KORPUS Semper Fi! Do broni! Kontratak Pole bitewne Rubież Zwarcie Za linią frontu Gobi W.E.B. GRIFFIN TŁUMACZYŁ LESZEK ERENFEICHT Za linią frontu WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI W A R S Z A W A 1 9 9 9 Tytuł oryginału Behind the Lines Original English language edition. Copyright © 1995 by W.E.B. Griffin All rights reserved induding the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group, adivision of The Putnam Berkley Group, Inc. Redaktor Andrzej Komorowski Konsultacja Jerzy Majszczyk Opracowanie załącznika oraz mapek Leszek Erenfeicht Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Andrzej Pytka For the Polish edition Copyright © 1999 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński Wydanie pierwsze ISBN 83-87454-36-2 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 1999 e-mail: aibpubli@it.pl ark. wyd. 32; ark. druk. 27,5 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie, ul. Wadowicka 8 Cykl KORPUS dedykuję podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty morskiej USA, urodzonemu 3 stycznia 1945 roku w Denver, Kolorado, poległemu w południowowietnamskiej prowincji Quang Nam, 27 lutego 1969 roku, a także majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego 22. pułku piechoty morskiej, urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku, poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku. SEMPER FI!* * Zamerykanizowana forma dewizy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, od łacińskiego semper fidelis - zawsze wierni [przyp. red.]. Do Czytelników Najbardziej znanymi żołnierzami amerykańskiej piechoty morskiej, którzy odznaczyli się w służbie OSS za liniami wroga, byli major Peter Ortiz (dwukrotnie odznaczony Krzyżem Marynarki, kawaler francuskiej Legii Ho- norowej i Orderu Imperium Brytyjskiego za męstwo w walce), plutonowy Jack Risler, plutonowy Fred Brunner, starszy sierżant Robert LaSalle, kapitan Sterling Hayden (później słynny aktor filmowy) i kapitan Peter Devries (znany pisarz). Ale oprócz nich byli i inni... W.E.B Griffin I Dowództwo Sił Armii Stanów 1 Zjednoczonych na Luzon, Półwysep Bataan, Luzon, Filipiny 7 kwietnia 1942 roku, 9.15 Półciężarówka Forda skręciła z drogi z Mariveles do Cabcaben i wjechała na teren „Małego Baguio*", jak wszyscy nazywali rejon, w którym rozmieściło się dowództwo. Znajdowały się tam baraki, mieszczące magazyny uzbrojenia i saperski, Szpital Ogólny Nr 1 i liczne biura dowództwa Sił Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon. Półciężarówka pamiętała lepsze czasy. Jej błotniki były zdeformowane, przednia szyba spękana, a w wielu miejscach spod byle jak nałożonej warstwy oliwkowej farby wychodziła karmazynowa czerwień, będąca firmowym kolorem jej poprzedniego właściciela, oddziału Coca-Coli w Manili. Na pace półciężarówki leżała stalowa koszarowa skrzynka-kuferek, składane drewniane łóżko polowe, powycierana skórzana walizka i sześć dwudziestolitrowych kanistrów z ben- zyną. Kierowca zajechał pod barak zdobny w tablicę informującą, że właśnie tam urzęduje generał dowodzący Siłami Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon. Kierowca, wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, wysiadł z kabiny i ru- szył do wejścia. Miał na sobie wymiętą, przepoconą oficerską koszulę mundu- rową, takież spodnie, wysokie sznurowane buty i parciany pas, z którego zwisała kabura z pistoletem. W pół drogi stanął i wrócił do samochodu, jakby sobie nagle o czymś przypomniał. Sięgnął do wnętrza kabiny przez okno i wziął z siedzenia leżącą tam furażerkę. Połyskiwało na niej złote słoneczko** majora. Na kołnierzu koszuli nie było żadnych oznak. Major nasadził furażerkę i potarł rudą szczecinę porastającą policzki. Powinienem się ogolić. A, do cholery z tym! Wszedł do kwatery generała, mieszczącej się w tropikalnym baraku bez ścian i bez słowa ruszył przez ciąg pomieszczeń, obok kolejnych biurek, kierując się na zaplecze budynku. Po chwili dotarł do biurka innego majora, mniej więcej równego mu wiekiem. Na brzegu rozchwianego mebla stała pracowicie rzeźbiona drewniana tabliczka z nazwiskiem, pamiątka dużo lepszych czasów. Na jej przedniej powierzchni wyrzeźbione były skrzyżo- wane karabiny, oznaka piechoty Armii Stanów Zjednoczonych i nazwisko - Marshall Hurt. Po chwili zajmujący biurko oficer zauważył, że ma interesanta i podniósł wzrok znad blatu. * Baguio - miasto na północnym wschodzie wyspy Luzon, ośrodek wydobycia złota i letnia siedziba władz administracyjnych Filipin [przyp. Tłum.]. ** Patrz załącznik z oznakami stopni na końcu książki [przyp. tłum.]. - Fertig - odezwał się major Hurt. - Czym mogę panu służyć? - Zostałem wezwany - odparł major Fertig. - A prawda, byłbym zapomniał. Obaj nie przepadali za sobą. Hurt był zawodowcem, Fertig rezerwistą. Rok wcześniej Hurt był kapitanem na głodowej pensji, a Fertig - człowiekiem sukcesu, bogatym inżynierem. Hurt wstał zza biurka i wszedł jeszcze dalej w głąb budynku. Po chwili wrócił stamtąd. - Generał oczekuje pana - powiedział, wskazując otwarte drzwi. Fertig kiwnął głową, podszedł do drzwi i stanął na progu, czekając, aż generał dywizji Edward P. King, dowódca Sił Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon, zwróci na niego uwagę. King, krępy pięćdziesięcioośmioletni artylerzysta z Atlanty, słynący z nienagannie utrzymanych, sumiastych wą- sów, stał tyłem do drzwi, przed wielką mapą półwyspu Bataan, naklejoną na arkusz sklejki. Fertig podziwiał generała Kinga. Znali się osobiście jeszcze sprzed wojny i to właśnie King stał za powołaniem Fertiga do wojska od razu w stopniu kapitana saperów. W tej chwili żal mu było generała. Nie znał się może na wojsku najlepiej, ale rozumiał, że zawodowemu oficerowi nie może się przydarzyć nic gorszego niż kapitulacja. Mapa, którą studiował King, była niezbitym dowodem nie tylko przegranej