem, że jesteś moim przyjacielem... „Jakim ciężarem jest przyjaźń" — pomyślał Jody. Przypomniał sobie nagle nóż myśliwski. Uczuł przypływ wdzięczności, zawstydził się. — Zrobię tak, jak sobie życzysz, choć nie mam na to ochoty. Powiem jej. 01iver roześmiał się. „On śmiałby się nawet w chwili śmierci" — pomyślał Jody. — Do widzenia, 01iverze! — Do zobaczenia, Jody! Wyszedł z pokoju. Babcia czekała na niego. Jody powiedział: — Z tego wynikły same przykrości, prawda, babciu? Bójka, 01iver i wszystko w ogóle... Penny rzekł: — Chłopcze, bądź grzeczny. — Prawda jest zawsze prawdą. Kiedy takie draby zaczynają zalecanki, to na pewno nic dobrego z tego nie 166 wyniknie. Bogu dziękować, że mamy to już za sobą... — powiedziała babcia Hutto. A Penny: — Wiesz w każdym razie, gdzie mnie szukać. Poszli ścieżką przez ogród. Jody spojrzał za siebie, na dom. Babcia stała na stopniach, machając ręką na pożegnanie. Penny zatrzymał się przed sklepem Boylesa, by załatwić sprawunki i zabrać ćwiartkę jeleniego mięsa do domu. Boyles zgadzał się na wypożyczenie kobyły pod warunkiem, że Penny prześle wraz z-nią jako zapłatę pas dobrej skóry jeleniej na sznurowadła. Zapakowano do worka wszystkie zakupy: mąkę, kawę, proch, ołów i naboje do nowej strzelby. Boyles skoczył do stajni i przyprowadził kobyłę okrytą wełnianą derką. — Odeślij ją dopiero rankiem — powiedział. — Od wilka ucieknie, ale nie chciałbym, żeby spotkała się z jaguarem. Gdy Penny wszedł do sklepu po worki z zakupami, J ody przysunął się do kupca. Nie chciał, by ojciec poznał tajemnicę 01ivera. — Chciałbym zobaczyć się z Twink. Gdzie ona mieszka? — spytał cicho. — A czegóż ty chcesz od niej? — Mam jej coś do powiedzenia. A Boyles na to: — Wielu z nas chciałoby jej czasem powiedzieć parę słów. Ale zbyt długo musiałbyś na to czekać. Panna Twink zebrała dziś manatki i wymknęła się statkiem towarowym do Stamford. Jody'ego ogarnęło takie zadowolenie, jak gdyby on sam ją nakłonił do tego. Poprosił o ołówek i kawałek papieru 167 i skreślił liścik do OHvera. Ciężka była przeprawa z pisaniem. Tylko jedną zimę pobierał lekcje u wędrownego nauczyciela, poza tym uczył go ojciec. Nagryzmolił więc, jak umiał: „Drogi 01iveże. Twoja ukochana Twink wyjechała w gurę rzeki. Cieszę się bardzo. Twuj pszyjaciel Jody". Przeczytał raz jeszcze. Postanowił złagodzić nieco ton listu. Przekreślił słowa „cieszę się" i napisał „pszykro mi". Poczuł, że postąpił słusznie. Odżyło w nim coś z dawnego przywiązania do 01ivera. Chyba mógłby teraz znów słuchać opowieści przyjaciela. Na promie, w drodze przez rzekę do puszczy, Jody zapatrzył się w szybki nurt wody. Kłębiły się w nim myśli jak wiry rzeczne. 01iver nie uchybił mu w niczym. A Forresterowie pomimo wszystko byli tacy dzicy, jak to twierdziła matka. Ogarnęło go poczucie osamotnienia. W głębi duszy był przekonany, że cała sprawa nie wpłynie na zmianę uczuć Fodder-winga. Wiedział, że jego szlachetna dusza w kalekim ciele daleka jest od wszystkich tych sporów i kłótni. A poza tym miał przy sobie ojca jako niezmienne, potężne oparcie, opokę mocną jak ziemia. ^azdzLal 14 Przepiórki poukrywały się w gniazdach. Ucichł głos ptasich gromad. Stadka dzieliły się na pary. Samce tokowały zawodząc jednostajną, słodką i natarczywą pieśń godową. Pewnego dnia w połowie czerwca ujrzał Jody samca i samiczkę, wychodzące spiesznie spod pnączy winnych. Był zbyt doświadczony, by iść za nimi. Ukrył się i znalazł gniazdo, które zawierało dwadzieścia białych jak śmietana jaj. Nie dotykał ich w obawie, że przepiórka zabierze je stamtąd, tak jak to uczyniły perliczki. Po tygodniu przyszedł pod altanę, by przyjrzeć się rozwojowi winogron. Były maleńkie jak śrut, zielone i twarde. Podniósł gałązkę winorośli wyobrażając sobie, jak piękne będą ich złociste grona pod koniec lata. Nagle coś poruszyło się pod jego nogami. Z jaj wylęgły 169 się pisklęta. Młode przepiórki wielkości kciuka potoczyły się jak maleńkie liście popędzane przez wiatr. Ich matka, stara przepiórzyca, skakała rozpaczliwie przed swym potomstwem, atakując Jody'ego w obronie małych. Jody stał spokojnie, tak jak go ojciec nauczył. Samica zebrała pisklęta i poprowadziła je dróżką poprzez zarośla. Jody pobiegł do ojca. Penny pracował w polu przy grochu. — Tato, przepiórka wysiedziała pisklęta pod winem. A grona już dojrzewają. Penny odpoczywał wsparty o pług. Był mokry od potu. Spojrzał na pole. Jastrząb krążył nisko. — Jeżeli jastrzębie nie porwą przepiórek, a szopy nie zjedzą winogron, będziemy mieli dobre jedzenie na początek zimy. A Jody na to: — Nie cierpię jastrzębi, które zjadają przepiórki, ale nie mam żalu do szopów o to, że zjadają winogrona. — To dlatego, że wolisz mięso przepiórek od winogron? — Nie, tato, nie dlatego. Po prostu lubię szopy, a nienawidzę jastrzębi. — To nauka Fodder-winga — rzekł Penny. — Twój przyjaciel bardzo lubi szopy. — Aha!... — Czy świnie wróciły, chłopcze? — Jeszcze nie. Penny zmarszczył czoło. — Nie chciałbym przypuszczać, że Forresterowie je porwali. Ale świnie nigdy dotychczas nie znikały na tak długo. Jeśli miałaby to być sprawka niedźwiedzi, to nie pożarłyby wszystkich świń od razu. — Byłem aż na starym wyrębie, tato, i zauważyłem ślady świń w zachodniej stronie. 170 — Niech tylko skończę robotę w polu, będziemy musieli wziąć Ripa i Julię i udać się na poszukiwania. — Co zrobimy, jeśli się okaże, że to sprawka Forre-sterów. — We właściwym czasie zrobimy wszystko, co należy. — Nie boisz się iść do Forresterów? — Nie, bo racja jest po mojej stronie. — A obawiałbyś się, gdyby to była zła sprawa? — Oczywiście, i gdybym nie miał racji, nie poszedłbym wcale. — A co zrobimy, jeśli nas znów pobiją? — Zapiszemy to na ich rachunku. — Już wolałbym, żeby Forresterowie zatrzymali sobie świnie. — A jakże! A my zostaniemy bez mięsa! Siniak pod okiem wygoi się prędzej niż pusty żołądek. A może nie chcesz pójść do nich? Jody zawahał się. — E, chyba nie! Penny podjął znów przerwaną pracę. — Idź i powiedz mamie, żeby nam dziś wcześniej przygotowała kolację. Jody poszedł do domu. Matka siedziała na ocienionym ganku i szyła. Mała jaszczurka z niebieskim brzuszkiem wybiegła spod jej fotela" Jody zaśmiał się na myśl o tym, jak szybko matka zerwałaby się z miejsca, gdyby wiedziała o jaszczurce. — Proszę pani, tato prosi o wcześniejszą kolację. Idziemy szukać świń! — Najwyższy czas! Powoli kończyła robótkę. Jody przysiadł na schodku u stóp matki. 171 — Pójdziemy do Forresterów, bo może to oni porwali nasze świnie. — Dobrze, przyjrzyjcie się bliżej tym podłym złodziejom. Spojrzał na matkę. Gniewała się na nich, na ojca i Jody'ego, z powodu bójki z Forresterami w Voluzji. — Zdaje się, że znów nas potłuką i pokrwawią, mamo — powiedział. Niecierpliwym ruchem zwinęła robótkę. — Ale co robić? Przecież, na miłość boską, musimy mieć te świnie! Przecież to wasz obowiązek. Weszła do domu. Jody usłyszał, jak trzasnęła pokrywką na brytfannie. Był zmieszany. Matka zwykle mówiła wiele o obowiązku. Nie znosił tego słowa. Bo i dlaczego miało być obowiązkiem dać się zbić na kwaśne jabłko w poszukiwaniu świń, jeśli wystąpienie w obronie 01ivera nie było obowiązkiem? Walka w obronie przyjaciela wydawała mu się bardziej szlachetna niż bójka o świński boczek. Usiadł przeciągając się leniwie i nasłuchując ptasich głosów wśród indyjskiego bzu. Sójki ścigały kosy wśród drzew. Spór o pożywienie toczył się nawet w obrębie domu. A zdawało mu się zawsze, że jest tu dla każdego pod dostatkiem jedzenia. Dla ojca, matki i syna, dla starego Cezara, dla ?????? ? jej łaciatego cielaczka, dla Ripa i Julii, dla kur gdaczących i grzebiących w ziemi, dla świń, które chrzakały dopominając się o kaczan kukurydzy, dla ptaków śpiewających wśród drzew, dla przepiórek lęgnących się pod altaną; dla wszelkiego żywego stworzenia nie brakowało niczego w obrębie domu. Ale tam, w puszczy, trwała nieustanna wojna. Wilki, niedźwiedzie, jaguary i dzikie koty czyhały na łanie. Niedźwiedzie pożerały nawet obce niedźwiadki; wszystko 172 im jedno, każde mięso jest dla nich dobre. Wiewiórki i szczury wodne, szopy i oposy musiały bronić swego życia przed drapieżnikami. Drobniejsze ptactwo truchlało ze strachu, gdy na ziemię padł cień polującego jastrzębia. Tylko dom był bezpieczny. Sprawił to Penny dzięki zbudowaniu mocnych płotów, dzięki straży Ripa i Julii oraz własnej niezmordowanej czujności. Czasami Jody słyszał w nocy szmery, drzwi otwierały się i zamykały: to Penny wymykał się z łóżka na ciche polowanie na nieproszonego nocnego gościa. Odbywały się wzajemne najścia. Baxterowie szli do puszczy po dziczyznę lub po skóry zwierząt. A drapieżniki i głodne zwierzęta podkradały się, kiedy się dało, pod dom Baxterów. Dom był niejako twierdzą w sercu puszczy. Polana Baxterów była prawdziwą wyspą dostatku wśród otaczającego ją morza głodu. Jody usłyszał brzęk łańcuchów. To Penny szedł Wzdłuż płotu w stronę stajni. Jody skoczył, by otworzyć ojcu bramę stajni. Pomógł przy wyprzęganiu konia. Wciągnął drabinę i zsypał ze stryszku porcję na żłób Cezara. Kukurydzy już nie było, a najbliższa pokaże się dopiero po żniwach. Znalazł jeszcze wiązkę siana i zepchnął ją na dół dla ??????. Cielę było chude, bo Penny odłączył je od krowy. Na stryszku, pod dachem z grubych gontów własnego wyrobu, było gorąco. Trzeszczało suche i wonne siano, mile łaskocząc nozdrza Jody'ego. Położył się na chwilę na sianie, oddając się błogiemu spoczynkowi. Był niezbyt zadowolony, gdy usłyszał głos matki. Zlazł ze strychu. Penny skończył dojenie krowy. Poszli więc razem do domu. Kolacja stała na stole. Składał się na nią tylko chleb kukurydziany z kapustą, lecz było tego sporo. Mama Baxter powiedziała: 173 — Spróbujcie, chłopcy, upolować coś po drodze. Penny skinął głową. — Właśnie dlatego biorę strzelbę ze sobą. Po posiłku ruszyli w kierunku zachodnim. Widać jeszcze było słońce nad wierzchołkami drzew. Deszcz nie padał od wielu dni, lecz tego dnia zaczęły się gromadzić na północy i zachodzie chmury burzowe. Ze wschodu i z południa pełzła stalowa szarość w stronę jaskrawego blasku zachodu. Penny powiedział: — Kukurydzy przydałby się dzisiaj mocny deszcz; wzeszłaby od razu. Nie było ani śladu wiatru. Ciężkie powietrze leżało nad drogą jak gruba, puchowa kołdra. Piasek przypiekał bose, stwardniałe stopy. Rip i Julia szły niechętnie, spuściły łby i podwinęły ogony. Z otwartych .pysków zwisały suche jęzory. Trudno było odnaleźć ślady świń na zaskorupiałej od spiekoty ziemi. Oko Penny'ego było tu pewniejsze od nosa Julii. Świnie pasły się na łąkach poza ogrodzeniem karczowiska i poszły w stronę prerii, gdzie można było ryć korzenie lilii, a stawy zaspokajały pragnienie. Nie poszłyby tak daleko, gdyby miały w domu dość pożywienia. Lecz był to przednówek — okres jałowy. Nie było nawet żołędzi dębowych ani szyszek sosnowych prócz tych, które dałoby się wygrzebać spod warstwy zeszłorocznych liści. Jagody palmowe były niedojrzałe, nawet dla niewybrednych świń. W odległości trzech mil. od polany Baxterów Penny przykląkł i zbadał ślady. Podniósł ziarno kukurydzy i położył na dłoni. Wskazał na ślady kopyt końskich. — To oni porwali świnie! — powiedział. Wyprostował się. Twarz miał poważną. Jody lękliwie przyglądał się ojcu. 174 — Tak, synu, musimy iść za tym śladem. — Prosto do Forresterów? — Prosto do kogokolwiek, kto ma nasze świnie. Może znajdziemy je tu gdzieś blisko w chlewie. Ślad wiódł zygzakiem, bo świnie rozbiegły się na wszystkie strony za rozrzuconą kukurydzą. Penny odezwał się: — Mogę zrozumieć Forresterów, kiedy napadają na 01ivera albo rzucają się na mnie lub na ciebie. Ale niech mnie piorun trzaśnie, jeśli potrafię zrozumieć takie zimne draństwo... O ćwierć mili dalej stało sklecone naprędce ogrodzenie. Było zamknięte, ale świń w nim nie było. Zrobiono je z nie okorowanych pni. Giętka gałąź stanowiła zatrzask, który zamykał wejście za tłoczącymi się świniami. — A szelmy! Byli tu gdzieś blisko i czekali — powiedział Penny. Z prawej strony pułapki widniały ślady wozu. Koleiny zmierzały w kierunku ocienionej drogi wiodącej do farmy Forresterów. — Tą oto drogą, chłopcze, pójdziemy — mruknął Penny. Słońce zniżało się ku zachodowi. Chmury deszczowe rozwinęły się w olbrzymie dmuchawce zabarwione na żółto i czerwono. W stronie południowej było szaro jakby od dymu prochowego. Chłodny powiew przeszedł przez puszczę i znikł, jak gdyby jakieś wielkie stworzenie tchnęło chłodnym oddechem i poszło dalej. Jody zadrżał i ucieszył się, gdy po nagłym chłodzie poczuł znów ciepły powiew. Penny pochylił się, by odsunąć gałązki dzikiego wina, które pięły się ponad ich głowami. 175 — Zawsze należy z podniesionym czołem iść na spotkanie troskom i kłopotom — powiedział. Nagle spod winogron wystrzeliła głowa węża. Wąż rzucił się na Penny'ego. Przed Jodym mignął jakiś mętny cień, szybszy od jaskółki, pewniejszy w ciosie od pazurów niedźwiedzia. Penny zatoczył się pod siłą uderzenia. Jody chciał cofnąć się i krzyknąć przeraźliwie. Ale nogi wrosły mu w ziemię, a głos uwiązł w gardle. Czyżby to był grzechotnik? To chyba błyskawica, która uderzyła czy jakaś gałąź, która się złamała, lub ptak, który przefrunął, czy królik, który przebiegł... — Uciekaj, zabieraj psy! — krzyknął Penny. Głos ojca wyrwał go z odrętwienia. Cofnął się i chwycił psy za kark. Ujrzał niewyraźny cień, podnoszący głowę na wysokości kolana nad ziemią. Głowa kołysała się towarzysząc wolnym ruchom Penny'ęgo. Jody usłyszał brzęczenie grzechotek. Psy usłyszały także. Sierść zjeżyła im się na grzbiecie. Julia wyrwała mu się z rąk i poczołgała wstecz, podwinąwszy pod siebie długi ogon. Rip osadził się na tylnych łapach i szczekał. Penny cofnął się powoli jak we śnie. Grzechotki ciągle trzeszczały. Nie brzmiało to jednak jak grzechotka! Był to raczej brzęk szarańczy czy kumkanie żabki drzewnej. Penny podniósł strzelbę i strzelił. Jody zadrżał. Grzechotnik zwinął się w kłąb i zaczął wić się w konwulsjach. Głowę zagrzebał w piasku, dreszcze przebiegły wzdłuż potężnego cielska. Grzechotki trzeszczały coraz słabiej. Wreszcie umilkły. Cielsko naprężało się i rozprężało jak powolny odpływ. Penny odwrócił się i spojrzał na syna. — Capnął mnie! — powiedział. Podniósł prawą rękę i przyjrzał się uważnie. Wargi miał 176 suche, oddychał ciężko. Tępo spoglądał na dwa punkciki na ciele: sączyły się z nich krople krwi. — Ale był wielki! — powiedział. Jody wypuścił Ripa. Pies podbiegł do zabitego grzecho-tnika i szczekał zajadle. Skakał dokoła węża i trącał cielsko łapą. Uspokoił się wreszcie i obwąchiwał piasek. Penny podniósł głowę, twarz miał popielatą. — Śmierć przyszła po mnie — powiedział. Zwilżył wargi językiem. Odwrócił się nagle i pobiegł lasem w stronę domu. Wyrąbana droga była o wiele wygodniejsza, lecz Penny skierował się na oślep przez puszczę. Przedzierał się przez młodą dębinę, przez krzaki, przez palmy. Jody patrzył na ojca. Serce tłukło się w nim tak silnie, że nie zdawał sobie sprawy z tego, dokąd idzie. Szedł po prostu za ojcem, który przedzierał się przez gęste zarośla. Nagle gąszcz się skończył. Ukazała się polana otoczona wyższymi nieco dębami. Dokoła panowała niepokojąca cisza. Penny zatrzymał się raptownie. Coś się przed nim poruszyło. Łania skoczyła na równe nogi. Penny oddychał głęboko, jak gdyby sprawiało mu to ulgę. Podniósł dwururkę i wycelował w głowę łani. Jody'emu przebiegło przez myśl, że ojciec oszalał. Nie była to odpowiednia chwila do polowania. Penny wystrzelił. Łania odwróciła się w podskokach i runęła grzebiąc ziemię racicami. Znieruchomiała. Penny skoczył do niej i wyciągnął z pochwy nóż myśliwski. Teraz Jody był niemal pewny, że ojciec zwariował. Penny nie przeciął jednak gardzieli zwierzęcia^ lecz zagłębił nóż w jego brzuchu. Wywiercił wielki otwór w cielsku. Serce łani biło jeszcze. Penny wyciął wątrobę. Klęcząc, przełożył nóż do lewej ręki, podniósł prawą i spojrzał na dwie ranki od ukąszenia węża. Ranki za- 177 krzepły. Przedramię było spuchnięte i poczerniałe. Pot lał się obficie z czoła Penny'ego. Przeciął nożem ugryzione miejsce na ramieniu. Trysnęła ciemna krew. Teraz przyłożył do rany wątrobę zwierzęcia. Powiedział cicho: — Czuję, jak wyciąga... Przycisnął mięso mocniej, po czym odsunął je i obejrzał. Miało barwę jadowicie zieloną. Przyłożył znów wątrobę do rany drugą, czystą stroną. — Utnij kawał serca łani — rozkazał Jody'emu. Jody ociągał się odrętwiały. Zaczął grzebać nożem i odciął kawałek serca. — Jeszcze jeden — powiedział Penny. I zmieniał wciąż okłady. — Podaj mi nóż — powiedział. Naciął jeszcze jedno miejsce na ramieniu, gdzie opuchlizna była największa. Jody krzyknął: — Tato, wykrwawisz się na śmierć! — Wolę raczej umrzeć z upływu krwi niż puchnąć. Widziałem już, jak się umiera od... Pot ściekał mu ciurkiem z policzków. — Bardzo cię boli, tato? — Jakby mi ktoś wbił ostry nóż w ramię. Gdy ponownie odjął mięso od rany, nie było już takie zielone. Lecznicze właściwości jeleniego mięsa zrobiły swoje. Penny wstał i powiedział spokojnie: — Nic lepszego nie mogłem zrobić. Idę do domu. A ty pobiegnij do Forresterów i każ im pojechać po doktora Wilsona. — Myślisz, że mnie posłuchają? — Spróbujemy. Biegnij pędem i powiedz im to, zanim cię pobiją albo postrzelą... Penny skręcił na drogę, którą przybyli. Jody poszedł za 178 nim. Usłyszał nagle za sobą lekki ruch i obejrzał się. Na skraju polany, chwiejąc się na wątłych nóżkach, stał cętko-wany jelonek. Szeroko otworzył wielkie, ciemne oczy. Jody zawołał: — Tato, łania miała jelonka! — Przykro mi, chłopcze. Nie miałem innego wyjścia. Idź, synu... Serce Jody'ego ogarnął żal i litość nad jelonkiem. Zawahał się. Jelonek potrząsnął małą główką. Przydreptał do ubitej łani, pochylił się nad nią, powąchał i zabeczał. Jody pobiegł i dogonił ojca. Penny zatrzymał się przez chwilę na ocienionej drodze. — Powiedz każdemu, kogo spotkasz, by jechał tą drogą w naszą stronę i zabrał mnie, gdyby mi nie starczyło sił dojść samemu. Śpiesz się! Straszliwa zjawa spuchniętego ciała ojca leżącego na drodze wstrząsnęła chłopcem do głębi. Puścił się pędem. Ojciec zrezygnowany powlókł się w stronę domu. Jody biegł co tchu w piersiach przez zarośla mirtowe, koleinami wozu, które prowadziły na gościniec wiodący do farmy Forresterów. Na uczęszczanej drodze nie było chwastów ani traw ułatwiających bieg. Suchy piasek czepiał się stóp i zdawał się chwytać jak macki mięśnie nóg. Jody utrafił wreszcie we właściwy krok, biegł truchtem; ten krok był najlepszy na piasku. Nogi biegły, a myśl i ciało zdawały się wlec za nimi jak pusty wózek na kołach. Droga była męcząca. Nogi poruszały się, lecz zdawało mu się, jakby mijał wciąż te same drzewa i krzaki. Wydawało mu się również, że porusza się bardzo wolno, i zdziwił się, gdy znalazł się na znajomym zakręcie, który wskazywał na bliskość drogi wiodącej wprost do farmy Forresterów. 779 Znalazł się wśród wysokich drzew polany. Przeraził się, wskazywały bowiem, że był już na miejscu. Oprzytomniał. Lękał się Forresterow. Jeżeli odmówią mu pomocy, dokąd się zwróci? Zatrzymał się na chwilę pod cienistymi dębami. Zapadał zmierzch, choć Jody był pewien, że to za wcześnie jeszcze na nadejście nocy. Chmury deszczowe rozpłynęły się po niebie, zakrywając je całkowicie. Jedynym światłem było pasmo zieleni na wschodniej stronie, przypominające barwą zatrute mięso łani. Przyszło mu na myśl, że powinien wezwać swego druha Fodder-winga. Przyjaciel na pewno usłyszy go, przyjdzie mu z pomocą i w ten sposób uda mu się wykonać polecenia ojca. Na myśl o tym spadł mu ciężar z serca. Ujrzał oczy przyjaciela wyrażające współczucie. Westchnął głęboko i Pobiegł szybko ścieżką wśród dębów. -— Fodder-wing, Fodder-wing, to ja, Jody! Za chwilę przyjaciel wyjdzie z domu, schodząc na czworakach z koślawych schodków, jak to czynił zawsze, kiedy się spieszył. Lub wynurzy się z krzaków z szopem-- ulubieńcem na ramieniu. — Fodder-wing, to ja! Nie było odpowiedzi. Wbiegł na wymiecione, piaszczyste podwórze. — Fodder-wing! W domu paliło się już światło. Z komina płynął kłąb dymu. Drzwi i okiennice były zamknięte w obawie przed moskitami i z powodu późnej pory. Nagle drzwi się otworzyły. Jody ujrzał oświetlone wnętrze pokoju i Forresterow wstających z miejsc, jeden za drugim, jak gdyby wielkie leśne drzewa szły w jego stronę. Stanął. Lem Forrester zszedł ze schodów. Pochylił głowę, by rozpoznać lepiej przybysza. 180 — Czego tu szukasz, bękarcie? Jody zawahał się. — Fodder-winga! — Fodder-wing jest chory. W żaden sposób nie możesz go zobaczyć. Tego już było za wiele. Jody wybuchnął płaczem. — Ojciec!... Ojca ukąsił wąż! — jęknął. Forresterowie zeszli ze schodów i skupili się dokoła niego. Jęczał głośno z żalu nad sobą i ojcem, a także dlatego, że był tu wreszcie i że wykonał swoje zadanie. Wśród Forresterow wszczął się ruch, jak gdyby drożdże poruszyły się w cieście. — Gdzie znajduje się Penny? Jaki to był wąż? — Grzechotnik! Olbrzymi! Ojciec idzie do domu, ale nie wie, czy dojdzie. — Czy spuchł? W jakie miejsce go wąż ukąsił? — W ramię! Spuchło ogromnie. Błagam was, pojedźcie po doktora Wilsona! Już nigdy nie będę stawał po stronie 01ivera przeciw wam. Proszę was! Lem roześmiał się, Buck zaś rzekł: — Kiepska sprawa. Człowiek, którego wąż ugryzł w rękę, jest skazany na śmierć. Penny umrze, zanim doktor przyjedzie z pomocą. — Ojciec zastrzelił łanię i wyjął z niej wątrobę. Wyciągnął nią truciznę. Proszę was, jedźcie po doktora! — Ja pojadę — rzekł Mill-wheel. Ulga jak blask słońca spłynęła na Jody'ego. — Dziękuję bardzo! — Nie ma za co. Pomógłbym nawet psu, gdyby go wąż pokąsał. Buck powiedział: — A ja pojadę i zabiorę Penny'ego po drodze. Człowiek 181 ^ zatruty wężowym jadem nie powinien chodzić. Na Boga, chłopcy, nie mamy nawet kropli wódki dla chorego! — Siwucha znajdzie się u doktora — rzekł Gaby. — Jeśli doktor jest choć trochę trzeźwy, to się tam jeszcze u niego odrobina znajdzie, a jeśli jest pijany, to jego oddech starczy za sporą porcję gorzałki. Buck i Mill-wheel z powolnością, która doprowadzała Jody'ego do rozpaczy, skierowali się w stronę stajni, by osiodłać konie. Przerażała go ta powolność, zbyt długo trwało to wszystko. A może Forresterowie dlatego nie śpieszą się, bo nie ma żadnej nadziei? Byli tak powolni i obojętni, jak gdyby szło nie o uratowanie Penny'ego, lecz o jego pogrzeb. Jody'ego ogarnęła głęboka troska. Chciał przed odejściem choćby na chwilę zobaczyć Fod-der-winga. Forresterowie skierowali się do domu, nie zwracając uwagi na Jody'ego. Lem krzyknął ode drzwi: — Zmykaj stąd! Arch odezwał się: — Nie dokuczaj mu. Dałbyś mu spokój, kiedy jego ojciec umiera. Lem mruknął: — A niech tam! Wielki wojak! Weszli do domu i zamknęli drzwi za sobą. Jody'ego ogarnęło przerażenie. A może żaden z Forresterów nie chce mu pomóc? Pomyślał, że Buck i Mill-wheel dla kpin poszli do stajni i teraz śmieją się z niego. Nie było więc ratunku, ojciec skazany był na śmierć. Nagle ujrzał dwóch jeźdźców, a Buck wyciągnąwszy życzliwie rękę w stronę Jody'ego, zawołał: — Nie martw się, Jody! Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy. Nie krzywdzimy ludzi, których spotkało nieszczęście. 182 Spięli konie i popędzili galopem. Jody'emu lżej się zrobiło na sercu. Tylko jeden Lem był wrogo usposobiony, więc przeciw niemu skierował całą nienawiść. Długo nasłuchiwał, aż ucichł odgłos końskich kopyt, po czym pobiegł do domu. Teraz dopiero mógł zastanowić się nad tym, co zaszło. Grzechotnik ugryzł ojca, który mógł umrzeć od jadu węża. Ale pomoc już była w drodze, a on uczynił wszystko, co powinien był zrobić. Niepokój jego był już określony, więc nie wydawał się tak straszny. Zamiast biec, Jody szedł spokojnie w stronę domu. Właściwie powinien był poprosić o wypożyczenie konia, myślał nawet o tym, ale zabrakło mu odwagi. Niespodzianie lekki deszcz zaszemrał wśród liści, po czym znów zapadła cisza. Burza mogła całkowicie ominąć puszczę, jak to się często zdarzało. Powietrze było przejrzyste i jasne. Jody teraz dopiero uprzytomnił sobie, że ma na ramieniu dubeltówkę ojca. Droga była coraz lepsza, poszedł więc trochę prędze'j. Ciekaw był, ile czasu potrwa droga Mill-wheela do Branch. Ciekaw był również, czy zastanie doktora pijanego i w jakim stopniu. Jeśli tylko doktor będzie mógł wstać z łóżka, to wyruszy z pomocą Penny'emu. Jody jeszcze jako małe dziecko był kiedyś u doktora. Przypominał sobie wyraźnie wielki dom z szerokimi werandami, znajdujący się podobnie jak jego właściciel w stanie całkowitej ruiny. Dom był otoczony bujną roślinnością. Pamiętał karaluchy i jaszczurki, które panoszyły się w całym budynku i czuły się tam równie dobrze, jak w winnej łozie. Przypomniał sobie starego, wiecznie pijanego doktora, który leżał pod moskitierą i gapił się w sufit. Gdy go wezwano do chorego, szedł chwiejąc się na nogach, lecz serce miał szlachetne, a dłonie dzielne 183 i sprawne. Uważano go w całej okolicy za dobrego lekarza zarówno wówczas, gdy był podchmielony, jak i wtedy, gdy był trzeźwy. „Jeśli doktor przyjdzie w porę — pomyślał Jody — ojciec będzie uratowany". Z drogi, która wiła się między opłotkami ogradzającymi posiadłość Forresterów, wydostał się na trakt wiodący na wschód, w stronę domu. Miał do przebycia pięć mil. Gdyby grunt był twardy, wędrówka trwałaby około godziny. Ale piasek był miękki i rosnąca ciemność zdawała się chwytać za nogi. W tych warunkach będzie szedł ze dwie godziny, jeśli nie więcej. Co chwila przyśpieszał kroku. Światło dzienne znikło w mroku puszczy jak kaczka dająca nura w rzekę. Dróżka więzła w gąszczu leśnym, znikając prawie w jego objęciach. Nagle na wschodzie huknął piorun i błyskawica rozjaśniła niebo. Jody'emu zdawało się, że słyszy kroki wśród drzew, lecz były to tylko krople deszczu tłukące jak śrut o liście. W obecności ojca nie obawiał się ciemności i nocy. Teraz był sam. Niepokoiła go myśl, co się dzieje z ojcem: może wyczerpany leży gdzieś na drodze, a może jest już na siodle Bucka, jeśli ten przybył na czas i zdołał Penny'ego odnaleźć. Błyskawica znów rozjaśniła niebo. Za nią rozległ się głos gromu. Nieraz bywało, że Jody w ukryciu czekał wraz z ojcem, aż burza przeminie. Jaki miły był wówczas deszcz, który zlewał ich do suchej nitki. Nagle coś zaszumiało w zaroślach. Przeleciało szybko i znikło. W powietrzu rozpłynął się zapach piżma. Jody nie lękał się rysia czy dzikiego kota, ale spotkanie z jaguarem było niebezpieczne. Jaguar napadał czasem nawet na konia. Serce chłopca zabiło mocniej. Zacisnął palce na kolbie ojcowskiej dubeltówki. Strzelba nie mogła mu się przydać, gdyż Penny wystrzelił oba naboje, jeden do 184 węża, a drugi do łani. Ale miał jeszcze ojcowski nóż za pasem i żałował, że nie ma przy sobie wielkiego noża, który podarował mu 01iver. Ojciec nie pozwalał mu go nosić, gdyż był za ostry, a Jody nie miał do niego futerału. Wyobrażał sobie nieraz, spoczywając pod winoroślą lub na dnie jaru, że wbija ten nóż jednym celnym ciosem w serce niedźwiedzia, wilka lub jaguara. Rozważania takie teraz nie mogły dodawać mu otuchy. Pazury jaguara były szybsze od noża. Lecz tajemnicze zwierzę poszło swoją drogą. Jody ruszył teraz szybciej, potykając się w pośpiechu. Zdawało mu się, że słyszy wycie wilka, ale głos dochodził z oddali, mógł to być tylko podmuch wiatru. Wicher wzmagał się. Szumiał tak, jak gdyby wiał przez mroczną otchłań, gdzieś w innym świecie. Nagle zawył bliżej i runął naprzód jak ruchoma ściana. Zaszeleściły gałęzie drzew. Krzaki zatrzeszczały i przypadły do ziemi. A potem rozległ się straszliwy szum i burza jak smagnięcie bicza dosięgła Jody'ego. Pochylił głowę i walczył z wichrem. W ciągu minuty deszcz przemoczył go do nitki. Woda spływała mu po karku i ściekała po plecach do spodni. Ubranie przesiąknięte wodą stało się ciężkie i hamowało swobodę ruchów. Zatrzymał się, stanął pod wiatr i położył strzelbę na skraju drogi. Ściągnął koszulę i spodnie, związał je w węzełek. Podniósł strzelbę. Nagi poszedł przez burzę. Deszcz spływający po gołym ciele dawał mu poczucie lekkości i swobody. Błyskawice rozjaśniały ciemność lasu. Odczuł nagle swą bezbronność. Był nagi i samotny, zdany na własne siły, zapomniany przez Boga i ludzi wśród burzy i ciemności. Coś biegło przed nim i za nim, skradało się przez puszczę jak jaguar. Było wielkie, niekształtne i wrogie. 185 A może ojciec umarł już lub właśnie kona w tej chwili? Ta myśl była nie do zniesienia. Jody przyspieszył kroku, chcąc strząsnąć z siebie koszmar. To niemożliwe! Penny nie mógł umrzeć. Umierać mogły niedźwiedzie, jelenie, psy lub inni ludzie. Z tym można się było pogodzić. To byli obcy. Ale jego ojciec nie mógł umrzeć. Wolałby raczej, by w tej chwili ziemia rozstąpiła się pod nim. Bez Penny'ego nie było życia na ziemi. Był tak przerażony, jak nigdy dotychczas. Rozpłakał się. Słone łzy spływały do ust. Zwrócił się do nocy, tak jak do Forresterów, z błagalną prośbą: „Proszę!" Czuł ból w karku, a w kończynach ciężar rozgrzanego ołowiu. Nagle błyskawica rozdarła znów zasłonę ciemności i ukazała otwartą przestrzeń. Dotarł do płotu okalającego wyrąb i przykucnął na chwilę, szukając osłony. Przeszył go na wskroś wiatr chłodniejszy od deszczu. Jody zadrżał, wstał i ruszył naprzód. Lecz chwila wypoczynku osłabiła go. Usiłował pobiec dla rozgrzewki, ale zabrakło mu sił i wlókł się powoli. Deszcz ubił grunt, szło się teraz łatwiej i pewniej. Wiatr ustał. Ulewa zmieniła się w długotrwały, miarowy deszcz. Jody szedł jak otępiały. Wydawało mu się, że będzie tak szedł wiecznie. Lecz oto już minął znajomy jar i znalazł się przed domem. W domu płonęły świeczki. Na podwórzu stały trzy konie przywiązane do palika. Rżały grzebiąc kopytami. Jody minął bramę i wszedł do domu. Zrobione zostało wszystko, co było w ludzkiej mocy. Gdy wszedł do izby, powitała go cisza. Buck i Mill-wheel rozparli się na krzesłach przed wygasłym paleniskiem. Obojętnie rozmawiali ze sobą- Rzucili okiem na Jody'ego, powiedzieli: „Jak się masz, chłopcze" i wrócili do przerwanej rozmowy. Nie byłeś, Buck, przy tym, kiedy stary Twistle wy- 186 ciągnął kopyta od ukąszenia grzechotnika. No to Penny ma chyba rację, jeśli powiada, że gorzałka nic nie pomaga. Bo Twistle, kiedy nadepnął na węża, był pijany w sztok! — Gdyby mnie to kiedy spotkało, braciszku, proszę cię, na wszelki wypadek napełnij mnie siwuchą! Ja tam wolę zdychać po pijanemu niż na trzeźwo. Mill-wheel splunął w ruszt paleniska. — Nie ma się czego martwić — powiedział — i tak przyjdzie na ciebie kryska po pijanemu. Jody był na wpół przytomny. Nie odważył się o nic zapytać. Przeszedł obok braci Forresterów i wszedł do sypialni ojca. Na krawędzi łóżka z jednej strony siedziała matka, a z drugiej — doktor Wilson. Stary doktor nie poruszył się nawet. Matka spojrzała na Jody'ego i wstała bez słowa. Wydobyła z szafy czystą koszulę i spodnie i podała chłopcu. Jody położył mokre zawiniątko na podłodze, dubeltówkę oparł o ścianę i cichutko, na palcach, zbliżył się do łóżka. „Jeśli ojciec jeszcze żyje — pomyślał — będzie uratowany". Penny poruszył się na łóżku. Serce Jody'ego skoczyło jak królik. Ojciec jęknął, zbierało mu się na wymioty. Doktor pochylił się szybko nad Pennym, podsuwając miskę i podtrzymując głowę chorego. Penny miał siną, spuchniętą twarz. Wymiotował z wysiłkiem człowieka, który już nie ma nic do oddania, a jednak wciąż jeszcze musi się męczyć. Opadł na poduszki, dysząc ciężko. Doktor wsunął rękę pod kołdrę i wyciągnął cegłę owiniętą w kawałek flaneli. Podał ją matce, która tymczasem wepchnęła mokre odzienie Jody'ego pod łóżko i poszła do kuchni, by rozgrzać okład na nowo. Jody szepnął: 187 A może ojciec umarł już lub właśnie kona w tej chwili? Ta myśl była nie do zniesienia. Jody przyspieszył kroku, chcąc strząsnąć z siebie koszmar. To niemożliwe! Penny nie mógł umrzeć. Umierać mogły niedźwiedzie, jelenie, psy lub inni ludzie. Z tym można się było pogodzić. To byli obcy. Ale jego ojciec nie mógł umrzeć. Wolałby raczej, by w tej chwili ziemia rozstąpiła się pod nim. Bez Penny'ego nie było życia na ziemi. Był tak przerażony, jak nigdy dotychczas. Rozpłakał się. Słone łzy spływały do ust. Zwrócił się do nocy, tak jak do Forresterów, z błagalną prośbą: „Proszę!" Czuł ból w karku, a w kończynach ciężar rozgrzanego ołowiu. Nagle błyskawica rozdarła znów zasłonę ciemności i ukazała otwartą przestrzeń. Dotarł do płotu okalającego wyrąb i przykucnął na chwilę, szukając osłony. Przeszył go na wskroś wiatr chłodniejszy od deszczu. Jody zadrżał, wstał i ruszył naprzód. Lecz chwila wypoczynku osłabiła go. Usiłował pobiec dla rozgrzewki, ale zabrakło mu sił i wlókł się powoli. Deszcz ubił grunt, szło się teraz łatwiej i pewniej. Wiatr ustał. Ulewa zmieniła się w długotrwały, miarowy deszcz. Jody szedł jak otępiały. Wydawało mu się, że będzie tak szedł wiecznie. Lecz oto już minął znajomy jar i znalazł się przed domem. W domu płonęły świeczki. Na podwórzu stały trzy konie przywiązane do palika. Rżały grzebiąc kopytami. Jody minął bramę i wszedł do domu. Zrobione zostało wszystko, co było w ludzkiej mocy. Gdy wszedł do izby, powitała go cisza. Buck i Mill-wheel rozparli się na krzesłach przed wygasłym paleniskiem. Obojętnie rozmawiali ze sobą. Rzucili okiem na Jody'ego, powiedzieli: „Jak się masz, chłopcze" i wrócili do przerwanej rozmowy. Nie byłeś, Buck, przy tym, kiedy stary Twistle wy- 186 ciągnął kopyta od ukąszenia grzechotnika. No to Penny ma chyba rację, jeśli powiada, że gorzałka nic nie pomaga. Bo Twistle, kiedly nadepnął na węża, był pijany w sztok! — Gdyby mnie to kiedy spotkało, braciszku, proszę cię, na wszelki wypadek napełnij mnie siwuchą! Ja tam wolę zdychać po pijanemu niż na trzeźwo. Mill-wheel splunął w ruszt paleniska. — Nie ma się czego martwić — powiedział — i tak przyjdzie na ciebie kryska po pijanemu. Jody był na wpół przytomny. Nie odważył się o nic zapytać. Przeszedł obok braci Forresterów i wszedł do sypialni ojca. Na krawędzi łóżka z jednej strony siedziała matka, a z drugiej — doktor Wilson. Stary doktor nie poruszył się nawet. Matka spojrzała na Jody'ego i wstała bez słowa. Wydobyła z szafy czystą koszulę i spodnie i podała chłopcu. Jody położył mokre zawiniątko na podłodze, dubeltówkę oparł o ścianę i cichutko, na palcach, zbliżył się do łóżka. „Jeśli ojciec jeszcze żyje — pomyślał — będzie uratowany". — Czy jest bardzo źle? — Kiepsko. Czasami wydaje się, że to już koniec, a potem znów robi się lepiej. Penny otworzył obrzmiałe powieki. Miał tak rozszerzone źrenice, że oczy wydawały się prawie czarne. Poruszył ręką. Ramię było spuchnięte, grube jak udo byczka. Szepnął chrapliwie: — Przeziębisz się. Jody ubrał się szybko. Doktor kiwnął głową — O, to dobry znak, że cię poznał! To były pierwsze słowa, jakie wymówił. Tkliwe uczucie, które składało się z troski i radości, rozpłynęło się w sercu Jody'ego. Nawet wśród tych mąk ojciec pamiętał o nim! Penny nie może umrzeć! O, nie! — On musi żyć, panie doktorze! — powiedział. A po chwili dodał przypomniawszy sobie, jak to czasami ojciec mawiał: — My, Baxterowie, jesteśmy z twardej gliny. Doktor skinął głową. Krzyknął w stronę kuchni: — Poproszę o trochę ciepłego mleka! Usłyszawszy słowa niosące iskrę nadziei, matka zaczęła płakać. Jody poszedł do niej. — Czemu spotkało nas takie nieszczęście! — zawodziła. — Wszystko będzie dobrze, mamo — powiedział Jody, ale ciarki przeszły mu po skórze. Wyszedł z domu po trochę drzewa ma ogień. Burza przesuwała się na zachód. Po niebie toczyły się zwały chmur jak kolumny maszerujących Hiszpanów. Na wschodniej stronie ukazał się błękit roziskrzony gwiazdami, wiał chłodny, orzeźwiający wiatr. Jody wrócił do domu z naręczem smolnych szczap. — Piękny będziemy mieli jutro dzionek, mamo — powiedział. 188 Będzie piękny, jeśli on go doczeka. — Rozszlochała się na dobre, rzęsiste łzy z sykiem spadały w płomień. Otarła oczy fartuchem. — Zanieś mleko do pokoju — powiedziała. — Zrobię herbaty dla doktora i dla siebie. Nie miałam nic w ustach, bom czekała na was, a potem Buck go przywiózł. Teraz dopiero Jody przypomniał sobie, że i on jadł niewiele. Ale nie mógł o niczym myśleć. W ogóle myśl o jedzeniu była w tej chwili jakaś jałowa, czcza i mierziła go po prostu. Ostrożnie zaniósł kubek gorącego mleka. Doktor wziął mleko i usiadł na łóżku Penny'ego. — A teraz, chłopcze, podtrzymaj głowę ojca, bo będę go karmić łyżeczką. Jody'ego podczas podnoszenia głowy ojca rozbolały ramiona z wysiłku. Penny leżał bezwładnie na poduszce i dyszał tak ciężko jak Forresterowie, gdy byli pijani. Twarz ojca zmieniła barwę. Była bladozielona jak brzuch żabki. W pierwszej chwili Penny mocno zacisnął zęby i nie chciał wziąć łyżeczki do ust. Doktor powiedział: — Otwórz usta, zanim poproszę Forresterów o pomoc! Spuchnięte wargi rozchyliły się. Penny pił z trudem. Wypił część kubka i odwrócił głowę. — Świetnie — powiedział doktor — ale jeśli oddasz to, coś wypił, wrócę z jeszcze większą porcją. Na Penny'ego wystąpiły poty. — Byczo jest! — rzekł doktor. — Najlepsza rzecz po zatruciu to silne poty. Panie Boże miłosierny, tożby się Penny spocił, gdybyśmy mieli pod ręką choć kroplę wódki!... Matka weszła do sypialni z dwoma talerzami, na których znajdowały się filiżanki z herbatą i suchary. Doktor 189 wziął talerz i postawił sobie na kolanie. Pił z grymasem, który wyrażał jednocześnie zadowolenie i niesmak. — Hm, złe to nie jest — powiedział — ale z wódką nie może się równać. „Chyba nigdy w życiu nie był tak trzeźwy jak tym razem" — pomyślał Jody. — Zacnego człeka wąż ugryzł, a w całym okręgu nie ma kropli gorzałki! — dodał doktor ponuro. Matka zapytała: — A może zjadłbyś coś, Jody? — Nie jestem głodny. Czuł chyba taką samą czczość jak Penny. Zdawało mu się, że to w jego żyłach płynie trucizna, atakująca serce i zagrażająca życiu. — Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli Penny zwróci to mleko — powiedział doktor. Lecz Penny zasnął mocno. Matka siadła w fotelu na biegunach, pogryzając suchary i pijąc herbatę. — Pan Bóg troszczy się nawet o wróbelka — powiedziała — może i nad nami rączy się zlitować. Jody wszedł do jadalni. Buck i Mill-wheel wyciągnęli się na podłodze na posłaniu ze skór jelenich. — Matka i doktor jedzą właśnie. Czy nie jesteście głodni? Buck odrzekł: — Myśmy już zjedli przed twoim powrotem. Nie troszcz się o nas. Prześpimy się i jutro zobaczymy, co z Pennym. Jody przykucnął. Chętnie pogadałby z Forresterami. Przyjemnie byłoby pogwarzyć o psach, fuzjach i polowaniu — o wszystkich sprawach powszedniego życia ludzi zdrowych. Lecz Buck już chrapał i Jody wrócił na 190 palcach do sypialni. Doktor zdrzemnął się na krześle. Matka zapaliła świeczkę i siadła znowu na swym fotelu na biegunach. Kołysała się chwilę i usnęła również. Jody'emu zdawało się, że został sam z ojcem. Do niego więc należało teraz czuwanie. Jeśli nie zaśnie i oddechem własnej piersi pomoże oddychać ojcu, utrzyma Penny'ego przy życiu. Westchnął głęboko i Penny uczynił w tej samej chwili to samo. Jody doznał nagle zawrotu głowy i coś boleśnie ścisnęło go w żołądku. Wiedział, że poczułby się lepiej, gdyby coś zjadł, ale nie mógłby teraz nic przełknąć. Usiadł na podłodze i oparł głowę o łóżko. Wrócił w myślach do wydarzeń ubiegłego dnia, rozpamiętywał je po kolei, jakby wracając tą samą drogą, którą przebył. Nie mógł w niczym pomóc, lecz tu, obok cierpiącego ojca, czuł się bezpieczniej niż w otchłani burzliwej nocy. „Niektóre zjawiska przyrody są straszne — myślał — ale nie wtedy, gdy jest ze mną ojciec". Jednak grzechotnik był okropny! Przypomniał sobie trójkątną, spłaszczoną głowę, skok i cios jak błyskawica, przedśmiertne drgawki potwora. Przeszył go dreszcz. Pomyślał, że już nigdy nie zazna spokoju w puszczy. Przypomniał sobie zimny spokój ojcowskiego strzału i przerażenie psów. Znów ujrzał przed oczami łanię i jej żywe nieomal ciało na ranach ugryzionego ojca. Przypomniał sobie jelonka, który był smutny tej nocy jak i on, Jody. Nieszczęście, które mogło odebrać mu ojca, pozbawiło jelonka matki. Leży tam teraz pewnie, głodny i przerażony, wśród deszczu, piorunów i błyskawic, przytulony do martwego ciała swej karmicielki, czekaj ąc, aż matka wstanie i użyczy swemu dziecku pokarmu, ciepła i opieki. Jody przytulił twarz do zwisającej kołdry i zapłakał rzewnie. Ogarnęła go nienawiść do śmierci i współczucie dla wszelkiego cierpienia. Jody poruszył się w koszmarnym śnie. Śniło mu się, że wraz z ojcem natknął się na kłębowisko węży. Czołgały się dokoła jego nóg, brzęcząc grzechotkami. Kłębowisko przekształciło się w olbrzymiego węża, który podniósł się do poziomu twarzy Jody'ego. Grzechotnik zadał cios. Jody chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Spojrzał na ojca. Penny leżał w splotach węża, z otwartymi oczami wpatrzonymi w mroczne niebo. Ciało ojca było tak spuchnięte, że przybrało rozmiary niedźwiedzia. Penny nie żył. Jody wycofywał się powoli krok za krokiem. Lecz nogi wrastały mu w ziemię. Nagle wąż znikł, a on stał samotny na pustym, wietrznym 192 miejscu, trzymając jelonka w ramionach. Penny odszedł. Chłopca ogarnął taki smutek, że omal mu serce nie pękło. Obudził się z łkaniem. Usiadł na twardej podłodze. Nad obejściem zaczynał się dzień. Między sosnami kładły się białe smugi światła. Izbę wypełniała powoli szarość świtu. Przez chwilę miał złudzenie, że trzyma jelonka w objęciach, lecz potem przypomniał sobie wszystko. Porwał się na równe nogi i popatrzył na ojca. Penny oddychał nieco lżej. Miał wciąż jeszcze gorączkę, opuchlizna nie zeszła, ale wyglądał nie gorzej niż wówczas, gdy go pocięły dzikie pszczoły. Matka spała na fotelu z głową przechyloną do tyłu. Stary doktor leżał w poprzek łóżka. — Doktorze... — szepnął Jody. — Co się stało, co się stało? — chrząknął doktor podnosząc głowę. — Niech pan spojrzy na ojca! Doktor dźwignął się i oparł na łokciu. Przetarł zaspane oczy, usiadł i pochylił się nad Pennym. — Panie wszelkiego stworzenia, zwyciężył! — Co, co?! — zawołała matka prostując się w krześle. — Umarł? — Gdzie tam! Wcale nie! Matka rozpłakała się. — Płacze pani, jakby się stało coś złego. — Pan doktor wie, co by się stało z nami, gdybyśmy zostali tu bez niego. Jody pierwszy raz usłyszał matkę wyrażającą się tak łagodnie. Doktor odpowiedział: — Cóż, znalazłby się inny mężczyzna! Niech pani 7 Roczniak 193 spojrzy na syna. Chłopiec tak wyrósł, że nadaje się już i do orki, i do żniwa, i do polowania. Mama Baxter powiedziała: — Tak, Jody to dobry chłopiec, ale przecież to jeszcze dziecko. W głowie mu tylko zabawa i zbijanie bąków. Jody zwiesił głowę. Tak, to była prawda. Matka dodała: — To ojciec tak go rozpieścił. — Ano, chłopcze — powiedział doktor — powinieneś się cieszyć, że masz takiego ojca. Większość ludzi przechodzi przez życie, nie słysząc dobrego słowa. A teraz, proszę pani, należałoby znów dać Penny'emu, gdy się obudzi, trochę mleka. — Wydoję krowę, mamo — powiedział Jody skwapliwie. — Najwyższy czas! — powiedziała matka z nie ukrywanym zadowoleniem. Jody poszedł do jadalni. Buck siedział na podłodze, trąc rozespaną twarz. Mill- wheel spał jeszcze. — Pan doktor mówi, że tata jest uratowany — powiedział Jody. — A niechże was! A ja obudziłem się wcześniej, żeby pomóc w pochówku! Jody obszedł dom dokoła i zdjął ze ściany skopek na mleko. Czuł się tak lekki jak to wiaderko. Zdawało mu się, że potrafiłby wyciągnąć ramiona i przefrunąć jak piórko przez bramę, tak lekko było mu teraz na duszy. Poranek był mglisty. Wśród bzu zaskrzeczała sroka cienkim, metalicznym głosem. Kogut niepewnie zapiał. Była to właśnie pora, kiedy Penny zazwyczaj wstawał pozwalając Jody'emu jeszcze trochę pospać. Poranek był cichy. Słaby wiatr płynął wśród wierzchołków wysokich sosen. Nad obejściem wyciągnął długie palce wschód 194 słońca. Gdy Jody otworzył z trzaskiem drzwi obory, z sosen sfrunęły gołębie furkocząc skrzydłami. Krzyknął za nimi wesoło: — Hej, gołąbki, gołąbeczki! Krowa ryknęła, usłyszawszy jego głos. Wylazł na stryszek po paszę dla niej. „Jaka ta ?????? jest dobra — pomyślał — że daje nam mleko za taką odrobinę paszy". Krowa żuła chciwie. Podniosła zadnią nogę, grożąc kopnięciem, gdy ją uraził w wymię podczas dojenia. Ostrożnie wydoił mleko z dwóch dójek, po czym przyprowadził cielątko, by nakarmiło się z dwóch pozostałych. Udój był niewielki, mleka było w skopku mniej, niż przynosił zwykle ojciec. Jody postanowił, że nie tknie mleka, byle go było pod dostatkiem dla ojca podczas choroby. Cielę uderzało łbem w obwisłe wymię i mlaskało hałaśliwie. Było już za duże, by ssać. Jody'ego znów nawiedziła myśl o jelonku. Zrobiło mu się ciężko na duszy. Tego ranka jelonek musi być na pewno głodny. Jody wyobraził sobie, że jelonek próbował ssać zimne wymię martwej łani. A może pokrwawione zwłoki zwierzęcia przyciągnęły wilki? Może zastały jelonka i rozszarpały słabe jeszcze ciało na strzępy? Radość, którą przyniosło ocalenie ojca, została przyćmiona. Serce Jody'ego szło za jelonkiem i nie mogło zaznać spokoju. Matka przyjęła skopek z mlekiem, nie zwracając uwagi na ilość. Przecedziła, nalała pełny kubek i zaniosła do pokoju chorego. Jody poszedł za matką. Penny nie spał. Uśmiechał się słabo. Cichutko szepnął: — Kostucha będzie musiała jeszcze trochę poczekać na mnie. A doktor na to: — Człowiecze, pan musi być spokrewniony z grze- 195 chomikami! Zachodzę w głowę i nie mogę pojąć, jak pan sobie poradził bez wódki. Penny szepnął: — Bo ja jestem królewskim wężem, a pan wie, ze grzechotnik nie może zabić królewskiego węża. Buck i Mill-wheel weszli do pokoju. Wyszczerzyli zęby w uśmiechu. Buck powiedział: — Nie wyglądasz pięknie, Penny, ale dzięki Bogu żyjesz. Doktor przysunął kubek do ust chorego. Penny pił chciwie. Doktor powiedział: — Nie przypisuję sobie żadnej zasługi. Po prostu me wybiła jeszcze pańska godzina. — Mógłbym spać cały tydzień — powiedział Penny przymykając oczy. A doktor na to: _ Właśnie o to chodzi! Ja już nic więcej nie mogę uczynić dla pana. Wstał i przeciągnął się. Matka powiedziała: — No, dobrze, a robotą kto się zajmie, kiedy on będzie spał? — Co pozostało do zrobienia? — zapytał Buck. — Przede wszystkim kukurydza, przydałoby się ją okopać. No i bataty. Jody zrobiłby to doskonale, gdyby miał trochę cierpliwości. — Już ja to zrobię, mamo! Buck ponownie zabrał głos: — Zostanę u was, zajmę się kukurydzą i resztą roboty. Mama Baxter była oszołomiona. Powiedziała sztywno: — Nie chciałabym pana trudzić. — Do stu diabłów, proszę pani, nie ma tu znów tak 196 wielu sąsiadów w okolicy! Czułbym sam dla siebie pogardę, gdybym nie został. Mama Baxter szepnęła nieśmiało: — Jestem panu bardzo wdzięczna. Gdyby kukurydza nie zostało okopana, to tak, jakby nas wszystkich troje pokąsały na śmierć grzechotniki. Doktor odezwał się: — Pierwszy raz od zgonu nieboszczki mojej żony obudziłem się taki trzeźwy. Zjadłbym chętnie śniadanie, nim wyruszę w drogę. Mama Baxter pośpieszyła do kuchni. Jody skoczył, by rozpalić ogień. Matka powiedziała: — Nigdy by mi na myśl nie przyszło, że będę coś miała do zawdzięczenia Forresterom. — O mamo! Buck nie jest takim zwykłym Forresterem. Buck to przyjaciel. — Rzeczywiście wygląda na to. Nalała wody do dzbanka i dosypała świeżej kawy do fusów z dnia poprzedniego. — Idź do wędzarni — powiedziała — przynieś ostatni kawałek boczku. Jody przyniósł boczek. Matka pozwoliła mu go pokroić. Chłopiec powiedział: — Mamo, tato zastrzelił łanię i użył wątroby do wyciągnięcia jadu z rany. Sam sobie przeciął rękę i przyłożył wątrobę do ramienia. — Trzeba było, wracając do domu, przynieść udziec sarni. — Nie było czasu, żeby myśleć o tym! — To też prawda. — A wiesz mamo, łania miała jelonka. — Pewnie, wszystkie łanie mają młode. 197 — Ale ten był zupełnie maleńki. Dopiero się urodził. — No to co z tego? Nakryłbyś lepiej do stołu. Przynieś powideł z tarniny. Masło trochę się zepsuło, ale zawsze to masło. Podaj również. Zakrzątnęła się koło placka z kukurydzy. Tłuszcz skwierczał w rondlu. Nalała ciasta. Boczek smażył się na patelni. Matka przewróciła go na drugą stronę, żeby się równo przyrumienił. Jody był ciekawy, czy wystarczy tego wszystkiego dla nasycenia Bucka i Mill-wheela, przyzwyczajonych do forresterowskiej obfitości. — Zrób dużo sosu, mamo! — powiedział. — Jeżeli zrzekniesz się mleka, zrobię sos mleczny. Nie była to wielka ofiara. — Można by zarżnąć kurę, mamo. '? — Myślałam o tym, ale nasze kury są albo za młode, albo za stare. Odwróciła placek. Zabulgotała kawa w garnku. Jody powiedział: — Mógłbym dziś rano upolować kilka gołębi lub wiewiórek. — Wybrałeś się w porę! Poszedłbyś lepiej i powiedział panom, żeby się umyli i zasiedli do stołu. Jody wykonał polecenie. Forresterowie wraz z doktorem Wilsonem wyszli przed dom, obmyli wodą twarze i ręce. Jody przyniósł czysty ręcznik. — Niech to licho porwie! Kiedy jestem trzeźwy, to mi kiszki z głodu marsza grają! — powiedział doktor. Mill-wheel dodał: — Najlepszy pokarm to wódka. Potrafiłbym żyć samą wódką. A doktor na to: 198 — Mnie to się prawie udało. W ciągu dwudziestu lat. Od czasu, jak mi żona umarła. Jody był dumny z wyglądu zastawionego stołu; choć nie było na nim tylu dań, co u Forresterów, ale sporo znalazło się różności. Goście jedli z apetytem. Odsunęli wreszcie talerze i dobyli fajek. Mill-wheel powiedział: — Zdaje mi się, że to dziś niedziela. A mama Baxter na to: — Podczas choroby zawsze jest w domu jak przy niedzieli. Siedzą ludzie przy stole, nikomu w pole do roboty nie spieszno... Jody nigdy jeszcze nie widział matki tak uprzejmej. Nie brała udziału w śniadaniu, czekając, aż mężczyźni skończą, widocznie obawiała się, że zabraknie dla nich. Teraz dopiero zasiadła do stołu, jedząc z apetytem. Mężczyźni zaczęli pogawędkę, a Jody powrócił w myślach do jelonka. Nie mógł o nim zapomnieć. Widział go na jawie, takiego jak we śnie, i zdawało mu się, że tuli go do piersi. Wymknął się z jadalni i poszedł do ojca. Penny leżał spokojnie. Miał szeroko otwarte, jasne oczy, tylko źrenice jeszcze były ciemne i rozszerzone. Jody zapytał: — Jak się czujesz, tato? — Całkiem nieźle, synku. Kostucha poszła sobie gdzie indziej na łowy. Ale niewiele brakowało... — Aha. Penny podtrzymał rozmowę: — Dumny jestem z ciebie! Dobrze się spisałeś, zrobiłeś wszystko, co należało zrobić! — Tato! — Co, synku? 199 — Tato, przypominasz sobie łanię i jelonka? — Nigdy ich nie zapomnę. Biedna łania uratowała mi życie, to jest pewne. — Tato, a wiesz, jelonek może tuła się gdzieś niedaleko? Pewnie jest głodny i opuszczony. — I mnie się tak zdaje. — Tato, ja już jestem duży, mnie mleka nie potrzeba. Co byś powiedział, gdybym poszedł i spróbował odszukać jelonka? — Chciałbyś go przynieść tutaj? — Tak, tato! Odchować go. Penny leżał bez ruchu, wpatrzony w sufit. — Aleś mnie zapędził w kozi róg, chłopcze! — I wiesz tato, to nie będzie trudne. Wkrótce wyrośnie i sam sobie poszuka liści i żołędzi. — Przysiągłbym, że jesteś najbardziej przewidującym spośród znanych mi chłopców. — Bo zabraliśmy jelonkowi matkę, a co on zawinił? — Prawda, prawda! Byłaby to czarna niewdzięczność, gdybyśmy zostawili go w puszczy na pewną śmierć głodową. Ej, Jody, nie mam serca, żeby ci odmówić! Nie wierzyłem, że jeszcze kiedyś zobaczę słoneczko jak dziś rankiem. — Tato, czy mogę pojechać z Mill-wheelem i poszukać jelonka? — Powiedz mamie, że pozwalam. Jody wrócił do stołu i usiadł. Matka właśnie nalewała wszystkim kawy. — Mamo, tato powiedział, że mogę pójść i przyprowadzić jelonka. Zastygła z dzbankiem w ręku. — Jakiego jelonka? 200 Ano tego, cośmy mu matkę zabili, żeby mieć odtrutkę z jej wątroby. Ocaliła życie tacie. Matka westchnęła. — Niech się dzieje wola nieba. — Bo tato mówi, że to byłaby niewdzięczność, gdybyśmy jelonka zostawili samego, skazując go na śmierć. Doktor Wilson zabrał głos: — To święta racja, proszę pani! Niczego na tym świecie nie dostaje się za darmo, za wszystko trzeba płacić. Chłopiec ma rację i jego ojciec też ma słuszność. — Jody może pojechać ze mną — powiedział Mill--wheel. — Pomogę mu odszukać jelonka. Matka odstawiła dzbanek bezradnym ruchem. — Proszę bardzo, ale będziesz musiał oddać jelonkowi swoją część mleka... Bo czym go będziesz karmić? — Tak chciałem właśnie zrobić. A kiedy podrośnie, poradzi sobie sam z pożywieniem. Mężczyźni wstali od stołu. Doktor powiedział: — Spodziewam się, że wszystko pójdzie jak najlepiej, łaskawa pani, ale gdyby miało się pogorszyć, to pani wie, gdzie mnie znaleźć. — Dziękuję! Ile jesteśmy panu winni, doktorze? Niestety, nie możemy w tej chwili zapłacić, ale od razu po żniwach... — Za co płacić? Nie ma tu mojej zasługi! Penny był uratowany przed moim przybyciem. A ja miałem za to nocleg i doskonałe śniadanie. Przyśle mi pani najwyżej trochę syropu, kiedy wasza trzcina cukrowa dojrzeje. — Jest pan bardzo dobry, panie doktorze. Byłam w rozterce. Nie wiedziałam, że ludzie mogą być tacy dobrzy... — Cyt, niewiasto. Tu, u siebie w domu, ma pani bardzo 201 dobrego człowieka. Dlaczegóż by inni nie mieli być dobrzy dla niego? Buck powiedział: — Proszę pani, czy stara szkapa Penny'ego potrafi pociągnąć mój pług? Obym jej tylko nie zajeździł... — A Penny'emu dawajcie tyle mleka, ile tylko potrafi wypić — dodał doktor. — A potem dobrze mu zrobią jarzyny i świeże mięso, jeżeli macie. — Już my się z Jodym postaramy o to — powiedział Buck. A Mill-wheel dodał: — Wstawaj, chłopcze. Komu w drogę, temu czas! — Ale nie na długo? — lękliwie zapytała mama Baxter. — Wrócę na pewno przed obiadem — powiedział Jody. — Myślę, że nie wróciłbyś w ogóle do domu, gdyby nie obiad — wtrąciła zgryźliwie matka. Doktor Wilson powiedział: — Taka już jest męska natura, proszę pani. Trzy rzeczy ciągną mężczyznę z powrotem do domu: łóżko', żona i obiad! Buck i Mill-wheel zachichotali. Nagle doktor spostrzegł torbę myśliwską ze skóry białego szopa. — Jakie to śliczne! — zawołał. — Przydałoby mi się coś takiego do noszenia moich leków. Pierwszy raz w życiu miał Jody rzecz, która była coś warta i nadawała się na upominek. Zdjął torbę z gwoździa i podał doktorowi. — To jest moja torba — powiedział. — Proszę, niech ją pan przyjmie. — Nie chciałbym cię okradać, chłopcze! — Nie używam jej — oświadczył Jody dumnie. — Zresztą mogę sprawić sobie inną! 202 — No to serdeczne dzięki. Ilekroć wyruszę w drogę, pomyślę: dziękuję ci pięknie, Jody Baxter! Wdzięczność starego doktora sprawiła Jody'emu wielką przyjemność. Wyszli razem z domu, napoili konie i dali im paszy ze szczupłego stogu siana w baksterowskiej stodole. Buck odezwał się do Jody'ego: — Ledwie wiążecie koniec z końcem, ciężko się wam żyje, Baxterom. — Muszą sobie tylko we dwoje radzić — rzekł doktor. — Ale niech chłopiec podrośnie, zaraz będzie im lżej. A Buck na to: — Na wzrost Baxterów nie ma co liczyć!... Mill-wheel dosiadł konia i posadził Jody'ego za sobą. Doktor spiął swego deresza i ruszył w przeciwną stronę. Jody pożegnał go, wymachując ręką. Lekko mu było na sercu. — Sądzi pan, że jelonek jest jeszcze na miejscu? — zwrócił się do Mill-wheela. — Pomoże mi pan odnaleźć go? — Jeżeli jeszcze żyje, znajdziemy go niechybnie. Ale skąd wiesz, że to był samczyk? — Bo miał wszystkie cętki równo ułożone. A tato mówił, że samice mają cętki rozsypane w nieładzie po całym ciele. — Taki to już babski charakter... — Nie rozumiem. — Kobiety są zawsze nieobliczalne! Mill-wheel poklepał konia, który ruszył kłusem. — Et, te babskie sprawy. Powiedz mi, jak to się stało, żeście wtedy z ojcem rzucili się na nas podczas bitki z 01iverem Hutto? — A czy to ładnie, że cała wasza rodzina tłukła jednego 01ivera? 203 — Dobrze mówisz! To wszystko przez tę dziewczynę Lema i 01ivera. Niechby się sami o nią bili, prawda?... — Czy dziewczyna może mieć jednocześnie dwóch narzeczonych? — Jeszcze, bratku, nie znasz dziewcząt. — Nie cierpię Twink Weatherby! — Ja tam nawet nie patrzę na nią. Poznałem pewną wdowę w Forcie Gates: ta potrafi być wierna. Ale cała ta sprawa była dla Jody'ego za trudna. Wolał powrócić myślą do jelonka. Wyminęli ogrodzenie dokoła wyrębu. — A teraz prosto na północ! — wskazał Jody. — Tam wąż ugryzł ojca, a tato zabił łanię. Tam właśnie widziałem tego jelonka. — A coście robili z ojcem na tej drodze? Jody zawahał się na chwilę. — Szukaliśmy naszych świń. — Takie buty! Szukaliście waszych świń... Nie przejmuj się tymi świnkami. Mam sposób na to, żeby wróciły do domu jeszcze dziś, przed zachodem słońca. — Rodzice bardzo się ucieszą. — Nie wyobrażałem sobie, że wam się tak kiepsko powodzi. — Nie jest wcale tak źle. Dajemy sobie radę. — Trzeba przyznać, że wy, Baxterowie, macie krzepę. — Pan myśli, że tato przetrzyma? — Pewnie! Penny jest mocny jak żelazo. — Niech mi pan coś powie o Fodder-wingu — zwrócił się Jody do Mill-wheela. — Czy naprawdę jest taki chory? Czy może to Lem nie chciał pozwolić, żebym go zobaczył? — Chory jest naprawdę. On jest inny od nas, reszty braci. Inny niż wszyscy ludzie. Wydaje się czasem, że 204 zamiast wody pije powietrze, a zamiast słoniny żywi się strawą leśnych zwierząt... — I widzi różne dziwy, prawda? Hiszpanów i jeszcze inne rzeczy... — Aha! Ale niech mnie licho porwie, jeśli nas w końcu nie przekona, że widział to wszystko naprawdę. — Czy sądzi pan, że Lem pozwoli mi go odwiedzić? — Nie ryzykowałbym jeszcze teraz. Dam ci znać, kiedy Lem wyjdzie z domu. — Tak bym chciał zobaczyć Fodder-winga. — Zobaczysz go... No, a teraz, w którą stronę jedziemy? Bo droga jest tu coraz gorsza. Jody nagle zapragnął, by Mill-wheel zostawił go samego. Nie chciał, by obcy widział jego smutek, jeśli jelonek już nie będzie żył, lub gdyby go nie można było znaleźć. Gdyby zaś znajdował się gdzieś blisko, pragnął, by to spotkanie odbyło się z dala od oczu ludzkich. Nie chciał dzielić tej radości z nikim. Powiedział: — To już bardzo blisko stąd. Ale koń nie przejdzie, pójdę pieszo. — Myślisz, że cię tak puszczę samopas? A jeżeli zbłądzisz lub wąż cię ugryzie? — Będę ostrożny. Jeśli jednak odszedł, to dużo czasu zabierze mi szukanie. Niech mnie pan tu zostawi. — No, dobrze! Ale miej się na baczności szczególnie wśród tych palm. Te miejsca uchodzą za raj wężów. Znasz drogę na północ i wschód? — Znam obydwie. Tam dalej drogę wskazują wysokie sosny. — Otóż to właśnie! Gdyby się u was pogorszyło, kropniecie się po mnie, ty albo Buck. Bywaj! — Do widzenia, Mill-wheel! Jestem panu bardzo wdzięczny. 