Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12417 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
KORPUS
Semper Fi!
Do broni!
Kontratak
Pole bitewne
Rubież
Zwarcie
Za linią frontu
Gobi
W.E.B.
GRIFFIN
TŁUMACZYŁ LESZEK ERENFEICHT
Za linią
frontu
WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI
W A R S Z A W A 1 9 9 9
Tytuł oryginału
Behind the Lines
Original English language edition. Copyright © 1995 by W.E.B. Griffin
All rights reserved induding the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group,
adivision of The Putnam Berkley Group, Inc.
Redaktor
Andrzej Komorowski
Konsultacja
Jerzy Majszczyk
Opracowanie załącznika oraz mapek
Leszek Erenfeicht
Skład i łamanie
Wydawnictwo Adamski i Bieliński,
Andrzej Pytka
For the Polish edition
Copyright © 1999 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Wydanie pierwsze
ISBN 83-87454-36-2
Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Warszawa 1999
e-mail:
[email protected]
ark. wyd. 32; ark. druk. 27,5
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A.
w Krakowie, ul. Wadowicka 8
Cykl KORPUS dedykuję
podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III
z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty
morskiej USA,
urodzonemu 3 stycznia 1945 roku w Denver,
Kolorado,
poległemu w południowowietnamskiej prowincji
Quang Nam, 27 lutego 1969 roku,
a także
majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III
ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego
22. pułku piechoty morskiej,
urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku,
poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku.
SEMPER FI!*
* Zamerykanizowana forma dewizy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych,
od łacińskiego semper fidelis - zawsze wierni [przyp. red.].
Do Czytelników
Najbardziej znanymi żołnierzami amerykańskiej piechoty morskiej, którzy
odznaczyli się w służbie OSS za liniami wroga, byli major Peter Ortiz
(dwukrotnie odznaczony Krzyżem Marynarki, kawaler francuskiej Legii Ho-
norowej i Orderu Imperium Brytyjskiego za męstwo w walce), plutonowy
Jack Risler, plutonowy Fred Brunner, starszy sierżant Robert LaSalle, kapitan
Sterling Hayden (później słynny aktor filmowy) i kapitan Peter Devries
(znany pisarz).
Ale oprócz nich byli i inni...
W.E.B Griffin
I
Dowództwo Sił Armii Stanów 1
Zjednoczonych na Luzon,
Półwysep Bataan, Luzon, Filipiny
7 kwietnia 1942 roku, 9.15
Półciężarówka Forda skręciła z drogi z Mariveles do Cabcaben i wjechała na
teren „Małego Baguio*", jak wszyscy nazywali rejon, w którym rozmieściło
się dowództwo. Znajdowały się tam baraki, mieszczące magazyny uzbrojenia
i saperski, Szpital Ogólny Nr 1 i liczne biura dowództwa Sił Armii Stanów
Zjednoczonych na Luzon.
Półciężarówka pamiętała lepsze czasy. Jej błotniki były zdeformowane,
przednia szyba spękana, a w wielu miejscach spod byle jak nałożonej warstwy
oliwkowej farby wychodziła karmazynowa czerwień, będąca firmowym kolorem
jej poprzedniego właściciela, oddziału Coca-Coli w Manili. Na pace półciężarówki
leżała stalowa koszarowa skrzynka-kuferek, składane drewniane łóżko polowe,
powycierana skórzana walizka i sześć dwudziestolitrowych kanistrów z ben-
zyną. Kierowca zajechał pod barak zdobny w tablicę informującą, że właśnie
tam urzęduje generał dowodzący Siłami Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon.
Kierowca, wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, wysiadł z kabiny i ru-
szył do wejścia. Miał na sobie wymiętą, przepoconą oficerską koszulę mundu-
rową, takież spodnie, wysokie sznurowane buty i parciany pas, z którego
zwisała kabura z pistoletem. W pół drogi stanął i wrócił do samochodu, jakby
sobie nagle o czymś przypomniał. Sięgnął do wnętrza kabiny przez okno
i wziął z siedzenia leżącą tam furażerkę. Połyskiwało na niej złote słoneczko**
majora. Na kołnierzu koszuli nie było żadnych oznak. Major nasadził furażerkę
i potarł rudą szczecinę porastającą policzki.
Powinienem się ogolić. A, do cholery z tym!
Wszedł do kwatery generała, mieszczącej się w tropikalnym baraku bez
ścian i bez słowa ruszył przez ciąg pomieszczeń, obok kolejnych biurek,
kierując się na zaplecze budynku. Po chwili dotarł do biurka innego majora,
mniej więcej równego mu wiekiem. Na brzegu rozchwianego mebla stała
pracowicie rzeźbiona drewniana tabliczka z nazwiskiem, pamiątka dużo
lepszych czasów. Na jej przedniej powierzchni wyrzeźbione były skrzyżo-
wane karabiny, oznaka piechoty Armii Stanów Zjednoczonych i nazwisko -
Marshall Hurt.
Po chwili zajmujący biurko oficer zauważył, że ma interesanta i podniósł
wzrok znad blatu.
* Baguio - miasto na północnym wschodzie wyspy Luzon, ośrodek wydobycia złota i letnia siedziba władz
administracyjnych Filipin [przyp. Tłum.].
** Patrz załącznik z oznakami stopni na końcu książki [przyp. tłum.].
- Fertig - odezwał się major Hurt. - Czym mogę panu służyć?
- Zostałem wezwany - odparł major Fertig.
- A prawda, byłbym zapomniał.
Obaj nie przepadali za sobą. Hurt był zawodowcem, Fertig rezerwistą.
Rok wcześniej Hurt był kapitanem na głodowej pensji, a Fertig - człowiekiem
sukcesu, bogatym inżynierem.
Hurt wstał zza biurka i wszedł jeszcze dalej w głąb budynku. Po chwili
wrócił stamtąd.
- Generał oczekuje pana - powiedział, wskazując otwarte drzwi.
Fertig kiwnął głową, podszedł do drzwi i stanął na progu, czekając, aż
generał dywizji Edward P. King, dowódca Sił Armii Stanów Zjednoczonych
na Luzon, zwróci na niego uwagę. King, krępy pięćdziesięcioośmioletni
artylerzysta z Atlanty, słynący z nienagannie utrzymanych, sumiastych wą-
sów, stał tyłem do drzwi, przed wielką mapą półwyspu Bataan, naklejoną
na arkusz sklejki.
Fertig podziwiał generała Kinga. Znali się osobiście jeszcze sprzed wojny
i to właśnie King stał za powołaniem Fertiga do wojska od razu w stopniu
kapitana saperów. W tej chwili żal mu było generała. Nie znał się może na
wojsku najlepiej, ale rozumiał, że zawodowemu oficerowi nie może się
przydarzyć nic gorszego niż kapitulacja.