jego wojsk, ale i tego, że ta przegrana wkrótce musi się przeistoczyć w totalną klęskę. Niczego nie zmieniał fakt, że zwycięzcy byli znakomicie wyszkoleni i zaopatrzeni, mieli doświadczenie bojowe i pięciokrotną prze- wagę liczebną, podczas gdy on dowodził głodującą gromadą oberwańców, rozbitków z filipińsko-amerykańskiej armii. Liczyło się to, że przegra i to już bardzo niedługo. Fertig stał w drzwiach prawie minutę, zanim generał odwrócił się wresz- cie od złowróżbnej mapy. Zauważył stojącego w drzwiach majora i gestem zaprosił go do środka. - Wejdź, Wendell. - Panie generale... - Widziałeś tę mapę? Fertig kiwnął głową. - Obawiam się, że już długo nie pociągniemy - powiedział King, muskając wąsy. - Wiesz, w jaki sposób określamy dziś „żołnierza zdolnego do walki", Wendell? Fertig pokręcił głową. - To taki, który jest w stanie przenieść karabin sto metrów bez odpo- czynku i po przejściu tych stu metrów jeszcze podnieść go i strzelić. Nawet przy takich kryteriach nasze oddziały liczą według stanu na dzień wczo- rajszy zaledwie piętnaście procent zdolnych do walki. Dziś oczekuje się dalszego pogorszenia. Fertig nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, więc tylko milcząco kiwnął głową. - Posłałem po ciebie z kilku powodów - ciągnął generał. - Po pierwsze, chciałem usłyszeć z twoich ust, że jesteś gotów do zniszczenia naszego ciężkiego uzbrojenia i innych nadmiernych zapasów. - Wszystko gotowe do wysadzenia, panie generale. Ponieważ ludzi i ma- teriału miałem aż nadto, wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Każde miejsce detonacji zostało podwójnie okablowane i wysadzenia można do- konać z dwóch całkowicie niezależnych miejsc. King skinął głową. - Dziękuję. Dobra robota. Przyszedł do mnie dziś rano pewien młody podporucznik i zaproponował prosty sposób niszczenia dział artyleryjskich, na który autorzy regulaminów jakoś nie wpadli. Wystarczy załadować działo, napchać do lufy worków z ładunkami miotającymi i potem odpalić. - Zdaje się, że autorzy regulaminów nie zajmowali się zbytnio sposobami niszczenia naszych własnych dział, panie generale - odparł Fertig. - Ja też na to wpadłem, z tym, że myślałem raczej o workach z piaskiem. Nie byłem pewien, czy to zadziała w przypadku armaty, ale z własnego bolesnego doświadczenia mogę panu powiedzieć, panie generale, co zostaje ze śruto- wego Browninga Diana, kiedy się spróbuje przepchnąć czterdzieści gramów śrutu Nr 6 przez zatkaną błotem lufę. King uśmiechnął się. Kolejne wspomnienie z lepszych czasów... Bażanty, podrywające się ze ściętego mrozem ścierniska. - I po drugie, zastanawiałem się, co z tobą począć. - Jak to, co ze mną począć, panie generale? - Wysadziłeś już, albo przygotowałeś do wysadzenia, wszystko, co tu było do wysadzenia. Pomyślałem, że może generał Sharp mógłby teraz skorzystać z twoich talentów. Generał brygady William F. Sharp dowodził Siłami Armii Stanów Zjedno- czonych na Mindanao, ostatnim większym zgrupowaniem wojsk amerykań- skich na Filipinach. Z tego, co dochodziło do Fertiga, Sharp nie był atako- wany tak mocno, jak oni na Bataanie i jego sytuacja była znacznie lepsza. Mimo to, jeżeli nadal nie przyjdzie odsiecz, jego wojska są tak samo skazane na zagładę, jak oddziały Kinga. Na razie jednak ta klęska trochę się odwlecze, może nawet o jakieś dwa miesiące - a przez dwa miesiące wiele się może zdarzyć. - Tak jest, panie generale. - Chciałbyś się przenieść do niego? - Tak jest, panie generale. Oczywiście, sir. - Skoro tak, to mamy tu jeszcze jakieś małe stateczki, którymi czasem próbujemy się tam dostać. Jeden z nich odpływa dziś wieczorem. Kazałem Hurtowi zarezerwować na nim miejsce dla ciebie. - Tak jest, panie generale. - Być może uda ci się wydostać z Mindanao do Australii, Wendell. Bóg mi świadkiem, że zamknięcie cię razem z nami w obozie jenieckim do końca wojny byłoby niewybaczalnym marnotrawstwem twojego talentu. - Panie generale, ale może byłbym jeszcze do czegoś tutaj przydatny... - - Tu już nic nie możesz pomóc, Wendell. Jestem pewien, że generał Sharp bardzo się ucieszy z twojego przybycia. Przekaż mu, proszę, moje najserdeczniejsze pozdrowienia, kiedy się z nim spotkasz. - Tak jest, panie generale. - To wszystko, Wendell. - Generał King podał mu dłoń. - Oddałeś nam tu wspaniałe usługi. Dziękuję. Do zobaczenia po wojnie. - Służba pod pana rozkazami była dla mnie zaszczytem, panie generale - odparł Fertig i zasalutował. King odwzajemnił salut. Fertig wykonał nienagannie w tył zwrot, chyba najlepszy w całej swojej pięciomiesięcznej karierze wojskowej i pomaszerował w kierunku drzwi. Coś ściskało go za gardło. Czuł się, jakby zaraz miał się rozpłakać. - Czekaj! - zawołał za nim King. Fertig zatrzymał się i obejrzał. - Mówiłem, że miałem do ciebie kilka spraw. Przypomniałem sobie jeszcze coś. - Słucham, panie generale. King przywołał go gestem. - Kiedyś zawołano by do tego fotografa, obok stałaby twoja dumnie uśmiechnięta żona, a potem wszyscy poszlibyśmy do klubu oficerskiego pić na twój koszt - uśmiechnął się generał. - No cóż, wyszło tak, że nie mamy tu już ani fotografa, ani, dzięki Bogu, żon, ani nawet klubu. Mimo to, niech pan przyjmie moje najszczersze gratulacje z okazji awansu, panie pułkow- niku. Wendell Fertig wziął z rąk generała srebrne słoneczka i popatrzył na nie w milczeniu przez chwilę. - Jasna cholera, panie generale - mruknął wreszcie. - Zasłużyłeś na nie już dawno, Wendell - powiedział generał King, ściskając jego dłoń. - A oblejemy to, kiedy przyjdą lepsze czasy. - Nie mogę się już tego doczekać, panie generale. King położył rękę na ramieniu Fertiga i lekko je uścisnął. Uśmiechnął się i odwrócił do swojej mapy. Fertig wyszedł z gabinetu i wrócił do biurka majora Hurta. - Niech pan mi opowie o moim statku, panie majorze. - To mały kabotażowiec. Proszę być na nabrzeżu w Mariveles o wpół do szóstej. Będą