205 Pożegnał odjeżdżającego ruchem dłoni. Kiedy odgłos kopyt ucichł zupełnie, ruszył przed siebie na prawo. W puszczy panowała cisza. Przerywało ją tylko trzeszczenie kruchych, przydeptywanych gałązek. Jody był tak podniecony, że zaniechał wszelkiej ostrożności. Wreszcie ułamał gałąź i zaczął roztrącać gęste zarośla i obmacywać niewidzialny grunt. Grzechotniki przeważnie zwykły uciekać przed człowiekiem. Jody pamiętał, że Penny zapuścił się nieco dalej w gęstwinę dąbrowy. Zastanowił się, czy przypadkiem nie zmylił kierunku. Nagle przeleciał nad nim jastrząb myszołów. Jody znalazł się na polance okolonej dębami. Myszołowy siedziały kręgiem wokół zabitej łani. Odwróciły głowy na długich, cienkich szyjach i syczały jadowicie. Chłopiec rzucił w nie gałęzią. Rozproszyły się i poleciały gromadą na najbliższe drzewo. Skrzydła jastrzębi dziwnie skrzypiały w locie jak zardzewiała pompa studzienna. Na piasku widniały liczne ślady drapieżników, lecz Jody nie umiał rozróżnić, czy były to ślady rysia, czy jaguara. Dzikie zwierzęta nie karmiły się padliną, pozostawiając ją sępom. Jody z obawą zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem zapach smacznego mięsa jelonka nie zwabił dzikich zwierząt. Okrążył łanię w pewnej odległości i poszedł przez zarośla w stronę, gdzie wczoraj dostrzegł jelonka. Nie mógł sobie wyobrazić, że było to dopiero wczoraj. Lecz nic nie znalazł w tym miejscu. Raz jeszcze obszedł polanę. Głucha cisza zawisła nad puszczą. Nie było ani śladu jelonka. Myszołowy łopotały skrzydłami, zniecierpliwione przerwą w uczcie. Jody zawrócił znowu na miejsce, skąd wyłonił się wtedy jelonek. Przyklęknął szukając na piasku śladów małych raciczek. Lecz burza zmyła wszelkie ślady, prócz tropów rysia i myszołowów. Jody z ulgą stwierdził, że ślad 206 rysia zmierzał w inną stronę. Wreszcie pod karłowatą palmą odnalazł Jody spiczaste i delikatne ślady jelonka. Podpełzł i skrył się za palmą. Coś poruszyło się przed nim. Jody tak się przeląkł, że upadł. Jelonek podniósł się lekko, odwrócił głowę półkolistym ruchem, pełnym zdziwienia i przeszył Jody'ego spojrzeniem wilgotnych oczu. Drżał na całym ciele. Nie usiłował wstać, nie próbował uciec. Jody zastygł w bezruchu. — To ja! — szepnął. Jelonek przysunął głowę do jego twarzy i obwąchał go. Jody położył nieśmiało dłoń na miękkim karku zwierzęcia. Przyczołgał się na czworakach, aż znalazł się tuż obok jelonka, który nie poruszył się wcale. Jody głaskał go tak ostrożnie, jak gdyby jelonek był z porcelany. Zwierzątko było gładkie, czyste i słodko pachniało trawą. Skórę miało jeszcze bardziej miękką niż szop-albinos. Jody podniósł się powoli i dźwignął jelonka z ziemi. Nie był cięższy od starej Julii. Zwiesił bezradnie nóżki. Były bardzo długie, więc Jody musiał wysoko podnieść zwierzątko. Obawiał się, że jelonek na widok ciała matki wyrwie mu się z objęć i zacznie beczeć. Okrążył więc polanę i usiłował przedrzeć się przez gęste zarośla. Trudno było posuwać się naprzód z drżącym ciężarem w ramionach. Nogi jelonka zaczepiały się o gałęzie krzaków i Jody z trudem szedł usiłując równocześnie osłonić pyszczek zwierzątka od zadraśnięć dzikiej winorośli. Łebek jelonka chwiał się za każdym ruchem Jody'ego. Serce chłopca drżało z zachwytu, był wzruszony, że jelonek przyjął go w ten sposób. Znalazł się wreszcie na drodze i ruszył tak szybko, jak tylko się dało. Dotarł do skrzyżowania dróg, skąd blisko już było do domu. Zatrzymał się na chwilę i postawił jelonka na 207 chwiejnych nóżkach. Zwierzątko zakołysało się, spojrzało na chłopca i zabeczało. — Czekaj, niech tylko odsapnę, to wezmę cię znów na ręce — powiedział zachwycony Jody. Przypomniał sobie, co mówił mu Penny, że jelonek pójdzie zawsze za tym, kto go pierwszy weźmie na ręce. Powoli ruszył naprzód. Jelonek wpatrywał się w Jody'ego zdumionym spojrzeniem, nie ruszając się z miejsca. Jody wrócił, pogładził jelonka i znów ruszył naprzód. Jelonek zrobił w ślad za nim kilka niepewnych kroków i beknął żałośnie. A więc chciał iść za nim, należał do niego! Był jego własnością! Radość oszołomiła Jody'ego. Pragnął pieścić jelonka, pobiec z nim razem, bawić się, przywołać go do siebie. Ale obawiał się, że wystraszył stworzonko. Podniósł je więc ostrożnie i trzymał na rękach. Zdawało mu się, że czyni to bez wielkiego wysiłku. Czuł teraz w sobie siłę Forrestera. Zabolały go jednak ręce i musiał zatrzymać się znowu, a kiedy sam ruszył naprzód, zwierzątko od razu poszło za nim. Szli tak kilka minut przez drogę, a potem Jody znów wziął małego na ręce. Do domu było już blisko. Jody mógłby tak maszerować dzień i noc bez ustanku, dźwigając jelonka i zezwalając mu od czasu do czasu na samodzielny spacer. Spocił się mocno, ale lekki wiatr czerwcowy niósł ochłodę. Niebo było czyste jak woda źródlana w kubku z błękitnej porcelany. Dotarł do wyrębu. Świeżo tu było i zielono po nocnym deszczu. Spostrzegł na polu kukurydzy Bucka Forrestera idącego za pługiem, który ciągnął stary Cezar. Zdawało mu się, że słyszy przekleństwa Bucka rzucane na nieszczęsną powolność baksterowskiej szkapy. Pogmerał przy zasuwce bramy, ale musiał postawić jelonka na ziemi, bo nie byłby sobie inaczej poradził. Wpadło mu 208 do głowy, by wejść do pokoju Penny'ego, prowadząc jelonka za sobą. Lecz na schodkach wiodących do domu jelonek zabeczał błagalnie. Nie umiał sobie poradzić ze stopniami. Jody wziął go znowu na ręce i wszedł do pokoju ojca. Penny leżał, miał zamknięte oczy. — Spójrz, tato! — zawołał Jody. Penny odwrócił głowę. Jody stanął tuż obok łóżka, a jelonek przytulił się mocno do swego pana. Wydało się Penny'emu, że syn ma w tej chwili oczy tak jasne jak ślepia jelonka. Uśmiechnął się radośnie, widząc ich razem. — Cieszę się, że go znalazłeś! — powiedział. — Wcale się mnie nie bał, tato. Leżał tam, gdzie matka usłała mu legowisko. — Łanie uczą swe młode tej sztuki od urodzenia. Czasem można nastąpić na jelonka, tak cicho potrafią leżeć. — A wiesz, tato, podniosłem go, a kiedy postawiłem znowu na ziemi, poszedł za mną jak pies. — Przyjemnie ci było, prawda? Pokaż mi go z bliska. Jody podniósł zwierzątko do góry. Penny wyciągnął dłoń i dotknął jego nosa. Jelonek zaczął beczeć i usiłował chwycić Penny'ego za palce. — Ach, ty maleńki! Żal mi, że musiałem zabrać ci matkę. — Myślisz, tato, że on tęskni za nią? — Chyba nie! Ot, żal mu tylko pokarmu. Albo może tęskni, lecz sam dokładnie nie wie za czym... Do pokoju weszła mama Baxter. — Mamo, popatrz, znalazłem go! — Widzę. — Śliczny jest, prawda, mamo? Spójrz na te cętki w rzędach. Albo na te wielkie oczy! Śliczny jest, prawda? 209 — Ale jeszcze bardzo młody. Trzeba go będzie długo karmić mlekiem. Nie wiem, czy zgodziłabym się, gdybym wiedziała, że jest taki młody. Penny odezwał się nagle: — Posłuchaj, Ory, chciałbym ci coś powiedzieć i czynię to właśnie w tej chwili. Żeby już nigdy o tym nie było mowy. Ten jelonek będzie tak mile w tym domu widziany jak Jody. Należy do Jody'ego. Wychowamy go, nie skąpiąc mleka ani jadła. Widzę, że chciałabyś mi odpowiedzieć, ale wolałbym nie słyszeć gderania na ten temat. To jest jelonek Jody'ego, tak jak Julia jest moim psem! Pierwszy raz w życiu Jody słyszał ojca przemawiającego tak surowym tonem do matki. Widocznie jednak matka znała ów ton, skoro otworzyła i natychmiast zamknęła usta, mrugając niepewnie powiekami. — Powiedziałam tylko, że jest za młody. — Nie szkodzi. Taki jest, i basta! Penny przymknął oczy. Po chwili odezwał się znowu: — Skoro wszyscy są zadowoleni, będę bardzo wdzięczny, jeśli mnie zostawicie samego. Rozmowa mnie męczy. — Przyniosę jelonkowi mleka — zwrócił się Jody do matki. — Nie chciałbym, żebyś się sama trudziła. Matka milczała. Jody poszedł do kuchni. Jelonek podreptał za nim. W kredensie stała bańka z porannego udoju. Na powierzchni utworzył się kożuszek. Jody zebrał śmietankę do dzbanka i wytarł rękawem koszuli kilka niesfornych kropelek, które kapnęły podczas odcedzania. Gdyby się sprawy tak ułożyły, żeby jelonek nie sprawiał kłopotu mamie, to oczywiście zniosłaby lżej jego obecność. Jody nalał mleka do małego naczynia i podał jelonkowi. Jelonek łakomie obwąchał mleko. Jody przezornie postawił naczynie na podłodze, chroniąc cenny płyn przed 210 rozlaniem. Wyprowadził jelonka na dwór i znów podał mu mleko. Ale zwierzątko w żaden sposób nie mogło sobie poradzić z naczyniem. Wówczas Jody zanurzył palce w mleku i wepchnął je do mokrego pyszczka jelonka, który zaczął chciwie ssać. Kiedy na chwilę cofnął palce, jelonek zabeczał i prosząco potrącił go łebkiem. Jody zanurzył palce po raz wtóry, a kiedy jelonek oblizał je dokładnie, ponownie zanurzył je w mleku. Jelonek sapał, ssał i mlaskał. Niecierpliwie tupał małymi raciczkami. Dopóki Jody maczał palce w mleku i podsuwał mu do oblizania, jelonek był zadowolony. Przymykał oczy z rozkoszy. Jak przyjemnie było czuć na rękach jego języczek! Jelonek wymachiwał kusym ogonkiem na wszystkie strony. Reszta mleka znikła wśród odgłosów bulgotania. Jelonek zabeczał i pokręcił łebkiem, jednak widać było, że już z mniejszą ochotą. Jody chciał nawet pójść po nową porcję mleka, ale zrozumiał, że nawet mając poparcie ojca nie powinien posuwać się za daleko. Wymię łani nie było większe od wymienia rocznej krowy. Stąd wynikał prosty wyniosek, że jelonek wypił więcej mleka, niżby go mógł otrzymać od swej karmicielki. Syty i zmęczony położył się na ziemi. Jody zaczął się zastanawiać nad legowiskiem dla niego. Nie można było prosić, by dostał posłanie w domu, Jody poszedł więc do szopy za domem i gruntownie, aż do piasku, oczyścił jeden kącik. U stóp dębów rosnących na północnej stronie podwórza zebrał naręcze mchu i usłał miękkie legowisko. Tuż obok siedziała kura na jajach. Patrzyła zdumiona na chłopca jasnymi jak paciorki oczami. Zerwała się nagle i gdacząc skoczyła do drzwi. Gniazdo było nowiutkie, leżało w nim sześć jaj. Jody zebrał je ostrożnie i zaniósł do kuchni. 211 — Mamo, będziesz zadowolona z tego, co ci przyniosłem! Jaja, na które na pewno nie liczyłaś. — To się bardzo dobrze składa, że jest coś do zjedzenia, na co się nie liczyło. Jody nie zwrócił uwagi na te gorzkie słowa. — W szopie obok miejsca, gdzie urządziłem legowisko dla jelonka, znalazłem nowe gniazdo... Jelonek tam nikomu nie będzie zawadzał. Matka nie odezwała się. Jody wyszedł na dwór. Jelonek wypoczywał w cieniu morwy. Jody podniósł go i zaniósł na legowisko do ciemnej szopy. — Masz być posłuszny i robić wszystko, co ci każę — powiedział — jak gdybym ja był twoją mamą. Leż tutaj spokojnie, dopóki nie wrócę. Jelonek zmrużył powieki. Westchnął lekko i opuścił łebek na posłanie. Jody wyszedł z szopy na palcach. „Nawet pies — pomyślał — nie byłby bardziej pojętny". Poszedł do drewutni i ńałupał smolnych drzazg na podpałkę. Schludnie sprzątnął drewutnię, zebrał naręcze drzewa opałowego, zaniósł do kuchni i umieścił w skrzyni. — Czy dobrze poradziłem sobie ze śmietanką, mamo? — Wszystko w porządku. — A wiesz, Fodder-wing jest chory. — Naprawdę? — Lem nie pozwala mi go odwiedzić. Ze wszystkich Forresterów tylko jeden Lem jest wściekły na nas. Przez tę dziewczynę 01ivera. — Mhm... — Mill-wheel powiedział, że da mi znać, kiedy będę mógł przyjść i zobaczyć się z Fodder-wingiem. Jak Lem pojedzie do miasta. Matka uśmiechnęła się. 212 — Mielesz dziś ozorem jak stara baba. W drodze do kuchni przeszła obok Jody'ego i pogłaskała go po głowie. — Jestem dziś w dobrym humorze. Nie wierzyłam już, że ojciec wykaraska się z tego nieszczęścia. Kuchnia tchnęła spokojem. Na dworze rozległo się nagle skrzypienie uprzęży. To Buck wracał z pola i zmierzał do stajni, by dać Cezarowi pożywić się i odpocząć. — Skoczę, pomogę mu — powiedział Jody półgłosem. Ale myśl o jelonku odsuwała na dalszy plan zajęcia gospodarskie. Wśliznął się bezszelestnie do szopy, by nasycić oczy widokiem swego ulubieńca i rozradować duszę posiadaniem takiego skarbu. Kiedy wracał z Buckiem ze stajni, papląc bez przerwy o jelonku, dał Buckowi znak ręką, by wszedł za nim do szopy. — Ale nie przestrasz go! Tu właśnie leży. Buck nie ucieszył się jelonkiem tak jak Penny. Widział już tylu różnych ulubieńców Fodder-winga. — Zdziczeje i ucieknie — powiedział i poszedł do miski z wodą, by umyć ręce przed obiadem. Słowa te wstrząsnęły Jodym do głębi. Obojętność Bucka gorzej niż niechęć matki zatruła mu chwile radości. Pozostał kilka minut w szopie przy jelonku, gładząc go i pieszcząc. Zwierzątko podniosło senną główkę i obwącha-ło palce chłopca. Co Buck może wiedzieć o przyjaźni? Najlepiej będzie, jeżeli o całej sprawie nikt nie będzie wiedział. Wyszedł z szopy, stanął przed miską z wodą. Sierść jelonka zostawiła na dłoniach lekki zapach trawy. Nie chciałby go zmywać, lecz pomyślał, iż matce może się to nie podobać. Mama Baxter umyła się i uczesała przed obiadem. Na nansukową suknię włożyła czysty fartuszek. 213 Zwróciła się do Bucka: — Oczywiście, nie mamy tyle jedzenia, co wy, bo sam Penny wszystkiemu nie podoła, ale dbamy o czystość i jadamy przyzwoicie. Jody spojrzał szybko na Bucka. Obawiał się, że Forre-stera dotkną te słowa. Ale Buck nałożył sobie sutą porcję kaszy na talerz, wydrążył w środku wielki otwór, umieścił w nim smażone jaja i kilka łyżek sosu i dopiero potem powiedział: — Niech się pani o mnie nie troszczy, pani Ory. Wystarczy mi. Wybierzemy się dziś z Jodym na spacerek i przyniesiemy porcyjkę wiewiórek, a kto wie, może nawet kaczuszkę. Widziałem ślady dzikich kaczek na skraju grochowiska. Mama Baxter przygotowała dla Penny'ego talerz z kaszą i kubek mleka. — Zanieś to ojcu, Jody! Jody wszedł do pokoju Penny'ego. Chory pokiwał głową nad talerzem. — Mierzi mnie jadło. Usiądź tutaj i daj mi łyżeczkę kaszy i mleka. Każde podniesienie ręki sprawia mi ból. Twarz Penny'ego powracała do normalnego stanu, opuchlizna zeszła, ale ukąszone ramię było jeszcze znacznie grubsze od zdrowego. Wciąż jeszcze oddychał z trudem. Zjadł niewiele, wypił mleko i odsunął talerz. — Jak się miewa twoje dziecko? Jody opowiedział o legowisku jelonka. — Wybrałeś świetne miejsce. A jak go nazwiesz? — Nie wiem jeszcze. Chciałbym wybrać jakieś odpowiednie imię. Mama Baxter i Buck weszli do sypialni chorego. Dzień był upalny. Słońce stało wysoko, nie było żadnej pilnej roboty. 214 Penny powiedział: — Jody szuka imienia dla najmłodszego Baxtera. A Buck na to: — A ja ci powiadam, Jody, żebyś się poradził w tej sprawie Fodder-winga, kiedy go zobaczysz. Już on ci wynajdzie imię. Ma do tego szczególny talent, tak jak inni do skrzypiec. Na pewno wybierze ci jakieś piękne imię. Mama Baxter wtrąciła się do rozmowy: — Jody, zjedz obiad. Ten cętkowany jelonek odebrał ci cały apetyt. Okazja była znakomita. Jody poszedł do kuchni, nałożył czubaty talerz i wymknął się do szopy. Jelonek jeszcze spał. Jody usiadł przy nim i zabrał się do obiadu. Wsadził palce w kaszę z omastą i podał jelonkowi, ale stworzonko powąchało i odwróciło głowę. — Musisz nauczyć się jeść coś jeszcze prócz mleka — powiedział Jody. Świerszcze grały wśród belek na strychu. Jody wylizał talerz do czysta i odstawił na stronę, a następnie wyciągnął się przy jelonku na podłodze i położył dłoń na jego szyi. Wiedział, że już nigdy nie będzie samotny. / ?^????? 16 Jelonek wypełniał Jody'emu większą część dnia. Chodził Z2 nim wszędzie, czy to do drewutni, gdzie przeszkadzał ? rąbaniu drew, czy do obory. Wobec choroby Penny'ego gojenie zostało włączone do obowiązków Jody'ego. Podpaś dojenia Jody musiał jelonka zatrzymywać przed 0porą. Stworzonko stało za przegrodą z belek, przyglądając się pracy swego pana, i beczało przez cały czas. Jody zaś tak mocno przyciskał wymię ??????, że aż wierzgała njezadowolona. Każdy kubek mleka oznaczał dodatkowe pożywienie dla jelonka. Jody'emu wydawało się, że jelonek r0śnie w oczach, machając zawadiacko ogonem i głową, gawili się często razem, swawoląc i baraszkując aż do utraty sił, a potem rzucali się na ziemię i odpoczywali. Dni były coraz gorętsze i parniejsze. Penny pocił się ^ łóżku. Buck mokry wracał z pola. Zrzucał koszulę 216 i pracował obnażony do pasa. Pierś miał porośniętą czarnymi włosami, spływał z nich pot jak krople deszczu po mchu. Kiedy mama Baxter przekonała się wreszcie, że Buck nie zwróci się do niej z prośbą o upranie koszuli, zrobiła to na własną rękę. Wygotowała ją i wyprała, po czym powiesiła na dworze. Powiedziała przy tym z zadowoleniem: — Przynajmniej nie będzie teraz tak cuchnął! Olbrzymi Buck wypełniał swoją osobą dom Baxterów. Mama Baxter rzekła pewnego razu do Penny'ego: — Kiedy ujrzałam rano tę obrośniętą pierś i brodę, pomyślałam w pierwszej chwili, że to niedźwiedź zakradł się do naszego domu. Była przerażona ilością jedzenia, które Buck pochłaniał trzy razy dziennie. Ale nie mogła narzekać, z nawiązką bowiem spłacał swe utrzymanie wykonywaną pracą i zwierzyną, której dostarczał. W ciągu jednego tygodnia uporał się z kukurydzą, grochem i kartoflami. Wykarczował dwie morgi lasu w stronie zachodniej, między grochowiskiem a jarem. Zrąbał tuzin dębów, sosen i eukaliptusów oraz mnóstwo krzaków, spalił pniaki i ociosał zwalone drzewa, ułatwiając znakomicie Jody'emu i Penny'emu przepiłowanie gałęzi i pni na opał. — Radziłbym zasiać bawełnę na nowym polu na przyszłą wiosnę — powiedział Buck — będziecie mieli piękne zbiory. Mama Baxter zapytała podejrzliwie: — Wy jednak nie uprawiacie bawełny? Buck odpowiedział po prostu: — Bo my, Forresterowie, nie jesteśmy rolnikami. Umiemy karczować i orać, ale wolimy zarobki na boczku, z lewej ręki. 217 — Można sobie napytać biedy takimi sposobami — rzekła matka. A Buck na to: — Czy nie znała pani mojego dziadka? Nazywano go Niespokojnym Forresterem! Mama Baxter musiała polubić Bucka. Poczciwy był jak pies. Tylko podczas nocnej rozmowy z Pennym mówiła o nim z przekąsem: — Orze jak wół, ale jest okropnie czarny, Ezro, on jest czarny jak myszołów! — Wszystko przez tę brodę — rzekł Penny. — Gdybym ja miał tak czarną brodę jak on, wyglądałbym nie jak myszołóv, tylko jak kos. Penny powoli wracał do sił. Opuchlizna po jadzie wężowym znikła, tylko skóra łuszczyła się w miejscu, gdzie grzechotnik go ugryzł i gdzie Penny przeciął ranki nożem, by zatruta krew spływała swobodniej. Ale po najmniejszym wysiłku zbierało mu się na mdłości, serce tłukło się jak koła statków na rzece, z trudem chwytał oddech i musiał długo. leżeć na wznak, by przyjść do siebie. Był kłębkiem nerwów napiętych do ostateczności jak struny harfy na wątłej, drewnianej podpórce. Obecność Bucka oddziaływała na Jody'ego podniecająco, a jelonek wprawiał go wprost w zachwyt. Obydwaj razem wywoływali w Jodym taki stan napięcia, że nieustannie wędrował z pokoju Penny'ego do Bucka pracującego w polu, a stamtąd znów do jelonka i tak dookoła. Matka powiedziała: — Popatrzyłbyś lepiej, jak Buck pracuje, mógłbyś robić tak samo, kiedy odejdzie. Milczące porozumienie między całą trójką nakazywało oszczędzać Penny'ego, ile się da. 218 Rankiem, ósmego dnia pobytu Bucka w gospodarstwie Baxterów, Buck zawołał Jody'ego na pole. W nocy nawiedziły je szkodniki. Zniszczyły pół zagonu wyrywając łodygi. Pośrodku zagonu leżała kupa łusek kukurydzy. — Domyślasz się, kto to zrobił? — zapytał Buck. — Szopy? — Nie, do stu diabłów! Lisy! Te bestie lubią kukurydzę. Dwóch lub trzech tych rabusiów z kitami zakradło się tu wczoraj i urządziło sobie ucztę. Jody roześmiał się. — Lisia uczta! Jak ja bym chciał to zobaczyć... Buck rzekł surowo: — Zobaczyć? Raczej wyjść na nie w nocy z fuzją w ręku. Już my je dzisiaj przyłapiemy. Czas, żebyś trochę spoważniał, Jody. A wieczorem zabierzemy się do barci nad jarem, nauczysz się podbierać miód pszczołom. Jody niecierpliwił się przez cały dzień. Polowanie z Buckiem różniło się ogromnie od polowania z Pennym. Wyprawa z ojcem była prawdziwą rozkoszą, była czymś więcej niż pogonią za zwierzem. Lecz wszystko, co robili Forresterowie, podniecało Jody'ego. Robili wokół siebie dużo rumoru i zgiełku. A podczas wyprawy myśliwskiej z Pennym był czas na rozglądanie się, obserwowanie pr- zelatujących ptaków, słuchanie aligatora skrzeczącego na bagnach. Jody pragnął, by Penny mógł wziąć udział w wyprawie na pszczoły i w zasadzce przeciw rabusiom- -lisom. Późnym popołudniem Buck powrócił z nowego karczowiska. Penny spał, Buck zwrócił się do mamy Baxter: — Poproszę o wiadro, siekierę i kupę szmat -na podpałkę. W gospodarstwie Baxtera nie było tylu szmat. Ubrania 219 łatano i cerowano tak długo, aż zostawały z nich strzępy. Worki po mące stawały się po pewnym czasie fartuchami, ścierkami i pokrowcami na krzesła. Praca ta zajmowała mamie Baxter długie wieczory zimowe. Nawet kapy na łóżka zszywała ze skrawków lub resztek. Toteż Buck zerknął z rozczarowaniem na pęczek gałganów, który mu podała. — Dobrze — powiedział. — Myślę, że użyjemy mchu. — Żeby was tylko pszczoły nie pokąsały — powiedziała pani Baxter. — Pewnego razu tak pocięły mego dziadka, że dwa tygodnie leżał w łóżku. — Jeśli nas pokąsają, to bynajmniej nie po to, żebyśmy mieli okazję do wylegiwania się w łóżku. Przeszli razem przez podwórze. Jelonek biegł za nimi. — Chcesz, żeby pszczoły zagryzły twoje przeklęte dziecko na śmierć? Zamknij go. Jody niechętnie zaprowadził jelonka do szopy i zamknął drzwi. Nie lubił rozstawać się z nim nawet wtedy, gdy szło o taką gratkę jak wyprawa po miód. Wydało mu się to krzywdzące, że Penny nie mógł wybrać się z nimi. On, który przez całą wiosnę miał tę barć na oku. I czekał tylko właściwej pory, kiedy pszczoły zbiorą cały nektar z jaśminów, morwy, z kwiatów palmowych, z indyjskiego bzu, z dzikiego wina, brzoskwiń, głogu i dzikiej śliwy. Pozostawały jeszcze kwiaty, z których pszczoły mogły czerpać słodycz na zapas zimowy. Wawrzyn stał w pełnej kwietnej szacie. Wkrótce zakwitnie jeszcze sumak i astry. — Wiesz, kto byłby bardzo rad, gdyby mógł wybrać się z nami po miód? — spytał Buck. — Fodder-wing! Tak swobodnie uwija się między pszczołami, że pomyślałbyś, iż same składają mu plastry miodu w darze. Gdy znaleźli się nad jarem, Buck powiedział: 220 — Nie mogę zrozumieć, jak można było wybrać takie miejsce, w którym wodę trzeba dźwigać zza siódmej góry! Gdyby nie to, że was wkrótce opuszczam, pomógłbym wykopać studnię koło domu. — Więc chce pan odejść? — Ano, tak! Niespokojny jestem o Fodder-winga. I nigdy jeszcze nie obywałem się tak długo bez wódki! Barć znajdowała się w spróchniałej sośnie. Dzikie pszczoły brzęczały dokoła głębokiej dziupli, mniej więcej w połowie wysokości drzewa. Sosna stała na północnym skraju jaru. Buck zatrzymał się przy dębach, uzbierał naręcze mchu i ułożył u stóp pnia sosny stos z gałganów, mchu, suchych traw i pozbieranych ptasich piór. — Dzikie kaczki chciały się tu zagnieździć — powiedział. — Kiedy sobie upodobają jaką dziuplę w drzewie, nie zwracają uwagi na to, że tam już mieszka jakiś mniejszy ptaszek czy nawet wielki dzięcioł z mocnym dziobem albo rój pszczół. Za wszelką cenę chcą zająć mieszkanie. Ale pszczoły dały im nauczkę!... Zabrał się do podcinania spróchniałej sosny. W powietrzu, wysoko, rozległ się szum jak w norze grzechotni-ków, niespokojny i burzliwy. Echo ciosów siekiery rozniosło się w jarze. Wiewiórki spoczywające wśród dębów i palm rozgadały się poruszone. Sójki krzyknęły cienkimi głosami. Sosna zachwiała się. Szum i brzęczenie zamieniły się w istny harmider. Pszczoły bzykały dokoła twarzy Bucka i Jody'ego jak śrut. Buck krzyknął: — Chłopcze, zapal łuczywo! Uważaj!... Jody skręcił kulę z mchu i szmat i otworzył róg z prochem Bucka. Usiłował wykrzesać ogień hubką i krzesiwem, naśladując Penny'ego, który robił to po mistrzowsku. 221 W pośpiechu i przerażeniu wydawało się Jody'emu, że nigdy nie potrafi tego zrobić. Improwizowana pochodnia zajęła się od iskier, ale Jody, chcąc rozdmuchać płomień, uczynił to tak gwałtownie, że zgasił tlące się szmaty. Buck rzucił siekierę i skoczył do Jody'ego, wyrywając mu wszystko z rąk. Tarł hubkę o krzesiwo równie żwawo jak Jody, lecz dmuchał na szmaty zręcznie i z ostrożnością, która zdumiewała u Forrestera. Szmaty zajęły się, a Buck przeniósł ogień na mech, który zaczął dymić nie wydając Płomienia. Buck pośpiesznie powrócił do sosny i chwycił za siekierę. Wbił lśniące ostrze w miąższ wydrążonego drzewa. Długie włókna rozdarły się i pękły. Sosna zaszumiała rozpaczliwie, obdarzona głosem w chwili upadku i klęski. Runęła na ziemię, a pszczoły uniosły się czarną chmurą nad jej rozwartym, obumarłym sercem. Buck chwycił płonącą głownię i mimo olbrzymiego wzrostu skoczył zręcznie jak łasica. Jednym ruchem wepchnął dymiącą kulę w głąb dziupU i rzucił się do ucieczki jak szalony. Bardziej niż kiedykolwiek przypominał w tej chwili ciężkiego niedźwiedzia. Ryczał i tłukł się pięściami po piersi i ramionach. Jody nie mógł powstrzymać śmiechu. Nagle wydało mu się, że ktoś wbił mu w kark rozpaloną igłę. Buck zawołał: — Zmykaj do kotliny! Biegiem do wody!... Stoczyli się niemal ze skraju rozpadliny. Wobec długotrwałej posuchy jeziorko na dnie było bardzo płytkie. Woda nie zakrywała ich całkowicie, choć starali się zanurzyć jak najgłębiej. Buck zgarnął pełne dłonie iłu, pokrywając nim kark i włosy Jody'ego. Kudły Bucka były wystarczającą ochroną przed żądłami. Kilka pszczół po- 222 dążyło za nimi do jaru i zawzięcie, natrętnie bzykało. Po pewnym czasie Buck ostrożnie wynurzył się z wody. — Powinny się już uspokoić — powiedział. — Aleśmy się utytłali jak para prosiąt! Ich spodnie, twarze, koszule — wszystko oblepiło błoto. Ponieważ daleko było jeszcze do przepierki, którą mama Baxter robiła w domu, Jody ruszył na południowy skłon rozpadliny, do koryta-pralni. Zanurzyli odzież w wodzie i umyli się wzajemnie. — Z czego się śmiejesz? — zapytał Buck. Jody zaprzeczył ruchem głowy. Wyobraził sobie po prostu mamę Baxter mówiącą tak: „Jeśli pszczoły są potrzebne, by zmusić Forrestera do umycia się, gotowa jestem założyć ul!"... Buck odniósł sześć „ran" w bitwie z pszczołami. Jody szczęśliwie zapoznał się tylko z dwoma żądłami. Ostrożnie powrócili do barci. Głownia została znakomicie umieszczona. Gryzący dym sprawił, że pszczoły poruszały się jak ocządziałe. Latały ospale dokoła dziupli, szukając królowej. Buck wydrążył większy otwór w drzewie, poobcinał nożem gałęzie, oczyścił otwór z kory i drzazg, wepchnął nóż głębiej i odwrócił się do Jody'ego, osłupiały z zachwytu: — Łaskawe nieba! Przecież to istna wanna miodu. Całe drzewo jest pełne. Wydobył z głębi złocisty plaster, kapiący bursztynem. Wosk był surowy i ciemny, ale miód klarowniejszy od najlepszego syropu z trzciny cukrowej. Napełnili wiadro po brzegi i zanieśli we dwójkę do domu. Mama Baxter użyczyła szaflika na drugi transport miodu. — Przydałby się nam teraz jeszcze szaflik sucharów — powiedział Buck. 223 Wracając drugi raz do domu, uginali się pod ciężarem zdobyczy. Buck oświadczył, iż raz tylko w życiu, kiedy jeszcze był młodym chłopcem, zdarzyło mu się natrafić na taką ilość miodu w barci. — Kiedy opowiem to jutro po powrocie do domu, nie uwierzą mi... Mama Baxter powiedziała powoli: — Sądzę, że weźmie pan trochę miodu ze sobą? — Nic ponadto, co zmieszczę w brzuchu. Upatrzyłem już sobie kilka barci na trzęsawisku. Jeżeli mnie zawiodą, przyjdę i poproszę o miód. — Jest pan naprawdę bardzo miłym sąsiadem — powiedziała matka. — Kto wie, może i my kiedyś będziemy mieli wszystkiego pod dostatkiem, odwdzięczymy się panu wówczas. Jody wtrącił się do rozmowy starszych: — Nie chciałbym, Buck, żeby nas pan porzucał... Olbrzym dał mu kuksańca w bok. — Aha, bo jak pójdę, nie będziesz miał czasu na pieszczoty z jelonkiem!... Buck był wyraźnie zaniepokojony. Szurał nogami przy stole podczas kolacji, krążył po pokoju, spoglądając na niebo. — Piękna będzie noc, dobra dla konnej jazdy — powiedział wreszcie. — Dlaczego pan tak nagle ucieka? — zapytał Jody. Buck przerwał niespokojną przechadzkę po pokoju. — Ja już jestem taki! Lubię przychodzić i odchodzić. Kiedy znajdę się gdzieś w nowym miejscu, to chwilę jestem zadowolony, a potem tracę zapał. Nieraz kiedy wyjeżdżamy z Lemem i Mill-wheelem na targi końskie do Kentucky, gotów bym przysiąc, że raczej zdechnę, niż powrócę do 224 domu!... — Przerwał i spojrzał na zachodzące słońce. — Martwię się o zdrowie Fodder-winga... — dodał cicho. — Mam przeczucie — stuknął się palcem w owłosioną pierś — że dzieje się z nim coś złego. — Przyjechaliby chyba zawiadomić pana. — Otóż to właśnie! Gdyby tam nie wiedzieli, że twój ojciec jest chory, przyjechaliby na pewno. Ale rozumieją, że potrzebujecie męskiej pomocy, i dlatego nie chcą ściągać mnie do domu, nawet jeśliby sprawa Fodd~r--winga miała przybrać zły obrót. Buck nerwowo oczekiwał zmierzchu. Chciał zakończyć robotę i wrócić do domu. Penny umiał polować w nocy równie dobrze, jak każdy Forrester. Jody'ego kusiło, by opowiedzieć i pochwalić się przed Buckiem wynikami nocnych wypraw Penny'ego, podczas których ojciec rozprawiał się nieraz z groźnymi drapieżnikami; pomyślał jednak, że te przechwałki mogłyby mu przeszkodzić w nocnej wyprawie z Buckiem. Trzymał więc język za zębami. Pomógł Buckowi w struganiu smolnych drzazg na pochodnię. — A wiesz, Jody — odezwał się znów Buck — mój wujek Cotton był rudy. Na głowie sterczał mu wiecheć potężny jak stóg siana i czerwony jak grzebień walczącego koguta. Otóż polował pewnej nocy przy pochodni, której rękojeść była trochę przykrótka, tak że iskra spadła mu na czuprynę i podpaliła kudły. Więc Cotton zaczął wołać ojca na pomoc, ale stary mu nie uwierzył. Był pewny, że to właśnie wzeszedł księżyc i tak sobie prześwieca przez włosięta wujcia Cottona. Jody otworzył usta ze zdumienia. — Czy to aby prawda, Buck? Buck strugał zawzięcie. 8 Roczniak 225 — Ja bym nie zadawał takich pytań, gdybyś ty mi opowiadał jakąś historię. Penny odezwał się nagle z sypialni: — Nie pozwalam, nie zgadzam się! Nie puszczę was samych. Ja też chcę pójść na polowanie. Weszli do pokoju Penny'ego. — Przysięgam — rzekł chory — że gdybyście szli na panterę, od razu poczułbym się lepiej. Dałbym radę, poszedłbym z wami. A Buck na to: — Niechbym tylko miał tu moje pieski, zaniósłbym cię na rękach do puszczy, gdyby szło o panterę. — Niby że moja para nie zapędzi w kozi róg całej waszej psiarni? — powiedział Penny i dodał niewinnie: — A jak poradziliście sobie z tym kundlem, którego wam sprzedałem? Buck wycedził przez zęby: — Okazało się, że to jest najlepszy, najszybszy i najodważniejszy ze wszystkich psów, jakieśmy kiedykolwiek posiadali. Jedyne, czego mu brakowało, to człowieka, który by go wytresował. Penny roześmiał się. — Cieszę się, że wystarczyło wam sprytu, żeby go poduczyć. A jak się obecnie sprawuje? — Taki był bestia cholernie zdolny, że zawstydził resztę psiarni. Lem nie mógł mu tego darować, wywlókł go do lasu, zakatrupił i pochował w nocy na cmentarzu rodzinnym Baxterów... — Zauważyłem świeży grób — rzekł Penny poważnie — i przypuszczałem, że rozszerzyliście wasz cmentarz. Kiedy wstanę, zmajstruję pomnik i wytnę na nim: „Tu spoczywa Forrester opłakiwany przez cały klan". 226 Roześmiał się głośno i wygładził kołdrę na łóżku. — Poddajesz się, Buck? Buck poskubał brodę. — W porządku! — powiedział. — Ja wszystko obracam w żart. Ale nie spodziewaj się, żeby Lem potraktował to w ten sam sposób. Uważać to będzie za umyślną zniewagę. — Tylko bez obrazy! — oświadczył Penny. — Skoro ja nie czułem się dotknięty, myślę, że wy też poznacie się na kawale i Lem również. — O, Lem jest z innej gliny! Wszystko sobie bierze do serca. — To wielka szkoda. Wtrąciłem się do jego bójki z 01iverem, bom uważał, że było was zbyt wielu przeciw jednemu. Buck mruknął: — Krew nie woda. Nieraz sami w rodzinie wodzimy się za łby, ale niech tylko którego z nas jaki obcy zahaczy, to trzymamy się kupy. Ale między nami nie ma żadnego powodu do kłótni. Zaczęło się od słów i na słowach się skończyło. Jody wtrącił swoje trzy grosze: — Gdyby ludzie przestali sobie wymyślać, przestaliby się również bić... — I ja tak myślę — powiedział Penny. — Widziałem raz dwu głuchoniemych. Powiadają, że porozumiewają się znakami. Otóż jeden z nich obraził drugiego za pomocą tych znaków... A Buck, zwracając się do Jody'ego, rzekł: — Taka już jest męska natura. Czekaj, kiedy sam zaczniesz smalić cholewki, to nieraz oberwiesz i wrócisz do chałupy utytłany. — Przecież tylko Lem i 01iver zalecali się do Twink, 227 a pobili się wszyscy Forresterowie z wszystkimi Baxterami — powiedział Jody. Penny zabrał głos: — Mężczyzna gotów jest w każdej chwili bić się o Bóg wie co. Znałem kiedyś pastora, który ściągał surdut i garbował skórę każdemu drabowi, jeśli ośmielił się skrzywdzić dziecko. Zresztą są okoliczności, kiedy człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak bić się w obronie tego, co uważa za słuszne. I biada zwyciężonym! __ Słuchaj, Penny! — zawołał Buck. — Zdaje się, że to lis skomle w polu. W pierwszej chwili noc wydawała się przeraźliwie cicha. Potem dźwięki napłynęły jak chmury. Huknął puchacz. Zakumkała żaba zapowiadając deszcz. __ Zaraz go usłyszycie — powiedział Buck. W oddali rozległo się cienkie i żałosne skomlenie. __ Czy to nie jest prawdziwa muzyka dla moich psin? Czy potrafiłyby zaśpiewać takim sopranem?! — zawołał Buck. __ Jeśli tej nocy nie oczyścicie nory z lisiego pomiotu — powiedział Penny — przyprowadź psy następnej nocy, zapolujemy razem. __ Idziemy, Jody, czas na nas! Ten wyjec zniszczy nam kukurydzę, zanim tam przyjdziemy. — Zdjął dubeltówkę Penny'ego z kąta. — Pożyczam na dzisiejszą noc. Zdaje mi się, że ją już gdzieś widziałem. __ Ale nie pochowaj jej przypadkiem obok psa — rzekł Penny. — To znakomita strzelba. Jody wziął fuzję na ramię. Jelonek usłyszał ich, gdy szli przez podwórze, i zabeczał w szopie. Skręcili pod morwy i przeszli przez ogrodzenie, które okalało pole kukurydziane. Buck ruszył wzdłuż pierwszego zagonu w kie- 228 runku północnym. Na końcu pola zatrzymał się i przeszedł w poprzek zagonami. Zatrzymywał się przy każdym zagonie po kolei i rzucał w ciemność snop światła płonącej pochodni. Stanął pośrodku drogi. Światło wyłowiło z mroku dwa płonące zielonym blaskiem agaty. Buck szepnął: — Cofnij się, Jody, do połowy zagonu, a ja ci poświecę. Uważaj tylko, żebyś się nie znalazł w zasięgu światła. Kiedy zobaczysz ślepia wielkie jak monety szylingowe, krop prosto między oczy. Jody poczołgał się naprzód, omijając kukurydzę z lewej strony. Zielone błyski zgasły na chwilę i zapaliły się znów. Podniósł fuzję i pozwolił światłu płonącego łuczywa spłynąć wzdłuż lufy. Pociągnął za spust. Fuzja, jak zwykle po strzale, odrzuciła go. Wstał i pobiegł sprawdzić wynik strzału. Buck syknął: — Ciiiicho!... Dostał! Daj pokój temu, wracaj!... Jody poczołgał się znowu wzdłuż zagonu. Buck podał mu dubeltówkę. — Drugi powinien być tu gdzieś blisko. Czołgali się od zagonu do zagonu. Tym razem Jody wyprzedził Bucka i wcześniej ujrzał płonące ślepia. Powtórzył ten sam manewr, co poprzednio. Strzelba ?????'?-go była doskonała. Znacznie lżejsza od starej fuzji, krótsza nieco i kunsztownie wykonana. Strzelił z uczuciem całkowitej pewności. Gdy Buck go zawołał z powrotem, wstał z miejsca. Ale choć uważnie przeszukali całe pole, oświetlając każdy zakątek wzdłuż zagonów, nie znaleźli więcej zielonkawych ślepiów. Tym razem Buck powiedział głośno: — Tyle naszej zdobyczy tej nocy. Ano, zobaczymy, co się ustrzeliło. Oba strzały były celne. Jeden położył trupem wielkiego 229 lisa samca, drugi — samicę. Lisy były tłuste, utuczone na baksterowskiej kukurydzy. — Powinny tu gdzieś blisko mieć swoje małe — powiedział Buck — ale niezbyt już młode i umiejące sobie poradzić z pożywieniem. Zapolujemy na nie jesienią. Były to srebrne lisy o puszystych kitach. Jody oglądał je z zadowoleniem. W drodze powrotnej do domu doszedł ich uszu jakiś hałas. To mama Baxter krzyczała przeraźliwie. — Czy mama Baxter przypadkiem nie bije chorego Penny'ego? — zapytał Buck. — Nigdy go nie bije, tylko czasem na niego krzyczy. — Ja bym wolał, żeby mnie raczej kobieta zdzieliła przez łeb, niż żeby na mnie wrzeszczała. W pobliżu domu usłyszeli głos Penny'ego. — O rety, chłopcze! — zawołał Buck. — Baba go morduje! — A wszystko przez mojego jelonka... — szepnął Jody. Nie zdarzało się często, by ktoś, z wyjątkiem małych wężów, zakłócał tu spokój. Buck przeskoczył przez płot, a Jody dał susa za nim. W drzwiach błysnęło światło. Penny stał na progu w samych tylko spodniach. Mama Baxter stała tuż obok z rozwianym fartuchem. Jody'emu wydało się, że widzi jakiś czarny cień sunący w ciemności w stronę altany. Za cieniem pędziły ujadające psy. — To niedźwiedź! Trzymaj! Łapaj, zanim przelezie przez płot! — krzyczał Penny. Buck pobiegł szybko. Światło wydobyło z ciemności czarne cielsko pędzące w kierunku południowym, w stronę brzoskwiń. — Ja poświecę, Buck, a pan niech strzela! — zawołał Jody. 230 Uczuł bowiem, że sam nie da rady. W biegu podali sobie nawzajem łuczywo i strzelbę. Psy osaczyły niedźwiedzia przy płocie. Rzucił się na nie. W drżącym świetle błysnęły jego ślepia i kły. Niedźwiedź odwrócił się, usiłując wleźć na płot, gdy Buck wystrzelił. Miś runął. Psy wrzasnęły triumfalnie. Penny podbiegł do niedźwiedzia oświetlonego płomieniem łuczywa. Psy srożyły się i przypadały do zabitego misia, usiłując podkreślić swoje zasługi. Buck był dumny. — Ten drab nie włóczyłby się w tych stronach, gdyby wiedział, że tu mieszka Forrester — powiedział. — Zwęszył coś takiego, że nie zwróciłby uwagi na cały wasz ród — odpowiedział Penny. — Co? — Jelonka Jody'ego i świeży miód. Jody zaniepokoił się: — Czy napadł na jelonka? Czy nie stała mu się krzywda? — Wrota na szczęście były zamknięte, nie mógł się do niego dostać. Wtedy zapewne poczuł zapach miodu i wlazł tędy przez próg. Byłem pewny, że to wy powracacie, i nie domyślałem się niczego aż do chwili, kiedy podniósł pokrywkę na naczyniu z miodem. Miałem świetną pozycję do strzału, tu, we drzwiach, ale nie miałem broni! Mogliśmy więc tylko wrzeszczeć i myślę, że to był najgłośniejszy wrzask, jaki ten niedźwiedź kiedykolwiek słyszał. Dlatego wyniósł się tak szybko. Jody'ego aż ścisnęło w dołku na myśl, że jelonkowi mogła się stać krzywda. Pobiegł do szopy, by uspokoić swego ulubieńca, który, jak się okazało, był senny i obojętny na wszystko, co działo się dokoła. Jody pogłaskał jelonka pieszczotliwie i powrócił do mężczyzn stojących 231 nad ubitym niedźwiedziem. Był to dwulatek, samiec mocnej budowy. Penny uparł się, że pomoże przy oprawianiu zdobyczy. Przesunęli potężne cielsko na tyły podwórza i przy świetle łuczywa zdarli skórę, poćwiartowali i rozwiesili mięso w wędzarni. — Poprosiłbym o odrobinę sadła dla naszej mamy — powiedział Buck. — Chętnie wysmaży z tego trochę smalcu i skwarek. Są takie potrawy, których nie chce jeść bez niedźwiedziego tłuszczu. Kochana staruszka powiada, że skwarki są rozkoszą dla jej podniebienia. Gryzłaby je codziennie swoimi czterema ząbkami. Wobec obfitości mięsa mama Baxter okazała wspaniałomyślność. — A spora porcja wątroby przypadnie biednemu Fodder-wingowi. Wróci mu zdrowie! — powiedziała. — Żałuję tylko — rzekł Penny — że to nie Kosołapy. Na Boga, z jaką rozkoszą przejechałbym nożem po grzbiecie tego rabusia! Lisy można było zostawić nie oczyszczone do rana, bo ich mięso nadawało się wyłącznie na pokarm dla kur. — Czy stary Easy Ozell zapraszał cię kiedy na potrawę z lisa? — zapytał Buck Penny'ego. — A jakże! — rzekł Penny. — A ja mu wówczas na to: „Dziękuję pięknie, Easy, wolę poczekać, aż ugotujesz jednego ze swych psów". Penny był radośnie podniecony. Przysiadł obok Bucka. Opowiadali sobie o lisach, psach, o dziwacznych potrawach i jeszcze dziwniejszych ludziach, którzy je spożywali. Rozmowa zeszła na sprawy niezbyt interesujące Jody'ego. Chciał już, by wszyscy poszli spać. Nerwowe podniecenie Penny'ego minęło. Umył ręce, oczyścił nóż i położył się do łóżka. Buck przegadałby chętnie całą noc. Jody widział, 232 na co się zanosi. Zabrał się do przygotowania posłania w swym pokoiku. Buck zajął jego miejsce, zwieszając długie, owłosione nogi, het, za krawędź łóżka. Nie przestawał gadać, aż zniechęcił go widocznie brak słuchacza. Jody usłyszał ziewanie Bucka, szelest zdejmowanego ubrania. Wreszcie zatrzeszczała słoma w sienniku. To Buck wyciągnął się na dobre i zasnął. Jody poczekał, aż rozległo się potężne chrapanie. Wymknął się cichaczem z domu i wszedł do szopy. Na jego głos jelonek wstał. Jody po omacku dotarł do legowiska jelonka i objął go za szyję. Zwierzątko polizało chłopca w policzek. Jody odwiązał je i zaniósł do drzwi. Jelonek tak szybko podrósł w ciągu krótkiego okresu pobytu w domu Baxterów, że Jody ledwie mógł go udźwignąć. Przeszedł na palcach przez podwórze, prowadząc jelonka za sobą. Wszedł do domu, trzymając dłoń na głowie zwierzątka. Ostre raciczki stuknęły o drewnianą podłogę. Podniósł go znów i zaniósł ostrożnie przez sypialnię rodziców do swej izdebki. Położył się na posłaniu i umieścił jelonka obok siebie. Często w upalne dni kładł się z nim razem w szopie lub w cieniu dębów. Leżał oparłszy głowę o bok zwierzątka, którego żebra podnosiły się i opadały wraz z oddechem. Jelonek położył pyszczek na dłoni Jody'ego, łaskocząc go krótkimi włoskami. Jody długo zastanawiał się nad pretekstem, który usprawiedliwiałby sprowadzenie jelonka na nocdo domu. Znalazłwreszcie sposób! Dla zachowania świętego spokoju będzie przemycał jelonka w sekrecie do swej izby tak długo, jak tylko się da. Owego zaś nieuniknionego dnia, kiedy wszystko wyjdzie na jaw, nie trzeba będzie szukać lepszego powodu niż stałe niebezpieczeństwo, grożące biednemu zwierzątku ze strony niedźwiedzi. nźmklaŁ 17 Nie było to już wielkie pole batatów, lecz nieskończone morze. Jody spojrzał za siebie na zagony, których okopywanie zakończył. Wyglądały imponująco, lecz pozostałe, nie obrobione, zdawały się ciągnąć aż do horyzontu. Lipcowe słońce prażyło ziemię. Rozgrzany piasek parzył bose nogi Jody'ego. Pędy młodych batatów podnosiły się pośpiesznie do góry, jak gdyby paliła je wysuszona ziemia, a nie słońce. Jody zepchnął palmowy kapelusz na tył głowy i otarł twarz rękawem. Sądząc według słońca, zbliżała się godzina dziesiąta. Ojciec powiedział, że jeśli Jody ukończy do południa robotę przy batatach, będzie mógł pójść po południu do Fodder-winga, aby spytać go, jak nazwać jelonka. Jelonek leżał na ostatnim zagonie w cieniu bzu. Nieraz przysparzał J0dy'emu kłopotu podczas pracy. Przybiegał poprzez rzędy batatów, tratując młode latorośle i rozdeptując krawędzie zagonów. Przychodził i stawał przed Jodym bez ruchu, usiłując zmusić go do zabawy. Spojrzenie szeroko rozwartych, ciekawych oczu jelonka z pierwszego okre- 234 su jego życia zmieniło się w wyraz czujnej świadomości. Miał takie mądre spojrzenie jak Julia. Jody postanawiał ciągle, że odprowadzi go do domu i przywiąże w szopie, ale koziołek sam szukał cienia i kładł się na ziemi. Jelonek leżał obserwując Jody'ego ze swego zakątka jednym wielkim okiem, trzymając głowę w ulubiony sposób — przechyloną lekko. Mały, biały ogonek nie znał chwili spokoju, a cętkowana skóra drżała i marszczyła się w obronie przed muchami. Jody prędzej poradziłby sobie z pracą, gdyby jelonek umiał zachować spokój. Chłopiec bowiem lubił pracować mając go w pobliżu. Dostarczało mu to miłego uczucia, jakiego nie zaznawał dawniej w towarzystwie samej tylko motyki. Znów zabrał się ostro do roboty i był zadowolony z postępów. Zagony uciekały coraz dalej w tył. Gwizdał przy tym głośno. Zastanawiał się nad różnymi imionami dla jelonka. Starał się wybrać dla niego właściwe, ale żadne go nie zadowalało. Wszystkie znane mu psie imiona były do niczego. Ale Fodder-wing nie sprawi mu zawodu. Fodder--wing miał wielki talent do obmyślania imion dla swych ulubieńców. Miał szopa Rakietę, oposa Pusha, wiewiórkę Psika i papugę Pastora, skrzeczącą z żerdzi: „Pastor! Pastor!" Fodder- wing opowiadał, że papugi z lasu przybywały do Pastora brać ślub, ale Jody słyszał nieraz inne ptaki wykrzykujące to samo słowo. W każdym razie było to doskonałe imię. W ciągu dwóch tygodni, od chwili gdy Buck wrócił do domu, Jody wykonał mnóstwo roboty. Penny powracał do zdrowia, ale od czasu do czasu słabł i miewał bicie serca. Penny zapewniał, że był to skutek wężowego jadu, ale mama Baxter sądziła, że jest to raczej febra, i dawała mu do picia odwar z liści cytrynowych. Jak miło było widzieć 235 go znów na nogach i odczuwać pewność, że już nic mu nie grozi! Jody starał się jak najbardziej oszczędzać sił ojca. Tak dobrze było mieć jelonka, nie odczuwać tępego bólu samotności, jak to mu się tak często zdarzało dawniej. Był też ogromnie wdzięczny matce za to, że tolerowała obecność zwierzątka. Jedyną troską było to, że jelonek wypijał dużo mleka. W gruncie rzeczy musiał być dla niej zawadą. Któregoś dnia wszedł do domu i odnalazł garnek z ciastem kukurydzianym przygotowanym do wypieku chleba. Opróżnił naczynie do dna. Od tego czasu zjadał wszystko, co mu się nawinęło: zielone liście, mąkę kukurydzianą z wodą, kawałki sucharów. Musiano wiązać go w szopie podczas posiłków w domu. Bódł bowiem, beczał i wytrącał talerze z rąk. A kiedy Jody i Penny śmieli się z tych wybryków, potrząsał porozumiewawczo głową. Z początku psy ujadały na jelonka, ale potem przyzwyczaiły się do niego. Mama Baxter znosiła go, lecz nie darzyła szczególną sympatią. Jody nieraz zachwycał się jego urodą. — Prawda, że ma piękne ślepia, mamo? — Piękne, ale po to, by dostrzec z daleka patelnię z kukurydzą! — A czy to nie jest kusy, głupi ogonek, mamo? — Wszystkie jelenie ogony wyglądają tak samo. — Ale powiedz, czy nie jest kusy i głupiutki? — Co to, to prawda! Rzeczywiście jest głupiutki! Słońce zbliżało się do zenitu. Jelonek przydreptał na pole batatów, ogryzł kilka młodych pędów, powrócił na ostatni zagon i znalazł nowe, cieniste miejsce pod dziką wiśnią. Jody przerwał pracę. Pozostało mu jeszcze do okopania półtora zagona. Był spragniony i skoczyłby chętnie do domu napić się wody, ale zajęłoby mu to zbyt wiele czasu. Prawdopodobnie obiad będzie nieco później. 236 Znów zabrał się ostro do motyki, usiłując kopać ostrożnie, by nie uszkodzić batatów. Gdy miał słońce nad głową, kończył właśnie połowę zagonu, a jeden cały, który został do okopania, naigrawał się zeń w żywe oczy. Za chwilę matka uderzy w żelazną obręcz wiszącą przy drzwiach kuchennych. Będzie musiał skończyć robotę. Penny zdecydował, że czas pracy należy wykorzystać w pełni. I jeśli okopywanie nie zostanie ukończone przed obiadem, żegnajcie odwiedziny u Fodder-winga! Nagle Jody usłyszał kroki za ogrodzeniem. Nadszedł Penny i zatrzymał się, przyglądając mu się. — Dużo batatów, prawda, synu? — Do diabła i trochę... — Strach pomyśleć, że na przyszły rok o tej samej porze nic z nich nie zostanie. Twój ulubieniec, który tu leży pod wiśnią, czeka na swoją część. Pamiętasz, ileśmy mieli kłopotu przed dwoma laty z jeleniami, które dobierały się do kartofli? — Tato! Nie mogę sobie poradzić! Przez cały ranek nie usiadłem ani na chwilę, a został mi jeszcze jeden zagon. — Posłuchaj, Jody, co ci powiem. Ani mi się śni zwalniać cię z roboty, lecz mogę zawrzeć z tobą umowę. Idź po świeżą wodę dla matki, a ja skończę z batatami dziś wieczorem. Męczy mnie wdrapywanie się pod górę. Myślę, że to jest uczciwy interes? Jody odłożył motykę i puścił się pędem do domu po wiadra. Penny krzyknął za nim: — A nie napełniaj ich z czubem! Koźlę nie ma siły starego kozła. Już same wiadra były ciężkie. Były wydrążone w drzewie cyprysowym, a nosidło wyciosał Penny z gałęzi dębu. Jody położył nosidło na ramionach i ruszył w drogę. Jelo- 237 ??? pobiegł za nim. W rozpadlinie było ponuro i cicho. Wczesnym rankiem i wieczorem docierało tu więcej światła słonecznego niż w południe, korony bowiem liściastych drzew nie przepuszczały prostopadłych promieni słońca. Ptaki milczały. Wokoło piaszczystej krawędzi czyściły sobie piórka i spożywały obiad. Po południu sfruwały na dół, do wodopoju. Przylatywały tu gołębie, sójki, papugi i przepiórki, pliszki i kolibry. Jody tak bardzo się spieszył, że nieomal stoczył się po zboczu na dno zielonkawej wody. Jelonek pędził za nim. Przeszli razem staw w bród. Jelonek pochylił pyszczek i pił. Jody marzył o takim widoku. Powiedział do swego ulubieńca: — Zobaczysz, zbuduję sobie tutaj kiedyś dom. Postaram się o łanię dla ciebie i zamieszkamy nad stawem. Żabka wyskoczyła z iłu i jeleń cofnął się wystraszony. Jody roześmiał się i ruszył pod górę na przełaj zboczem do koryta z wodą do picia. Pochylił się i pił. Jelonek, naśladując go, chłeptał wodę i przesuwał pyszczek wzdłuż krawędzi koryta. W pewnej chwili głowa jego znalazła się tuż obok twarzy Jody'ego, który naśladował jelonka i dla dotrzymania mu towarzystwa chłeptał wodę tak jak jego przyjaciel. Podniósł głowę i wytarł usta. Jelonek również podniósł łeb, a krople wody kapały mu z pyszczka. Jody napełnił wiadra kubkiem wiszącym stale obok koryta. Wbrew ostrzeżeniu ojca nalał wody do wiader prawie do pełna i chciał tak donieść je do domu. Przyklęknął i podstawił ramiona pod jarzmo. Lecz kiedy wstał, nie mógł się wyprostować pod ciężarem. Wylał więc część wody i wtedy dopiero zdołał się dźwignąć i wejść pod górę. Drewniane nosidło wpijało się w ramiona. Plecy bolały go dotkliwie. W połowie drogi do domu musiał przystanąć, postawić wiadra na ziemi i wylać jeszcze trochę wody. 238 Jelonek zagłębił z zaciekawieniem nos w wiadrze. Szczęście, że matka się o tym nie dowie. Nie mogła bowiem nigdy zrozumieć, że jelonek jest czysty, i nie chciała zgodzić się z tym, że ślicznie pachnie. Kiedy Jody wrócił do domu, zastał rodziców przy stole. Nalał wody do naczyń i przywiązał jelonka. Zaczerpnął z wiadra dzban wody do picia przy obiedzie. Ale tak się napracował, taki był zgrzany i zmęczony, że stracił apetyt. Był z tego jednak zadowolony, bo mógł sporą część swojej porcji obiadowej zachować dla jelonka. Na drugie danie była pieczeń niedźwiedzia, mocno osolona dla ochrony przed zepsuciem. Pieczeń z niedźwiedziej łapy była twarda, łykowata, ale Jody pomyślał, że smaczniejszą jest od wołowiny i wcale nie ustępuje mięsu jelenia. Zadowolił się zjedzeniem mięsa i jarzyn, a deser i mleko zachował dla jelonka. Penny rzekł: — Mieliśmy szczęście, że to młody miś przylazł tutaj pod sam nos. Byłoby gorzej, gdyby to był stary, wielki samiec. W porze rui mięso starego niedźwiedzia jest niejadalne. Bo trzeba ci, Jody, wiedzieć, że pora godowa niedźwiedzi przypada na lipiec, a zapamiętaj sobie raz na zawsze, że mięso samca w tym okresie jest nic niewarte. Toteż nie strzelaj do niego nigdy w tym czasie, chyba że będziesz do tego zmuszony. — A dlaczego mięso nie nadaje się do jedzenia? — Tego nie wiem! Może dlatego, że podczas zalecanek niedźwiedzie są podrażnione i złe... — Tak jak Lem i 01iver? — Jak Lem i 01iver. Gardziel im się nadyma, a może i śledziona, i wygląda na to, jakby ta wściekłość rozlewała się po całym cielsku. 239 Mama Baxter powiedziała: — To samo jest z odyńcem. Tylko że u niego trwa to cały rok. — Tato, a czy niedźwiedzie-samce walczą ze sobą? — Okropnie! Samice zaś stoją na uboczu i przyglądają się walce. — Jak Twink Weatherby... — Jak Twink Weatherby! A potem samica odchodzi ze zwycięzcą. W ciągu lipca, a czasem w sierpniu, zwierzęta łączą się w pary. Następnie samce odchodzą, a niedźwiadki przychodzą na świat w lutym. I wyobraź sobie, że taka bestia jak Kosołapy potrafi zjeść własne młode, kiedy się do nich dobierze. Oto jeszcze jeden powód, dla którego nienawidzę niedźwiedzi. Jest w nich coś przewrotnego. Mama Baxter zwróciła się do Jody'ego: — Uważaj dziś w drodze do Forresterów. Strzeż się niedźwiedzia w czasie rui. A Penny dodał: — Miej oczy zawsze otwarte! Bezpieczny jesteś, kiedy pierwszy zauważysz zwierza, ale nie próbuj nigdy go zaskoczyć. Ów grzechotnik napadł na mnie właśnie dlatego, że go zaskoczyłem i nie miał czasu zatroszczyć się o własną skórę. — Ty byś usprawiedliwił nawet samego czarta! — powiedziała mama Baxter. — Pewnie że tak. Przypisujemy przecież diabłom własną przewrotność, ludzką. Matka zapytała podejrzliwie: — Czy Jody skończył okopywanie? Penny rzekł wymijająco: — Dotrzymał umowy. Zrobił oko do Jody'ego, a syn odpowiedział rzucając 240 porozumiewawcze spojrzenie na ojca. Nie trzeba koniecznie wyjaśniać matce subtelnej różnicy między robotą a umową. Mama Baxter nie należała przecież do przymierza mężczyzn. — Czy mogę już iść, mamo? — zapytał Jody. — Zobaczymy! Przydałoby mi się trochę drzewa. — Mamo, nie szukaj dla mnie nowych zajęć. Nie chcesz chyba, żeby mnie pożarły niedźwiedzie, jeśli będę późno wracał do domu! — Spróbuj tylko wrócić po zachodzie słońca, a pożałujesz, żeś się raczej nie spotkał z niedźwiedziem. Jody napełnił skrzynię opałem i był już gotów do drogi. Matka dała mu czystą koszulę i uczesała go. Oburzył się na zwłokę. Matka zaś powiedziała: — Chcę pokazać tym brudasom Forresterom, że ludzie powinni być czyści. Jody powiedział: — Wcale nie są brudni, żyją sobie wesoło i przyjemnie, a bawią się doskonale. Matka tylko chrząknęła pogardliwie. Jody wyprowadził jelonka z szopy, nakarmił go z ręki i podał mleko zmieszane z wodą. Wyszli razem. Jelonek biegł niekiedy za nim, czasem wyprzedzał go, robiąc małe wypady w krzaki i cofając się przed Jodym w udawanym popłochu. Czasem szedł tuż obok chłopca i to było najmilsze. Jody kładł lekko rękę na jego karku i dostosowywał krok swoich nóg do czterech nóg jelonka. Wyobrażał sobie, że jest również jelonkiem. Zginał kolana naśladując jego chód. Podnosił czujnie głowę do góry. Jody oderwał gałązkę i otoczył nią szyję jelonka — zdawało mu się, iż nawet matka musiałaby podziwiać jego ulubieńca. Na wypadek, gdyby wianek 241 zePsUł się w drodze, postanowił uwić nowy w powrotnej drod*e do domu. Na skrzyżowaniu dróg, w pobliżu opuszczonego wyrębu, jelonek zatrzymał się i zaczął węszyć. Nastroszył uszy. Kr?cił głową na wszystkie strony, wciągając nozdrzami powietrze. Gdy już ustalił kierunek, Jody skierował nos w 4 Samą stronę. Doszedł go silny, ostry smród. Jody uczuł, ze włosy stają mu dęba na głowie. Zdawało mu się, że dosłyszy jakiś cichy odgłos, a potem dźwięk przypominający zgrzytanie zębów. Miał ochotę dać drapaka i wrócić do domu. Ale dręczyłoby go przez całe życie pytanie, co to za °dgłosy. Powoli ruszył naprzód zakrętem drogi. Jelonek został w tyle i znieruchomiał. Jody zatrzymał się raptownie. W odległości stu jardów szły powoli drogą dwa nie-dźwiedzie-samce. Stały na zadnich łapach, spacerując jak ludzie ramię przy ramieniu. Ich spacer podobny był do tańca. Wyglądały jak para w kadrylu idąca obok siebie i PrzygotowująCa sie do wykonania następnej figury. Nagle jeder» z niedźwiedzi pchnął drugiego jak zapaśnik. Zaczęła się waika- Misie chwytały się przednimi łapami i warczały, a każdy usiłował dorwać się do gardzieli przeciwnika. Jeden z walczących przeciągnął pazurami przez łeb wroga. WarCzenie przeszło w ryk. Kilka minut trwały gwałtowne zapa$y? a potem niedźwiedzie znów ruszyły tanecznym kr°kiem, boksując się od czasu do czasu, poszturchując i odpierająC ciosy. Wiatr sprzyjał Jody'emu. Niedźwiedzie nie rtiogły go zwietrzyć w żaden sposób. Poczołgał się za nimi utrzymując dystans. Nie chciał stracić ich z oczu. Spodziewał się, że doprowadzą pojedynek do końca. Ale miałby porządnego stracha, gdyby któryś z nich po skońCzonej walce zabrał się do niego. Doszedł do wniosku, ze niedźwiedzie walczyły już od dłuższego czasu i opadły 242 z sił. Na piasku widać było ślady krwi. Każde następne zwarcie było mniej gwałtowne, każdy spacer, ramię przy ramieniu, odbywał się znacznie wolniej. Gdy tak się przyglądał, wyszła z gęstwiny samica, a za nią trzy samce. W milczeniu sunęły gęsiego drogą. Walcząca para pokręciła głowami i włączyła się do szeregu. Jody stał nieruchomo tak długo, aż poważny i zarazem zabawny orszak znikł mu z oczu. Zawrócił i pobiegł do skrzyżowania dróg. Jelonka nie było nigdzie widać. Jody krzyknął i zwierzątko wynurzyło się z przydrożnych zarośli. Pobiegli drogą wiodącą do Forresterów. Teraz dopiero, gdy już było po wszystkim, zdziwił się Jody własnej odwadze. Skończyło się, niestety! A chętnie poszedłby jeszcze raz na to widowisko, bo nie wszyscy ludzie mają możność obserwowania dzikich zwierząt w ich życiu prywatnym. „A tom się napatrzył!"— pomyślał. Dobrze jest być dorosłym, widzieć i słyszeć wszystko to, co widzą i słyszą prawdziwi mężczyźni, tacy jak Penny i Buck. Oto dlaczego lubił leżeć na brzuchu, na podłodze w domu albo na ziemi przed ogniskiem, podczas rozmowy starszych. Wszyscy oni widzieli niezwykłe rzeczy, a im który był starszy, tym więcej miał do opowiedzenia. Jody poczuł, że sam przystał jak gdyby do tajnego stowarzyszenia dorosłych mężczyzn. Teraz miał własną opowieść na zimowe wieczory. Ojciec powie: „Jody, opowiedz o tym, jakeś widział dwa niedźwiedzie walczące na drodze!"... Przede wszystkim miał co opowiedzieć Fodder-wingowi. Pobiegł znów, pragnąc jak najszybciej zanieść przyjacielowi swą opowieść. Chciał zrobić mu niespodziankę. Umyślił sobie, że pójdzie do Fodder-winga do lasu albo za dom, 243 do jego ulubieńców, lub podejdzie do łóżka, jeśli będzie jeszcze chory. A jelonek pójdzie za nim. Na twarz Fodder--winga spłynie dziwna jasność. Dźwignie kalekie ciało, wyciągnie dobrotliwą dłoń i popieści jelonka. Uśmiechnie się i wyrazi tym uśmiechem, że rozumie, jak bardzo Jody jest szczęśliwy. A potem przemówi. Może to będą dziwne słowa, ale na pewno piękne. Znalazł się na gruntach Forresterów i wbiegł pod dębami na rozległe podwórze. Dom był pogrążony we śnie. Komin nie dymił. Nie widać było psów, tylko jeden zawył w budzie za domem. Forresterowie zapewne spali z powodu popołudniowego upału. Zazwyczaj odbywali drzemkę poobiednią na podwórzu, w cieniu drzew lub na ganku. Jody zatrzymał się i zawołał: — Fodder-wing! To ja, Jody! Pies w budzie zaskomlał. Skrzypnęło krzesło na drewnianej podłodze wewnątrz domu. W drzwiach ukazał się Buck. Spojrzał na Jody'ego i położył dłoń na wargach na znak milczenia. Patrzył, lecz jakby nie widział. Jody'emu zdawało się że Buck jest pijany. Wyjąkał: — Przyszedłem odwiedzić Fodder-winga. Chciałem mu pokazać mojego jelonka! Buck kiwnął przecząco głową, jak gdyby odpędzał natrętną osę albo własne myśli. Znów położył dłoń na ustach. — Umyślnie przyszedłem — powiedział Jody. — On umarł — rzekł Buck. Jody nie zrozumiał tych słów. Były jak dwa suche brązowe liście, które krążyły za nim w powietrzu. Lecz towarzyszył im chłodny powiew. Stał jak odrętwiały. Powtórzył zmieszany: — Przyszedłem go zobaczyć! — Przychodzisz za późno. Wezwałbym cię, gdyby 244 starczyło czasu. Ale nawet na wezwanie doktora było już za późno. Przed minutą jeszcze oddychał, a po chwili już go nie było. Jakbyś świeczkę zdmuchnął. Jody spojrzał na Bucka i Buck ogarnął go spojrzeniem. Odrętwienie przekształciło się w paraliż. Nie odczuwał smutku, tylko osłabienie i mróz w kościach. Fodder- wing nie był ani żywy, ani umarły. Po prostu go nie było! Buck rzekł ochrypłym głosem: — Możesz wejść i popatrzeć na niego. Najpierw Buck powiedział, że Fodder-wing zgasł jak płomyk świeczki, a teraz znów powiada, że jest w domu. Wszystko to było niezrozumiałe. Buck zawrócił do domu. Spojrzał za siebie, wzywając Jody'ego otępiałym spojrzeniem. Jody cichutko, stawiając krok za krokiem, wstąpił powoli na schody i wszedł za Buckiem do domu. Wszyscy męscy członkowie rodziny zgromadzeni byli w pokoju. Czuli się zespoleni, gdy tak siedzieli ponuro bez ruchu. Byli podobni do odłamków wielkiej, ciemnej skały, rozłupanej na oddzielne bloki. Stary Forrester zmierzył Jody'ego takim spojrzeniem, jak gdyby ujrzał obcego człowieka, i odwrócił głowę. Lem i Mill- wheel również patrzyli milcząco na Jody'ego, inni bracia nie poruszyli się nawet. Zdawało się Jody'emu, że Forresterowie patrzą na niego przez ścianę, która wyrosła między nimi. Jego widok sprawiał im przykrość. Buck wziął go za rękę i zaprowadził do wielkiej sypialni. Usiłował coś powiedzieć, lecz głos mu się załamał. Stanął i chwycił Jody'ego za ramię. — Trzymaj się — powiedział. Zagubiony pośrodku wielkiego łóżka, leżał Fodder-wing z zamkniętymi oczyma. Był jeszcze mniejszy niż wówczas, gdy sypiał na swoim tapczanie. Okryty był prześcieradłem aż pod brodę. Ręce miał złożone na piersi, a niezgrabnie 245 skrzyżowane dłonie odchylały się na bok jak za życia. Jody'ego ogarnęło przerażenie. Obok łóżka siedziała pani Forrester kołysząc się i zakrywając twarz fartuchem. — Straciłam mego chłopca — powiedziała — moje biedne, kalekie dziecko! — Znów zakryła twarz i kołysała się z boku na bok. — Pan Bóg jest okrutny! O, surowy jest Pan! — zawodziła. Jody chciał uciec. Przerażała go koścista twarz na poduszce. To był Fodder-wing, a zarazem to nie był on. Buck pchnął go w stronę łóżka. — On już nie słyszy, ale przemów do niego. Coś dławiło Jody'ego w gardle. Brak mu było słów. Fodder-wing był blady jak świeca. Nagle znów stał się bliski. Jody szepnął: — Hej! Wraz ze słowem zniknęło odrętwienie. Lecz gardło było jak zduszone sznurem. Milczenie Fodder-winga było nie do zniesienia. Teraz zrozumiał. To była śmierć. Śmierć była milczeniem nie dającym odpowiedzi. Fodder-wing już nigdy nie odezwie się do niego. Odwrócił się i ukrył twarz na piersi Bucka. Przytuliły go wielkie ramiona. Długą chwilę stał bez ruchu. — Wiedziałem, że będziesz cierpiał — rzekł Buck. Opuścili pokój. Stary Forrester wezwał Jody'ego skinieniem głowy. Jody zbliżył się do staruszka, a ten pogłaskał go po ramieniu. Wskazał dłonią na gromadę zamyślonych mężczyzn. — Czy to nie dziwne? — powiedział. — Dalibyśmy sobie jakoś radę bez każdego z tych chłopców, a tego jedynego właśnie, bez którego trudno nam się obejść, zabrakło. — I dodał żywo: — A był taki maleńki, nie wadził nikomu... 