Mapa, którą studiował King, była niezbitym dowodem nie tylko przegranej
jego wojsk, ale i tego, że ta przegrana wkrótce musi się przeistoczyć
w totalną klęskę. Niczego nie zmieniał fakt, że zwycięzcy byli znakomicie
wyszkoleni i zaopatrzeni, mieli doświadczenie bojowe i pięciokrotną prze-
wagę liczebną, podczas gdy on dowodził głodującą gromadą oberwańców,
rozbitków z filipińsko-amerykańskiej armii. Liczyło się to, że przegra i to
już bardzo niedługo.
Fertig stał w drzwiach prawie minutę, zanim generał odwrócił się wresz-
cie od złowróżbnej mapy. Zauważył stojącego w drzwiach majora i gestem
zaprosił go do środka.
- Wejdź, Wendell.
- Panie generale...
- Widziałeś tę mapę?
Fertig kiwnął głową.
- Obawiam się, że już długo nie pociągniemy - powiedział King, muskając
wąsy. - Wiesz, w jaki sposób określamy dziś „żołnierza zdolnego do walki",
Wendell?
Fertig pokręcił głową.
- To taki, który jest w stanie przenieść karabin sto metrów bez odpo-
czynku i po przejściu tych stu metrów jeszcze podnieść go i strzelić. Nawet
przy takich kryteriach nasze oddziały liczą według stanu na dzień wczo-
rajszy zaledwie piętnaście procent zdolnych do walki. Dziś oczekuje się
dalszego pogorszenia.
Fertig nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, więc tylko milcząco kiwnął
głową.
- Posłałem po ciebie z kilku powodów - ciągnął generał. - Po pierwsze,
chciałem usłyszeć z twoich ust, że jesteś gotów do zniszczenia naszego
ciężkiego uzbrojenia i innych nadmiernych zapasów.
- Wszystko gotowe do wysadzenia, panie generale. Ponieważ ludzi i ma-
teriału miałem aż nadto, wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Każde
miejsce detonacji zostało podwójnie okablowane i wysadzenia można do-
konać z dwóch całkowicie niezależnych miejsc.
King skinął głową.
- Dziękuję. Dobra robota. Przyszedł do mnie dziś rano pewien młody
podporucznik i zaproponował prosty sposób niszczenia dział artyleryjskich,
na który autorzy regulaminów jakoś nie wpadli. Wystarczy załadować działo,
napchać do lufy worków z ładunkami miotającymi i potem odpalić.
- Zdaje się, że autorzy regulaminów nie zajmowali się zbytnio sposobami
niszczenia naszych własnych dział, panie generale - odparł Fertig. - Ja też
na to wpadłem, z tym, że myślałem raczej o workach z piaskiem. Nie byłem
pewien, czy to zadziała w przypadku armaty, ale z własnego bolesnego
doświadczenia mogę panu powiedzieć, panie generale, co zostaje ze śruto-
wego Browninga Diana, kiedy się spróbuje przepchnąć czterdzieści gramów
śrutu Nr 6 przez zatkaną błotem lufę.
King uśmiechnął się. Kolejne wspomnienie z lepszych czasów... Bażanty,
podrywające się ze ściętego mrozem ścierniska.
- I po drugie, zastanawiałem się, co z tobą począć.
- Jak to, co ze mną począć, panie generale?
- Wysadziłeś już, albo przygotowałeś do wysadzenia, wszystko, co tu
było do wysadzenia. Pomyślałem, że może generał Sharp mógłby teraz
skorzystać z twoich talentów.
Generał brygady William F. Sharp dowodził Siłami Armii Stanów Zjedno-
czonych na Mindanao, ostatnim większym zgrupowaniem wojsk amerykań-
skich na Filipinach. Z tego, co dochodziło do Fertiga, Sharp nie był atako-
wany tak mocno, jak oni na Bataanie i jego sytuacja była znacznie lepsza.
Mimo to, jeżeli nadal nie przyjdzie odsiecz, jego wojska są tak samo skazane
na zagładę, jak oddziały Kinga. Na razie jednak ta klęska trochę się odwlecze,
może nawet o jakieś dwa miesiące - a przez dwa miesiące wiele się może
zdarzyć.
- Tak jest, panie generale.
- Chciałbyś się przenieść do niego?
- Tak jest, panie generale. Oczywiście, sir.
- Skoro tak, to mamy tu jeszcze jakieś małe stateczki, którymi czasem
próbujemy się tam dostać. Jeden z nich odpływa dziś wieczorem. Kazałem
Hurtowi zarezerwować na nim miejsce dla ciebie.
- Tak jest, panie generale.
- Być może uda ci się wydostać z Mindanao do Australii, Wendell. Bóg
mi świadkiem, że zamknięcie cię razem z nami w obozie jenieckim do
końca wojny byłoby niewybaczalnym marnotrawstwem twojego talentu.
- Panie generale, ale może byłbym jeszcze do czegoś tutaj przydatny...
-
- Tu już nic nie możesz pomóc, Wendell. Jestem pewien, że generał
Sharp bardzo się ucieszy z twojego przybycia. Przekaż mu, proszę, moje
najserdeczniejsze pozdrowienia, kiedy się z nim spotkasz.
- Tak jest, panie generale.
- To wszystko, Wendell. - Generał King podał mu dłoń. - Oddałeś nam
tu wspaniałe usługi. Dziękuję. Do zobaczenia po wojnie.
- Służba pod pana rozkazami była dla mnie zaszczytem, panie generale
- odparł Fertig i zasalutował. King odwzajemnił salut.
Fertig wykonał nienagannie w tył zwrot, chyba najlepszy w całej swojej
pięciomiesięcznej karierze wojskowej i pomaszerował w kierunku drzwi. Coś
ściskało go za gardło. Czuł się, jakby zaraz miał się rozpłakać.
- Czekaj! - zawołał za nim King. Fertig zatrzymał się i obejrzał.
- Mówiłem, że miałem do ciebie kilka spraw. Przypomniałem sobie
jeszcze coś.
- Słucham, panie generale.
King przywołał go gestem.
- Kiedyś zawołano by do tego fotografa, obok stałaby twoja dumnie
uśmiechnięta żona, a potem wszyscy poszlibyśmy do klubu oficerskiego pić
na twój koszt - uśmiechnął się generał. - No cóż, wyszło tak, że nie mamy
tu już ani fotografa, ani, dzięki Bogu, żon, ani nawet klubu. Mimo to, niech
pan przyjmie moje najszczersze gratulacje z okazji awansu, panie pułkow-
niku.
Wendell Fertig wziął z rąk generała srebrne słoneczka i popatrzył na nie
w milczeniu przez chwilę.
- Jasna cholera, panie generale - mruknął wreszcie.
- Zasłużyłeś na nie już dawno, Wendell - powiedział generał King, ściskając
jego dłoń. - A oblejemy to, kiedy przyjdą lepsze czasy.
- Nie mogę się już tego doczekać, panie generale.
King położył rękę na ramieniu Fertiga i lekko je uścisnął. Uśmiechnął się
i odwrócił do swojej mapy.
Fertig wyszedł z gabinetu i wrócił do biurka majora Hurta.
- Niech pan mi opowie o moim statku, panie majorze.