tam już pana oczekiwać. - Dostanę jakieś papiery, czy... - Podróżuje pan na podstawie ustnego rozkazu przełożonego. Zostaje pan czasowo odkomenderowany z Luzon na Mindanao. Nie mamy prawa nikogo przenosić na stałe. - Rozumiem. - Będziemy potrzebowali pańskiego samochodu. Ma pan prawo zabrać ze sobą jedną sztukę bagażu. - Mam walizkę i kufer. - Więc może pan zabrać jedno albo drugie. Nic na to nie poradzę. - Dobra. Zostawię panu kufer na przechowanie. Hurt uśmiechnął się. - Kocham optymistów - powiedział. - Na pokładzie naprawdę nie będzie miejsca na więcej bagażu. - W takim razie, jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko, zawiozę go do jednego ze składów amunicji do wysadzenia. Oczywiście, potem odpro- wadzę z powrotem samochód. Mam tam kilka osobistych rzeczy, które wolę wysadzić w powietrze, niż oddać jakiemuś Niponsynowi. - Mogę panu coś poradzić? - Oczywiście. - Panie pułkowniku, pułkownicy, nawet rezerwiści, nie muszą o nic prosić majorów. - Postaram się o tym pamiętać - odparł Fertig, podając rękę majorowi Hurtowi. - Cześć, Hurt. Uważaj na siebie. - Ty na siebie też, Fertig. Naprawdę uważam, że zasłużyłeś na te srebrne słoneczka. - Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, pomyślałbym, że spoży- wałeś alkohol na służbie. - Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, to byłbym spożył - odparł z uśmiechem major Hurt. - Powodzenia, pułkowniku. - Do zobaczenia po wojnie, majorze. - II Dowództwo 4. pułku piechoty morskiej, 1 Tunel Malinta, forteca Corregidor, Zatoka Manilska, Filipiny 9 kwietnia 1942 roku, 9.15 Umysł majora piechoty morskiej Stephena J. Paulsona, wątłego trzydzie- stodwuletniego oficera rodem z Chicago, pełniącego obowiązki szefa działu personalnego dowództwa (S-l) 4. pułku, zaprzątały myśli - w większości niewesołe a wręcz ponure - co do przyszłości zarówno własnej, jak i porucz- nika Jamesa B. Westona. Paulson był oficerem piechoty morskiej od jedenastu lat, z tego pilotem piechoty morskiej od ośmiu. Zanim trafił do Pensacola na szkolenie lotnicze, dwa lata dowodził plutonem piechoty. Kiedy więc sprawa się rypnie - jak myślał o japońskim desancie na Corregidor - być może będzie z niego choć tyle pożytku, co z każdego oficera piechoty morskiej. Może nie zastępcy dowódcy batalionu, na co wskazywałyby złote słoneczka na kołnierzu koszuli, ani nawet nie kapitana, dowodzącego kompanią, ale pamiętał jeszcze dość o dowodzeniu plutonem w polu, żeby nie jeść chleba za darmo, kiedy żółtki wylądują. Nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swoim młodszym koledze, poruczniku Westonie. Nie był to, broń Boże, zarzut - po prostu stwierdzał fakt. Droga Westona do srebrnej belki wiodła przez Uniwersytet Iowa, potem przez podchorążówkę Korpusu w Quantico, którą Paulson uważał za coś w rodzaju unitarki dla oficerów, a potem od razu trafił do szkoły lotniczej w Pensacola. Był lotnikiem, naprawdę bardzo dobrym pilo- tem, ale nie miał pojęcia o dowodzeniu plutonem piechoty. Niewiele to zresztą zmieniało w ogólnym położeniu 4. pułku. Miał on tak znaczną nadwyżkę doskonale wyszkolonych poruczników i kapitanów piechoty w stosunku do liczby pozostałych przy życiu szeregowych, że zapewne nigdy nie byłby zmuszony korzystać z ich obu umiejętności. Na tę nadwyżkę składali się zarówno oficerowie pułku, którzy przyjechali razem z nim z Szanghaju, jak i oficerowie piechoty morskiej, którzy, podobnie jak Paulson i Weston, przyłączyli się do niego, kiedy ich własne jednostki przestawały istnieć. Paulson, który przed wojną pełnił obowiązki przedstawiciela lotnictwa przy dowódcy koszar piechoty morskiej bazy Marynarki w Cavite, miał pod swoimi rozkazami sierżanta i starszego szeregowego. Żaden z nich trzech właściwie nie miał nic do roboty, poza momentami, gdy do portu zawijał lotniskowiec z dywizjonem lotnictwa piechoty morskiej na pokładzie. Wtedy, dla odmiany, mieli przez kilka dni istne urwanie głowy. Wyrywali z zaciśniętych szponów oficerów zaopatrzeniowych Marynarki niezbędne części zamienne i inne za- opatrzenie, załatwiali hospitalizację rannych i chorych z pokładu, no i oczy- wiście, wyciągali z aresztu marines, którzy wpadli w ręce żandarmerii Mary- narki. Poza tymi dość rzadkimi okresami miał naprawdę mnóstwo wolnego czasu, który spędzał, usiłując wymyślić jakiś przekonywujące uzasadnienie do wniosku o przywrócenie w skład personelu latającego. To była trochę śliska ścieżka i wymagała sporo zastanowienia, zanim się człowiek zdecydował na postawienie na niej pierwszego kroku. Oficer piechoty morskiej z założenia powinien iść tam, gdzie go wysyłają i robić, co mu każą, a nie skarżyć się na przydział i próbować się z niego wykręcić. Normalnie Paulson nie próbowałby żadnych sztuczek, żeby wyrwać się z Cavite. Przydział był na trzy lata i po nich zapewne mógłby wrócić do któregoś z dywizjonów. Paulson wierzył jednak w to, że wojna wybuchnie i to już niedługo - na pewno nie będzie czekała, aż jemu skończy się przydział za biurkiem. A skoro tak, to nie ma czasu i trzeba się jakoś wykręcić, bo potem już się nie wyrwie zza pieprzonego mebla. Ale to szło jak po grudzie. Doszło w końcu do tego, że jakiś odbywający inspekcję pułkownik wezwał go do siebie, dyskretnie zwracając mu uwagę na to, że widać Korpus potrzebuje mieć kogoś na lądzie w Cavite i padło na niego. A skoro tak, to jemu, jako oficerowi piechoty morskiej, nie przystoi próbować się wykręcać z przydziału, który mu się nie spodobał. Z Westonem sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Jim dwa pierwsze lata przesłużył w dywizjonie myśliwskim, latającym na Brewsterach F2A*, po których skierowano go, nie pytając o zdanie, na kurs dla pilotów samolotów wielosilnikowych. Po przeszkoleniu trafił na pół roku do dywi- zjonu Marynarki, latającego na dwusilnikowych łodziach latających PBY-5A**. Służba pod okiem doświadczonych lotników