246 Opadł z powrotem na fotel, rozmyślając o dziwnych zrządzeniach losu. Jody czuł, że swoją obecnością sprawia im ból. Wyszedł na podwórze. Podreptał za dom. Znajdowali się tu ulubieńcy Fodder-winga, zamknięci w klatkach, zapomniani. Pięciomiesięczny niedźwiadek, sprowadzony, by zabawić Fodder-winga podczas choroby, przykuty był łańcuchem do słupa. Krążył dokoła niego, aż łańcuch zwinął się i niedźwiadek przywarł do pala. Miska z wpdą była przewrócona. Na widok Jody'ego niedźwiedź położył się i poturlał na grzbiecie, wydając okrzyk podobny do głosu dziecka. Wiewiórka odbywała swą nieskończoną wędrówkę. Nie miała w klatce ani jadła, ani wody. Opos drzemał w skrzyni. Papuga Pastor skakała na zdrowej nodze i tłukła dziobem w podłogę klatki. Szopa nie było widać. Jody wiedział, gdzie Fodder-wing przechowuje worki z orzechami i kukurydzą dla swoich zwierząt. Bracia zmajstrowali mały karmnik i dbali o to, by stale był pełny. Jody nakarmił i napoił bezradne stworzenia. Ostrożnie zbliżył się do niedźwiadka. Wprawdzie miś był mały i tłuściutki, ale Jody nie był pewny, czy nie wysunie ostrych pazurów. Niedźwiadek skomlał, a Jody wyciągnął rękę. Miś objął ją czterema łapami i tulił się rozpaczliwie, trąc czarnym nosem o ramię chłopca. Jody rozplatał mu łańcuch i przyniósł miskę wody. Niedźwiadek pił chciwie, a potem łapami podobnymi do rąk Murzyniątka wyjął Jody'emu naczynie z dłoni i przechylił je wylewając sobie na brzuch resztę wody. Jody roześmiałby się z całego serca, gdyby nie był tak przygnębiony. Ale i to sprawiło mu ulgę, że mógł zatroszczyć się o zwierzęta i otoczyć je, choćby na krótki czas, tą opieką, jakiej im już nigdy nie użyczy ich pan. Ogarnął go niepokój o ich los. 247 Bawił się z nimi w roztargnieniu. Znikła bez śladu żywa radość, jaką odczuwał wtedy, gdy bawił się nimi razem ze zmarłym przyjacielem. Kiedy szop Rakieta przybiegł z lasu dziwnym, nierównym truchtem, poznał Jody'ego, wlazł mu po nogach na ramię, wydał piskliwy okrzyk i potargał mu włosy ruchliwymi, cienkimi palcami, Jody tak przejmująco i boleśnie zatęsknił za Fodder-wingiem, że aż położył się na ziemi i zaczął kopać ją nogami. Ból przekształcił się w tęsknotę za jelonkiem. Jody wstał, przyniósł garść orzechów dla szopa, by go czymś zająć, i ruszył na poszukiwanie swego ulubieńca. Znalazł go za krzakiem mirtowym, gdzie jelonek, nie dostrzeżony, mógł widzieć wszystko dokoła. Jody pomyślał, że jelonek jest spragniony, więc przyniósł mu wody w misce niedźwiadka. Jelonek obwąchał naczynie, ale nie chciał pić. Jody miał ochotę nakarmić go garścią kukurydzy z obfitych zapasów Forresterów, lecz doszedł do przekonania, że byłoby to nieuczciwe. Zresztą najprawdopodobniej jelonek ma za słabe zęby, by żuć twarde ziarna. Usiadł pod dębem i przytulił jelonka do siebie. Była to pociecha, której nie można było zaznać we włochatych ramionach Bucka. Zastanawiał się również, czy jego sympatia dla zwierząt Fodder- winga osłabła wskutek śmierci przyjaciela, czy też dlatego, że jelonek skupił na sobie całe jego uczucie. Zwrócił się do niego: __ Nje oddałbym ciebie za nie wszystkie, razem z niedźwiadkiem! Ogarnęło go wzruszenie. Uroki wszystkich zwierząt Fodder-winga nie mogły zmniejszyć jego przywiązania do jelonka. Dzień dłużył się nieskończenie. Jody'emu przyszło na myśl, że coś jeszcze nie zostało zrobione. Wprawdzie 248 Forresterowie nie zwracali na niego uwagi, odczuł jednak, że pragną, by pozostał. Buck pożegnałby się na pewno, gdyby przypuszczał, że Jody odejdzie. Słońce spłynęło za stare dęby. Matka będzie się gniewała. Lecz mimo to czekał na coś, na znak pożegnania. Był niewidzialną nicią przywiązany do Fodder-winga, do woskowobiałej twarzy i jakiś wewnętrzny głos sprawiał, że musiał czekać, aż coś uwolni go od tej więzi. O zmierzchu Forresterowie wyszli z domu i w milczeniu zabrali się do zajęć wieczornych. Z komina popłynął dym. Zapach drzewa zmieszał się z wonią smażonego mięsa. Jody przyłączył się do Bucka, prowadzącego krowy do wodopoju. — Dałem jeść i pić niedźwiadkowi, wiewiórce i innym zwierzętom... Buck trącił batem jałówkę. Powiedział: — Przyszło mi to dzisiaj na myśl, ale potem znów mnie jakoś zamroczyło... — Czy mogę pomóc? — zapytał Jody. — W tym domu nie brak rąk do pracy. Raczej pomóż mamie, jak to czynił Fodder- wing. Podtrzymaj ogień i tak dalej... Jody wszedł niechętnie do domu. Unikał widoku drzwi sypialni. Były przymknięte. Pani Forrester stała przy palenisku. Oczy miała zaczerwienione. Co chwila odrywała się od zajęcia i brzeżkiem fartucha dotykała oczu. Kosmyki siwych włosów były wilgotne i gładko zaczesane, jak gdyby na cześć gościa. — Chciałbym pani pomóc — powiedział Jody. Odwróciła się z łyżką w ręku. — Stałam tu i myślałam o twojej matce. Pochowała tyle dzieci, ile moich zostało przy życiu. Znękany i strapiony, dokładał w milczeniu drew do 249 ognia. Coraz silniej targał nim niepokój. A jednak nie mógł odejść. Posiłek był- prawie tak skąpy jak u Baxterów. Pani Forrester machinalnie nAkrywała do stołu. — Zapomniałam naparzyć kawy — powiedziała. — Może napiliby się kawy, skoro nie chcą jeść. Napełniła garnek i postawiła na ogniu. Forresterowie wracali jeden po drugim, wchodzili do bocznego przedsionka, myli twarz i ręce, czesali brody. Wszystko odbywało się w całkowitej ciszy, bez zwykłych żartów i kuksańców, bez głośnego tupania. Zgromadzili się przy stole jak nieprzytomni. Stary Forrester wyszedł z sypialni i rozejrzał się dokoła błędnym wzrokiem. — Czy to nie dziwne?... — powiedział. Jody usiadł obok pani Forrester. Podawała talerze z mięsem i nagle wybuchnęła łkaniem: — O Boże miłosierny! Nakryłam również dla niego... — Mamo — odezwał się Buck — Jody zje porcję Fodder-winga i wyrośnie może na takiego olbrzyma jak ja. Prawda, chłopcze? W skupieniu spożywali kolację. Nasyceni, ze wstrętem odsunęli talerze. Pani Forrester powiedziała: — Nie mam dzisiaj ochoty na zmywanie naczyń... i wy chyba również... Zostawmy to na jutro. „Wobec tego — pomyślał Jody — ranek przyniesie ulgę". Pani Forrester rzuciła okiem na talerz Jody'ego. — Dlaczego nie zjadłeś sucharów i nie tknąłeś mleka? Powiedz, chłopcze, może ci nie smakuje? — To dla jelonka, zawsze zostawiam mu część obiadu. — Biedne dziecko! — szepnęła. I znów zaczęła lamentować: — Mój chłopiec tak chciał zobaczyć twojego jelonka! Nie przestawał o nim mówić. „Jody ma teraz braciszka" — mawiał. 250 Coś zdławiło Jody'ego w przełyku. Z trudem wyjąkał: — Właśnie dlatego przyszedłem tutaj. Chciałem, żeby Fodder-wing wybrał imię dla jelonka. — A widzisz! — zawołała. — Właśnie, że go już nazwał! Powiedział mi niedawno o tym, że wybrał imię. „Jelonek tak ładnie porusza ogonkiem — powiada — jak małą, białą chorągiewką. Gdybym ja miał — powiada — jelonka, nazwałbym go Flag*. Jelonek Flag, oto, jakbym go nazwał". Jody powtórzył: — Flag!... Pomyślał, że się rozpłacze. „Fodder-wing mówił o mnie i nadał imię jelonkowi!" — Pójdę i nakarmię Flaga. Wyszedł na dwór ze szklanką mleka i sucharami. Fodder-wing wydawał się znów żywy i bliski. — Flag, do mnie! — zawołał. Jelonek przybiegł. Zdawało się Jody'emu, że jelonek zna to imię, a może znał je zawsze... Zamoczył suchary w mleku i nakarmił Flaga. Mokry, miękki pyszczek Flaga przesuwał się miękko po jego dłoniach. Jody wrócił do izby. Jelonek ruszył za nim. — Czy Flag może wejść? — zapytał. — Prosimy bardzo! Usiadł sztywno w kącie na trój nożnym stołku Fodder--winga. Stary Forrester powiedział: — Byłoby mu przyjemnie, gdybyś pozostał z nim tej nocy. Oto, czego spodziewali się po nim! * F 1 a g (ang.) — chorągiew. 251 __ Byłeś jego jedynym przyjacielem. Nie pochowaliśmy go rano, bo ciebie jeszcze nie było... Jody zrzucił z siebie troskę i niepokój o matkę i ojca, jak znoszoną koszulę. Te sprawy w tej chwili nie miały znaczenia. Pani Forrester poszła do sypialni, by czuwać przy Fodder-wingu. Jelonek łaził po pokoju, obwąchując po kolei obecnych, a potem wyciągnął się na podłodze obok Jody'ego. Mrok był nieomal namacalny, wtargnął do izby, zwiększając smutny nastrój. Siedzieli zgarbieni, przytłoczeni smutkiem, który rozwiać mógł jedynie płynący czas. O dziewiątej Buck podniósł się i zapalił świecę. O dziesiątej rozległ się tętent konia na podwórzu. Był to Penny na Cezarze. Puścił konia luzem i wszedł do domu. Stary Forrester, jako głowa rodziny, wstał na powitanie gościa. Penny rzucił okiem na posępne twarze. Starzec wskazał palcem uchylone drzwi sypialni. __ Fodder-wing? — zapytał Penny. Stary Forrester skinął głową. — Żyje jeszcze, czy...? — Umarł. — Przeczuwałem to. Domyśliłem się, kiedy zobaczyłem, że Jody nie wraca... Położył dłoń na ramieniu starca. __ Współczuję wam bardzo. Powitał kolejno braci Forresterów. Prosto i szczerze zwrócił się do Lema: — Dzień dobry, Lem! Lem zawahał się. — Jak się masz, Penny. Mill-wheel podsunął Penny'emu swoje krzesło. — Kiedy to się stało? — zapytał Penny. 252 — Dziś o świcie. — Mama poszła go zapytać, czy zje coś na śniadanie... — Męczył się już od dwóch dni, chcieliśmy wezwać doktora Wilsona, ale wyglądało na to, że jest lepiej... Rozmowa zerwała wszystkie tamy. Fala słów niosła ulgę. Goiła bolesne rany. Penny słuchał poważnie, kiwając od czasu do czasu głową. Kiedy skończyli i uspokoili się trochę, Penny rozpoczął opowieść o śmierci swoich bliskich. Słowa jego niosły przypomnienie, iż życie nikomu nie szczędzi ciężkich prób. Boleśnie doświadczone serca doznały ulgi, gdy ktoś dzielił z nimi smutek i cierpienie. Lżej było znieść ból. Buck powiedział: — Jody chciałby pewnie posiedzieć sam na sam z Fodder-wingiem? Kiedy Jody'ego wprowadzono do pokoju i zamknięto drzwi, ogarnęło go przerażenie. W dalekim, mrocznym kącie siedziało coś, co skradało się owej nocy w puszczy, kiedy wąż ugryzł Penny'ego. — Czy Flag może również wejść? Zgodzili się. Jelonek przyszedł do swego pana. Jody siedział na brzeżku krzesła, wygrzanego przez panią Forrester. Położył ręce na kolanach i ukradkiem spoglądał na twarz zmarłego przyjaciela. Na stole, w głowach łóżka, paliła się świeczka. W chwilach gdy chwiał się płomyk, zdawało się Jody'emu, że to błyszczą źrenice Fodder--winga. Lekki powiew wiatru płynął przez pokój. Prześcieradło uniosło się, jak gdyby pod tchnieniem oddechu Fodder-winga. Czas płynął i strach Jody'ego przemijał. Usiadł swobodnie na krześle, a kiedy pochylił się nieco głębiej, Fodder-wing wyglądał jak ktoś bliski. A jednak ów ktoś, kto, leżał na łożu śmierci, nie był Fodder-wingiem. Była to jakaś leżąca w milczeniu obca postać, o zapadłych 253 policzkach, oświetlonych płomykiem świecy. Fodder-wing był gdzie indziej. Tam, wśród drzew i krzaków, szedł potykając się niezdarnie i wiodąc za sobą ulubionego szopa. Tylko patrzeć, jak wejdzie rozkołysanym krokiem do domu, za chwilę rozlegnie się jego głos. Jody zerknął znów na skrzyżowane, kalekie ręce, które trwały w niewzruszonym spokoju, i rozpłakał się bezdźwięcznie. Migający płomyk świeczki działał usypiająco. Oczy Jody'ego były zmęczone. Usiłował walczyć z sennością, otrząsał się, ale nadeszła chwila, kiedy senność zwyciężyła. Śmierć, cisza i sen stopiły się w jedno... Obudził się o świcie z uczuciem bólu w sercu. Doszedł go głos stukania młotkiem. Ktoś w nocy przeniósł go i położył w nogach łóżka. Oprzytomniał szybko. Fodder-- winga nie było. Jody wstał i ruszył do pokoju. Nie zastał nikogo. Wyszedł na dwór. Penny przybijał gwoździami wieko trumny, skleconej z sosnowych desek. Forresterowie stali obok. Pani Forrester płakała. Nikt nie odezwał się do Jody'ego ani słowem. Penny wbijał ostatni gwóźdź. — Jesteście gotowi? — zapytał. Skinęli głowami. Buck, Mill-wheel i Lem wysunęli się naprzód. Buck powiedział: — Zaniosę sam. Wziął trumnę na ramię. Starego Forrestera i Gabby'ego nie było. Buck skierował się w stronę łąk południowych. Pani Forrester szła za nim, prowadzona pod ramię przez ??-wheela. Reszta wlokła się za nimi. Kondukt zmierzał powoli w stronę łąk. Jody pamiętał, że Fodder-wing miał huśtawkę pod dębem. Ujrzał starego Forrestera stojącego obok huśtawki. On i Gabby mieli szpadle w rękach. W ziemi widniał świeżo wykopany dół. Wykopana ziemia leżała obok, ciemna i wilgotna. Łąka lśniła od porannej 254 rosy. Słońce witało świat świetlistymi palcami. Buck postawił trumnę i zsunął ją delikatnie w dół. Cofnął się. Forresterowie zawahali się. — Ojciec pierwszy — rzekł Penny. Stary Forrester podniósł łopatę i zepchnął grudę ziemi na trumnę Fodder-winga. Potem podał łopatę Buckowi, który w milczeniu rzucił drugą grudę. Narzędzie przechodziło z rąk do rąk. Kopiec wykopanej ziemi stopniał na mały kopczyk. Łopata znalazła się nagle w ręku Jody'e-go. Odrętwiały, zgarnął resztę ziemi i nasypał na grób. Forresterowie spoglądali na siebie, jakby jeszcze na coś czekając. Stary powiedział: — Penny, wychowano cię po chrześcijańsku. Spełń dobry uczynek, przemów. Penny zbliżył się do grobu, zamknął oczy i zwrócił twarz w stronę słońca. Forresterowie pochylili głowy. — Panie Boże Wszechmogący! Nie naszą jest rzeczą, ludzi śmiertelnych, określanie, co jest dobre, a co jest złe. Bowiem gdyby każdy z nas miał takie rozeznanie, nie przy-szłoby na świat owo kalekie, biedne i nierozumne dziecko. Uczynilibyśmy je wysokim i smukłym, zdolnym podołać trudom życia, na podobieństwo jego braci. Ale odpuść mi te słowa, Panie, sam raczyłeś wynagrodzić mu owe braki. Nauczyłeś go mowy zwierząt leśnych. Dałeś mu, o Panie, wiedzę głęboką, uczyniłeś go mądrym i delikatnym. Ptaki przychodziły doń, a dziki zwierz chadzał swobodnie w jego obecności. Wszelkie stworzenia tak go kochały, iż mógłby nawet wziąć na swoje kalekie ręce samicę żbika. Wolą Twoją było powołać go na tamten świat, gdzie kalectwo ciała i duszy niewiele znaczy. Lecz pozwól nam wierzyć, żeś wyprostował teraz owe nóżki 255 kalekie, nieszczęsne plecy i wątłe rączyny. Wielka nas radość ogarnia, że on porusza się teraz w królestwie Twoim jak każdy z nas tutaj na ziemi. I racz mu, dobry Panie Boże, użyczyć kilku papug lub wiewiórek czy szopa do towarzystwa, tak jak to było na tym padole. Bo każdy z nas jest na swój sposób samotny, a mamy nadzieję, iż on samotności nie zazna, skoro dane mu będą owe zwierzęta — jeśli sprowadzenie kilku stworzeń nie będzie dla Niebios nadmiernym utrudzeniem! I niech będzie wola Twoja na niebie i na ziemi. Amen. — Amen — mruknęli Forresterowie. Twarze mieli zroszone potem. Po kolei podchodzili do Penny'ego i mocno ściskali mu dłoń. Nagle skądsiś przybiegł szop Fodder--winga i przetoczył się po świeżo usypanej mogiłce. Zaskomlał żałośnie, a Buck wziął go na ręce. Gromada Forresterów ruszyła w stronę domu. Zakrzątnęli się koło Cezara, osiodłali go i Penny dosiadł konia posadziwszy Jody'ego za sobą. Jody zawołał jelonka, który na jego głos wynurzył się z zarośli. Nagle Buck wyszedł zza domu, trzymając w ręku małą klatkę. Podał ją Jody'emu. W klatce znajdowała się kulawa papuga Pastor. — Wiem, że twoja matka nie pozwoliłaby, żebyś wziął jedno z tych zwierząt, ale to ptaszysko nie sprawi wam kłopotu. Wystarczą mu okruchy ze stołu. Przyjm go na pamiątkę od Fodder-winga. — Dziękuję! Do widzenia! — Bywaj zdrów! Cezar poczłapał drogą wiodącą do polany Baxterów. Milczeli. Cezar przeszedł w kłusa, a Penny nie hamował go. Słońce stało wysoko. Jody'ego rozbolało ramię od dźwigania klatki. Dotarli do domu. Mama Baxter usłyszała 256 tętent Cezara i wyszła przed bramę na powitanie powracających. — Dość miałam zmartwienia o jednego, a tu na dobitkę znikacie obaj... Zsiedli z konia. — Spokojnie, spokojnie, staruszko — powiedział Penny. — Obowiązek nas zatrzymał. Mały Fodder-wing umarł, oddaliśmy mu ostatnią przysługę. — Tak? Szkoda, że to nie przydarzyło się temu kłótni-kowi, Lemowi... Penny puścił Cezara wolno na trawę i wszedł do domu. Śniadanie było przygotowane, lecz już wystygło. — Mniejsza o to — powiedział. — Zagrzej kawę! W roztargnieniu jedli posiłek. Penny odezwał się po chwili: — Pierwszy raz widzę rodzinę, która tak silnie przeżywa zgon swego bliskiego... — Nie wmawiaj we mnie, że te draby potrafią się przejmować czymkolwiek — rzekła matka. — Słuchaj, Ory, nadejdzie dzień, gdy się przekonasz, że serce ludzkie, każde serce ludzkie jest jednakowe. Cierpienie wszystkie serca dręczy tak samo. W różnych miejscach zostawia rozmaite ślady. A widzi mi się czasami, że tobie wyostrzyło jedynie język. Matka usiadła raptownie. — Mnie się zdaje — powiedziała — że to jest moja jedyna obrona... Penny odsunął talerz, zwrócił się do żony i pogłaskał ją po włosach. — Wiem. Bądź tylko bardziej wyrozumiała dla ludzi... 9 Roczniak ^Oj^dzLaŁ 18 Sierpień prażył bezlitośnie, lecz równocześnie był błogosławieństwem i wypoczynkiem. Niewiele było roboty i nie było z nią pośpiechu. Po deszczach dojrzewała kukurydza. Schła na łodygach i lada dzień należało przystąpić do zbiorów. Penny szacował na oko, że żniwo będzie piękne, prawdopodobnie około dziesięciu buszli* z akra.** Bataty rozrosły się bujnie. Dojrzało sorgo dla kur. Słoneczniki rosnące wzdłuż płotu, przeznaczone również na pokarm dla ptactwa domowego, miały korony wielkości talerzy. Pięknie obrodziła fasola, która stanowiła główne pożywienie Baxterów i była nieomal codziennym dodatkiem do mięsnej potrawy z dziczyzny. Równie pięknie zapowiadała się pasza na zimowe miesiące. Gorzej nieco było z polem orzechów ziemnych, lecz po zabiciu maciory Betsy przez Kosołapego nie było świńskiego przychówka * ? u s z e 1 — amerykańska miara objętości ciał sypkich = 35,5 1. **Akr^ anglosaska jednostka powierzchni ziemi = 4046,9 m2. 258 do tuczenia. Zaginione świnie w tajemniczy sposób powróciły do domu, a wraz z nimi jeszcze jedna młoda maciorka. Przerobiono na niej cechę Forresterów na cechę Baxte-rów. Penny przyjął ją jako propozycję zawarcia pokoju, bo takie było zapewne zamierzenie ofiarodawców. Trzcina cukrowa wypadła równie dobrze. Baxterowie wyglądali jesieni i chłodów, kiedy wykopie się bataty, zarżnie wieprze, zmiele kukurydzę na mąkę i wytłoczy trzcinę cukrową, aby stężyć jej sok na syrop, kiedy po okresie niedostatku nastąpi okres obfitości. Ostatecznie jedzenia nie brakowało nawet na przednówku, ale nie było ani urozmaicone, ani nie było go dużo, a co najważniejsze, nie miało się przyjemnego uczucia posiadania zapasów. Prawie co dzień jadało się potrawy z mąki i odrobiny mięsa, zależnie od tego, czy udawało się Penny'emu ustrzelić jelenia, dziką indyczkę czy wiewiórkę. Którejś nocy Penny schwytał tłustego oposa w sidła zastawione na podwórzu i zebrał kosz młodych batatów, by je upiec wraz z mięsem jako specjał. Zakrawało to na lekkomyślność, bo bataty były jeszcze małe i niedojrzałe. Słońce kładło ciężką dłoń na puszczy i na farmie. Matka źle znosiła upały. Penny i Jody, drobni i smukli, odczuwali tylko pewną senność i poruszali się jak muchy w miodzie. Pracowali więc razem rano, doili krowę, zadawali paszę koniowi, rąbali drzewo, przynosili wodę z rozpadliny, a potem byli wolni aż do wieczora. Matka gotowała gorący posiłek w południe, po czym przysypy-wała żar popiołem; zimna kolacja składała się z resztek obiadu. Jody stale odczuwał brak Fodder-winga. Za życia Fodder-wing był z nim, w jego myślach. Nawet na 259 odległość odczuwał jego przyjaźń. Teraz pociechą było to, że Flag pięknie rósł z dnia na dzień. Cętki jelonka znikały. Jak sądził Jody, było to znamię dojrzałości, lecz Penny bynajmniej nie dostrzegał tych zmian. Niewątpliwie jelonek zmądrzał bardzo. Penny powiedział, że największy mózg spośród leśnych zwierząt ma niedźwiedź, a zaraz po nim jeleń. Mama Baxter powiedziała: — Ten diabeł jest stanowczo za sprytny. A Penny: — Ależ, Ory, czy ci nie wstyd wspominać diabła?! — i mrugnął na Jody'ego. Flag nauczył się podnosić haczyk przy drzwiach i jeśli nie był przywiązany, wchodził do domu o każdej porze dnia i nocy. Ściągnął poduszkę z łóżka Jody'ego i tak długo ją tarmosił, aż pękła i pierze rozsypało się po Całym domu, wszędzie, nawet na półmisku z budyniem. Zaczął również bawić się z psami. Julia miała zbyt wiele godności, by zdobyć się na coś więcej niż ospałe machanie ogonem w chwilach, gdy Flag trącał ją i zachęcał do zabawy, lecz Rip warczał, krążył dokoła Flaga i groźnie szczerzył zęby, udając, że chce go ugryźć. Flag wówczas wierzgał nogami, machał pięknym ogonkiem, kiwał głową i nagle, bezczelnie, jednym susem przeskakiwał parkan i pędził drogą. Najbardziej jednak lubił zabawy z Jodym. Walczyli ze sobą, bodli się głowami, urządzali wyścigi, aż matka oburzyła się twierdząc, że Jody schudł jak wąż. Pod koniec sierpnia, późno po południu, Jody poszedł po świeżą wodę na kolację. Towarzyszył mu Flag. Sumak kwitł, a mącznia pokryła się białymi i pomarańczowymi kwiatami w kształcie orchidei. Na pierwszych purpuro- 260 wych pączkach dzikiej wanilii siedziały motyle rozchylając powoli skrzydła, jakby czekały, aż pąki otworzą się same i ukażą nektar. Z grochowiska znów płynął gromadny, słodki głos przepiórek. Słońce zachodziło wcześniej. W narożniku ogrodzenia, tam gdzie stara droga hiszpańska skręcała na północ, by ominąć jar, płynęło przez korony dębów szafranowe światło, czyniąc ze zwisającego luźno hiszpańskiego mchu świetlistą zasłonę. Jody zatrzymał się raptownie, trzymając dłoń na głowie jelonka. Zdało mu się, że przez nasłonecznioną zasłonę pędzi rycerz w hełmie. Gdy Jody zrobił krok naprzód, znikł rycerz i jego koń, jakby ich ciała nie były grubsze od zasnuwającej ich świetlistej zasłony. Gdy Jody cofnął się, zjawili się znów. Westchnął głęboko. Był to na pewno Hiszpan Fodder-winga. Jody nie był pewien, czy przestraszył się, czy nie. Chciał pobiec do domu, mając na usprawiedliwienie to, że widział ducha. Ale płynęła w nim krew Penny'ego, zmusił się więc do pójścia wolno naprzód aż do miejsca, w którym ukazało się widmo. Po chwili prawda wyszła na jaw. Splot gałęzi i mchu wywołał tę zjawę. Chłopiec potrafił teraz odróżnić wyraźnie to, co miało być koniem, rycerzem i hełmem. Serce uspokoiło się, a jednak pozostał osad rozczarowania. Lepiej było nie znać prawdy, odejść i wierzyć nadal. Ruszył w stronę jaru. Wawrzyn kwitł wciąż jeszcze, wypełniając rozpadlinę swym zapachem. Jody zatęsknił za Fodder-wingiem. Nie dowie się już nigdy, czy jeździec z mchu podczas zachodu był Hiszpanem, czy może Fodder--wing widział innego jeźdźca, bardziej tajemniczego i prawdziwego. Postawił wiadra i wąską ścieżyną, którą Penny wyrąbał w czasie, kiedy jeszcze Jody'ego nie było na świecie, spuścił się na dno rozpadliny. Tam zapomniał 261 o swym zadaniu i położył się w cieniu derenia u podnóża stoku. Jelonek zaś zaczął węszyć dookoła, a potem wyciągnął się obok Jody'ego. Jody mógł stąd jednym spojrzeniem ogarnąć cały staw. Na krawędzi rozpadliny dopalały się blaski zachodu, jak gdyby jakieś ogniska płonęły dokoła. Wiewiórki, które ucichły, kiedy przyszedł, zaczęły piszczeć i skakać z korony na koronę drzew, ożywione w ostatniej godzinie dnia nie mniej niż o świcie. Liście palmowe szeleściły głośno pod ich chyżymi łapkami. Tylko dęby milczały, gdy wiewiórki przemykały się przez ich wielkie konary, niewidoczne aż do chwili, gdy zbiegały po pniach lub zjawiały się na skraju gałęzi, by skoczyć na inne drzewo. Nie słyszało się ich również w eukaliptusach i orzesznikach. W listowiu śpiewały ptaki. W dali rozśpiewała się pliszka i głos jej zbliżał się coraz bardziej, aż Jody spostrzegł ją spływającą na baksterowskie koryto z wodą do picia. Stadko synogarlic zafurkotało, zaspokoiło szybko pragnienie i odleciało do gniazd w pobliskim lasku sosnowym. Skrzydła ich gwizdały dziwnie, jak gdyby spiczaste, szare i różowe pióra były cienkimi nożami tnącymi powietrze. Nagle Jody dostrzegł jakiś ruch na skraju zbocza. Samica szopa schodziła na dół, prowadząc za sobą dwoje młodych. Troskliwie zbadała koryta z wodą, zaczynając od najwyższego. Nasunęło to Jody'emu doskonałe usprawiedliwienie własnego lenistwa. Musiał przecież poczekać, aż się oczyści zmącona woda. Samica nie znalazła w korytach nic ciekawego. Jedno z młodych wlazło na krawędź koryta dla bydła i zaglądało ciekawie do środka. Matka czym prędzej uprowadziła je z niebezpiecznego miejsca. Na chwilę znikła wśród wielkich paproci; potem jej pyszczek w czarnej masce ukazał się między łodygami 262 dzikiego bobu. Młode spoglądały na nią. Mordki miały podobne do matki jak dwie krople wody i z równą energią poruszały puszystymi ogonkami. Samica znalazła się na dnie jaru i zabrała się poważnie do łowienia ryb. Wsunęła długie, czarne palce pod warstwę gałęzi i położyła się na boku, wpychając łapkę jak najgłębiej w szczelinę, gdzie niewątpliwie znajdował się rak. Żaba wyskoczyła z iłu. Samica wykonała ruch okrężny, chwyciła żabę i brodząc w wodzie, wyszła na brzeg stawu. Siadła na zadnich łapach, przez kilka chwil tłukła żabą o swoją pierś, wpiła w żabę zęby i potrząsnęła jak pies schwytanym szczurem. Wreszcie zadusiła żabę i rzuciła na żer młodym. Małe szopy, warcząc, chwyciły zdobycz i podzieliły się nią sprawiedliwie. Szopia mama przyglądała się obojętnie tym zabiegom i wróciła do stawu. Jej puszysty ogon ledwie sterczał z wody. Młode wlazły za matką, wystawiając spiczaste nosy z wody. Samica ujrzawszy to chwyciła je za kark i cisnęła na ląd. Trze-pnęła po kolei swe dzieciny 'w futrzane pośladki w tak ludzki sposób, że Jody musiał zatkać usta ręką, by nie roześmiać się. Obserwował ją długo. Powoli odeszła dnem rozpadliny, stromym zboczem i dalej krawędzią, a młode dreptały za nią, popiskując i przekomarzając się przyjaźnie. Kotlina pogrążyła się w cieniu. Jody'emu przemknęła przez głowę myśl, że właśnie w tej chwili Fodder-wing odszedł z szopami. Gdziekolwiek pasły się czy bawiły dzikie zwierzęta, tam było coś z Fodder-winga i trwać będzie zawsze. Fodder-wing był jak drzewo. Wyrastał z ziemi i jak drzewo zagłębiał pokraczne korzenie w piasku. Był jak ruchliwe chmury i zachodzące słońce, i przybierający księżyc. Część jego duszy znajdowała się poza 263 obrębem kalekiego ciała. Przychodziła i znikała jak wiatr. Jody pomyślał, że nie będzie się już czuł opuszczony przez przyjaciela, że teraz zniesie już jego odejście... Poszedł do koryta z wodą do picia, nalał tyle, ile mógł udźwignąć, i wrócił do domu. Przy stole opowiedział o szopach. Nawet matkę zaciekawiła opowieść o samicy karcącej swe małe. Nikt nie czynił Jody'emu wyrzutów z powodu spóźnienia. Po kolacji usiadł koło ojca, nasłuchując pohukiwania sów i kumkania żab, dalekiego głosu rysia i jeszcze dalszego skomlenia lisów. Z północnej strony zawył wilk i jak echo odpowiedziały mu inne wilcze głosy. Jody próbował opowiedzieć ojcu o tym, co czuł tego dnia. Penny słuchał poważnie i kiwał głową, a Jody zdawał sobie sprawę, że nieudolnie szuka słów i nie umie w całej pełni wyrazić swych myśli. ' ? ???? '^44 ??? &"-> ?L' -i. 4 '? ^'ir r ^ ???! ???? ' , -" -.**' ji '??????? 19 Pierwszy dzień września był suchy jak pieprz. Chwasty tylko pieniły się bujnie, panował upał. Psy były rozdrażnione. Węże czołgały się swobodnie po zrzuceniu skóry i okresowej ślepocie. Penny zabił grzechotnika, który mierzył siedem stóp. Spostrzegł, że krzak kawy zachwiał się, jakby przełaził pod nim aligator, więc poszedł w ślad za nim. — Wąż — powiedział — gonił za przepiórką, aby pożreć ją po drodze, udając się na zimowe leże. Wielką skórę wysuszył na ścianie wędzarni, a potem zawiesił ją w bawialni przy palenisku. 265 — Lubię patrzeć na nią — powiedział — bo wiem, że przynajmniej jeden z tych diabłów nie skrzywdzi już nikogo. Choć panował upał, jakiego nie było w lecie, zanosiło się jednak na nieuchwytną zmianę, jak gdyby rośliny odczuwały przemijanie jednej pory roku i zbliżanie się następnej. Złocień, astry i dzika wanilia rozkwitły w falach upału. Przy płocie dojrzały jagody alkiermesu, ulubiony przysmak ptaków. Penny powiedział, że los zwierząt w tym okresie jest ciężki, jagody bowiem dojrzewające wiosną i latem: tarnina, jeżyny, czarna jagoda i dziki agrest, dawno znikły. Dzika śliwa i głóg nie wydawały owocu już przeszło od miesiąca. Szopy i lisy ogołociły doszczętnie dzikie wino. Owoce jesienne papai, ostrokrzewu i hurmy nie dojrzały jeszcze. Szyszki sosnowe, żołędzie i jagody palmowe nie dojrzeją przed nastaniem pierwszych chłodów. Jelenie żerowały na delikatnych roślinkach, żywiąc się wawrzynem, mirtem i łodygami aranitu na stawach i preriach. Szukały również soczystych liści lilii. Musiały więc trzymać się nizin, miejsc wilgotnych, prerii i moczarów. Dlatego rzadko nawiedzały polanę Baxterów. Polowanie na jelenie wśród bagien było uciążliwe. W ciągu miesiąca upolował Penny zaledwie jednego szpiczaka. Jego rożki były jeszcze miękkie i wydawały woń surowej wełny. W miejscach gdzie szpiczak tarł rogami o drzewa, by przyśpieszyć rozrost i siłę swego wieńca, wisiały skrawki jego zimowej peruki. Matka ugotowała rożki twierdząc, że mają smak szpiku. Penny i Jody nie mieli jednak ochoty na ten specjał. Zbyt wyraźnie widzieli przed sobą wielkie oczy spoglądające spod młodych rogów. Niedźwiedzie przenosiły się również na niziny. Żywiły 266 się przeważnie pędami palm, z których wyszarpywały miąższ. Po ich przejściu wśród zarośli palmowych nad Źródłem Słodkowodnym teren wyglądał jak po huraganie. Wszystkie mniejsze palemki były poszarpane na strzępy. Misie ogryzały słodką korę ogałacając pnie aż do ziemi. Niektóre z wyższych palm wyglądały jak rażone piorunem, gdy jakiś mniej leniwy lub bardziej wygłodzony niedźwiedź wdrapał się wyżej, by ogryźć pąki. Penny powiedział, że te drzewa uschną. Były one jak każde żywe stworzenie. Nie mogły żyć, gdy im wydarto serce. Jedna niska palma została naruszona tylko powierzchownie. Miąższ był nietknięty. Penny wyciął gładki walec kordelasem, by zanieść go do domu do ugotowania. Baxterowie lubili ten przysmak podobnie jak niedźwiedzie. — Kiedy tym drabom zabraknie palm — rzekł Penny — biada naszym świniom! Co noc zobaczysz teraz niedźwiedzie dobierające się do naszych zabudowań. Myślę, Jody, że najlepiej będzie, jeżeli swego przyjaciela Flaga weźmiesz na noc do siebie. Pomówię z matką, gdyby gderała. — Czy Flag nie jest już za duży, żeby niedźwiedź się na niego rzucił? — Niedźwiedź zabija każde zwierzę, które nie potrafi uciec przed nim. Przypominam sobie, że któregoś roku niedźwiedź zabił na prerii mojego buhaja, który był tak duży jak miś. Rabuś miał pożywienia na tydzień. Powracał tyle razy że z byka nic nie zostało, tylko żołądek, a i ten znikł wkrótce. Susza sprawiała matce wiele zmartwień. Beczki na wodę deszczową były puste. Musiała robić pranie w kotlinie i bielizna wyglądała paskudnie. — Im brzydsza pogoda, tym pięknie i się pierze — 267 mówiła. — Moja matka powtarzała zawsze: deszczowa pogoda, miękka bielizna. Potrzebowała również wody deszczowej do zsiadłego mleka. Podczas upałów mleko kwaśniało, ale nie chciało się zsiąść. Zazwyczaj w lecie matka dolewała do niego parę kropel wody deszczowej; posyłała Jody'ego pod drzewo orzechowe, bo woda deszczowa kapiąca z orze-sznika nadawała się najlepiej do tego celu. Z niepokojem przyglądali się Baxterowie pierwszej kwadrze wrześniowego księżyca. Gdy ukazał się srebrny sierp, rozradowany Penny pokazał go żonie i synowi. Łuk księżyca prawie równolegle zawisł nad ziemią. — Będziemy wkrótce mieli deszcz — powiedział. — Gdyby rogi księżyca były bardziej rozwarte, nie wróżyłbym deszczu. Ale popatrz na niego. Będzie tak lało, że możesz śmiało wywiesić bieliznę na sznurach, a Pan Bóg sam ją wypierze. Penny był dobrym prorokiem. Po trzech dniach wszystkie znaki wskazywały na zbliżający się deszcz. Gdy mijali źródło rzeczki Juniper, w powrotnej drodze z polowania, usłyszeli głos aligatorów. Nietoperze latały w biały dzień. W nocy nieustannie rechotały żaby. Kogut piał w południe. Kraski polatywały stadami, krzycząc nieprzerwanie. Grzechotniki najbezczelniej w świecie przełaziły przez karczowisko w słoneczne, gorące popołudnia. Czwartego dnia przeleciało wielkie stado białych mew. Penny, zdumiony, przysłonił oczy dłonią i długo spoglądał za nimi. Zwrócił się do Jody'ego: — Te włóczęgi znad oceanu nie powinny latać nad Florydą. Bardzo mi się to nie podoba. Będziemy mieli złą pogodę, a jak mówię złą, to już coś znaczy. Jody'emu zrobiło się wesoło na duszy. Poczuł się lekki 268 jak mewa. Lubił burzę. Inny ład panował w domu, gdy nadciągała wspaniała burza. Dom stawał się przytulny. Nie można było w żaden sposób pracować, więc siadało się razem, słuchając szmeru deszczu spływającego po dachu. Matka miała lepszy humor, robiła cukierki z syropu, a Penny opowiadał różne historie. Jody'emu wyrwało się: — Mam nadzieję, że to będzie prawdziwy huragan. Penny odwrócił się ostro do syna. — Jak możesz tak mówić? Huragan niszczy zbiory, zalewa nieszczęsnych żeglarzy, zrywa pomarańcze z drzew, a tam dalej, na południu, burzy domy i zabija ludzi! Jody powiedział grzecznie: — Nigdy już tego nie powtórzę. Ale wiatr i deszcz są piękne. — W porządku. Wiatr i deszcz to co innego. Dziwnie tego wieczoru zachodziło słońce. Zachód nie był czerwony, lecz zielony. A wraz ze zniknięciem słońca poszarzał. Wschód rozświetlił się barwą młodej kukurydzy. Penny potrząsnął głową. — Wcale mi się to nie podoba. To wygląda naprawdę groźnie. W nocy zerwał się wicher i zatrzasnął obydwoje drzwi. Jelonek przyszedł do łóżka Jody'ego i dotknął pyszczkiem jego twarzy. Jody położył go obok siebie. Poranek był jasny, lecz wschód miał kolor krwi. Penny zajął się rankiem naprawą dachu wędzarni. Dwukrotnie przyniósł wody do picia, napełniając nią wszystkie wiadra. W kilka godzin później niebo powlokło się szarymi chmurami. Niepokojąca cisza zawisła w powietrzu. — Czy to nadchodzi huragan? zapytał Jody. 269 — Nie przypuszczam. Ale dzieje się coś dziwnego. Po południu niebo tak pociemniało, że kury wlazły na grzędy. Jody przyprowadził ?????? z cielątkiem, a Pen-ny wcześniej niż zwykle wydoił ją. Zaprowadził starego Cezara do stajni i dał mu resztę siana. — Pozbieraj, Jody, jaja z gniazd. Idę do domu. Pośpiesz się, jeśli nie chcesz, żeby cię burza złapała. Kury się nie niosły, w gniazdach stajennych Jody znalazł zaledwie trzy jaja. Poszedł do stodoły, gdzie kokoszka wysiadywała jaja. Reszta grochowin zatrzeszczała mu pod nogami. Wysuszone powietrze było tak gęste, że dusił się niemal. W gnieździe były dwa jaja. Włożył całą piątkę za pazuchę i pośpieszył do domu. Lecz nie śpieszył się tak jak Penny. Nagle w nienaturalnym mroku ogarnął go strach. W oddali rozległ się wielki huk. Wszystkie niedźwiedzie z puszczy zebrane nad rzeką mogły wydać taki ryk. Był to wicher. Jody tak wyraźnie słyszał jego nadejście od strony północno-- wschodniej, jak gdyby wiatr kroczył na potężnych, błoniastych łapach, zrywając po drodze wierzchołki drzew. Jednym porywem wicher przeskoczył pole kukurydziane. Zwarł się z drzewami na podwórzu i wyjąc przygiął morwy do ziemi. Krzak bzu indyjskiego zatrzeszczał rozpaczliwie. Nad Jodym przeszedł szum jak łopot skrzydeł dzikich kaczek. Zaskrzypiały sosny. Lunął deszcz. Wiatr zaszumiał gdzieś wysoko w górze. Deszcz stał się ścianą sięgającą od nieba do ziemi. Wicher z wielkiej wysokości spadł na Jody'ego i omal go nie przewrócił. Każdy następny zryw wiatru zdawał się przesuwać długie, muskularne palce poprzez ścianę deszczu i zwiewał wszystko w swym zasięgu. Wpił się w koszulę Jody'ego, 270 wtargnął w usta, oczy i uszy, jakby chciał go zadusić. Jody obawiał się, że potłucze jaja. Ręką zasłonił oczy i pobiegł przez podwórze. Drżący Flag czekał na swego pana. Przemoczony ogonek zwisał żałośnie, z uszu kapała woda. Ruszył truchtem do Jody'ego, usiłując ukryć się za nim. Jody okrążył dom, by wejść do kuchni. Jelonek szedł za nim krok w krok. Drzwi kuchenne były zamknięte. Wiatr i deszcz napierały tak mocno, że Jody nie mógł ich otworzyć. Uderzył pięścią. Pomyślał z obawą, że w pomruku burzy nikt go nie usłyszy, że jelonek zostanie na dworze i utonie jak kurczęta. Nagle Penny odsunął zasuwkę i otworzył drzwi. Jody i Flag wbiegli do środka. Jody, dysząc ciężko, otarł wodę z oczu. Jelonek zmrużył oczy. — A kto życzył sobie huraganu? — powiedział Penny. — Gdyby mi się wszystkie życzenia tak prędko spełniały, byłbym ostrożniejszy — odpowiedział Jody. Matka zaś dodała: — W tej chwili masz się przebrać. Zrzuć to przemoczone odzienie. A nie mogłeś przywiązać jelonka w szopie? — Nie miałem czasu, mamo. Był przemoczony i wylękły. — To niech zostanie, dopóki nie wyrządza szkody. Nie wkładaj nowych spodni. Masz tu parę dziurawą jak sito, ale na dom wystarczy. Penny zwrócił się do żony, spoglądając za odchodzącym Jodym: — Czy nie wygląda jak zmoknięty bociek? Brak mu tylko pierzastego ogona. Mój Boże, jak on wyrósł od wiosny! — Nie byłby wcale brzydki — powiedziała matka — 271 gdyby mu zeszły piegi i ułożyły się niesforne włosy, a zwłaszcza gdyby trochę przytył. — I jeszcze kilka innych drobnych zmian — zgodził się łagodnie Penny — a stałby się przystojny jak Baxte-ro\vie, dzięki Bogu. Matka spojrzała wojowniczo na Penny'ego. — A może tak przystojny jak Alversowie? — To miałoby nawet więcej sensu. Ale może lepiej byś zmieniła temat? — Ani mi w głowie kłótnia, kochanie. Żadna burza nas nie rozłączy. Roześmieli się oboje. Jody nie słysząc wyraźnie ze sWego pokoju, o co chodzi, nie wiedział, czy rodzice Pokpiwają sobie z niego, czy też naprawdę spodziewają się, że wyładnieje. Zwrócił się do Flaga: — Dla ciebie zawsze jestem ładny, prawda? Flag w odpowiedzi ubódł go łebkiem. Jody przyjął to za odpowiedź twierdzącą. Ruszył z powrotem do kuchni. Penny powiedział: — Zapowiada się trzydniówka z wiatrem północno--Wschodnim. Trochę za wcześnie, ale nieraz już tak bywało. — Tato, jak możesz wiedzieć, że deszcz potrwa trzy dni? — Nie podpisałbym się na dokumencie pod tym oświadczeniem, ale przeważnie tak bywa, że pierwsza burza Wrześniowa połączona jest z trzydniowym wiatrem północno-wschodnim. O tej porze cały kraj się zmienia. Ba, nawet cały świat! Słyszałem, jak 01iver Hutto opowiadał o burzach wrześniowych w dalekich Chinach. — Dlaczego 01iver nie odwiedził nas tym razem? — 272 zapytała matka. — Nie lubię wprawdzie babci Hutto, ale lubię 01ivera. — Sądzę, że ma na jakiś czas dość Forresterów i nie przejeżdża tą drogą. — Nie będą go przecież bili, chyba że znów nabroi. Nie ma dymu bez ognia! — Obawiam się, że Forresterowie, a szczególnie Lem, będą go tłukli przy każdej sposobności, dopóki nie załatwią sporu o tę dziewczynę. — Patrzcie ich! Nikt tak nie postępował, kiedy ja byłam panną. — Nie! — rzekł Penny. — Bo tylko ja jeden starałem się o twoją rękę. Mama Baxter z udaną groźbą podniosła miotłę. — A to dlatego, kochanie — dodał Penny — że nikt inny nie poznał się na tobie. Ostre porywy wiatru ucichły nieco. Przy drzwiach rozległ się żałosny skowyt. Penny otworzył drzwi. Była to stara Julia, drżąca i przemokła, Rip zaś ukrył się już widocznie przed deszczem. Być może, że i Julia znalazła schronienie, ale widać pragnęła czegoś więcej niż suchego zakątka. Penny wpuścił ją do pokoju. Matka powiedziała: — Teraz wprowadź jeszcze ?????? i Cezara, a będziesz miał odpowiednie towarzystwo. Penny zwrócił się do Julii: — Zazdrościsz małemu Flagowi, co? Bo jesteś troszkę starszym Baxterem od Flaga? Chodź, wysusz się. Julia pomachała ogonem i polizała Penny'ego po rękach. Jody'ego rozczuliło ogromnie powiedzenie ojca, włączające jelonka w poczet rodziny. Flag Baxter!... Matka odezwała się: 273 — Że też wy, mężczyźni, potraficie się dogadać z niemym bydlęciem. Nie mogę tego pojąć! Nazywać psa swoim własnym nazwiskiem. Albo ten jelonek, który śpi z Jodym w jednym łóżku! — Bo dla mnie, mamo — powiedział Jody — Flag nie jest zwierzęciem. Jest moim kolegą. — Niech i tak będzie, to przecież twoje łóżko! Poczekaj, aż naniesie ci pcheł, wszy, kleszczy czy innego świństwa! Joay był oburzony. — Mamo, spójrz na Flaga! Pogłaszcz go po gładziutkiej sierści! Powąchaj go, mamo! — Nie mam ochoty go wąchać. — Jak on ślicznie pachnie! — Istna róża! Mnie się zdaje, że mokra sierść jest zawsze tylko mokrą sierścią. — A ja bardzo lubię zapach mokrej sierści — odezwał się Penny. — Przypominam scbie jedno polowanie, na które wybrałem się bez kurtki. A tu nagle pogoda się zmieniła. Zrobiło się chłodno. Znalazłem się powyżej Słonych Źródeł, w górnym biegu potoku. Zimno było okropnie! Upolowaliśmy niedźwiedzia, ściągnęliśmy z niego futro, włożyłem je na siebie i usnąłem. W nocy spadł zimny, przejmujący kapuśniaczek. Obudziłem się, wystawiam nos i wącham to mokre futro. Aż tu inni uczestnicy polowania, Noe Ginright, Bert Harper i Milt Revells, powiadają, że obrzydliwie cuchnę, ale ja, nic sobie z tego nie robiąc, otuliłem się szczelniej niedźwiedzią skórą i ciepło mi było a przytulnie jak wiewiórce w dziupli! Mokra skóra niedźwiedzia miała wtedy dla mnie woń milszą od zapachu jaśminu. Deszcz bębnił po dachu. Wiatr wył pod okapem. Julia 274 wyciągnęła się na podłodze obok jelonka. Burza była tak wspaniała, jak Jody się tego spodziewał. Pomyślał w duchu, że życzyłby sobie, aby za tydzień lub dwa powtórzyło się to samo. Penny od czasu do czasu wyglądał przez okno w ciemność. — To istne oberwanie chmury — powiedział. Kolacja była obfita. Prócz fasoli z pasztetem z wędzonej szynki niedźwiedziej był jeszcze budyń. Przy każdej, choćby najmniejszej sposobności mama Baxter szukała okazji do przygotowania smakołyków, jak gdyby jej wyobraźnia wypowiadała się wyłącznie w przetworach z mąki i ciasta. Nakarmiła własnoręcznie Flaga kawałkiem budyniu. Jody, wdzięczny ogromnie, pomógł matce po kolacji zmyć i wytrzeć naczynia. Penny wkrótce po posiłku udał się na spoczynek. Położył się do łóżka, ale nie spał, tylko rozprostowywał kości. Świeczka paliła się w sypialni. Matka przyniosła robótkę. Jody wyciągnął się na łóżku ojca u jego nóg. Za oknem szumiał deszcz. — Opowiedziałbyś co, tato! — Opowiedziałem ci już wszystko, com pamiętał. — Nie, tato, nie opowiedziałeś jeszcze wszystkiego. Zawsze znajdziesz coś nowego. — No, pięknie. Jedyna rzecz, którą sobie przypominam, a której jeszcze ci nie opowiedziałem, nie jest właściwie opowieścią. Czy opowiadałem ci już kiedy o moim pierwszym psie Dandysku, z którym sprowadziłem się tu, na naszą polanę? Pies był arcymądry. Jody wsunął się głębiej pod kołdrę. — Opowiedz! — Proszę ja więc łaskawego pana, piesek był dobrze ułożony, zawołany myśliwiec, wróg lisów, choć miesza- 275 nieć. Miał długie słuchy, wlokące się prawie po ziemi, i tak krzywe łapy, że nie potrafił przejść prosto grzędą batatów. A przy tym dalekowidz! Z początku był tak roztrzepany, że nieomal już chciałem go sprzedać. Ale polowałem z nim jakiś czas i dopiero wtedy zrozumiałem, że zachowuje się zupełnie inaczej niż inne psy gończe. Czasem opuszczał nagle trop lisa czy rysia wśród pogoni i kładł się na ziemi- Kiedy to uczynił pierwszy i drugi raz, pomyślałem sobie: „Penny, właściwie polujesz sam, nie masz psa!..." Ale, proszę ja pana łaskawego, zaczęło mi świtać w głowie, że mój Dandysek wie, co robi. Przynieś mi fajkę, Jody! Przerwa była irytująca. Jody słuchał w napięciu. Przyniósł szybko fajkę i tytoń. __ Słuchaj dalej, synku! Siądź sobie na podłodze albo na krześle. A za każdym razem, kiedy powiem „szukaj" albo „trop", doskakuj do tego miejsca, gdzie deski w łóżku są pęknięte. Dobrze? A więc przysiadłem razu pewnego obok psa, żeby zobaczyć, o co chodzi. Czy wiesz, Jody, jak ryś albo lis wywodzi psa w pole? Cofa się własnym tropem. A tak, proszę ja pana łaskawego, cofa się! Daje psu dobry początek, a potem zmyka starając się odsądzić jak najdalej. Lecz co potem robi? Powraca, mądrala, tym samym tropem. Pędzi tak daleko, ile mu sił starczy, i nasłuchuje, gdzie są psy. Następnie biegnie ukosem, tak że linia kluczenia wygląda jak wielka litera V. Jak lecące dzikie kaczuszki. Ano, pięknie! Psy ciągną tym pierwszym śladem, najzupełniej pewne, że są na właściwym tropie, a tu przybywają na miejsce, gdzie trop się urywa. Węszą dokoła, węszą i skomlą, a kiedy w żaden sposób nie mogą zmiarkować, co się właściwie stało, wracają i za- 276 czynają tropienie od nowa. Po jakimś czasie spostrzegają znów, że lis czy ryś zmienił kierunek. Ale rzecz prosta, cały ten czas diabli wzięli, w dziewięciu wypadkach na dziesięć lis czy ryś ucieka sobie, i szukaj wiatru w polu. No i jak myślisz, co uczynił mój kłapouchy piesek? — Opowiedz mi... — Otóż mój Dandysek wykalkulował sobie wszystko i ot, co zrobił! Obliczył bestia, kiedy mniej więcej mikita może wrócić, i kluczył drogą wzdłuż tropu, kładł się i czekał cierpliwie. A kiedy pan lis lub pan ryś raczyli wrócić, mój Dandysek rzucał się na zdobycz... Czasami jednak się przeliczył i zawstydzony zwieszał pokornie długie uszyska, gdy się przekonał o swym błędzie. Ale prawdę powiedziawszy, nauczył się po mistrzowsku tej sztuczki i upolował więcej rysiów i lisów niż wszystkie inne pieski razem wzięte. Penny pyknął dymem z fajki. Matka przysunęła się z fotelem bliżej świeczki. Jody'emu przykro było, że opowieść skończyła się tak szybko. — A co jeszcze zrobił stary Dandys? — Trafiła któregoś dnia kosa na kamień!... — Lis czy ryś, tato? — Otóż nie zgadłeś! To był stary jeleń, równie mądry jak mój pies myśliwski. Dziwny miał wieniec, poplątany, a co roku przybywały mu nowe odnogi. Otóż jeleń zasadniczo nie wraca nigdy własnym tropem. Ale ten jeleń czynił to od czasu do czasu. A mój Dandysek, jak ci mówiłem, lubił takie chody. Tym razem jednak nie starczyło mu zmyślności. Jeleń czynił to bowiem zupełnie inaczej, niż się tego Dandys spodziewał: to cofał się, to znów uciekał. Stale zmieniał taktykę. Zaczęła 277 się walka, która ciągnęła się z roku na rok — kto kogo przechytrzy? __ I co się okazało, kto był mądrzejszy? Jak się skończyło to współzawodnictwo? __ Czy chcesz znać odpowiedź? Jody zawahał się. Walczyły w nim dwa pragnienia. Z jednej strony życzył z całego serca zwycięstwa Dandysowi, z drugiej pragnął, żeby jeleniowi udało się uciec. __ Chcę wiedzieć, tato, jaka jest odpowiedź. __ Hm, odpowiedź jest, ale zakończenia nie ma. Stary Dandys nigdy go nie dogonił. Jody odetchnął z ulgą. Była to wspaniała historyjka! Kiedy zastanawiał się nad współzawodnictwem Dandysa i jelenia, mógł sobie wyobrazić ten wieczny pościg. __ Opowiedz, tato, jeszcze jedną taką historię. Z odpowiedzią, ale bez zakończenia... __ Ba, chłopcze, niewiele jest na świecie podobnych opowieści. Musi ci wystarczyć ta jedna. __ Nie przepadam za psami — odezwała się matka — ale był raz piesek, którego naprawdę polubiłam. A raczej suczka prawda, suczka, o ślicznej sierści. Poprosiłam właściciela, żeby mi podarował młode, kiedy się suczka oszczeni. A ów pan powiada: „Przepraszam, nie mogę tego zrobić, bo pani nie użyje go do polowania". Byłam wtedy jeszcze niezamężna. „A taki pies — powiada — nie wyżyje bez polowania". „Czy to pies myśliwski?" — pytam. A on na to: „Tak jest, proszę pani!" A ja powiadam: ,Więc wcale go sobie nie życzę, bo pozjada wszystkie jaja spod kur". Jody czekał niecierpliwie na zakończenie opowieści, aż zrozumiał, że to już koniec. Wszystkie opowiadania mamy kończyły się zawsze w ten sam sposób. Były jak 278 nieudane polowanie. Powrócił myślami do psa, który umiał przechytrzyć lisa i rysia, ale jeleniowi nie dał rady. — Założę się, że Flag, kiedy urośnie, będzie bardzo sprytny. - — A co zrobisz, jeśli ktoś go poszczuje psami? — zapytał Penny. Coś chwyciło chłopca za gardło. — Zabiję każdego psa czy nawet człowieka, który ośmieli się polować na Flaga! Ale chyba nikt nie odważy się aż tu po niego przyjść. Penny rzekł poważnie: — Rozgłosimy to, żeby ludzie mieli się na baczności. A zresztą Flag nie wypuszcza się za daleko od domu. Jody postanowił mieć zawsze pod ręką nabitą fuzję dla odstraszenia włóczęgów. Tej nocy spał razem z Fla-giem. Wiatr bił o szyby do białego rana, a Jody spał niespokojnie, śniło mu się, że chytre psy bezlitośnie goniły jelonka podczas ulewnego deszczu. Rankiem ujrzał ojca ubranego jak podczas mrozów. Penny miał na sobie zimową kurtę i chustę na głowie. Przygotowywał się do wyjścia na podwórze, pomimo szalejącej burzy, bo dojenie krowy było jedynym zajęciem, które musiało być wykonane we właściwym czasie. Ulewa zaś trwała nadal. Matka powiedziała: — Bądź ostrożny, Penny, i wracaj szybko, bo zaziębisz się i umrzesz na zapalenie płuc. — Pozwól mi również pójść, tato — powiedział Jody. Lecz Penny odmówił. — Wiatr cię zdmuchnie, chłopcze. Jody przyglądał się ojcu, gdy pochylony, zwalczając 279 napór powietrza, ruszył do obory. Zauważył, że są zupełnie podobni do siebie, tak samo drobni i chudzi. Penny wrócił zziajany i zdyszany, ze skopkiem, w którym mleko zaszło wodą deszczową. — Jak to dobrze, że przyniosłem wczoraj wody z kotliny — powiedział Penny. Ulewa ani na chwilę nie ustawała. Lało jak z cebra, a wicher wpędzał deszcz pod okap dachu. Matka musiała rozstawić kotły i wiaderka dla zebrania wody. Woda przelewała się przez brzegi beczek podstawionych pod rynny, a przypływ z dachu bulgotał w blaszanych rurach. Julię i jelonka trzeba było zmusić do opuszczenia domu, lecz po krótkim czasie, drżące i przemoczone, znalazły się znowu pod drzwiami kuchni. Przyłączył się do nich skowyczący Rip. Matka protestowała, lecz Penny wpuścił do izby całą czeredę. Jody wytarł psy i Flaga workiem, który leżał przed kuchnią. — Chyba się wypogodzi — powiedział Penny. A jednak nie było zmiany. Bywały chwile, kiedy deszcz i wiatr nieco folgował. Wówczas Penny wstawał z miejsca pełen nowej nadziei i wyglądał na dwór. Ale właśnie w chwili gdy postanowił zaryzykować wypad po drwa i do kur, ulewa znów stała się gwałtowniejsza. Penny wyszedł jednak przed wieczorem po raz drugi, wydoił ??????, zadał paszę Cezarowi, nakarmił przemarznięte i udręczone kury. Matka zaś natychmiast dała mu ubranie na zmianę. Z parującej nad ogniskiem, przemoczonej odzieży unosił się słodkawy zapach wilgoci i stęch-lizny. Kolacja nie była obfita i Penny nie miał ochoty do opowiadań. Psom pozwolono pozostać na noc w domu i cała rodzina udała się na spoczynek. Zmrok zapadł 280 o tak niezwykłej porze, że nie można było określić godziny. Jody obudził się z przyzwyczajenia na godzinę przed świtem. Tym razem jednak wciąż trwała jeszcze noc nad światem, deszcz lał i lał, a wicher nie ustawał ani na chwilę. Penny powiedział: — Dziś pogoda musi się odmienić. Istotnie jest to trzydniówka północno- wschodnia. Ale leje! Z przyjemnością ujrzałbym znowu słońce... Słońce nie ukazało się jednak. Nie było wschodu. Cisza, której Penny spodziewał się dnia poprzedniego, nadeszła wreszcie. Lecz była to cisza powleczona szarą zasłoną z mgły. Woda kapała z dachu, drzewa były przemokłe, ziemia zalana wodą. Kurczęta wyszły na kilka minut i ospale grzebały w ziemi. — A teraz wiatr zmieni kierunek — powiedział Penny — i wszystko będzie w porządku. Istotnie. Niebo z szarego stało się zielone. Wiatr huczał z oddali jak przedtem. Lecz zmiana polegała tylko na tym, że wiał nie z północnego wschodu, lecz z południowego, niosąc jeszcze większy deszcz. — Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego — rzekł Penny. A deszcz był coraz bardziej ulewny. Zdawało się, iż rzeka Juniper, potok ze Srebrnej Doliny, Jezioro Jerzego i Rzeka Św. Jana rozlały się jednocześnie nad puszczą. Wicher nie był gwałtowniejszy niż przedtem i nie widać było końca. Dął wiatr i padał deszcz bez przerwy. Penny rzekł: — Chyba w taki sposób Pan Bóg stworzył przeklęty ocean. 281 Matka powiedziała: — Cicho. Nie bluźnij, bo cię kara spotka. — Nie mogę już być gorzej ukarany, niewiasto. Bata-ty zgniją, kukurydza i trzcina cukrowa zmarnieją. Podwórze zmieniło się w istne jezioro. Jody spojrzał z okna i spostrzegł dwa utopione kurczaki; płynęły brzuszkami do góry. — Różne rzeczy widziałem w moim życiu, ale czegoś takiego jeszcze nigdy — rzekł Penny. Jody zaproponował, że pójdzie po wodę do kotliny. — Nie będzie tam innej wody niż deszczowa, i to na domiar złego brudna — powiedział Penny. Do picia używali wody deszczowej z beczki stojącej pod północno-zachodnim narożnikiem domu. Woda miała mdły posmak cyprysowych klepek. Jody zabrał się do robót wieczornych. Kiedy wyszedł przed drzwi kuchenne ze skopkiem na mleko w ręku, znalazł się w dziwnym świecie. Był to zmarniały, pusty świat, zupełnie jak W dniach stworzenia lub u kresu istnienia. Burza przygniotła do ziemi wszystkie rośliny. Droga stała się rzeką, przez którą można by na pychówce dotrzeć do Srebrnej Doliny. Znajome sosny upodobniły się do drzew rosnących na dnie morskim, nie omywanych już przez deszcz, lecz przez prądy morskie. W stajni było wody po kolana, położona była bowiem niżej domu. ?????? wyłamała barierę, która dzieliła ją od cielęcia, i zabrała je z sobą do najwyższego kąta obory. Przywarły mocno do siebie. Cielę wypiło większą część mleka i z trudem udało się Jody'emu uzyskać kwartę mleka z wyczerpanych wymion. Przejście między zabudowaniami gospodarskimi było jedną wielką kałużą. Jody chciał zabrać ze stodoły trochę paszy dla ??????, lecz woda płynąca strugami 282 zniechęciła go. Doszedł do wniosku, że krowa może zadowolić się do rana sianem ze stryszku. „Jak to dobrze — pomyślał — że wkrótce będzie pod dostatkiem paszy z nowych zbiorów". Bo już niewiele zostało. Nie wiedział, jak odciągnąć duże cielę od krowy. Nie było suchego miejsca, gdzie by się dało je przywiązać. A mleko bardzo było potrzebne Baxterom. Postanowił poradzić się ojca i w razie potrzeby przyjść do ?????? po raz drugi. Wyszedł z obory i ruszył do domu. Deszcz oślepiał go. Obejście wyglądało obco i wrogo. Szczęśliwy był, gdy wreszcie dotarł do kuchni i znalazł się w izbie. Kuchnia dawała poczucie bezpieczeństwa i przy-tulności. Zdał ojcu sprawę ze swych odwiedzin w oborze. — Zostaw lepiej cielę z matką w takiej porze — powiedział Penny. — Obejdziemy się bez mleka do jutra. Do tego czasu na pewno się wypogodzi. Ranek nie przyniósł zmiany. Penny przemierzał kuchnię tam i z powrotem. — Mój ojciec opowiadał mi o strasznej burzy w latach pięćdziesiątych, ale sądzę, że w całej historii Florydy nie było takiego deszczu jak ten. Dzień mijał za dniem, nie przynosząc zmiany. Mama Baxter pozostawiała zazwyczaj troskę o pogodę Pen-ny'emu, ale tym razem płakała i siedziała na fotelu z założonymi rękami. Piątego dnia Penny i Jody wybrali się na grochowisko, by zebrać fasoli na dwa posiłki. Fasola była prawie doszczętnie zniszczona. Podnieśli ocalałe łodygi, odwróceni plecami do deszczu. W drodze powrotnej zatrzymali się przy wędzarni, aby zabrać resztę solonego mięsa misia, którego Buck ustrzelił ostatniej nocy swego pobytu u Baxterów. Penny przypomniał sobie, 283 że w spiżarni już zostało niewiele smalcu. Napoczęli więc nowy dzban ze złocistym sadłem niedźwiedzim i napełnili nim gliniany garnek. Dla osłony położyli na wierzchu mięso i pośpiesznie wrócili do domu. Jak się okazało, strączki zaczęły już gnić, lecz ziarna wewnątrz były twarde i zdatne do użytku. Kolacja była prawdziwą ucztą. Jadłospis zawierał prócz szynki i grochu doskonały dziki miód, a na deser mama Baxter przygotowała budyń, który pachniał słodko drzewem jałowcowym i dymem. — Wydaje mi się — powiedział Penny — że jutro się wypogodzi, ale gdyby miało być tak jak dziś, wybierzemy się znów na grochowisko i przyniesiemy fasoli, ile się da. A na to matka: — A co ja z nią zrobię? — Gotuj, gotuj, niewiasto, i jeśli trzeba będzie, odgrzewaj codziennie. Poranek szóstego dnia był taki sam jak poprzednie. Ponieważ nawet najgrubsza odzież nie uchroniłaby ich przed deszczem, rozebrali się do pasa i ruszyli z workami w pole. Do obiadu pracowali po kolana w wodzie, zrywając śliskie strączki. Obiad zjedli w pośpiechu i wrócili w pole nie zadając sobie trudu zmiany odzienia. Obeszli większą część grochowiska. Penny powiedział, że o ile siano jest całkowicie stracone, o tyle trzeba dołożyć wszelkich starań, by ratować fasolę od zagłady. Niektóre strączki były dojrzałe. Wieczorem, do późnej nocy, wyłuskiwali lepkie i przegniłe ziarna. Mama Baxter rozpaliła mały ogień pod kuchnią i rozsypała na płycie przemokłą fasolę. Jody kilkakrotnie budził się w nocy, słyszał czyjeś kroki w kuchni i ruch przy podtrzymywaniu ognia. 284 Poranek dnia siódmego mógłby być porankiem pierwszego dnia. Nad domem szumiał i wył wicher tak zawzięty, jak gdyby wiał wiecznie i miał zamiar nie ustać nigdy. Plusk deszczu na dachu i brzęczenie w rynnach tak już spowszedniały, że nie zwracało się na nie uwagi. Pośród dnia runęła na ziemię pęknięta gałąź indyjskiego bzu. Baxterowie jedli w milczeniu śniadanie. — Cóż począć? — odezwał się Penny. — Hiob zniósł cięższe próby niż my. Ostatecznie żadne z nas nie ma trądu... Mama Baxter fuknęła: — Zawsze potrafisz znaleźć jakieś pocieszenie. — Wcale nie twierdzę, że jest w tym coś dobrego. Ale ma wartość przypomnienie, by człowiek pamiętał w pokorze, że nie ma takiej rzeczy na świecie, którą mógłby nazwać swoją własnością. Po śniadaniu Penny zabrał Jody'ego ze sobą na pole kukurydziane. Kukurydza była zniszczona, łodygi przygniecione do ziemi kilkudniowym naporem ulewy, ale kolby ocalały. Zebrali je i przynieśli do kuchni. — Jeszcze nie wysuszyłam fasoli — rzekła matka. — Powiedzcie, jak ja sobie poradzę z tym wszystkim? Penny nie odpowiedział, w milczeniu wszedł do bawialni i rozpalił ogień na kominku. Jody wyszedł po większy zapas opału. Wprawdzie drewno przemokło na wskroś, ale po pewnym czasie zajęło się od łatwo palnych, wysuszonych szczapek. Penny rozsypał kolby kukurydzy na podłodze. — A ty, synu, zajmiesz się ich przesuwaniem i mieszaniem, żeby każdej dostało się trochę ciepła — powiedział. — A co z trzciną? — zapytała matka. 285 ? — Przepadła. — A co z kartoflami, jak myślisz? Penny pokiwał głową. Późno po południu wybrał się na kartoflisko, by zebrać coś na kolację. Bataty zaczynały gnić, ale niektóre po obraniu okazywały się zdatne do spożycia. Dzięki temu kolacja wydawała się znów Jody'emu ucztą. — Jeśli jutro nie będzie zmiany — powiedział Penny — możemy zaprzestać walki, poddać się, położyć do łóżka i zdychać. Pierwszy raz w życiu Jody słyszał ojca mówiącego w tak beznadziejny sposób. Jody'emu aż się zimno zrobiło. Widział na Flagu skutki nędznego odżywiania: wystające kości i wyraźnie zaznaczone żebra. Flag beczał często. Penny zrezygnował całkowicie z dojenia ??????, by uratować cielę. Późno w nocy Jody obudził się i poczuł, że ojciec przeszedł w pobliżu. Wydało mu się również, że deszcz zelżał. Usnął jednak, zanim zdołał się upewnić. Nadszedł ranek ósmego dnia. Jody obudził się wcześnie i z miejsca wyczuł odmianę. Była cisza. Ustał szum deszczu, wiatr się uspokoił. Przez wilgotne, szare powietrze przebijały się błyski światła koloru kwiatów granatu. Penny otworzył na oścież wszystkie drzwi i okna. — Wprawdzie nie mamy do czego się śpieszyć, lecz mimo to wyjdźmy i podziękujmy za to, że świat jeszcze istnieje. Psy skoczyły za nim, w radosnych podskokach i harcach, Penny uśmiechnął się. — Niech mnie gęś kopnie, jeśli nie czuję się w tej chwili, jakbym wylazł z arki Noego! Zwierzęta wszystkie parami... Ory, wyjdź ze mną. 286 Jody wyskoczył z domu i błyskawicznie zbiegł wraz z Flagiem ze schodów. — A my jesteśmy parą jeleni! — zawołał. Matka popatrzyła na pola i znów zaczęła płakać. Jody wciągnął pełną piersią chłodne, miłe powietrze. Flag wyraźnie podzielał jego zdanie i przeskoczył przez furtkę, tylko śmignęły bystre nogi. Zaiste, potop zniszczył świat. Ale jak to Penny słusznie przypomniał żonie, był to jedyny świat, który wciąż dla nich istniał. ????? 20 Następnego dnia po uciszeniu się huraganu przyjechali Buck i Mill-wheel, by dowiedzieć się, co słychać u Baxte-rów. Przyjechali prosto od ciężkiej pracy, zbierali bowiem bydło rozproszone po okolicy. Jak opowiadali, wzdłuż głównego traktu widziało się niesłychane rzeczy. Huragan poczynił straszne spustoszenie wśród drobnego zwierzo-stanu. Po naradzie ustalono, że drużyna złożona z Bucka, Mill-wheela, Penny'ego i Jody'ego uda się na wyprawę w teren i zakreśli wielki krąg, by się przekonać, czego się należy w najbliższej przyszłości spodziewać, nie tylko w sprawie ruchów zwierzyny, lecz również poczynań drapieżników. Forresterowie przyprowadzili dwa psy i zapasowego konia, poprosili jednak, by Rip i Julia towarzy- 748 szyły wyprawie. Jody'ego podnieciła myśl o udziale w ekspedycji. — Czy Flag może również wybrać się z nami? — zapytał. Penny odwrócił się ostro. — To jest poważna sprawa — powiedział. — Biorę ciebie ze sobą dla nauki. A skoro myślisz o zabawie, możesz zostać w domu. Jody zmarkotniał. Poszedł do szopy i przywiązał Flaga. Piaszczysta podłoga nie wyschła jeszcze, komórka cuchnęła stęchlizną. Jody wymościł legowisko z worków, by mieć pewność, że Flag nie przemoknie. Przygotował również na wszelki wypadek, gdyby wyprawa miała potrwać dłużej, zapas wody i pożywienia dla jelonka. — Zachowuj się grzecznie — zwrócił się do Flaga. — Kiedy powrócę, opowiem ci o wszystkim, co widziałem. Forresterowie, jak zazwyczaj, byli obficie zaopatrzeni w amunicję. Penny poświęcił dwa wieczory podczas burzy na przygotowanie nabojów, odlewanie kul i ładowanie łusek prochem. Obliczył, że ma zapas na miesiąc. Napełnił torbę i przeczyścił lufy dubeltówki. Zwrócił się do Forresterów: — Zrobiłem wam kawał z tym marnym psem, którego wam sprzedałem. W każdej chwili, gdy będziecie potrzebowali tej fuzji, wystarczy, byście mi o tym powiedzieli. — Nikt spośród nas — rzekł Buck — prócz Lema, nie ma zamiaru odbierać jej. Alę przysięgam, że Lem jest tak wściekły przez to przymusowe zamknięcie w domu w czasie burzy, że ani przystąp do niego. — Gdzie on jest teraz? Buck splunął. — Pojechał nad rzekę na spotkanie z tą przeklętą 10 Roczniak 289 dziewuchą Twink. Wyobraża sobie, że dojdzie z nią do ładu i vystawi 01ivera do wiatru. A jakże! Tym razem niech się sam o nią bije. Ułożono plan wyprawy, który przewidywał zakreślenie wielkiego koła obejmującego obydwie polany: Forreste-rów i Baxterów, źródła Juniper, Prerię Hopkinsa i ulubione tereny jeleni, na których zwierzęta znalazły zapewne ratunek wśród dębowych wysepek wznoszących się nad wodą. 2 wyjątkiem łańcucha wzgórz w stronie zachodniej nad rzeką Ocklawaha, polana Baxterów była najwyższym miejscem w puszczy. Ze wszystkich stron łagodnie opadała w nizinę. Szeroki krąg, jaki zamierzali zakreślić, ujawni zapewne wszystko. Planowali również, by powrócić na polanę Forresterów na noc, a jeśli sprawy potoczą się inaczej, postanowili obozować, gdziekolwiek ich noc zastanie. Penny zajął się starannie napełnieniem torby. Umieścił w niej kociołek, trochę soli, miarkę mąki, kawałek boczku i garść tytoniu. Do worka wetknął sporą wiązkę drzazg na podpałkę, butlę tłuszczu i flaszkę topionego sadła jaguara, którego używał przeciw reumatyzmowi. Zmęczenie podczas burzy spowodowało znów silne bóle. Brakło jedynie mięsa dla psów. — Upoluję coś dla nich po drodze — powiedział Buck. Przygotowania dobiegły końca. Kawalkada jeźdźców, spiąwszy konie, ruszyła szybko w kierunku południowo--wschodnim, drogą wiodącą do Srebrnej Doliny i Jeziora Jerzego. Penny powiedział: — Ponieważ mamy po drodze dom doktora Wilsona, warto by sprawdzić, co tam słychać. Przypuszczam, że wszystko zostało zalane. 