55
Szczegóły |
Tytuł |
55 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
55 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 55 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
55 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Janusz A. Zajdel
Tytu�: Satelita (ze zbioru: "Wy�sze racje")
Wklepane przez: Krzysztofa "eloya" Krzy�aniaka i Ma�gorzat� "Zuzank�" Opali�sk� -----------------------------------------------------------------------------------------------
Wiecz�r by� ciep�y i pogodny. Ksi�yc w pierwszej kwadrze sta� do�� wysoko. - �wietna widoczno��! - ucieszy� si� Jerzy, kieruj�c lunetk� w stron� Ksi�yca. - Tylko... trzeba koniecznie dorobi� tr�jn�g. Wszystko si� trz�sie... - Oprzyj o komin - poradzi�em. Nasza siedemnastokrotna lunetka nie by�a szczytem doskona�o�ci tego rodzaju przyrz�d�w. Sporz�dzona domowym sposobem �redniej klasy soczewek, zadowala�a nas jednak, z braku czego� lepszego... Z kolei ja popatrzy�em w okular. Na linii ksi�ycowego
terminatora rysowa�y si� wyra�nie podkre�lone czarnym cieniem pryszcze pier�cienistych krater�w. Ledwo widoczne dla
nieuzbrojonego oka ciemniejsze obszary "m�rz'' wyst�powa�y ostro na tle rt�ciowej bieli.
Przysiedli�my obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysoko�ci dachu trzeciego pi�tra s�ycha� by�o cisz� wielkiego miasta - t� cisz� dalekich odg�os�w przeje�d�aj�cych tramwaj�w i samochod�w, przyt�umionych d�wi�k�w muzyki, wyp�ywaj�cej z otwartych okien, urywk�w g�o�niejszych rozm�w... W taki wiecz�r, z niebem
wspaniale rozgwie�d�onym nad g�ow�, my�li kr��� zwykle wok� zagadnie� niesko�czono�ci i pustki, wok� pot�gi i znikomo�ci cz�owieka wobec Natury. Cisz� zam�ci� gwar podniesionych g�os�w; to grupa kilkunastolatk�w obsiad�a stoj�c� pod murem s�siedniego domu �awk�. Rozprawiali ha�a�liwie, przekrzykuj�c si� wzajemnie. Na nasz dach dociera�y tylko pojedyncze zdania dialogu, kt�rego ubogie s�ownictwo wspomagane by�o g�sto "grubym s�owem'': - ...To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go kurwa, w mord� i m�wie: O co sie rozchodzi?� ... - Pieprzysz! - zaprotestowa� kto� sceptycznie.
- No nie, jak rany! - broni� si� m�wca. - Mo�esz Zenka spyta�! Popatrzyli�my na siebie z u�miechem politowania nad tymi m�odymi lud�mi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrz� oni w niebo? Czy przeczuwaj� cho�by to wszystko, co dzieje si� wok� nich? Cz�owiek wkr�tce osi�gnie powierzchni� Ksi�yca, poleci dalej... a oni? Pozostan� tam, na dole blisko Ziemi, nie umiej�cy oderwa� si� od niej cho�by my�l�...
- Popatrz! - tr�ci� mnie Jerzy. - Satelita.
Od wschodniego horyzontu sun�a ku zenitowi jasna iskra �wiat�a. Wsta�em i przy�o�y�em do oka lunet�.
- To chyba ,,Echo-2'' - powiedzia�em, unosz�c stopniowo ku g�rze tubus lunetki i przechylaj�c g�ow� do ty�u, by nie straci� go z pola widzenia obiektywu.
Nagle w grupie m�odych ludzi na dole da�o si� s�ysze� poruszenie, a jaki� g�os zawo�a�: - Ch�opaki! Zobaczta!
- Gdzie? Co? - zainteresowali si� inni.
- O, tam, na g�rze!
- O rany! Ale si� przysadzili!
- A tam drugi!
- Teee! Zostawta dla nas!
W g�osach brzmia�o radosne podniecenie, co chwil� wybucha� r��cy �miech. Spojrza�em w d�. W mroku pod murem ja�nia�y plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy... Po chwili dopiero zrozumia�em, o co chodzi: nasza lunetka mia�a kszta�t i rozmiary
przypominaj�ce... butelk�! Ruch, jakim prowadzi�em j� ku g�rze za wznosz�cym si� satelit�, przechylenie g�owy do ty�u i
stercz�cy uko�nie ku g�rze tubus przypomina�y do z�udzenia powszechnie stosowany spos�b opr�niania p�litr�wki... Takie te� skojarzenie nasun�o si� patrz�cym na nas z do�u. Z trudem opanowuj�c skurcze �miechu celebrowa�em dalej sw� czynno��.
M�odzi ludzie na dole kibicowali nami�tnie dw�m pijakom,
wys�czaj�cym na dachu, w �wietle ksi�yca, butelk� alkoholu... Entuzjazm ich narasta� z ka�d� chwil�. Rozleg�y si� gwizdy i okrzyki. Czu�o si�, �e m�odzi ludzie s� ca�ym cia�em i dusz� z nami, �e krtanie ich kurcz� si� i rozpr�aj� w rytmie rozkosznego gulgotu sp�ywaj�cego w prze�yk alkoholu. Byli pe�ni aprobaty i sympatii, zach�caj�c nas i prze�ywaj�c niezwykle widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzek�a ich wida� i zaskoczy�a perwersja, jakiej si� w ich mniemaniu dopuszczamy: �e nie na �awce w parku nie na klatce schodowej ani w bramie - a w�a�nie na dachu! Tego jeszcze �aden z nich nie pr�bowa�! Satelita osi�gn�� tymczasem punkt g�rowania. Opu�ci�em lunetk�, a potem unios�em j� ponownie, kieruj�c na Ksi�yc.
Teraz dopiero na dole spostrze�ono pomy�k�. Rozdzieraj�cy, nabrzmia�y �alem jakim�, wyrzutem i gorycz� g�os dotar� do nas:. - Ch�opaki! Oni lupe majom!
Wrogi szmer przebieg� po grupie ch�opak�w. Poczuli si� oszukani, obrzydliwie i podst�pnie oszukani! W jednej chwili stracili ca�� ku nam sympati� i zainteresowanie, jakby�my w spos�b haniebny nadu�yli ich szczerego zaufania: ,,lupe majom'' a nie
"flaszkie''! Bezczelno�� i zwykle �wi�stwo! - musieli sobie my�le�, odchodz�c.
Jeden tylko w odruchu bezsilnej w�ciek�o�ci i rozpaczy, odwr�ci� si� i przygwo�dzi� nas b�yskotliwym, a jadowitym dowcipem: - Teee! We� te lupe i wsad� se w dupe!
Satelita skry� si� w�a�nie za zachodnim horyzontem.
Warszawa, 1975 r.