Marynarki miała mu pozwolić nabrać umiejętności, które potem mógłby przekazywać innym, jako instruk- tor pilotażu samolotów wielosilnikowych w Korpusie. To oznaczało, że ktoś uznał go za pilota lepszego od innych, którego umiejętności i odpowiedzial- ność wykazane w toku służby w dywizjonie myśliwskim predestynowały do objęcia obowiązków instruktora. Weston odebrał to zupełnie inaczej - widać nie sprawdził się jako myśliwiec, skoro go przesadzili na dryndę. W połowie jego sześciomiesięcznego przydziału do Marynarki, Japończy- cy zbombardowali Pearl Harbor. Większość maszyn dywizjonu Westona została zniszczona na ziemi, ale akurat jego samolot ocalał i jako drugi pilot poleciał nim w locie łącznikowym do Cavite. Filipiny też były bom- bardowane i także tu większość Catalin Marynarki uległa zniszczeniu. Jedną z nich dowodził komandor podporucznik Marynarki z Pearl, który uznał, że jego powrót do bazy będzie większym wkładem w wysiłek wojenny narodu, niż powrót byle porucznika piechoty morskiej na czasowym przy- dziale. Kiedy więc PBY wystartowała ponownie do Pearl, Weston oglądał to z ziemi, jako część długiej kolejki „personelu oczekującego na transport". * Brewster F2A Buffallo - pokładowy samolot myśliwski lotnictwa Marynarki, jednosilnikowy średniopłat [przyp. tłum.]. ** Consolidated PBY-5 Catalina - dwusilnikowy górnopłat, łódź latająca patrolowa i ZOP, produkowany także w wersji amfibijnej, umożliwiającej operowanie z baz lądowych (PBY-5A) [przyp. tłum.]. Od tej pory nie zasiadł już za sterami żadnego samolotu. Na Filipinach w ogóle nie pozostało ich zbyt dużo. Skoro więc stało się jasne, że szansę na przydział w lotnictwie albo ewakuację do Pearl równają się zeru, Westona przydzielono do innego uziemionego lotnika piechoty morskiej, majora Paulsona. Kiedy zaś wysadzano Cavite, by urządzenia bazy nie wpadły w ręce Japończyków, wszystkich pozostałych marines przydzielono do 4. pułku. Paulsona mianowano pełniącym obowiązki szefa sekcji personalnej, na miejsce majora, który pełnił tę funkcję w Chinach, a którego doświadczenie wojskowe można było lepiej wykorzystać. Weston został jego zastępcą. W opinii Paulsona, nie miał już zbyt dużo do roboty poza czekaniem na wkroczenie Japończyków na wyspę. Kiedy do tego dojdzie, zabierze ze stojaka karabin i wyjmie zawleczki z przygotowanych na tę okazję granatów fosforowych M15 WP, puszczając z dymem akta, by nie dostały się w ręce wroga. A potem pójdzie walczyć do końca jako dowódca plutonu - pewnie jeden ze starszych wiekiem i stopniem na wyspie. Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Wyjście, przed którym major Paulson by się wzbraniał, ale z którego w jego opinii powinien skorzystać porucznik Weston. Jeszcze przed wojną Paulson miał okazję poznać kilku oficerów lotnictwa Armii. Po wybuchu wojny jeden z nich, też major, i podobnie jak oni uziemiony z braku samolotów, odszukał Paulsona tuż przed ewakuacją Cavite. Powiedział, że w jego odczuciu walka o Filipiny nie ma już szans powodzenia, a on się do niewoli nie wybiera, z związku z czym daje nogę i ma się zamiar ukryć w górach. Stamtąd będzie mógł spróbować wiać dalej, do Australii, albo rozpocząć walkę partyzancką. - Idziesz ze mną, Steve? - zapytał. Paulson długo się namyślał, zanim odrzucił tę ofertę. Po pierwsze, to by była dezercja, a co najmniej samowolne oddalenie. Jakoś nie mógł się na to zdecydować. Samo słowo dezercja stawało mu okoniem w gardle i spra- wiało, że czułby się winny porzucenia szeregowych na łaskę wroga w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowali, choćby jako dowódcy plutonu, jeśli nie lotnika. Poza tym, mimo że sam się jeszcze nie chciał do tego przed sobą przyznać, z jego zdrowiem było nienajlepiej. Dostał biegunki, z którą wią- zały się narastające z każdym dniem bóle. Zęby miał rozchwiane, kilka już wypadło. Wiedział, że nie przeżyłby długo w takim stanie, biegając po lesie i górach w piekielnym zaduchu i upale dżungli dziesięć stopni na północ od równika. W takim stanie byłby tylko ciężarem dla tych, którym by towarzyszył. Z Westonem była zupełnie inna sprawa. Paulson był pewien, że starałby się ze wszystkich sił, ale młody pilot nie miał pojęcia o dowodzeniu w polu drużyną, a co dopiero plutonem. W walce mógłby być nawet ciężarem dla swoich podkomendnych. Ale z drugiej strony, gdyby się w jakiś sposób wydostał z Filipin, Korpus mógłby mieć z niego duży pożytek. Jeżeli przed wojną brakowało pilotów na tyle, że trzeba ich było szukać wśród podoficerów, to co dopiero teraz, gdy wybuchła wojna. A nawet gdyby się nie wydostał, był młody i, jak na otaczające ich warunki, całkiem zdrowy. Mógłby być z niego doskonały partyzant, a poza tym był inżynierem elektrykiem, co oznaczało, że znał się na radiostacjach. Każdy oddział partyzancki potrzebował łączności radiowej. Ostateczny wynik tych rozważań sam się nasuwał. Gdyby Weston pozo- stał na Corregidorze, czekałaby go śmierć lub niewola. W ostatecznej walce o wyspę byłby bardziej obciążeniem niż pomocą. Gdyby zdezerterował i spróbował dostać się do Australii, pewnie też by zginął. Ale gdyby jednak przeżył, może udałoby mu się uniknąć niewoli. Gdyby udało mu się uniknąć niewoli, mógłby wnieść swój wkład w tę wojnę. Jako lotnik w Australii, czy partyzant gdzieś na Filipinach - ale na pewno pożytek byłby z niego większy niż tu. Na Skale alternatywne rozwiązania dylematu „śmierć czy niewola", przed którym stali wszyscy, były przedmiotem wielu poważnych, choć potajemnych rozmów pomiędzy oficerami. Na razie jednak, o ile major wiedział, Weston nigdy tego tematu jeszcze nie poruszał. Myślał już o tym i obawia się, że mu zabronię, zastanawiał się Paulson, czy uważa, że jego obowiązki są jasno określone i wymagają, by tu zginął lub poszedł do niewoli? Czy może nie chce, żebym wiedział, że mu w ogóle coś takiego mogło przyjść do głowy? Paulson