- To mały kabotażowiec. Proszę być na nabrzeżu w Mariveles o wpół
do szóstej. Będą tam już pana oczekiwać.
- Dostanę jakieś papiery, czy...
- Podróżuje pan na podstawie ustnego rozkazu przełożonego. Zostaje
pan czasowo odkomenderowany z Luzon na Mindanao. Nie mamy prawa
nikogo przenosić na stałe.
- Rozumiem.
- Będziemy potrzebowali pańskiego samochodu. Ma pan prawo zabrać
ze sobą jedną sztukę bagażu.
- Mam walizkę i kufer.
- Więc może pan zabrać jedno albo drugie. Nic na to nie poradzę.
- Dobra. Zostawię panu kufer na przechowanie.
Hurt uśmiechnął się.
- Kocham optymistów - powiedział. - Na pokładzie naprawdę nie będzie
miejsca na więcej bagażu.
- W takim razie, jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko, zawiozę go
do jednego ze składów amunicji do wysadzenia. Oczywiście, potem odpro-
wadzę z powrotem samochód. Mam tam kilka osobistych rzeczy, które wolę
wysadzić w powietrze, niż oddać jakiemuś Niponsynowi.
- Mogę panu coś poradzić?
- Oczywiście.
- Panie pułkowniku, pułkownicy, nawet rezerwiści, nie muszą o nic
prosić majorów.
- Postaram się o tym pamiętać - odparł Fertig, podając rękę majorowi
Hurtowi. - Cześć, Hurt. Uważaj na siebie.
- Ty na siebie też, Fertig. Naprawdę uważam, że zasłużyłeś na te srebrne
słoneczka.
- Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, pomyślałbym, że spoży-
wałeś alkohol na służbie.
- Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, to byłbym spożył - odparł
z uśmiechem major Hurt. - Powodzenia, pułkowniku.
- Do zobaczenia po wojnie, majorze.
-
II
Dowództwo 4. pułku piechoty morskiej, 1
Tunel Malinta, forteca Corregidor,
Zatoka Manilska, Filipiny
9 kwietnia 1942 roku, 9.15
Umysł majora piechoty morskiej Stephena J. Paulsona, wątłego trzydzie-
stodwuletniego oficera rodem z Chicago, pełniącego obowiązki szefa działu
personalnego dowództwa (S-l) 4. pułku, zaprzątały myśli - w większości
niewesołe a wręcz ponure - co do przyszłości zarówno własnej, jak i porucz-
nika Jamesa B. Westona.
Paulson był oficerem piechoty morskiej od jedenastu lat, z tego pilotem
piechoty morskiej od ośmiu. Zanim trafił do Pensacola na szkolenie lotnicze,
dwa lata dowodził plutonem piechoty. Kiedy więc sprawa się rypnie - jak
myślał o japońskim desancie na Corregidor - być może będzie z niego choć
tyle pożytku, co z każdego oficera piechoty morskiej. Może nie zastępcy
dowódcy batalionu, na co wskazywałyby złote słoneczka na kołnierzu
koszuli, ani nawet nie kapitana, dowodzącego kompanią, ale pamiętał jeszcze
dość o dowodzeniu plutonem w polu, żeby nie jeść chleba za darmo, kiedy
żółtki wylądują. Nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swoim młodszym
koledze, poruczniku Westonie. Nie był to, broń Boże, zarzut - po prostu
stwierdzał fakt. Droga Westona do srebrnej belki wiodła przez Uniwersytet
Iowa, potem przez podchorążówkę Korpusu w Quantico, którą Paulson
uważał za coś w rodzaju unitarki dla oficerów, a potem od razu trafił do
szkoły lotniczej w Pensacola. Był lotnikiem, naprawdę bardzo dobrym pilo-
tem, ale nie miał pojęcia o dowodzeniu plutonem piechoty.
Niewiele to zresztą zmieniało w ogólnym położeniu 4. pułku. Miał on tak
znaczną nadwyżkę doskonale wyszkolonych poruczników i kapitanów piechoty
w stosunku do liczby pozostałych przy życiu szeregowych, że zapewne nigdy
nie byłby zmuszony korzystać z ich obu umiejętności. Na tę nadwyżkę składali
się zarówno oficerowie pułku, którzy przyjechali razem z nim z Szanghaju,
jak i oficerowie piechoty morskiej, którzy, podobnie jak Paulson i Weston,
przyłączyli się do niego, kiedy ich własne jednostki przestawały istnieć.
Paulson, który przed wojną pełnił obowiązki przedstawiciela lotnictwa przy
dowódcy koszar piechoty morskiej bazy Marynarki w Cavite, miał pod swoimi
rozkazami sierżanta i starszego szeregowego. Żaden z nich trzech właściwie
nie miał nic do roboty, poza momentami, gdy do portu zawijał lotniskowiec
z dywizjonem lotnictwa piechoty morskiej na pokładzie. Wtedy, dla odmiany,
mieli przez kilka dni istne urwanie głowy. Wyrywali z zaciśniętych szponów
oficerów zaopatrzeniowych Marynarki niezbędne części zamienne i inne za-
opatrzenie, załatwiali hospitalizację rannych i chorych z pokładu, no i oczy-
wiście, wyciągali z aresztu marines, którzy wpadli w ręce żandarmerii Mary-
narki. Poza tymi dość rzadkimi okresami miał naprawdę mnóstwo wolnego
czasu, który spędzał, usiłując wymyślić jakiś przekonywujące uzasadnienie do
wniosku o przywrócenie w skład personelu latającego. To była trochę śliska
ścieżka i wymagała sporo zastanowienia, zanim się człowiek zdecydował na
postawienie na niej pierwszego kroku. Oficer piechoty morskiej z założenia
powinien iść tam, gdzie go wysyłają i robić, co mu każą, a nie skarżyć się na
przydział i próbować się z niego wykręcić.
Normalnie Paulson nie próbowałby żadnych sztuczek, żeby wyrwać się
z Cavite. Przydział był na trzy lata i po nich zapewne mógłby wrócić do
któregoś z dywizjonów. Paulson wierzył jednak w to, że wojna wybuchnie i to
już niedługo - na pewno nie będzie czekała, aż jemu skończy się przydział
za biurkiem. A skoro tak, to nie ma czasu i trzeba się jakoś wykręcić, bo
potem już się nie wyrwie zza pieprzonego mebla. Ale to szło jak po grudzie.
Doszło w końcu do tego, że jakiś odbywający inspekcję pułkownik
wezwał go do siebie, dyskretnie zwracając mu uwagę na to, że widać Korpus
potrzebuje mieć kogoś na lądzie w Cavite i padło na niego. A skoro tak,
to jemu, jako oficerowi piechoty morskiej, nie przystoi próbować się
wykręcać z przydziału, który mu się nie spodobał.
Z Westonem sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Jim dwa pierwsze
lata przesłużył w dywizjonie myśliwskim, latającym na Brewsterach F2A*,
po których skierowano go, nie pytając o zdanie, na kurs dla pilotów
samolotów wielosilnikowych. Po przeszkoleniu trafił na pół roku do dywi-
zjonu Marynarki, latającego na dwusilnikowych łodziach latających PBY-5A**.