290 — A może sam doktor jest zalany i nawet nie wie o powodzi — powiedział Buck. Droga między polaną Baxterów a Srebrną Doliną była jednym wielkim rozlewiskiem. Powódź rozniosła ją do tego stopnia, że dawna, piaszczysta droga stała się ledwie widoczną, wąską ścieżynką. Burzliwy przypływ naniósł kamieni i mułu, oblepiając pnie sosen. Znacznie dalej dopiero zaczęły się ujawniać straty, jakie poniósł drobny zwierzostan. Tchórze i oposy ucierpiały chyba najbardziej. Zwłoki ich leżały tuzinami na ziemi, tam gdzie wyrzuciła je woda, lub tu i ówdzie zwisały z gałęzi drzew. We wschodniej i południowej stronie panowała cisza. Puszcza była zawsze przybytkiem ciszy, lecz dopiero teraz Jody stwierdził, że w owej ciszy ukrywała się głęboka, wewnętrzna melodia; zwierzęta poruszały się i odzywały nie głośniej niż szmer wiatru. W stronie północnej, na obszernej płaszczyźnie, wyższej nieco i porosłej sosnami, rozbrzmiewał niezwykły hałas i oddalone pogwarki. To wiewiórki, które przybyły tu całymi stadami, gnane zapewne jeśli nie przez fale powodzi, to przez głód i strach płynący z zalanych moczarów i trzęsawisk, znalazły sobie nową siedzibę. Penny rzekł: — Założę się, że puszcza w tych okolicach roi się od zwierzyny. Zatrzymali się chwilę, niezdecydowani. Ciągnęło ich w gęstwinę, lecz stanęło na tym, że najlepiej będzie, w myśl pierwotnego planu, zbadać przede wszystkim niżej położone tereny i ustalić rozmiar szkód, a dopiero potem zabrać się do zwierząt pozostałych przy życiu. W pobliżu Srebrnej Doliny dosiedli koni. — Czy widzisz? 291 ? — Nie uwierzyłbym własnym oczom, gdybym tu was nie miał za świadków. Srebrną Dolinę zalała powódź, po czym cofnęła się. Fale potopu spłynęły w dół, by się połączyć i dokonać dzieła zagłady. Na powierzchni unosiły się zwłoki zwierząt. — Kto by to pomyślał, że jest tyle węży na świecie — rzekł Penny. Cielska żmij leżały zbite tak gęsto jak trzciny bambusowe. Na wodnym cmentarzysku skupiły się grzechotniki najprzeróżniejszych odmian i gatunków. W strumieniu cofające} się wody gęsto płynęły utopione węże. — Nie rozumiem — powiedział Buck — przecież każdy wąż umie pływać. Widziałem pewnego razu grze-chotnika pośrodku rzeki. — No tak, ale widzisz, powódź zaskoczyła węże lądowe w ich norach — odrzekł Penny. Woda nie ominęła żadnego zakątka. Dotarła wszędzie jak palce szopa szukającego pożywienia i porwała w swój wir wszystko, co żyje, wszystkie stworzenia, których ostatnią deską ratunku był skrawek gruntu. Leżał tam również jakiś martwy jelonek z wzdętym brzuchem. Serce zatłukło się w Jodym. Flag nie uniknąłby podobnego losu, gdyby we właściwym czasie nie został przyjęty do rodziny Bax- terów. Gdy tak rozglądali się dokoła, wylazły skądś dwa grzechotniki. Węże sunęły powoli, nie zwracając na nich uwagi, jak gdyby w obłiczu większego niebezpieczeństwa ludzie nie byli groźni. Penny rzekł: — Myślę, że dla własnego dobra powinno się jakiś czas unikać tej wyżyny, bo tu czyha śmierć. — Racja __ powiedział Buck. 292 Nie sposób było przedostać się dalej na wschód, więc zawrócili na północ, omijając kałuże. Gdzie dawniej były bagna, powstały liczne jeziora. A łąki utworzyły nowe bagna. Ocalały jedynie wyżej położone, piaszczyste części puszczy. Ale i tu znajdowało się zwalone sosny. A te, które oparły się powodzi, przegięły się w stronę zachodnią, tak potężny był całotygodniowy napór burzy i wiatru. — Długo potrwa, zanim się wyprostują — rzekł Penny. Gdy zbliżyli się do Branch, trudno było odeprzeć natrętne, przykre myśli. Woda stała tu wciąż wysoko, znacznie wyżej niż poziom Jeziora Jerzego. Prawdopodobnie musiało tu być jeszcze gorzej przed paroma dniami. Zatrzymali się i rozejrzeli po obejściu doktora. Łąka wyglądała jak olbrzymie koryto. Wielkie dęby, drzewa orzechowe, eukaliptusy, magnolie i pomarańcze stały pod wodą. — Jedziemy do doktora — powiedział Penny. Droga do domu doktora, podobnie jak jedna z dróg południowo-wschodnich wiodących na polanę Baxterów, stała się kanałem odpływowym dla ustępujących wód. Ruszyli tą drogą. Przed oczami jeźdźców ukazał się ponury dom doktora Wilsona stojący w cieniu wielkich drzew. — Niech mnie licho porwie — powiedział Buck ^ jeśli rozumiem, jak można, nawet po pijanemu, wybrać takie miejsce na mieszkanie. — Gdyby wszystkim podobały się te same miejsca, byłoby w krótkim czasie trochę za ciasno na świecie — rzekł Penny. Woda dokoła domu sięgała kostek. Ciemne plamy na kamiennym podmurowaniu wskazywały, że w pewnym 293 momencie przewyższyła poziom podłogi domu. Deski szerokiej werandy były spaczone. Przybysze ruszyli do schodków wejściowych, mając się na baczności przed wężami. Na drzwiach przybito białą powłoczkę, a na niej widniały litery napisane atramentem. Atrament rozlał się, ale litery były czytelne. — My, Forresterowie, nie jesteśmy mocni w czytaniu — powiedział Buck. — Przeczytaj ty, Penny. Penny powoli sylabizował: — „Pojechałem w stronę oceanu, gdzie taka kupa wody nie jest niczym szczególnym. Mam zamiar urżnąć się i będę wstawiony aż do końca burzy. Można mnie znaleźć gdzieś między domem a oceanem. Proszę mnie nie niepokoić, chyba że ktoś skręci kark albo dziecko zachoruje. Doktor. P.S. Jeżeli skręcenie karku, to i tak nie będę potrzebny". Buck, Mill-wheel i Penny huknęli głośnym śmiechem, a Jody im zawtórował. — Doktor potrafi żartować nawet w obliczu Pana Boga -*. powiedział Buck. — Dlatego właśnie jest dobrym lekarzem — odezwał się Penny. — Niby dlaczego? — A bo zawsze zdoła wykołować swymi żartami samego Pana Boga. Śmieli się do rozpuku. Dobrze było móc się śmiać znowu, gdy świat był tak długo szary i smutny. Weszli do domu i znaleźli na stole blachę z plackami oraz butlę gorzałki, które włączyli do swoich zapasów żywnościowych. A potem ruszyli znów w górę i po ujechaniu mniej więcej mili na północ zawrócili na zachód. — Jazda na Prerię Hopkinsa nie ma sensu. Wyobra- 294 żarn sobie, że stała się teraz wielkim jeziorem — powiedział Penny. Buck i Mill-wheel zgodzili się z jego zdaniem. Na południe od Prerii Hopkinsa była ta sama sytuacja. Mniejsze i słabsze zwierzęta wytrzebiła powódź. Na skraju zarośli wawrzynu przemykał się niedźwiedź w całej okazałości. — Nie ma sensu strzelać — powiedział Penny. — I tak mięso byłoby do użytku dopiero za miesiąc. Do domu za daleko, żeby go wieźć ze sobą. Znajdą się inne, lepsze okazje przed wieczorem. Forresterowie przystali niechętnie. Strzał był dla nich przede wszystkim strzałem, bez względu na pożytek ze zdobyczy. Penny strzelał tylko wtedy, kiedy potrzebna mu była dziczyzna. Nawet niedźwiedzie wolał zabijać w takim czasie, kiedy ich mięso było zdatne do użytku. Jechali wciąż dalej na zachód. Znaleźli się przed wielkim pasmem ostrokrzewu. Było to ulubione żerowisko niedźwiedzi i schronienie w gorące dni dla jaguarów czy wilków. Teraz były tu moczary. Woda ściekała szybko z piaszczystych terenów, ale gdzie grunt był nieprzepuszczalny, tworzyła bajora. Pomiędzy zaroślami wznosiło się kilka wysepek dębów i palm. Jeźdźcy okrążyli nowo powstałe bagnisko i wjechali w zarośla. W pierwszej chwili Jody nic nie spostrzegł. Lecz gdy Penny wskazał palcem niektóre drzewa, wówczas rozróżnił kształty zwierząt. Podjechali bliżej. Zwierzęta zdawały się być zupełnie spokojne. Rosły jeleń wyjrzał z zarośli. Buck nie mógł się pohamować i strzelił. Podjechali bliżej. Wśród gałęzi drzew widziało się wyraźnie dzikie koty i rysie. Forresterowie rozpoczęli morderczą strzelaninę. — Powinniśmy raczej litować się nad nimi po takiej 295 klęsce. Myślę, że na świecie jest pod dostatkiem miejsca i dla zwierząt, i dla ludzi — rzekł Penny. — A niechże cię! — powiedział Mill-wheel. — Widać, że wychował cię pastor. Chciałbyś, żeby lew i jagnię pasły się pospołu. Penny wskazał wzgórze przed nimi. — A tu macie jelenia i rysia razem! Ale musiał zgodzić się z tym, że każdy dziki kot, niedźwiedź, wilk, ryś czy jaguar czyhają tylko na to, by porwać świnie, kury czy bydło lub napaść na słabsze stworzenia leśne: jelenia, szopa lub wiewiórkę. Był to zamknięty krąg: zjedz lub bądź pożarty, zabij lub zdechnij z głodu. Penny przyłączył się do ataku na drapieżniki. Sześć padło trupem, inne zostały ranne. Jody ustrzelił rysia. Odrzut starej rusznicy omal nie zwalił go z konia. Zsiadł, by nabić fuzję. Forresterowie poklepali go po plecach i zabrali się do patroszenia jelenia. Mięso było chude i wskazywało, że zwierzę nie dojadało od dłuższego czasu. Złożyli dziczyznę na zadzie konia Bucka i poszli pieszo w stronę grupy dębów. Jakieś ciemne sylwetki przebiegały w oddali. Był to niesamowity widok, gdy się tak chyłkiem przemykały. Futerka dzikich kotów były marne i niewarte zachodu. — Tyle że będzie piękna kolacja dla piesków — powiedział Penny. Psy zabrały się do mięsa dzikiego kota. I one wygłodniały w czasie burzy. Część mięsa wypatroszono i złożono na końskich zadach. Koło godziny czwartej grupa jeźdźców skierowała się na północny zachód od polany Forresterów. Ustalili, że najlepiej będzie jechać dalej, a przenocować w polu przy ognisku. Słońce przygrze- 296 wało mocno jeszcze ze dwie godziny. Z wilgotnej ziemi i wód zaczęła się unosić zgniła woń. Jody'emu zrobiło się słabo. — Dobrze, że Fodder-winga nie ma tu z nami — powiedział Buck. — Cierpiałby bardzo na widok tylu martwych zwierząt. Znów zaczęły się pokazywać niedźwiedzie. Ale nie było śladu ani wilków, ani jaguarów... Jechali bardzo długo przez puszczę. Roiło się tu od jeleni i wiewiórek. Widocznie nie uciekały stąd, czuły się bezpieczne. Wszystkie były rozzuchwalone i wygłodzone... Forresterowie, chciwi zdobyczy i dbający zapewne o to, by obydwu rodzinom nie zabrakło mięsiwa, ustrzelili jeszcze jednego jelenia i położyli go na koniu Mill-wheela. W zachodniej stronie puszcza rzedła, znów ukazywały się kępy dębiny. Dalej na południe rozciągała się preria nad rzeką Juniper, która najpewniej była również zalana przez powódź. Nieco dalej na wschód leżało pasmo terenu, który nie był ani puszczą, ani prerią, ani bagnem, ani łąką. Wyglądało na pierwszy rzut oka na karczowisko. Postanowiono rozbić tu obóz, chociaż pozostawały jeszcze ze dwie godziny do zmroku. Nikt nie miał ochoty spędzić nocy w cuchnących bagniskach, rojących się od gadów. Rozbili biwak pod dwiema olbrzymimi sosnami. Nie dawały one zbyt wielkiej osłony od góry, ale noc zapowiadała się piękna, a w takich niezwykłych okolicznościach lepiej było mieć przed sobą otwartą przestrzeń. — Kiedy walczę z jaguarem — rzekł Mill-wheel — konam z pragnienia, żeby jak najprędzej zdechł. Przed przywiązaniem koni na noc puścili je wolno na trawę. Mill-wheel znikł w zaroślach, na południe od obozowiska. Usłyszano nagle jego strzał. Psy ruszyły 297 za nim wzdłuż jednego z tych nie kończących się tropów, który kusił je w ciągu całego dnia. Szły wolno, oszołomione obfitością zapachów i śladów. Julia zaszczekała. — To tylko dziki kot — rzekł Penny. Dzikie koty straciły już swój urok. Wszystkie cztery psy rozszczekały się, poczynając od cienkiego pisku do potężnego basu Ripa. Mill-wheel strzelił ponownie. — Czy wy, Forresterowie, macie kręćka na punkcie tych dzikich kotów? — zapytał Penny. — Mill-wheel nie piekliłby się tak, gdyby szło tylko o dzikie koty — odpowiedział Buck. Psy rozszczekały się jak szalone. Ich głos tak podniecił Penny'ego, że ruszył w gęstwinę wraz z Buckiem i Jodym. Stanęli przed rosochatym dębem. Na połowie wysokości pnia ujrzeli samicę jaguara z dwojgiem młodych. Była chuda i wynędzniała, ale niezwykłej długości. Młode miały jeszcze na skórze białe i siwe cętki. Jody pomyślał, że są piękniejsze od wszelkich kociąt, jakie widział w życiu. Były wielkości sporego kota domowego. Nastroszyły miękkie wąsy i naśladowały warczenie matki, która wyglądała przerażająco. Obnażyła kły, machała długim ogonem, a łapami i pazurami uderzała o drzewo. Zdawało się, że lada chwila rzuci się na każdego psa czy człowieka, który ośmieli się podejść bliżej. Psy rozjuszyły się. — Chcę mieć te młode, chcę mieć koniecznie te młode! — zawołał Jody. — Dajmy jej spokój, niech się pieski pobawią — powiedział Buck. — A jakże, żebyśmy mieli cztery poszarpane psy — rzekł Penny. — Masz rację. Lepiej skończmy z nią — powiedział Buck i strzelił. 298 W chwili gdy runęła na ziemię, psy były już przy niej. Jeśli tliła się jeszcze w zwierzęciu iskra życia, zgasła w mgnieniu oka. Buck wlazł na drzewo i potrząsnął gałęzią. Jody zawołał znów: — Chcę mieć młode! Umyślił sobie, że kiedy spadną, skoczy ku nim i ocali je. Był pewien, że nie zrobią mu krzywdy. Upadły wreszcie z gałęzi mocno rozkołysanej przez Bucka. Jody skoczył, ale psy wyprzedziły go. Młode zostały rozszarpane. Ale do ostatniej chwili walczyły, gryząc psy i drapiąc pazurami. Jody zrozumiał, że gdyby je dostał żywcem, zostałby mocno pogryziony. A jednak wolał, aby jeszcze żyły. — Przykro mi, chłopcze — powiedział Penny — ale i tak nie miałbyś, z nich pociechy, nawet gdybyś je ocalił. Bardzo trudno jest oswoić te stworzenia. Jody obejrzał małe zęby, wyglądały jak ze stali. — Czy mogę dostać futerka na nową torbę myśliwską? — A jakże! Buck, pomóż mi odpędzić psy, bo poszarpią je na strzępy. Jody podniósł pokrwawione zwłoki małych jaguarów i kołysał je w powietrzu. — Nienawidzę śmierci — powiedział. Mężczyźni milczeli. — Jeśli to może być pociechą — powiedział powoli Penny — to wiedz, synu, że śmierć nikogo nie ominie. — Naprawdę? — Jest to kamienna ściana, której nikt nie pokonał. Możesz szarpać się, kopać i przeklinać, ale nikt cię nie usłyszy i nikt nie odpowie... — Kiedy przyjdzie na mnie kreska, jestem pewien, że nie poddam się bez wymyślania — powiedział Buck. 299 Przywołali psy, które wciąż jeszcze stały przy samicy jaguara. Mierzyła od czubka nosa do końca puszystego ogona dziewięć stóp. Była wychudła i nie nadawała się na sadło. — Muszę znaleźć inną, tłustą, albo pogodzić się z moim reumatyzmem — powiedział Penny. Również skóra zwierzęcia była w kiepskim stanie. Wycięli więc tylko serce i wątrobę dla psów. — Dość już tego cackania się z młodymi, Jody — rzekł Penny. — Daj je tutaj i narąb drzewa. Zdejmę futra dla ciebie. Jody ruszył w głąb lasu. Wieczór był jasny i różowy. Słońce spijało wodę. Połyskiwały liście dębów i igliwie sosen. Jody zapomniał o swym strapieniu. Dużo było roboty z ułożeniem ogniska. Wszystkie drzewa były mokre, lecz szukając dokoła, Jody znalazł złamaną sosnę, która zawierała wiele żywicy. Zawołał Bucka i Mill-wheela, którzy pomogli mu przyciągnąć drzewo. Miało ono służyć za podstawę do wysuszenia reszty opału. Rozłupali pień na dwie części i położyli obok siebie. Jody w żaden sposób nie mógł sobie poradzić z hubką i krzesiwem, aż Penny zabrał mu je i rozniecił ogień za pomocą smolnych drzazg. Mały krzaczek zajął się szybko. Dołożono od razu sporo większych gałęzi i kawałków drewna. Rozpalały się z trudem, dymiąc i kopcąc, lecz wreszcie zajęły się płomieniem. W taki sposób powstała suszarnia, dzięki której najbardziej nawet wilgotne kawałki drzewa stawały się zdatne na opał. Jody naznosił tyle drzewa, ile tylko mógł udźwignąć, i przygotował spory zapas na noc. Buck i Mill-wheel przynieśli pniaki, wielkie jak oni sami. Penny wyciął kawały tłustszego mięsa z jelenia i zrobił 300 z nich kotlety na kolację. Mill-wheel wynurzył się znienacka z naręczem liści palmowych, które miały służyć za talerze do rozłożenia jadła i innych przysmaków. Przyniósł również miąższ dwóch palm. Oddzielał powoli, warstwa za warstwą, białą korę i dobrał się wreszcie do słodkiego i kruchego miąższu. — Poproszę ,o patelnię, panie Penny, przyrządzę dziką kapustę. Gdy skończę, to panu oddam — powiedział. Pokrajał cienko miąższ palmowy. — Gdzie jest tłuszcz? — W butelce, w worku. Jody przyglądał się temu, co robią starsi. Do niego należało podtrzymywanie płomienia nowymi zapasami drewna. Szczapy rozpaliły się na dobre. I było już pod dostatkiem popiołu do pieczenia mięsa. Buck wystrugał dla każdego patyk, na którym można było piec mięso. Mill-wheel przyniósł wody z pobliskiego stawu, nalał do garnka, przykrył liśćmi palmowymi i postawił garnek na ogniu. — Zapomniałem o kawie — powiedział Penny. — Nie odczuwam braku kawy, gdy mam gorzałkę doktora Wilsona — odparł Buck. Wyjął butlę i podał towarzyszom. Penny chciał już zabrać się do pieczenia zwierzyny, ale dzika kapusta nie była jeszcze gotowa. Obmyślił więc z miejsca rożny, na które nadział mięso. Pokrajał serca i wątroby jaguarów i dzikich kotów, wsadził na rożny i zawiesił nad ogniem. Zapach był ponętny. Jody zaczął węszyć raz i drugi, po czym poklepał się po zapadłym brzuchu. Penny uważnie pokroił uwędzone wątroby na plasterki i umieścił starannie na patykach wystruganych przez Bucka, podając każdemu, by mógł według własnego gustu upiec sobie jadło. Zapach mięsa dotarł do psów, które zbliżyły się, 301 położyły na brzuchach i skomlały bijąc się ogonami po bokach. Surowe mięso nie było dla nich specjałem. Zdążyły już przecież uszczknąć coś niecoś podczas walki i po zwycięstwie. Pieczone mięso to co innego. Oblizywały się' też smakowicie. — Założę się, że to musi być dobre — odezwał się Jody. — Spróbuj — Penny podał mu sporą porcyjkę znad ognia. — Ale uważaj, bo to gorętsze od pieczonych jabłek. Jody zawahał się, dotknął gorącego, wonnego mięsa i zaczął jeść. — Dobre! — powiedział. Roześmieli się wszyscy. Jody zjadł dwa plasterki. Penny rzekł: — Ludzie powiadają, że człowiek, który zje wątrobę dzikiego kota, będzie nieustraszony. Ano, zobaczymy... — Do diaska — zawołał Buck — jak to wspaniale pachnie! Dajże i mnie kawałek. Skosztował i stwierdził, że smakuje mu nie gorzej od wszelkiej innej wątróbki. I Mill-wheel nie odmówił sobie tej przyjemności. Jeden tylko Penny nie jadł. — Na co mi potrzebna większa odwaga? Jeszcze bym się znów na was rzucił i całe piekło zaczęłoby się na nowo. Znów pociągnęli po łyku gorzałki. Ogień trzaskał, krople tłuszczu z sykiem padały w płomienie. Wonny dym unosił się w powietrzu. Słońce zaszło za dębami, potrawa Mill-wheela z dzikiej kapusty była gotowa. Penny wyłożył ją na czysty liść palmowy i umieścił na tlejącym drzewie dla zachowania ciepła. Wytarł patelnię garścią mchu i postawił na ogniu. Nakrajał boczku, a kiedy 302 boczek przyrumienił się, usmażył na tłuszczu cienko pokrajane płaty jeleniego mięsa. Buck sporządził łyżki z łodyg palmowych. Każdy w skupieniu zabrał się do jedzenia. Penny zrobił placuszki z mąki i zanurzył je w tłuszczu jelenim. — Gdybym wiedział, że tak nas będą karmić w niebie — powiedział Buck — nie narzekałbym w dniu śmierci. — Bo widzisz, w lesie wszystko smakuje lepiej niż w domu — odezwał się Mill- wheel. — Wolę tutaj suchy chleb niż budyń w chałupie. — A wiecie, co wam powiem? — wtrącił Penny. — Że i ja myślę tak samo. Mięso było gotowe. Ostudzili je trochę i rzucili psom, które pożarły szybko i poszły do wodopoju. Potem włóczyły się jakiś czas dokoła, węsząc przeróżne zapachy, a wreszcie powróciły do ogniska i wyciągnęły się przy nim. Buck, Mill- wheel i Jody najedli się do syta. Położyli się na wznak i patrzyli w niebo. — Powódź czy nie powódź — odezwał się Penny — jak tu jest jednak pięknie! Chcę, żebyście mi, chłopcy, obiecali jedno. Kiedy będę staruszkiem, posadźcie mnie na pieńku i pozwólcie nasłuchiwać odgłosów polowania. Nie zostawiajcie mnie samego. Po raz pierwszy od dziesięciu dni zamigotały gwiazdy na niebie. Penny zabrał się do sprzątania resztek. Rzucił psom pozostałe kawałki ciasta. Podniósł nagle naczynie z kosza i potrząsnął nim. — Do diaska — zawołał — zjedliśmy moje lekarstwo! Sięgnął do worka i wyciągnął butelkę. Odkorkował. Znajdował się w niej smalec. — Mill-wheel, diable jeden! Użyłeś sadła jaguara do przyrządzania kapusty! 303 Zapadło milczenie. Jody poczuł, że mu się skręcają wnętrzności. ? gkąd miałem wiedzieć, że to jest sadło jaguara? — powiedział ??-wheel. Buck zakrztusił się i wybuchnął głośnym śmiechem. __ Mnie to tam wcale nie obchodzi, nie będę sobie tym zaprzątał głowy. Nigdy nie jadłem lepszej dzikiej kapusty. __ ^nj ja! — zawołał Penny. — Ale kiedy mnie kości zabolą, wolałbym mieć sadło w butelce. __ ^Y każdym razie wiemy już, czego mamy używać, kiedy będziemy znowu gotować w lesie — mruknął Buck. Żołądek Jody'ego uspokoił się. Po dwóch kawałkach wątroby żbika nie wypadało grymasić. Ale kiedy się widziało ojca smarującego kolana w zimowe wieczory sadłem jaguara... __ Natnę dla każdego gałęzi na posłanie — powiedział Mill-wheel -*" ponieważ zasłużyłem na pokutę. __ Póidę z tobą — odezwał się Penny. — Gdybym tak zasnął i obudził się, i ujrzał ciebie w krzakach, gotów bym pomyśleć, że to niedźwiedź. Nie mogę zrozumieć, jak wyście, chłopcy, mogli tak wyrosnąć! __ rp0 ^tego — odpowiedział Mill-wheel — że byliśmy karmieni sadłem jaguara. Zabrali się w doskonałych humorach do przygotowania posłań. Jody ułamał sporo gałązek sosnowych i pokrył ie materacem z mchu. Umieścili posłania w pobliżu ogniska. Forresterowie hałaśliwie wyciągali się na swych legowiskach. __ Założę się, że sam Kosołapy, gdy się kładzie, nie robi tego głośniej — powiedział Penny. 304 — A ja założę się, że żaden ptaszek nie kładzie się spać ciszej od was, Baxterów — odparł Buck. — Chciałbym mieć teraz siennik z liści kukurydzy — powiedział Mill-wheel. — Najlepsze łoże, na jakim kiedykolwiek spałem, było zrobione z sierści kocich ogonów — rzekł Penny. — Leżało się jak na puchu. Ale zebranie takiej sierści zajmuje sporo czasu. — Najlepsza rzecz w świecie to piernat — odezwał się Buck. — Czy nikt wam nigdy nie opowiadał, chłopcy, co pewnego razu wasz ojciec zrobił z piernatem? — Opowiedz... — Było to przed waszym urodzeniem, a może dwóch lub trzech z was leżało już w kołyskach. Ja sam byłem jeszcze gołowąsem. Przyszedłem pewnego razu na waszą farmę z moim ojcem. Zdaje mi się, że chciał zająć się zbawieniem duszy waszego taty. Wasz tatko bowiem za młodych lat był dzikszy od was wszystkich razem wziętych. Potrafił wypić za jednym zamachem bańkę wódki z kukurydzy, jakby to była woda. I czynił to często w owych czasach. A więc podjeżdżamy do waszej bramy, a tu wszystko leci na dróżkę: talerze, jedzenie i krzesła. A nad wszystkim unoszą się chmury pierza z rozprutego piernata. Wydawało się, że ktoś w niebie skubie gęsi. Wasz tato zbliżył się do bramy. Nie chcę powiedzieć, że był pijany, ale w każdym razie wypił niejeden kieliszek. Rzucał wszystkim, co mu w rękę wpadło. Ostatnią zaś rzeczą była pierzyna. Zawsze po takim wielkim rozgardiaszu uspokajał się. Co o tym sądziła i jak na to reagowała wasza matka, wiecie sami lepiej niż ja. Ale 305 tym razem była spokojna i zimna jak lód. Siedziała na fotelu, z robótką, sznurując usta. Mój ojciec, jako osoba duchowna, był niegłupi i zrozumiał, że przybył nie we właściwej porze i że lepiej będzie, jeśli kiedy indziej wybierze się do was z pobożnymi zamiarami. Zbiera się więc z powrotem. Ale wasza mama była bardzo uprzejma i woła za nim: „Niech pan zostanie u nas na obiedzie, panie Baxter! Nie mamy niestety nic prócz placka i miodu, ale dam wam chociaż to, jeśli znajdę jaki cały talerz, by móc podać do stołu". A wasz ojciec odwraca się i patrzy zdumiony na matkę. „Miód — powiada — miód? A czy jest w ogóle jeszcze miód w bańce?" Forresterowie roześmieli się i poklepali się po ramionach. — Niech tylko wrócę do domu, zapytam matki: „Miód? Czy jest jeszcze jaki miód w bańce?" Czekajcie... — rzekł Buck. Jody śmiał się długo sam do siebie, kiedy Forresterowie już ucichli. Ojciec tak żywo i barwnie opowiadał, że Jody nieomal widział chmurę pierza fruwającego nad płotem. Psy, obudzone śmiechem ludzi, podniosły się i zmieniły pozycję. Przysunęły się bliżej ciepła, ludzi i ogniska. Julia leżała u nóg Penny'ego. Jody zapragnął nagle, by Flag leżał przy nim i grzał go ciepłym futerkiem. Buck wstał i wsunął nową szczapę do ognia. Zaczęła się rozmowa o ruchach zwierzyny leśnej i błotnej. Wilki najpewniej ruszą w inne strony niż pozostałe zwierzęta. Nie lubią bowiem wilgotnych okolic bardziej jeszcze niż wielkie drapieżniki i pójdą sobie w głąb puszczy. Ale niedźwiedzi nie było tak dużo, jak można się było spodziewać. 306 — A wiecie, gdzie teraz są niedźwiedzie? — powiedział Buck. — Na południu, w stronie Sellers Bear Hole i Squaw Pond Bear Hole. — Założę się, że są na łąkach Tolliego, nad rzeką — odezwał się Mill-wheel. — Na południu ich nie ma — zabrał głos Penny. — Wiatr i deszcz w ciągu ostatnich dni szły z południowego wschodu. Niedźwiedzie wolą być tam, gdzie tego nie ma. Jody położył ręce pod głowę i spojrzał w niebo. Tyle było na nim gwiazd, co płotek w stawie. Między dwiema sosnami, nad nim, niebo było mleczne, jak gdyby ?????? rozlała wielkie wiadro mleka. Sosny chwiały się na wszystkie strony, poruszane wiatrem. Na igłach kładły się srebrne błyski gwiazd. Dym ogniska płynął ku nim. Jody obserwował, jak wznosi się ponad wierzchołki drzew. Oczy kleiły mu się, nie chciał jednak jeszcze zasnąć. Pragnął słuchać. Rozmowa starszych o polowaniach była najciekawszą rzeczą na świecie. Aż go dreszcz przenikał, gdy słuchał takiej gawędy. Dym chwiał się jak wielki welon przeciągnięty między nim a gwiazdami. Zamknął oczy. Przez chwilę rozmowa starszych była głębokim brzękiem, zgłuszonym przez trzeszczenie drzewa. A potem rozpłynęła się w podmuchach wiatru wśród sosen i stała się bezgłośnym szeptem snu. Obudził go w nocy Penny, który siedział przy nim. Buck i Mill-wheel chrapali potężnie. Ogień dogasał. Jody usiadł obok ojca. — Słuchaj — szepnął Penny. W oddali huknął puchacz i zawył jaguar. Potem rozległ się jakiś bliższy odgłos. Brzmiało to jak syk miechów. — Huuu... huuu... huuu... Wydawało się, że rozlega się tuż obok, u ich stóp. 307 Jody ścierpł. To mógł być Hiszpan Fodder-winga. Może im, podobnie jak żywym ludziom, dokuczył deszcz i powódź? Może chcieli zagrzać przy ognisku delikatne, przezroczyste dłonie? Penny wstał i sięgnął po drzewo. Zapalił łuczywo i ostrożnie ruszył naprzód. Dziwne syki ustały. Jody poszedł za ojcem. Coś się poruszyło. Penny pochylił łuczywo. Para oczu, czerwonych jak oczy kozodoja, błysnęła w świetle płomienia. Penny roześmiał się. Gościem był aligator ze stawu. — Zwęszył świeże mięso — powiedział. — Chętnie napuściłbym go na jednego z Forresterów. — Czy to on tak syczał? — zapytał Jody. — Tak, właśnie wtedy szedł tutaj... — Napuśćmy go na Bucka i Mill-wheela. Penny zawahał się. — Jest trochę za duży na takie żarty. Ma przeszło sześć stóp. Gdyby tak capnął któregoś, byłby to kiepski kawał. — Zastrzelimy go? — A po co? Mamy dość mięsa dla psów na zapas. Aligator jest nieszkodliwym stworzeniem. — Więc pozwolisz, żeby tak syczał przez całą noc? Penny rzucił gałązką w aligatora. Aligator podniósł cielsko na krótkich łapach i zawrócił w stronę stawu. Penny pobiegł, zatrzymując się dla nabrania garści piachu lub czegokolwiek innego, i rzucał za nim. Aligator uciekał w zabawnym pośpiechu. Penny biegł za nim, a Jody trzymał się ojca; wreszcie w oddali rozległ się plusk. — Wystarczy. Powrócił do rodziny. Jeżeli będzie dość rozsądny, by tam zostać, dam mu spokój. Powrócił do ogniska, które łagodnie tliło się w mroku. Była północ. Gwiazdy świeciły tak jasno, że kiedy patrzyło 308 się od strony ogniska w głąb lasu, można było dostrzec błysk wody na powierzchni stawów. Było chłodno. Jody pomyślał, że pragnąłby zawsze tak obozować z ojcem. Jedyne, czego mu brakowało, to Flag. Penny podniósł łuczywo nad Forresterami. Buck przysłonił twarz ramieniem, lecz spał dalej. Mill-wheel leżał na wznak. Jego wielka broda poruszała się i opadała wraz z ciężkim oddechem. — Sapie jak aligator — powiedział Penny. Dołożyli drew do ognia i wrócili na swe legowiska. Nie wydawały się już tak wygodne jak za pierwszym razem, gdy położyli się na nich. Poprawili mech i wyrównali gałęzie. Jody umościł sobie kącik pośrodku i zwinął się w kłębek jak kot. Kilka chwil leżał wygodnie, patrząc w ogień, a potem zasnął snem mocnym jak przedtem. O świcie pierwsze zbudziły się psy. W pobliżu przeszedł lis zostawiając smugę woni. Penny wstał, zawołał psy i zatrzymał je. — Mamy dziś coś ważniejszego do roboty niż polowanie na lisa — powiedział do nich. Jody mógł ze swego miejsca obserwować wschód słońca. Dziwne było widzieć je tak nisko, na poziomie twarzy. W domu rosnące za karczowiskiem drzewa przesłaniały słońce. A tu była pomiędzy nimi tylko poranna mgła. Słońce zdawało się nie wschodzić, lecz wypływać spoza szarej zasłony, która zaczęła zwijać swoje fałdy. Światło miało kolor złota jak ślubna obrączka matki. Wzmagało się coraz bardziej, aż Jody spostrzegł, że zagląda mu prosto w twarz. Mgła wrześniowa wznosiła się do wierzchołków drzew, jak gdyby usiłowała oprzeć się niszczącemu działaniu słońca. A potem znikła i cały wschód przybrał barwę dojrzałych owoców gujawy. 309 — Pomóżcie mi poszukać sadła jaguara! Chcę ugotować śniadanie! — zawołał Penny. Buck i Mill-wheel usiedli na posłaniach. Nie ocknęli się jeszcze z twardego snu. — Czy wiecie, chłopcy, że aligatory i lisy łaziły po was tej nocy? Penny opowiedział o nocnym spotkaniu. — Czy to nie jeden z tych błotnych potworów, któreś widział pod wpływem napoju doktora Wilsona? — Może mniejszy o stopę. Ale miał nie mniej niż sześć stóp. — Kiedyś na takim samym obozowisku śniło mi się, że słyszałem brzęczenie moskita, a kiedy się obudziłem, okazało się, że wiszę wraz z moim łożem na sęku wśród moczarów. Penny zawołał Jody'ego, by umył twarz i ręce przy stawie. — Ha, trudno, jesteśmy brudni od dymu, ale nawet twoja matka nie kazałaby ci się myć w takiej wodzie. Śniadanie było takie same jak kolacja, tylko że bez dzikiej kapusty na sadle jaguara. Tęgi łyk gorzałki znów zastąpił Forresterom kawę. Penny nie odmówił. Woda ze stawu nie nadawała się do picia. Jody był spragniony, a nie mógł ugasić pragnienia w miejscu, w którym znajdowało się tyle wody. — Rozejrzyj się za jakimś pniem, gdzie się uzbierała deszczówka. Można ją śmiało pić — powiedział Penny. Jedzenie nie smakowało im już tak jak wczoraj. Penny sprzątnął po śniadaniu. Mało było trawy dla koni, a niechętnie jadły mech, który Jody zebrał i podawał im. Nowy dzień zaczął się od zwinięcia obozu, po czym 310 mężczyźni dosiedli koni i odjechali na południe. Jody obejrzał się. Miejsce po obozowisku było puste. Zostały tylko nie dopalone głownie i szary popiół. Po zgaszeniu ogniska znikł cały urok tego miejsca. Ranek był chłodny, lecz słońce zaczęło powoli przygrzewać. Ziemia parowała. W powietrzu wciąż jeszcze wisiał zaduch płynący z zabagnionej wody. Penny, jadący na czele, zawołał: — Ciekaw jestem, czy żołądki zwierząt zniosą zgniłą wodę? Buck i Mill-wheel potrząsnęli głowami. Powódź zdarzyła się w puszczy pierwszy raz. Nikt nie mógł przewidzieć, jakie mogą być jej skutki. Gromadka jeźdźców pojechała na południe. — Czy pamiętasz miejsce, gdzieśmy widzieli pięknie tańcujące żurawie?! — krzyknął Penny do Jody'ego. Jody nie mógł poznać prerii. Stała się gładką powierzchnią wody i nawet żuraw zawahałby się przejść tędy. Dalej były znów gęste krzewy. Lecz tam, gdzie przedtem było tylko bagno, teraz znajdowało się jezioro. Zatrzymali konie. Zdawało się, że przenocowali w jakimś obcym kraju i przybyli do innego. Tam, gdzie przed tygodniem był ląd, unosiły się z wody rybie pyszczki. I tu żerowały niedźwiedzie. Były tak zajęte łowieniem ryb, że nie zwracały uwagi na zbliżanie się koni i jeźdźców. Dwa czy trzy tuziny czarnych cielsk, zanurzonych po brzuchy w wodzie, poruszało się w różne strony. Ryby uciekały przed nimi. — Sum! — zawołał nagle Penny. Ale sumy, jak Jody wiedział, żyły tylko w oceanie. Albo w Jeziorze Jerzego, gdzie woda była również słona. — To jest jasne jak dzień — powiedział Penny. 311 Jezioro Jerzego przelało się w rzekę Juniper, a rzeka wylała na prerię. Stąd wziął się tu sum. ?— Mamy więc nową prerię, Prerię Suma. Spójrz na te niedźwiedzie... — Istny raj niedźwiedzi — odezwał się Mill-wheel. — Ile nam potrzeba? Podniósł gwintówkę. Jody przymrużył oczy. Chyba tylko we śnie widział tyle niedźwiedzi naraz! - — Nie zachowujmy się jak świnie, jeśli to nawet są niedźwiedzie — powiedział Penny. — Na razie wystarczą nam cztery. — Jeden dla Baxterów. Jody, chcesz upolować niedźwiedzia? — Bardzo, tato. — A więc, proszę panów, wybierzmy' sobie cel i rozstawmy się trochę; ktoś będzie musiał zadowolić się drugim strzałem, a ktoś inny trzecim, gdyby Jody spudłował. Wskazał Jody'emu najbliższego niedźwiedzia. Była to wielka sztuka, prawdopodobnie samiec. — A teraz odjedź, Jody, trochę w lewo — powiedział Penny — i weź go na muszkę. Kiedy dam znak, wszyscy strzelą. Jeżeli się poruszy, strzelaj prosto w łeb. Jeżeli schowa głowę, strzelaj w kadłub, a któryś z nas go wykończy. Buck i Mill-wheel wskazali swoje sztuki i grupa rozjechała się po cichu w dwóch kierunkach. Penny podniósł rękę. Zatrzymali się. Jody był tak podniecony, że kiedy podniósł fuzję, nie mógł dostrzec przed sobą nic prócz plamy wody. Opanował się z trudem. Jego niedźwiedź znajdował się w pobliżu, więc Jody wybrał sobie cel na jego łbie. Penny opuścił rękę. Huknęły strzały. Nastąpiła druga salwa Bucka i Mill-wheela. Konie zarżały. Jody nie pamiętał, czy pociągnął spust. Ale o pięćdzie- 312 ? siat jardów przed nim leżało na pół zanurzone w wodzie wielkie, czarne cielsko. — Piękny strzał, chłopcze! — krzyknął Penny i ruszył naprzód. Pozostałe niedźwiedzie rozpierzchły się po bajorze jak łódki mącąc wodę za sobą. Było mało szans na trafienie jeszcze jednego. Jody był zdumiony szybkością potężnych cielsk. Pierwszy strzał każdego z myśliwych był celny i śmiertelny. Buck i Mill-wheel drugimi strzałami zadali tylko rany. Psy trzymane u nogi podniosły piekielny jazgot. Szczekały zapamiętale i rzuciły się do wody. Było jednak za głęboko na bieg, a gęste zarośla nie pozwalały pływać. Zawróciły gniewne. Myśliwi zbliżyli się do dwu rannych zwierząt. Wystrzelili po raz drugi. Niedźwiedzie padły martwe. Te, które ocalały, znikły z oczu. Żadne zwierzę nie było chyba tak szybkie i zręczne. — Ale jak my je teraz wydostaniemy z wody? — powiedział Buck. Jody był całkowicie zajęty swoją zdobyczą. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto leżała żywność Baxterów na dwa tygodnie, a była to jego zasługa. — Trzeba będzie wrócić do domu i sprowadzić parę wołów — powiedział Mill-wheel. — Posłuchaj, co ci powiem — rzekł Penny. — Wy macie pięć sztuk do załadowania, a my tylko jedną. Cieszę się bardzo, że nam się tak ładnie udało polowanie. Gdyby to wam odpowiadało, pomóżcie mnie i Jody'emu uporać się z tym jednym i pożyczcie mi waszego konia na dzień lub dwa. Rozdzielimy się i każdy ruszy swoją drogą. — Zgoda. — Przypuszczam, że ludzie w waszym wieku pamiętają zawsze o posiadaniu sznura? 313 — Kto by pomyślał, że ta piekielna puszcza będzie pod wodą? Buck krzyknął: — Mamy dłuższe nogi od Baxterów! Zostań na koniu. Ale Penny zeskoczył z konia. Woda sięgała mu wyżej kolan. Jody zawstydził się na myśl, że mógłby zostać na koniu jak dziecko. I on zlazł do wody. Grunt pod nogami był twardy. Pomógł w przesunięciu swego niedźwiedzia na nieco wyższe miejsce. Forresterowie wyrazili zdumienie, że tak celnym strzałem, pierwszym w życiu, położył niedźwiedzia. Penny dotknął jego ramienia. I to było dostateczną nagrodą. Niedźwiedź ważył chyba przeszło trzysta funtów. Postanowili, że najlepiej będzie podzielić go wzdłuż, by łatwiej umieścić części na grzbietach dwóch koni. Ściągnęli futro i byli mile zaskoczeni, że miś jest taki tłusty, podczas gdy jeleń i pantera miały tylko skórę i kości. Niedźwiedzie pewnie żywiły się tu dłuższy czas przed burzą. Stary Cezar podskoczył i wierzgnął, kiedy poczuł na grzbiecie połowę wielkiego cielska. Nie lubił zapachu skóry. Zbyt często zdarzało mu się czuć tę woń podczas nocnych alarmów w domu. Pewnego razu niedźwiedź dostał się do stajni i tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że Penny przybył na czas z pomocą, zaalarmowany rżeniem konia. Koń Forresterów łatwiej nosił dodatkowy ładunek, więc skóra niedźwiedzia została przytroczona do ładunku Penny'ego. Buck i Mill-wheel skierowali się w stronę domu. — Odwróćcie wasze chomąta do tyłu, a woły uciągną cały ciężar naraz. Odwiedźcie nas. — Przyjdź do nas. Podnieśli ręce na pożegnanie i odjechali. Penny i Jody 314 powlekli się za nimi. Mieli do przebycia kilka mil tej samej drogi, lecz Forresterowie na swych szybkich koniach, nie obładowani ciężarami, wysforowali się daleko naprzód. Wydostali się na drogę wschodnią, wiodącą do domu. Jazda była ciężka i kłopotliwa. Stary Cezar nie chciał iść z ładunkiem niedźwiedzich ćwierci. Ale kiedy Penny nakazywał Jody'emu, by ruszył naprzód, następował wyścig z koniem Forresterów, który rwał do przodu. Było to ciągłe współzawodnictwo. Wreszcie na Prerii Juniper Penny wysunął się na czoło. Cezar, straciwszy sprzed oczu i nosa niedźwiedzią skórę, ruszył dziarsko naprzód. W pierwszej chwili Jody'emu przykro było samemu w zalanej, dzikiej okolicy. Ale miał za sobą mięso niedźwiedzie i czuł, że jest odważny i dojrzały. Pomyślał, że chciałby tak polować wiecznie. Ale gdy ukazały się wysokie drzewa polany Baxterów, gdy minął drogę wiodącą do kotliny i zbliżył się do płotów ogradzających ojcowskie pola, rad był, że wraca do domu. Pola były zniszczone, podwórze zalane. Wracał jednak do domu z żywnością, którą zdobył dla rodziny, a Flag czekał na niego. ?&???? 21 ? Następne dwa tygodnie poświęcił Penny ratowaniu zbiorów. Bataty nie dojrzały po dwóch miesiącach do kopania. Ale zaczynały gnić i poszłyby całkowicie na marne, gdyby ich nie wykopano. Zajęło to Jody'emu wiele godzin. Musiał bardzo ostrożnie ruszać motyką, zagłębiaj ąc j ą i uważaj ąc, by nie posuwać się zbyt daleko na grzędę. W ten sposób udało mu się wykopać sporo nie uszkodzonych batatów. Mama Baxter zajęła się ich suszeniem. Zgniłe części odcięto i przeznaczono na pokarm dla świń. Trzcina cukrowa została zniszczona przez burzę. Nic na to nie można było poradzić. Należało ją zostawić własnemu losowi, bo była niedojrzała. Wypuszczała pędy i trzeba było z nią jeszcze poczekać. Fasola również uległa zniszczeniu. Była już niemal dojrzała, lecz tydzień powodzi uczynił z niej błotnistą, zbitą masę. Tylko znikoma ilość, ocalona przez Baxterów, nadawała się do użytku. 316 Po kilku dniach słonecznych, w trzy tygodnie po powodzi, Penny ruszył na Prerię Suma, jak ostatnio nazwał ten obszar, naciął traw i rozłożył do suszenia. — Na bezrybiu i rak ryba — powiedział. Wody ustąpiły z prerii i nie pozostawiły żadnego śladu ryb prócz ich odoru. Jody'emu robiło się słabo, gdy wdychał te wonie. Unosił się tu wszędzie zaduch śmierci. Penny powiedział: — Niedobrze. Te smrody mi się nie podobają. Zwierzęta zdychają dokoła. Po upływie miesiąca od powodzi, w październiku, pojechał Penny wozem z Jodym na Prerię Suma po nacięte suche trawy. Rip i Julia szły za wozem. Penny pozwolił również, by towarzyszył im w drodze Flag, jelonek bowiem wyprawiał dzikie hece, gdy pozostawiano go w domu przywiązanego w szopie. Flag czasem wyprzedzał Cezara, czasem, zaś, gdy droga rozszerzała się, biegł obok niego. Niekiedy pozostawał w tyle i bawił się z psami. Nauczył się jeść jarzyny i co chwila zatrzymywał się, by uszczknąć jakieś kiełki lub młode pędy. — Spójrz, tato, na niego: radzi sobie jak dorosły. Penny uśmiechnął się. — Powiadam ci, nie było jeszcze na świecie takiego jelonka. Nagle Julia zaszczekała i skoczyła na prawo w krzaki. Rip ruszył za nią. Penny zatrzymał waz. — Skocz, Jody, zobacz, co się tym wariatom stało — powiedział. Jody zeskoczył z wozu i poszedł za psami. Po paru krokach rozpoznał ślad. — Nic wielkiego! — zawołał. — Po prostu dziki kot! 317 Penny podniósł róg, by wezwać psy z powrotem, kiedy rozległo się znów szczekanie Julii. Zlazł z wozu i zaszył się w gąszcz. Psy osaczyły zdobycz, ale nie zaczynały walki. Jody stał zdumiony. Psy krążyły koło zwierzęcia, które nie przygotowywało się do odparcia ataku. Kot był wychudły i bezsilny. — Zwierzę zdycha — powiedział Penny. — Zostawmy je w spokoju. Przywołał psy i powrócił do wozu. — Jak to zdycha, tato? — zapytał Jody. — Ano, widzisz, zwierzęta umierają tak jak my, ludzie, niekoniecznie giną zabite przez wroga. Ten umiera ze starości, bo już nie może sobie poradzić ze zdobyciem pożywienia. — Ale nie wyglądał na starego. Miał przecież zęby. Penny spojrzał na syna. — A wiesz, chłopcze, że to trafna uwaga. Muszę jeszcze raz zobaczyć. Ale trudno było określić, dlaczego zwierzę osłabło i zdychało. Przyjechali na prerię i naładowali wóz trawą. Penny oszacował na oko, że trzeba będzie nawrócić ze trzy razy. Wprawdzie trawy były niezbyt pożywne, ale po wysuszeniu mogły się jeszcze nadać dla Cezara, ?????? i jej ciołka. Pojechali powoli do domu. Cezar przyśpieszał kroku i nawet Julia radośnie pobiegła przodem, jak każde zwierzę domowe, gdy czuje, że wraca do obejścia... Za drogą do rozpadliny, przy pierwszym narożniku płotu, Julia zaczęła węszyć i zaszczekała. — Cóż to może być w biały dzień? — powiedział Penny. Julia nie mogła się uspokoić, przeskoczyła płot i przystanęła, a jej szczekanie zmieniło się w ostry pisk. Rip 318 niezdarnie wygramolił się na płot, który Julia przeskoczyła tak łatwo. I on zaszczekał ostro. — Trzeba zaufać psom — powiedział Penny. Zatrzymał wóz, wziął fuzję i poszedł wraz z Jodym śladem psów. W kącie, pod płotem leżał jeleń. Uniósł głowę z koroną rogów. Penny podniósł fuzję i opuścił ją. — I ten jeleń jest chory. Zbliżyli się do zwierzęcia, które wywaliło ozór. Rip i Julia rzucały się jak oszalałe. Nie mogły pojąć, dlaczego żywe stworzenie nie staje do walki lub nie zabiera się do ucieczki. — Szkoda kuli. Penny wyjął nóż z pochwy, zbliżył się do jelenia i przeciął mu gardziel. Jeleń wyzionął ducha tak spokojnie, jak gdyby śmierć była ocaleniem przed znacznie gorszą męczarnią. Penny odpędził psy i uważnie obejrzał zwierzę. Jeleń miał czarny i spuchnięty ozór. Oczy były czerwone i wilgotne. Był tak wychudły jak tamten zdychający żbik. — To coś gorszego, niż sobie wyobrażałem. Zwierzęta padły ofiarą zarazy. Jody słyszał o chorobach ludzi. Zwierzęta wydawały mu się zawsze zdrowe, jak gdyby poza zasięgiem ludzkich słabości. Zwierzę ginęło podczas polowania lub w walce z innym, silniejszym stworzeniem. Śmierć w puszczy następowała znienacka i niepodobna była do powolnej choroby i umierania. Spojrzał na martwego jelenia. — Ale nie będziemy go jedli, prawda? Penny skinął głową. — Nie nadaje się. Psy węszyły w dalszym ciągu wzdłuż płotu. Julia zasz- 319 czekała znowu. Penny poszedł za nią i ujrzał gromadkę leżących zwierząt. To zdychały obok siebie dwa stare jelenie i roczniak. Nigdy Jody nie widział takiego przygnębienia na twarzy ojca. Penny obejrzał zwierzęta uśmiercone przez zarazę i odszedł bez słowa. Śmierć zdawała się płynąć zewsząd, z powietrza. — Kto to zrobił, tato, kto je zabił? Penny znów pokiwał głową. — Nie wiadomo nigdy, skąd się to bierze. Może z wody, którą zatruły rozkładające się ciała zwierząt. Ta myśl przeszyła Jody'ego jak ostry nóż. — Tato, a czy Flag się nie zarazi? — Powiedziałem ci wszystko, co wiem, synu. Wrócili do wozu i wyładowali siano do stodoły. Jody poczuł, że jest chory i osłabiony. Flag zabeczał. Jody podszedł do niego i objął go tak mocno za szyję, że Flag odskoczył bez tchu. Jody szepnął: — Proszę cię, Flag, nie zachoruj, bardzo cię proszę. Matka przyjęła wiadomość ze spokojem. Wypłakała wszystkie łzy po stracie zbiorów. Śmierć tylu dzieci zahartowała jej serce, nie mogła więc jej wzruszyć wiadomość o zarazie wśród zwierząt. Powiedziała jedynie: — Prowadź bydło do górnego koryta, a nie do stawu na dnie jaru. Jody przestał się niepokoić o los Flaga. Postanowił karmić go jedynie tym, co będzie jadł sam, trzymać z dala od zatrutych traw, a poić wodą przeznaczoną do użytku w domu. „Jeśli Flag umrze — pomyślał z żałosną pociechą — umrzemy wszyscy razem". 320 — Czy ludzie chorują na tę zarazę? — zapytał. — Nie, tylko zwierzęta. Gdy ruszył znowu po siano, mocno przywiązał Flaga w komórce. Zadawał ojcu nieskończoną ilość pytań. Czy trawa będzie zatruta? Czy zaraza potrwa wiecznie? Czy uratuje się coś ze zwierzyny? Ale tym razem Penny kiwał głową na znak, że sam nic nie wie. — Daj spokój, chłopcze, na miłość boską. Zdarzyła się rzecz, jakiej przedtem nie było. Skąd można wiedzieć, co będzie dalej? Penny pozostawił Jody'ego przy ładowaniu trawy na wóz, a sam odprzągł Cezara i pojechał do Forresterów zasięgnąć języka. Jody'emu było nieswojo w prerii. Świat był jak opustoszały. Jedynie jastrzębie myszołowy pola-tywały ciesząc się ze zdobyczy. Zabrał się ostro do roboty i skończył, zanim Penny powrócił. Wgramolił się na szczyt kopy i położył na wznak, patrząc w niebo. Pomyślał, że świat jest bardzo dziwny. Były wydarzenia, które nie miały sensu. Zwierzęta, jak jaguary lub niedźwiedzie, wyrządzały szkody nie uzasadnione głodem. Z tym Jody nie mógł się pogodzić. Teraz groziły znów niezwykłe niebezpieczeństwa, przed którymi trzeba było ustrzec Flaga. I ojca również. Lecz Flag miał miejsce w tajemnym zakątku jego serca, które było wolne i obolałe od dłuższego czasu. Jeśli Flagowi nie stanie się krzywda, to może będzie wspominać ten okres jako zajmujący. Jeśli Jody będzie żył tak długo jak Penny, babcia Hutto czy pani Forrester, nie zapomni nigdy tej strasznej burzy. Ciekaw był, czy przepiórki również zginęły od zarazy. Powiedział mu kiedyś ojciec, by przygotował sidła dla złowienia kilku I 1 Roczniak 321 przepiórek. Strzał był zbyt kosztowny dla takich paru kęsów jadła. Ale Penny nie pozwalał zastawiać sideł, póki ptaki nie osiągnęły pełnej wagi, a przy tym wymagał, by zostawić zawsze parę sztuk na rozpłód na przyszły rok. A czy wyginą wiewiórki, kaczki, wilki, jaguary i niedźwiedzie? Chłopiec zastanawiał się nad tym długo. Kiedy rozległ się w oddali znajomy odgłos kopyt Cezara, Jody zapomniał o swych troskach. Penny był poważny jak przedtem, ale poruszony rozmową z Forresterami. — Zaraza nie oszczędziła żadnego zwierzęcia — powiedział — silnego ani słabego. — Znalazłem po drodze mnóstwo zdechłych zwierząt. — Czy wszystko musi umrzeć? — zapytał Jody. Penny odparł ostro: — Mówiłem ci już raz, żebyś nie zadawał takich pytań. Bądź cierpliwy jak ja, a zobaczysz. HłezdzLaŁ 22 W listopadzie Baxterowie i Forresterowie znali już rozmiary klęski i wiedzieli, jak będzie wyglądała sprawa dziczyzny na zimę. Jelenie zostały mocno przetrzebione. Tam, gdzie zazwyczaj pasło się stado złożone z tuzina sztuk, znajdowano teraz samotnego jelenia lub łanię, która w poszukiwaniu paszy przeskakiwała płot okalający grochowisko. Ale i tam nie było nic do zjedzenia. Łanie odważyły się nawet chodzić po grzędach w poszukiwaniu korzonków. Przepiórki nie ucierpiały, ale za to dzikie indyczki zostały zdziesiątkowane. Penny wyciągnął stąd wniosek, że zaraza pochodziła z bagien. Tam bowiem szukały zwykle pożywienia dzikie indyczki, przepiórki natomiast przebywały w bardziej suchych miejscach. 323 Dziczyzny jadalnej było po klęsce powoazi tak mało, że niekiedy wracało się z całodziennego polowania z pustymi rękami. Również drapieżniki zostały mocno przetrzebione przez zarazę. Penny zrazu sądził, że może to i dobrze. Lecz po pewnym czasie stało się jasne, że skutkiem tego inne zwierzęta będą coraz głodniejsze i coraz natarczywsze w poszukiwaniu żeru. Niepokoił się też o los swoich świń i zbudował nowy chlew w obrębie obejścia. Cała rodzina chodziła do lasu na poszukiwanie żołędzi i jagód palmowych dla trzody. Penny przeznaczył do utuczenia świń zapas świeżej kukurydzy. W parę dni później, o północy, rozległo się dudnienie i pisk w obejściu. Zbudzone psy ujadały głośno, a Penny i Jody, wciągnąwszy w pośpiechu spodnie, wybiegli za psami z łuczywem w rękach. Znikł najtłuściejszy wieprz. Napadu i porwania dokonano tak zręcznie, że nie było nawet najmniejszego śladu walki. Cieniutka smuga krwi znaczyła drogę przez obejście w stronę płotu. Jasne było, że tylko potężne zwierzę mogło się tak błyskawicznie uporać z ciężką świnią. Penny przyjrzał się uważnie śladom. — Niedźwiedź — powiedział. — Wielki niedźwiedź. Julia rwała naprzód i nawet Penny'ego ogarnęła pokusa, by niezwłocznie ruszyć za śladem. Napastnik musiał być jeszcze gdzieś w pobliżu i można go było przyłapać na gorącym uczynku, podczas uczty. Ale w tak ciemną noc ryzyko było zbyt wielkie. Strzał bowiem w mroku mógł być niezbyt celny, drapieżnik zostałby tylko zraniony i sprawa mogłaby przybrać niepożądany obrót. Penny postanowił zaczekać do rana. Ślad będzie rankiem jeszcze dość świeży. Wrócili do łóżek. Spali lekkim, czujnym snem. O świcie zawołali psy i ruszyli w drogę. Prawda wyszła na jaw. Był to ślad Kosołapego Starucha. 324 — To na niego wygląda — rzekł Penny. — Akurat on spośród tylu innych niedźwiedzi w puszczy musiał przeżyć tę klęskę. Kosołapy rzeczywiście ucztował w pobliżu. Nażarł się do syta i resztki wieprza przykrył chrustem. Po uczcie ruszył na południe i przeprawił się przez Juniper. — Wróci tu po resztę zdobyczy — powiedział Penny. — Niedźwiedź potrafi przez tydzień sterczeć przy ścierwie. Widziałem kiedyś takiego, który obżarł się aż do utraty tchu, a jednak nie dopuszczał myszołowów do swej zdobyczy. Na innego niedźwiedzia moglibyśmy przygotować pułapkę, ale Kosołapy jest na to za mądry, od czasu kiedy stracił palec w potrzasku. — Czy moglibyśmy poczekać i capnąć go podczas jedzenia? — Spróbujemy. — Jutro? — Jutro. Zawrócili do domu. Usłyszeli lekki tętent za sobą. To Flag zerwał się z uwięzi i przybiegł do nich. Wierzgnął zadnimi nóżkami i podniósł do góry mały ogonek. — Czy nie jest śliczny, tato? — Tak, synu, jest naprawdę piękny... Nazajutrz chwyciła Penny'ego gorączka połączona z dreszczami. Trzy dni leżał w łóżku. Nie było mowy o tym, by ruszyć na starego niedźwiedzia. Jody błagał ojca, by mu pozwolił pójść na czaty, ale Penny odmówił. Wielki niedźwiedź był zbyt mądrym i niebezpiecznym przeciwnikiem, a Jody miał jeszcze mleko pod nosem. — Nie mam zamiaru tuczyć niedźwiedzi wieprzami — powiedziała mama Baxter — jeśli się jeszcze nie utuczyły same. 325 Kiedy Penny wstał z łóżka, zapadło postanowienie, że lepiej będzie zabić świnie nie czekając ani pełni księżyca, ani czasu, gdy się utuczą. Jody narąbał smolnych drew i rozpalił ogień pod kotłem, który napełnił wodą przyniesioną z kotliny. Pochylił nieco beczkę i podparł ją kupą piasku. Kiedy woda osiągnęła odpowiednią temperaturę, mama Baxter zaczęła ją przelewać chochlą do beczki. Penny zarzynał świnie, zanurzał je kolejno w gorącej wodzie i obracał zręcznie, trzymając za nogi. Nagle jednak siły go zawiodły i matka z Jodym musieli mu pomóc w przenoszeniu mięsa na kozły. We troje zabrali się ostro do oczyszczania świń, bo trzeba było zeskrobać szczecinę, zanim skóra ostygnie. Jody zamyślił się nad tym, co zaszło. Niedawno zwierzęta były jeszcze żywe, a teraz są tylko zwykłym mięsem do jedzenia. Cieszył się, kiedy oskrobując mocne, gładkie skóry, widział, że stają się czyste i białe. Owionął go zapach smażonej kiełbasy i skwierczącej słoniny. Niczego nie odrzucono, nawet jelit. Z mięsa zrobiono szynki i polędwice oraz boczki, które po przyprawieniu solą, pieprzem i brunatnym cukrem własnego wyrobu uwędzi się w wędzarni w dymie z orzesznika. Pozostały jeszcze golonki i nogi do marynat; żeberka usmaży się i przechowa w naczyniach z tłuszczem. Z głów, wątrób, serc i nerek powstaną pasztety, które się zakonserwuje w ten sam sposób, a chudsze mięso i resztki zmiele się na kiełbasy. Smalec przechowa się w garnkach, a skwarki, po wytopieniu tłuszczu, przydadzą się znakomicie na okrasę do chleba w chudsze dni. Dobrze wyczyszczone jelita napcha się mielonym mięsem, a wianki kiełbas rozwiesi się wysoko w wędzarni i uwędzi razem z szynkami i boczkami. Odpadki, ugotowane z kukurydzą, będą stanowiły pokarm 326 dla psów i kur. Nic więc nie zmarnuje się. Nawet ogony. Jedynie coś, co wyglądało na tchawicę, odrzucono jako rzecz bezużyteczną. — Co to jest, mamo? — zapytał Jody. — Krtań. Nie wiesz, co to jest krtań? W jaki sposób kwiczałaby świnia, gdyby nie miała krtani? Sprawiono ogółem osiem świń. Pozostał tylko stary knur, dwie młode maciorki i prośna maciora, pokojowy dar Forresterów, które miały być zaczątkiem nowego przychówka. Te musiały sobie radzić na własną rękę w lesie. Wieczorem będzie się je dokarmiać zlewkami i kukurydzą, a na noc zamknie się w bezpiecznym chlewie. O resztę muszą się troszczyć same, szukając sobie pożywienia i broniąc swego życia przed czyhającą zewsząd śmiercią. Kolacja tego wieczoru była prawdziwą ucztą. I długo jeszcze stół był obficie zastawiony. Wkrótce wyrosną w ogrodzie za domem kalafiory i gorczyca. Smaczne są z boczkiem i suszoną fasolą. Skwarków do chleba starczy na długo. Zaopatrzenie na zimę było więc dobre. Dzięki obficie napełnionej wędzarni nie odczuje się niedostatku dziczyzny. Trzcina cukrowa, leżąca pokotem po burzy, wypuściła z łodyg wąsate korzenie, trzeba ją było wyrywać z ziemi siłą. Łodygi wyglądały jak kosmate wiechcie. Nawet i zewnętrzne korzenie trzeba było podcinać dla wydobycia trzciny. Jody zaprzęgnął starego Cezara do kieratu, a Penny wrzucał łodygi w żarna. Zbiór był skąpy, a syrop cienki i kwaśny, ale mimo wszystko cukier pokazał się w domu. Mama Baxter nie omieszkała rzucić paru pomarańcz na gotujący się syrop. Był więc i taki specjał do jedzenia. 327 Kukurydza niewiele ucierpiała od deszczu. Jody spędzał kilka godzin dziennie przy żarnach. Kamień dolny miał małe rowki rozchodzące się spiralnie od środka jak w muszli ślimaka. Na nim spoczywał drugi kamień, a oba osadzone były w mocnej, drewnianej ramie, opartej o cztery słupki. Wyłuskaną kukurydzę wrzucano w otwór wielkiego kamienia, a gdy już była dostatecznie rozdrobniona, wysypywało się ją do wiadra. Stałe obracanie lewara nad głową było dość nudne, ale i przyjemne zarazem. Jody przyciągnął wielki pieniek i usiadł, by odpocząć. — Odrabiam tutaj lekcje — zwrócił się do ojca. — Miejmy nadzieję — odpowiedział Penny — że dużo odrobisz, choć powódź odcięła cię od nauczyciela. Uradziliśmy pewnego razu z Forresterami, że tej zimy sprowadzimy nauczyciela dla ciebie i Fodder-winga. A kiedy Fodder-wing umarł, postanowiłem zastawić sidła, upolować trochę zwierzyny i sprzedać skórki. Ale co robić, kiedy zwierząt jest teraz tak mało, a ich skórki są tak marne, że szkoda zachodu. — Nic nie szkodzi, tato. Ja i tak już dużo umiem — pocieszał Jody ojca. — Oto właśnie dowód twego nieuctwa, chłopcze. Tak mi przykro, że dorastasz, a jeszcze nic nie umiesz. Tego roku będziesz musiał poprzestać na tym, czego sam cię nauczę. Była to bardzo przyjemna perspektywa. Ojciec zacznie go uczyć czytać lub rachować, a potem, zanim obaj się spostrzegą, już będzie snuł jakąś opowieść. Jody w doskonałym nastroju zabrał się do roboty. Nadszedł Flag. Jody przerwał pracę i pozwolił jelonkowi skosztować mąki. Sam zresztą często jej próbował. Żarna rozgrzały 328 się mocno, a mąka miała smak pieczonej kukurydzy. Garść mąki miała wartość, kiedy bywał głodny, ale w gruncie rzeczy miała znacznie lepszy zapach niż smak. Flaga znudziła bezczynność, powlókł się więc dalej. Coraz odważniej ruszał w puszczę i znikał na kilka godzin. W żaden sposób nie można go było zatrzymać w szopie. Nauczył się już nawet wypychać rozluźnione deski w ścianie. Matka wypowiadała często myśl, która może była jej utajonym życzeniem, że jelonek wkrótce zdziczeje i ucieknie z domu. Jody nie zwracał uwagi na te słowa. Wiedział, że jelonka ogarnia czasem niepokój, taki sam zresztą, jaki często ogarnia jego, Jody'ego. Flag musiał po prostu od czasu do czasu rozprostować nogi i pohasać po świecie. Rozumieli się doskonale. Jody wiedział również, że Flag nie oddala się zbytnio i znajduje się zawsze w pobliżu obejścia, tak że w każdej chwili można go zawołać. Tego wieczoru Flag popadł w niełaskę. Oczyszczone bataty złożone zostały w kącie werandy. Kiedy wszyscy zajęci byli inną robotą, Flag znalazł się na werandzie i zauważył, że wystarczy jedno pchnięcie głową, by bataty, ułożone w wysoki stos, rozsypały się po całym ganku. Ten ruch i hałas oczarowały go. Tak długo bódł stos batatów, aż rozleciały się na wszystkie strony. Roztrącał je racicami, a że miały przyjemny zapach nadgryzł jeden. Przypadło mu to tak do gustu, że uczynił to po kolei z wieloma. Kiedy mama Baxter przyłapała go na tym, było już za późno. Flag dokonał dzieła zniszczenia. Mama Baxter przepędziła go miotłą z pobojowiska, a ponieważ Jody często tak czynił dla żartu, Flag myślał, że to zabawa, i bodnął mamę w potężne siedzenie w chwili, gdy się odwróciła. W krytycznym momencie nadszedł 329 właśnie od młocki Jody. W tej przykrej sprawie Penny stanął po stronie żony. Nawet on musiał interweniować na jej korzyść. Surowe oblicze ojca sprawiło wszakże Jody'emu wielką przykrość. Łzy zabłysły w jego oczach. — On nie wiedział, co robi — powiedział. — Wiem, wiem, Jody, ale tak zniszczył bataty, jakby to zrobił na złość. Ledwie nam teraz wystarczy do końca roku. — Więc nie będę jadł batatów, żeby wyrównać stratę. — Nikt nie chce pozbawiać cię batatów. Musisz tylko pilnować tego gagatka. Jeśli chcesz, by tu został, uważaj, żeby nie wyrządzał szkody. — Przecież nie mogłem równocześnie młócić i pilnować Flaga! — Trzeba było go mocniej uwiązać w szopie. — Kiedy Flag nie znosi tej ciemnej szopy. — Więc zrób dla niego okólnik. Nazajutrz Jody wstał skoro świt i zabrał się do ustawiania okólnika dla Flaga w kącie podwórka. Pragnął go ustawić w ten sposób, by narożnik płotu stanowił dwie ściany. Wtedy będzie mógł widzieć Flaga ze wszystkich miejsc pracy: z drewutni, a szczególnie ze stodoły. Wiedział, że Flag widząc go będzie się zachowywał spokojnie. Wieczorem, po skończeniu robót, zabrał się do wykończenia okólnika. Następnego dnia wyprowadził broniącego się rozpaczliwie jelonka z szopy na okólnik. Ale nim dotarł do domu, już Flag przeskoczył ogrodzenie i pobiegł za nim. Penny znów znalazł Jody'ego pogrążonego we łzach. — Nie przejmuj się tym, chłopcze. Jakoś sobie we dwóch z nim poradzimy. Jeśli go będziesz trzymał na podwórzu, to nie zrobi więcej szkody. Ale najwyższy 330 już czas pomyśleć o przechowaniu batatów. Rozbierz to chwiejące się ogrodzenie i zrób z niego schowek. Wiesz, takie dwie ukośne ścianki, schodzące się jak namiot u góry. Pokażę ci, jak się do tego zabrać. Jody wytarł nos rękawem. — Bardzo ci jestem wdzięczny, tato. Po schowaniu i zabezpieczeniu batatów na zimę nie mieli już poważniejszych kłopotów. Flag rósł szybko: był tak duży, że gdy stawał na zadnich nóżkach, mógł łatwo dosięgnąć choćby najwyżej powieszonego boczku i oblizywał sól. Trzeba go więc było nie tylko trzymać z dala od domu, ale i odganiać od wędzarni. Mama Baxter oświadczyła: — Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek oblizywał mięso, które mam jeść, a tym bardziej to wstrętne bydlę. Ciekawość Flaga była nienasycona. Przewrócił w wędzarni blaszankę z tłuszczem po to tylko, by usłyszeć, jak brzęczy spadająca pokrywa, i zobaczyć, co się znajduje w naczyniu. Na szczęście dzień był chłodny, a przewróconą blaszankę zauważono, zanim płynny smalec z niej wyciekł. Tym psim figlom można było zapobiec jedynie przez uważne zamykanie drzwi. Pamięć Jody'ego o takich drobiazgach znakomicie rozwinęła się dzięki psotom Flaga. Penny powiedział: — Nadmiar uwagi nigdy nie zaszkodzi. Przede wszystkim trzeba się nauczyć dbałości o pożywienie, choć jeszcze przedtem należy umieć je zdobyć. Pierwszy ostry mróz zawitał pod koniec listopada. Liście wielkiego orzesznika w północnej stronie obejścia pożółkły jak masło. Eukaliptusy były czerwonożółte, a gąszcz tarniny po drugiej stronie drogi czerwienił się jak ognisko. Latorośl winna miała kolor złota, a sumak błyszczał jak rozżarzona dębina. Mirt morski i ostrzeń obwisły i zamieniły się w delikatny puch. Nadchodziły dni chłodne i wietrzne, nagrzewały się powoli i znów robiło się chłodno. Wieczorem Baxterowie zasiedli po raz pierwszy w dużym pokoju przed kominkiem. Matka powiedziała: 332 — Nie wydaje mi się, żeby to już był czas na przesiadywanie przy kominku. Jody leżał na brzuchu i zapatrzył się w płomień. Tu właśnie najczęściej widział Fodder-wingowego Hiszpana. Zezując lekko i czekając niecierpliwie, aż płomień przesunie się po sękatej szczapie, mógł sobie bez trudu wyobrazić jeźdźca w czerwonej pelerynie i lśniącym hełmie. Obraz nigdy nie zatrzymywał się dłużej, szczapy bowiem poruszały się i zapadały, i Hiszpan znów odjeżdżał. Zapytał: — Czy Hiszpanie nosili czerwone peleryny? Penny odpowiedział: — Nie wiem, synu. Widzisz teraz, jak przydałby ci się nauczyciel. Mama Baxter odezwała się zdumiona: — Skąd ci coś podobnego przychodzi do głowy? Jody odwrócił się na drugi bok i objął Flaga ramieniem. Jelonek spał skuliwszy nogi pod brzuchem jak cielę. Biały ogonek poruszał się we śnie. Mama Baxter nie miała nic przeciwko temu, żeby jelonek zostawał w domu po kolacji. Udawała nawet, że nie wie o tym, iż jelonek sypia z Jodym, bo wtedy przynajmniej nie wyrządzał szkód. Odnosiła się do niego krytycznie, ale i tak samo obojętnie jak do psów. Psy spały na dworze, przed domem. W chłodne noce Penny przyprowadzał je do domu nie dlatego, żeby to było konieczne, ale dlatego, że lubił się z kimś dzielić wygodami. Mama Baxter odezwała się: — Dorzuć szczapę do ognia. Nie widzę już ściegu. Przerabiała spodnie męża dla Jody'ego na zimę. — Jeżeli będziesz tak prędko rósł jak na wiosnę, będę musiała skracać twoje spodnie dla ojca. 333 Jody zaśmiał się głośno, a Penny udawał obrażonego. W świetle ognia widać było, jak mu wesoło błysnęły oczy i zatrzęsły się ramiona. Mama Baxter kołysała się obojętnie na fotelu. Wszyscy byli zadowoleni, kiedy miała dobry humor, jej nastrój promieniował na otoczenie jak ciepło ogniska w chłodny wieczór. Penny powiedział: — Chłopcze, zabierzemy się chyba do pisania. Wyciągnij książkę. — A może ją mole zjedli? Mama Baxter zatrzymała igłę w powietrzu, wskazując nią na Jody'ego. — Musisz się zabrać ostro do gramatyki — powiedziała. — Powinieneś był powiedzieć „mole ją zjadły". Powróciła do szycia. Penny rzekł: — Wiesz, wydaje mi się, że nie będziemy mieli ostrej zimy tego roku. Jody powiedział: — Lubiłbym chłód, gdyby nie trzeba było wiecznie nosić drew. — Tak, wygląda mi na łagodną zimę. Wyszliśmy dużo lepiej na zbiorach i mięsie, niż przypuszczałem. Teraz może wreszcie trochę odsapniemy. Na to mama Baxter: — Najwyższy czas. — Tak, mój panie, Głodowa Śmierć będzie musiała zapolować w innych stronach. Wieczór mijał w milczeniu. Słychać było tylko trzaskanie ognia na kominku, pykanie fajki Penny'ego i krik--krak, krik-krak biegunów fotela matki. Nagle rozległ się nad domem świst jak szum wiatru w sosnach. Dzikie 334 gęsi leciały na południe. Jody spojrzał na ojca. Penny podniósł fajkę do góry i pokiwał głową. Gdyby mu nie było w tej chwili tak bardzo wygodnie, Jody miałby ochotę zapytać, dokąd leciały. Gdyby wiedział wszystko tak jak ojciec, mógłby sobie doskonale poradzić bez pisania i rachowania. Lubił czytać. Były to przeważnie opowieści — wprawdzie nie tak ciekawe jak Penny'ego, ale zawsze... Penny powiedział: — No, trzeba będzie chyba tu zasnąć albo znaleźć drogę do łóżka. Wstał i wyczyścił fajkę nad ogniskiem. Gdy się pochylił, psy zaczęły głośno ujadać i wyskoczyły spod domu. Wydawało się, jakby jego poruszenie zbudziło je ze snu i rzuciło na wyimaginowanego wroga. Penny otworzył drzwi i nadstawił ucha. — Nie słyszę nic prócz ujadania psów. Cielę zabeczało. Był to okrzyk strachu i bólu. Potem rozległ się jeszcze jeden przeciągły jęk i cielę zamilkło. Penny pobiegł do kuchni po fuzję. — Weź łuczywo. Jody udawał, że to wezwanie było skierowane do matki. Pobiegł za ojcem z własną fuzją, która od czasu ostatniej wizyty Kosołapego Starucha była stale nabita. Matka niechętnie szła za nimi, niosąc łuczywo i stąpając ostrożnie. Jody wlazł na płot. Teraz żałował, że sam nie przyniósł łuczywa. Nie mógł nic dojrzeć. Słyszał tylko hałas walki, groźne pomruki, kłapanie zębami. Ujadanie Ripa i Julii ucichło. Nad tym wszystkim rozległ się zrozpaczony głos ojca: — Bierz go, Julia! Trzymaj go, Rip! Światła, na miłość boską! 