raz jeszcze pomyślał o swoim koledze z lotnictwa Armii, który po ich rozmowie pewnego dnia po prostu zniknął bez śladu, i podjął decyzję. Sam poruszył ten temat w rozmowie z Westonem, bezpośrednio i z naciskiem na to, że powinien wiać. Rozważyli alternatywę ich dalszego losu na wyspie i Paulson postawił ucieczkę jako jedną z równorzędnych możliwości. Kiedy Weston ją odrzucił, Paulson zmienił ton i tym razem jego sugestia nabrała raczej cech rozkazu, niż propozycji. Dopiero wtedy Weston ją zaakceptował. Ciekawe, czy to dlatego, że jest dobrym marine, a rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nakazuje coś, przed czym się człowiek wzbrania? Czy może sam doszedł do tego wniosku i planował dezercję? Może początkowo wziął moją rozmowę z nim za próbę, bo ja wiem, prowokacji, a potem przekonał się, co miałem naprawdę na myśli i mój rozkaz ułatwił mu podjęcie decyzji? Okazało się jednak, że w ciągu tych kilku dni, kiedy krążyli wokół tematu ucieczki, zamiast od razu postawić sprawę jasno, sytuacja bardzo się skomplikowała i coraz trudniej było się wydostać ze Skały. Jedyną drogą była szeroka na dwie mile morskie cieśnina pomiędzy wyspą Corregidor a półwyspem Bataan. Można ją było przepłynąć tylko jakąś jednostką pływającą, z uwagi na rekiny. Łodzi ubywało z każdym dniem, częściowo z powodu działań nieprzyjaciela, a częściowo, jak podejrzewał Paulson, dlatego, że nie tylko on jeden wpadł na pomysł, że może istnieć bardziej atrakcyjna alternatywa niż śmierć czy niewola. Zresztą było na to coraz więcej bezpośrednich dowodów. Pewnego dnia na wszystkich łodziach wyruszających z wyspy pojawiły się uzbrojone straże, mające zapewnić ich powrót z rejsu na półwysep. Przepustka na półwysep wymagała teraz podpisu co najmniej pułkownika. Rozwiązanie tego problemu było dla Paulsona sprawą raczej etyki, niż trudności praktycznych. Jako gryzipiórek pułku rutynowo podpisywał nazwiskiem pułkownika wszelkie dokumenty, w tym przepustki z wyspy. Czasem dopisywał z. up. S.P., mjr", czasem nie. Jeden podpis więcej bez dopisku i było po kłopocie. To znaczy, po kłopocie dla Westona. Nikt nie mógł się przyczepić do jego przepustki na Bataan po części zamienne, ale dla majora to wymagało pokonania kolejnej bariery - rozmyślnego popełnienia przestępstwa „poświad- czenia nieprawdy w dokumencie urzędowym". O dziewiątej wysłał łącznika po Westona. Jim i sześciu innych oficerów Armii od trzech dni sporządzało w trzech egzemplarzach listę numerów seryjnych wszystkich banknotów o nominałach 1, 2, 5, 10, 20, 50 i 100 dolarów, którymi rozporządzali płatnicy jednostek Armii, Korpusu i Mary- narki na wyspie. Kiedy skończą, pieniądze zostaną spalone, żeby nie wpadły w ręce wroga, a listy spróbuje się jakoś ewakuować z Filipin. Paulson uśmiechnął się gorzko. Brakuje jedzenia, nie ma leków, gorzały tyle, co kot napłakał, ale za to forsy mieli jak lodu. - Wzywał mnie pan, panie majorze? - zapytał porucznik Weston. Paulson spojrzał młodemu, chorobliwie blademu oficerowi prosto w oczy. - Zdecydowałem, że powinniśmy, że pan powinien, panie poruczniku, jeszcze raz spróbować znaleźć części zamienne do naszego agregatu prądotwórczego - orzekł major. - Tak jest, panie majorze - odparł Weston, usiłując, nie do końca z powodzeniem, zachować kamienną twarz. - Proszę, oto pańska przepustka - dodał major, podając mu sporządzony przez siebie dokument. - Tak jest, panie majorze. - A to fundusze na zakup części. Proszę tu podpisać. - Tak jest, panie majorze. Oczy Westona rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy wziął do ręki kopertę. Był to gruby plik nowiuteńkich pięćdziesięcio- i studolarowych banknotów, suma znacznie przewyższająca cenę zakupu nie tylko części, ale całych generatorów. - Pięć tysięcy - uśmiechnął się major i wyjaśnił. - Na Pacyfiku szaleje galopująca inflacja. - Tak jest, panie majorze - powtórzył raz jeszcze Weston i pochylił się, kwitując w dokumencie leżącym na biurku pobraną sumę pieniędzy. - Na brzegu proszę znaleźć jakiś park samochodowy. Pańskie rozkazy upoważniają pana do pobrania tam pojazdu. To będzie oczywiście zależało od sytuacji, ale ma pan do tego prawo. - Tak jest, panie majorze. - Załatwiłem panu tłumacza. Według akt mówi płynnie po hiszpańsku. Znajdzie go pan w punkcie dowodzenia kompanii sztabowej dowództwa pułku. - Tak jest, panie majorze. Nad decyzją wysłania wraz z Westonem tłumacza też dogłębnie się zastanawiał. Z jednej strony, zmniejszało to ryzyko podejrzeń co do zadania przydzielonego porucznikowi Westonowi. Z drugiej jednak strony, nie było wiadomo, jak tłumacz, plutonowy - stary wiarus, który trafił z pułkiem na Filipiny z Szanghaju - zareaguje na wiadomość, że Weston nie ma zamiaru wracać. W końcu jednak zdecydował się wysłać plutonowego z poruczni- kiem. Weston może dać sobie z nim radę. Jeżeli tak, to plutonowy, ze swoją znajomością hiszpańskiego i doświadczeniem, może być bardzo pomocny w dalszej drodze. - Aha, i proszę to zabrać ze sobą - powiedział major Paulson, sięgając za biurko i wyciągając stamtąd pistolet maszynowy Thompsona i dwa zapasowe magazynki pudełkowe. - Nigdy nie wiadomo, co się kiedy może przydać. - Tak jest, panie majorze. Dziękuję, panie majorze. - Zarzucił Thompsona na ramię i wetknął po jednym zapasowym magazynku do bocznych kieszeni spodni. - Tylko niech pan sobie tym krzywdy nie zrobi, panie Weston - powie- dział major, ponownie spoglądając mu w oczy. - Innymi słowy, niech pan na siebie uważa. - Tak jest, panie majorze. - Proszę już iść, panie poruczniku. Weston milczał przez dłuższą chwilę, patrząc na majora, wreszcie po prawie minucie, zasalutował. Paulson odwzajemnił salut, mimo że był bez nakrycia głowy i pod dachem. Po tych wszystkich przestępstwach, jakich się dotąd dopuścił, to drobne przekroczenie regulaminu straciło znaczenie. Opuścił rękę i wyciągnął ją do