Służba pod okiem doświadczonych lotników Marynarki miała mu pozwolić
nabrać umiejętności, które potem mógłby przekazywać innym, jako instruk-
tor pilotażu samolotów wielosilnikowych w Korpusie. To oznaczało, że ktoś
uznał go za pilota lepszego od innych, którego umiejętności i odpowiedzial-
ność wykazane w toku służby w dywizjonie myśliwskim predestynowały do
objęcia obowiązków instruktora. Weston odebrał to zupełnie inaczej - widać
nie sprawdził się jako myśliwiec, skoro go przesadzili na dryndę.
W połowie jego sześciomiesięcznego przydziału do Marynarki, Japończy-
cy zbombardowali Pearl Harbor. Większość maszyn dywizjonu Westona
została zniszczona na ziemi, ale akurat jego samolot ocalał i jako drugi
pilot poleciał nim w locie łącznikowym do Cavite. Filipiny też były bom-
bardowane i także tu większość Catalin Marynarki uległa zniszczeniu. Jedną
z nich dowodził komandor podporucznik Marynarki z Pearl, który uznał,
że jego powrót do bazy będzie większym wkładem w wysiłek wojenny
narodu, niż powrót byle porucznika piechoty morskiej na czasowym przy-
dziale. Kiedy więc PBY wystartowała ponownie do Pearl, Weston oglądał to
z ziemi, jako część długiej kolejki „personelu oczekującego na transport".
* Brewster F2A Buffallo - pokładowy samolot myśliwski lotnictwa Marynarki, jednosilnikowy średniopłat [przyp.
tłum.].
** Consolidated PBY-5 Catalina - dwusilnikowy górnopłat, łódź latająca patrolowa i ZOP, produkowany także
w wersji amfibijnej, umożliwiającej operowanie z baz lądowych (PBY-5A) [przyp. tłum.].
Od tej pory nie zasiadł już za sterami żadnego samolotu. Na Filipinach
w ogóle nie pozostało ich zbyt dużo. Skoro więc stało się jasne, że szansę
na przydział w lotnictwie albo ewakuację do Pearl równają się zeru, Westona
przydzielono do innego uziemionego lotnika piechoty morskiej, majora
Paulsona.
Kiedy zaś wysadzano Cavite, by urządzenia bazy nie wpadły w ręce
Japończyków, wszystkich pozostałych marines przydzielono do 4. pułku.
Paulsona mianowano pełniącym obowiązki szefa sekcji personalnej, na
miejsce majora, który pełnił tę funkcję w Chinach, a którego doświadczenie
wojskowe można było lepiej wykorzystać. Weston został jego zastępcą.
W opinii Paulsona, nie miał już zbyt dużo do roboty poza czekaniem
na wkroczenie Japończyków na wyspę. Kiedy do tego dojdzie, zabierze ze
stojaka karabin i wyjmie zawleczki z przygotowanych na tę okazję granatów
fosforowych M15 WP, puszczając z dymem akta, by nie dostały się w ręce
wroga. A potem pójdzie walczyć do końca jako dowódca plutonu - pewnie
jeden ze starszych wiekiem i stopniem na wyspie.
Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Wyjście, przed którym major
Paulson by się wzbraniał, ale z którego w jego opinii powinien skorzystać
porucznik Weston.
Jeszcze przed wojną Paulson miał okazję poznać kilku oficerów lotnictwa
Armii. Po wybuchu wojny jeden z nich, też major, i podobnie jak oni
uziemiony z braku samolotów, odszukał Paulsona tuż przed ewakuacją
Cavite. Powiedział, że w jego odczuciu walka o Filipiny nie ma już szans
powodzenia, a on się do niewoli nie wybiera, z związku z czym daje nogę
i ma się zamiar ukryć w górach. Stamtąd będzie mógł spróbować wiać dalej,
do Australii, albo rozpocząć walkę partyzancką.
- Idziesz ze mną, Steve? - zapytał.
Paulson długo się namyślał, zanim odrzucił tę ofertę. Po pierwsze, to by
była dezercja, a co najmniej samowolne oddalenie. Jakoś nie mógł się na
to zdecydować. Samo słowo dezercja stawało mu okoniem w gardle i spra-
wiało, że czułby się winny porzucenia szeregowych na łaskę wroga w chwili,
kiedy go najbardziej potrzebowali, choćby jako dowódcy plutonu, jeśli nie
lotnika. Poza tym, mimo że sam się jeszcze nie chciał do tego przed sobą
przyznać, z jego zdrowiem było nienajlepiej. Dostał biegunki, z którą wią-
zały się narastające z każdym dniem bóle. Zęby miał rozchwiane, kilka już
wypadło. Wiedział, że nie przeżyłby długo w takim stanie, biegając po lesie
i górach w piekielnym zaduchu i upale dżungli dziesięć stopni na północ
od równika. W takim stanie byłby tylko ciężarem dla tych, którym by
towarzyszył.
Z Westonem była zupełnie inna sprawa. Paulson był pewien, że starałby się
ze wszystkich sił, ale młody pilot nie miał pojęcia o dowodzeniu w polu
drużyną, a co dopiero plutonem. W walce mógłby być nawet ciężarem dla
swoich podkomendnych. Ale z drugiej strony, gdyby się w jakiś sposób
wydostał z Filipin, Korpus mógłby mieć z niego duży pożytek. Jeżeli przed
wojną brakowało pilotów na tyle, że trzeba ich było szukać wśród podoficerów,
to co dopiero teraz, gdy wybuchła wojna. A nawet gdyby się nie wydostał, był
młody i, jak na otaczające ich warunki, całkiem zdrowy. Mógłby być z niego
doskonały partyzant, a poza tym był inżynierem elektrykiem, co oznaczało,
że znał się na radiostacjach. Każdy oddział partyzancki potrzebował łączności
radiowej.
Ostateczny wynik tych rozważań sam się nasuwał. Gdyby Weston pozo-
stał na Corregidorze, czekałaby go śmierć lub niewola. W ostatecznej walce
o wyspę byłby bardziej obciążeniem niż pomocą. Gdyby zdezerterował
i spróbował dostać się do Australii, pewnie też by zginął. Ale gdyby jednak
przeżył, może udałoby mu się uniknąć niewoli. Gdyby udało mu się uniknąć
niewoli, mógłby wnieść swój wkład w tę wojnę. Jako lotnik w Australii, czy
partyzant gdzieś na Filipinach - ale na pewno pożytek byłby z niego większy
niż tu. Na Skale alternatywne rozwiązania dylematu „śmierć czy niewola",
przed którym stali wszyscy, były przedmiotem wielu poważnych, choć
potajemnych rozmów pomiędzy oficerami. Na razie jednak, o ile major
wiedział, Weston nigdy tego tematu jeszcze nie poruszał. Myślał już o tym
i obawia się, że mu zabronię, zastanawiał się Paulson, czy uważa, że jego
obowiązki są jasno określone i wymagają, by tu zginął lub poszedł do
niewoli? Czy może nie chce, żebym wiedział, że mu w ogóle coś takiego
mogło przyjść do głowy?