335 Jody ześliznął się z płotu i pobiegł do matki po łuczywo. To, co się tam działo, było sprawą Penny'ego. Przybiegł z powrotem. Podniósł wysoko łuczywo. Wilki napadły obejście i zagryzły jałówkę. Cała gromada, licząca chyba ze trzy tuziny, rozbiegła się po zagrodzie. Oczy ich świeciły w ciemności parami jak świeczki. Wilki były wychudłe i wyleniałe. Ich kły lśniły bielą jak ości węgorza morskiego. Usłyszał krzyki matki za płotem i uświadomił sobie, że sam również wrzeszczy. Penny zawołał: — Trzymaj że prosto łuczywo! Próbował je trzymać prosto. Ujrzał, jak Penny podnosi fuzję i strzela raz i drugi. Wilki zawróciły i przesadziły płot podobne do szarej fali. Rip gonił za nimi. Penny biegł krzycząc. Jody pędził także, starając się oświetlić szare sylwetki. Pamiętał, że w drugiej ręce ma własną fuzję. Podał ją ojcu. Penny złożył się i znowu strzelił. Wilki przeszły jak nawałnica. Rip zawahał się, jego jasna sierść świeciła w ciemności; zawrócił i przykuśtykał do pana. Penny pochylił się i pogłaskał psa. Odwrócił się i wolnym krokiem poszedł do domu. Krowa ryczała żałośnie. Penny szepnął: — Podaj mi głownię! Podniósł ją wysoko i oświetlił zagrodę. Poszarpane ciało jałówki leżało na środku. Obok przycupnęła Julia z zębami w gardzieli chudego wilka. Wilk zdychał, oczy zaszły mu bielmem. Był parszywy, oblazło go robactwo. Penny powiedział: — Dobrze, stara. Teraz już puść. Julia rozluźniła chwyt i odstąpiła. Zęby jej, wyniszczone 336 przez lata do rozmiarów ziaren kukurydzy, starły się teraz do reszty. Penny rzucił okiem na poszarpaną jałówkę i martwego wilka. Potem, jakby spoglądał w zielone oczy niewidzialnego wroga, popatrzył w daleką noc. Wydawał się mały i skurczony. — Hm — mruknął. Oddał Jody'emu fuzję i przyniósł własną spod płotu. Pochylił się, chwycił jałówkę za rogi i zdecydowanym krokiem ruszył do domu, ciągnąc za sobą ścierwo. Jody zrozumiał, że ojciec zamierzał je mieć pod ręką na wypadek powrotu nocnych gości. Chłopiec był wciąż jeszcze przerażony. Osaczony niedźwiedź lub jaguar napełniał go zawsze strachem. Ale na polowaniu mężczyźni stali dokoła, trzymając strzelby w pogotowiu. Psy miały dosyć miejsca, by skoczyć zwierzęciu do gardła i uciec. Zgłodniała gromadka wilków w obejściu stanowiła widok, którego już nigdy więcej nie chciał oglądać. Pragnął gorąco, by ojciec zaciągnął zabitą jałówkę do lasu. Matka stanęła w drzwiach i zawołała drżącym głosem: — Musiałam wracać do domu po ciemku! Nigdy w życiu się tak nie bałam. Czy to znów były niedźwiedzie? Weszli do domu. Penny minął ją w milczeniu zmierzając prosto do ogniska po gorącą wodę, by opatrzyć ranne psy. — Wilki. — Wielkie nieba! Czy zagryzły cielę? — Zagryzły. — Wielkie nieba! I to jałówkę! Mama Baxter chodziła za mężem, gdy wlewał gorącą wodę w miskę i obmywał psom rany. Nie były zresztą groźne. — Gdybym tylko mógł puścić psy na tę gromadę! Po jednym na każdego wilka -- powiedział ponuro. 337 W bezpiecznym cieple domu Jody nareszcie mógł znowu mówić, był odważny, bo należało uspokoić wystraszoną matkę. — Czy wilki wrócą tej nocy, tato? Czy będziemy jeszcze na nie polować? Penny natarł gorącą żywicą głęboką ranę Ripa, wydartą na zadzie kłami wilka. Nie przemówił przez cały czas, póki nie zrobił psom wygodnego legowiska w pobliżu domu, tuż pod swoim oknem. Nie chciał być zaskoczony po raz drugi. Wszedł do domu, umył ręce i ogrzał się przy ogniu. — W takich wypadkach człowiekowi potrzeba gorzałki — powiedział. — Mam zamiar jutro poprosić o nią Forresterów. — Pójdziesz do nich jutro? — Muszę mieć pomoc. Moje psy są dobre, ale jedna wielka kobieta, jeden mały mężczyzna i jeden chłopiec nie dadzą rady gromadzie zgłodniałych wilków. Jody doznał dziwnego uczucia słysząc, jak ojciec przyznaje, że jest coś, czego sam nie potrafi dokonać. Ale jak dotąd takie stado wilków nie napadło na zagrody. Miały zazwyczaj dosyć pożywienia z jeleni i mniejszej zwierzyny. Nieraz tylko przychodziły samotnie lub parami, obchodziły trwożnie obejście i uciekały na głos pierwszego alarmu. Nigdy przedtem nie były tak groźne. Penny rozebrał się i odwrócił plecami do ognia. — Przeraziłem się — powiedział — aż mnie dreszcze przeszły. Baxterowie poszli spać. Jody upewnił się, czy okno jest mocno zamknięte. Spróbował zmusić Flaga, żeby się położył z nim pod kołdrą, ale jelonek zrzucał kołdrę, ledwo Jody ją naciągnął. Zadowolił się spaniem w nogach 338 łóżka, a Jody budził się w nocy kilkakrotnie, by się upewnić, czy jeszcze tam. leży. Flag nie był większy niż tamta zagryziona jałówka — serce chłopca tłukło się w ciemności ze strachu. Forteca, którą było obejście, mogła być zdobyta. Jody wciągnął kołdrę na głowę i bał się zasnąć. Ale łóżko miał wygodne i dobrze było spać w pierwszą chłodną noc jesienną. Nazajutrz Penny wcześnie wyruszył do Forresterów. Wilki nie wróciły tej nocy. Miał nadzieję, że zranił niejednego. Jody błagał, by ojciec go zabrał ze sobą, ale matka stanowczo nie chciała zostać sama. — Dla ciebie to wielka uciecha. Napraszasz się: „Czy mogę iść? Czy mogę iść?" Nie myślisz wcale o tym, żeby jak prawdziwy mężczyzna zaopiekować się matką. Jego duma została mile połechtana. Pogładził matkę po ramieniu. — Nie martw się, mamo. Pozostanę i będę cię strzegł od wilków. — Najwyższy czas. Słabo mi się robi na myśl o nich. Czuł się odważny po zapewnieniu ojca, że wilki nie wrócą za dnia, ale kiedy Penny odjechał na starym Cezarze, poczuł mimo woli niepokój. Uwiązał Flaga w swoim pokoju przy łóżku i poszedł do źródła po wodę. Gdy wracał, był pewny, że dolatują go głosy, których nigdy przedtem nie słyszał. Oglądał się często, a w pobliżu potoku puścił się biegiem. — Nie boję się — mówił sobie — ale matka na pewno się boi. Szybko narąbał drew, napełnił skrzynię po brzegi i ułożył naręcze przy ognisku, gdyby później było potrzebne. Zapytał matki, czy ma przynieść mięsa z wędzarni. Poprosiła jednak tylko o blaszankę skwarków i miskę smalcu. Powiedziała: 339 — Twój ojciec pojechał i nie powiedział, co mam zrobić z biedną jałówką: zakopać ją czy ugotować dla psów, czy też zostawić na przynętę. Zaczekamy chyba, aż wróci. Na dworze nie było już nic do roboty. Jody zamknął mocno drzwi kuchni. — Wypuść jelonka — powiedziała matka. — Mamo, nie każ mi go wypuszczać! Jego zapach będzie przynętą dla wilków z całej okolicy. — Dobrze, ale musisz po nim sprzątnąć, jeżeli napaskudzi. — Sprzątnę. Postanowił zabrać się do nauki. Matka wyciągnęła książki z kufra, w którym leżały zapasowe kołdry, zimowe odzienie i akt kupna baksterowskiego gruntu. Jody uczył się przez cały ranek. — Nigdy jeszcze nie widziałam cię tak pochłoniętego nauką — powiedziała podejrzliwie. Nie widział prawie liter na stronicy. Powtarzał sobie ciągle, że się nie boi, ale uszy miał nastawione na najlżejszy szmer. Nasłuchiwał cały ranek, czy nie dojdzie go wycie wilków. Wytężał słuch, czekając na miły, stłumiony tętent kopyt Cezara na piasku i na głos ojca przy bramie. Penny wrócił na obiad. Niewiele zjadł na śniadanie i był bardzo głodny. Nie chciał mówić, dopóki nie skończył jeść. Zapalił fajkę i odsunął krzesło. Matka zmyła naczynia i zamiotła podłogę palmową miotłą. — Dobrze — powiedział Penny — a teraz opowiem wam, jak rzeczy stoją. Jak to sobie pomyślałem, ze wszystkich zwierząt najbardziej ucierpiały wskutek powodzi wilki. Gromada, która była tu ostatniej nocy, to wszystko, co z nich zostało. Buck i Lem byli w Forcie Butlera i w Voluzji, nie wiedziano tam i nie słyszano o innych wilkach prócz tej jednej zgrai. Idą zawsze kupą. Szły w tę stronę od Fortu Gates, oczyszczając po drodze okolicę z bydła. Nie mają wiele pożywienia, bo odpędzano je zawsze, nim się zdołały nasycić. Zdychały z głodu. Poprzedniej nocy zagryzły Forresterom jałówkę i rocznego byczka. Było to wkrótce po wizycie u nas. Jody zapalił się. — Czy pójdziemy na polowanie razem z Forresterami? — Pójdziemy. Wykłóciłem się z nimi porządnie. Nie możemy się jakoś zgodzić co do sposobu ubicia wilków. Ja chciałbym urządzić parę polowań i wykopać wilcze doły dookoła naszego obejścia i ich zagrody. Ale Forreste-rowie chcą podłożyć w nich truciznę. Ja jeszcze nigdy w życiu nie otrułem żadnego zwierzęcia i nie mam zamiaru tego robić. Matka rzuciła ścierką o ścianę. — Ezro Baxter, gdyby ci ktoś wyjął serce, okazałoby się, że to nie mięso, lecz masło. Jesteś żałosnym niedorajdą, i tyle! Pozwalasz dzikim zwierzętom zabijać nasze bydło, a my mamy umierać z głodu. Ale trudno, masz tak miękkie serce, że nie chcesz, żeby ich brzuch zabolał. Penny westchnął. — To wydaje się głupie, nieprawda? Ale nic na to nie poradzę. W każdym razie otruć się mogą i niewinne stworzenia, jak na przykład psy. — Lepsze to, niżby nas wilki miały pozbawić żywności. — Słuchaj, Ory, na pewno nie zamorzą nas głodem. 341 Nie ruszą ani ??????, ani Cezara. Wątpię, czy potrafiłyby wpić kły w ich starą skórę. A już na pewno nie wdadzą się w bójkę z psami, które walczą tak jak moje. Nie wdrapią się też na drzewa, żeby chwytać kury. Po zagryzieniu jałówki nie mają już właściwie nic do zabrania. — Jest jeszcze Flag, tato. Po raz pierwszy wydawało się Jody'emu, że oiciec nie ma racji. — Otrucie nie jest gorsze od rozszarpania jałówki, tato. — Rozszarpanie jałówki było rzeczą naturalną. Wilki były głodne. A trutki nie wydają mi się rzeczą naturalną. To nie jest uczciwa walka. Matka powiedziała: — Tylko ty jeden chcesz uczciwie walczyć z wilkiem, ty... — Śmiało, Ory. Ulżyj sobie, powiedz. — Gdybym to miała rzec, byłyby to słowa, o których nawet nie śmiem myśleć, a cóż dopiero powiedzieć. — Uważaj, żono, bo złość cię rozsadzi. Trucie zwierząt to rzecz, do której nigdy nie przyłożę ręki. Mówiąc to, pyknął z fajeczki. — Jeżeli ci to sprawi ulgę — powiedział — dowiedz się, że Forresterowie powiedzieli coś znacznie gorszego. Wiedziałem, że będą kpić ze mnie w żywe oczy, jak im to powiem... i kpili. Mimo wszystko mają zamiar rozrzucić trutki. — Cieszę się, że jest przynajmniej kilku mężczyzn w okolicy. Jody popatrzył gniewnie na rodziców. Ojciec nie miał racji, pomyślał, ale matka też była niesprawiedliwa. Było coś w ojcu, co górowało nad Forresterami. Fakt, że 342 tym razem Forresterowie nie posłuchali go, oznacza nie to, że ojciec nie jest mężczyzną, ale że jest w błędzie. — Nie dokuczaj, mamo, ojcu. Ojciec ma z pewnością więcej rozumu od Forresterów. Odwróciła się ku niemu jak uosobienie wściekłości. — Ach, ty bezczelny smyku, zbiję cię na kwaśne jabłko! Penny zapukał fajką w stół. — Spokój! Mało to mamy kłopotu ze zwierzętami, musimy się jeszcze kłócić w rodzinie? Czy człowiek . musi umrzeć, żeby znaleźć trochę spokoju? Matka wróciła do przerwanej pracy. Jody powlókł się ponury do swojej sypialni, odwiązał Flaga i wyprowadził go. W lesie ogarnął go niepokój, więc nie zapuszczał się daleko. Przywołał jelonka, wrócił i usiadł pod drzewem orzechowym, przyglądając się wiewiórkom. Postanowił zebrać orzechy, nim wiewiórki nie sprzątną wszystkiego. Orzechów było sporo, a wiewiórek z powodu powodzi niewiele, nie chciał się jednak dzielić z nimi orzechami z własnego obejścia. Wdrapał się na drzewo i zaczął nim potrząsać. Orzechy spadały kaskadą, więc zszedł na dół i pozbierał je. Zdjął koszulę, zrobił z niej worek, napełnił go orzechami i zaniósł do domu. Wypróżnił worek w szopie i rozsypał orzechy do suszenia. Gdy włożył koszulę z powrotem, spostrzegł, że tak ją poplamił sokiem z łupin, że nie da się już jej wyprać. Była to jeszcze dobra koszula, z jedną niewielką łatką; podarł ją kiedyś, zsuwając się z dachu szopy. Mruczał do siebie. Trudno było przewidzieć, co z tego wyniknie. Ale gdy matka była zła na Penny'ego, rzadko strofowała Jody'ego. Uspokoił się trochę po południu. Ostatecznie Forresterowie dadzą radę wilkom. O zachodzie przyjechali we 343 trzech. Przybyli zawiadomić Penny'ego, w których miejscach umieścili trutki, aby chronił psy przed trucizną. Zrobili to bardzo chytrze. Zrzucili trutki z koni tak, by wilki nie poczuły znienawidzonego zapachu człowieka. Przygotowali kawały surowego mięsa z zabitej przez wilki jałówki i byczka i podczas umieszczania trutek owinęli ręce jelenią skórą. Rozdzielili się i pojechali trzema różnymi szlakami, spodziewając się, że tą drogą będą szły wilki. Wykopali doły, umieścili w nich zaostrzone pnie palmowe i z siodeł rzucali na nie zatrutą przynętę, potem zgarnęli laskami liście i zakryli doły. Ostatni szlak prowadził do obejścia Penny'ego od strony źródełka, gdzie wilki mogły iść do wodopoju lub czekać na nową zdobycz. Penny wysłuchał tej wiadomości z filozoficznym spokojem. — Dobrze. Uwiążę psy na tydzień w domu. Forresterowie przyjęli szklankę wody i szczyptę tytoniu od Penny'ego, ale za kolację pięknie podziękowali. Chcieli wrócić do domu przed nastaniem nocy, ponieważ wilki mogły się znowu pokazać. Pogadali z Pennym parę chwil i odjechali. Wieczór minął spokojnie. Penny przygotował naboje, nałożył kapsle, nabił strzelbę. Nabił również fuzję Jody'ego. Jody zabrał ją do pokoju i ustawił przy łóżku. Wdzięczny był ojcu za to, że wciągnął go w te przygotowania. Leżał w łóżku i rozmyślał. Słyszał, jak ojciec rozmawia z matką. — Mam nowiny dla ciebie. Buck mi opowiadał, że 01iver Hutto zaciągnął się na statek z Jacksonville do Bostonu i ma zamiar pozostać tam jakiś czas, zanim wyruszy w drogę. Dał Twink Weatherby pieniądze, wymknęła się z domu do Jacksonville, wsiadła na statek i pojechała z nim. Lem jest wściekły. Powiada, że jeśli spotka Twink i 01ivera, zabije oboje. 344 Jody usłyszał, jak matka odwróciła się; łóżko skrzypnęło. Powiedziała: — Jeżeli dziewczyna jest uczciwa, to dlaczego 01iver nie żeni się z nią? A jeżeli nie, to po jakie licho zadaje się z taką zalotnicą? — Nie potrafię nic w tej sprawie powiedzieć. Tyle już czasu minęło, odkąd byłem młody i zalecałem się do dziewcząt, że nie wiem, jak to sobie 01iver wyobraża. — W takim razie nie powinien jej był pozwolić jechać za sobą. Jody zgadzał się z matką. Kopał kołdrę ze złości. Irytował go ten cały 01iver. Jeżeli go kiedykolwiek ujrzy, powie mu wprost, co o nim myśli. Miał nadzieję, że zobaczy jeszcze Twink Weatherby i wyrwie jej wszystkie rude kudły. Przez nią 01iver wyjechał nie odwiedziwszy go nawet. Był tak zły, że już go nic nie obchodziło. Zapadł w sen, widział Twink wędrującą samotnie po puszczy, zjadającą wilcze trutki i konającą w męczarniach, które jej się słusznie należały. - '% ? "•«*-*. ?^????? 24 W ciągu tygodnia padło od trutek Forresterów trzydzieści wilków. Została gromada złożona z tuzina lub dwóch, która była bardzo ostrożna i omijała truciznę. Penny obiecał pomóc w ich wytrzebieniu, ale tylko przy użyciu uczciwych sposobów. Stado wilków zataczało szeroki krąg i nigdy nie napadało dwa razy na to samo miejsce. Pewnej nocy wpadły do zagrody Forresterów. Cielęta zaczęły beczeć, a Forresterowie hurmem rzucili się na dwór. Zobaczyli, że wilki osaczyły krowy, które utworzyły krąg, wzięły do środka cielęta i broniły się rogami. Jedno cielę dogorywało, miało rozdarte gardło, dwa inne miały zręcznie odgryzione u nasady ogony. Forresterowie ubili sześć wilków. Następnego dnia znów rozrzucili trutki, ale wilki nie wróciły, za to dwa psy domowe znalazły przynętę i zdechły w okropnych męczarniach. Forresterowie zgodzili się teraz wytępić resztę wilków w zwykły sposób. Pewnego wieczora Buck przyszedł do Penny'ego, zapraszając go na polowanie następnego ranka. Tego dnia o świcie słychać było wycie wilków przy wodopoju, na zachód od polany Forresterów. Po powodzi nastąpił dłuż- 346 szy okres suszy i wody opadły nisko. W jeziorach, stawach, bagnach i strumieniach woda wróciła niemal do dawnego poziomu. Można było mieć pewność, że pozostała przy życiu zwierzyna znajdzie się przy znanych wodopojach. Wilki również to odkryły. Polowanie miało więc podwójny cel. Przy odrobinie szczęścia można było również zdobyć i inną zwierzynę. Zaraza dobiegała końca, toteż dziczyzna i mięso niedźwiedzie znów nabrały uroku. Penny z wdzięcznością przyjął zaproszenie. Forresterów było tylu, że mogli polować bez cudzej pomocy. Tylko wielkoduszność przywiodła Bucka na polane Baxterów. Jody wiedział o tym. Wiedział również, że wiedza myśliwska jego ojca przyda się na każdym polowaniu. Penny powiedział: — Zostań na noc, Buck, wyruszymy przed świtem. — Nie mogę. Jeśli nie wrócę na noc do domu, pomyślą, że nie będzie polowania, i nie przygotują się. Umówili się, że spotkają się z Pennym na dwie godziny przed świtem na rozstajnych drogach, między głównym traktem a ich własną drogą. Jody pociągnął ojca za rękaw. Penny zapytał: — Czy mogę zabrać chłopca i psy? — Liczyliśmy na twoje psy, ponieważ Neli i Big struły się. Nie liczyliśmy wprawdzie na chłopca, ale jeżeli przyrzekniesz, że nam nie zepsuje polowania... — Przyrzekam. Buck odjechał. Penny przygotował amunicję i naoliwił strzelby. Baxterowie udali się wcześnie na spoczynek. Jody'emu wydawało się, że Penny stanął nad nim i budzi go, nim jeszcze zdołał zasnąć. Na dworze była noc. Zawsze wcześnie wstawali, ale zazwyczaj za oknem widać było cieniutkie pasmo światła dziennego na wscho- 347 dzie. Lecz teraz świat był czarny jak smoła, a górą, nad drzewami, niósł się szum nocnego wiatru. Jody pożałował wczorajszego zapału. Potem pomyślał sobie o rozkoszach czekających go na polowaniu i wyskoczył z łóżka. Wciągając koszulę i spodnie, postawił stopy na miękkiej, puszystej skórze jelenia przed łóżkiem. Pośpieszył do kuchni. Na palenisku już trzeszczał ogień. Matka stawiała właśnie patelnię z sucharami na płycie. Miała na sobie myśliwską kurtkę Penny'ego, narzuconą na długą, flanelową koszulę nocną. Siwe włosy spływały w kosmykach na ramiona. Podszedł do niej, przytulił się i potarł nos o flanelę. Wsunął ręce pod jej ciepłą kurtkę, żeby je rozgrzać. — Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć myśliwego, który by się zachowywał jak dziecko — powiedziała. — Spóźnisz się, jeśli śniadanie nie będzie gotowe na czas. Ale w jej głosie brzmiała życzliwość. Jody wziął się do krajania boczku. Matka opłukała kawałki w gorącej wodzie, posypała mąką i rzuciła na patelnię, by się zarumieniły. Wydawało mu się, że nie jest głodny, ale przyjemny zapach wędzonki oszołomił go. Flag przyszedł z sypialni i wdychał zapach. Matka powiedziała: — Daj jeść jelonkowi i zamknij go w szopie, nie zapomnij. Nie chcę, żeby mnie męczył, kiedy wyruszycie. Jody wyprowadził Flaga na dwór. Jelonek był rozbawiony, skoczył w zarośla i znikł. Jody z trudem odszukał go w ciemności, uwiązał i dał mu papkę z kaszy i wody. Powiedział: — Bądź grzeczny, to po powrocie opowiem ci o wilkach. Flag zabeczał na pożegnanie. Gdyby to było zwykłe polowanie, Jody zostałby chętnie w domu z jelonkiem. 348 Ale Penny powiedział, że wybiją wilki do ostatniego, może już więc do końca życia nie ujrzy wilka. Kiedy wszedł do domu, Penny wracał od udoju. Z powodu wczesnej godziny wydoił niewiele. Śniadanie było gotowe. Jedli w pośpiechu. Matka nie jadła, przygotowywała im drugie śniadanie na drogę. Penny upierał się, że wrócą do domu na obiad. Matka rzekła: — Mówiłeś już tak nieraz, a potem wracałeś do domu o zmroku z pustym brzuchem. Jody powiedział: — Mamo, jesteś naprawdę dobra. — O tak! Szczególnie, kiedy chodzi o jedzenie. — Wolę, żebyś była dobra, gdy chodzi o jedzenie, a zła w innych wypadkach. — Więc jestem również zła, co? — Tylko czasami — uspokoił ją Jody. Penny osiodłał Cezara wcześniej, kiedy był w stajni. Koń uwiązany do płotu niecierpliwił się. Wiedział o polowaniu tak jak i psy, które przybiegły kręcąc radośnie ogonami, połknęły spiesznie kaszę i gotowe były do drogi. Penny zarzucił zwój lin na siodło Cezara, dosiadł konia, podciągnął Jody'ego i posadził za sobą. Matka podała im strzelby. Penny zwrócił się do Jody'ego: — Uważaj, jak zarzucasz strzelbę, chłopcze. Jeśli zabijesz ojca, będziesz musiał naprawdę polować, żeby się utrzymać przy życiu. Jody'emu wydawało się, że za chwilę zacznie świtać. Kopyta końskie dudniły na drodze. Droga odpowiadała echem i ciągnęła się daleko przed nimi i za nimi. To dziwne, pomyślał Jody, że noc jest o wiele cichsza od dnia: przecież w nocy żeruje zwierzyna, która zasypia 349 po wschodzie słońca, f rzeciągle zahuczał puszczyk. Jechali dalej w ciemną pustkę. Rozmawiali szeptem. Powietrze było chłodne. W podnieceniu Jody zapomniał zabrać kurtkę. Przysunął się do ojca. — Chłopcze, zapomniałeś kurtki. Może weźmiesz moją? Odmówił, choć miał ochotę się rozgrzać. — Nie jest mi zimno — odpowiedział. Plecy Penny'ego były chudsze niż jego własne. To jego własna wina, że nie zabrał kurtki. — Czy sądzisz, że się spóźnimy, tato? — Myślę, że nie. Może się jeszcze nie rozjaśni, zanim dojedziemy. Przybyli przed Forresterami. Jody zlazł z konia i ścigał się z Ripem trochę dla rozgrzewki, a trochę dlatego, że czekanie było nieznośne. Obawiał się, że się rozminęli z Forresterami. Wtem usłyszał tętent kopyt z daleka, a po chwili przybyli Forresterowie. Było ich sześciu. Przywitali się krótko z Baxterami. Wiał lekki, sprzyjający wiatr z południowego zachodu. Jeżeli nie natkną się na wilka strzegącego stada, uda im się może zaskoczyć całą zgraję. Najwyżej będą strzelać z dużej odległości. Buck i Penny ruszyli obok siebie przodem, reszta postępowała za nimi gęsiego. Lasem szła szarość, która nie była światłem. Pora między świtem a wschodem słońca wydawała się nierzeczywista. Jody'emu zdawało się, że porusza się we śnie między dniem a nocą i zbudzi się dopiero wówczas, gdy słońce wzejdzie. Ranek zapowiadał się mglisty. Szarość otuliła się w mgłę i nie mogła się przez nią przedrzeć. Obie zwarły się ze sobą przeciw słońcu, które rozedrze je na strzępy. Jeźdźcy wyjechali z puszczy i wydostali się na 350 otwartą przestrzeń porosłą trawą i kępami dębów. Za nią leżał ulubiony wodopój zwierzyny. Był to przezroczysty, głęboki staw, którego woda przypadła zwierzętom do smaku. Staw był z dwóch stron osłonięty bagnami, łatwo więc było w porę dostrzec niebezpieczeństwo. Z pozostałych dwóch stron rozciągał się las, w którym można się było dobrze ukryć. Wilków jeżeli w ogóle miały tu przyjść, na razie nie było widać. Buck, Lem i Penny zsiedli z koni i przywiązali psy do drzew. Na wschodzie, jak żółta wstęga, lśniło cienkie pasmo światła. Zawisły nad nim jesienne opary. O parę metrów ledwie można było rozróżnić kontury poruszających się ludzi. Z początku zdawało się, że przy wodopoju nie ma nikogo. Nagle z mgły wyłoniły się pojedyncze, siwe kształty zwierząt, wyglądające jak stężała mgła. Z daleka zamigotały rogi jelenie. Lem mimo woli podniósł strzelbę do ramienia, potem jednak opuścił ją. W tej chwili chodziło o wilki. Mill-wheel mruknął: — Nie przypominam sobie, bym tu kiedy widział pniaki... W chwili gdy to mówił, pniaki poruszyły się. Jody zamrugał powiekami. Był tam chyba tuzin młodych niedźwiadków. Za nimi kołysały się powoli dwa duże niedźwiedzie. Nie widziały lub nie poczuły jelenia, a może tylko nie zwracały nań uwagi. Zasłona mgły uniosła się. Pasmo światła na wschodzie poszarzało. Penny wycelował. Poruszyło się coś na północo-zachodzie. Kształty wilków były ledwie widoczne. Schodziły drogą gęsiego jak ludzie. Czujne nozdrza Julii poczuły wilczy odór. Uniosła głowę i zawyła. Penny uciszył psa. Julia przypadła płasko do ziemi. 351 Szepnął: — W ten sposób nie ubijemy ani jednego. Jesteśmy za daleko. Buck zamruczał: — Może zapolujemy na jelenie albo na stare niedźwiedzie? — Posłuchajcie! Jeden z nas może się przemknąć na południowy wschód i przedostać się biegiem przez południowe bagno. Do tego czasu wilki zajdą zbyt daleko, by zawracać. Na bagno nie pójdą. Będą musiały iść lasem i natkną się na nas. Projekt ten został natychmiast przyjęty. — Dobra. Mów dalej. — Jody potrafi to doskonale zrobić, a strzelec z niego marny. My tu wszyscy będziemy potrzebni. — Zgoda. — Jody, jedź powoli skrajem lasu; kiedy dojedziesz do najwyższej sosny, zawróć kłusem przez bagno z powrotem do nas. Jak się tylko obrócisz, pal w gromadę na chybił trafił. No, ruszaj. Jedź cicho i szybko. Jody ścisnął piętami Cezara i ruszył kłusem. Serce mu wyskoczyło z normalnego miejsca i tłukło się -gdzieś wysoko w gardle. Oczy zaszły mgłą Bał się, że nie dostrzeże wysokiej sosny i zawróci zbyt późno lub zbyt wcześnie i w ten sposób pomiesza im szyki. Jechał na oślep. Wyprostował plecy i ręką dotknął fuzji. W tym momencie wzeszła jasność. Ujrzał sosnę, nim dojechał do niej. Obrócił głowę Cezara ostro na prawo, zdzielił go cuglami i puścił galopem. Woda w bagnie rozpryskiwała się pod nim. Zauważył, jak niedźwiadki się rozbiegły. Obawiał się, że znajduje się zbyt blisko wilczej gromady. Stado przed nim zawahało się. Podniósł fuzję i wystrzelił, 352 a cala zgraja rzuciła się do ucieczki. Wstrzymał oddech. Widział, jak wilki pobiegły w stronę puszczy. Usłyszał strzały i dźwięk ten wydał mu się najsłodszą muzyką. Zrobił swoje, reszta należała do innych. Skierował się na południowy brzeg stawu w stronę myśliwych. Uwiązane psy ujadały głośno. Rozjaśniło mu się w głowie. Pragnął teraz oddać jeszcze jeden strzał. Był pewien, że wyceluje dobrze i strzeli pewnie. Fortel Penny'ego udał się znakomicie. Na ziemi leżał tuzin wilków. Słychać było odgłosy kłótni. Lem chciał wypuścić psy na resztę gromady, ale Penny i Buck oponowali. — Lem — powiedział Penny — wiesz dobrze, że nie mamy psa, który by sprostał tym diabłom w biegu. Nie wdrapią się przecież na drzewo jak kot ani nie ruszą do walki jak osaczony niedźwiedź. Buck rzekł: — On ma rację, Lem. Penny odwrócił się. — Spójrzcie, co te niedźwiadki wyprawiają! Wdrapały się na drzewo. Może schwytamy je żywcem? Zdaje mi się, że na wschodnim wybrzeżu dobrze płacą za żywą zwierzynę. — Podobno. Penny dosiadł konia, a Jody usadowił się za ojcem. — Spokojnie, panowie, bierzcie się powoli do roboty, to ją lepiej wykonamy. Trzy młode niedźwiadki z wiosennego miotu widocznie od dawna już żyły bez matki, bo zapomniały o ostrożności i nawet nie wdrapały się na drzewo. Siedziały na zadkach i płakały jak dzieci. Nie usiłowały nawet uciekać. Penny spętał wszystkie trzy razem i przywiązał do wysokiej ^ Roczniak 353 sosny. Niektóre niedźwiadki wdrapały się na młode świerki. Strząsnął je z łatwością i również uwiązał. Dwa inne usadowiły się wysoko na drzewie. Jody, najlżejszy i najzręczniejszy z myśliwych, drapał się w ślad za nimi. Niedźwiadki polazły wyżej i wydostały się na gałąź. Jody ostrożnie szedł za nimi. Bał się potrząsnąć drzewem, by nie spaść razem z nimi. Trzasnęła gałąź. Penny zawołał, by się zatrzymał. Odrąbał gałąź dębową i podał chłopcu. Jody obsunął się po drzewie, sięgnął po gałąź i wurapał się z powrotem. Popychał nią niedźwiadki, które przywarły do gałęzi tak, jakby się z nią zrosły. W końcu spadły, a Jody zlazł z drzewa. Stare niedźwiedzie i jeleń znikły po pierwszym strzale. Dwa roczne niedźwiadki były zbyt dzielne, by dać się wziąć żywcem. Ponieważ w obu domach brakowało świeżego mięsa, a były gładkie i tłuste, więc je ubito. Żywcem wzięto dziesięć młodych niedźwiadków. Buck odezwał się: — Toby dopiero Fodder-wing miał uciechę, gdyby je zobaczył. Jaka szkoda, że nie żyje. — Gdybym nie miał Flaga — powiedział Jody — z pewnością zabrałbym jednego do domu. Na to Penny: — A skutek byłby taki, że wypędzono by nas obu. Jody zbliżył się i przemówił do niedźwiadków. Podniosły ostre pyszczki, obwąchały go i stanęły na tylnych łapach. — No i co, nie cieszycie się wcale, że będziecie żyły? Podszedł bliżej i przyjaźnie wyciągnął rękę, by pogłaskać niedźwiadka. Ale ten poszarpał mu rękaw pazurami. Jody odskoczył. — Wcale nie są wdzięczne, tato — powiedział. — 354 Wcale nie są nam wdzięczne za to, żeśmy je wydarli wilkom z paszczy. Penny rzekł: — Nie zajrzałeś mu dobrze w oczy, synu. Wybrałeś sobie złośliwego niedźwiadka. Mówiłem ci, że jak znajdziesz bliźnięta, to jeden zawsze będzie skory do zabawy, a drugi złośliwy. A teraz przyjrzyj się dobrze, może znajdziesz jednego o przyjaznym spojrzeniu. — A jeśli mi się nie uda? Wolę zostawić je w spokoju. Forresterowie roześmieli się. Lem podniósł kij i zaczął drażnić jednego z niedźwiadków. Szturchnął go w żebra, zmuszając do chwycenia kija, przewrócił, a niedźwiadek zawył z bólu. Penny odezwał się: — Lepiej go zabij, Lem, jeśli masz zamiar go męczyć. Lem odwrócił się gniewnie. — Uwagi zachowaj dla swojego chłopca. Ja będę robić to, co mi się podoba. — Póki mi tchu starczy, nie pozwolę ci dręczyć żadnego zwierzęcia. — A może by tak ciebie pozbawić tchu, co? — Opanuj się trochę, Lem — powiedział Buck. — Może i ty chcesz się bić? Zazwyczaj Forresterowie stawali podczas kłótni pomiędzy sobą bez ładu i składu, ale tym razem wszyscy stanęli po stronie Bucka i Penny'ego. Byli w dobrych humorach po polowaniu. Gabby i Mill-wheel mieli pozostać i uważać, by niedźwiadki nie przegryzły liny. Reszta miała wrócić na polanę Forresterów, sprowadzić wóz i zabrać niedźwiadki. — A teraz może się umówimy, dokąd je zawieźć — powiedział Penny. — Bo ja i Jody najchętniej wrócimy 355 do domu. Czeka na mnie jeszcze małe polowanie po drodze. — Masz pewnie zamiar zapolować na tego jelenia? — zauważył Lem podejrzliwie. — Jeżeli już koniecznie chcesz wiedzieć, mam zamiar zajść nad rzekę Juniper i ustrzelić sobie aligatora. Potrzeba mi tłuszczu do butów. Z ogona wyprawię ucztę psom. Teraz jesteś zadowolony? Lem nie odpowiedział. Penny zwrócił się do Buckar — Czy nie sądzisz, że St. Augustine byłby najbardziej odpowiednim miejscem do sprzedania niedźwiadków? — Jeżeli nie dadzą tam dobrej ceny, warto by było puścić się nawet do Jacksonville. — Jacksonville... — odezwał się Lem. — Mam tam pewną sprawę do załatwienia. — Mam wprawdzie dziewczynę w Jacksonville — powiedział Mill-wheel — ale nie mam żadnej sprawy do załatwienia. — Jeżeli to ta, która wyszła za mąż — odrzekł Buck — to z pewnością nie masz tam nic do roboty. Penny powiedział cierpliwie: — Więc zostajemy przy Jacksonville. A teraz, ktc tam pojedzie? Forresterowie spojrzeli po sobie. — Buck najlepiej potrafi sprzedać bez kłótni — odezwał się Penny. Na to Lem: — Beze mnie wóz nie ruszy z domu. — Pojedzie więc Buck i Lem. Czy chcecie, żebym wam towarzyszył? Zdaje mi się, że macie trzy miejsca na wozie. Forresterowie zamilkli. W końcu odezwał się Mill-wheel: 356 Masz swój udział w niedźwiadkach, Penny, ale ja również pragnę pojechać. Przypomniałem sobie, że mam pełną beczkę czegoś, co bym chętnie sprzedał. Penny odpowiedział: — Dobrze. Wcale nie mam ochoty jechać. Będę ci wdzięczny, Buck, jeśli zechcesz się zająć moimi niedźwiadkami i sprzedasz je dla mnie. Kiedy ruszacie? Jutro? Jeśli zatrzymacie się u nas po drodze, obmyślimy sobie z Ory, co macie nam kupić. — Wiesz chyba, że cię nie oszukam. — Wiem. Towarzystwo rozeszło się. Forresterowie ruszyli na północ, a Baxterowie na południe. Penny powiedział: — Ani miłość, ani pieniądze nie zdołałyby mnie skłonić do podróży na wschodnie wybrzeże z tymi gagatkami. Wzdłuż całej ich drogi leżeć będą potłuczone butle i głowy, — Sądzisz, że Buck nas nie oszuka? — Na pewno nie. Z całego tego pomiotu jeden Buck wart był wyhodowania. I biedny Fodder-wing. — Dziwnie się czuję, tato — powiedział Jody. Penny ściągnął cugle i obejrzał się. Jody był bardzo blady. — Podnieciłeś się zbytnio, chłopcze. Teraz podniecenie minęło i osłabłeś. Zsiadł z konia i wziął Jody'ego w objęcia. Chłopiec osunął się bezwładnie. Penny oparł go o drzewo. — Wykonałeś dzisiaj pracę dorosłego człowieka. Siądź sobie tutaj, a ja przyniosę ci coś do zjedzenia. Przeszukał torbę, wyciągnął zimny batat i obrał go. — To cię wzmocni. Gdy dojedziemy do źródła, łykniesz sobie świeżej wody. 357 Z początku Jody nie mógł nic przełknąć. Ale potem poczuł smak batata na podniebieniu. Usiadł i zjadł go małymi kęsami. Od razu poczuł się lepiej. — I ja byłem taki, kiedym był jeszcze chłopcem — rzekł Penny. — Zanadto sobie wszystko bierzesz do serca, a potem słabniesz. Jody uśmiechnął się. Gdyby to nie był ojciec, czułby się bardzo zawstydzony. Dźwignął się. Penny położył mu rękę na ramieniu. — Nie chciałem cię chwalić w ich obecności, aleś się dzielnie spisał, chłopcze. Słowa te wzmocniły go jak batat. — Czuję się już znacznie lepiej, tato. Dosiedli konia i ruszyli w drogę. Mgła poranna zrzedła i znikła zupełnie. Listopadowe powietrze było ostre. Słońce kładło się ciepłem na ich ramionach. Głogi czerwieniły się, lśniły dęby. Na drodze unosił się przenikliwy zapach purpurowego ostrzenia. Górą polatywały sójki. Jody pomyślał, że ich błękitny ubiór był znacznie ładniejszy od upierzenia kolibrów, bo miały bujniejsze pióra. Mocny zapach rocznego niedźwiadka, przewieszonego na zadzie Cezara, mieszał się przyjemnie z zapachem końskiego potu, rozgrzanego siodła, dzikiej wanilii i batatów. „Kiedy przyjadę do domu — pomyślał Jody — będę miał wiele rzeczy do opowiedzenia Flagowi". Najprzyjemniejszą stroną opowiadania Flagowi było to, że mógł mu się zwierzać ze swych myśli. Wolał oczywiście rozmawiać z ojcem, ale nigdy jakoś nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Kiedy próbował wypowiedzieć jakąś myśl, jąkał się i myśl uciekała mu z głowy. Było to tak, jak ze strzelaniem do gołębi na drzewie. Widział je, brał na cel, podchodził cichutko. A one znikały, zanim pociągnął za spust. 358 Flagowi mógł powiedzieć: „Nadeszły wilki i zmierzały do stawu". Mówiąc to, mógł siedzieć spokojnie i wyobrażać sobie dokładnie wszystko, i ponownie przeżywać strach i ostre podniecenie. Flag obwąchiwał go wtedy, spoglądał na niego wielkimi, wilgotnymi oczami i Jody czuł, że go rozumie. Otrząsnął się, zdumiony, z tych rozmyślań. Znajdowali się teraz na starym hiszpańskim szlaku, wiodącym do rzeki Juniper. Rzeka wróciła do zwykłego poziomu, ale ustępująca powódź zostawiła na brzegach dużo mułu i odpadków. Samo źródło biło ze skały czyste i błękitne. Nad źródłem leżało złamane drzewo. Uwiązali Cezara do magnolii i obeszli brzeg w poszukiwaniu aligatorów, ale nie znaleźli nawet ich śladu. Stara samica aligatora, całkowicie niemal obłaskawiona, zamieszkiwała źródło. Co dwa lata miała gromadę młodych, a kiedy ją wzywano, podpływała do brzegu po mięso. Była pewnie teraz w swojej kryjówce z młodymi. Ponieważ była tak oswojona i siedziała już tam od dawna, nikt na nią nie napadał. Penny obawiał się, że pewnego dnia zabije ją ktoś obcy, była bowiem łatwą zdobyczą. Przemykali się ostrożnie brzegiem. Penny wyciągnął rękę i zatrzymał Jody'ego. Na drugim brzegu widać było świeży ślad aligatorów. Miejsce, w którym się tarzały, było wygniecione przez ich twarde ciała. Penny przysiadł za platanem. Jody umieścił się za nim. Penny nabił strzelbę. Wkrótce na rzece powstał ruch. Na powierzchnię wypłynęła kłoda drewna. Na jednym końcu miała dwa guzy. Kłoda była trzymetrowym aligatorem. Guzami były oczy. Aligator zanurzył się znów, potem wypłynął w całej okazałości i wylazł na brzeg. Pełznął powoli w stronę bagna, podnosząc i opuszczając 359 krótkie nogi, machał ogonem, a wreszcie zastygł w bezruchu. Penny otarł pot z czoła. Wypalił. Długi ogon bił w prawo i lewo, ale ciężkie cielsko z miejsca zapadło się w błoto. Penny pobiegł w górę rzeki. Obszedł źródło. Jody biegł za nim, zawrócili pędem w dół rzeki po drugiej stronie i dopadli zwierza. Szerokie, płaskie szczęki otwierały się i zamykały automatycznie. Penny zamknął je jedną ręką, a drugą podniósł przednią nogę aligatora. Psy szczekały z podniecenia. Jody chwycił drugą nogę i razem powlekli ciężar na twardy grunt. Penny wyprostował się i otarł pot z czoła. — Trochę za ciężki. Odpoczęli chwilę, po czym zabrali się do wycinania mięsa z ogona; po uwędzeniu będzie doskonałym pożywieniem dla psów na polowaniu. Penny obrócił aligatora i wycinał pokłady tłuszczu. — Aligatory to chyba jedyne stworzenia, które mimo powodzi nie straciły tłuszczu — powiedział. Jody przykucnął z nożem w ręku. — Nie tylko one. Pewnie jeszcze zaskrońce i żółwie. — No i ptaki — dodał Penny. — Prócz indyczek niewiele ucierpiały. Jody zastanawiał się nad tym zjawiskiem. Stworzenia wodne i fruwające uchowały się. Ucierpiały tylko te, których mieszkaniem była twarda ziemia, opanowana przez obce im żywioły wiatru i wody. Myśl ta poruszyła go, ale nie potrafiłby nigdy podzielić się nią z ojcem. Snuła mu się w mózgu jak strzęp mgły porannej. Wrócił do aligatora. Psy nie napraszały się o mięso, nie smakowało im, tak jak nie smakowały im żaby, łyski lub kaczki żywiące się rybami. Ale kiedy uwędzono mięso z ogona, różowe 360 jak cielęcina, a dziwny zapach i smak ustąpiły, jadły je tak, jakby nie było nic lepszego na świecie. Penny opróżnił worki z jedzenia i napełnił je mięsem i tłuszczem. Spojrzał na paczkę z żywnością. — Czy mógłbyś teraz coś zjeść, chłopcze? — Ja zawsze mogę jeść. — No, to skończymy z tym, żeby nie dźwigać. Umyli ręce w rzece i poszli w górę do źródła po wodę do picia. Położyli się na brzuchach i w ten sposób pili. Otworzyli paczkę ze śniadaniem i rozdzielili na dwie równe porcje. Penny oddał Jody'emu jeszcze suchar posmarowany powidłami i kawał budyniu z manioku. Jody przyjął to z wdzięcznością. Penny przyglądał się małemu, wypukłemu brzuszkowi syna. — Nie mam pojęcia, gdzie ty to wszystko mieścisz. Ale dumny jestem z tego, że mogę ci dostarczyć jadła pod dostatkiem. Jako chłopiec często głodowałem i mój brzuch wyglądał bardzo mizernie. Położyli się wygodnie na wznak. Jody spoglądał w górę na magnolię. Dolna część grubych liści miała barwę miedzianego garnka prababki. Czerwone szyszki wypuszczały nasiona. Jody zebrał pełną garść i położył je sobie na piersi. Penny wstał leniwie i rzucił psom resztki jadła. Zaprowadził Cezara do wodopoju. Dosiedli konia i skierowali się na północ, w stronę polany Baxterów. Na zachód od Słodkowodnego Źródła Julia wpadła na trop. Penny pochylił się, by go obejrzeć. — To są całkiem świeże ślady jelenia — powiedział. — Mam ochotę pozwolić jej iść za nimi. Ogon Julii był stale w ruchu. Nosem przywarła do ziemi. Posuwała się szybko naprzód. Podniosła nos wysoko i węsząc puściła się kłusem. 361 — Musiał przejść tuż przed nami — powiedział Penny. Ślad biegł wzdłuż drogi na odcinku kilkuset metrów, potem skręcał na prawo. Julia ostro zaszczekała. Penny powiedział: — Teraz jest zupełnie blisko. Założę się, że leży w zaroślach. Wjechali w zarośla śladem Julii. Ujadała głośno, a jeleń wstał, chwiejąc się, z kolan i skoczył na równe nogi. Miał pełną koronę. Zamiast uciekać, zaatakował psa. Przyczyna wyjaśniła się od razu. Za nim ukazała się gładka głowa łani. Na skutek powodzi czas rui opóźnił się. Jeleń zalecał się właśnie do łani i gotów był walczyć. Penny opuścił strzelbę, jak to często czynił, gdy zdarzała się rzecz niezwykła. Julia i Rip były również zdumione. Nie obawiały się niedźwiedzia ani jaguara, ani dzikiego kota, ale teraz spodziewały się, że zwierzyna ucieknie. Odstąpiły. Jeleń rył ziemię i potrząsał koroną. Julia zebrała się na odwagę i skoczyła mu do gardła. Wziął ją na rogi i odrzucił w krzaki. Jody ujrzał, jak łania odwróciła się i uciekła. Julii nic się nie stało, ponowiła atak. Rip chwycił jelenia za nogę. Jeleń znowu przypuścił atak i osaczony opuścił łeb. Penny powiedział: — Przykro mi, stary — i wypalił. Jeleń padł, wierzgnął nogami i zastygł w bezruchu. Julia podniosła pysk i zawyła triumfalnie. — Musiałem to zrobić — powiedział Penny. Jeleń był wielki i dobrze odżywiony na żołędziach i jagodach palmowych. Jego czerwona, letnia sierść była już jednak mocno wytarta. Zmieniała się w zimową szarość, koloru hiszpańskiego mchu albo wierzb, które rosły na północ od wysokich sosen. 362 — Za miesiąc — powiedział Penny — schudłby od biegania po puszczy i zalecanek, a mięso miałby wiotkie i niesmaczne. Był zadowolony. — Czy to nie jest nasz szczęśliwy dzień, chłopcze? Powiedz sam! Oprawili jelenia, a Penny powiedział: — Nie sądzę, żeby Cezar to wszystko udźwignął. — Ja pójdę pieszo, tato. Czy ten jeleń waży więcej ode mnie? — Chyba dwa razy tyle. Myślę, że obaj pójdziemy pieszo. Cezar pokornie niósł ciężar. Penny szedł przodem, prowadząc konia za uzdę. Jody czuł się tak świeżo, jakby dzień dopiero się zaczynał. Pobiegł naprzód, a psy ruszyły za nim. Przybyli do obejścia wczesnym popołudniem. Matka nie spodziewała się ich tak prędko. Usłyszała hałas i wyszła do bramy, by ich powitać. Osłoniła ręką oczy. Twarz jej rozjaśniła się na widok tylu łupów. — Nie będę się już bała zostawać w domu sama, skoro wracacie z takim ładunkiem! — zawołała. Jody rozgadał się na dobre. Matka nie słuchała go, zajęta badaniem jakości mięsa jelenia i niedźwiedzia. Więc pomknął w stronę szopy do Flaga. Nie było czasu na pogawędki. Podsunął Flagowi ręce, koszulę i spodnie do powąchania. — To jest zapach niedźwiedzia — powiedział. — Jeśli go kiedy poczujesz w pobliżu, uciekaj jak strzała. A to są wilki. Od czasu powodzi stały się gorsze od niedźwiedzi, ale przetrzebiliśmy je mocno tego ranka. Zostało ich jeszcze trzy czwarte tuzina i pamiętaj, uciekaj przed nimi. No, a ten zapach to po twoim krewnym. — Przera- 363 żony tą myślą, dodał: — Może twojego ojca? Od nich możesz nie uciekać. Chociaż nie, lepiej uciec. Ojciec powiada, że podczas rui jeleń potrafi zabić jelonka albo roczniaka. Strzeż się wszystkich. Flag kręcił białym ogonkiem, tupał nóżkami i podrzucał głową. — Nie przecz mi. Słuchaj, co ci mówię. Odwiązał go i wypuścił na dwór. Penny zawołał Jody'ego do pomocy przy przenoszeniu zwierzyny. Flag zwęszywszy zapach niedźwiedzia uciekł, ale wrócił znowu, zbliżył się ostrożnie i węsząc wyciągał szyję. Czyszczenie i ćwiartowanie mięsa zabrało im resztę popołudnia. Obiadu tego dnia nie gotowano. Nie byli głodni. Matka przygotowała za to gorącą kolację o godzinę wcześniej. Penny i Jody jedli z początku żarłocznie, ale nagle poczuli takie zmęczenie, że w połowie kolacji stracili apetyt. Jody wstał od stołu i poszedł do Flaga. Słońce zachodziło. Chłopca bolały plecy i ciążyły mu powieki. Gwizdnął na Flaga. Miał zamiar posłuchać narady rodziców w sprawie jutrzejszych zakupów w Jacksonville i przypomnieć im o własnych potrzebach. Ale oczy mu się kleiły. Rzucił się na łóżko i od razu zasnął. Baxterowie spędzili wieczór na ustalaniu niezbędnych zapasów zimowych. Wreszcie matka przygotowała listę i wypisała ją uważnie na liniowanym papierze: Sztuczka dobrej wełny na spodnie myśliwskie dla pana ?. ? Jody'ego Pół sztuczki pięknego, niebiesko-białego kretonu dla pani B., ale naprawdę ładnego Sztuczka bawełny Worek kawy 364 Beczka mąki Worek soli, 2 funty sody 2 pręty ołowiu na kule 4 junty śrutu Siekiera Dużo łusek do strzelby pana B. 1 funt grochu 6 metrów samodziału 4 metry płótna na koszule Mocne buty dla Jody'ego '/2 arkusza papieru 1 pudełko guzików do spodni Tuzin guzików do koszul 1 butelka rycyny za. 50 centów 1 pudełko cukierków 1 pudełko pigułek na wątrobę 1 środek przeciwbólowy 1 flakonik laudanum 1 buteleczka kamfory 1 porcja mięty A także, jeśli starczy pieniędzy, 2 metry czarnej alpagi Forresterowie wstąpili następnego dnia w drodze do miasta. Jody wybiegł im na spotkanie, a za nim Penny i matka. Na wozie siedzieli Buck, Mill-wheel i Lem. Wóz napełniony był kłębiącą się masą czarnego futra, w którym od czasu do czasu świeciły białe kły i pazury lub lśniące jak paciorki ślepia. Łańcuch i liny niedźwiadków były beznadziejnie poplątane. Pośrodku wozu stała beczka z wódką pędzoną w domu. Jeden z niedźwiadków, który miał dłuższy łańcuch, wdrapał się na beczkę i dumnie 365 górował nad innymi. Jody wskoczył na koło, by przyjrzeć mu się lepiej. Drapieżna łapa wyciągnęła się w stronę jego twarzy, zeskoczył więc z powrotem na ziemię. Wóz wyglądał jak dom wariatów. Penny krzyKnął za nimi: — Nie dziwcie się, jeśli całe Jacksonville wylegnie i będzie gapić się na was! — Może to podbije cenę! — zawołał Mill-wheel. — Nie daje mi spokoju myśl o tym, jak by się Fodder--wing cieszył, gdyby mógł nas teraz zobaczyć — odezwał się Buck do Jody'ego. Jody pomyślał sobie, że gdyby Fodder-wing żył, zabraliby ich pewnie obu do Jacksomdlle. Spoglądał na niewielką przestrzeń na dnie wozu pod kozłem. Zmieściliby się tam wygodnie i zobaczyliby kawałek świata. Buck wziął od Baxterów spis zakupów. — Wypisaliście tu furę rzeczy— powiedział. — Jeżeli nie dostaniemy dobrej ceny i zabraknie pieniędzy na zakup tego wszystkiego, to co jest najmniej potrzebne? — Kreton i bawełna — powiedziała matka. A na to Penny: — Nie, Buck, pomimo wszystko musisz kupić kreton dla mamy Baxter. Kreton i siekierę, łuski i ołów. I materiał na koszule, bo to dla Jody'ego. — Ale niebieski i biały — krzyknął Jody — cętkowany jak skóra węża! — Jeśli nie starczy pieniędzy, to zawrócimy i schwytamy jeszcze parę niedźwiadków! — zawołał Buck. Zaciął konie. Matka krzyknęła za nim: — Wełna jest najpotrzebniejsza! — Zatrzymaj wóz — powiedział nagle Lem. — Co ja widzę? 366 Wskazał palcem skórę jelenia zawieszoną na ścianie wędzarni. Zeskoczył z wozu, otworzył bramę i wielkimi krokami podążył w stronę wędzarni. Obejrzał się, szukając czegoś. Dostrzegł koronę jelenia na gwoździu. Podszedł wolno do Penny'ego i pchnął go na ścianę wędzarni. Penny zbladł. Buck i Mill-wheel pośpieszyli ku nim. Matka pobiegła do domu po strzelbę męża. Lem odezwał się: — To cię oduczy kłamstw i wykrętów. Nie miałeś zamiaru polować na jelenia, co? Na to Penny: — Powinienem cię ubić za to, Lem, ale nawet i tego nie jesteś wart. Jelenia upolowałem zupełnie przypadkowo. — Kłamiesz. Penny odwrócił się do Bucka nie zwracając więcej uwagi na Lema. — Nikt mnie nigdy nie przyłapał na kłamstwie. Gdybyście o tym pamiętali, nie dalibyście się zwieść przy kupnie psa. Lem odwrócił się i wlazł z powrotem na wóz. Buck powiedział szeptem: — Przykro mi, Penny. On był zawsze narwany, ale od czasu, jak mu 01iver zabrał dziewczynę, jest niemożliwy. Zły jest jak jeleń, który nie może znaleźć swojej łani. — Miałem zamiar oddać wam część jeleniego mięsa, kiedy będziecie wracać — powiedział Penny. — Przysięgam, Buck, że niełatwo mi będzie wybaczyć twemu bratu. — Nie dziwię się. No nic, nie martw się o swoje niedźwiadki ani o zakupy. Mill-wheel i ja poradzimy sobie z Lemem. Podeszli do wozu. Buck wziął lejce i zawrócił konie. 367 Miał zamiar odjechać północną stroną przy wodopoju. Tędy przejadą przez Prerię Hopkinsa, Słone Jeziora i na północ do Pałatka, gdzie przejdą rzekę w bród i może zanocują przed dalszą drogą. Penny i Jody spoglądali za odjeżdżającym wozem, a matka wyglądając przez drzwi, opuściła strzelbę. Penny wszedł do kuchni i usiadł. — Czemuś się nie bronił? — zapytała. — Kiedy jeden jest głupi, drugi musi zachować spokój. Jestem za mały, żeby z nim walczyć. Jedyne, co mogłem zrobić, to wziąć strzelbę i zabić go. A jeżeli kiedykolwiek zabiję człowieka, będę musiał mieć ku temu poważniejszy powód. Penny był wyraźnie wytrącony z równowagi. — Pragnę przede wszystkim spokoju — powiedział. Ku zdumieniu Jody'ego matka odezwała się: — Uważam, że dobrze zrobiłeś! A teraz już nie myśl o tym. Jody nie mógł ich jakoś zrozumieć. Wściekły był na Lema i rozczarowany, że ojciec puścił obelgę płazem. Nie rozumiał własnych uczuć. Właśnie w tej chwili, kiedy przelał swe uczucia z 01ivera na Forresterów, Lem skrzywdził jego ojca. Rozwiązał wreszcie zagadkę; postanowił nienawidzić Lema, a lubić pozostałych Forresterów, szczególnie Bucka. Zarówno miłość, jak nienawiść dawały mu jednakowe zadowolenie. Nie było już wiele do roboty, spędził więc ranek pomagając matce obierać granaty i rozkładać obierzyny do suszenia. Twierdziła, że są doskonałym lekiem przeciw biegunce. Jody spałaszował tyle granatów, że istniała obawa, czy lekarstwo nie będzie potrzebne, zanim zostanie przygotowane. Lubił gryźć przezroczyste chrupiące kulki dokoła pestek. ?^??????? 25 Listopad niepostrzeżenie przeszedł w grudzień, bez szczególnych oznak prócz smutnego krzyku odlatujących dzikich kaczek. Opuściły gniazda na moczarach i polaty-wały od stawu do jeziora i z powrotem. Jody zastanawiał się, dlaczego niektóre ptaki krzyczą w locie, a inne milczą. Żurawie wydawały swój przeciągły klangor tylko w drodze. Jastrzębie zawodziły tylko w powietrzu, na drzewach zaś siedziały skurczone i milczące. Dzięcioły wydawały głos w powietrzu, ale gdy przysiadły na drzewie, słychać było tylko stuk dziobów o korę. Przepiórki kwiliły tylko na ziemi, a kosy śpiewały tylko w sitowiu. Jedynie drozdy 369 śpiewały i gadały dzień i noc bez przerwy, fruwając lub sadowiąc się na płotach i krzakach. Kuliki leciały na południe. Przylatywały każdej zimy z Georgii. Stare miały białe upierzenie i długie, zagięte dzioby, młode z wiosennego wylęgu miały kolor szaro-brązowy. Młode kuliki stanowiły smaczną potrawę. Kiedy zabrakło świeżego mięsa albo gdy znudziły się Baxterom wiewiórki, Penny i Jody jechali na starym Cezarze na Prerię Suma i przywozili z polowania pół tuzina ptaków. Mama Baxter piekła je jak indyczki, a Penny twierdził, że mają znacznie lepszy smak. Buck Forrester sprzedał niedźwiadki w Jacksonville za dobrą cenę. Przywiózł Baxterom wszystkie przedmioty wyliczone w spisie i zwrócił resztę — mały woreczek srebrnych i miedzianych monet. Po napadzie Lema na Penny'ego stosunki między Forresterami i Baxterami były napięte; po załatwieniu rachunków Forresterowie odjechali nie zatrzymując się dłużej. — Wygląda na to — powiedział Penny — że Lem przekonał ich, jakobym oszukał ich w sprawie jelenia. Wyjaśnimy to sobie innym razem. Matka odpowiedziała: — Niech tam będzie, jak jest. Wolę nie mieć z nimi do czynienia. — Ory, pamiętasz przecież, jak nam Buck dzielnie pomógł, kiedy mnie wąż ukąsił. — Pamiętam. Ale Lem jest sam jak wąż. Odwraca się i napada tylko dlatego, że słyszy ruch w liściach. Pewnego dnia jednak zjawił się Buck i doniósł, że zabili wszystkie wilki. Jednego zastrzelili w obejściu, trzy inne zjadły zatrutą przynętę, a od tego czasu nie widzieli nawet śladu drapieżców. Za to niedźwiedzie niepokoiły 370 ich teraz stale. Najwięcej kłopotu sprawiał Kosołapy Staruch, którego droga prowadziła znad rzeki na wschodzie, jak powiedział Buck, do jeziora Juniper na zachodzie. Zagroda Forresterów była jego ulubionym miejscem postoju. Badał wiatr i wymykał się zarówno psom, jak i zasadzkom, wpadał do zagrody i uciekał z cielęciem, kiedy mu się podobało. Ale w te noce, kiedy go Forresterowie oczekiwali, nie przychodził nigdy. Buck powiedział: — Czatowanie na niego nie przyda ci się na nic, ale chciałem cię na wszelki wypadek uprzedzić. — Moje zabudowania — powiedział Penny — są tak blisko domu, że może uda mi się go przyłapać. Dziękuję ci. Chciałem ci cos powiedzieć, Buck. Mam nadzieję, że nie masz nic wspólnego z tą historią z jeleniem, o którego się tak Lem rozsierdził? Buck odpowiedział wymijająco: — To nieważne. Jeden jeleń nic nie znaczy. No, do zobaczenia. Penny potrząsnął głową i wrócił do przerwanej roboty. Przykro mu było, że nie mógł żyć w zgodzie i przyjaźni z jedynymi sąsiadami, jakich miał w puszczy. Niewiele było pracy. Jody spędzał całe godziny z jelonkiem, który rósł jak na drożdżach. Nogi miał długie jak laski. Pewnego dnia Jody zauważył, że jasne cętki, oznaka jelonkowego dzieciństwa, znikły zupełnie. Natychmiast położył rękę na gładkiej, twardej głowie, szukając rogów. Penny przyłapał go na tym i roześmiał się. — Spodziewasz się cudów, chłopcze. Będzie miał gładką głowę aż do lata. Rogi pojawią się dopiero, gdy będzie roczniakiem, a i wtedy będą z początku cieniutkie i małe. Jody poczuł zadowolenie, które napełniło go ciepłym 371 i leniwym zachwytem. Nawet zdrada 01ivera Hutto i zatarg z Forresterami teraz już go mało obchodziły. Codziennie niemal zabierał strzelbę i Flaga i szedł do lasu. Dęby straciły już swoją czerwień i przybrały kolor ciemnobrązowy. Nad ranem bywały przymrozki. Puszcza lśniła teraz jak choinka. Przypomniało mu to, że zbliża się Boże Narodzenie. Penny powiedział: — Połazikujemy sobie do Bożego Narodzenia, a święta spędzimy w Voluzji. Potem zabierzemy się ostro do roboty. W zagajniku obok wodopoju Jody znalazł trochę dzikiego bobu. Napełnił kieszenie gładkimi, czerwonymi ziarnami. Twarde były jak krzemień. Ściągnął z koszyka matki wielką igłę z długą, mocną nitką i zabrał ze sobą na włóczęgę. Siadał w słońcu, opierał się o drzewo i nizał ziarna pracowicie, po kilka sztuk dziennie; przygotowywał naszyjnik dla matki. Nanizane były nierówno, ale całość podobała mu się bardzo. Nosił ze sobą naszyjnik w kieszeni, by móc mu się od czasu do czasu przyjrzeć, aż ziarna oblepiły się okruszynami, wiewiórczą sierścią i innym śmieciem. Umył porządnie naszyjnik w jeziorze i schował pod krokwią w swoim pokoiku. Ostatniego roku niewiele mieli na święta prócz indyczki, bo nie było pieniędzy. W tym roku zostało im trochę pieniędzy ze sprzedaży niedźwiadków. Penny odłożył część na kupno nasion bawełny, a resztę przeznaczył na święta. — Jeżeli mamy spędzić święta w mieście — powiedziała matka — muszę przedtem wybrać się do Voluzji po zakupy. Muszę mieć cztery metry alpagi, żeby wyglądać przyzwoicie. — Ory — powiedział Penny — twoje zamiary nie 372 są dla mnie niespodzianką. Możesz wziąć wszystko, co mam. Ale zdaje mi się, że cztery metry nie starczą ci nawet na parę majtek. — Jeżeli już koniecznie chcesz wiedzieć, to mam zamiar przerobić ślubną suknię. Jest dość długa, od tego czasu nie rosłam przecież wzdłuż, tylko wszerz. Wstawię klin z przodu, będzie więc dość szeroka. Penny pogładził ją po szerokich plecach. — Nie gniewaj się, Ory. Dobra żona zawsze zasługuje na kawałek materiału do naprawienia ślubnej sukni. Matka udobruchała się. — Kpisz sobie ze mnie. Dlatego, że cię nigdy o nic nie proszę, myślisz pewnie, że już nigdy tego nie zrobię. — Wiem. Przykro mi, że musisz poprzestawać na małym. Pragnąłbym ci kupić całą sztukę jedwabiu, a jeśli mnie Bóg zachowa przy życiu, wykopię ci studnię, żebyś nie musiała już prać przy wodopoju. — Chciałabym wybrać się jutro do Voluzji — powiedziała. — Zostaw nam dzień lub dwa na polowanie, może zdobędziemy trochę mięsa i skór na sprzedaż, a wtedy kupisz sobie wszystko, czego dusza zapragnie. Pierwszy dzień polowania nie dał wyniku. — Kiedy się nie szuka jeleni, znajduje się je wszędzie — powiedział Penny — a gdy się na nie poluje, pomyślałbyś, że jesteś w jakimś zaklętym miejscu. Przydarzyła im się dziwna historia. Na południe od polany Penny puścił psy za tropem młodego jelenia czy łani. Psy zawróciły. Penny zrobił coś, czego nigdy nie czynił. Uciął gałąź i uderzył nią upartą Julię. Zaszczekała, zawyła, ale nie chciała ruszyć z miejsca. Tajemnica wyjaśniła się pod wieczór. W połowie polowania zjawił się 373 przy nich, jak zwykle, Flag. Penny wydał okrzyk, ukląkł na ziemi i porównał jego trop z tropem, za którym psy nie chciały gonić. Były identyczne. Julia, mądrzejsza od niego, rozpoznała ślady czy zapach najmłodszego Baxtera. Penny odezwał się: — Muszę uderzyć w pokorę. Julia, jakby nie było, rozpoznała krewniaka. Jody promieniał. Czuł głęboką wdzięczność dla Julii. Byłby zmartwiony, gdyby psy w pościgu przestraszyły Flaga. Drugi dzień polowania był bardziej udany. Natknęli się na jelenie pasące się na bagnie. Penny ustrzelił dużego samca. Tropił drugiego, mniejszego, i zaskoczył go w laurowych zaroślach. Pierwszy strzał odstąpił Jody'emu, a dopiero gdy syn spudłował, strzelił sam. Szli pieszo, bo w tym czasie tropienie było jedynym sposobem zdobycia zwierzyny. Jody próbował nieść mniejszego jelenia, ale uginał się pod jego ciężarem. Został więc przy łupach, a Penny poszedł do domu po konia i wóz. Flag towarzyszył im, gdy wracali. Penny zawołał: — Twój ulubieniec tak samo lubi polowanie jak psy! Po drodze do domu Penny wskazał miejsce, w którym żerowały niedźwiedzie. Objadały jagody palmowe. __ Te jagody pobudzają ich apetyt — powiedział. — Idą na zimowe leże, tłuste jak masło. Niedźwiedzie będą naszym ratunkiem tej zimy. Przydadzą się na świeże mięso. — Jakie jeszcze zwierzęta żywią się tymi jagodami, tato? — Jelenie bardzo je lubią. I pozwól sobie powiedzieć, że gąsior napełniony tymi jagodami, zalany rumem i po- 374 zostawiony na jakie pięć miesięcy, da ci trunek, który by nawet z twojej matki wydobył głośne „alleluja", gdyby go wlała sobie do gardła. Na wyżynie, tam gdzie palmy ustępowały miejsca karłowatym dębom, Penny wskazał ręką ślady wiodące do jam. Grzechotniki zaryły się już w zimowych legowiskach, lecz czasami, gdy było ciepło, wypełzały i wygrzewały się w słońcu. Jody'emu wydało się, że Penny widzi wszystkie zwierzęta puszczańskie jak na dłoni. W domu pomógł ojcu ściągnąć i wyprawić skórę jelenia. Wycięli comber, który nadawał się na sprzedaż. Matka usmażyła przednią ćwierć i postawiła w tłuszczu na przechowanie. Kości i odpadki ugotowano dla psów w kotle od bielizny. Z serca i wątroby rodzina wyprawiła sobie ucztę tego wieczora. Na polanie Baxterów nic się nie marnowało. Nazajutrz Penny powiedział: — Musimy teraz postanowić, czy zanocujemy u babci Hutto, czy też wrócimy do domu. Jeżeli mamy zostać na noc, Jody będzie musiał posiedzieć w domu, żeby wydoić krowę i nakarmić psy i kury. A na to Jody: — ?????? nie daje już prawie mleka, tato. A jedzenie możemy przygotować wcześniej. Pozwól mi iść, proszę, i zostańmy u babci Hutto na noc. Penny zwrócił się do żony: — Czy chcesz tam przenocować? — Nie, nie chcę. Nigdy się z nią nie dogadam. — Więc na noc nie zostaniemy. Możesz iść z nami, Jody, ale pamiętaj, nie zanudzaj nas, jak już tam będziemy. — A co mam zrobić z Flagiem? Czy mogę go zabrać ze sobą i pokazać babci? 