Westona. - Powodzenia, Jim. - Powodzenia, panie majorze. - Weston uścisnął dłoń majora i stanął na baczność. - Czy mogę się odmeldować, panie majorze? Paulson kiwnął głową. Weston zakręcił się na pięcie i ruszył w głąb korytarza, prowadzącego do głównego tunelu. Paulson siedział za biurkiem i patrzył za nim, aż porucznik doszedł do zakrętu korytarza i zniknął mu z oczu, po czym wrócił do papierów, które zaścielały blat biurka. Lotnisko Kindley, 2 forteca Corregidor, Zatoka Manilska, Filipiny 9 kwietnia 1942 roku, 9.15 Plutonowy Percy Lewis Everly spędził większą część poranka na bardzo poważnych rozważaniach nad dezercją. Everly, który miał lat dwadzieścia sześć, mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu przy siedemdziesięciu dwóch kilogramach wagi i odznaczał się ostrymi rysami twarzy, dowodził sekcją karabinów maszynowych dowództwa kompanii sztabowej 4. pułku. Jego dwie maszynki, chłodzone powietrzem Browningi wz. 1919 kalibru 7,62 mm, ustawione były na pozycjach, z któ- rych pokrywały ogniem krzyżowym Kindley, kwadratowe pole wzlotów na wycelowanym w morze krańcu Corregidoru. Kindley nazywano lotniskiem, ale powstawało w czasach, kiedy samoloty były zaledwie podobnymi do latawców zabawkami - wytyczano je z myślą o balonach. Everly wiedział to z mapy, ale mapa nie mówiła ani słowa na temat tego, jakie balony stąd wzlatywały: zaporowe, broniące wyspy przed atakami samolotów, które w międzyczasie dojrzały, czy obserwacyjne, z których można było obser- wować odległy o dwie mile morskie półwysep Bataan. Zresztą, niezależnie od tego, jakim balonom służyło ostatnio Kindley, kiedy Everly tu dotarł, po żadnych balonach nie było już ani śladu. Raz tylko, zapoznając się z terenem, napotkał gdzieś w krzakach zardzewiałe resztki czegoś, co wyglądało jak wyciągarka do ściągania balonu na ziemię. Wstał, poprawił poobtłukiwany płaski hełm i parciany pas z pistoletem, po czym obciągnął swój sprany mundur khaki. Kiedyś dopasowany, wisiał teraz na nim jak na kołku. Nigdy nie ważył zbyt dużo, w najlepszych czasach nie przekraczał 80 kilogramów. Ktoś kiedyś powiedział, że jest płaski jak decha i to przezwisko do niego przylgnęło. Decha, czy nie, racje zmniejszone o połowę i jego odchudziły trochę bardziej, niżby sobie życzył. Karabiny ustawione były na pozycjach zbudowanych z worków z piaskiem, wypełnionych nim dwudziestolitrowych blaszanek po benzynie i kantówki z rozebranych szop oraz garaży. Mogło ich to do pewnego stopnia zabezpie- czyć przed pociskami broni ręcznej i odłamkami granatów ręcznych, ale pociski moździerzy, nie mówiąc już o prawdziwej artylerii, starłyby je z powierzchni ziemi. Zadzwonił telefon polowy w skórzanej torbie na stole. Everly wyciągnął słuchawkę i wcisnął motylkowy przełącznik. - Szesnaście, słucham. - Everly? - To był głos kancelisty kompanijnego. - No. - Szef cię wzywa. Zaraz. - Już idę - odparł i wsadził słuchawkę z powrotem do torby. Wiedział, po co mógłby go szukać sierżant-szef kompanii sztabowej. Mówił po hiszpańsku, więc kiedy jakiś oficer płynął na Bataan, zwykle wysyłano go jako tłumacza. Pochylił głowę, żeby nie uderzyć w którąś z belek i przeszedł przez bunkier. Pod przeciwległą ścianą, na pryczy skleconej z kantówki i drutu telefonicznego, spał kapral Max Schirmer, niski, kiedyś pucołowaty, dwudziestotrzylatek. Everly szturchnął go w ramię. - Przejmij dowodzenie - powiedział Everly. - Szef mnie wezwał. Schirmer kiwnął głową, usiadł i potrząsnął głową, by zgubić resztki snu. Everly poczekał, aż kapral oprzytomnieje na tyle, żeby wiedzieć, co się dzieje wokół niego, po czym wyszedł z bunkra i ruszył pylistą ścieżką do dowództwa kompanii. Plutonowy Everly był żołnierzem piechoty morskiej od ośmiu lat Gdyby nie wojna, pewnie by go zwolnili do cywila po ukończeniu drugiego kontraktu, 25 maja 1942 roku. Ale na niemal równo rok przed tym terminem, prezydent Roosevelt ogłosił „stan zagrożenia kraju" na czas nieokreślony i w związku z tym wszystkie kontrakty w piechocie morskiej automatycznie zostały przed- łużone „na okres trwania stanu zagrożenia i sześć miesięcy po jego zakończe- niu". Przebywający wtedy w Szanghaju Everly nie miał nic przeciwko temu. Lubił Korpus. Nie bardzo wyobrażał sobie życie bez munduru, zresztą poza wojaczką nic innego nigdy w życiu nie robił. Nawet gdyby do tego przymu- sowego przedłużenia nie doszło, Everly zapewne podpisałby kontrakt na trzecią turę, przyszył drugi ukośny pasek na rękawie munduru i nadal byłby żołnie- rzem Korpusu. W tej chwili data 25 maja 1942 roku znaczyła dla niego tylko tyle, że jeśli nie zrobi czegoś, żeby to zmienić - a jedyne, co mu w tej chwili przychodziło do głowy, to dezercja - to w tym dniu, za niecałe dwa miesiące będzie albo martwy (i wtedy już nie będzie miał żadnych kłopotów), albo będzie się modlił o śmierć, żeby przyszła jak najszybciej. Trzy rzeczy nie ulegały według niego wątpliwości. Po pierwsze, Bataan trzyma się ostatkiem sił. Po drugie, żadnej odsieczy, o której wszyscy w kółko gadają, nie będzie. W każdym razie nie na tyle szybko, żeby to cokolwiek zmieniło w ich położeniu. A skoro tak, to, po trzecie, upadek półwyspu Bataan pociągnie za sobą upadek Corregidora i to szybko. Bataan położony był, jak to nazywał Everly, na dnie Luzonu. Zamykał wejście do Zatoki Manilskiej. Twierdza Corregidor była wysepką na zatoce, dwie mile morskie na południe od wierzchołka półwyspu i jakieś trzydzieści mil od Manili, stolicy Filipin. Sama twierdza miała na mapach kształt, przypominający mu to, co rysował na tablicy pan Hawkins w czasie lekcji o plemniku w ramach „Higieny męskiej" w szkole średniej w Zanesville. Everly wyszedł z jej murów 22 maja 1934 roku i odkąd dwa dni później złożył przysięgę, stając się żołnierzem, jego noga nie postała w Zanesville, ani w ogóle w Zachodniej Wirginii. Ojciec był górnikiem i umarł na pylicę, kiedy Percy miał 14 lat, matka dwa