Paulson raz jeszcze pomyślał o swoim koledze z lotnictwa Armii, który po
ich rozmowie pewnego dnia po prostu zniknął bez śladu, i podjął decyzję.
Sam poruszył ten temat w rozmowie z Westonem, bezpośrednio i z naciskiem
na to, że powinien wiać. Rozważyli alternatywę ich dalszego losu na wyspie
i Paulson postawił ucieczkę jako jedną z równorzędnych możliwości. Kiedy
Weston ją odrzucił, Paulson zmienił ton i tym razem jego sugestia nabrała
raczej cech rozkazu, niż propozycji. Dopiero wtedy Weston ją zaakceptował.
Ciekawe, czy to dlatego, że jest dobrym marine, a rozkaz to rozkaz,
nawet jeśli nakazuje coś, przed czym się człowiek wzbrania? Czy może
sam doszedł do tego wniosku i planował dezercję? Może początkowo wziął
moją rozmowę z nim za próbę, bo ja wiem, prowokacji, a potem przekonał
się, co miałem naprawdę na myśli i mój rozkaz ułatwił mu podjęcie decyzji?
Okazało się jednak, że w ciągu tych kilku dni, kiedy krążyli wokół tematu
ucieczki, zamiast od razu postawić sprawę jasno, sytuacja bardzo się
skomplikowała i coraz trudniej było się wydostać ze Skały. Jedyną drogą
była szeroka na dwie mile morskie cieśnina pomiędzy wyspą Corregidor
a półwyspem Bataan. Można ją było przepłynąć tylko jakąś jednostką
pływającą, z uwagi na rekiny. Łodzi ubywało z każdym dniem, częściowo
z powodu działań nieprzyjaciela, a częściowo, jak podejrzewał Paulson,
dlatego, że nie tylko on jeden wpadł na pomysł, że może istnieć bardziej
atrakcyjna alternatywa niż śmierć czy niewola. Zresztą było na to coraz
więcej bezpośrednich dowodów. Pewnego dnia na wszystkich łodziach
wyruszających z wyspy pojawiły się uzbrojone straże, mające zapewnić ich
powrót z rejsu na półwysep. Przepustka na półwysep wymagała teraz
podpisu co najmniej pułkownika. Rozwiązanie tego problemu było dla
Paulsona sprawą raczej etyki, niż trudności praktycznych. Jako gryzipiórek
pułku rutynowo podpisywał nazwiskiem pułkownika wszelkie dokumenty,
w tym przepustki z wyspy. Czasem dopisywał z. up. S.P., mjr", czasem nie.
Jeden podpis więcej bez dopisku i było po kłopocie.
To znaczy, po kłopocie dla Westona. Nikt nie mógł się przyczepić do jego
przepustki na Bataan po części zamienne, ale dla majora to wymagało
pokonania kolejnej bariery - rozmyślnego popełnienia przestępstwa „poświad-
czenia nieprawdy w dokumencie urzędowym".
O dziewiątej wysłał łącznika po Westona. Jim i sześciu innych oficerów
Armii od trzech dni sporządzało w trzech egzemplarzach listę numerów
seryjnych wszystkich banknotów o nominałach 1, 2, 5, 10, 20, 50 i 100
dolarów, którymi rozporządzali płatnicy jednostek Armii, Korpusu i Mary-
narki na wyspie. Kiedy skończą, pieniądze zostaną spalone, żeby nie wpadły
w ręce wroga, a listy spróbuje się jakoś ewakuować z Filipin.
Paulson uśmiechnął się gorzko. Brakuje jedzenia, nie ma leków, gorzały
tyle, co kot napłakał, ale za to forsy mieli jak lodu.
- Wzywał mnie pan, panie majorze? - zapytał porucznik Weston.
Paulson spojrzał młodemu, chorobliwie blademu oficerowi prosto w oczy.
- Zdecydowałem, że powinniśmy, że pan powinien, panie poruczniku,
jeszcze raz spróbować znaleźć części zamienne do naszego agregatu
prądotwórczego - orzekł major.
- Tak jest, panie majorze - odparł Weston, usiłując, nie do końca
z powodzeniem, zachować kamienną twarz.
- Proszę, oto pańska przepustka - dodał major, podając mu sporządzony
przez siebie dokument.
- Tak jest, panie majorze.
- A to fundusze na zakup części. Proszę tu podpisać.
- Tak jest, panie majorze.
Oczy Westona rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy wziął do ręki kopertę.
Był to gruby plik nowiuteńkich pięćdziesięcio- i studolarowych banknotów,
suma znacznie przewyższająca cenę zakupu nie tylko części, ale całych
generatorów.
- Pięć tysięcy - uśmiechnął się major i wyjaśnił. - Na Pacyfiku szaleje
galopująca inflacja.
- Tak jest, panie majorze - powtórzył raz jeszcze Weston i pochylił się,
kwitując w dokumencie leżącym na biurku pobraną sumę pieniędzy.
- Na brzegu proszę znaleźć jakiś park samochodowy. Pańskie rozkazy
upoważniają pana do pobrania tam pojazdu. To będzie oczywiście zależało
od sytuacji, ale ma pan do tego prawo.
- Tak jest, panie majorze.
- Załatwiłem panu tłumacza. Według akt mówi płynnie po hiszpańsku.
Znajdzie go pan w punkcie dowodzenia kompanii sztabowej dowództwa pułku.
- Tak jest, panie majorze.
Nad decyzją wysłania wraz z Westonem tłumacza też dogłębnie się
zastanawiał. Z jednej strony, zmniejszało to ryzyko podejrzeń co do zadania
przydzielonego porucznikowi Westonowi. Z drugiej jednak strony, nie było
wiadomo, jak tłumacz, plutonowy - stary wiarus, który trafił z pułkiem na
Filipiny z Szanghaju - zareaguje na wiadomość, że Weston nie ma zamiaru
wracać. W końcu jednak zdecydował się wysłać plutonowego z poruczni-
kiem. Weston może dać sobie z nim radę. Jeżeli tak, to plutonowy, ze swoją
znajomością hiszpańskiego i doświadczeniem, może być bardzo pomocny
w dalszej drodze.
- Aha, i proszę to zabrać ze sobą - powiedział major Paulson, sięgając
za biurko i wyciągając stamtąd pistolet maszynowy Thompsona i dwa
zapasowe magazynki pudełkowe. - Nigdy nie wiadomo, co się kiedy może
przydać.
- Tak jest, panie majorze. Dziękuję, panie majorze. - Zarzucił Thompsona
na ramię i wetknął po jednym zapasowym magazynku do bocznych kieszeni
spodni.
- Tylko niech pan sobie tym krzywdy nie zrobi, panie Weston - powie-
dział major, ponownie spoglądając mu w oczy. - Innymi słowy, niech pan
na siebie uważa.
- Tak jest, panie majorze.
- Proszę już iść, panie poruczniku.