375 Matka uniosła się gniewem: — Wszędzie ten przeklęty jelonek! Nigdy nie miałam tylu kłopotów, co z nim. Jody poczuł się dotknięty. — Myślę, że wobec tego zostanę w domu. Penny powiedział: — Słuchaj, chłopcze, uwiąż jelonka i zapomnij o jego istnieniu. Nie jest psem ani dzieckiem, choć uczyniłeś z niego niemal dziecko. Nie możesz wszędzie zabierać go ze sobą jak dziewczynka lalkę. Jody niechętnie uwiązał Flaga w szopie i przebrał się, by iść do Voluzji. Penny miał na sobie odświętny surdut ze zbyt krótkimi rękawami, a na głowie czarny, filcowy kapelusz. Mole podziurawiły wprawdzie rondo, ale zawsze był to kapelusz. Penny nie posiadał innego nakrycia głowy poza wełnianą myśliwską czapką i słomkowym kapeluszem. Jody wystroił się: włożył najlepsze buty, samodziałowe spodnie, duży kapelusz i nową, czarną kurtkę z alpagi, przewiązaną czerwonym pasem. Mama Baxter wyglądała schludnie i młodo w nowej sukience zrobionej z kretonu w biało-niebieską kratę, który Buck przywiózł z Jacksomdlle. Kreton był ciemniejszy od tego, jakiego chciała, ale wzór miał bardzo ładny. Na głowę włożyła niebieski kapelusz, ale wzięła również i koronkowy, czarny szal, by go zarzucić na ramiona przed wejściem do miasta. Przyjemnie było jechać wozem po piaszczystej drodze. Jody siedział na deskach, oparty plecami o kozioł. Obserwował widok uciekającej puszczy. Odwrócony, doznawał wyraźniej uczucia posuwania się naprzód, niż gdyby siedział na koźle. Wóz trząsł mocno, zanim dojechali do rzeki, siedzenie Jody'ego bardzo ucierpiało. Jody oddał się rozmyślaniom o babci Hutto. Zdziwi się zapewne, 376 że on gniewa się na 01ivera. Z przyjemnością wyobraził sobie jej twarz. Lubił ją teraz jak zawsze, chociaż latem zupełnie o niej zapomniał. Chyba nie powie jej, że gniewa się z 01iverem. Postanowił być uprzejmy i zachować milczenie. Myśl ta sprawiła mu zadowolenie. Postanowił nawet, że zapyta grzecznie o zdrowie 01ivera. Penny trzymał mięso jelenie w dwóch torbach, skóry zaś leżały w workach. Matka wiozła na sprzedaż koszyk jaj i małą kobiałkę masła, w drugim koszyku miała podarunki dla babci Hutto: litr młodego syropu, bataty i świeżo uwędzoną szynkę. Nie wypadało jechać z pustymi rękami. Penny, stanąwszy na zachodnim brzegu, przywołał prom. Z dołu rzeki odpowiedziało mu echo. Na drugim brzegu ukazał się chłopiec, który szedł leniwym krokiem. Przez chwilę Jody pomyślał, że życie takiego chłopca godne jest zazdrości, ponieważ nic nie robi, tylko tam i z powrotem ciągnie prom po rzece. Uświadomił sobie jednak od razu, że chłopiec nigdy nie jest wolny, że nie istnieją dla niego polowania ani wypady w puszczę, ani Flag. Ucieszył się więc, że nie jest synem przewoźnika, i z poczuciem wyższości przywitał się z nim. Chłopiec był brzydki i nieśmiały. Zaciekawił wszakże Jody'ego, który go zapytał: — Masz strzelbę? Chłopiec potrząsnął przecząco głową i spojrzał na wschodni brzeg rzeki. Jody z tęsknotą pomyślał o Fodder--wingu. Zaniechał rozmowy z chłopcem, z którym nie miał nic wspólnego. Mama Baxter pragnęła załatwić zakupy przed wizytami. Skierowali wóz w stronę sklepu i złożyli na ladzie artykuły do wymiany. Sklepikarz Boyles nie śpieszył się. Pytał o nowiny z puszczy. Forresterowie 377 opowiedzieli mu niewiarygodne historie o zniszczeniu spowodowanym przez powódź. Kilku myśliwych z Vo-luzji wybrało się do puszczy i opowiadało, że wzdłuż rzeki zwierzyna zupełnie prawie wyginęła, a niedźwiedzie porywały bydło. Nie zdarzało się to już od lat. Boyles chciał uzyskać od Penny'ego potwierdzenie tych wiadomości. — Każde słowo jest prawdziwe — powiedział Penny. Pochylił się nad ladą i usadowił wygodnie. Matka odezwała się: — Wiesz, że nie mogę zbyt długo stać. Jeżeli pogodzicie się co do ceny, załatwię swoje zakupy i pójdę do pani Hutto, a wy możecie sobie gadać cały dzień. Boyles zabrał się niezwłocznie do ważenia mięsa. Dziczyzna była teraz rzadkością, sprzeda więc ją szybko i za dobrą cenę. Statek rzeczny weźmie pewno jedną albo dwie ćwierci jako specjał dla turystów angielskich i Jankesów. Obejrzał uważnie skóry i pochwalił je. Miał właśnie zamówienie i mógł zapłacić po pięć dolarów za sztukę. Cena była wyższa, niż się Baxterowie spodziewali. Mama Baxter z zadowoleniem podeszła do lady z materiałami i zażądała najlepszych towarów. W sklepie nie było brązowej alpagi. Boyles miał ją sprowadzić najbliższym statkiem. Potrząsnęła głową. Za daleko było od polany Baxterów do sklepu, by posyłać specjalnie po alpagę. Boyles rzekł: — Czemu nie weźmie pani czarnej alpagi na suknię? Wzięła ją do ręki. — Ładna jest. Ile, powiada pan? Och... Odwróciła się niechętnie. — Potrzebuję brązowej i przy brązowej zostanę — powiedziała chłodno. 378 Kupiła przypraw i rodzynków do świątecznego ciasta, po czym zwróciła się do Jody'ego: — Idź no zobacz, czy się Cezar przypadkiem nie odwiązał. Polecenie matki było tak dziwne, że Jody otworzył usta ze zdumienia. Penny mrugnął na niego. Obrócił się i wybiegł, ukrywając uśmiech przed matką. Chciała mu sprawić niespodziankę na Gwiazdkę. Penny wymyśliłby lepszy pretekst, by się go pozbyć. Jody wyszedł na dwór i zagapił się na chłopca pilnującego promu. Chłopiec siedział wpatrując się Uważnie we własne kolana. Jody podniósł kilka kamieni i wycelował w przydrożny dąb. Chłopiec przyglądał mu się ukradkiem, stanął za nim i nie mówiąc słowa podniósł parę kamyków i cisnął w drzewo. Mecz odbywał się w milczeniu. Po pewnym czasie Jody pomyślał, że matka już pewnie załatwiła zakupy, i pobiegł z powrotem do sklepu. Matka odezwała się: — Idziesz ze mna czy zostajesz z ojcem? Zawahał się. Babcia Hutto z pewnością poczęstuje go ciastkami, od razu gdy tylko zjawi się w jej domu. Z drugiej strony, nigdy nie mógł się do syta nasłuchać rozmowy ojca z ludźmi. Sprawę rozstrzygnął sklepikarz podając mu lizak. — Przyjdziemy z ojcem później — rzekł Jody z odcieniem dumy w głosie. Matka wyszła. Penny marszcząc brwi spoglądał za nią. Boyles z zadowoleniem gładził skóry jelenie. Penny odezwał się: — Miałem zamiar wziąć gotówkę za te skóry. Ale jeśli mi pan w zamian da tej czarnej alpagi na suknię, przystanę chętnie. Boyles odpowiedział: 379 — Nie zrobiłbym tego dla nikogo innego, ale pan jest moim starym klientem, więc zgoda. — To niech pan tnie, zanim zmienię zdanie. — Raczej zanim ja się rozmyślę — powiedział Boyles. Zgrzytnęły nożyce. — A teraz da mi pan jeszcze nici jedwabnych do koloru i paczkę szklanych guzików. — O tym nie było mowy. — Mam pieniądze. Niech pan na wszelki wypadek zapakuje materiał do pudła. Boyles powiedział dobrodusznie: — Skoro już zostałem oszukany, to niech mi pan powie, gdzie można najlepiej ustrzelić dzikiego indyka na stół świąteczny — Nie mogę panu wskazać innego miejsca jak to, gdzie będę sam polował. Niewiele ich zostało. Ucierpiały mocno od powodzi. Ale niech pan przejdzie rzekę tam, gdzie wpada do niej Seven-Mille Branch. Zna pan pewnie bagno porosłe z rzadka cedrami na południowy zachód od rzeki? Radzę wybrać się w tamte strony. I tak toczyła się gawęda. Jody siadł na drewnianej skrzyni i słuchał. Nie było kupujących w sklepie. Boyles wyszedł zza lady, wyciągnął krzesło i stary fotel dla siebie i dla Penny'ego, przysunął je do pieca i rozsiedli się na dobre. Wyciągnęli fajki. Penny poczęstował Boylesa tytoniem. — Nie ma to jak tytoń własnej uprawy — powiedział Boyles. — Niech pan zasieje dla mnie grzędę na wiosnę, zapłacę każdą cenę. No, a teraz słucham. Na południowy zachód od rzeki, powiada pan... Jody ssał cukierek. Słodki, czarny sok napełnił mu usta, a opowiadanie ojca zaspokajało inny głód, który 380 rzadko kiedy mógł zaspokoić. Penny opowiadał o powodzi w puszczy. Była powódź i wzdłuż wybrzeży, przerwał mu Boyles, ale na szczęście rzeka szybko uniosła wzbierające wody. Brzegi były zalane, a chałupka Easy Ozella chwiała się z boku na bok, aż się przewróciła. — Teraz mieszka w szopie u babci Hutto — powiedział Boyles — i zadowolony jest, jakby wygrał na loterii. Penny opowiedział o polowaniu na wilki i niedźwiedzie; opowiadał również o martwych grzechotnikach, o których Forresterowie nie wspominali. Jody powtórnie przeżywał lato. Wspomnienia w opowiadaniu Penny'ego były milsze od samych wydarzeń. Boyles był tak samo nimi pochłonięty, siedział podany naprzód, zapominając o fajce. Do sklepu wszedł klient, kupiec niechętnie wstał od pieca. Penny odezwał się: — Już przeszło godzina minęła, jak matka poszła. Skocz do babci Hutto i powiedz, że wnet przyjdę. Lizak dawno się skończył.. Zbliżało się południe. Jody był głodny jak wilk. — Czy zostaniemy u babci na obiedzie? — Naturalnie. Gdybyśmy nie byli zaproszeni, matka byłaby już dawno z powrotem. Zabieraj się i weź ze sobą dziczyznę dla babci. Czyste zazwyczaj obejście babci Hutto nosiło jeszcze ślady powodzi. Rzeka wylała w tym miejscu i zniszczyła kwietniki. Wschodził już drugi posiew, ale nie było kwiatów poza krzakami, które rosły blisko domu. Kwiaty indyga owocowały. Miały czarne, strączkowe nasiona, wygięte na kształt ostrza kosy. Babcia i mama Baxter były w domu. Słyszał ich głosy, a kiedy wszedł na werandę i zajrzał przez okno, zobaczył ogień na kominku. Babcia spostrzegła go i podeszła do drzwi. 381 Jej uścisk był przyjazny, lecz pozbawiony entuzjazmu. Obaj Baxterowie doznawali lepszego przyjęcia, gdy przychodzili bez matki. Jody nie widział nigdzie talerza z ciastkami. Doszedł go jednak z kuchni zapach jedzenia. Gdyby nie to, nie przeżyłby rozczarowania. Babcia Hutto usiadła znowu i rozmawiała z matką z wymuszoną cierpliwością. Matka nie zachowywała się lepiej. Krytycznym okiem spoglądała na falbanki białego fartucha babci. Odezwała się wreszcie: — Gdziekolwiek jestem, lubię się skromnie ubierać przed południem. Babcia Hutto odcięła się ostro: — Na łożu śmierci będę jeszcze miała falbanki na sobie. Mężczyźni lubią ładnie ubrane kobiety. — Nauczono mnie, że strojenie się dla przypodobania się mężczyznom świadczy o lekkomyślności. My, co ubieramy się skromnie na ziemi, dostaniemy falbanki w niebie. Babcia Hutto zakołysała się mocno w fotelu. — Wcale nie mam ochoty iść do nieba — oznajmiła. A na to mama Baxter: — O to nie ma obawy. Czarne oczy babci błysnęły gniewnie. — A dlaczego nie chcesz iść do nieba, babciu? — zawołał Jody. — Przede wszystkim z powodu towarzystwa, którego nie dałoby się tam uniknąć. Mama Baxter udała, że nie słyszy. — A po wtóre, z powodu muzyki. Słyszałam, że grają tam tylko na harfach. Jedyna muzyka, jaką znoszę, to flet lub basetla. I jeśli mi tego nie zagwarantuje jeden z waszych pastorów, to dziękuję za tę podróż. Mama Baxter była oburzona. 382 — Pozostaje jeszcze sprawa pożywienia. Nawet Pan Bóg lubi zapach pieczonego mięsiwa. Ale według kaznodziejów ludzie w niebie żyją mlekiem i miodem. Nie znoszę mleka, a miód przyprawia mnie o mdłości. — Mówiąc to babcia Hutto spokojnie poprawiała fartuszek. — Sądzę, że ludzie tęsknią za niebem, bo chcą mieć tam wszystko, czego nie mają na ziemi. Jeśli o mnie chodzi, miałam nieomal wszystko, czego kobieta może zapragnąć. Może dlatego niebo mnie nie nęci. Mama Baxter powiedziała: — Myślę, że wliczasz w to wszystko również 01ivera, który uciekł z tą rudą zalotnicą. Fotel babci zaskrzypiał nieco mocniej. — 01iver jest wysoki i przystojny, więc kobiety zawsze za nim latały i latać będą. Na przykład Twink. Trudno ją winić. Nigdy nie zaznała w życiu radości, a przecież 01iver się w niej zakochał. Czemuż by więc nie miała iść za nim? Biedna dziewczyna jest sierotą. — Mówiąc to, gładziła falbanki. Jody kręcił się niespokojnie na krześle. W domu babci Hutto panowała chłodna atmosfera, jakby drzwi otwarto na oścież. Tak to już było z kobietami, pomyślał. Póki gotowały dobre rzeczy, wszystko było w porządku. Poza tym sprawiały tylko kłopot. Na werandzie rozległy się kroki Penny'ego. Jody odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że ojciec zaprowadzi porządek. Penny wszedł do pokoju. Zatarł ręce nad ogniskiem. Odezwał się: — Czy to nie jest piękne? Przy ognisku czekają na mnie dwie kobiety, które najbardziej kocham na świecie. — Gdyby tylko te dwie kobiety również się kochały między sobą — powiedziała babcia — Ezro, wszystko byłoby dobrze. 383 — Wiem, że nie możecie się ze sobą dogadać -- odparł Penny. — Chcecie wiedzieć, dlaczego? Ty, babciu, jesteś zazdrosna o to, że jestem mężem Ory. A ty, Ory, zazdrościsz babci urody. Kobieta musi się trochę postarać, żeby była ładna... nie mówię już piękna. Kiedy Ory przybędzie trochę lat, może też będzie ładna. Nie można się było kłócić w jego obecności. Obie kobiety roześmiały się. Penny rzekł: — Chciałbym wiedzieć, czy Baxterowie zaproszeni są do korzystania z darów bożych, czy też mają wracać do domu na zimną kolację. — Wiesz, że jesteście zawsze mile widziani. Dziękuję ci za dziczyznę. Pragnęłabym tylko jeszcze, by tu był 01iver i mógł ją jeść razem z nami. — Czy są jakie nowiny od niego? Bardzo nas dotknęło to, że nas nie odwiedził. — Chorował długo, zanim się wykurował z ran. Potem usłyszał, że jakiś statek w Bostonie potrzebuje mata. — Myślę, że była jeszcze pewna dziewczyna na Florydzie, która go również potrzebowała, co? Roześmieli się wszyscy i Jody poczuł ulgę. Domek babci był znowu miły. — Obiad jest gotowy — powiedziała babcia — i będę bardzo obrażona, jeśli mieszkańcy puszczy nie zjedzą wszystkiego. Obiad nie był tak obfity jak wtedy, gdy Penny i Jody przyszli sami. Pojawiły się jednak na stole smaczne faworki dla zaimponowania mamie Baxter. Obiad minął w miłym nastroju. — Zamierzamy przyjechać tu na uroczystości świąteczne - - powiedziała mama Baxter. — Nie byliśmy w ze- 384 szłym roku, bośmy nie chcieli przyjeżdżać z pustymi rękami. Czy sądzisz, że babka owocowa i blaszanka cukierków wystarczą jako nasz udział? — Nie trzeba nic lepszego. Jak się zapatrujecie na to, by spędzić święta ze mną? A na to Penny: — Świetnie! Przywiozę mięso. Możesz na mnie liczyć. Zdobędę indyka, nawet gdybym go sam miał wysiedzieć! — A co zrobimy przez ten czas z krową, psami i kurami? — zapytała matka. — Nie możemy przybyć tu wszyscy zostawiając inwentarz, czy to święta, czy nie. — Zostawimy dość żywności dla psów i kur. Nie umrą z głodu w ciągu jednego dnia. A co do ??????, myślę, że się w tym czasie ocieli, więc cielątko zdoi jej mleko. — A jeśli nam niedźwiedź albo jaguar porwie cielątko? — Zagrodzę szopę tak, że żaden rabuś się tam nie dostanie. Jeżeli chcesz zostać w domu i doglądać bydła, zostań, ale ja w tym roku mam zamiar świętować. — I ja — dodał Jody. Mama Baxter zwróciła się do babci Hutto: — W walce przeciw tym dwom mam nie większe szanse niż królik uciekający przed parą dzikich kotów. Penny powiedział: — A mnie się zdawało, że ja i Jody jesteśmy dwoma królikami, na które napadł dziki kot. Postanowiono, że przyjadą do babci na święta i pozostaną u niej również przez dzień następny. Jody był zachwycony. Myśl o Flagu przesłaniała wszakże jego radość jak chmura słońce. Wybuchnął: — Ja nie mogę przyjść! Zostanę w domu. Penny rzekł: 13 Roczniak 385 — Dlaczego? Co ci jest, chłopcze? Matka zwróciła się do babci Hutto: — To ten jego przeklęty jelonek. Nie może go ani na chwilę zostawić samego. Nigdy nie widziałam, żeby się chłopak tak przywiązał do zwierzęcia. Sam chodzi głodny, a jego nakarmi, sypia z nim i mówi do niego jak do człowieka: słyszałam w szopie. Nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym uprzykrzonym jelonku. — Ory, nie zawstydzaj chłopaka — odezwał się spokojnie ojciec. — Dlaczego nie mógłbyś przyprowadzić go z sobą? — zapytała babcia. Jody zarzucił ramiona na szyję pani Hutto. — O babciu! Pokochasz Flaga, zobaczysz. Jest strasznie mądry, rozumie wszystko jak pies. — Na pewno go pokocham. Czy pogodzi się z moim Fluffem? — Flag lubi psy. Bawi się zawsze z naszymi. Kiedy idą na polowanie, wykrada się inną drogą i idzie im na spotkanie. Lubi polowanie na niedźwiedzia. — Jeśli wszystko babci opowiesz, sama już w nim nic dobrego nie znajdzie, ale za to może odkryje jego wady. — Flag nie ma wad — zaprotestował Jody gorąco. — Tylko wskakuje na stół i zrzuca pokrywy z bla-szanek ze smalcem, rozkopuje bataty i wszędzie wtyka nos, gorzej niż niegrzeczne dziecko — powiedziała matka. Wyszła do ogrodu obejrzeć kwiaty. Penny wziął babcię na stronę. — Zmartwiła mnie ta historia z 01iverem. Czy te byki nie zmusiły go przypadkiem do opuszczenia domu, zanim sam się na to zdecydował? Sama go wygnałam. Sprzykrzyło mi się to jego 386 wieczne wymykanie się do dziewczyny. Powiedziałam mu: „01iverze, równie dobrze możesz wracać na statek i tak nie mam pociechy z ciebie". A on: „Jedyne miejsce dla mnie to morze". Nigdy nie przypuszczałam, że dziewczyna pójdzie za nim. — Wiesz chyba, że Lem Forrester zły jest jak wszyscy diabli. Gdyby tu kiedykolwiek zjawił się pijany, pamiętaj o tym, że staje się dziką bestią. Postaraj się go ułagodzić, jak możesz. — Nie będę na to traciła czasu. Znasz mnie przecież. Wiesz, że jestem ze stali i ognia. — A czy przypadkiem stal nie wygięła się już trochę? — To prawda, ale ogień jeszcze mocno płonie. — Z większością mężczyzn poradzisz sobie na pewno, ale Lem jest inny. Jody zamienił się w słuch. Gdy znalazł się u babci, 01iver stawał się znów kimś rzeczywistym. Stwierdził z zadowoleniem, że babcia również gniewa się na OHvera. Gdy Jody znowu go zobaczy, okaże mu swoją niechęć, ale go-tówbyłmuprzebaczyć. Zato tej Twink nie przebaczy nigdy. Baxterowie zebrali swoje kosze, worki i zakupy. Jody próbował zgadnąć, który worek zawiera podarek dla niego, ale wszystkie wyglądały jednakowo. Przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: a może matka naprawdę wysłała go ze sklepu, by tylko zobaczył, czy Cezar się nie urwał, i nic mu nie kupiła. Usiłował ją wybadać w powrotnej drodze. — Możesz równie dobrze pytać o to koła u wozu — powiedziała. Ta wykrętna odpowiedź świadczyła, że jednak Gwiazdka go nie minie. Krowa ocieliła się na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Wielka radość zapanowała u Baxterów, cielę bowiem było jałówką. Urodziło się w samą porę, by zająć miejsce cielęcia rozszarpanego przez wilki. ?????? była już nie pierwszej młodości i trzeba było koniecznie wyhodować jałówkę, która by ją mogła zastąpić. Jedynym tematem rozmów stały się nadchodzące święta. A ponieważ cielę przyszło na świat, cała rodzina mogła wyjechać do miasta na Wigilię, osesek bowiem zatroszczy się o wy-dojenie krowy. Mama Baxter upiekła tort owocowy w największej brytfannie. Jody pomógł matce nałuskać orzeszków do ciasta. Przyrządzanie tortu zajmowało wiele czasu. W ciągu trzech dni wypełniło całe życie domu. Jeden dzień 388 poświęcono przygotowaniu tortu, drugi — wypiekowi, trzeci zaś podziwianiu tego arcydzieła sztuki kucharskiej. Jody nigdy nie widział dotąd tak wielkiego tortu. Mama Baxter była dumna ze swego dzieła. — Nie pozwalam sobie często na to, ale kiedy się już zabieram, to nie skąpię. Owego wieczora, gdy tort był gotów, Penny przyniósł żonie podarunek — czarną alpagę na odświętną suknię. Matka spojrzała na materiał i nagle wybuchnęła płaczem. Opadła na krzesło i zasłoniwszy twarz fartuchem, kołysała się z wyrazem szczerej boleści. Jody zaniepokoił się. Matka musiała doznać zawodu. Penny przystąpił do niej i położył dłoń na jej ramieniu. — Nie chciałbym, byś kiedykolwiek znosiła niedostatek. Życzę ci wszystkiego dobrego — powiedział. Jody zrozumiał, że matka płakała z radości. Otarła oczy i siedziała dłuższą chwilę, trzymając dar na kolanach i gładząc materiał. — A teraz muszę się uwinąć piorunem, żeby zrobić suknię na czas. I znów pracowała trzy dni i trzy noce. Musiała przywołać Penny'ego do pomocy przy przykrawaniu. Penny ukląkł pokornie, z ustami pełnymi szpilek, i wykonywał wszystkie jej rozkazy. Jody i Flag przyglądali się oczarowani. Wreszcie suknia była gotowa. Na cztery dni przed Bożym Narodzeniem wstąpił do Baxterów Buck Forrester. Kosołapy Staruch, jak się okazało, odwiedził znów polanę Forresterów i rozszarpał w pobliskich szuwarach wielkiego knura, ważącego przeszło dwieście pięćdziesiąt funtów. Stwierdzono, że mord ten nie miał na celu zdobycia pożywienia, lecz był zwykłą zbójecką napaścią. Jak opowiadał Buck, knur stoczył 389 walkę do upadłego. Ziemia dokoła była zryta w promieniu kilku metrów. Znaleziono również na miejscu walki dwa złamane kły knura; na jednym z nich widniały strzępy czarnego futra Kosołapego. — Byłaby właściwa pora zetknąć się z nim teraz — powiedział Buck — bo na pewno jest osłabiony. Forresterowie wykryli całą sprawę nazajutrz po wydarzeniu. Na pościg było za późno. Penny podziękował Buckowi za wiadomość. — Trzeba będzie postawić samotrzask w oborze, żeby go odstraszyć — powiedział. — Postanowiliśmy pojechać nad rzekę na święta. — Zawahał się. — Czy wy też przyjedziecie? Buck odpowiedział po krótkim namyśle: — Raczej nie. Mamy już dość tej Voluzji. Nie ma zabawy, kiedy się nie można upić, a Lem na pewno znów wda się w bójkę z przyjaciółmi 01ivera. Nie, myślę, że świąteczne pijaństwo odrobimy w domu. Albo może w Forcie Gates. Penny był uszczęśliwiony. Mógł sobie wyobrazić niezadowolenie ludzi znad rzeki, gdyby Forresterowie wybrali się na swój sposób na uroczyste nabożeństwo świąteczne. Penny naoliwił największy potrzask na niedźwiedzie. Miał on sześć stóp szerokości i ważył około dziewięćdziesięciu funtów. Sam łańcuch ważył trzydzieści. Penny miał zamiar przywiązać krowę razem z cielęciem w oborze, zabarykadować wrota i ustawić potrzask na zewnątrz. Gdyby Kosołapy Staruch przyszedł na ucztę wigilijną w czasie ich nieobecności, będzie miał najpierw do czynienia z potrzaskiem. Dzień był wypełniony robotą. Jody znów oczyścił paciorki. Spodziewał się, że matka włoży 390 je do alpagowej sukni, ale nie miał żadnego upominku dla Penny'ego. Łamał sobie długo głowę, aż po południu poszedł na nizinę, gdzie rosły bzy. Uciął grubszą gałązkę i zrobił z niej fajeczkę. Ojciec opowiadał mu kiedyś, że dawni mieszkańcy tej ziemi, Indianie, robili takie fajeczki i że sam nieraz już zamierzał zrobić sobie taką samą. Jody nie mógł nic wymyślić dla Flaga. Postanowił wreszcie, że jelonek dostanie dodatkową porcję chleba kukurydzianego. Chciał mu jeszcze zrobić wieniec z ostrokrzewu i jemioły. Tej nocy Penny wstał, ledwie Jody położył się spać. Zajął się jakimiś tajemniczymi przygotowaniami, które z całą pewnością związane były z Gwiazdką. Ostatnie trzy dni dłużyły się jak miesiąc. Nikt, nawet psy nie usłyszały szmerów w nocy. Kiedy Penny poszedł rano do obory wydoić ?????? ? zaprowadzić nowo narodzone cielątko do matki, przekonał się, że cielę znikło. Pomyślał w pierwszej chwili, że przełamało belki i uciekło. Ale belki były nietknięte. Zbadał dokładnie teren dokoła obory. Wśród różnych śladów ludzi, konia i krowy wyraźnie widniał ślad niedźwiedzia. Penny wrócił do domu z nowiną. Aż zbladł z żalu i wściekłości. — Nie, mam już tego dość! — zawołał. — Będę gonić tę bestię, choćbym miał iść za nią do samego Jacksonville! Albo on, albo ja! Dłużej tak być nie może. Zabrał się natychmiast do oliwienia strzelby i przygotowywania ładunków. Pracował szybko z ponurą miną. — Daj mi trochę batatów i chleba, Ory. Jody zapytał bojaźliwie: — Czy mogę iść z tobą, tato? — Jeżeli potrafisz dotrzymać mi kroku. Jeżeli nie 391 dasz rady, będziesz musiał albo zostać sam na miejscu, albo wracać do domu. Nie zatrzymam się aż przed wieczorem. — Czy mam przywiązać Flaga w szopie, czy może pójdzie z nami? — Ja tam nikomu nie przeszkadzam. Ale uprzedzam, że droga będzie trudna i że nikt mi nie będzie wdzięczny za to, co go czeka. Poszedł do wędzarni i przygotował kawałki mięsa aligatora dla psów. Był gotów. Ruszył przez podwórze w stronę obory i jeszcze raz zbadał trop. Gwizdnął na psy i wskazał Julii ślad. Szczeknęła i poszła naprzód. Jody w strachu obejrzał się za ojcem. Nie nabił jeszcze fuzji, nie włożył butów i w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie pozostawił ciepłą kurtkę. Wiedział, że wszelkie prośby o zwłokę będą daremne. Obejrzał się szybko za swoim myśliwskim rynsztunkiem i poprosił matkę, by mu nałożyła prowiantów do torby. — O, znam twojego ojca — powiedziała matka. — Zawziął się na tego niedźwiedzia. Już ja go znam. Jody wezwał Flaga i ruszył za ojcem i psami. Grupa przed nim szła szybko. Ledwie dyszał, kiedy ich dopędził. Julia biegła rozradowana świeżym tropem. Wszystko — jej ogon, głos i krok — wskazywało, że cieszy się niezmiernie, że woli to niż wszystkie inne zajęcia. Flag wierzgał nóżkami i skakał koło niej. — Nie będzie taki wesoły — powiedział Penny złowrogo — kiedy zobaczy nagle przed sobą Kosołapego. W odległości mili od domu, w stronie zachodniej, znaleźli resztki cielęcia. Stary niedźwiedź zjadł niewiele, nażarty do syta zdobyczą z poprzedniego polowania u For-resterów. Reszta ścierwa była zręcznie przykryta chrustem. 392 — On tu jest gdzieś w pobliżu, pewnie odpoczywa i planuje powrót — powiedział Penny. Ale zwierz nie postępował według żadnych reguł, ślad wiódł dalej. Zbliżał się do polany Forresterów, następnie kierował się na zachód, a potem okrążał Prerię Hopkinsa w kierunku północnym. Silny wiatr wiał od strony południowo-wschodniej. Penny powiedział, że niedźwiedź jest niedaleko przed nimi, ale na pewno już ich zwietrzył. Marsz odbywał się tak spiesznie, a odległość była tak wielka, że nawet Penny musiał przed samym południem zatrzymać się i odpocząć. Psy mogły jeszcze iść, ale ich wywieszone ozory i ciężko robiące boki wskazywały, że i one są bardzo znużone. Penny zatrzymał się przy stawie z czystą wodą pod grupą dębów, by napoić psiarnię. Sam siadł w słońcu. A potem położył się na wznak bez słowa. Przymknął oczy. Jody położył się obok ojca. Psy wyciągnęły się na brzuchach. Flag był niezmordowany i brykał wśród drzew. Jody przyglądał się ojcu. Nie widział go jeszcze nigdy tak skupionym i groźnym. Nie było w nim zwykłej radości myśliwego, który cieszy się polowaniem, ani beztroskich rozważań człowieka o najlepszym sposobie walki z wybiegami chytrego zwierza. Była tylko nienawiść i chęć zemsty, i ani śladu radości i zadowolenia. Penny otworzył oczy, położył się na boku i otworzył torbę, z której wyjął prowiant. Jody uczynił to samo. Jedli w milczeniu. Suchary i zimne bataty zupełnie nie miały smaku. Penny rzucił psom kilka kawałków aligatora. Gryzły z zadowoleniem. Było im wszystko jedno, czy Penny poluje niedbale, czy z zapałem. Zabawa była taka sama, wyraźna przyjemność w znalezieniu śladu, a na końcu zawzięta walka. Penny przysiadł na chwilę, ale zaraz znów się zerwał. 393 — Dobra jest! Komu w drogę, temu czas. Odpoczynek był krótki. Buty mocno ciążyły Jody'emu. Ślad wiódł przez puszczę, a później znów ginął i powracał do Prerii Hopkinsa. Kosołapy natrząsał się z psów. Miał wciąż w nozdrzach ich zapach. Penny musiał zatrzymywać się dwukrotnie dla wypoczynku. Był rozwścieczony. — Niech to diabli wezmą! Czy ja nigdy nie będę już mógł odpocząć? Ale za każdym razem, gdy rozpoczynał dalszy marsz, szedł tak szybko, że Jody opadał z sił, usiłując dotrzymać mu kroku. Ale nie ośmielił się wspominać o zmęczeniu. Tylko Flag był rześki i rozbawiony. Męcząca droga była dla jego długich nóg miłą przechadzką. Ślad wiódł wciąż w stronę Jeziora Jerzego, skręcał ostro na południe i znów na wschód, gdzie ginął w mroku moczarów. Słońce zachodziło i coraz trudniej było zorientować się w ciemnościach. — Hm — mruknął Penny. — Kosołapy ma zamiar wrócić i zjeść resztę cielęcia. Wracamy do domu i oszukamy go. Do polany Baxterów nie było daleko, ale Jody'emu zdawało się, że nie potrafi w żaden sposób przebyć tej odległości. W innych okolicznościach powiedziałby o tym ?????'???, ? ojciec na pewno poczekałby cierpliwie na niego. Ale tym razem ojciec wracał z takim samym pośpiechem, z jakim opuścił dom. Kiedy wrócili, było już ciemno. Ale Penny włożył wielki potrzask na sanie, zaprzągł Cezara i zaciągnął na miejsce zbrodni. Pozwolił Jody'emu pojechać na saniach. Sam szedł obok Cezara, prowadząc go za uzdę. Jody z ulgą rozprostował zbolałe nogi. Flag nie interesował się już nimi i zaczął myszkować koło drzwi kuchennych. — Nie zmęczyłeś się, tato? — zawołał Jody. 394 — Nie spocznę, dopóki nie skończę z tym niedźwiedziem. Jody świecił ojcu łuczywem, a Penny popychał rozszarpane ciało cielęcia drągiem, bacząc, by nie zostawić na nim zapachu człowieka. Penny otworzył potrzask, włożył weń mięso i przykrył wszystko liśćmi i chrustem. W powrotnej drodze siadł na saniach, puścił lejce luzem i pozwolił Cezarowi iść własną drogą. Wyprzągł konia i z zadowoleniem stwierdził, że matka wydoiła już krowę. Ruszyli do domu. Na stole dymiła ciepła strawa. Zjedli szybko i poszli zaraz spać. — Czy nie natarłabyś mi pleców, Ory, sadłem jaguara? Matka natarła Penny'ego silnymi rękami. Aż stękał z zadowolenia. Jody przyglądał się zabiegowi. Penny odwrócił się i opadł na poduszkę; był bardzo zmęczony. — Jak,ci się szło, chłopcze? Masz już chyba dość? — Lepiej mi się zrobiło, kiedy sobie podjadłem. — Siła chłopca zależy od pełnego brzucha. Ory! — Co takiego? — Chciałbym dostać śniadanie przed świtem. Zamknął oczy i usnął. Jody poszedł do łóżka i przez chwilę leżał stękając. Słyszał jeszcze, jak matka uwijała się w kuchni, przygotowując wczesny posiłek. Obudziły go pierwsze odgłosy dnia. Wciąż jeszcze był ociężały, zaspany. Przeciągnął się, zdrętwiały. Usłyszał głos ojca w kuchni. Penny, tak samo jak wczoraj, był wyraźnie w złym humorze i nawet nie obudził syna. Jody wyskoczył ? łóżka, wciągnął koszulę i spodnie i sennie powlókł się do kuchni, trzymając buty w ręku. Rozczochrane włosy opadały mu na oczy. — Dzień dobry, chłopcze! Porywasz się na nową pogoń? 395 Jody kiwnął głową. — Dzielny z ciebie chłopak. Jody był zbyt senny, by móc jeść normalnie. Przetarł oczy i marudził ze śniadaniem. — Czy nie jest za wcześnie? — powiedział. — Zanim stąd wyjdziemy, rozwidni się na dobre. Chcę go przyłapać, bo na pewno krąży tu gdzieś blisko. Penny wstał i pochylił się nad stołem. Skrzywił twarz w uśmiechu. — Czułbym się całkiem dobrze — powiedział — gdybym nie miał pleców przełamanych we dwoje. Mroczny poranek był bardzo zimny. Matka zrobiła z wełny przywiezionej z Jacksonville dwa swetry: dla męża i syna. Były zbyt ładne, by je niszczyć, ale gdy szli przez las sosnowy, żałowali, że nie wzięli ich ze sobą. Psy były również senne i zmęczone. Szły cicho przy nodze. Penny poślinił palec i podniósł go do góry, sprawdzając kierunek wiatru. Ale dzień był bezwietrzny. Penny poszedł na przełaj, do potrzasku. Znajdował się na otwartej nieomal przestrzeni, więc zatrzymał się w odległości stu metrów. Jody zdrętwiał z chłodu. Penny trząsł się w cienkim ubraniu i podartej kurtce. Jody widział Kosoła-pego w każdym pieńku i za każdym drzewem. Słońce wschodziło powoli. Penny szepnął: — Jeśli wpadł, to już chyba nie żyje, bo nic nie słychać. Poczołgali się naprzód, z fuzjami gotowymi do strzału. Potrzask wydawał się taki sam, jak go pozostawili w przeddzień. Zbyt ciemno było, aby móc ustalić ze śladów, jakie zwierzę ostrożnie do niego podeszło i, podejrzewając zasadzkę, znów się oddaliło. Oparli strzelby o drzewo i tupiąc nogami i zabijając ręce usiłowali rozgrzać się trochę. 3 96 — Jeśli niedźwiedź był tutaj, nie odszedł chyba zbyt daleko — rzekł Penny. — Julia szybko go odnajdzie. Światło, które powoli wypełniało las, nie dawało ciepła. Penny ruszył naprzód, pochylony nad ziemią. Julia węszyła cicho. — A niech mnie diabli! Niech mnie licho porwie! — mruczał Penny. Nawet Jody mógł rozpoznać, że były to ślady pochodzące z poprzedniego dnia. — Nie był tu nigdzie w pobliżu — powiedział Penny. — Chodzi własnymi drogami, byle tylko ocalić swoją skórę. Wyprostował się i cmoknął na psy, a potem skierował się w stronę domu. — W każdym razie — powiedział — wiemy, gdzie się znajdował wczoraj... Aż do domu nie odezwał się słowem. Wszedł do swego pokoju i naciągnął nowy sweter na stare ubranie. Krzyknął w stronę kuchni: — Ory, przygotuj mąki i boczku, soli, kawy i coś gotowanego! Włóż do torby. I daj trochę szmat do rogu. Jody uczepił się ojca. — Czy i ja mam włożyć nowy sweter? Matka stanęła w drzwiach pokoju z torbą w ręku. Penny powiedział: — Słuchaj, chłopcze, bardzo chętnie widzę cię z sobą. Ale zanotuj sobie w mózgownicy i zapamiętaj dobrze: to polowanie będzie niezbyt przyjemne. Na dworze jest mroźno. Trzeba będzie dużo chodzić i marznąć obozując w czystym polu. Bo nie wrócę do domu, zanim nie zamknę rachunków z tym niedźwiedziem. Więc jak wolisz: zostajesz w domu czy idziesz ze mną? 397 — Idę. — No, to zbieraj się szybko. Mama Baxter rzuciła okiem na nową alpagową suknię wiszącą na ścianie. — Odchodzicie na noc? — Może i na dłużej. Może i jutro nie wrócimy albo przez cały tydzień. Westchnęła i powiedziała półgłosem: — Ezro, jutro jest Wigilia. — Nic na to nie poradzę. Mam świeży trop i muszę iść za nim. Wstał i wyciągnął ramiona. Dostrzegł zmartwienie na obliczu żony. Ściągnął usta. — Aha, więc jutro Wigilia. Ory, czy nie chciałabyś zaprząc konia i za dnia pojechać wozem nad rzekę? — W żadnym razie nie za dnia. — Ale jeżeli jutro nie wrócimy na czas, zaprzęgaj sama i jedź. Przy odrobinie szczęścia zdążymy jeszcze na nabożeństwo. Przed wyruszeniem wydój krowę, bo jeśli tego nie zrobisz, będziesz musiała wrócić następnego ranka. To jedyne, co mogę ci poradzić. Matka miała łzy w oczach, ale bez słowa zabrała się do napełniania torby Penny'ego. Jody poczekał na okazję, kiedy matka poszła do wędzarni po mięso. Wsypał miarkę mąki dla Flaga do swojej nowej torby myśliwskiej zrobionej ze skórek młodych jaguarów. Po raz pierwszy używał tej torby. Pogładził ją. Nie była tak miękka jak torba ze skóry szopa-albinosa, którą podarował doktorowi Wilsonowi, ale wyglądała bardzo ładnie dzięki białym i siwym cętkom. Matka wróciła z mięsem dla Penny'ego i zakończyła pakowanie. Jody zawahał się. Bardzo się cieszył z uroczystości świątecznych nad rzeką. Ale oto 398 zdarza się niezwykła sposobność. Matka byłaby bardzo zadowolona, gdyby z nią pozostał, i ostatecznie byłoby to zupełnie naturalne. Penny zawiesił torbę na ramieniu i wziął strzelbę w ręce. Nagle Jody poczuł, że za żadne skarby świata nie pozostałby tu, kiedy ojciec rusza na Kosołapego. Przewiesił małą torbę przez ramię, wziął fuzję i w doskonałym nastroju podążył za ojcem. Ruszyli prosto na północ, by odnaleźć ślad w miejscu, gdzie urywał się poprzedniego wieczoru. Flag robił wypady w zarośla. Jody gwizdnął przenikliwie. — Polowanie to męska rzecz, prawda, tato? Nawet w Boże Narodzenie. — Tak, to męska rzecz. Ślad był dostatecznie świeży, by Julia rozpoznała go bez trudu i straty czasu. Trop niedźwiedzia wiódł w stronę wschodnią od miejsca, z którego odeszli wczoraj, a następnie ostro skręcał na północ. — To bardzo dobrze, żeśmy nie ścigali go tej nocy — rzekł Penny. — Polazł w inne strony. Ślad odchylał się w stronę Prerii Hopkinsa i wiódł w stronę moczarów. Trudno było iść za nim. Julia brodziła przez mokradła. Tu i ówdzie lizała wodę, usiłując rozpoznać zapach niedźwiedzia. Znów podnosiła nos w stronę sitowia i patrzyła na wikliny, pragnąc ustalić, którą stroną przeszło cuchnące futro. Kilka razy straciła trop. Potem Penny ruszył w kierunku stałego lądu i idąc skrajem bagniska ujrzał mocno odciśnięty ślad, który ujawnił się ponownie. Zadął w róg na Julię i skierował na nowo odnaleziony trop. — Tu jest, panienko, tu jest. Bierz go. Krótkonogi Rip szedł za Pennym. Flag gdzieś się zawieruszył. 399 Jody zapytał z obawą: — Czy Flagowi nie stanie się krzywda, tato? — Ani trochę. Jeśli nawet niedźwiedź go zwietrzy, nie zwróci nań uwagi. Polowanie znów zaczęło przybierać dawny posmak rozkoszy. Dzień był jasny. Penny poklepał Jody'ego po plecach. — Czy to nie przyjemniejsze od wigilijnych zabawek? — Pewnie. Zimny posiłek w południe smakował lepiej niż wszelkie gorące potrawy obiadowe. Usiedli, zjedli i odpoczęli w słońcu. Zdjęli kurtki. Kiedy wstali gotowi do dalszej drogi, torby wydały się przez chwilę ciężkie, ale potem przystosowali się jakoś. Przez pewien czas zdawało się, że Kosołapy Staruch zamierza okrążyć wielkim kręgiem polanę Forresterów albo iść dalej prosto przez puszczę do nowych żerowisk nad rzeką Ocklawaha. — Jeśli zranił go knur Forresterów — rzekł Penny — to już on im nie pożałuje zemsty. Niespodziewanie po południu wielkie ślady zwróciły się ponownie na moczary w kierunku wschodnim. Droga była trudna. — Przypomina mi to, jakeśmy ostatniej wiosny tropili go przez bagniska Juniper — powiedział Penny. Późnym popołudniem, gdy byli już niedaleko od niskich terenów dokoła Potoku Słonych Źródeł, Julia zaszczekała krótko. — Czyżby miał legowisko w takim miejscu? Julia rwała się naprzód. Penny pobiegł za nią. — Odkryła go! Rozległ się przed nimi łoskot, jak gdyby burza wybuchła w gęstwinie. 400 — Bierz go, Julia, bierz go! Hura, bierz go! Hura! Niedźwiedź poruszał się z niewiarygodną szybkością. Przedzierał się przez zarośla, które zasłaniały go przed psami. Był jak parowiec na rzece, prując poprzez gęste krzewy głogu, ciernie pnączy i wykroty, jakby to była woda. Jody i Penny spocili się. Julia zaszczekała z odcieniem rozpaczy w głosie. Nie mogła sobie poradzić. Bagno było tak gęsto porośnięte, że tonęło się w nim, nie mając prawie żadnego punktu oparcia oprócz łodyg cieniutkich pnączy. Jody zapadł się aż po pas. Penny odwrócił się i podał mu rękę. Flag okrążył bagno z lewej strony, szukając stałego gruntu. Penny zatrzymał się i dyszał ciężko. — Znów się nam wymknął! Kiedy się trochę uspokoił, ruszył znów naprzód. Jody pozostał w tyle, ale trafił na pas trawy i zdołał dogonić ojca. Zarośla składały się z wawrzynu, karłowatej palmy i jesionu. Na przodzie Julia znów zaszczekała piskliwie. — Trzymaj go, bierz go! Zarośla przechodziły w łąkę. Z dala, na otwartej przestrzeni, ukazał się Kosołapy Staruch. Sadził jak czarna burza. O metr za nim mignęła sylwetka Julii. Z drugiej strony lśniły szerokie, wartkie wody Potoku Słonych Źródeł. Niedźwiedź skoczył do strumienia i popłynął w stronę przeciwnego brzegu. Penny złożył się i wystrzelił dwukrotnie. Julia zatrzymała się. Siadła na zadnich łapach i węszyła. Skomlała przerażona, zakłopotana i zwiedziona. Niedźwiedź wdrapywał się już na brzeg. Penny i Jody pobiegli wzdłuż bagniska nad potokiem. Widać było tylko wielki, czarny grzbiet. Penny chwycił fuzję Jody'ego i strzelił w tamtą stronę. Niedźwiedź ryknął. 401 — Trafiłem go! — zawołał Penny. Lecz Kosołapy biegł dalej. Słychać go było jeszcze, gdy torował sobie drogę w zaroślach, a potem znikł. Penny zachęcał energicznie psy do pogoni. Wzdragały się przed wejściem do szerokiego potoku. Wtedy Penny podniósł ręce gestem rozpaczy i przysiadł w błocie, pochylając głowę. Stara Julia wstała i obwąchała ślady na brzegu, lecz po chwili usiadła znowu i rozpoczęła swój skowyt. Jody ścierpł. Przypuszczał, że na tym polowanie się skończyło. Kosołapy Staruch jeszcze raz wyprowadził ich w pole. Był zdumiony, kiedy Penny podniósł się, wytarł pot z twarzy, nabił obydwie strzelby i ruszył w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż otwartej przestrzeni nad potokiem. Pomyślał, że ojciec zna zapewne krótszą drogę powrotną do domu. Lecz Penny trzymał się rzeki nawet wtedy, gdy wysokie sosny ukazały się z lewej strony. Jody nie ośmielił się pytać ojca. Trząsł się ze strachu o Flaga, który nagle znikł. Nie wolno mu było skarżyć się teraz ani na swoje dolegliwości, ani z powodu Flaga. Wątłe plecy Penny'ego uginały się pod ciężarem znużenia i zniechęcenia, niemniej jednak miały siłę stali. Jedyne, co pozostało Jody'emu, to iść za ojcem, choć bolały go nogi. Stara rusznica ciążyła mu jak ołów na ramieniu. Usłyszał nagle, że ojciec mówi sam do siebie: — Zdaje się, że pamiętam, jej domek powinien być tu gdzieś blisko. Szli teraz bardziej stromym brzegiem potoku. Rosły tu dęby i sosny. Wysokie wzgórze wznosiło się nad wodą. Na szczycie widniała chata, a za nią uprzątnięte pole. Penny podszedł ścieżką do domku. Drzwi były zamknięte, nie było śladu dymu nad kominem. Chata nie miała okien, 402 Kwadratowe otwory były zamknięte drewnianymi okiennicami. Penny obszedł chatę dokoła. Odnalazł uchyloną okiennicę, przez którą zajrzał do izby. — Nie ma jej, ale my i tak wejdziemy. — Czy wrócimy stąd w nocy do domu? — zapytał Jody z nadzieją. Penny odwrócił się i zmierzył go spojrzeniem. — Do domu? W nocy? Mówiłem ci przecież, że muszę najpierw skończyć z tym niedźwiedziem. Jeżeli chcesz wracać, wolna droga... Jody pierwszy raz widział ojca tak zawziętego i nieubłaganego. Poszedł potulnie za nim. Zdyszane psy położyły się na piasku przed domostwem. Penny poszedł do drewutni i narąbał drew. Przyniósł naręcze i wrzucił do izby przez uchyloną okiennicę. A potem wlazł do środka i otworzył drzwi kuchenne od wewnątrz. Jody zaś, naśladując ojca, ruszył również do drewutni, zebrał kupę smolnych drzazg na podpałkę, przyniósł je i położył na podłodze. W izbie znajdował się piecyk, a na gwoździach wisiały liczne garnki. Penny rozpalił ogień i zawiesił nad płomieniem płytki kociołek. Wyjął z torby prowianty i zabrał się do gotowania posiłku. Przyniósł wody ze studni na podwórzu, wziął garnek do gotowania kawy i postawił na ogniu. Rozgrzał zimne bataty, wyjął z kredensu talerz i kubki i postawił na drewnianym, prostym stole. — Zaczynaj — powiedział — gotowe... Jadł pośpiesznie, z apetytem, nie zapomniał również o psach i dał im część placka kukurydzianego z kawałkiem mięsa aligatora. Jody'ego zwarzył zły humor ojca. Nie lubił milczenia Penny'ego podczas posiłku. Było to tak, jak gdyby jadł z kimś obcym. Penny zagrzał 403 2- »> SL ? ? v ( 5. g >—? *-?" Vi \ ? ?. ? ? ~ ? & ? ?> ? ~ 7 ?. 2?- ? •« * <"> &??? -? * ? ??, » . » _. ? " •? ???? ? • < ^' S SL ?» *? ts> < ?? ***- ?? ja ?? ?? ?^ &"*** -• » * ? ?? _ ^ *? ^ ?< ?, «? » ? ~ ? f i a ?- % »= »0 * ? ?- ???????- ?)" Ki- ca ca 533 Ol ?? ?5 ** °* 'S' 2" O o 2- ** A' \ ? E' Se u * «-< w" «-«i o- —? v-^ «» v-. - O-O S ts 2*. s- ^ ~- ?? ??" ^ ^ ?, ? rSi ^?> fc%Vvv\' ftl Ił tl ?? a S- t-i 43- ?? 1- s- «s: 7 ? 5. — §" ~ © i«ff3ls ??&? **> r+ CT- ^ n ?. ^ E wody w kociołku, zmył naczynia, wytarł je i odstawił na miejsce do kredensu. Zamiótł podłogę. Wyszedł na dwór i przyniósł mchu, z którego usłał łoże dla psów pod okapem chaty, dobrze osłoniętym ze wszystkich stron. Nadchodziła cicha i chłodna noc. Penny przyniósł dwa bierwiona z drewutni i wsadził końcami w ogień, by na wzór murzyński posuwać je coraz dalej w miarę spalania. Napełnił fajkę tytoniem i wyciągnął się przy ogniu na podłodze, podkładając torbę myśliwską pod głowę. — Zrób to samo, chłopcze — powiedział życzliwie. — Wyruszamy wczesnym rankiem. Wyglądał jakoś bardziej dostępnie, więc Jody odważył się zapytać: — Czy myślisz, tato, że Kosołapy będzie tędy wracał? — On nie jest taki głupi. Nie na to czekam. Jestem najzupełniej pewny, że jest ranny. Pójdę w górę do Słonych Źródeł i przejdę na drugą stronę. A potem wzdłuż drugiego brzegu, tam gdzie nam uciekł wieczorem w gąszcze. — Przecież to kawał świata. — No tak, blisko to nie jest. — Tato... — Co? — Czy myślisz, że Flagowi nie stanie się krzywda? — Już zapomniałeś, com ci powiedział, kiedy pytałeś, czy Flag może iść z nami? — Nie, nie zapomniałem... Ja... Penny zmiękł. — Nie martw się, nie przepadnie. Nic mu się nie stanie w lesie. Wróci do domu, chyba że zdziczeje... — On nie zdziczeje, tato. — Tak, bo może jest jeszcze za młody. Najpewniej teraz naprzykrza się matce. Śpij, śpij, synu. 404 — A co to za dom, tato? — To dom pewnej wdowy. Nie byłem tu już dawno. — Czy będzie zadowolona, żeśmy tu wleźli? — Jeżeli to jest jeszcze ta sama, to nic nie będzie miała przeciw temu. Przychodziłem tu kiedyś, starając się o jej rękę, zanim poślubiłem twoją matkę. Śpij, Jody... — Tato... — Jeżeli usłyszę jeszcze jedno pytanie, to ci skórę złoję. A co dopiero, jeśli to będzie głupie pytanie... Jody zawahał się, chciał jeszcze zapytać ojca, czy zdążą na uroczystości świąteczne następnej nocy. Pomyślał jednak, że pytanie nie ma sensu. Pogoń za starym niedźwiedziem mogła równie dobrze potrwać całe życie. Powrócił myślami do Flaga. Widział go zgubionego w puszczy, głodnego i ściganego przez jaguara. Flag czuł się osamotniony bez niego. Pomyślał sobie, czy też matka kiedykolwiek tak troszczyła się o syna, jak on o Flaga. Zasypiał z uczuciem żalu w duszy. Obudził go rankiem odgłos kół na podwórzu. Usłyszał szczekanie psów i jakiś obcy głos. Przysiadł. Penny już wstał trzęsąc rozespaną głową. Zaspali. Słońce stało wysoko na niebie. Ogień wygasł w popiele, a nadpalone bierwiona leżały na podłodze. Powietrze było zimne jak lód. Oddech zastygał w białych obłoczkach. Kości bolały. Penny otworzył drzwi kuchenne. Rozległy się kroki i do izby weszła kobieta w średnim wieku w towarzystwie chłopca. — Na miłość boską! — powiedziała. — Jak się masz, Nellie. Nie poznajesz mnie? — Ezra Baxter! Mogłeś przecież poczekać na zaproszenie. Penny wyszczerzył zęby. 405 — To jest mój synek, Jody. Kobieta spojrzała bystrym okiem na Jody'ego. Była piękna, pulchna i różowa na twarzy. — Przynosi ci zaszczyt. A to jest mój siostrzeniec, Asa Revells. — Syn Mara Revellsa? Przysiągłbym, że tak! Chłopcze, znałem cię, kiedyś był nie większy od świerszcza. Podali sobie ręce. Chłopak spoglądał na nich nieśmiało. — Ponieważ jesteście tacy wytworni i tak dalej — odezwała się kobieta — to może mi pan powie, panie Baxter, w jaki sposób mogłabym się pozbyć was z mojego domu? Przemawiała żartobliwym tonem. Jody polubił ją od razu. Kobiety bywają różnego gatunku, pomyślał, jak psy. Ta kobieta należała do gatunku babci Hutto, do gatunku, który poskramiał mężczyzn. Dwie kobiety mogły używać tych samych słów, ale myśl była inna, tak jak szczekanie psów — jedno złe, a drugie życzliwe. — Rozpalmy ogień — powiedział Penny. — Nie mogę mówić, bo mi oddech zamarzł. Ukląkł przy ognisku, a Asa poszedł na dwór po drzewo; Jody ruszył z pomocą. Stara Julia i Rip krążyły z wyprężonymi ogonami dokoła obcego psa. — Wasze psy — powiedział Asa — chętnie by zagryzły ciocię Nellie i mnie na śmierć. Jody nie mógł obmyślić dorzecznej odpowiedzi i pośpieszył z drewnem do domu. Wszedł w chwili, gdy Penny mówił: — Jeżeli nawet nie jesteś aniołem, Nellie, to tej nocy zostałaś nam zesłana przez niebo. Tropiliśmy od dwóch dni z Jodym i psami wielkiego niedźwiedzia. Zanadto interesował się ostatnimi czasy moim bydłem. 406 — Czy to ten, któremu brak palca u łapy? — przerwała. — On mnie też porządnie dokuczył w zeszłym roku. — Ano tropiliśmy go od domu i dogoniliśmy nad bagniskiem przy dolnym biegu potoku. Gdyby był o dziesięć metrów bliżej, miałbym go. Strzelałem trzy razy, ale był za daleko. Tak, Nellie, nigdy nie byłem tak bliski rozpaczy od czasu, kiedy mi powiedziałaś, że jesteś zaręczona z Fredem. — Daj pokój — roześmiała się. — A czy ty się o mnie starałeś? — Za późno teraz trochę na wyjaśnienia. Owszem, wiedziałem, że jeżeli nie wyszłaś po raz drugi za mąż i nie wyjechałaś stąd, to powinnaś mieszkać w tych stronach. I wiedziałem, że nie odmówisz mi schronienia czy rozgrzewki przy ogniu. I kiedym się tej nocy kładł spać, pomyślałem sobie: „Boże, pobłogosław małej Nellie Ginright". Kobieta roześmiała się głośno. — Istotnie — powiedziała — jesteś mile widzianym gościem, ale na przyszły raz wolałabym wiedzieć zawczasu i przygotować przyjęcie. Co zamierzasz robić dalej? — Najpierw podjemy sobie trochę, a potem ruszę przez rzekę koło źródeł i pójdę dalej tropem niedźwiedzia od miejsca, skąd nam uciekł wczoraj. Nellie Ginright potarła czoło. — Nie, Ezro, nie ma potrzeby tak się nadwerężać. Mam łódź tu blisko, co prawda ledwie się trzyma kupy, ale wystarczy, żeby was przewieźć przez rzekę. Weź ją, a zaoszczędzisz sobie drogi i wysiłku. — Hura! Słyszysz, Jody? Teraz muszę powiedzieć jeszcze raz: „Boże, pobłogosław małej Nellie Ginright!" — Nie tak znów małej jak wówczas, kiedy mnie znałeś. — Nie. Ale wyprzystojniałaś ogromnie od tego czasu. 407 Zawsze byłaś ładna, ale trochę za chuda. Nóżki miałaś cienkie jak patyczki... Roześmieli się. Pani Ginright zdjęła kapelusz i za-krzątnęła się przy kuchni. Penny nie śpieszył się jakoś. Użycie łódki dla przeprawy przez rzekę zapewniało dużą oszczędność czasu, można więc było pozwolić sobie na spokojne zjedzenie śniadania. Penny wyjął z torby resztę boczku. Nellie ugotowała kaszy i zaparzyła świeżej kawy. Do sucharów podała syrop, bo nie miała masła ani mleka. — Nie mogę tu trzymać bydła — powiedziała. — To, czego nie wykończą niedźwiedzie i jaguary, robią za nie aligatory. — Roześmiała się. — A wdowie niełatwo sobie z tym poradzić. — To Asa nie mieszka tutaj z tobą? — Nie. Właśnie wraca ze mną z Fortu Gates, wybieramy się razem dziś wieczorem na święta nad rzekę. — I myśmy tak chcieli zrobić, ale zdaje się, że trzeba się tego wyrzec. — Jakaś myśl przyszła mu do głowy. — Aha, moja żona będzie w Voluzji, opowiedz jej o naszym spotkaniu, żeby się nie martwiła o nas. — Zawsze jesteś dobry, Ezro, troszczysz się o to, żeby przypadkiem żona się nie zaniepokoiła. Nigdyś mi się nie oświadczył, ale często mi się zdaje, że źle uczyniłam nie zachęcając cię do tego... — A ja myślę, że moja żona żałuje, że tak właśnie uczyniła. — Tak, człowiek nigdy nie wie, co właściwie powinien robić, a potem jest za późno. Penny roztropnie milczał. Śniadanie było wyśmienite. Nellie Ginright obficie nakarmiła psy i zapakowała Baxterom jedzenia na drogę. Wyruszali niechętnie, ale podniesieni na duchu i ciele. 408 — Łódź znajduje się o kwadrans stąd w górę potoku! — zawołała za nimi. Przymrozek ściął wszystko dokoła. Trawy pokryte były szronem, który powlókł również starą łódź. Łódź przy-marzła do brzegu. Wyrwali ją z lodu i spuścili na wodę. Psy zachowywały się ostrożnie i podejrzliwie. Ledwie je Penny wsadził do łodzi, gdy szybko wyskoczyły z powrotem na brzeg. Po kilku chwilach w łodzi było już parę cali wody. Zaczęli ją wyczerpywać. Jody wszedł do łodzi, a Penny podał mu psy trzymając je za obroże. Jody chwycił je mocno, choć wyrywały się z całych sił. Penny odepchnął się od brzegu gałęzią dębową. Kiedy tylko wypłynęli poza nadbrzeżny lód, prąd stał się znowu szybszy i rzucił łódź w dół strumienia. Woda sięgała Jody'emu do kostek. Penny wiosłował jak szalony. Woda wlewała się przez szczelinę w dziobie. Psy stały spokojnie, drżąc od czasu do czasu ze strachu. Jody przykląkł i wiosłował rękami. Rzeki latem były przyjazne i życzliwe. Kiedy się miało na sobie lekkie, podarte portki i koszulę, płynęło się jak kołek od brzegu do brzegu. Ale ciężkie'ubranie, nowy sweter i spodnie były tylko zawadą w zimnej wodzie. Łódź była ciężka i niezdarna. Dotarli do drugiego brzegu, zanim zdołała pójść na dno. Przybili do brzegu. Woda wlewała się już do cholew butów. Lecz nareszcie byli na lądzie, z tej samej strony potoku, co Kosołapy, a zaoszczędzili wiele godzin marszu. Psy trzęsły się z zimna i czekały na rozkazy Penny'ego. Penny, nie mówiąc nic, ruszył od razu wzdłuż brzegu strumienia w kierunku południowo--zachodnim. Tereny nadrzeczne były tak zabagnione i wilgotne, że nieraz trzeba było cofać się i iść wyżej suchszym lasem. Taki był obszar położony między odnogą Jeziora 409 Jerzego i dopływem Rzeki św. Jana. Gleba była tu bagnista i zastawiała pułapki na piechurów. Penny zatrzymał się. Mógł polegać na Julii, jeśli szło o tropienie, ale nie ośmielił się wypuszczać jej zbyt szybko. Miał niezwykły zmysł orientacji w terenie. Rozpoznał spróchniały cyprys po drugiej stronie rzeki, w miejscu, w którym stracili niedźwiedzia z oczu. Zwolnił kroku i szedł ostrożnie, badając przemarzła ziemię. Starał się znaleźć ślad. — Tędy przeszedł, bierz go — powiedział do Julii. Obudziła się z sennego otępienia, machnęła długim ogonem i zaczęła węszyć. Po kilku krokach wydała cienkie szczeknięcie. — Tutaj... Znalazła go... Wielkie ślady wyraźnie odznaczały się w błocie. Można było iść za nimi, tak były wyraźne. Na drodze, którą szedł niedźwiedź, leżały złamane krzewy. Penny szedł tuż za psami. Niedźwiedź uciekał tak daleko, aż się upewnił, że go psy nie ścigają. Julia wykryła go o czterysta metrów od brzegu. Nie widać go było w gąszczu, słychać było jednak jego ciężki chód. Penny nie mógł strzelać, nie miał przed sobą wyraźnego celu. Jody przypuszczał, że ojciec lada chwila zagłębi się w gąszcz, jak daleko się tylko da. — Sami go w żaden sposób nie wypłoszymy — powiedział Penny. — Zostawmy to psom. Parli naprzód. Lecz nie docenili przeciwnika. Polowanie trwało dalej. — Wygląda na to, że ma bilet do Jacksonville — powiedział Penny. Psy i niedźwiedź znikły nagle bez śladu. Nie było ich widać ani słychać. Ale ślady mówiły Penny'emu prawdę 410 jak rozpostarta mapa. Złamana gałąź, przydeptana trawa wyjaśniały mu wszystko nawet tam, gdzie twardy grunt nie wskazywał śladów. Musieli jednak podczas pogoni zatrzymać się i odpocząć trochę. Penny wsłuchiwał się w mroźny wiatr, który powiał nagle.' — Zdaje mi się, że słys :ę głos Julii — powiedział. — Znalazła go. Znów ruszyli naprzód. W południe nadeszła decydująca chwila. Niedźwiedź postanowił widocznie przyjąć wezwanie i stanąć do walki. Psy go osaczyły. Kosołapy rzucał się na wszystkie strony na krótkich grubych nogach, mrucząc i błyskając zębami. Opuścił uszy. Kiedy znów usiłował uciec, Julia zaatakowała go z boku, a Rip okrążył i skoczył do kudłatej gardzieli. Kosołapy ryknął przeraźliwie. Gnał z szybkością jastrzębia i przygniatał Ripa do siebie przednimi łapami. Rip jęknął z bólu i usiłował rozdzielić łapy łamiące mu grzbiet. Dwa łby przywarły do siebie, próbując chwycić się nawzajem za kark, broniąc własnej gardzieli przed wrogiem. Penny chwycił właściwy moment i strzelił, niedźwiedź runął z przytulonym do piersi Ripem. Skończyły się jego zbrodnie. Podeszli do Kosołapego. Strzał Penny'ego był śmiertelny. Wróg leżał martwy... Ojciec i syn spojrzeli na siebie zdumieni. Zbliżyli się do leżącego cielska. Jody'emu drżały kolana. I nawet Penny szedł niepewnym krokiem. Jody czuł się lekki jak balon. — Oświadczam, że jestem mile zaskoczony — powiedział Penny. Poklepał Jody'ego i dał mu sójkę w bok. — Hura! — krzyknął. Echo odpowiedziało z moczarów. Kraska przeleciała 411 nad nimi z krzykiem. Jody podjął okrzyk ojca: hura! Stara Julia przysiadła i zaczęła szczekać. Rip, liżąc rany, machał krótkim ogonem. Penny zaśpiewał nieskładnie: Sam jest moje imię, Jestem czarny cały. Wolę być Murzynem Niźli biednym białym! Jody huknął: — Ale my biedni nie jesteśmy, mamy Kosołapego Starucha! Odtańczyli taniec wojenny i wrzeszczeli aż do ochrypnięcia. Zmęczyli się wreszcie. Penny roześmiał się. — Już nie pamiętam, kiedym się tak cieszył i krzyczał z radości. Ale przysięgam, dobrze mi to zrobiło. Lecz Jody był niezmordowany i krzyczał wesoło dalej. Penny uspokoił się i przystąpił do oglądania niedźwiedzia. Kosołapy ważył chyba około pięciuset funtów. Futro miał wspaniałe. Penny podniósł przednią łapę, której brakowało jednego palca. — Cóż, stary drabie — powiedział — byłeś moim za-kamieniałym wrogiem, ale zasłużyłeś sobie na szacunek. Usiadł triumfalnie na wielkim cielsku niedźwiedzia. Jody dotknął grubego futra. — Będziemy teraz mieli twardy orzech do zgryzienia — powiedział Penny. — Znajdujemy się na odludziu i musimy poradzić sobie z czymś, co jest cięższe od ciebie, ode mnie i od twojej matki z krową na dodatek. Zapalił fajkę. — Bardzo tu jest wygodnie, mamy czas obmyślić wszystko. Był w tak doskonałym humorze, że sprawa, która wydawała się Jody'emu nie do rozwiązania, była dla niego po 412 prostu przyjemną łamigłówką. Zaczął zastanawiać się na głos, mówiąc sam do siebie: — Zobaczymy, jak się rzecz ma. Jesteśmy teraz gdzieś pomiędzy Bear Spring a rzeką. Droga do Fortu Gates prowadzi na zachód, rzeka jest na wschodzie. Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli zaciągnąć tego dżentelmena do przystani rzecznej, bo tam zawsze przejeżdżają jakieś parowce. Trzeba go wypatroszyć i pomyśleć, co robić dalej... Podniesienie cielska Kosołapego równałoby się dźwignięciu na plecach wozu z mąką. Wielkie zwały sadła pod futrem zwiększały wagę potężnego grubasa. — Żywy czy umarły, sprawia ten sam kłopot — powiedział Penny. Wypatroszył cielsko do czysta. Stary niedźwiedź wyglądał tak nieszkodliwie, jak wołowina wisząca w sklepie rzeźnika. Jody stękał podnosząc ciężkie łapy i ułatwiając ojcu pracę. Nie spodziewał się nigdy, że dożyje dnia, w którym będzie trzymać w rękach ogromne łapy Kosołapego. Właściwie nie brał udziału w polowaniu. Po prostu podążał za ojcem. Lecz teraz czuł napływ siły i odwagi. — Zobaczymy, czy damy radę poruszyć go — powiedział Penny. Chwycili niedźwiedzia za przednie łapy i pociągnęli. Lecz do dźwignięcia martwego cielska trzeba było niezmiernej siły. Dźwiganiem i popychaniem nie udało się go przesunąć dalej niż o stopę. — W ten sposób nie zaciągniemy go wcześniej nad rzekę jak na wiosnę — powiedział Penny — i zdechniemy po drodze. Gładkość łap niedźwiedzia była największą przeszkodą. Penny przykucnął i rozważał. W końcu oświadczył: 413 — Możemy pójść do Fortu Gates i poprosić o pomoc. Będziemy musieli zapłacić za to sporą porcją mięsa, ale to nam oszczędzi pracy. Albo pójdziemy do domu po wóz... — Przecież mama pojechała wozem na święta do Voluzji. Penny przesunął czapkę na bakier i podrapał się w głowę. — Na śmierć zapomniałem, że to dziś Wigilia. Chodźmy, Jody! — Dokąd? — Do Fortu Gates. Droga wiodąca do małego osiedla znajdowała się według orientacji Penny'ego o dwie mile na zachód od rzeki. Przyjemnie było opuścić moczary i wyjść z puszczy na zwykłą piaszczystą drogę. Wiał chłodny wiatr, lecz słońce grzało lekko. Penny znalazł przy drodze zioła lecznicze, którymi obłożył rany Ripa. Był bardzo rozmowny i z zasobów swego doświadczenia wydobywał coraz to inne opowiadanie o polowaniach na niedźwiedzie sprzed wielu lat. — Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, przyjechał do nas wujaszek Miles z Georgii w odwiedziny. I któregoś dnia, równie zimnego jak dzisiejszy, wziął mnie ze sobą na mokradła podobne do tych, któreśmy dziś przebywali. Włóczyliśmy się bez określonego celu, aż tu nagle patrzymy — siedzi sobie przed nami na pniu coś w rodzaju myszołowa i dziobie drzewo. Zbliżamy się, patrzymy i zgadnij, co się okazało? —; Że to wcale nie był myszołów? — A jakże. Wcale nie myszołów! Był to niedźwiadek piastun zabawiający się z dwojgiem swego rodzeństwa na ziemi pod drzewem. A wujaszek Miles powiada: „Ano, 414 złapiemy sobie niedźwiedzia". Jak powiedział, tak i zrobił. Ale kłopot z tym, że nie miał żadnej rzeczy, w którą mógłby owinąć piastuna. A te draby gryzą, jeśli się ich nie wsadzi do worka. Ale ludzie z Georgii noszą w zimie ciepłą bieliznę. Więc wujcio ściągnął portki i zrobił z nich worek. Wsadził niedźwiedzia do tego worka i już rusza, aż tu w tej samej chwili gdy zabierał się do odejścia, rozległ się trzask, łoskot i ciężkie stąpanie w krzakach. I oto z gęstwiny wynurza się niedźwiedzica i idzie wprost na wujaszka. A wujcio w nogi przez bagnisko! Uronił po drodze ten swój wór z niedźwiedziem, a pani misiowa cap go razem z portkami! Ale że krok w krok szła za wujasz-kiem, musiał uciekać przez cierniste zarośla tarniny i głogu, które go wysmagały jak się patrzy. A ciotka Moll była niedomyślną niewiastą i nie mogła nigdy zrozumieć, jak to się stało, że wujcio przyleciał do domu w tak chłodny dzień bez portek, i w dodatku z porządnie podrapanymi pośladkami. Wujcio Miles zwykł potem opowiadać, że pani misiowa miała wielki kłopot z przerobieniem tych portek dla swoich niedźwiedziąt. Jody pękał ze śmiechu, omal nie dostał kolki. — Tato — powiedział z wymówką — znałeś takie świetne historie, a nigdy mi ich nie opowiadałeś... — Ano, widzisz, trzeba znów być w takim bagnie jak to, żeby sobie człowiek wszystko przypomniał. Aha, pamiętam jeszcze, jak w tym samym mokradle, o którym opowiadałem, spotkałem znów innym razem parę niedźwiadków. Piszczały z zimna. Noworodki niedźwiedzie są małe jak szczury i całkiem gołe, a i te nie miały jeszcze zbyt wielkiego futerka. Uwijały się jak frygi w zaroślach czerwonego wawrzynu i krzyczały jak małe dzieci. Słuchaj... Za nimi rozległ się tętent końskich kopyt. 