lata później. Ponieważ nikt z rodziny nie miał możliwości - ani chęci - wzięcia go do siebie, stan przydzielił go na dwa lata, brakujące mu do uzyskania ograniczonej zdolności do czynności prawnych, do rodziny zastępczej. Zarówno władze stanowe, jak rodzina zastępcza nie ukrywały, że z dniem osiemnastych urodzin zostanie już całkiem sam. Poszedł na pocztę w Wheeling w pierwszych tygodniach ostatniej klasy, mając zamiar „Wstąpić do Marynarki i zwiedzić świat", jak to pisano na plakatach. Jednak Marynarka go nie chciała, nawet nie pamiętał już z jakiego powodu, tak samo Armia. Tylko oficer werbunkowy Korpusu powiedział, że weźmie jego papiery, wyśle je gdzie trzeba i „się zobaczy" co z tego wyniknie. Miesiąc potem na adres Everh’ego przyszła koperta z biletem autobuso- wym i kuponami na posiłek. Pojechał znowu do Wheeling, gdzie przeszedł badania lekarskie i wypełnił jeszcze kilka formularzy. Dwa tygodnie później dostał kolejny urzędowy list, tym razem z samego Waszyngtonu, z Dowódz- twa Piechoty Morskiej. Powiadomiono go w nim, że jego podanie o przyjęcie do Korpusu zostało rozpatrzone pozytywnie, ale jako że jest niepełnoletni, na podpisanie kontraktu będzie musiał mieć zgodę rodziców. Zgodę tę, na załączonym formularzu, potwierdzoną notarialnie, należy odesłać na adres zwrotny. Jego zastępczy ojciec podpisał ją i wysłał. Po kilku tygodniach odesłano jednak dokument z powrotem, wyjaśniając, że skoro Everly jest sierotą, pozo- stającym pod opieką władz stanowych, wymagana jest zgoda nie zastępczego rodzica, ale urzędnika, sprawującego nad nim opiekę w imieniu władz stano- wych. Urzędnikiem tym okazał się sędzia probacyjny*, który od ręki podpisał formularz, uścisnął mu prawicę, pogratulował właściwego wyboru i życzył powodzenia. Everly wyjechał z Zanesville rankiem następnego dnia po rozdaniu świa- dectw, autobusem do Waszyngtonu. W waszyngtońskiej bazie Marynarki (wody, zwłaszcza morskiej, było tam jak na lekarstwo, ale garnizon Mary- narki w stolicy nosił tę tradycyjną nazwę) przeszedł ponowne badania lekarskie i następnego dnia po południu złożył przysięgę. Przeszedł przez unitarkę, a potem zapakowano go na USS „Chaumont" i wysłano do bazy Marynarki Cavite, w pobliżu Manili na Filipinach. To był dobry przydział. Korpus skierował go do pracy w parku samochodowym, gdzie miał nadzorować pracę filipińskich mechaników. Ponieważ jednak jego podo- pieczni znali się na silnikach o niebo lepiej od niego, tak naprawdę to oni szkolili jego w ich naprawie, zamiast na odwrót. Znalazł sobie dziewczynę, niską, trochę przysadzistą, smagłą siedemnasto- latkę imieniem Estellita, co znaczyło „Gwiazdka", czy coś w tym stylu. Estellita była wychowana po katolicku, co objawiało się tym, że co niedziela biegała rankiem do kościoła, gdzie pilnie spowiadała się z tego, że żyli w grzechu - bo robili to bez ślubu - a potem prosto z mszy świętej wracała do niego, do łóżka. Everly ze swej strony bardzo się pilnował, żeby nie zrobić swojej Gwiazdce dziecka. Starczyło mu dwa lata być sierotą na państwowym wikcie, żeby się przekonać, że to los nie do pozazdroszczenia. Przebywając bez przerwy z Estellita i filipińskimi mechanikami, ani się obejrzał, kiedy już mówił płynnie po hiszpańsku. Gdy jeszcze do tego Korpus awansował go do stopnia starszego szeregowego, Everly uznał, że odkąd trafił na Filipiny, jego życie odmieniło się na lepsze. I wtedy doszło do tej bójki w barze, noszącym, o ironio, nazwę „Dobre czasy". Pobił się z plutonowym z oddziału piechoty morskiej na pancerniku USS „Pennsylvania", który akurat zawinął do Manili. Tamten sukinsyn upił się jak bela i kiedy Everly pierwszy raz spuścił go na deski po tym, kiedy mimo wezwań plutonowy nie zdjął swojej spoconej łapy z piersi Estellity, wyciągnął z kieszeni nóż. Jeden z takich, co to nie trzeba ich rozkładać - starczy nacisnąć guzik i same się otwierają. Kiedy było już po wszystkim, obaj byli pokaleczeni tym nożem, a plutonowy na dokładkę miał złamany * W prawie anglosaskim sędzia nadzorujący wykonanie kary pozbawienia wolności orzeczonej w zawieszeniu w stosunku do młodocianych, ktoś w rodzaju naszego kuratora sądowego [przyp. tłum.]. nos i pogruchotane kości dłoni, na którą Everly nadepnął, zabierając mu nóż. Everly nie chciał tej bójki i nie czuł się winowajcą, ale był tylko starszym szeregowym, a tamten plutonowym. Kiedy miał stanąć przed sądem woj- skowym i dowiedział się, że akt oskarżenia zarzuca mu usiłowanie morder- stwa i zamach na podoficera z użyciem niebezpiecznego narzędzia, wie- dział, że dobre życie diabli wzięli. Już słyszał szczęk zamykającej się za nim na piętnaście lat bramy więzienia Marynarki w Portsmouth. Jakimś cudem, nic z tego nie wyszło. Sąd się odbył, Everly stojąc na baczność wysłuchał orzeczenia przewodniczącego, podpułkownika, który ogłosił, że sąd wojskowy, rozpatrując sprawę na sesji zamkniętej, większoś- cią dwóch trzecich, uznał go za niewinnego i oddalił zarzuty przeciw niemu. Ale dobre czasy na Filipinach istotnie się skończyły. Nazajutrz wezwał go dowódca piechoty morskiej bazy Cavite i ogłosił, że z jego doświadczeń wynika, że dla dobra uniewinnionego należy go jednak przenieść gdzieś z garnizonu, w którym doszło do rozprawy. Ponieważ Everly cieszył się dobrą opinią, dowódca dał mu możliwość wyboru miejsca, w które zostanie przeniesiony. Dostał do wyboru powrót do kraju, do San Diego, przydział do oddziału piechoty morskiej na którymś z okrętów i, co osobiście dowódca mu polecał, 4. pułk piechoty morskiej w Szanghaju. Tak więc trzy tygodnie później Everly ponownie zaokrętował się na USS „Chaumont", który zawitał do Cavite w drodze do Chin. Dopłynął na nim do Szanghaju i tu trafił ponownie do parku samochodowego. Starczyły mu dwa tygodnie, by się przekonać, że życie w Chinach było dla żołnierza piechoty morskiej nawet lepsze niż na Filipinach. Nie tylko z powodu