Weston milczał przez dłuższą chwilę, patrząc na majora, wreszcie po prawie
minucie, zasalutował. Paulson odwzajemnił salut, mimo że był bez nakrycia
głowy i pod dachem. Po tych wszystkich przestępstwach, jakich się dotąd
dopuścił, to drobne przekroczenie regulaminu straciło znaczenie. Opuścił rękę
i wyciągnął ją do Westona.
- Powodzenia, Jim.
- Powodzenia, panie majorze. - Weston uścisnął dłoń majora i stanął na
baczność. - Czy mogę się odmeldować, panie majorze?
Paulson kiwnął głową.
Weston zakręcił się na pięcie i ruszył w głąb korytarza, prowadzącego
do głównego tunelu. Paulson siedział za biurkiem i patrzył za nim, aż
porucznik doszedł do zakrętu korytarza i zniknął mu z oczu, po czym
wrócił do papierów, które zaścielały blat biurka.
Lotnisko Kindley, 2
forteca Corregidor,
Zatoka Manilska, Filipiny
9 kwietnia 1942 roku, 9.15
Plutonowy Percy Lewis Everly spędził większą część poranka na bardzo
poważnych rozważaniach nad dezercją.
Everly, który miał lat dwadzieścia sześć, mierzył metr osiemdziesiąt
wzrostu przy siedemdziesięciu dwóch kilogramach wagi i odznaczał się
ostrymi rysami twarzy, dowodził sekcją karabinów maszynowych dowództwa
kompanii sztabowej 4. pułku. Jego dwie maszynki, chłodzone powietrzem
Browningi wz. 1919 kalibru 7,62 mm, ustawione były na pozycjach, z któ-
rych pokrywały ogniem krzyżowym Kindley, kwadratowe pole wzlotów na
wycelowanym w morze krańcu Corregidoru. Kindley nazywano lotniskiem,
ale powstawało w czasach, kiedy samoloty były zaledwie podobnymi do
latawców zabawkami - wytyczano je z myślą o balonach. Everly wiedział
to z mapy, ale mapa nie mówiła ani słowa na temat tego, jakie balony stąd
wzlatywały: zaporowe, broniące wyspy przed atakami samolotów, które
w międzyczasie dojrzały, czy obserwacyjne, z których można było obser-
wować odległy o dwie mile morskie półwysep Bataan.
Zresztą, niezależnie od tego, jakim balonom służyło ostatnio Kindley,
kiedy Everly tu dotarł, po żadnych balonach nie było już ani śladu. Raz
tylko, zapoznając się z terenem, napotkał gdzieś w krzakach zardzewiałe
resztki czegoś, co wyglądało jak wyciągarka do ściągania balonu na ziemię.
Wstał, poprawił poobtłukiwany płaski hełm i parciany pas z pistoletem,
po czym obciągnął swój sprany mundur khaki. Kiedyś dopasowany, wisiał
teraz na nim jak na kołku. Nigdy nie ważył zbyt dużo, w najlepszych
czasach nie przekraczał 80 kilogramów. Ktoś kiedyś powiedział, że jest
płaski jak decha i to przezwisko do niego przylgnęło. Decha, czy nie, racje
zmniejszone o połowę i jego odchudziły trochę bardziej, niżby sobie życzył.
Karabiny ustawione były na pozycjach zbudowanych z worków z piaskiem,
wypełnionych nim dwudziestolitrowych blaszanek po benzynie i kantówki
z rozebranych szop oraz garaży. Mogło ich to do pewnego stopnia zabezpie-
czyć przed pociskami broni ręcznej i odłamkami granatów ręcznych, ale pociski
moździerzy, nie mówiąc już o prawdziwej artylerii, starłyby je z powierzchni
ziemi.
Zadzwonił telefon polowy w skórzanej torbie na stole. Everly wyciągnął
słuchawkę i wcisnął motylkowy przełącznik.
- Szesnaście, słucham.
- Everly? - To był głos kancelisty kompanijnego.
- No.
- Szef cię wzywa. Zaraz.
- Już idę - odparł i wsadził słuchawkę z powrotem do torby.
Wiedział, po co mógłby go szukać sierżant-szef kompanii sztabowej.
Mówił po hiszpańsku, więc kiedy jakiś oficer płynął na Bataan, zwykle
wysyłano go jako tłumacza.
Pochylił głowę, żeby nie uderzyć w którąś z belek i przeszedł przez bunkier.
Pod przeciwległą ścianą, na pryczy skleconej z kantówki i drutu telefonicznego,
spał kapral Max Schirmer, niski, kiedyś pucołowaty, dwudziestotrzylatek. Everly
szturchnął go w ramię.
- Przejmij dowodzenie - powiedział Everly. - Szef mnie wezwał.
Schirmer kiwnął głową, usiadł i potrząsnął głową, by zgubić resztki snu.
Everly poczekał, aż kapral oprzytomnieje na tyle, żeby wiedzieć, co się
dzieje wokół niego, po czym wyszedł z bunkra i ruszył pylistą ścieżką do
dowództwa kompanii.
Plutonowy Everly był żołnierzem piechoty morskiej od ośmiu lat Gdyby
nie wojna, pewnie by go zwolnili do cywila po ukończeniu drugiego kontraktu,
25 maja 1942 roku. Ale na niemal równo rok przed tym terminem, prezydent
Roosevelt ogłosił „stan zagrożenia kraju" na czas nieokreślony i w związku
z tym wszystkie kontrakty w piechocie morskiej automatycznie zostały przed-
łużone „na okres trwania stanu zagrożenia i sześć miesięcy po jego zakończe-
niu". Przebywający wtedy w Szanghaju Everly nie miał nic przeciwko temu.
Lubił Korpus. Nie bardzo wyobrażał sobie życie bez munduru, zresztą poza
wojaczką nic innego nigdy w życiu nie robił. Nawet gdyby do tego przymu-
sowego przedłużenia nie doszło, Everly zapewne podpisałby kontrakt na trzecią
turę, przyszył drugi ukośny pasek na rękawie munduru i nadal byłby żołnie-
rzem Korpusu.
W tej chwili data 25 maja 1942 roku znaczyła dla niego tylko tyle, że
jeśli nie zrobi czegoś, żeby to zmienić - a jedyne, co mu w tej chwili
przychodziło do głowy, to dezercja - to w tym dniu, za niecałe dwa miesiące
będzie albo martwy (i wtedy już nie będzie miał żadnych kłopotów), albo
będzie się modlił o śmierć, żeby przyszła jak najszybciej.
Trzy rzeczy nie ulegały według niego wątpliwości. Po pierwsze, Bataan
trzyma się ostatkiem sił. Po drugie, żadnej odsieczy, o której wszyscy
w kółko gadają, nie będzie. W każdym razie nie na tyle szybko, żeby to
cokolwiek zmieniło w ich położeniu. A skoro tak, to, po trzecie, upadek
półwyspu Bataan pociągnie za sobą upadek Corregidora i to szybko.