415 — No i co, czy to źle, żeśmy poszli w stronę Fortu Gates po pomoc? Odgłos kopyt zbliżał się coraz bardziej. Penny i Jody zatrzymali się na skraju drogi. Jeźdźcami, jak się okazało, byli Forresterowie. — Zdaje się, że wymówiłem w złą godzinę — powiedział Penny. Na czele kawalkady jechał Buck. Reszta zajęła całą drogę. Pijani byli jak bele. Osadzili konie. — Patrzcie, stary Penny Baxter i jego przychówek! Hej, Penny! Jakie licho przyniosło cię tutaj? — Polowałem — rzekł Penny. — A poważne było polowanie. Ścigaliśmy Kosołapego Starucha. — He, he, pieszo? Słuchajta, chłopaki! Para kurczaków polowała na jastrzębia. — I upolowała go — dorzucił Penny. Buck drgnął. Kompania natychmiast wytrzeźwiała. — Bujać to my, a nie nas. Gdzie jest Kosołapy? — Bliziutko, będzie ze dwie mile na wschód stąd, między Bear Spring a rzeką. — A jakże... Od dawna krąży w tych stronach. — Jest martwy. A wiem to stąd, żem go wypatroszył. Idziemy właśnie z Jodym do Fortu Gates po pomoc, bo chcemy go wydobyć z bagniska. Buck wyprostował się w strzemionach z pijacką godnością. — Jakże to? Idziecie do Fortu Gates po pomoc, kiedy macie tu pod bokiem najlepszych niedźwiedników w całym hrabstwie? — Co nam dacie, jeżeli wam pomożemy w tej robocie?! — zawołał Lem. — Połowę mięsa. Bo i tak planowałem, że podzielę się 416 z wami. Dość wam wyrządził szkód i przecież Buck przyjechał i ostrzegł mnie przed nim. — Jesteśmy przyjaciółmi — powiedział Buck. — Ostrzegamy się nawzajem. Siadaj tu z nami i pokaż drogę. — Nie spodziewałem się — zabrał głos Mill-wheel — że dziś będę znów telepać się po bagniskach i wracać na polanę Baxterów. Myślałem tylko o zabawie. — O niczym nie myślałeś — powiedział Buck. — Penny Baxter... — O co chodzi? — Czy masz wciąż jeszcze zamiar wybrać się na te uroczystości do Voluzji? — Gdyby się udało załatwić na czas z niedźwiedziem, to bardzo bym chciał... — Siadaj za mną i wskaż drogę. Chłopcy, zabieramy niedźwiedzia i ruszamy na święta do Voluzji. Skoro nas sobie nie życzą, mogą nas wyrzucić, jeżeli potrafią. Penny zawahał się. Trudno było liczyć na jakąkolwiek pomoc z Fortu Gates, szczególnie w Wigilię. A znów Forresterowie niezbyt mile będą widziani na uroczystościach wigilijnych w Voluzji. Postanowił więc skorzystać z ich pomocy przy wyciąganiu wielkiego cielska, a następnie wykręcić się jakoś i pójść swoją drogą. Usiadł na koniu za Buckiem. Mill-wheel podał Jody'emu dłoń i pomógł mu zająć miejsce za sobą. — Który z panów będzie tak wielkoduszny i weźmie mojego psa? Nie jest zbytnio pokiereszowany, ale zawsze dość się dziś nabiegał i natrudził. Gabby podniósł Ripa i położył przed sobą na siodle. Droga, która przedtem dłużyła się ogromnie, stała się dzięki Forresterowskim koniom miłą przejażdżką. Bax-terowie przypomnieli sobie, że nie mieli nic w ustach od 14 Roczniak 417 śniadania. Pomyszkowali więc w torbach i zaczęli zajadać łapczywie chleb i mięso, które im dała Nellie Ginright. Penny był w doskonałym humorze i z miejsca utrafił w ton i nastrój pijanych Forresterów. — Spędziłem noc u starej znajomej! — zawołał. Forresterowie wrzasnęli zachwyceni. — Tylko, że jej tam nie było... Forresterowie wrzasnęli po raz drugi. Jody przypomniał sobie miły humor Nellie Ginright. Powiedział Mill-wheelowi w plecy: — Mill-wheel, gdyby moja matka była kim innym, to i ja byłbym kim innym, prawda? Mill-wheel krzyknął: — Hola, panowie, Jody chce zmienić matkę... Jody stuknął pięścią w wielkie plecy Mill-wheela. — Wcale nie chcę. Chciałbym tylko wiedzieć... — A tam, za tym pasem szuwarów, znajduje się nasz kudłacz. Zsiedli z koni. Lem splunął z niechęcią. — Ach, ty szczęśliwy synu pastora... — Co znowu, każdy mógł się z nim zetknąć, kto miał na to ochotę — powiedział Penny. — Każdy mógł przecież iść tą samą drogą, co ja... Powstała różnica zdań co do tego, w jaki sposób poradzić sobie z cielskiem. Buck uważał, że dla wywołania większego wrażenia należy przewieźć Kosołapego w całości. Penny usiłował przekonać go, że to jest niemożliwe. Wreszcie wszyscy przystali, by poćwiartować zdobycz, jak to się zwykle robiło z niedźwiedziami takich rozmiarów. Każda ćwierć będzie ważyła co najmniej ze sto funtów. Obciągnęli futro i poćwiartowali mięso. Futro pozostało nietknięte z wielkim łbem i potężnymi szarawarami. 418 — Zależało mi na tym, żeby go właśnie obedrzeć ze skóry w taki sposób. Mam pomysł. Zrobimy byczy kawał — powiedział Buck. Butelka z wódką przechodziła z rąk do rąk. Wrócili na drogę. Na każdym koniu leżała ćwierć niedźwiedzia, a piąty dźwigał futro. Trzeba było aż tak wielkiej rodziny jak Forresterowie, by przetransportować starego niedźwiedzia wraz z obydwoma Baxterami. Orszak był hałaśliwy. Wrzeszczeli jeden przez drugiego. O zmierzchu znaleźli się na polanie Baxterów. Dom był zamknięty na cztery spusty. Nie widać było dymu z komina ani światła. Mama Baxter pojechała nad rzekę wozem zaprzężonym w Cezara. I Flaga nie było. Forresterowie zleźli z koni, łyknęli znów tęgo z butelki i poprosili o wodę. Penny zaproponował, że przygotuje kolację, ale Forresterowie nie chcieli słyszeć o niczym prócz wyprawy do Voluzji. Rozwiesili mięso niedźwiedzia w wędzarni. Buck trzymał się uporczywie futra Kosołapego. Dla Jody'ego było czymś niezwykłym to, że krążył w ciemnościach dokoła własnego zamkniętego domu, jak gdyby mieszkali w nim jacyś obcy ludzie, a nie Baxterowie. Poszedł za dom i zawołał: — Flag, Flag, do mnie! — Ale nie usłyszał tupotu małych, ostrych raciczek. Zaniepokojony, krzyknął po raz drugi. Poszedł na drogę. Jelonek przygalopował z lasu. Jody przytulił go mocno. Forresterowie wzywali, żeby się pośpieszył. Zapragnął, by Flag ruszył wraz z nimi, ale przykro mu było na myśl, że mógłby uciec po drodze. Zaprowadził więc jelonka do szopy, przywiązał mocno i uważnie zastawił drzwi w obawie przed włóczęgami. Przypomniał sobie o jedzeniu dla Flaga, wrócił i wysypał przed nim pożywienie, które miał w torbie myśliwskiej. 419 Ale Forresterowie już go wzywali. Zamknął drzwi, pobiegł szybko za odjeżdżającymi i wlazł na konia za Mill--wheelem. Był w dobrym humorze. Mógł polegać na Flagu, mógł ufać mu, że zawsze wróci do domu. A kiedy Forresterowie zaśpiewali chrypliwymi głosami jak stado wron na płocie, zaczął im wtórować. Buck śpiewał: Poszedłem do Zuzanny, przyjęła mnie na progu i mówi — wynoś mi się, mój panie, wolna droga. ??-wheel zawołał: — Hura, i co ty na to, Lem! Buck śpiewał dalej: Pokochała Rufusa o Jacksona* sławie. A ja Zuzannie rzekłem: — Nie chcesz, to po zabawie... — Hura!... Gabby zaśpiewał smętną pieśń o małżeństwie, której każda strofa kończyła się następującym refrenem: Związałem się z inną, z wcielonym szatanem. Tęsknię za straconym kawalerskim stanem. «Jackson Andrew (1767-1845) — polityk i generał amerykański; w r. 1818 podbił Florydę wyniszczając przy tym indiańskie plemię Seminolów; w latach 1829-1837 był prezydentem Stanów Zjednoczonych AP. 420 Las grzmiał echem, odpowiadając na ich wrzaski. O dziewiątej przybyli nad rzekę i przywołali prom. Po przeprawie ruszyli wprost do kościoła. Przybytek Boży był rzęsiście oświetlony. Na placu przed kościołem stały wozy i bryczki uwiązane do drzew. — Nie wyglądamy odpowiednio jak na tak uroczyste święto. — A gdyby tak Jody wszedł i wyniósł nam nasze porcje? — rzekł Penny. Ale trudno było przemówić Forresterom do rozsądku. — Pomóżcie mi wszyscy wykonać mój plan — powiedział Buck. — Chcę wypłoszyć diabła z tego przybytku... Lem i ??-wheel wciągnęli na Bucka futro Kosołapego. Buck stanął na czworakach. Penny niecierpliwił się, by wejść i uprzedzić żonę, ale Forresterowie oszaleli. Związali sznurowadłami szparę, z której wystawała głowa Bucka. Wynik pokrywał się z zamierzeniem. Buck wypełnił wielkim ciałem futro jak jego prawy posiadacz, niedźwiedź. Wydał potężny ryk. Po czym wleźli na schody kościelne. Lem otworzył drzwi i wpuścił Bucka do środka, a potem przymknął je, lecz pozostawił szparę, przez którą mogli obserwować wszystko, co się dzieje. Upłynęło kilka chwil, zanim zauważono intruza. Buck toczył się naprzód z pomrukiem do tego stopnia przypominającym niedźwiedzia, że Jody poczuł, iż mu włosy stają dęba ze strachu. Buck ryknął. Zgromadzeni odwrócili się. Buck zatrzymał się. Wszyscy zdrętwieli na moment, a potem w mgnieniu oka kościół opustoszał, jak gdyby podmuch wiatru rozpędził kupę dębowych liści. Forresterowie wpadli do wnętrza, pękając ze śmiechu. Penny i Jody weszli za nimi. Nagle Penny szarpnął za uszy niedźwiedzia tak silnie, że ukazała się głowa Bucka. 421 — Wyłaź z tej skóry, Buck! — zawołał. — Czy chcesz, żeby cię zakatrupili? Zauważył bowiem błysk lufy w jednym z okien. Buck wstał i zrzucił z siebie skórę Kosołapego Starucha. Wesołkowie skupili się razem. Przed kościołem na próżno usiłowano uspokoić spazmującą, przerażoną kobietę; kilkoro dzieci płakało ze strachu. Pierwszym odruchem zgromadzonych był gniew. — To piękny sposób uczczenia Wigilii! Ładny przykład dla młodzieży... — rozległ się jakiś głos. Ale nastrój świąteczny był mocny, a pijacka wesołość Forresterów działała zaraźliwie. Powszechna uwaga skupiła się na wielkiej skórze niedźwiedzia. Tu i ówdzie rozległ się śmiech mężczyzn, a w końcu wszyscy zgromadzeni ryknęli radośnie i zgodzili się, że Buck wyglądał w niedźwiedziej skórze bardziej niedźwiedziowato od samego Kosołapego Starucha. Sława Kosołapego bowiem była wielka w okolicy z powodu szkód, jakie wyrządzał od wielu lat. Większość mężczyzn i młodzieży okrążyła Penny'ego. Mama Baxter pogratulowała mężowi i poszła po talerz z jedzeniem. Penny przysiadł na skraju ławki, oparł się o ścianę i usiłował jeść. Ale ledwie zjadł kilka kęsów, nie dano mu spokoju i zmuszono do opowiedzenia przebiegu polowania ze wszystkimi szczegółami. Nietknięte jedzenie spoczywało na jego kolanach. Jody przyglądał się nieśmiało niezwykłym barwom i jasności. Kościółek przybrany był choiną, jemiołą i różnymi darami — donicżkkmi geranium, festonami i zielenią. Na ścianach płonęły lampy naftowe. Sufit był na pół zasłonięty łańcuchami z kolorowego papieru, zielonego, czerwonego i żółtego. Nad kazalnicą widniało drzewko, obwieszone świecidełkami, łańcuchami, figurami wycięty- 422 mi z papieru i wielu lśniącymi szklanymi kulami, darem kapitana statku „Mary Draper". Pod drzewkiem obdarowywano się wzajemnie. Małe dziewczynki poruszały się jak we śnie, tuląc do wąskich piersi lalki ze szmatek. Chłopcy, zbyt mali jeszcze, by interesować się Pennym, bawili się na podłodze. Jedzenie rozstawiono na długich stołach z nie ociosanych bali blisko drzewka. Babcia Hutto i matka napraszały się jedna przez drugą, by go zaprowadzić do stołu. Jody spostrzegł, że i na niego spłynęła część sławy ojca. Obydwie kobiety zadawały mu również mnóstwo pytań dotyczących polowania. W pierwszej chwili był onieśmielony i nie umiał odpowiedzieć. Wziął do ręki talerz z mięsem i sałatą. W drugiej ręce miał talerz naładowany trzema gatunkami ciastek. — Zostawmy go na chwilę w spokoju — powiedziała babcia Hutto. Jody przeląkł się nagle, że traci jedyną sposobność opowiedzenia przygód, które rzucają na niego aureolę sławy i triumfu. — Gnaliśmy za nim prawie trzy dni — powiedział szybko. — Dwa razy dopadaliśmy go. Wleźliśmy w moczary, a tato powiada, że widzi cień myszołowa, a to był właśnie Kosołapy... Matka i babcia słuchały z uwagą, która mu schlebiała. Jody był rozentuzjazmowany. Zaczął znów od początku i usiłował opowiedzieć tak, jakby to opowiadał Penny. Ale pośród opowiadania rzucił okiem na ciasto. Stracił nagle ochotę do gadania i zakończył krótko: — A potem tato zastrzelił go, i już. Powiedziawszy to, wepchnął do ust wielki kawał ciasta. Matka i babcia Hutto pobiegły po nową porcję. 423 — Zaczynasz od ciasta, a potem nic nie będziesz mógł jeść — powiedziała z wyrzutem matka. — Nie mam ochoty na nic innego. — Nie dokuczaj mu, Ory — wtrąciła się babcia Hutto. — Dość ma chleba kukurydzianego przez cały rok. — Resztę zjem jutro — przyrzekł Jody. Przerzucał się od jednego rodzaju ciasta do drugiego. — Czy Flag wrócił przed twoim wyjazdem, mamo? — zapytał. — Przyszedł wczoraj o zmierzchu. Byłam trochę zaniepokojona, że wrócił bez ciebie. Ale Nellie Ginright wpadła tutaj w nocy na chwilę i opowiedziała o was. Jody z zadowoleniem spojrzał na matkę. „Wygląda naprawdę pięknie w nowej sukni z czarnej alpagi" — pomyślał. Jej siwe włosy były gładko zaczesane, a policzki zaróżowiły się z zadowolenia i dumy. Zebrane kobiety przyglądały się jej z szacunkiem. „To nie byle co — pomyślał Jody — należeć do rodziny Penny'ego Raxtera". — Mam w domu coś ładnego dla ciebie — powiedział. — Naprawdę? Czy to nie jest coś czerwonego i błyszczącego? — Znalazłaś? — Przecież od czasu do czasu robię porządki w domu. — Podoba ci się? — Piękne! Chciałam je włożyć, ale pomyślałam sobie, że zechcesz mi je sam ofiarować. A wiesz, co przygotowałam dla ciebie? — Powiedz, mamo. — Torbę cukierków miętowych. A tato zrobił ci pochewkę z jeleniej skóry do noża, który dostałeś od 01ivera. — A to ciekawe, kiedy mógł ją zrobić! Nawet nie zauważyłem. 424 — Kiedy zasypiałeś, przykrywał ci głowę jeszcze jedną kołdrą i dlatego nic nie widziałeś. Jody westchnął z nadmiaru szczęścia. Spojrzał na resztki ciasta na talerzu. Podał matce. — Nie mam już ochoty — powiedział. — Najwyższy czas! Jody rozejrzał się wśród obecnych. Eulalia Boyles bawiła się skakanką w kącie z chłopcem, którego Jody spotkał parokrotnie na promie. Jody przyglądał się z daleka. Nie chciał z nią rozmawiać. Eulalia miała na sobie białą sukienkę z błękitnymi mankietami, niebieskie wstążki zwisały z jej warkoczy. Czuł żal nie do niej, ale do chłopca z promu. Eulalia bowiem była w pewien sposób z nim związana, należała do niego, chociaż rzucał w nią kartoflami. Forresterowie bawili się we własnym towarzystwie w pobliżu wejścia do kościoła. Najodważniejsze spośród kobiet podawały im jadło. Popatrzeć dwa razy na Forrestera oznaczało wywołanie awantury. Najwięksi zawadiacy skupili się dokoła nich i kolejka wódki co pewien czas obchodziła dokoła zacną kompanię. Głosy Forresterów górowały nad ogólną wrzawą. Przybyła orkiestra smyczkowa i zabrała się do rzępolenia. Zaczął się kadryl. Buck, Mill-wheel i Gabby zaprosili do tańca rozchichotane partnerki, Lem wyłaził ze skóry. Forresterowie zrobili z tańca hałaśliwy, rozkrzyczany bałagan. Babcia Hutto przysiadła w głębi na ławce. Jej czarne oczy ciskały błyskawice. — Za żadne skarby świata nie przyszłabym tutaj, gdybym wiedziała, że będą tu te czarne diabły... — Ani ja — powiedziała mama Baxter. Siedziały bez ruchu obok siebie, po raz pierwszy zgodne i uprzejme. Jody był na wpół pijany wrzawą i muzyką, 425 ciastem i podnieconą atmosferą. Na świecie był mróz, ale w kościele było ciepło w natłoku rozgrzanych ciał. Nagle w drzwiach stanął nowo przybyły mężczyzna. Towarzyszył mu podmuch zimnego powietrza. Wszyscy obejrzeli się. Kilku ludzi zauważyło, że Lem zamienił parę słów z przybyłym, ten mu odpowiedział, a Lem następnie powiedział coś braciom. W pewnej chwili Forresterowie wyszli razem na dwór. Gromada, która skupiła się dokoła Penny'ego, nasyciła się do woli jego opowieścią o polowaniu i zabierała się do opowiadania własnych przygód. Grono tańczących zmniejszyło się bardzo. Część kobiet podeszła do myśliwych, uważając, że nie powinni tak się oddzielać od towarzystwa. Przybysza zaprowadzono do stołu z jedzeniem. Był to podróżny, który wysiadł ze statku, w oczekiwaniu na zakończenie załadunku drewna w przystani. — Otóż powiedziałem, proszę pań, tym panom, że jeszcze inni pasażerowie wysiedli tutaj. Myślę, że ich znacie. To pan 01iver Hutto z pewną młodą damą. — Czy jest pan tego pewny? — zapytała babcia Hutto. — Oczywiście, łaskawa pani. Powiedział przecież, że mieszka tutaj. Penny przecisnął się przez tłum do babci. Odciągnął ją na stronę. — Widzę, że już doszła cię nowina. Obawiam się, że Forresterowie poszli pod twój dom. Postanowiłem iść tam i przeszkodzić jakimkolwiek wybrykom. Pójdziesz ze mną? Myślę, że twoja obecność wpłynie na ich zachowanie, będą się wstydzić... Babcia wzięła szal i kapelusz. — I ja idę z wami — powiedziała mama Baxter. — Chciałabym powiedzieć tym łotrom kilka słów. 426 Jody poszedł za nimi. Wsiedli na wóz Baxterów i pojechali w stronę rzeki. Na niebie widać było dziwną łunę. — To chyba gdzieś w pobliżu płonie las — powiedział Penny. — O mój Boże!... Ale teraz już widać było, gdzie się pali. Za zakrętem drogi, za aleją oleandrów, wysoko buchały płomienie. Palił się dom babci Hutto. Wjechali na podwórze. Dom płonął jak fajerwerk. W płomieniach widziało się wnętrze mieszkania. Fluff przybiegł do nich z podwiniętym ogonem. Zeskoczyli z wozu. — 01iverze, 01iverze! — krzyknęła babcia. Nie można było zbliżyć się do domu. Babcia pobiegła w stronę ognia. Penny odciągnął ją z powrotem. Krzyknął, by zagłuszyć trzask i łoskot: — Chcesz się spalić żywcem?! — 01iver jest tutaj! 01iverze! — Nie ma go... na pewno wyszedł z domu... — Oni go zabili. On musi tu być... Penny szamotał się z babcią. Płomienie jasno oświetlały cały teren. Ziemia zryta była śladami końskich kopyt. Lecz Forresterowie i ich konie znikli. — To robota tych przeklętych łotrów — powiedziała matka. Babcia Hutto usiłowała uwolnić się z rąk Penny'ego. — Na miłość boską — powiedział Penny — pędź, Jody, do sklepu Boylesa i poszukaj kogoś, kto wie, dokąd poszedł 01iver po zejściu ze statku. Jeśli tam nikogo nie ma, wróć do kościoła i zapytaj przyjezdnych. Jody wgramolił się na wóz i skierował Cezara z powrotem w aleję. Ręce miał jak z drewna i ledwie sobie radził z lejcami. Był przerażony i nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, co mu ojciec kazał wpierw załatwić — po- 427 jechać do sklepu czy do kościoła? Jeśli 01iver żyje, to on, Jody, nigdy go już nie potępi, nawet w myślach. Skręcił na drogę. Noc zimowa jasna była od gwiazd. Cezar parskał. W stronę rzeki szło dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Jody usłyszał śmiech mężczyzny. — 01iver! — krzyknął i zeskoczył w biegu z wozu. — Hej, Jody... Towarzyszką 01ivera była Twink Weatherby. — 01iverze, siadaj na wóz! Szybko! — powiedział Jody. — Co się stało? Jak ty się zachowujesz? Przywitaj się z panią! — Dom babci się pali! Forresterowie to zrobili. 01iver wrzucił swe pakunki do wozu. Podniósł Twink i posadził na ławeczce, wspiął się po kole na kozioł i chwycił za lejce. Jody przysiadł obok niego. 01iver sięgnął ręką za pazuchę i położył rewolwer obok siebie na ławeczce. — Forresterowie uciekli — powiedział Jody. 01iver zaciął konia i skręcił w aleję. Z daleka widział szkielet domu ogarnięty płomieniami. 01iver wstrzymał oddech. — Mamy tam nie było? — Jest tutaj, przed domem. 01iver zatrzymał wóz i zeskoczył. — Mamo! — zawołał. Babcia wyciągnęła ramiona i pobiegła na spotkanie syna. — Spokojnie, spokojnie, mateczko — powiedział. — Nie ma czym się przejmować. Spokojnie. Penny zbliżył się do nich. — Jesteś najmilszym gościem, jakiego mógłbym powitać, 01iverze. 428 01iver odsunął babcię i spojrzał na dom. Dach już się zawalił, a iskry tliły się w mchu pod dębami. — W którą stronę uciekli Forresterowie? — zapytał. Jody usłyszał szept babci: — O Boże! Babcia opanowała się. Powiedziała głośno: — A czegóż ty, u licha, chcesz od Forresterów? 01iver odwrócił się. — Jody powiedział, że to oni zrobili. — Czy ty, Jody, zwariowałeś? Też ma chłopak pomysły! Zostawiłam zapaloną lampę na oknie. Wiatr musiał rozwiać firanki, które się zajęły od płomienia. Byłam niespokojna przez cały wieczór podczas uroczystości. Jody, chcesz dostać w skórę? Jody popatrzył na babcię Hutto. Matka otworzyła usta w niemym zdumieniu. — Jak to? — powiedziała. — Przecież pani wie... Jody spostrzegł, że Penny przyciska ramię żony. — Jak możesz, chłopcze, podejrzewać o taką rzecz niewinnych ludzi, którzy znajdują się Bóg wie jak daleko? — powiedział Penny. 01iver westchnął głęboko. — Jestem zadowolony, że to nie jest ich sprawka. Nie przepuściłbym ani jednemu. Odwrócił się i przytulił Twink do serca. — Proszę państwa, oto moja małżonka. Babcia Hutto wahała się chwilę, a potem zbliżyła się do dziewczyny i ucałowała ją w policzek. — Cieszę się bardzo, żeście to załatwili — powiedziała. — Może teraz 01iver będzie mnie odwiedzać od czasu do czasu. 429 01iver wziął Twink za rękę i obszedł dom dookoła. Babcia zwróciła się ostro do Baxterów: — Dajmy pokój tej sprawie... Czy myślicie, że ja naprawdę chcę, żeby z powodu spalonego domu obydwa hrabstwa zostały zalane krwią Forresterów i usiane kośćmi mojego chłopca? Penny położył rękę na jej ramieniu. — Droga babciu — powiedział — żebym to ja miał twój rozum! Babcia drżała. Penny wziął ją pod ramię. Uspokoiła się. Oliver i Twink powrócili. — Nie przejmuj się, mamo, zbudujemy sobie piękniejszy dom nad rzeką. — Wcale sobie tego nie życzę — powiedziała zdobywając się na surowy ton. — Jestem już na to za stara. Chcę mieszkać w Bostonie. Jody rzucił okiem na ojca. Oblicze Penny'ego było surowe. Babcia powiedziała wyzywająco: — I chcę wyjechać stąd jutro rano. — Dlaczego, mamo? — rzekł OHver. — Nie chcesz zostać tutaj?... Miał rozjaśnioną twarz. Powiedział powoli: — Mój statek zawsze odpływa z Bostonu. Cieszę się więc, mamo, ogromnie. Ale obawiam się, że gdy znajdziesz się wśród Jankesów, może rozpętać się nowa wojna pomiędzy stanami północnymi a południowymi... OjezdzLaŁ 27 Baxterowie przybyli do przystani nad rzeką wczesnym, chłodnym rankiem, by pożegnać odjeżdżających: babcię Hutto, 01ivera, Twink i Fluffa. Ze strony południowej, za zakrętem rzeki, rozległa się syrena parowca jadącego na północ i oznajmiająca Voluzji, że statek za chwilę przybije do brzegu. Babcia i mama Baxter objęły się mocno. Babcia przyciągnęła Jody'ego i przytuliła do piersi. — Naucz się pisać, to będziesz pisywał listy do babci, do Bostonu... 01iver zamienił uścisk dłoni z Pennym. — Będzie nam ciebie brakowało — powiedział Penny. OHver wyciągnął rękę do Jody'ego. — Dziękuję ci, żeś stanął po mojej stronie — powie- 431 dział. — Nie zapomnę o tobie nigdy. Nawet na Morzu Chińskim. Babcia Hutto z całych sił starała się opanować wzruszenie. — Gdybyście kiedyś zmienili postanowienie i chcieli powrócić, pamiętajcie, że farma Baxterów stoi dla was otworem w dzień i w nocy — powiedział Penny. Statek zakreślił wielki łuk na rzece i skręcił do przystani. Na pokładzie płonęły światła, na rzece bowiem panował jeszcze mrok. — Bylibyśmy zapomnieli, że mamy coś dla Jody'ego — powiedziała Twink. 01iver sięgnął do kieszeni i podał żonie okrągłą paczuszkę. — To dla ciebie, Jody — powiedziała Twink — za to, że walczyłeś po stronie 01ivera. Jody był oszołomiony wydarzeniami poprzedniego dnia. Przyjął zawiniątko i bez słowa gapił się na Twink, która pochyliwszy się, ucałowała go w czoło. Dotknięcie jej dłoni miało w sobie coś niezwykle przyjemnego. Z jej włosów płynął miły zapach. Przerzucono trap ze statku na brzeg. Wynoszono ładunki na przystań. Babcia nachyliła się i podniosła Fluffa. Penny wziął jej pomarszczoną twarz w obie dłonie i przyłożył policzek do policzka babci. — Kochałem cię naprawdę. Ja... — powiedział i głos mu się załamał. Rodzina Hutto weszła na pomost. Koła statku zaczęły uderzać o wodę, a wartki prąd poniósł statek. Babcia i Oli-ver stanęli przy burcie i powiewali chusteczkami na pożegnanie. Statek gwizdnął przejmująco i popłynął w dół rzeki. Jody ocknął się z odrętwienia i z całych sił wołał za odjeżdżającymi: 432 — Do widzenia, babciu, do widzenia, 01iverze, do widzenia, Twink! — Do widzenia, Jody! Głosy ich stawały się coraz słabsze. Zdawało się Jo-dy'emu, że odpływają w jakiś inny świat. Przeszyła go myśl, że ten odjazd przypomina śmierć. Na wschodzie ukazały się różowe pasma światła, lecz wydawało się, że dzień jest bodaj chłodniejszy od minionej nocy. Zgliszcza domu babci Hutto tliły się jeszcze. Baxterowie ruszyli do domu przez puszczę. Penny był przygnębiony. Można to było odczytać z jego twarzy. Jody'ego ogarnął taki nawał najrozmaitszych i trudnych do uporządkowania myśli, że chłopiec dał im wreszcie pokój i zaszył się jak najgłębiej w ciepły zakątek wozu, między ojca a matkę. Otworzył zawiniątko, które otrzymał od Twink. Było to metalowe pudełko na proch. Przytulił dar 01ivera i Twink do serca. Przypomniał sobie nagle, że Easy Ozell znajduje się na wschodnim wybrzeżu, i ciekaw był, czy pojedzie za babcią Hutto do Bostonu, kiedy się dowie o jej odjeździe. Dzień zapowiadał się piękny, lecz zimny. — Gdyby mnie się coś podobnego przydarzyło — powiedziała matka — nie puściłabym tego płazem. Już by się sąd zajął tymi łotrzykami. — Trudno byłoby dowieść im czegokolwiek — odpowiedział Penny. — Ślad koni? To nic nie znaczy. Przecież Forresterowie mogą powiedzieć, że zobaczyli ogień i przyjechali popatrzeć nań z bliska. A zresztą równie dobrze mogą powiedzieć, że dość jest koni w okręgu i że wcale tam nie byli. — A ja jednak powiedziałabym 01iverowi prawdę!... — Dobrze, no i co z tego, co miałby zrobić? Napaść na 433 nich i zastrzelić? 01iver jest w gorącej wodzie kąpany. Większość mężczyzn jest tego pokroju, że uznają tylko zasadę: oko za oko. Pięknie. I co dalei? Zabiłby kilku Forresterów, a potem by go za to powieszono. Albo pozostali Forresterowie napadliby i wymordowali całą rodzinę Hutto? 01ivera, jego matkę i śliczną młodą żonkę? — Śliczną młodą żonkę — zaperzyła się mama Baxter. — Smarkula... Jody poczuł nowy przypływ lojalności. — Kiedy ona jest naprawdę bardzo ładna, mamo — powiedział. — Każda kiecka jest dla mężczyzny piękna — zakonkludowała matka. I już byli w domu. Jody'ego ogarnęło poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu. Bezsprzecznie, zdarzały się im także nieszczęścia, ale ich obejście było poza zasięgiem klęsk. Oczekiwał go dom i wędzarnia pełna pysznego mięsa wraz z szynkami z Kosołapego, i Flag. Przede wszystkim Flag. Z trudem mógł się opanować, tak bardzo już pragnął znaleźć się w szopie Flaga. Miał mu przecież tyle do opowiedzenia. .. ?i ?* 7 - • •» #v«7j *\ - rf2&zdzlał 28 Styczeń nie był mroźny. Czasami tylko słońce zachodziło w chłodnej, czerwonej ciszy, a cienka warstwa lodu pokrywała wiadra z wodą. A potem znów przez dzień lub dwa było tak ciepło, że matka siadywała po południu na werandzie w słońcu i szyła lub cerowała, a Jody hulał po lasach bez wełnianej kurtki. Życie Baxterów układało się spokojnie, stosownie do pogody. Penny sądził, że ludzie nad rzeką na pewno łamią sobie głowę nad sprawą pożaru domu Hutto i nagłego wyjazdu miłej staruszki, jej syna marynarza i złotowłosej Twink. Opinia publiczna była na pewno zdania, że ogień został podłożony przez Forresterów, których ogarnęła wściekłość na wieść o przybyciu 01ivera z dziewczyną. 435 Ale rzeka była daleko, a nowiny rzadko docierały na farmę Baxterów. Penny, Ory i Jody siadywali co wieczora przy kominku, wspominając ostatnią noc, kiedy stali wraz z rodziną Hutto i patrzyli, jak ich dom obraca się wniwecz, a potem ogrzani ciepłem pogorzeliska czekali wraz z nimi na statek, gdyż nic nie mogło odwieść babci Hutto od wykonania raz powziętego postanowienia. — Mnie się wydaje — powiedział Penny — że gdyby ów obcy, który przyszedł na uroczystość, wiedział, że Twink jest żoną 01ivera, sprawa przybrałaby całkiem inny obrót. Nikt już by nie miał nic do gadania, nawet Lem. Zrozumieliby, że czas skończyć z całą sprawą, skoro młodzi są po ślubie. — Żona czy nie żona, co to dla nich znaczy! Te oczajdusze spaliły dom, sądząc, że ktoś się w nim znajduje. Penny westchnął, przyznając w duszy słuszność żonie. Forresterowie załatwiali swe interesy w Forcie Gates. Nie przejeżdżali obok Baxterów ani razu. Nie zgłosili się po powrocie do domu po należną im część niedźwiedziego mięsa. To, że nie pokazywali się Penny'emu na oczy potwierdzało ich winę. Martwiło to Penny'ego. Utraci z trudem zdobyty spokój. Jody'ego ogarniał smutek, jaki się odczuwa słuchając opowiadanej bajki. Babcia, 01iver, Fluff i Twink odpłynęli hen, w dół rzeki, jak jacyś bohaterowie z książki. 01iver upodobnił się do swych opowieści, które przywoził z dalekich krajów. A teraz stało się tak samo jeszcze z babcią, piękną Twink i Fluffem. 01iver powiedział: „Nie zapomnę o tobie nigdy, nawet na Morzu Chińskim..." Więc kiedy Jody myślał teraz o 01iverze, to przeważnie widział go na Morzu Chińskim, dalekiego i nierzeczywistego, okrążonego przez ludzi tak nierzeczywistych jak i on sam. 436 Koniec stycznia był niezwykle ciepły. Oczywiście należało się jeszcze spodziewać przymrozków czy nawet mrozów przed nadejściem prawdziwej wiosny. Penny ruszył z pługiem w pole. Zabrał się przede wszystkim do ugoru wykarczowanego przez Bucka w okresie, gdy Penny chorował po ukąszeniu grzechotnika. Penny postanowił zasiać tam małe pólko bawełny na sprzedaż. Teren nizinny na skraju północnej prerii miał iść pod tytoń. Postanowił również, nie mając żywego inwentarza prócz Cezara ? ??????, zmniejszyć zasiew fasoli, a powiększyć działkę przeznaczoną pod kukurydzę. Nigdy nie było jej za wiele. Brakowało pokarmu dla kur i do tuczenia świń, a sami Baxterowie z trudem radzili sobie na przednówku, wyrzekając się pożywienia, byle starczyło go dla zwierząt. Brak kukurydzy stanowił największą troskę. Jody pomógł ojcu wywieźć i rozrzucić nawóz na piaszczystym gruncie. Penny miał zamiar przygotować ziemię pod zasiew na wczesny marzec, kiedy rozlegnie się pierwszy krzyk lelka. Matka wyrzekała gorzko, że nie ma ani jednej grzędy imbiru. Żona kupca z Voluzji przyrzekła, że w każdej chwili da jej sadzonki. Penny wraz z Jodym przygotowywali grzędę. Okopali cztery stopy gruntu niedaleko domu i nałożyli liści cyprysowych. Potem przynieśli gliny i wypełnili nią przekop. Penny obiecał, że gdy pojedzie nad rzekę, przyniesie sadzonki mocne i sękate jak rogi jelenie. Wyniki polowań były słabe. Niedźwiedzie żerowały daleko, gotując się w lutym na zimowe leże. Tymczasem urządzały sobie miękkie posłania, zrywając gałązki i całe wierzchołki drzew. Jody zastanawiał się, dlaczego niedźwiedzie nie kładą się na sen zimowy w grudniu, kiedy nadchodzą pierwsze mrozy, lecz czynią to dopiero w lutym lub marcu. — One same chyba najlepiej wiedzą, co robią — powiedział Penny. 437 W puszczy mało było jeleni zarówno wskutek przetrzebienia przez zarazę, jak i wskutek polowań innych myśliwych. Jelenie były mizerne, o chudym mięsie i wyleniałej sierści. Chodziły przeważnie w pojedynkę. Łanie zaś — samotnie lub parami. Stara łania chodziła z młodą albo z młodym rocznym jelonkiem. Niektóre łanie były cielne. Przede wszystkim należało się zająć przygotowaniem zapasu drewna na opał dla obydwu palenisk. Nie było to rzeczą trudną, gdyż burza zwaliła wiele drzew. Drzewa w nizinach wysychały, tak jakby nie powódź je nawiedziła, lecz susza. Stały nagie i szare. Jody lubił ranne wyprawy po drzewo, tak samo jak polowania. Były tylko mniej męczące. Pęnny zaprzęgał Cezara po śniadaniu do wozu, jechali tą czy inną drogą, jak im przyszła ochota. Psy i Flag biegły przed wozem lub obok. Wjeżdżali na polanę w lesie i szli pieszo po odpowiednie drzewo, przeważnie po dęby lub sosny. Sosen było pod dostatkiem. Drzewo to, dające wielki płomień i ciepło, posiada jedyną wadę, że smoli i wydziela dużo dymu. Jody lubił rytmiczny głos piły, jej świst, gdy wżerała się w pień, i miły zapach trocin na ziemi. Psy uwijały się w pobliskich krzakach lub goniły króliki. Flag skubał ocalałą od mrozu kępkę trawy. Penny zawsze zabierał ze sobą strzelbę. Czasem Julia wyganiała króliki z zarośli, czasem wiewiórka podchodziła pod strzał, co przynosiło urozmaicenie kuchni Baxterów. Któregoś dnia ukazała się przed nimi biała wiewiórka. Penny nie chciał strzelać, oświadczył bowiem, że jest taką samą osobliwością jak biały szop-albinos. Mięso Kosołapego Starucha było coraz gorsze i twardsze, trzeba było je długo gotować, by uczynić zdatnym do użytku. Baxterowie byli zadowoleni, gdy skończyło się wreszcie. Większa część została uwędzo- 438 na dla psów, które karmiono tym mięsem bez ograniczeń. Sadło Kosołapego wypełniało wielkie, drewniane wiadro. Było czyste i miało kolor złota, nadawało się doskonale do wszelkiego użytku w kuchni, a skwarki były smaczne jak z najlepszego wieprzka. Mama Baxter poświęcała wiele czasu robótkom ręcznym. Penny udzielał lekcji Jody'emu. Wieczory spędzało się przy ognisku, które było jednocześnie źródłem ciepła i światła. Wiatr szumiał za domem. W ciche, księżycowe noce słyszało się wycie lisów w szuwarach. Penny i Jody przerywali naukę i nasłuchiwali głosów nocy. Lisy jednak rzadko odwiedzały kurnik Baxterów. — Znają każdy włos na głowie Julii — śmiał się Penny. — Wolą nie kusić losu. Którejś chłodnej, księżycowej nocy pod koniec stycznia Baxterowie udali się nieco wcześniej na spoczynek, gdy Jody z Flagiem pozostał przy kominku. Jody usłyszał hałas na dworze, jak gdyby psy użerały się ze sobą, ale harmider był większy niż zwykle. Podszedł do okna i przycisnął twarz do zimnej szyby. Jakiś dziwny pies bawił się z Ripem. Julia stała na uboczu i przyglądała się im życzliwie. Jody wstrzymał oddech. Nie był to pies. Był to wyleniały i kulawy wilk. W pierwszej chwili chciał pobiec i wezwać ojca, ale mimo woli wrócił do okna i przyglądał się zabawie przybysza z Ripem. Nie byli sobie obcy. Bawili się po cichu, jak gdyby w tajnym porozumieniu. Jody poszedł do sypialni i cicho zawołał ojca. Penny wyszedł. — Co się stało, synku? Jody wrócił na palcach do okna, dając znaki dłonią. Penny boso poszedł za nim i spojrzał w kierunku wskazanym przez Jody'ego. Gwizdnął z cicha. Nie wyciągnął nawet ręki po broń. W świetle księżyca widziało się wy- 439 raźnie każdy ruch zwierząt. Przybysz utykał na jedną nogę. Poruszał się niezdarnie. — Ładny widok, prawda? — szepnął Penny. — Myślę, że to jest jeden ze stada, które okrążyliśmy nad stawami. Penny przytaknął. — To pewno ostatni z nich. Biedak, ranny i samotny. .. Przyszedł w odwiedziny do swych najbliższych krewnych, żeby pobaraszkować trochę. Ich szept prawdopodobnie przeniknął przez zamknięte okno albo też wilk zwęszył ich obecność. Odwrócił się, odszedł z trudem, przelazł przez płot i zginął w ciemnościach nocy. — Czy on może wyrządzić jakąś szkodę? — zapytał Jody. Penny wyciągnął nogi w stronę ogniska. — Wątpię, żeby sobie mógł sam poradzić. Nie ma się czego obawiać. Wykończy go jakiś niedźwiedź lub jaguar. Niech sobie dożywa reszty swych dni. Skupili się bliżej przy ognisku, zamyśleni i zdziwieni. Nawet wilk nie mógł znieść samotności, musiał biedak w poszukiwaniu towarzystwa wejść na podwórze wroga. Jody położył rękę na grzbiecie Flaga. Chciał, żeby Flag zrozumiał, iż tu, w gronie rodziny Baxterów, oszczędzona mu została samotność w lesie. Ujrzał znów samotnego wilka w świetle księżyca. Kulawy wilk nie pojawił się więcej. W milczącym porozumieniu nie mówiono matce o tej wizycie. Zażądałaby na pewno, by wilka zabito za wszelką cenę. Penny przypuszczał, że psy zawarły z kulawym wilkiem znajomość na którymś z polowań lub na wyprawie po drzewo, kiedy odbiły się, chodząc własnymi drogami. (Vxmbtial 29 W lutym Penny'ego chwyciły bóle reumatyczne. Dręczyły go od wielu lat podczas chłodów i dni deszczowych. Penny nie oszczędzał się nigdy, robił wszystko, co do niego należało, co uważał za potrzebne, nie licząc się ze stanem zdrowia. Matka wielokrotnie powtarzała, żeby się położył do łóżka, ale Penny nie zgadzał się w obawie, że nie zdąży zakończyć przygotowań do siewów wiosennych. — Więc niech się Jody tym zajmie — powiedziała niecierpliwie. — Jody dotychczas nie wykonywał takich robót, tylko pomagał mi. Jest zbyt wiele rzeczy, które chłopiec mógłby tylko popsuć przy tego rodzaju pracy. — A właśnie! Uważam to za wielki błąd, że dotychczas nie nauczył się niczego więcej... Za długo go oszczędzasz. A ty, kiedy miałeś trzynaście lat, czy nie chodziłeś za pługiem jak dorosły? 441 — Prawda, ale właśnie dlatego staram się, by Jody nie zaczynał tej pracy przedwcześnie. Niech wpierw dorośnie i nabierze odpowiednich sił. — Zawsze to twoje miękkie serduszko — szydziła. — Jeszcze nikomu nic złego się nie stało od roboty za pługiem. Zaparzyła ziół i przygotowała kataplazmy dla Pen-ny'ego, prócz tego kazała mu pić napój wzmacniający. Przyjmował z wdzięcznością jej zabiegi, ale poprawy nie było widać. Penny wolał użyć swego starego, wypróbowanego lekarstwa, sadła jaguara, którym cierpliwie, czasami całą godzinę, nacierał kolana twierdząc, że to mu robi lepiej od wszelkich innych leków. Jody w związku z chorobą ojca zajął się lżejszymi pracami w polu i gromadzeniu opału. Szczególną zachętą do szybkiego wykonywania pracy było to, że po jej skończeniu miał czas na spacery z Flagiem. Penny nawet pozwolił mu zabierać strzelbę ze sobą. Brakowało mu wszakże towarzystwa ojca, chociaż właściwie lubił polować sam. Ze wszystkich spacerów Jody z Flagiem lubili najbardziej spacer do kotliny. Któregoś dnia, kiedy Jody poszedł po wodę, wymyślili sobie zabawę. Polegała ona na wyścigu przez zielone zbocza. Flag w tej grze był niezwyciężony. Wystarczała mu połowa czasu, którego potrzebował Jody na wydostanie się pod górę. Kiedy Flag się przekonał o swej przewadze, obmyślał różne rodzaje wyścigu, udając, że pozwala się doganiać i chwytać. Pewnego ciepłego, słonecznego dnia w połowie lutego Jody spojrzał w górę z dna rozpadliny. Na jej szczycie stał Flag. Przez chwilę zdawało się Jody'emu, że to jest jakiś inny jeleń. Flag wydawał się taki duży... Nie spostrzegł nawet, kiedy Flag zdążył tak wyrosnąć. Żaden z rocznych jeleni ustrzelonych na polowaniu nie był większy od Flaga. 442 Przejęty tym, chłopiec poszedł do domu i zwrócił się do ojca, który siedział przy kuchni owinięty w kołdry: — Czy wiesz, tato, że Flag jest już prawie roczniakiem? Penny spojrzał na Jody'ego z drwiącym uśmiechem. — Myślałem o tym ostatnio. Za miesiąc będzie można śmiało powiedzieć, że jest roczniakiem. — Czy dlatego zmieni się? — Oczywiście, będzie chciał dłużej przebywać w lesie. Będzie jadł więcej. I w ogóle będzie ni taki, ni owaki. Zmieniać się będzie ciągle. Przestanie być jelonkiem. Stanie się jeleniem. Jody zagapił się. — Czy będzie miał rogi? — Nie wcześniej niż w lipcu. Jody uważnie zbadał głowę Flaga. Wyczuł twarde miejsca na czole. Matka przeszła obok z kotłem w rekach. — Mamo, Flag będzie wkrótce roczniakiem. Prawda, że będzie śliczny z małymi różkami? Piękne to będą rogi... — Dla mnie nigdy nie będzie ładniejszy, żeby nawet miał koronę na głowie. I anielskie skrzydła. Jody poszedł za matką, chcąc ją udobruchać. Usiadła i patrzyła na fasolę gotującą się w kotle. Potarł nosem o jej policzek. Lubił to dotknięcie. — Mamo, pachniesz jak pieczona kukurydza. Jak kłos w słońcu. — Zmykaj, daj mi spokój. Widzisz, że jestem zajęta. — Mamo, czy nie obchodzi cię to, że Flag będzie miał rogi? — Będzie miał czym bóść i dokuczać. Jody nie poruszał więcej tej sprawy. Flag był w niełasce. Nauczył się spać bez obroży na szyi. A kiedy był tak przywiązany, że nie mógł się z niej uwolnić, używał tych 443 samych sztuczek, jakich używało cielę. Udawał, że się dusi, i w ten sposób zmuszał do uwolnienia go z uwięzi. Kiedy zaś był wolny, wyrządzał szkody. Nie można go było utrzymać w szopie. Był dziki i nieposłuszny. Miał prawo wchodzenia do domu tylko w obecności Jody'ego. Ale zamknięte drzwi wywoływały jego sprzeciw. Otwierał je głową, gdy nie były zamknięte od wewnątrz. A kiedy tylko mama Baxter na chwilę odeszła do jakiejś roboty, wpadał do kuchni i wyrządzał mniejsze lub większe szkody. Któregoś dnia mama Baxter postawiła na stole talerz łuskanej fasoli i podeszła do ognia. Jody wszedł na chwilę do swego pokoju po kawałek rzemienia. Nagle wybuchła piekielna awantura i rozległ się krzyk matki. Flag wlazł na stół, zjadł garść fasoli, a resztę rozsypał po całej kuchni. Jody przybiegł szybko. Matka otworzyła drzwi i wypędzała Flaga miotłą. Flag wierzgał nogami, wymachiwał białym ogonkiem jak chorągiewką, pochylał głowę, jak gdyby usiłował atakować za pomocą nie istniejących rogów, a wreszcie przeskoczył płot i uciekł do lasu. — To moja wina — powiedział Jody. — Nie powinienem był zostawiać go samego. Był głodny, mamo. Za mało biedaczysko dostał na śniadanie. Mnie powinnaś ukarać, a nie jego. — Stłukę was obydwu. A teraz zbieraj fasolę z podłogi i umyj każde ziarno. Jody ucieszył się, że tylko na tym się skończyło. Wlazł pod stół, za kredens kuchenny i w każdy zakątek izby w poszukiwaniu fasoli. Wymył starannie ziarna i poszedł do rozpadliny po nową porcję wody. — Widzisz, mamo, nic strasznego się nie stało. Cokolwiek Flag zrobi złego, zwróć się do mnie, a niezwłocznie naprawię szkodę. 444 Flag wrócił dopiero przed zachodem słońca. Jody nakarmił go na dworze i poczekał, aż rodzice pójdą spać, by przemycić winowajcę do domu. Flag nie był już tak posłuszny jak dawniej i nie chciał długo spać, a w nocy zachowywał się niespokojnie. Matka słyszała, że w nocy kilkakrotnie odwiedzał Jody'ego. Jody wymyślił jakąś historię o szczurach gnieżdżących się na strychu, ale ona nieufnie przyjmowała te wyjaśnienia. Prawdopodobnie Flag spał kilka godzin po południu w lesie, w nocy bowiem opuścił posłanie i, otworzywszy przymknięte drzwi pokoju Jody'ego, ruszył na nocną wędrówkę po domu. Jody usłyszał krzyk matki. Flag przebudził ją, dotykając twarzy wilgotnym pyszczkiem. Jody zdążył wyrzucić Flaga na dwór, zanim matka zdołała wymierzyć jelonkowi doraźną karę. — Nie, mam już tego dość! — zawołała. — To bydlę nie daje mi spokoju ani w dzień, ani w nocy. Nie wolno mu więcej wchodzić do domu. Nigdy, zrozumiano?! Penny na razie do niczego się nie wtrącał. Odezwał się z łóżka: — Mama ma rację, chłopcze. On jest już za duży i zbyt niespokojny, żeby mógł przebywać w domu. Jody wrócił do łóżka, myśląc tylko o tym, czy Flagowi nie jest zimno. Jakie to niedorzeczne, pomyślał, że matka ma coś przeciwko nosowi Flaga trącemu się o jej nos. Nigdy nie mógł się sam nadziwić delikatności chrapków jelonka. Mama jest niedobra, nie obchodzi ją to, że Flag będzie samotny. Zasnął tuląc poduszkę i wmawiając sobie, że to jest Flag. Przez całą noc jelonek prychał i tupał racicami dokoła domu. Rankiem Penny czuł się tak dobrze, że ubrał się i o lasce 445 poszedł na mały spacer. Kiedy wrócił, miał bardzo poważną minę. Zawołał Jody'ego. Flag podeptał w nocy pólko tytoniowe. Zniszczył przeszło połowę roślin. Zostało tyle tylko, ile wystarczyć mogło na osobisty użytek Penny'ego, ale nie było już mowy o tym, by móc cokolwiek sprzedać kupcowi w Voluzji i zarobić parę groszy. — Nie sądzę, żeby Flag zrobił to umyślnie — powiedział. — Po prostu biegał sobie tu i ówdzie i szukał wolnej przestrzeni. Musisz teraz postawić ogrodzenie dokoła reszty roślin, żeby je przed nim uchronić. Właściwie po-powinienem był sam zrobić to wcześniej, ale nie przypuszczałem, że właśnie to miejsce wybierze sobie do zabawy. Łagodność i wyrozumiałość ojca zmartwiła Jody'ego bardziej niż gniew matki. Zabrał się do roboty. — Ponieważ to był przypadek, więc nic nie powiemy matce. To nie jest właściwa pora, żeby się o tym dowiedziała. Jody podczas pracy rozmyślał, w jaki sposób powstrzymać Flaga od wyrządzania nowych szkód. Dotychczasowe jego sprawki były przeważnie drobnymi figlami, ale zniszczenie pólka tytoniowego stanowiło poważną stratę. Jody był przekonany, że taki wypadek już się nigdy nie powtórzy. ,_________________________________________I nźózdjtijoŁ 30 Nadszedł chłodny, słoneczny marzec. Żółty jaśmin zakwitł późno i zasłonił płoty, napełniając obejście odurzającą wonią. Zakwitły brzoskwinie i dzika śliwa. Papugi krzyczały przez cały dzień, a drozdy zaczynały gwizdać. Synogarlice wiły gniazda, wzywały sie wzajemnie i snuły się przez podwórze jak cienie. — Gdybym nawet był martwy — powiedział Penny — wstałbym, żeby popatrzeć na tak piękny dzień jak dzisiejszy. W ciągu nocy spadł deszcz, a wschód słońca wskazywał na to, że można się jeszcze spodziewać deszczu przed nocą. Lecz pogoda była wspaniała. — W sam raz dla kukurydzy — powiedział Penny. — W sam raz na bawełnę. I na tytoń. — Widzę, że zadowolony jesteś z dzisiejszego dnia — powiedziała matka. Penny uśmiechnął się i dokończył śniadania. — Ale chociaż czujesz się lepiej — ostrzegała go — to jednak nie wychodź na pole, mógłbyś sobie zaszkodzić. 447 — Czuję się tak dobrze — powiedział Penny — że potrafię rozprawić się z każdym, kto będzie mnie zniechęcał do pracy w polu. Cały dzień będę sadzić. Dziś, jutro i pojutrze. Kukurydzę, bawełnę i tytoń. — Ostrzegam cię — rzekła mama. Penny wstał i poklepał ją po ramieniu. — Fasolę, bataty i jarzyny! Mama roześmiała się, a Jody zawtórował jej. — Kiedy się ciebie słucha, pomyśleć można, że chcesz obsadzić cały świat. — Chętnie bym to zrobił — zgodził się Penny i wyciągnął ramiona. — W takim dniu potrafiłbym obdzielić sadzonkami ziemię stąd do Bostonu i z powrotem do Teksasu. A kiedy doszedłbym do Teksasu, zawróciłbym, by iść z powrotem do Bostonu i zobaczyć, jak też się tamte przyjęły. — Teraz widzę, skąd Jody ma tyle fantazji. Penny dał Jody'emu sójkę w bok. — Czeka cię miła robota, chłopcze. Możesz teraz zasadzić tytoń. Gdyby mnie tak piekielnie w plecach nie łamało, nie odstąpiłbym ci w żadnym razie tej pracy, bo ją sam bardzo lubię. Ach, te małe, miłe roślinki... Dać im tylko możność wyrośnięcia... Pogwizdując ruszył do pracy. Jody połknął śniadanie i wybiegł za ojcem. Penny znajdował się na pólku tytoniowym i podnosił słabe roślinki. — Trzeba je traktować jak nowo narodzone dzieci — powiedział. Pokazał Jody'emu, jak należy sadzić tytoń, a potem przyglądał się tylko i poprawiał błędy syna. Następnie poszedł po Cezara, zaprzągł go do pługa i przeorał pole pod kukurydzę. Jody szedł za nim albo przysiadał, kiedy 448 był bardziej zmęczony. Pracowali powoli, Penny bowiem powiedział, że nie ma pośpiechu i że praca musi być wykonana gruntownie. Marcowe słońce mocno przygrzewało tego ranka, lecz wiał orzeźwiający wiatr. Tytoń pochylał się ku ziemi, ale mrok nocy wyprostuje go znowu. Jody podlał pólko i dwukrotnie poszedł po wodę. Flag znikł po śniadaniu i nie widziało się go nigdzie. Brakowało go Jody'emu, ale był zadowolony, że Flag wybrał sobie ten dzień dla dalszej wyprawy. Gdyby był tutaj i przeszkadzał, na pewno wyrządziłby tyle szkód, że trudno byłoby je Jody'emu naprawić. Skończył robotę przed obiadem. Pólko tytoniowe było tylko częścią gruntu, który Penny przeznaczył pod uprawę tytoniu. Kiedy Penny przyszedł z Jodym po obiedzie, by obejrzeć wyniki pracy syna, zapał jego przygasł. — Nie zostawiłeś ani jednej sadzonki? Zasadziłeś wszystko? — Co do jednej. Nawet te stare, zniszczone. — Będę musiał wymyślić coś innego do sadzenia. Jody zaofiarował się chętnie: — Mogę ci pomóc i przy innych robotach. Przyniosę wody. — Wody nie potrzeba. Lada chwila spadnie deszcz. Pomóż raczej przy dalszym sadzeniu. Penny zabronował ziemię pod kukurydzę. Szedł naprzód, robiąc kijem otwory w ziemi. Jody wkładał w te miejsca po dwa ziarna. Chciał wiedzieć, czy ojciec puścił w niepamięć zniszczone pólko tytoniu. — Praca prędzej idzie, kiedy się robi we dwóch! — zawołał. Penny nie odpowiedział, ale humor mu się poprawił, gdy zobaczył, że z chmur, nawianych przez południowo- 15 Roczniak 449 -wschodni wiatr, wkrótce spadnie deszcz, który pomoże wzejść kukurydzy. Nie przerywali pracy nawet podczas deszczu, aż skończyli pole. Wyglądało pięknie. Kiedy już odchodzili, zatrzymał się Penny przy ogrodzeniu i z zadowoleniem spojrzał za siebie. Mądry błysk w jego spojrzeniu świadczył, iż rozumie, że musi teraz opuścić swą pracę, by zaoszczędzić sił dla następnych. Flag przybiegł do domu, uciekając przed deszczem z południowej strony. Przyszedł do Jody'ego prosząc o pieszczotę. Przeskakiwał płot w różnych miejscach, zatrzymał się pod morwą i próbował dosięgnąć gałązek. Jody siedział na płocie obok ojca. Pragnął zwrócić uwagę ojca na piękną szyję jelonka, który wysuwał głowę po młode listki morwowe. Ojciec przyglądał się roczniakowi w dziwny sposób. Oczy miał zwężone, spojrzenie badawcze. Wyglądał tak dziwnie, jak wówczas gdy gonił za starym niedźwiedziem. Dreszcz przeszył Jody'ego. Dreszcz, który nie był spowodowany przez wilgoć i deszcz. — Tato — powiedział. Penny odwrócił się w jego stronę, strwożony własnymi myślami. Opuścił oczy, jak gdyby chciał coś ukryć. — Twój jelonek szybko wyrósł — powiedział mimochodem. — To już jest z całą pewnością roczniak. Słowa te nie sprawiły Jody'emu przyjemności. Nie o tym chyba ojciec myślał. Penny położył dłoń na kolanie syna. — Jesteście parą roczniaków — rzekł — i to mnie martwi. Zleźli z płotu i ruszyli do obrządzania gospodarstwa, a potem do domu, by wysuszyć się przy ogniu. Deszcz szemrał na dachu. Flag beczał na dworze, prosząc, by go wpuszczono do domu. Jody spojrzał błagalnie na matkę, 450 ale mama Baxter milczała zawzięcie. Penny był zmęczony odwrócił się plecami do ognia i rozcierał kolana. JQdy poprosił o czerstwy chleb i wyszedł na dwór. Umościł świeże legowisko w szopie i zwabił Flaga chlebem. Usiadł a Flag podkurczył nogi i wyciągnął się obok niego. Jody popieścił uszy jelonka i przytulił nos do jego mokrego pyszczka. — Jesteś teraz roczniakiem — powiedział. — Słyszysz mnie? Urosłeś. Uważaj, co do ciebie mówię. Musisz się poprawie, boś wyrósł. Nie wolno hasać po polu tytoniu, bo tata nie będzie ciebie lubił. Słyszysz? Flag żuł jak gdyby pogrążony w zadumie. — No to dobrze. Skoro tylko skończymy robotę w polu, będę mógł znowu wychodzić z tobą. Czekaj na mnie. Za długo nie byłeś dziś w domu. Żebyś mi nie zdziczał, skoro ci powiedziałem, że jesteś roczniakiem. Opuścił szopę, patrząc z zadowoleniem na jelonka odpoczywającego spokojnie na posłaniu. Kiedy przyszedł do kuchni, zastał matkę i Penny'ego przy kolacji. Nie strofowali go za to, że się spóźnił. Jedli w milczeniu. Penny jak zwykle poszedł od razu do łóżka. Jody poczuł, że jest zmęczony, i rzucił się na łóżko, nie myjąc brudnych nóg. Kiedy matka przyszła, by mu przypomnieć o tym, ujrzała, że śpi mocno, obejmując ramieniem poduszkę. Chwilę spoglądała na syna i nie budząc go odeszła. Nazajutrz Penny był znowu w dobrym humorze. — Dzisiaj jest dzień bawełny — powiedział. Deszcz przestał padać w nocy. Rankiem spadła rosa. Pola były różowe z odcieniem lawendy. Ptaki śpiewały. — Chcą dobrać się do morwy — powiedział Penny. Bawełnę rozsiewało się wolno i starannie. Potem dopiero wyrównywało się ją motyką. Jody szedł za ojcem, jak po- 451 przednim razem, rzucając małe, błyszczące ziarna. Był bardzo ciekaw nowego zasiewu i bez końca zadawał Penny'emu pytania. Flag znikł wkrótce po śniadaniu, ale wrócił w południe. Penny przyjrzał mu się znów. Ostre raciczki Flaga zagłębiały się mocno w. wilgotnej ziemi, ale ziarna były zasadzone tak głęboko, że nie mogło im to zaszkodzić. — Chodzi za tobą — powiedział Penny. — Zachowuje się jak pies, prawda, tato? Trzyma się mnie jak Julia ciebie. — Dużo myślisz o nim, prawda, chłopcze? — Aha! Spojrzał na ojca. — Poczekamy i zobaczymy — rzekł Penny. Jody nie zwrócił uwagi na te słowa, które na pozór nie miały głębszego znaczenia. Robota w polu ciągnęła się cały tydzień. Po kukurydzy i bawełnie przyszła kolej na fasolę, po fasoli na bataty. W ogrodzie warzywnym za domem zasadziło się cebulę i rzepę. Reumatyzm zmusił Penny'ego do przerwania pracy właśnie wówczas, gdy była najlepsza pora do sadzenia. .. Miał teraz ochotę zabrać się znowu do roboty, ale ponieważ najlepiej sadziło się podczas pełni księżyca, postanowił zaczekać jeszcze tydzień. Rozpoczynał dzień bardzo wcześnie, a kończył późno. Nie oszczędzał siebie. Siew był skończony, ale Penny nie spoczywał na laurach. Palił się do roboty wiosennej, bo pogoda sprzyjała, a całoroczny byt zależał od wczesnych zbiorów. Dźwigał z kotliny ciężkie wiadra pełne wody i nawadniał pole tytoniowe oraz ogród warzywny. Nie wykarczowany pień, który Buck pozostawił na 452 nowym polu przeznaczonym pod bawełnę, nie dawał mu spokoju. Kręcił się koło niego, wreszcie zaczął rozkopywać ziemię; potem obwiązał pień łańcuchami i zaprzągł Cezara usiłując wydobyć pieniek z ziemi. Stary koń natężał się robiąc bokami. Penny starał się mu pomóc. Nagle Jody ujrzał, że Penny zbladł i ukląkł. Jody podbiegł do ojca. — Nic mi się nie stało. To zaraz przejdzie... — powiedział Penny. Osunął się na ziemię i wił się w bólach. — To zaraz minie — mruczał. — Wyprzęgnij Cezara... Poczekaj... Podaj mi rękę, pojadę na Cezarze... Był zgięty wpół i nie mógł się wyprostować. Jody pomógł mu dotrzeć do pnia, z którego Penny próbował dosiąść Cezara. Pochylił się naprzód, opierając głowę o kłąb konia i chwytając się grzywy. Jody odpiął łańcuchy i poprowadził koriia przez pole do bramy, a potem na podwórze. Penny nawet nie próbował sam zsiąść. Jody przyniósł krzesło. Penny osunął się na nie, potem na ziemię i poczołgał do domu. Matka odwróciła się. Upuściła garnek na podłogę. — A nie mówiłam! Nigdy nie wiesz, kiedy przestać... Penny doczołgał się do łóżka. Żona podłożyła mu poduszkę pod głowę. Ściągnęła mu buty z nóg i przykryła lekką kołdrą. Z ulgą wyciągnął nogi. Przymknął oczy. — Tak jest dobrze... Och, Ory, już jest dobrze... Za chwilę wszystko będzie w porządku. Przeholowałem trochę... ? . ? nł^zdńjal 31 ? Penny nie wracał do zdrowia. Leżał zbolały bez słowa skargi. Matka domagała się, by Jody pojechał po doktora Wilsona, lecz Penny nie zgadzał się na to. — I tak jestem mu dużo winien — powiedział. — Powoli sam się wykaraskam. — Tak wygląda, jakbyś się przerwał... — I co z tego? Wygoi się. — Gdybyś ty miał odrobinę oleju w głowie... Tak się zabierasz do roboty, jakbyś był olbrzymem jak Forrestero-wie... 454 — Mój wujek Miles też był olbrzymem, a dostał ruptury i jakoś z tego wyszedł. Nie gderaj, Ory... — Nie, nie dam ci spokoju... Chcę, żebyś wyciągnął z tego nauczkę na całe życie. — Już się nauczyłem. Daj spokój... Jody zmartwił się. Zdarzały się co prawda Penny'emu podobne zasłabnięcia, kiedy mimo słabej budowy usiłował pracować za dziesięciu. Jody przypomniał sobie, że kiedyś spadło na Penny'ego drzewo, które ścinał, i przygniotło mu ramię. Penny nosił wówczas wiele miesięcy rękę na temblaku. Wydobrzał wreszcie i był tak samo silny jak dawniej. Nic nie mogło zaszkodzić Penny'emu na dłuższy czas. „Nawet grzechotnik" — pomyślał Jody uspokajając sam siebie. Penny był silny jak ziemia. Tylko mama Baxter zżymała się i gniewała, ale zachowywałaby się tak samo, gdyby szło o zwichnięty palec. W kilka dni po wypadku z Pennym Jody przyszedł z nowiną: kukurydza wzeszła. Zapowiada sie doskonale. — Czy to nie jest przyjemna wiadomość? Blada twarz na poduszce rozjaśniła się. — Skoro tak się składa, że muszę być w łóżku, to opieka należy do ciebie. — Penny zmarszczył brwi. — A pamiętaj, chłopcze, że trzeba pilnować roczniaka. — Już ja go przypilnuję. Nie wyrządzi żadnej szkody. — To pięknie. To bardzo pięknie. Ale pilnie uważaj na niego. Większą część następnego dnia Jody spędził na polowaniu w towarzystwie Flaga. Dotarli aż do źródeł Juniper i wrócili z czterema wiewiórkami/ — Oto jest syn, co się zowie. Wraca do domu z żywnością dla starego ojca... Matka przyrządziła na kolację pieczyste z wiewiórek. 455 — Powinny być smaczne — powiedziała. — Pewnie, takie miękkie mięsko — rzekł Penny. — Można by każdą kosteczkę ucałować. Jody i Flag byli u szczytu łask. W nocy spadł lekki deszcz. Rankiem Jody poszedł na prośbę Penny'ego w pole przekonać się, czy kukurydza Wschodzi po deszczu i czy przypadkiem nie pokazały się Szkodniki. Przelazł przez płot i ruszył na przełaj przez pole. Uszedł kilka kroków, powinien był już widzieć małe kiełki kukurydzy. Nie było jednak śladu zieleni. Zdziwił się. Poszedł dalej. Lecz i tam nic nie dostrzegł. Dopiero kiedy znalazł się na skraju pola, ujrzał delikatne, zielone pędy. Ruszył z powrotem wzdłuż grządek. Spostrzegł wyraźne ślady racic Flaga. Jelonek najwidoczniej wczesnym rankiem wyskubał doszczętnie kukurydzę, jakby ktoś ją ręką wyrwał. Jody'ego ogarnęło przerażenie. Krążył dokoła pola, czekając na cud, który sprawi, że ujrzy przed oczami świeżą ruń. A może to mu się tylko śni i przekona się po przebudzeniu, że kukurydza ślicznie rośnie? Uszczypnął się w ramię, by się upewnić. Tępa rozpacz, którą odczuwał, pochodzić mogła ze strasznego snu, lecz ból w ramieniu był tak rzeczywisty jak zniszczenie kukurydzy. Ciężko powlókł się do domu, jakby miał nogi z ołowiu. Usiadł w kuchni i nie mógł się zdobyć na to, by pójść do ojca. Penny zawołał go. Jody wszedł do sypialni. — No i co, chłopcze? Jak tam w polu? — Bawełna wzeszła. Wygląda jak ślaz, prawda? — Entuzjazm Jody'ego brzmiał fałszywie. — I fasola już się pokazała. Rozczapierzył palce bosych nóg i wykręcał je. Był tak zajęty nimi, jak gdyby odkrył jakąś ich nową, niezwykłą właściwość. 456 — A kukurydza, Jody? Serce tłukło się w Jodym jak skrzydła kolibra. — Ktoś zjadł większą część zasiewu. Penny leżał bez słowa. Jego milczenie było również częścią złego snu. W końcu powiedział: — A nie mógłbyś mi powiedzieć, kto to zrobił? Jody popatrzył na ojca zrozpaczonym, błagalnym spojrzeniem. — Nie wiesz? — zapytał Penny. — Więc poślę mamę, żeby zobaczyła. Już ona mi powie. — Nie posyłaj mamy! — Mama powinna wiedzieć. — Nie posyłaj! — Więc to Flag zrobił, tak? Wargi Jody'ego zadrżały. — Tak, ojcze. Penny spojrzał ze współczuciem na syna. — Przykro mi, chłopcze. Przeczuwałem, że tak będzie. Wyjdź, pobaw się chwilę. Powiedz mamie, żeby tu przyszła. — Nie mów, tato, mamie. Proszę cię, nie mów jej. — Powinna wiedzieć. Ruszaj. Zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Jody poszedł do kuchni. — Tato cię prosi, mamo. Wyszedł na dwór. Drżącym głosem zawołał Flaga. Jelonek wynurzył się zza żywopłotu. Jody ruszył z Flagiem objąwszy go ramieniem za szyję. Pomimo jego przewiny kochał go bardziej niż kiedykolwiek. Flag wierzgał i zapraszał do igraszek. Ale Jody nie miał ochoty do zabawy. Szedł powoli jak przedtem w stronę kotliny. Była piękna jak ogród pełen kwiatów na wiosnę. Dereń nie przekwitł jeszcze. Ostatnie białe kwiaty odcinały się na tle bladej 457 zieleni eukaliptusów i orzeszników. Jody nie miał nawet ochoty na spacer dokoła jaru. Powrócił do domu i wszedł do izby. Rodzice wciąż jeszcze rozmawiali z sobą. Penny wezwał go, by zbliżył się do łóżka. Twarz matki miała kolor buraka. Dławił ją gniew. — Doszliśmy do porozumienia — powiedział spokojnie Penny. — Słuchaj, Jody, to, co się stało, jest bardzo przykre, ale musimy szukać środków zaradczych. Wiem, że jesteś gotów wziąć na siebie najtrudniejsze obowiązki. — Wszystko, co zechcesz, tato. Przywiążę Flaga na cały czas aż do żniw... — Niestety, nie ma takiego miejsca, gdzie można by przywiązać takie dzikie stworzenie jak on. Więc posłuchaj mnie. Idź i weź kukurydzę ze stodoły. A potem marsz w pole i zrób to samo, co ja zrobiłem przy sadzeniu... — Wiem, wiem, jak to się robi... — Kiedy skończysz, mniej więcej w ciągu jutrzejszego ranka, zaprzęgnij starego Cezara do wozu i wyjedź na stary wyrąb w drodze do Forresterów, gdzie trakt się rozwidla. Rozbierz tam stary płot, naładuj na wóz i przywieź tutaj, ale nie przeciążaj wozu, żeby nie męczyć Cezara. Nawróć tyle razy, ile będzie trzeba. Ułóż sztachety pod płotem. Wbij pierwsze pale wzdłuż pola kukurydzianego od strony południowej i wschodniej, odgraniczając podwórze. Potem nadbuduj płot tak wysoko, jak tylko pale sięgną. Zauważyłem, że twój roczniak najchętniej przeskakuje z tamtej strony. Jeżeli możesz, przyprowadź go i przywiąż; byłoby dobrze, żeby tu został, aż skończysz pracę... Jody'emu zdawało się, że był zamknięty w małej, czarnej skrzyni i oto otwarto wieko i wypuszczono go, i znów ujrzał światło, słońce i oddychał świeżym powietrzem. 458 — Kiedy zrobisz ten płot i nie będziesz mógł sięgnąć wyżej, a ja do tego czasu nie wstanę, matka ci pomoże... Jody rozradowany odwrócił się i chciał objąć matkę, lecz ona złowieszczo tupnęła nogą. Patrzyła przed siebie i nie odzywała się. Pomyślał, że najlepiej będzie zostawić ją w spokoju. Nic nie mogło zakłócić jego radości. Wybiegł na dwór. Flag pasł się przy drodze obok bramy. Jody objął go ramieniem. — Ojciec postanowił — mówił do Flaga — choć mama jest niezadowolona. Ale ojciec powziął postanowienie... Flag był całkowicie zajęty młodą trawą i hasał naokoło. Jody pogwizdując poszedł do stodoły, przebrał kukurydzę, szukając największych kolb. Drugi zasiew musiał pochłonąć wiele ziarna z resztek kukurydzy. Jody wsypał kolby do worka, usiadł na podłodze i rozpoczął łuskanie. Przyszła mama i usiadła obok niego. Chłód malował się na jej twarzy. Zabrała się do pracy. — Hu! — fuknęła. Penny zabronił jej łajać Jody'ego. Ale nie mógł jej przecież zabronić gadania do siebie. — „Oszczędzać jego uczucia". Hu... A kto zlituje się nad naszymi żołądkami tej zimy, hu... Jody tak się ulokował, że był częściowo odwrócony plecami do matki. Powstrzymywał oddech i starał się nie zwracać na nią uwagi. Nie była to chwila odpowiednia do sporów i niemądrych uwag. Pracował, aż się kurzyło. Chciał już być jak najprędzej w polu przy pracy. Podniósł worek, zawiesił na ramieniu i wyszedł. Niewiele czasu pozostało już do obiadu, ale godzinę można było popracować. Jody korzystał z wolności, po-śpiewywał sobie i pogwizdywał. Drozd rozśpiewał się 459 w gęstwinie, lecz trudno było określić, czy śpiewał melodyjnie, czy fałszował. Dzień marcowy był błękitny i złoty. Jak dobrze było czuć w palcach nasiona i bliskość ziemi, która je przyjmuje w swe łono. Flag odnalazł Jody'ego. — Znowu zaczynasz brykać, drabie — powiedział Jody. — Czekaj, już my cię teraz ogrodzimy... W południe przełknął szybko obiad i pośpieszył z powrotem do sadzenia. Uwijał się tak szybko, że na dzień następny zostało roboty zaledwie na kilka godzin. Przysiadł na łóżku Penny'ego po kolacji i rozgadał się — wesoły jak wiewiórka. Penny słuchał, jak zwykle poważny, lecz jego odpowiedzi były czasami bez związku, oderwane od tematu, jak gdyby myślami był gdzieś daleko. Matka nie zabierała głosu. Zarówno obiad, jak i kolacja były nader skromne i kiepsko przyrządzone, co nasuwało myśl, że w ten sposób mściła się zza szańców swej twierdzy — kuchni i garnka. Jody przerwał na chwilę gadanie, by nabrać tchu. W gęstwinie rozległ się głos lelka. Twarz Penny'ego rozjaśniła się. — Kiedy odzywa się pierwszy lelek — powiedział — to najlepszy znak dla kukurydzy, że powinna tkwić jeszcze w ziemi. Jeszcześmy się nie spóźnili, chłopcze. — A jutro rano ostatnie ziarno. — To dobrze. Penny przymknął oczy. Póki leżał spokojnie, bóle mu nie dokuczały. Lecz przy każdym poruszeniu cierpienie stawało się istną katuszą. Reumatyzm przykuwał go do łóżka i uniemożliwiał normalny tryb życia. — A teraz marsz, Jody, do łóżka, odpocznij. Jody opuścił ojca i z własnej inicjatywy umył sąbie nogi. Położył się uspokojony na duchu, ale mocno sfatygowany na ciele, i zasnął z miejsca. OBudził się przed świtem z po- 460 czuciem, że czeka go odpowiedzialne zadanie. Wyskoczył z łóżka i ubrał się szybko. Matka powiedziała: — Trzeba było aż takich rzeczy, żebyś się nauczył wcześnie wstawać. Podczas długich miesięcy, w których musiał walczyć z matką o Flaga, poznał Jody wartość ojcowskiej metody: milczenia. W pierwszej chwili gniewało to matkę, ale potem cichła. Jody zjadł pośpiesznie, schował w zanadrze garść sucharów dla Flaga i poszedł do roboty. Z początku było ciemno i sadzenie szło mu jak z kamienia. Przyjrzał się wschodowi słońca. W złocistym świetle cienkie łodygi i listki dzikiego wina wyglądały jak włosy Twink Weather-by. Doszedł do wniosku, że zarówno wschód, jak i zachód słońca dostarczają mu niezwykle miłych, choć smutnych wrażeń. Pofolgował swej melancholii, tak przyjemnej dla duszy, do chwili, aż ziemia pod nim z szarej stała się lawendowa, a potem przybrała barwę suszonej kukurydzy. Zabrał się ostro do pracy. Flag przybiegł z lasu, gdzie zapewne spędził noc. Jody nakarmił go sucharami i pozwolił myszkować pod swoją koszulą w poszukiwaniu okruchów. Niezwykłe było uczucie, kiedy miękki, wilgotny nos Flaga dotykał nagiego ciała. Dość wcześnie uporał się z sadzeniem kukurydzy i ruszył do stajni. Stary Cezar pasł się nieco dalej. Usłyszawszy Jody'ego podniósł łeb znad trawy w łagodnym zdumieniu. Jody rzadko kiedy nakładał mu chomąto. Jody'emu dawało to przyjemne poczucie władzy. Starał się mówić jak najgrubszym głosem i wydawał zbędne rozkazy. Cezar był posłuszny. Jody wsiadł na wóz, chwycił lejce i ruszył na zachód w stronę ogrodzonego wyrębu. Rozradowany Flag hasał dokoła i biegł przodem. Tu i ówdzie przystawał pośrodku drogi lub kładł się bez ruchu, 461 udając, że nie żyje. Zmuszał Jody'ego do zatrzymywania się i zwracania na niego uwagi. Dopiero po długim przekomarzaniu się i pieszczotach ustępował. — Urosłeś bardzo i już jesteś roczniakiem — powiedział Jody. Popuścił cugli Cezarowi, który ruszył stępa. Po chwili jednak przypomniał sobie, ile go czeka pracy, i puścił konia kłusem. Rozbiórka starego, chwiejącego się płotu nie sprawiała Jody'emu wiele zachodu. Pale łatwo wyciągało się z ziemi. Zrazu wydawało się Jody'emu, że ładowanie jest fraszką, lecz po pewnym czasie tak go rozbolały ramiona i grzbiet, że musiał przerwać i wypocząć. Nie było obawy o przeładowanie wozu, coraz trudniej bowiem było kłaść pale na spiętrzoną górę drewna. Usiłował skłonić Flaga, by zajął miejsce przy nim na wozie, lecz roczniak z obawą spoglądał na wąską ławeczkę i nie chciał wskoczyć. Jody próbował podnieść Flaga, jelonek stał się jednak tak ciężki, że z trudem udało się Jody'emu podnieść jego przednie nóżki ponad koło wozu. Dał więc spokój, zawrócił i ruszył do domu. Flag puścił się galopem, wyprzedził wóz i czekał na Jody'ego przed domem. Po namyśle Jody postanowił rozpocząć nadbudowę płotu w narożniku w pobliżu domu i równomiernie budować go w obydwu kierunkach. W ten sposób, myślał, jeśli nawet zabraknie słupków, to miejsca, najbardziej narażone na niebezpieczeństwo zostaną podwyższone. Rąbanie i wbijanie pali zajęło mu znacznie więcej czasu, niż przypuszczał. Opadały mu ręce, kiedy sobie uprzytomnił, że czeka go nie kończący się, beznadziejny wysiłek. Pogoda była sucha, więc kukurydza wschodziła bardzo wolno, z rzadka puszczając kiełki. Jody spoglądał na nie co ranka i ze smutkiem stwierdzał, że nie znać poprawy. 462 Budził się bardzo wcześnie w ciemnościach przed świtem, zjadał zimne śniadanie, nie chcąc sprawiać matce kłopotu, i odrabiał większą część roboty, zanim jeszcze nakryła do porannego posiłku. Harował aż do zmierzchu, gdy zachodzące słońce spływało za sosny, a płot rozpływał się w ciemnościach nocnych oparów. Od niewyspania miał obwódki pod oczami. Penny nie zdążył go ostrzyc, więc niesforna czupryna opadała Jody'emu na czoło i oczy. Po kolacji ruszał na rozkaz matki bez słowa sprzeciwu do drewutni po opał, choć oczy kleiły mu się ze znużenia, a matka mogłaby z łatwością w ciągu dnia zrobić to sama. Penny spoglądał na Jody'ego z wyrazem bólu w oczach. Był to inny ból, nie spowodowany bynajmniej fizycznym cierpieniem. Którejś nocy ojciec przywołał Jody'ego do siebie. — Cieszy mnie bardzo, że spisujesz się tak dzielnie, ale nie sądzę, że należy się tak zamęczać, choćby się nie wiem jak kochało Flaga... — Wcale się nie zamęczam — powiedział uparcie Jody. — Dotknij moich mięśni. Jestem z każdym dniem silniejszy. Penny dotknął chudego, lecz twardego muskułu. Jody powiedział prawdę. Stała, ciężka praca, podnoszenie i dźwiganie belek wpłynęły znakomicie na rozwój jego ramion i pleców. — Oddałbym rok życia — powiedział Penny — gdybym mógł być razem z tobą i pomagać ci. — Dam sobie radę. Czwartego dnia Jody postanowił zabrać się do podwyższenia płotu w miejscu, które Flag ostatnio najczęściej przeskakiwał. Chciał zabezpieczyć się w ten sposób na 463 udając, że nie żyje. Zmuszał Jody'ego do zatrzymywania się i zwracania na niego uwagi. Dopiero po długim przekomarzaniu się i pieszczotach ustępował. — Urosłeś bardzo i już jesteś roczniakiem — powiedział Jody. Popuścił cugli Cezarowi, który ruszył stępa. Po chwili jednak przypomniał sobie, ile go czeka pracy, i puścił konia kłusem. Rozbiórka starego, chwiejącego się płotu nie sprawiała Jody'emu wiele zachodu. Pale łatwo wyciągało się z ziemi. Zrazu wydawało się Jody'emu, że ładowanie jest fraszką, lecz po pewnym czasie tak go rozbolały ramiona i grzbiet, że musiał przerwać i wypocząć. Nie było obawy o przeładowanie wozu, coraz trudniej bowiem było kłaść pale na spiętrzoną górę drewna. Usiłował skłonić Flaga, by zajął miejsce przy nim na wozie, lecz roczniak z obawą spoglądał na wąską ławeczkę i nie chciał wskoczyć. Jody próbował podnieść Flaga, jelonek stał się jednak tak ciężki, że z trudem udało się Jody'emu podnieść jego przednie nóżki ponad koło wozu. Dał więc spokój, zawrócił i ruszył do domu. Flag puścił się galopem, wyprzedził wóz i czekał na Jody'ego przed domem. Po namyśle Jody postanowił rozpocząć nadbudowę płotu w narożniku w pobliżu domu i równomiernie budować go w obydwu kierunkach. W ten sposób, myślał, jeśli nawet zabraknie słupków, to miejsca, najbardziej narażone na niebezpieczeństwo zostaną podwyższone. Rąbanie i wbijanie pali zajęło mu znacznie więcej czasu, niż przypuszczał. Opadały mu ręce, kiedy sobie uprzytomnił, że czeka go nie kończący się, beznadziejny wysiłek. Pogoda była sucha, więc kukurydza wschodziła bardzo wolno, z rzadka puszczając kiełki. Jody spoglądał na nie co ranka i ze smutkiem stwierdzał, że nie znać poprawy. 462 Budził się bardzo wcześnie w ciemnościach przed świtem, zjadał zimne śniadanie, nie chcąc sprawiać matce kłopotu, i odrabiał większą część roboty, zanim jeszcze nakryła do porannego posiłku. Harował aż do zmierzchu, gdy zachodzące słońce spływało za sosny, a płot rozpływał się w ciemnościach nocnych oparów. Od niewyspania miał obwódki pod oczami. Penny nie zdążył go ostrzyc, więc niesforna czupryna opadała Jody'emu na czoło i oczy. Po kolacji ruszał na rozkaz matki bez słowa sprzeciwu do drewutni po opał, choć oczy kleiły mu się ze znużenia, a matka mogłaby z łatwością w ciągu dnia zrobić to sama. Penny spoglądał na Jody'ego z wyrazem bólu w oczach. Był to inny ból, nie spowodowany bynajmniej fizycznym cierpieniem. Którejś nocy ojciec przywołał Jody'ego do siebie. — Cieszy mnie bardzo, że spisujesz się tak dzielnie, ale nie sądzę, że należy się tak zamęczać, choćby się nie wiem jak kochało Flaga... — Wcale się nie zamęczam — powiedział uparcie Jody. — Dotknij moich mięśni. Jestem z każdym dniem silniejszy. Penny dotknął chudego, lecz twardego muskułu. Jody powiedział prawdę. Stała, ciężka praca, podnoszenie i dźwiganie belek wpłynęły znakomicie na rozwój jego ramion i pleców. — Oddałbym rok życia — powiedział Penny — gdybym mógł być razem z tobą i pomagać ci. — Dam sobie radę. Czwartego dnia Jody postanowił zabrać się do podwyższenia płotu w miejscu, które Flag ostatnio najczęściej przeskakiwał. Chciał zabezpieczyć się w ten sposób na 463 wszelki wypadek, gdyby kukurydza miała wzejść przed zakończeniem roboty nad podwyższeniem płotu. Postanowił przywiązać Flaga za nogi do drzewa na całą dobę. Niechby się tam szarpał i wierzgał, nic mu nie pomoże. Niech Flag pocierpi, jeśli zajdzie potrzeba, do czasu kiedy ogrodzenie będzie gotowe. W ciągu dwóch dni podciągnął południowe i wschodnie skrzydło do wysokości pięciu stóp. Mama Baxter zmiękła widząc, jak w jej oczach dochodzi do skutku coś, co uważała za niemożliwe. Rankiem szóstego dnia zwróciła się do Jody'ego: — Nie mam dziś nic pilnego do roboty. Pomogę ci podciągnąć płot o kilka stóp wyżej. — Mamo, jakaś ty dobra... — Kto by to przypuszczał, że potrafisz tak dzielnie pracować... Matka męczyła się szybko, lecz lżej było pracować we dwoje. Rytmicznie kołysały się belki jak pod równomiernym ruchem piły. Matka poczerwieniała, zadyszała się i spociła, ale pracowała z uśmiechem i towarzyszyła Jody'emu przy robocie przez większą część dnia, a także część następnego. Belek starczyłoby nawet do podniesienia płotu ponad wysokość sześciu stóp, którą Penny uważał za dostateczną dla zabezpieczenia pola przed Flagiem. — Całe szczęście, że jeszcze nie jest dorosłym jeleniem — powiedziała matka. — Wtedy nawet osiem stóp nie stanowiłoby dla niego przeszkody. W nocy Jody spostrzegł, że kukurydza zaczyna kiełkować na dobre. Rankiem spróbował spętać Flaga. Związał mu tylne nogi sznurem, pozostawiając trochę luzu. Flag bódł, kopał i rzucał się rozpaczliwie na ziemię. Padł na kolana i bronił się tak zaciekle, że widać było, iż złamie 464 nogę, jeśli nie zostanie uwolniony. Jody przeciął sznur i puścił go wolno. Flag popędził do lasu i zginął na cały dzień. Jody z furią wziął się do roboty przy zachodniej stronie płotu. Należało bowiem, rozumując logicznie, przypuszczać, że będzie to prawdopodobnie kierunek ataku Flaga, gdy jelonek przekona się, że w innych miejscach nie da rady. Matka pomagała Jody'emu w ciągu godzin popołudniowych. Jody zużył wszystkie pale, jakie zgromadził. Dwa kolejno po sobie następujące deszcze dobrze wpłynęły na kukurydzę. Miała już przeszło cal wysokości. Rankiem, kiedy Jody chciał udać się na stary wyrąb po nowe pale, wlazł na wierzchołek płotu i spojrzał na pole. Spostrzegł Flaga pasącego się na polu kukurydzianym w pobliżu gęstwiny na stronie północnej. Zeskoczył i pobiegł do matki. — Mamo, czy chcesz mi pomóc? Muszę się spieszyć i przywieźć belek, Flag wszedł z północnej strony... Matka pobiegła z nim i przelazła przez płot. — Strona północna nie ma znaczenia! — zawołała. — Przeskoczył płot właśnie tutaj, w najwyższym miejscu. Jody spojrzał w kierunku, który wskazywała. Ostre ślady zbliżały się do płotu i ukazywały się znów po drugiej stronie, na polu. — I zniszczył nowe zbiory — powiedziała. Jody wytężył wzrok. Po raz drugi pędy były wyskubane aż po korzenie. Grzędy zostały spustoszone. Wyraźne ślady roczniaka znać było wszędzie. — Nie zrobił więcej szkody, spójrz, mamo. Tu kukurydza pozostała, zjadł tylko trochę... — Tak, ale co zrobić, żeby nie wykończył reszty? Zsunęła się z płotu i ruszyła powoli do domu. 16 Roczniak 465 Tego jest już za wiele — powiedziała. — Nasza litość była szaleństwem. Jody oparł się o płot. Był jak odrętwiały. Nie czuł nic, nie mógł o niczym myśleć. Flag zwęszył go, podniósł główkę i podszedł do chłopca. Jody ruszył na podwórze. Nie chciał widzieć jelonka. W chwili gdy się zatrzymał, Flag z łatwością przeskoczył wysoki płot, nad którym Jody tyle się napracował. Jody zawrócił i poszedł do domu. Wszedł do swego pokoju, rzucił się na łóżko i zagłębił twarz w poduszce. Był przygotowany na to, że ojciec go zawoła. Tym razem rozmowa ojca z matką nie trwała długo. Jody wyczuł, co się święci. Był przygotowany na coś strasznego, co narastało od paru dni. Lecz nie był przygotowany do usłyszenia słów, jakie padły z ust Penny'ego. Penny rzekł: — Jody, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Przykro mi. Trudno mi nawet powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Ale przecież nie możemy pozwolić na zniszczenie naszych całorocznych zbiorów. Nie możemy być głodni. Zaprowadź roczniaka do lasu, przywiąż go do drzewa i zastrzel. Jody szedł z Flagiem przy boku na zachód. Przewiesił strzelbę Penny'ego przez ramię. Serce biło mu mocno, zatrzymywało się i biło znowu. Powiedział szeptem: — Nie zrobię tego. Nie zrobię. Zatrzymał się na drodze. Powiedział głośno: — Nie mogą mnie do tego zmusić. Flag spojrzał na Jody'ego wielkimi oczyma i pochyliwszy łeb zaczął skubać kępkę przydrożnej trawy. Jody ruszył powoli naprzód. — Nie chcę. Nie chcę. Nie zrobię tego. Niech mnie biją. Niech mnie zabiją. Nie chcę. Toczył wyimaginowane rozmowy Z ojcem i matką. Mówił obojgu, że ich nienawidzi. Matka krzyczała na 467 niego, ale Penny zachowywał spokój. Matka uderzyła go gałęzią, aż poczuł, że krew spływa mu po nogach.. Ugryzł ją w rękę i matka uderzyła go drugi raz. Kopnął ją w kostkę u nogi, a matka uderzyła go raz jeszcze i pchnęła w kąt. Podniósł głowę z podłogi i powiedział: — Nie możecie mnie zmusić. Nie zrobię tego. Walczył z nimi w myślach aż do zupełnego wyczerpania. Zatrzymał się przy opuszczonym wyrębie. Znajdowała się tam jeszcze część płotu, której nie rozebrał. Rzucił się na trawę pod starym drzewem indyjskiego bzu i łkał, aż mu zabrakło łez. Flag obwąchał go, a Jody objął jelonka. Leżał drżąc na całym ciele. — Nie chcę. Nie zrobię tego! — powtarzał. Kiedy wstał, zakręciło mu się w głowie. Oparł się o gruby pień indyjskiego bzu. Drzewo kwitło. Pszczoły brzęczały wśród kwiatów, których miły zapach rozpływał się w wiosennym powietrzu. Zawstydził się swoich łez. Nie było czasu na łzy. Trzeba się zastanowić. Musi znaleźć wyjście z sytuacji, tak jak Penny znajdował wyjście z ciężkich kłopotów. Wpadł mu do głowy śmiały pomysł. Zbuduje zagrodę dla Flaga. Zagrodę wysokości dziesięciu stóp. Uzbiera żołędzi, jagód i trawy i będzie go tam karmił. Ale zbieranie żywności dla uwięzionego zwierzęcia zajmie mu chyba cały czas. Penny leży chory w łóżku. Kto zajmie się zbiorami?... A któż pozostał w domu do roboty, jeśli nie on sam, Jody?... Pomyślał o 01iverze Hutto. 01iver powinien przybyć i pomóc mu w polu do czasu, gdy Penny wyzdrowieje. Lecz 01iver pojechał do Bostonu i wyruszył na Morze Chińskie, daleko od zdrady, która spadła na niego. Pomyślał o Forresterach. Z goryczą żałował tego, że stali się znów wrogami Baxterów. Buck pomógłby mu... Nawet 468 teraz... Ale co Buck mógłby zrobić? Przeszyła go bolesna myśl. Wydało mu się, że mógłby znieść rozstanie z Flagiem, gdyby miał pewność, że Flag żyje gdzieś na świecie. Mógł myśleć o nim żywym i przekornym, podnoszącym wesoło do góry ogonek jak chorągiewkę. Postanowił pójść do Bucka i prosić go o przebaczenie. Przypomni Buckowi Fodder-winga, wzruszy go. A potem poprosi, by zabrał Flaga z sobą na wozie do Jacksonville, jak kiedyś wziął niedźwiadki. Flaga przyjmą do wielkiego ogrodu, dokąd ludzie przychodzą po to, by oglądać zwierzęta. Będzie irliał tam dużo jedzenia, łanię i każdy będzie go podziwiać. A on, Jody, weźmie swój udział ze zbiorów i raz do roku odwiedzi Flaga. Będzie oszczędny, kupi sobie działkę gruntu, odkupi Flaga i będą mieszkali razem. Ogarnęło go podniecenie. Skierował się na drogę wiodącą do farmy Forresterów i pobiegł szybko. Zaschło mu w gardle, bolały oczy spuchnięte od płaczu. Poczuł przypływ nadziei, a kiedy znalazł się pod dębami wiodącymi do Forresterów, poczuł się całkiem dobrze. Podbiegł do domu i przeskoczył stopnie. Zapukał w otwarte drzwi i wszedł do środka. W pokoju nie było nikogo prócz starych Forresterów. Siedzieli nieruchomo w fotelach. Jody zawołał zdyszany: — Dzień dobry! Gdzie jest Buck? Stary Forrester odwrócił powoli głowę na chudej jak u żółwia szyi. — Dawno już nie byłeś tutaj — powiedział. — Gdzie jest Buck, proszę pana? — Buck? Cóż, Buck i cała banda pojechali do Kentucky na targi końskie. — Podczas zasiewów? — To jest również pora handlu. A oni wolą handlować 469 niż orać. Obliczyli sobie, że na handlu zarobią tyle, żeby nas wyżywić. — Starzec splunął. — Jak chcieli, tak zrobili. — I wszyscy wyjechali? — Co do jednego. Pack i Gabby wrócą w kwietniu. Pani Forrester powiedziała: — Taki jest los kobiety, która urodziła kupę dzieci, wychowała, a potem wszystkie naraz ją opuszczają. Chcę powiedzieć, że pozostawili nam jedzenia i drew na opał. Nie zabraknie nam niczego aż do ich powrotu w kwietniu. — W kwietniu... Jody odwrócił się posępnie i ruszył do drzwi. — Chodź, chłopcze, siądź z nami. Będzie mi bardzo przyjemnie ugotować obiad dla ciebie. Ciasto z rodzynkami, co? Ty i Fodder-wing zawsze lubiliście moje ciasto. — Muszę już iść — powiedział Jody. — Dziękuję bardzo. Zawrócił, ale nagle zawołał rozpaczliwie: — A co byście zrobili, gdyby wam roczniak zjadł kukurydzę i gdybyście w żaden sposób nie mogli powstrzymać go, a wasz ojciec kazałby go zastrzelić? Staruszkowie spojrzeli na Jody'ego. Pani Forrester zachichotała. Stary Forrester powiedział: — Ano, zastrzeliłby ni. Jody zrozumiał, że niezbyt jasno wyłożył sprawę. — Przypuśćmy — powiedział — że to jest roczniak, którego kochacie tak, jak kochaliście Fodder-winga? — Miłość nie ma nic wspólnego z kukurydzą — rzekł stary Forrester. — Nie możecie trzymać zwierzęcia, które wam zjada zbiory. Co innego, gdybyście mieli takich 470 chłopców jak moi, wtedy można by w inny sposób zarobić na życie. — Czy to ten jelonek, którego przyprowadziłeś do nas zeszłego lata, żeby mu Fodder-wing wybrał imię? — zapytała pani Forrester. — Ten sam. Flag — odparł Jody. — Czy moglibyście wziąć go do siebie? Fodder- wing przyjąłby go na pewno. — Nie mamy lepszego sposobu od was, żeby go okiełznać. Nie zostanie tutaj ani gdziekolwiek indziej. Co znaczą dla rocznego jelenia cztery mile? Staruszkowie byli twardzi jak kamienny mur. — Do widzenia! — powiedział Jody i wyszedł. Farma Forresterów, opuszczona przez młodych mężczyzn i ich konie, wyglądała bezludnie. Młodzi Forrestero-wie zabrali ze sobą większą część psów. Została tylko para kundli na łańcuchu koło domu. Jody był zadowolony, że rusza w drogę. Postanowił sam pójść z Flagiem do Jacksonville. Rozejrzał się za czymś, z czego dałoby się zrobić obrożę dla Flaga. Tylko w ten sposób można uniknąć jego ucieczki do domu, jak to się zdarzyło podczas polowania przed Bożym Narodzeniem. Pracowicie odciął kozikiem witkę dzikiego wina. Otoczył nią szyję Flaga i poszedł na północny wschód. Wiedział, że droga gdzieś dalej zbliża się w pobliżu Prerii Hopkinsa do drogi wiodącej do Fortu Gates, gdzie w swoim czasie spotkał wraz z ojcem Forresterów. Flag przez pewien czas zachowywał się spokojnie na uwięzi, ale potem zaczął brykać i stawiać opór. — Jak mogłeś wyrosnąć na tak niedobre stworzenie? — powiedział Jody. Zmęczył się, usiłując skłonić jelonka, by szedł posłusznie. W końcu dał za wygraną i zdjął mu pętlę z karku. 471 Flag tylko czekał na to i zaczął hasać na wszystkie strony. Po południu Jody poczuł zmęczenie i głód. Wyszedł z domu, nie zjadłszy śniadania. Myślał tylko o tym, by iść, gdzie oczy poniosą. Rozejrzał się wzdłuż drogi w poszukiwaniu jagód, ale było na nie za wcześnie. Czarne jagody nie zakwitły jeszcze. Spróbował żuć kilka listków, jak to czynił Flag, ale poczuł jeszcze większą czczość niż przedtem. Bolały go nogi. Położył się przy drodze w słońcu, by odpocząć, i wskazał Flagowi miejsce obok siebie. Znużył go głód, troska i silne marcowe słońce nad głową. Zasnął. Kiedy się obudził, nie znalazł Flaga przy sobie. Ruszył jego śladami. Wiodły w różnych kierunkach poprzez puszczę, a potem skręcały wprost na drogę do domu. Nie pozostawało nic innego, jak iść za nim. Był zbyt znużony, by myśleć o czymkolwiek. O zmierzchu znalazł się na polanie Baxterów. W kuchni płonęła świeczka. Psy podeszły chcąc, by je pogłaskał. Podszedł cicho do okna i zajrzał do izby. Było już po kolacji. Matka siedziała przy świecy, zszywając kawałki szmatek. Zastanawiał się, czy ma wejść do domu, czy nie, kiedy Flag przebiegł przez podwórze. Matka podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Pobiegł szybko za wędzarnię i cicho zawołał Flaga. Roczniak podszedł do niego. Jody przycupnął za węgłem. Matka przyszła do kuchni i otworzyła drzwi. Na ziemię padła smuga światła. Drzwi zamknęły się. Czekał długo, aż światło w kuchni znikło. Poczekał, aż matka położy się i zaśnie. Zakradł się do wędzarni i znalazł resztki niedźwiedziego mięsa. Odciął kawałek. Był suchy i twardy, ale Jody żuł uporczywie. Przypuszczał, że Flag pożywił się pąkami w lesie, ale nie mógł znieść myśli, że może być głodny. Poszedł do stodoły, wziął dwie kolby kukurydzy, oczyścił i ziarnami nakarmił Flaga. Sam też zaczął żuć kilka ziaren. 472 Myślał z utęsknieniem o resztkach zimnej kolacji, które zapewne pozostały w szafie kuchennej, ale nie śmiał pójść po nie. Czuł się jak przybłęda, jak złodziej. Pomyślał, że to samo chyba odczuwają dzikie koty, jaguary i lisy, kiedy spoglądają na farmę wielkimi oczami, a kiszki im z głodu grają marsza. Wymościł sobie łoże z resztek siana w stajni. Przespał się z Flagiem, przeniknięty chłodem marcowej nocy... Przebudził się, zdrętwiały, już po wschodzie słońca. Flaga nie było. Jody niechętnie poszedł w stronę domu. Przy bramie usłyszał głos matki, donośny i gniewny. Matka znalazła strzelbę, którą Jody postawił opartą o ścianę wędzarni. Stwierdziła obecność Flaga. Przekonała się również, że jelonek zjadł nie tylko młodą kukurydzę, ale i sporą część fasoli. Jody bezradnie skierował się ku matce na spotkanie jej gniewu. Stał ze spuszczoną głową, gdy matka krzyczała na niego. W końcu powiedziała: - Idź do ojca. Pierwszy raz jest po mojej stronie. Jody wszedł do sypialni. Wyraz twarzy ojca był groźny. Powiedział spokojnie: — Dlaczego nie zrobiłeś tego, co ci kazałem? — Nie mogłem, tato. Nie mogę tego zrobić... Penny położył głowę na poduszce. — Zbliż się do mnie, chłopcze. Jody, wiesz przecież, że uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby zachować jelonka dla ciebie. — Tak, ojcze. — Wiesz przecież, że życie nasze zależy do zbiorów. — Tak jest, ojcze. — I wiesz, że nie ma takiej siły na świecie, która by mogła powstrzymać tego dzikiego roczniaka od ich nisz-czenia. 473 — Tak, ojcze. — Więc dlaczego nie czynisz tego, co należy? — Nie mogę. Penny leżał w milczeniu. — Powiedz mamie, żeby przyszła do mnie. Idź do swego pokoju i zamknij drzwi. — Tak, ojcze. Lżej było wykonywać zwykłe rozkazy. — Tato cię prosi, mamo. Poszedł do swego pokoju i zamknął drzwi. Usiadł na brzegu łóżka, splatając dłonie. Usłyszał ciche głosy. Usłyszał kroki. A potem wystrzał. Rzucił się pędem do otwartych drzwi kuchennych. Matka stała na werandzie z dymiącą strzelbą w ręku. Flag leżał w drgawkach pod płotem. — Nie chciałam go zranić. Nie umiem strzelać. Wiesz przecież, że nie umiem — powiedziała. Jody podbiegł do Flaga. Jelonek dźwignął się na trzech zdrowych nóżkach i pokuśtykał naprzód, odwróciwszy się od Jody'ego, jak gdyby to właśnie chłopiec był jego wrogiem. Z poszarpanej lewej łopatki płynęła krew. Penny zwlókł się z łóżka. Przyklęknął w drzwiach i oparł się o nie. — Zrobiłbym to sam, gdybym mógł! — zawołał. — Nie mogę wstać. Dobij go, Jody. Uwolnisz go od męczarni... Jody podbiegł do matki i wyrwał jej strzelbę z rąk. — Zrobiłaś to umyślnie! — krzyknął. — Nienawidziłaś go zawsze! Zwrócił się do ojca: — Zdradziłeś mnie! Kazałeś jej to zrobić! Krzyczał aż do ochrypnięcia: — Nienawidzę cię! Chcę, żebyś umarł! Nie chcę cię widzieć więcej! Łkając pobiegł za Flagiem. 474 Penny zawołał: — Pomóż mi, Ory! Nie mogę sam wstać... Flag biegł na trzech nóżkach, w męce i przerażeniu. Dwa razy upadł i Jody podbiegł do niego. — To ja! To ja, Flag! — krzyczał. Flag stanął znów na nogach i znów uciekał. Broczył silnie krwią. Zbliżył się do skraju rozpadliny. Zachwiał się, zwalił w dół. Stoczył się po pochyłości. Jody pobiegł za nim. Jelonek leżał obok stawu. Otworzył wielkie, wilgotne oczy i zwrócił je ku chłopcu z wyrazem niewymownego zdumienia. Jody przystawił lufę do szyi Flaga i nacisnął spust. Flag zadrżał i legł bez ruchu. Jody odrzucił strzelbę i runął na płask na ziemię. Zwymiotował parokrotnie. Wpił się w ziemię paznokciami. Tłukł o nią stopami. Kotlina zakołysała się dokoła niego. Odległe wycie stało się wątłym brzęczeniem. Pogrążył się w mroku jak w ciemnym stawie. n^jdzLal 33 Jody szedł na północ drogą wiodącą do Fortu Gates. Szedł ciężko, jak gdyby był wyciosany z drzewa, a tylko nogi żyły i parły naprzód. Opuścił martwego roczniaka, nie mając odwagi nań spojrzeć. Jedyne, co pozostało, to iść naprzód. Lecz dokąd? Ale i to nie było ważne. Miał zamiar przeprawić się promem przez rzekę powyżej Fortu Gates. Ułożył wreszcie plan. Zmierzał do Jacksonville. Pójdzie do Bostonu. Odnajdzie tam 01ivera Hutto i wraz z nim ruszy na morze. I tak jak 01iver zostawi za sobą swoją krzywdę. Najlepszą drogą do Jacksonville i Bostonu była droga wodna, łodzią. Doskonale radził sobie zawsze na rzece. Lecz potrzebował łodzi. Przypomniał sobie zniszczoną pychówkę, własność Nellie Ginright, łódź, na której w swoim czasie wraz z ojcem przejechali Rzekę Słonych Źródeł podczas pogoni za Kosołapym Staruchem. Myśl o ojcu przeszyła go na wylot jak ostrze noża, poruszyła w nim wszystko. Lecz zaciął się znów i wrócił do swych roz- 476 myślań. Trzeba będzie podrzeć koszulę na kawałki i pozatykać dziury w łódce, a potem popłynąć w dół rzeki do Jeziora Jerzego, a stamtąd na północ w stronę wielkiej rzeki. Zapewne napotka po drodze statek i zabierze się nim do Bostonu. 01iver zapłaci za przejazd na miejscu. A jeśli nie odnajdzie 01ivera, zamkną go w więzieniu. Ale i to nie jest ważne. Skierował się do Słonych Źródeł. Był spragniony, przeszedł w bród płytką wodę i napił się ze źródła. W pobliżu wyskoczył sum i błękitne kraby zaroiły się tuż obok. Poniżej źródła spostrzegł rybaka. Ruszył wzdłuż brzegu i krzyknął: — Czy mógłby mnie pan podwieźć trochę do mojej łodzi w dole? — Proszę bardzo. Rybak zmierzał do brzegu i zatrzymał się przy Jodym. — Jesteś z tych stron? Jody kiwnął głową. — Gdzie jest twoja łódź? — Tam dalej, u pani Nellie Ginright. — Jesteś jej krewnym? Jody kiwnął głową. Pytania nieznajomego rozdzierały zabliźnione rany. Obcy przyglądał mu się ciekawie, a następnie ujął wiosła. Łódź płynęła gładko po szybkim nurcie. Błękitne były wody i błękitne marcowe niebo nad nimi. Lekki wiatr gonił blade obłoczki. Była pogoda, którą Jody szczególnie lubił. Brzegi czerwieniły się i różowiły od kwiatów wiosennych. Wawrzyn kwitł, a jego słodki zapach unosił się nad rzeczką. Ból chwytał Jody'ego za gardło. Piękno ostatnich dni marcowych sprawiało mu tylko cierpienie. Nie chciał patrzeć na cyprysy przybrane w nową szatę. Wpatrzył się 477 ,ć od nich ,vsi4ść? egl panią Nellie ją podniesieniem powitanie. Jody przy-omu i poranek, kiedy arzała się z Pennym, scinnej serdeczności e to wspomnienie. Potok siebie, były to moczary f* powiedział do rybaka. jest na pół zatopiona! /y masz wiosła? ta. Bywaj! Płynął z prądem i pożegnał schowka pod ławeczką m • zaczął jeść, spoglą- j3pach Jedzenia dotarł do lw«ch dni nie miał nic tWie^iego mięsa i kilku n,e miało znaczenia. rócił do góry dnem. /I^jl" byb całe, ale w W r?kaw koszuli, s°sny rosnącej : w wodę, w węgorze i żółwie, i nie mógł oderwać od nich oczu. — Oto obejście pani Nellie. Chcesz wysiąść? Jody potrząsnął głową. — Moja łódź jest tam, trochę dalej... Gdy mijali urwiste wybrzeże, spostrzegł panią Nellie stojącą przed domem. Rybak pozdrowił ją podniesieniem ręki, a pani Nellie odpowiedziała na powitanie. Jody przypomniał sobie noc spędzoną w jej domu i poranek, kiedy przygotowała śniadanie i przekomarzała się z Pennym, dając im na drogę miłe poczucie gościnnej serdeczności i przyjaźni. Odepchnął od siebie to wspomnienie. Potok zwężał się. Brzegi zbliżały się do siebie, były to moczary zarośnięte szuwarami. — Tam jest moja łódka — powiedział do rybaka. — Chłopcze, przecież ona jest na pół zatopiona! — Chcę ją naprawić. — Czy ci ktoś pomoże? Czy masz wiosła? Jody potrząsnął głową. — Tu masz kawałek wiosła. Bywaj! Rybak odbił od brzegu, popłynął z prądem i pożegnał Jody'ego machając dłonią. Ze schowka pod ławeczką wyciągnął kawałek suchara z mięsem i zaczął jeść, spoglądając na drogę przed sobą. Zapach jedzenia dotarł do Jody'ego. Przypomniał mu, że od dwóch dni nie miał nic w ustach prócz paru kęsów niedźwiedziego mięsa i kilku ziaren suszonej kukurydzy. Ale to nie miało znaczenia. Nie był głodny. Wyciągnął pychówkę na ląd i odwrócił do góry dnem. Długotrwałe zanurzenie rozdęło ją. Dno było całe, ale w dziobie było kilka szpar. Jody oderwał rękaw koszuli, podarł na strzępy i zapchał otwory. Z sosny rosnącej 478 w pobliżu zeskrobał kozikiem trochę żywicy i zalepił szpary od wewnątrz. Ściągnął łódkę do wody i odpychając się kawałkiem wiosła, rozpoczął podróż z prądem rzeki. Nie mógł sobie poradzić, prąd rzucał łódką od jednego brzegu do drugiego. Jody znalazł się w wysokim sitowiu i usiłując przeprowadzić przez nie łódź, poranił sobie dłonie. Prąd rzucił łódkę na bagnisty brzeg południowy. Jody wydostał się stamtąd. Nauczył się już, co ma robić, ale czuł się słaby i bezradny. Żałował, że nie poprosił rybaka, by z nim został-Dokoła nie było żywej duszy prócz myszołowa latającego pod błękitnym niebem. Jastrzębie znajdą Flaga przy stawie na dnie rozpadliny. Jody'emu zbierało się znów na wymioty, pozwolił swobodnie płynąć łodzi niesionej przez fale między szuwarami. Oparł głowę o kolana, aż słabość minęła. Zaciął się znów w sobie i uporczywie wiosłował. Podążał do Bostonu. Zacisnął usta. Zmrużył oczy. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy przybył do ujścia rzeki. Ginęła nagle w olbrzymiej zatoce Jeziora Jerzego. Nieco dalej na południe widniał wąski skrawek lądu. Po przeciwnej stronie widziało się jedynie bagna i moczary. Jody skierował się w stronę lądu, przybił do brzegu, wysiadł i wyciągnął łódź. Usiadł pod dębem, oparłszy się o pień, i spoglądał w dal na wielkie wody. Spodziewał się, że spotka statek rzeczny. Dostrzegł nawet parowiec, lecz zbyt daleko, na pełnym jeziorze. Zrozumiał, że rzeka musi wpadać tylko w jedną z odnóg zatoki. Do zachodu słońca pozostało najwyżej dwie godziny. Obawiał się, że zmrok przychwyci go na jeziorze, zdanego na łaskę niezbyt pewnej łodzi. Postanowił poczekać na 479 cyplu wybrzeża na przejeżdżający statek. Jeśli statku nie będzie, prześpi się pod dębem i rankiem ruszy dalej. Przez cały dzień myśli Jody'ego były jak odrętwiałe. Nagle opadły go wszystkie razem jak wilki zagrodę z cielętami. Szarpały tak okrutnie, iż sądził, że z niewidzialnych ran wykrwawi się, jak Flag się wykrwawił. Flag nie żył. Nigdy już nie podbiegnie do niego. Zadręczał się, powtarzając słowa: — Flag nie żyje. Były gorzkie jak piołun. Lecz nie wypróbował jeszcze najgorszej udręki. Powiedział na głos: — Tato mnie zdradził. Było to okropniejsze nawet od strachu, że ojciec umrze po napadzie węża. Jody potarł ręką czoło. Śmierć można było znieść. Fodder-wing umarł, a on potrafił znieść tę stratę. Zdrada była nie do zniesienia. Gdyby Flag umarł, gdyby go rozszarpał niedźwiedź, wilk czy jaguar, przebolałby ten największy ból. Znalazłby pocieszenie w ramionach Penny'ego. Ale bez Penny'ego życie nie miało wartości. Tak jakby ziemia rozwarła się pod stopami. Gorycz i troska zespoliły się w jego duszy. Słońce stoczyło się za wierzchołki drzew. Jody zrezygnował z nadziei napotkania statku przed wieczorem. Nazbierał mchu i urządził sobie posłanie u stóp wielkiego dębu. Jezioro było jeszcze różowe, lecz zmrok spływał na ziemię. W domu o tej porze zasiadano do kolacji. Mimo że zbierało mu się na wymioty, pomyślał o jedzeniu. Rozbolał go żołądek, jak gdyby wskutek przesytu, a nie wskutek pustki, jaka w nim panowała. Jody przypomniał sobie zapach suchara i mięsa, które jadł rybak. Ślina na- 480 płynęła mu do ust. Zjadł kilka ździebeł trawy. Rozdarł łodygi zębami, tak jak zwierzęta rozdzierają mięso. Nagle ujrzał bestie żerujące na ścierwie Flaga. Zwymiotował na trawę. Mrok ogarnął wodę i ziemię. Gdzieś w pobliskim gąszczu rozległo się pohukiwanie sowy. Drgnął. Podniósł się przejmujący, nocny wiatr. Usłyszał szmer, który mogło spowodować zarówno przejście jakichś zwierząt w pobliżu, jak i szum liści potrącanych przez wiatr. Nie lękał się. Pomyślał, że jeżeli przyjdzie niedźwiedź albo jaguar, będzie je dotykał i gładził, a zwierzę zrozumie jego cierpienie. A jednak te nocne głosy budziły w nim dreszcz. Dobrze byłoby rozpalić ognisko. Penny umiał rozniecić ogień nawet bez hubki i krzesiwa, na sposób indiański, ale Jody nie umiał nigdy tego dokonać. Gdyby Penny był tutaj, płonąłby już miły ogień, byłoby dobrze i nie brakowałoby jedzenia. Mimo wszystko strachu jednak nie odczuwał. Był jedynie strapiony. Zgarnął mech na siebie i starał się zasnąć. Obudziło go słońce i pogwizdywanie kosów w trzcinach. Jody wstał, oczyścił włosy i odzienie z resztek mchu. Był osłabiony, kręciło mu się w głowie. Teraz po odpoczynku wiedział, że to jest głód. Myśl o jedzeniu była udręką. Jak ukłucie ostrego noża chwytały go kurcze żołądkowe. Pomyślał, że trzeba powrócić do Nellie Ginright i poprosić o coś do jedzenia. Ale Nellie na pewno zapyta go, dlaczego jest sam. I jakaż byłaby na to odpowiedź prócz tej, że ojciec go zdradził i że wskutek tej zdrady Flag nie żyje? Już lepiej iść naprzód, tak jak sobie zamierzył. Ogarnęło go poczucie wielkiej samotności. Stracił Flaga i zarazem stracił ojca. Obcy był mu teraz mały, wychudzony człowieczek, którego po raz ostatni widział 481 w drzwiach kuchennych, skręcającego się z bólu i wołającego o pomoc. Jody zepchnął łódkę, chwycił za wiosło i skierował się na otwarte wody jeziora. Był samotny, zagubiony w ogromnym świecie i oto szedł naprzód w nieznane. Zmierzał tam, gdzie dostrzegł wczoraj przejeżdżający statek. Zostawił za sobą cierpienie, przed sobą zaś miał troskę. Kiedy wypłynął z ujścia rzeki, poczuł powiew wiatru; od brzegu wiała ostra bryza. Jody starał się zapomnieć o swych dolegliwościach i wiosłował rozpaczliwie. Wiatr chwycił łódkę i okręcił ją kilkakrotnie. Fala była coraz silniejsza. Łagodny szum zmieniał się w huk. Woda zaczęła się przelewać przez dziób łódki. Na dnie było już parę cali wody. A dokoła ani śladu jakiegokolwiek statku. Spojrzał wstecz. Ląd uciekał pośpiesznie w głąb. Przed nim rozciągał się nieskończony obszar wód. Strach go obleciał, zaczął wiosłować jak szalony, zmierzając w stronę brzegu. A jednak najlepiej będzie wrócić w górę rzeki i poprosić Nellie Ginright o pomoc. Lepiej nawet byłoby udać się do Fortu Gates i stamtąd rozpocząć podróż. Wiatr sprzyjał mu i zdawało się Jody'emu, że natrafił na północny prąd rzeki. Skierował się w stronę rozlewiska, które zapewne było ujściem Rzeki Słonych Źródeł. Kiedy zbliżył się, zobaczył, że była to zatoka, która wiodła wprost na moczary. W żaden sposób nie można było znaleźć ujścia rzeki. Drżał z wysiłku i strachu. Przekonywał sam siebie, że nic nie stracił, rzeka bowiem wypływa z północnej strony Jeziora Jerzego i dociera wreszcie do Jacksonville, trzeba więc, chcąc nie chcąc, kierować się w tę stronę. Ale jezioro było tak wielkie, a ląd tak daleko! Odpoczywał dłuższą chwilę, a następnie zabrał się powoli do wiosłowania, kierując się na północ wzdłuż brzegów wijących się gęstą 482 linią zatoczek i wygięć, porosłych gęsto cyprysami. Ściskanie w żołądku zmieniło się w ostry ból. Miał przywidzenia, ujrzał jak w gorączce nakryty stół Baxterów, tłuste płaty szynki, suchary, chleb kukurydziany i fasolę ze skwarkami i kawałkami białego boczku. Tak wyraźnie poczuł zapach pieczonej wiewiórki, że ślina napłynęła mu do ust. Czuł smak ciepłej piany na mleku ??????. Mógłby walczyć z psami o ich miskę z jadłem. Więc to był głód. To właśnie matka miała na myśli, gdy powiedziała: „Zdechniemy wszyscy z głodu". Śmiał się wtedy, bo myślał, że zna głód i że głód jest poniekąd przyjemny. Teraz wiedział, że był to jedynie apetyt. A to, co czuł teraz, było czymś innym, strasznym, co szarpało pazurami wnętrzności. Jody walczył z ogarniającym go przerażeniem. Musi szybko odnaleźć jakąś chatę albo szałas rybaka — przekonywał sam siebie. Nie będzie się wstydził, poprosi o jedzenie, zanim ruszy w dalszą drogę. Człowiek człowiekowi nigdy nie odmówi chleba. Przez cały dzień płynął na północ wzdłuż brzegu. Późno po południu był silnie osłabiony upałem, żołądek go bolał, ale nie miał nic do zwrócenia prócz wody rzecznej. Pomiędzy drzewami ukazała się chatka. Jody ruszył ku niej pełen nadziei. Była pusta. Myszkował w niej jak głodny szop czy opos. Na brudnej półce stały garnki, ale wszystkie były puste. Znalazł w dzbanie garść spleśniałej mąki. Zmieszał ją z wodą i zjadł. Ten klajster nie miał żadnego smaku, choć na chwilę uspokoił bóle żołądka. Na drzewach hasały wiewiórki i ptaki, usiłował dosięgnąć je kamieniem, ale wystraszył je tylko. Odczuwał gorączkę, zmęczenie i senność. Chata dawała schronienie. Usłał sobie łoże ze szmat cuchnących rybami. Zasnął snem niespokojnym, pełnym koszmarnych majaczeń. 483 1 V 1 V\ ciągu ranka po, dkiem rzeki przeje- kami i krzyczał z całych tatki znikły mu ydował się odpłynąć ć następnego statku. Słońce piekło. Opaliło a. W głowie miał szum. tote kule. Usłyszał słabe lał mrok dokoła i poczuł, że hłopiec — rozległ się n Jest chory. Przywiąż ,lie znajdującej się l,anie paliła się lampa. % Pierwszym uczuciem, jakiego doznał po obudzeniu, był natrętny głód. Bóle ostrymi pazurami rozdzierały wnętrzności. Znalazł kilka zeszłorocznych żołędzi, które zakopały wiewiórki, i zjadł je tak żarłocznie, że nie pogryzione kawałki wywołały nowe ostre bóle w skurczonym żołądku. Ogarnęło go odrętwienie graniczące z uśpieniem, nie mógł się zmusić do poruszenia wiosłem. Gdyby mu prąd nie sprzyjał, nie posuwałby się dalej. W ciągu ranka przepłynął niewiele. Po południu środkiem rzeki przejechały trzy statki. Jody machał rękami i krzyczał z całych sił. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Kiedy statki znikły mu z oczu, rozszlochał się bezradnie. Zdecydował się odpłynąć dalej od brzegu, aby już nie przepuścić następnego statku. Wiatr ucichł. Woda była spokojna. Słońce piekło. Opaliło mu twarz, kark i obnażone ramiona. W głowie miał szum. Przed oczami wirowały czarne i złote kule. Usłyszał słabe brzęczenie. Urwało się. Kiedy otworzył oczy, ujrzał mrok dokoła i poczuł, że ktoś go podnosi. — Nie jest pijany. To mały chłopiec — rozległ się głos mężczyzny. Inny głos odpowiedział: — Połóż go tutaj, na łóżku. On jest chory. Przywiąż łódkę. Jody otworzył oczy. Leżał w kabinie znajdującej się zapewnie na statku pocztowym. Na ścianie paliła się lampa. Jakiś mężczyzna pochylił się nad nim. — Co to było, chłopcze? Omal nie wpadliśmy na ciebie w ciemności. Jody usiłował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć słowa z opuchniętych warg. Z góry rozległ się głos: 484 — Dałbyś mu coś do zjedzenia. — Czy jesteś głodny, chłopcze? Jody potwierdził skinieniem głowy. Statek Człowiek z kajuty zatupał nogami po schodach. ???,, ...-.—» — ?2? za na pomost. Rozpoznał Voluzję. Kapitan zwróciło 485 f W- Jody ujrzał przed sobą wielki kubek. Uniósł ?^? i chwycił go w ręce. W kubku znajdowała się zimne żywna zupa. Pierwsze łyki nie smakowały mu szczeg^ Ale potem napłynęła ślina i ogarnął go gwałtowny apew Pił tak chciwie, że aż dławił się kawałkami ? i kartofli. — Kiedy ostatnio jadłeś? — zapytał mężczyzna ?????? wie. — Nie wiem... — Hej, kapitanie, chłopak nie wie, kiedy jadł po%az ostatni. ^^^^^ — Dajcie mu jeść do syta, ale karmcie powoli i dużo, bo mi zarzyga łóżko. Kubek zjawił się po raz wtóry, a z nim porcja sudi3'w4 w. Jody usiłował się opanować, ale drżał, kiedy w kajucie zwlekał nieco z podawaniem dalszych P",? ji Trzecia porcja smakowała o wiele lepiej od pie^ tej, Ale następnej mu odmówiono. — Skąd przybywasz? — zapytał mężczyzna. j2ą^ Znużenie ogarnęło Jody'ego. Oddychał głęboko^ yfsi^T ca lampa kołysała się miarowo. Zamknął oczy. Pog^ w śnie głębokim jak rzeka. ?^'?? Obudziło go zatrzymanie się małego statku. Prz^ ^stą4! myślał, że znajduje się w łódce niesionej przez prt .jobi^ i przetarł oczy. Spojrzał na schodki i przypom11'^1 zupę i suchary. Ból w brzuchu ustał. Wdrapał sif y?a schodach na pokład. Świtało. Worek z pocztą °P,/e| — Byłeś o włos od śmierci, młodzieńcze. A może byś powiedział, jak się nazywasz i dokąd zmierzasz? — Chciałem dotrzeć do Bostonu. — A czy wiesz, gdzie leży Boston? Tak daleko na północ, że tym sposobem, jakim zamierzałeś tam się dostać, musiałbyś wędrować całe życie. Jody zdumiał się. — A teraz zmykaj, chłopcze. To jest statek rządowy. Nie mogę się tobą zajmować cały dzień. Gdzie mieszkasz? — Na wyspie Baxterów. — Nie słyszałem nigdy o takiej wyspie. Podszyper odezwał się: — To jest innego rodzaju wyspa, kapitanie, nie taka prawdziwa. To jest miejsce w puszczy... Około piętnastu mil w górę stąd. — A więc wysiadasz tutaj, chłopcze. Boston? Do stu diabłów! Masz rodzinę? Jody skinął głową. — Czy wiedzą, dokąd się wybrałeś? Potrząsnął głową. — Ucieczka z domu, hę? Ja na twoim miejscu nie uciekałbym... Nikt prócz rodziny o takiego chłoptasia się nie zatroszczy... Spuść go na dół, Joe. Krzepkie ramiona przeniosły Jody'ego z pokładu na brzeg. — Odwiąż jego łódkę. Trzymaj linę, chłopcze. Odjazd!... Rozległ się gwizd syreny. Koła statku zakołatały. Statek pocztowy popłynął w górę rzeki, zostawiając za sobą skłębione fale. Jakiś obcy człowiek podniósł worek z pocztą i przewiesił przez ramię. Jody zaczął czołgać się na kolanach, ciągnąc za sobą dziób łodzi. Człowiek spojrzał na 486 niego i poszedł z pocztą w stronę Voluzji. Na rzece kładły się pierwsze promienie słońca. Białe kielichy lilii wodnych otwierały się ku słońcu. Prąd uderzał o łódź. Jody'eg0 bolały ramiona od holowania. Ślady obcego znaczyły drogę i znikały. Nie zostało innego miejsca, do którego mógłby pójść, tylko wyspa Baxterów. Wszedł do łodzi i zabrał się do wiosłowania. Skierował się w stronę zachodniego brzegu rzeki. Przywiązał łódkę do pala. Spojrzał za siebie. Wschodzące słońce oświetlało ruiny domu babci Hutto. Zdławiło go w gardle. Świat g0 odrzucił. Jody odwrócił się i ruszył wolno w górę. Był osłabiony, odczuwał znów głód, lecz nocny posiłek wzmocnił go. Mdłości i bóle ustały. Bezmyślnie szedł na zachód. Nie miał innego kierunku do wyboru. Wyspa Baxterów przyciągała go jak magnes. Tylko dom istniał naprawdę. Jody wlókł się powoli. Ciekaw był, czy odważy się wejść do domu. Może nie będą go chcieli przyjąć? Sprawił im wiele troski. Być może, że kiedy wejdzie do kuchni, matka wyrzuci go, tak jak wyrzuciła Flaga. Był do niczego. Miał pstro w głowie i jadł bez umiaru. Mieli już dość jego głupoty i żarłoczności. A Flag zniszczył najlepszą część całorocznych zbiorów. Jest ?? na pewno lepiej bez Jody'ego i nie powitają go życzliwie. Zatrzymał się po drodze. Słońce przypiekało. Zima minęła. Wydało mu się, że to już chyba kwiecień. Wiosna rozpłynęła się nad puszczą, a ptaki gromadziły się i śpiewały w zaroślach. Tylko on był bezdomny i samotny w wielkim świecie, a świat był strasznym koszmarem, otoczonym przez bagna i cyprysy. Zatrzymał się, by odpocząć w miejscu, w którym krzyżował się trakt główny z drogą wiodącą na północ. Słońce prażyło ziemię wśród niskich zarośli. Jody'ego rozbolała głowa. Skierował się na północ, w stro- 487 nę Srebrnej Doliny. Przekonywał sam siebie, że nie ma zamiaru wracać do domu. Chciał jedynie dojść do źródeł i poleżeć chwilę w strumieniu. Droga północna opadała, podnosiła się i opadała znów. Gorący piasek piekł nogi. Pot spływał po brudnej twarzy Jody'ego. Z wierzchołka wzgórza mógł spojrzeć na dół i objąć spojrzeniem świat, hen, aż po Jezioro Jerzego i daleko za nim na wschód. Jezioro było nieskazitelnie błękitne. Cienkie, białe smugi pruły fale, które zwróciły go w stronę niegościnnego brzegu. Powlókł się dalej. Im dalej na wschód, tym więcej było wody, a roślinność coraz bujniejsza. Ruszył drogą wiodącą do Srebrnej Doliny. Bolały go wszystkie kości. Był tak spragniony, że zdawało mu się, iż język przyrósł mu do podniebienia. Położył się na brzuchu obok płytkiego, zimnego strumienia i pił. Ugasił pragnienie, położył się na plecach i przymknął oczy. Osłabienie minęło, ogarnęła go senność. Leżał w odrętwieniu. Zawisł w przestrzeni bez czasu. Nie mógł iść naprzód ani wstecz. Coś się skończyło. A nic się nie zaczęło. Obudził się późnym popołudniem. Usiadł. Biały kwiat magnolii pochylał się nad nim. „To kwiecień" — pomyślał Jody. Olśniło go wspomnienie. Przyszedł tu przed rokiem pewnego miłego, pięknego dnia. Zanurzył się w wodzie strumyka i leżał jak teraz, między paprociami i trzcinami. Miło było wówczas i przyjemnie. Zbudował sobie młynek wodny. Wstał i ruszył na owo miejsce, czując przyśpieszone bicie serca. Zdawało mu się, że gdyby odnalazł je, odnalazłby wraz z nim wszystko inne, co przeminęło. Lecz młynka nie było. Prąd zniósł go i odmienił całe szczęście Jody'ego. Pomyślał z uporem: „Zbuduję sobie inny". 488 Naciął gałązek dzikiej wiśni na podstawy. Strugał gorączkowo. Z liści palmy zrobił skrzydła. Zanurzył zabawkę w wodzie, koła zaczęły się obracać w górę i w dół, bryzgając srebrną wodą. Ale były to tylko liście palmowe bijące o wodę. Młynek nie miał tego uroku, co dawniej. — To tylko zabawka — powiedział Jody. Jednym kopnięciem odrzucił młynek na bok. Szczątki młynka spłynęły z prądem strumienia. Jody wyszedł na brzeg i rozpłakał się gorzko. Znikąd nie było pociechy. Lecz w domu był Penny. Fala tęsknoty z taką siłą ogarnęła chłopca, że nagle poczuł, iż musi go zobaczyć. Musi usłyszeć głos ojca. Tak zatęsknił za widokiem jego zgarbionych pleców, jak nigdy nawet w przystępie najsilniejszego głodu nie tęsknił za jedzeniem. Zerwał się na równe nogi i z krzykiem pobiegł w stronę domu. A może nie ma ojca? Może umarł? A może z rozpaczy po utracie całorocznych zbiorów i ucieczce syna odszedł i Jody już go nigdy nie odnajdzie? Tato — łkał — poczekaj na mnie... Słońce zachodziło. Ogarnęło go przerażenie, że nie dotrze do domu przed zmrokiem. Ale opadł z sił i musiał zwolnić kroku. Drżał na całym ciele. Serce mocno kołatało. Musiał wreszcie zatrzymać się i odpocząć. Zmierzch zastał go w odległości pół mili od domu. Ale nawet w ciemności teren był znajomy i bliski. Rozpoznawał z daleka wysokie sosny polany Baxterów, czarniejsze od skradającej się nocy. Znalazł się blisko płotu. Szedł naprzód, macając w ciemności. Otworzył bramę i wszedł na podwórze. Obszedł dom dokoła i zatrzymał się przed wejściem kuchennym. Przypadł do okna, stąpając cicho bosymi nogami, i zajrzał do wnętrza domu. Słaby ogień płonął pod kuchnią. Penny siedział przy 489 ma ręką zasłaniał sastiWC ałg°- i wszedł do w niemym zdumieniu Serty chłopak, z zapa-'był kimś obcym, który ?? niego. Penny wziął pca gładził ją swoją uł na dłoni ciepłe łzy. ic straciłem. Spojrzał na Jody'ego am nie odszedłeś na I rozjaśniło twarz lył upragnionym ^wiedział, że cic si* w 2najomy ogniu skulony, owinięty w kołdry. Jedną ręką zasłaniał oczy. Jody podszedł do drzwi, odsunął zasuwę i wszedł do środka. Penny podniósł głowę. — Ory? — To ja. Jody pomyślał, że ojciec nie dosłyszał go. — To ja, Jody. Penny odwrócił głowę i spoglądał w niemym zdumieniu na syna, jak gdyby ten wychudły, obdarty chłopak, z zapadniętymi oczyma i znużoną twarzą był kimś obcym, który za chwilę powie, po co przyszedł. — Jody — powiedział. Jody spuścił oczy. — Podejdź bliżej. Jody podszedł do ojca i stanął obok niego. Penny wziął go za rękę i odwróciwszy dłoń chłopca gładził ją swoją dłonią powoli i łagodnie. Jody odczuł na dłoni ciepłe łzy. — Chłopcze... Sądziłem już, że cię straciłem. Penny pogładził go po ramieniu. Spojrzał na Jody'ego pytająco. — Nic ci nie dolega? Jody kiwnął głową. — Jesteś zdrów... Nie umarłeś ani nie odszedłeś na zawsze. Jesteś zdrów... — Światło rozjaśniło twarz Penny'ego. — Chwała Najwyższemu... „To nie do wiary" — pomyślał Jody. Był upragnionym gościem. — Musiałem wrócić do domu. — Pewnie że musiałeś. — Nie myślałem tego, com wtedy powiedział, że cię nienawidzę. Światło na twarzy ojca przekształciło się w znajomy uśmiech. 490 — Pewnie że nie... Za moich dziecięcych lat też plotłem głupstwa. Penny poruszył się na krześle. — Jedzenie jest w szafie w kuchni. I tu, w kociołku. Jesteś głodny? — Jadłem tylko jeden raz. Poprzedniej nocy... — Tylko jeden raz? Aha, więc teraz już wiesz... co to śmierć głodowa... — Oczy Penny'ego błyszczały odblaskiem ognia palącego się na kuchni tak, jak to sobie Jody wyobrażał. — Śmierć z głodu ma straszniejszą twarz niż Kosołapy Staruch, prawda? — Głód jest straszny... — Tu są suchary. Weź miód. Powinno tam być mleko w cebrzyku. Jody pokręcił się wśród talerzy. Jadł na stojąco. Wsunął palce w garść fasoli i wepchnął do ust. Penny spoglądał na syna. — Przykro mi, że los doświadczył cię tak bardzo — powiedział. — Gdzie jest mama? — Zabrała wóz i pojechała do Forresterów kupić trochę nasion kukurydzy. Chce ją znowu zasadzić. Zawiozła kury na sprzedaż. Chociaż bardzo niechętnie, musiała to jednak zrobić. Jody przymknął drzwi pokoju. — Muszę się umyć. Jestem okropnie brudny — powiedział. — Jest tu ciepła woda na kuchni. Jody nalał wody do miski i wyszorował twarz, ramiona i ręce. Woda zrobiła się tak brudna, że nie nadawała się już nawet do nóg. Wylał ją za drzwi i nalał świeżej, usiadł na podłodze i umył nogi. 491 — Chciałbym wiedzieć, gdzie byłeś, synu? — powiedział Penny. __ Byłem na rzece. Chciałem pojechać do Bostonu. — Aha. Penny pod kołdrą wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej wyschnięty. — A jak ty się czujesz, tato? Lepiej ci? Penny spoglądał przez długą chwilę na popiół w ognisku. — Powinieneś dowiedzieć się prawdy... Nie warto mnie już nawet zastrzelić. — Kiedy skończę robotę — powiedział Jody — pozwolisz, że sprowadzę doktora Wilsona. Penny przyjrzał mu się uważnie. — Przybyłeś tu jakiś odmieniony. Cierpiałeś. Nie jesteś już roczniakiem, Jody... — Słucham, ojcze... — Chcę pogadać z tobą jak mężczyzna z mężczyzną. Myślałeś, że straciłem serce dla ciebie. Ale oto jest rzecz, której musi się dowiedzieć każdy mężczyzna. Być może, sam już do tego doszedłeś. To nie tylko mnie dotyczyło. To nie tylko twój roczniak musiał zginąć. Chłopcze, to życie samo odwróciło się od ciebie, zemściło się na tobie. Jody spojrzał na ojca. Kiwnął głową. — Przekonałeś się, jak się rzeczy mają w świecie dorosłych, widziałeś ludzi podłych i złych. Zaglądałeś w oczy śmierci i jej zasadzkom. Siedziałeś z nią przy jednym stole. Każdy człowiek chciałby mieć życie przyjemne i spokojne. Życie jest piękne, bardzo piękne, chłopcze, ale niespokojne. Bije w człowieka, zwala go z nóg, a człowiek wstaje na nogi i znów pada pod jego ciosem. Ja nigdy nie zaznałem spokoju. Ręce Penny'ego skubały nerwowo fałdy kołdry. 492 — Chciałem przynajmniej tobie zapewnić spokój. Chciałem stworzyć ci życie lepsze, niż miałem sam. Sefce boli mężczyznę, gdy widzi swe dziecko w niezgodzie ze światem, wie bowiem, co je czeka, gdyż sam to przeżywał. Chciałem ci oszczędzić tych trosk tak długo, jak tylko się dało. Chciałem, byś się radował swym roczniakiem. Wiedziałem, że był towarzyszem twej samotności. Ale każdy człowiek jest samoiny. Więc cóż ma czynić? Cóż ma czynić, gdy życie zwala go z nóg? Przyjąć swój los i robić dalej swoje. — Wstydzę się mojej ucieczki — powiedział Jody. Penny wyprostował się na krześle. — Jesteś już w tym wieku, że masz prawo wyboru. Może powinieneś zostać marynarzem jak 01iver. Są ludzie stworzeni dla lądu i ludzie przeznaczeni dla morza. Ale będę szczęśliwy, jeśli wybierzesz pozostanie tutaj. Będę szczęśliwy, kiedy któregoś dnia zbudujesz porządną studnię, żeby już żadna kobieta w tym domu nie potrzebowała chodzić z praniem na stoki rozpadliny. Chcesz tego? — Tak. — Daj rękę. Penny przymknął oczy. Ogień na kuchni zmienił się w tlący żar. Jody przysypał żar popiołem, by zachować ogień do rana. — A teraz poproszę cię o pomoc, bo chciałem przejść do łóżka — powiedział Penny. — Zdaje się, że twoja matka spędzi noc poza domem. Jody podtrzymał ojca ramieniem. Penny oparł się całym ciężarem na synu. Pokuśtykał do łóżka. Jody przykrył go kołdrą. — Mieć ciebie w domu, to jakby mieć chleb i wodę, chłopcze. Połóż się, odpocznij... Dobranoc... 493 — Chciałbym wiedzieć, gdzie byłeś, synu? — powiedział Penny. — Byłem na rzece. Chciałem pojechać do Bostonu. — Aha. Penny pod kołdrą wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej wyschnięty. — A jak ty się czujesz, tato? Lepiej ci? Penny spoglądał przez długą chwilę na popiół w ognisku. — Powinieneś dowiedzieć się prawdy... Nie warto mnie już nawet zastrzelić. — Kiedy skończę robotę — powiedział Jody — pozwolisz, że sprowadzę doktora Wilsona. Penny przyjrzał mu się uważnie. — Przybyłeś tu jakiś odmieniony. Cierpiałeś. Nie jesteś już roczniakiem, Jody... — Słucham, ojcze... — Chcę pogadać z tobą jak mężczyzna z mężczyzną. Myślałeś, że straciłem serce dla ciebie. Ale oto jest rzecz, której musi się dowiedzieć każdy mężczyzna. Być może, sam już do tego doszedłeś. To nie tylko mnie dotyczyło. To nie tylko twój roczniak musiał zginąć. Chłopcze, to życie samo odwróciło się od ciebie, zemściło się na tobie. Jody spojrzał na ojca. Kiwnął głową. — Przekonałeś się, jak się rzeczy mają w świecie dorosłych, widziałeś ludzi podłych i złych. Zaglądałeś w oczy śmierci i jej zasadzkom. Siedziałeś z nią przy jednym stole. Każdy człowiek chciałby mieć życie przyjemne i spokojne. Życie jest piękne, bardzo piękne, chłopcze, ale niespokojne. Bije w człowieka, zwala go z nóg, a człowiek wstaje na nogi i znów pada pod jego ciosem. Ja nigdy nie zaznałem spokoju. Ręce Penny'ego skubały nerwowo fałdy kołdry. 492 — Chciałem przynajmniej tobie zapewnić spokój. Chciałem stworzyć ci życie lepsze, niż miałem sam. Serce boli mężczyznę, gdy widzi swe dziecko w niezgodzie ze światem, wie bowiem, co je czeka, gdyż sam to przeżywał. Chciałem ci oszczędzić tych trosk tak długo, jak tylko się dało. Chciałem, byś się radował swym roczniakiem. Wiedziałem, że był towarzyszem twej samotności. Ale każdy człowiek jest samotny. Więc cóż ma czynić? Cóż ma czynić, gdy życie zwala go z nóg? Przyjąć swój los i robić dalej swoje. — Wstydzę się mojej ucieczki — powiedział Jody. Penny wyprostował się na krześle. — Jesteś już w tym wieku, że masz prawo wyboru. Może powinieneś zostać marynarzem jak 01iver. Są ludzie stworzeni dla lądu i ludzie przeznaczeni dla morza. Ale będę szczęśliwy, jeśli wybierzesz pozostanie tutaj. Będę szczęśliwy, kiedy któregoś dnia zbudujesz porządną studnię, żeby już żadna kobieta w tym domu nie potrzebowała chodzić z praniem na stoki rozpadliny. Chcesz tego? — Tak. — Daj rękę. Penny przymknął oczy. Ogień na kuchni zmienił się w tlący żar. Jody przysypał żar popiołem, by zachować ogień do rana. — A teraz poproszę cię o pomoc, bo chciałem przejść do łóżka — powiedział Penny. — Zdaje się, że twoja matka spędzi noc poza domem. Jody podtrzymał ojca ramieniem. Penny oparł się całym ciężarem na synu. Pokuśtykał do łóżka. Jody przykrył go kołdrą. — Mieć ciebie w domu, to jakby mieć chleb i wodę, chłopcze. Połóż się, odpocznij... Dobranoc... 493 Słowa ojca rozgrzały Jody'ego. — Dobranoc, tato. Przeszedł do swego pokoju i zamknął drzwi. Ściągnął poszarpaną koszulę i spodnie i wsunął się pod ciepłą kołdrę. Łóżko było miękkie i wygodne. Leżał z przyjemnością, odpoczywał, prostował nogi. Trzeba wstać wczesnym ran7 kiem, wydoić krowę, przynieść drew i zabrać się do pracy w polu. Ale Flag nie przyjdzie już na zabawę. Ojciec nie może już dźwigać na swych barkach najcięższych obowiązków. Ale to nie szkodzi. On, Jody, poradzi sobie sam. Zaczął nasłuchiwać, czy nie usłyszy jelonka, jak biega dokoła domu lub porusza się na mchu w rogu izby... Nie, już nigdy go nie usłyszy. Ciekaw był, czy matka przykryła czymś zwłoki Flaga, czy też myszołowy poradziły sobie z jego martwym ciałem. Flag... Jody nie wierzył w to, by mógł kiedyś równie silnie pokochać kogoś, mężczyznę, kobietę lub własne dziecko, tak jak kochał jelonka. Chciał być zawsze sam. Lecz prawdziwy mężczyzna przyjmuje swój los i idzie naprzód. Przed zaśnięciem zawołał: — Flag!... Lecz nie był to jego własny głos. Był to głos chłopca. Gdzieś poza kotliną, za magnolią, pod dębami biegli tuż obok siebie — ów chłopiec i roczniak — i zawsze...