Bataan położony był, jak to nazywał Everly, na dnie Luzonu. Zamykał
wejście do Zatoki Manilskiej. Twierdza Corregidor była wysepką na zatoce,
dwie mile morskie na południe od wierzchołka półwyspu i jakieś trzydzieści
mil od Manili, stolicy Filipin. Sama twierdza miała na mapach kształt,
przypominający mu to, co rysował na tablicy pan Hawkins w czasie lekcji
o plemniku w ramach „Higieny męskiej" w szkole średniej w Zanesville.
Everly wyszedł z jej murów 22 maja 1934 roku i odkąd dwa dni później
złożył przysięgę, stając się żołnierzem, jego noga nie postała w Zanesville, ani
w ogóle w Zachodniej Wirginii. Ojciec był górnikiem i umarł na pylicę, kiedy
Percy miał 14 lat, matka dwa lata później. Ponieważ nikt z rodziny nie miał
możliwości - ani chęci - wzięcia go do siebie, stan przydzielił go na dwa lata,
brakujące mu do uzyskania ograniczonej zdolności do czynności prawnych,
do rodziny zastępczej. Zarówno władze stanowe, jak rodzina zastępcza nie
ukrywały, że z dniem osiemnastych urodzin zostanie już całkiem sam.
Poszedł na pocztę w Wheeling w pierwszych tygodniach ostatniej klasy,
mając zamiar „Wstąpić do Marynarki i zwiedzić świat", jak to pisano na
plakatach. Jednak Marynarka go nie chciała, nawet nie pamiętał już z jakiego
powodu, tak samo Armia. Tylko oficer werbunkowy Korpusu powiedział, że
weźmie jego papiery, wyśle je gdzie trzeba i „się zobaczy" co z tego
wyniknie.
Miesiąc potem na adres Everh’ego przyszła koperta z biletem autobuso-
wym i kuponami na posiłek. Pojechał znowu do Wheeling, gdzie przeszedł
badania lekarskie i wypełnił jeszcze kilka formularzy. Dwa tygodnie później
dostał kolejny urzędowy list, tym razem z samego Waszyngtonu, z Dowódz-
twa Piechoty Morskiej. Powiadomiono go w nim, że jego podanie o przyjęcie
do Korpusu zostało rozpatrzone pozytywnie, ale jako że jest niepełnoletni,
na podpisanie kontraktu będzie musiał mieć zgodę rodziców. Zgodę tę, na
załączonym formularzu, potwierdzoną notarialnie, należy odesłać na adres
zwrotny.
Jego zastępczy ojciec podpisał ją i wysłał. Po kilku tygodniach odesłano
jednak dokument z powrotem, wyjaśniając, że skoro Everly jest sierotą, pozo-
stającym pod opieką władz stanowych, wymagana jest zgoda nie zastępczego
rodzica, ale urzędnika, sprawującego nad nim opiekę w imieniu władz stano-
wych. Urzędnikiem tym okazał się sędzia probacyjny*, który od ręki podpisał
formularz, uścisnął mu prawicę, pogratulował właściwego wyboru i życzył
powodzenia.
Everly wyjechał z Zanesville rankiem następnego dnia po rozdaniu świa-
dectw, autobusem do Waszyngtonu. W waszyngtońskiej bazie Marynarki
(wody, zwłaszcza morskiej, było tam jak na lekarstwo, ale garnizon Mary-
narki w stolicy nosił tę tradycyjną nazwę) przeszedł ponowne badania
lekarskie i następnego dnia po południu złożył przysięgę.
Przeszedł przez unitarkę, a potem zapakowano go na USS „Chaumont"
i wysłano do bazy Marynarki Cavite, w pobliżu Manili na Filipinach. To był
dobry przydział. Korpus skierował go do pracy w parku samochodowym, gdzie
miał nadzorować pracę filipińskich mechaników. Ponieważ jednak jego podo-
pieczni znali się na silnikach o niebo lepiej od niego, tak naprawdę to oni
szkolili jego w ich naprawie, zamiast na odwrót.
Znalazł sobie dziewczynę, niską, trochę przysadzistą, smagłą siedemnasto-
latkę imieniem Estellita, co znaczyło „Gwiazdka", czy coś w tym stylu. Estellita
była wychowana po katolicku, co objawiało się tym, że co niedziela biegała
rankiem do kościoła, gdzie pilnie spowiadała się z tego, że żyli w grzechu -
bo robili to bez ślubu - a potem prosto z mszy świętej wracała do niego, do
łóżka. Everly ze swej strony bardzo się pilnował, żeby nie zrobić swojej
Gwiazdce dziecka. Starczyło mu dwa lata być sierotą na państwowym wikcie,
żeby się przekonać, że to los nie do pozazdroszczenia.
Przebywając bez przerwy z Estellita i filipińskimi mechanikami, ani się
obejrzał, kiedy już mówił płynnie po hiszpańsku. Gdy jeszcze do tego
Korpus awansował go do stopnia starszego szeregowego, Everly uznał, że
odkąd trafił na Filipiny, jego życie odmieniło się na lepsze.
I wtedy doszło do tej bójki w barze, noszącym, o ironio, nazwę „Dobre
czasy". Pobił się z plutonowym z oddziału piechoty morskiej na pancerniku
USS „Pennsylvania", który akurat zawinął do Manili. Tamten sukinsyn upił
się jak bela i kiedy Everly pierwszy raz spuścił go na deski po tym, kiedy
mimo wezwań plutonowy nie zdjął swojej spoconej łapy z piersi Estellity,
wyciągnął z kieszeni nóż. Jeden z takich, co to nie trzeba ich rozkładać -
starczy nacisnąć guzik i same się otwierają. Kiedy było już po wszystkim,
obaj byli pokaleczeni tym nożem, a plutonowy na dokładkę miał złamany
* W prawie anglosaskim sędzia nadzorujący wykonanie kary pozbawienia wolności orzeczonej w zawieszeniu
w stosunku do młodocianych, ktoś w rodzaju naszego kuratora sądowego [przyp. tłum.].
nos i pogruchotane kości dłoni, na którą Everly nadepnął, zabierając mu
nóż.
Everly nie chciał tej bójki i nie czuł się winowajcą, ale był tylko starszym
szeregowym, a tamten plutonowym. Kiedy miał stanąć przed sądem woj-
skowym i dowiedział się, że akt oskarżenia zarzuca mu usiłowanie morder-
stwa i zamach na podoficera z użyciem niebezpiecznego narzędzia, wie-
dział, że dobre życie diabli wzięli. Już słyszał szczęk zamykającej się za
nim na piętnaście lat bramy więzienia Marynarki w Portsmouth.
Jakimś cudem, nic z tego nie wyszło. Sąd się odbył, Everly stojąc na
baczność wysłuchał orzeczenia przewodniczącego, podpułkownika, który
ogłosił, że sąd wojskowy, rozpatrując sprawę na sesji zamkniętej, większoś-
cią dwóch trzecich, uznał go za niewinnego i oddalił zarzuty przeciw niemu.
Ale dobre czasy na Filipinach istotnie się skończyły. Nazajutrz wezwał
go dowódca piechoty morskiej bazy Cavite i ogłosił, że z jego doświadczeń
wynika, że dla dobra uniewinnionego należy go jednak przenieść gdzieś
z garnizonu, w którym doszło do rozprawy. Ponieważ Everly cieszył się
dobrą opinią, dowódca dał mu możliwość wyboru miejsca, w które zostanie
przeniesiony. Dostał do wyboru powrót do kraju, do San Diego, przydział
do oddziału piechoty morskiej na którymś z okrętów i, co osobiście dowódca
mu polecał, 4. pułk piechoty morskiej w Szanghaju.
Tak więc trzy tygodnie później Everly ponownie zaokrętował się na USS
„Chaumont", który zawitał do Cavite w drodze do Chin. Dopłynął na nim
do Szanghaju i tu trafił ponownie do parku samochodowego.
Starczyły mu dwa tygodnie, by się przekonać, że życie w Chinach było
dla żołnierza piechoty morskiej nawet lepsze niż na Filipinach. Nie tylko
z powodu tego, że nikt tu nie wiedział o tym pijanym bydlaku z „Pennsyl-
vanii" i rozprawie. W każdym razie był pewien, że plutonowy Zimmermann,
który dowodził parkiem, nie miał o tym pojęcia. Ktoś z przełożonych musiał
wiedzieć - sierżant-szef, może dowódca kompanii, a pewnie i dowódca
pułku - ale nikt mu z tego powodu nie robił żadnych problemów. Naprawdę
przyszedł tu z czystą kartą. To sprawiło, że poczuł się dobrze w Korpusie
i na nowo zobaczył przed sobą jasną przyszłość.
Dwadzieścia jeden lat skończył już w Szanghaju i wtedy podpisał pa-
piery, przedłużając pierwszy kontrakt, który miał trwać do „uzyskania
pełnoletniości lub wcześniejszego rozwiązania" do pełnych czterech lat. Po
ich upływie, w maju 1938 roku, zaciągnął się na kolejne cztery lata.
W owym czasie miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia może pod
koniec drugiej tury dochrapie się kaprala. Podobnie jak na Filipinach, tu też
znalazł sobie kobietę. Su Ling zajmowała się nim i zdołała go nawet nauczyć
trochę chińskiego - przynajmniej na tyle, żeby mógł powiedzieć, czego
potrzebuje i zrozumieć, co do niego mówią. Starała się go nauczyć także
czytać i pisać ideogramy (raczej bez większych sukcesów), a on po staremu
starał się uważać, kiedy uprawiali seks (z powodzeniem). Był zadowolony
z tego, co już osiągnął, a z czasem zaczęło mu się dziać jeszcze lepiej.
Czasami wręcz był wdzięczny tamtemu pijanemu chamowi, że to wszystko
sprawił. Gdyby nie wyjął tego noża, Everly dalej grzebałby w silnikach
w Cavite.
Po jakimś czasie wyznaczono go na drugiego kierowcę ciężarówki,
jeżdżącej w regularnych konwojach zaopatrzeniowych z Szanghaju do Pe-
kinu, gdzie także stacjonowały pododdziały piechoty morskiej. Konwoje
wyruszały raz w miesiącu, kiedy zawijały do Szanghaju USS „Chaumont"
lub USS „Henderson" - jeden z dwóch transportowców Marynarki, które
niestrudzenie krążyły po Pacyfiku, rozwożąc ludzi i zaopatrzenie do naj-
odleglejszych zakątków Dalekiego Wschodu. Czasem zdarzał się dodatkowy
konwój, kiedy zaopatrzenie przywiózł inny statek Marynarki lub cywilny.
W każdej szoferce jechało dwóch kierowców - na zmianę, ale i na
wypadek choroby któregoś z nich. Poza tym plutonowy Zimmermann zaw-
sze towarzyszył im wozem naprawczym. Te wszystkie środki ostrożności
nie były przesadzone. Jeżeli którakolwiek z ciężarówek pozostałaby na boku
drogi, nawet w środku pustyni, na choćby dwie godziny - bo akurat nie
byłoby wolnego kierowcy, a wóz naprawczy już by holował jakiś inny
samochód - to właściwie nie byłoby już po co wracać. Pozostałoby z niej
tylko podwozie, a i to nie było pewne. Chiny po prostu takie już były i tyle.
Trasa konwoju wiodła najpierw do Pekinu, a stamtąd do Tiencinu,
kolejnego portu z załogą z 4. pułku piechoty morskiej. Zwykle zatrzymywali
się tam na odpoczynek, na dwa dni, po czym ruszali w drogę powrotną,
przez Pekin do Szanghaju. Niektórzy kierowcy bardzo nie lubili tego
przydziału, bo odrywał ich na długo od dobrego życia w Szanghaju, inni
znowu rwali się do nich, bo oznaczały zmianę krajobrazu albo kobiet, albo
jednego i drugiego.
Everly cieszył się, kiedy wyznaczano go do konwoju z tego pierwszego
powodu, to znaczy zmiany krajobrazu. Kobietę miał i nie narzekał. To
znaczy, jak się coś zdarzyło, z łóżka nie wypędzał, ale raczej nie polował
na okazje. Nigdy nie wiadomo, co człowiek może przy okazji złapać, a poza
tym to kosztuje. Everly natomiast - z natury, czy z nawyku - był raczej
kutwą. Zanim poszedł do wojska, nie miał w kieszeni ani grosza, co
pozostawiło mu na zawsze bardzo gorzkie wspomnienia.
Konwojami dowodzili oficerowie, za każdym razem inni. Tak to już było
w Korpusie - jeżeli coś trzeba było zrobić, to zwykle na czele tego
przedsięwzięcia musiał stać oficer. Mądrych spośród nich poznawało się po
tym, że nie wtrącali się i pozwalali kierować konwojem plutonowemu
Zimmermannowi.
Ernest Zimmermann, krępy, muskularny flegmatyk, był w Chinach od
sześciu lat. Żył z Chinką, mieli troje dzieci, a po przejściu na emeryturę
planował tu pozostać i może otworzyć jakiś bar, czy coś w tym rodzaju.
Plutonowy Zimmermann był człowiekiem kompetentnym i uczciwym,
Everly szybko go rozgryzł i nauczył się jak z nim żyć w zgodzie: jego
dowódca robił, co mu kazano bez dyskusji i najlepiej jak potrafił, więc
oczekiwał tego samego od swoich podwładnych. Kiedy więc starszy szere-
gowy Everly dostawał od niego jakiś rozkaz, wykonywał go bez szemrania
i dokładał starań, by wykonać go jak należy. Ich stosunki szybko się
zacieśniły, na ile to możliwe przy tej różnicy stopni. W czasie konwojów
dużo przebywali razem, bo, w odróżnieniu od reszty, żaden z nich nie
gustował w burdelach, szulemiach ani spelunkach.
Na wiosnę 1941 roku zaszła zmiana. Któregoś razu wśród oczekujących
na odjazd konwoju do Pekinu i Tiencinu kierowców po