tego, że nikt tu nie wiedział o tym pijanym bydlaku z „Pennsyl- vanii" i rozprawie. W każdym razie był pewien, że plutonowy Zimmermann, który dowodził parkiem, nie miał o tym pojęcia. Ktoś z przełożonych musiał wiedzieć - sierżant-szef, może dowódca kompanii, a pewnie i dowódca pułku - ale nikt mu z tego powodu nie robił żadnych problemów. Naprawdę przyszedł tu z czystą kartą. To sprawiło, że poczuł się dobrze w Korpusie i na nowo zobaczył przed sobą jasną przyszłość. Dwadzieścia jeden lat skończył już w Szanghaju i wtedy podpisał pa- piery, przedłużając pierwszy kontrakt, który miał trwać do „uzyskania pełnoletniości lub wcześniejszego rozwiązania" do pełnych czterech lat. Po ich upływie, w maju 1938 roku, zaciągnął się na kolejne cztery lata. W owym czasie miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia może pod koniec drugiej tury dochrapie się kaprala. Podobnie jak na Filipinach, tu też znalazł sobie kobietę. Su Ling zajmowała się nim i zdołała go nawet nauczyć trochę chińskiego - przynajmniej na tyle, żeby mógł powiedzieć, czego potrzebuje i zrozumieć, co do niego mówią. Starała się go nauczyć także czytać i pisać ideogramy (raczej bez większych sukcesów), a on po staremu starał się uważać, kiedy uprawiali seks (z powodzeniem). Był zadowolony z tego, co już osiągnął, a z czasem zaczęło mu się dziać jeszcze lepiej. Czasami wręcz był wdzięczny tamtemu pijanemu chamowi, że to wszystko sprawił. Gdyby nie wyjął tego noża, Everly dalej grzebałby w silnikach w Cavite. Po jakimś czasie wyznaczono go na drugiego kierowcę ciężarówki, jeżdżącej w regularnych konwojach zaopatrzeniowych z Szanghaju do Pe- kinu, gdzie także stacjonowały pododdziały piechoty morskiej. Konwoje wyruszały raz w miesiącu, kiedy zawijały do Szanghaju USS „Chaumont" lub USS „Henderson" - jeden z dwóch transportowców Marynarki, które niestrudzenie krążyły po Pacyfiku, rozwożąc ludzi i zaopatrzenie do naj- odleglejszych zakątków Dalekiego Wschodu. Czasem zdarzał się dodatkowy konwój, kiedy zaopatrzenie przywiózł inny statek Marynarki lub cywilny. W każdej szoferce jechało dwóch kierowców - na zmianę, ale i na wypadek choroby któregoś z nich. Poza tym plutonowy Zimmermann zaw- sze towarzyszył im wozem naprawczym. Te wszystkie środki ostrożności nie były przesadzone. Jeżeli którakolwiek z ciężarówek pozostałaby na boku drogi, nawet w środku pustyni, na choćby dwie godziny - bo akurat nie byłoby wolnego kierowcy, a wóz naprawczy już by holował jakiś inny samochód - to właściwie nie byłoby już po co wracać. Pozostałoby z niej tylko podwozie, a i to nie było pewne. Chiny po prostu takie już były i tyle. Trasa konwoju wiodła najpierw do Pekinu, a stamtąd do Tiencinu, kolejnego portu z załogą z 4. pułku piechoty morskiej. Zwykle zatrzymywali się tam na odpoczynek, na dwa dni, po czym ruszali w drogę powrotną, przez Pekin do Szanghaju. Niektórzy kierowcy bardzo nie lubili tego przydziału, bo odrywał ich na długo od dobrego życia w Szanghaju, inni znowu rwali się do nich, bo oznaczały zmianę krajobrazu albo kobiet, albo jednego i drugiego. Everly cieszył się, kiedy wyznaczano go do konwoju z tego pierwszego powodu, to znaczy zmiany krajobrazu. Kobietę miał i nie narzekał. To znaczy, jak się coś zdarzyło, z łóżka nie wypędzał, ale raczej nie polował na okazje. Nigdy nie wiadomo, co człowiek może przy okazji złapać, a poza tym to kosztuje. Everly natomiast - z natury, czy z nawyku - był raczej kutwą. Zanim poszedł do wojska, nie miał w kieszeni ani grosza, co pozostawiło mu na zawsze bardzo gorzkie wspomnienia. Konwojami dowodzili oficerowie, za każdym razem inni. Tak to już było w Korpusie - jeżeli coś trzeba było zrobić, to zwykle na czele tego przedsięwzięcia musiał stać oficer. Mądrych spośród nich poznawało się po tym, że nie wtrącali się i pozwalali kierować konwojem plutonowemu Zimmermannowi. Ernest Zimmermann, krępy, muskularny flegmatyk, był w Chinach od sześciu lat. Żył z Chinką, mieli troje dzieci, a po przejściu na emeryturę planował tu pozostać i może otworzyć jakiś bar, czy coś w tym rodzaju. Plutonowy Zimmermann był człowiekiem kompetentnym i uczciwym, Everly szybko go rozgryzł i nauczył się jak z nim żyć w zgodzie: jego dowódca robił, co mu kazano bez dyskusji i najlepiej jak potrafił, więc oczekiwał tego samego od swoich podwładnych. Kiedy więc starszy szere- gowy Everly dostawał od niego jakiś rozkaz, wykonywał go bez szemrania i dokładał starań, by wykonać go jak należy. Ich stosunki szybko się zacieśniły, na ile to możliwe przy tej różnicy stopni. W czasie konwojów dużo przebywali razem, bo, w odróżnieniu od reszty, żaden z nich nie gustował w burdelach, szulemiach ani spelunkach. Na wiosnę 1941 roku zaszła zmiana. Któregoś razu wśród oczekujących na odjazd konwoju do Pekinu i Tiencinu kierowców pojawiła się nowa twarz - kapral Kenneth R. McCoy. Everly znał go tylko z widzenia, ale sporo o nim słyszał. Bo też kapral McCoy cieszył się reputacją, która w tym środowisku wyprzedzała znacznie jego pojawienie się. Powodem było wydarzenie, które nie tak znowu bardzo odbiegało od osobistych doświadczeń Every’ego z pijanym plutonowym z „Pennsylvanii". Tyle że w przypadku wówczas jeszcze starszego szeregowego McCoya, nie był to jeden, a czterech prze- ciwników, żołnierzy włoskiej piechoty morskiej, którzy napadli na niego, gdy któregoś wieczora wracał z przepustki do koszar. McCoy zabił w obronie własnej dwóch z nich, a trzeciego ciężko ranił. To już nie było parę skaleczeń i przydeptana dłoń, jak w przypadku Everly'ego. Gdy wieść o tym się rozniosła i zwołano posiedzenie sądu wojskowego, Everly był pewien, że McCoy trafi tam, gdzie on o mało nie trafił, do więzienia Marynarki w Portsmouth. To nie była kwestia winy lub niewinności. Według Everly’ego cała sprawa była jeszcze jednym dowodem na to, że szeregowi piechoty morskiej są jednorazowego użytku. Jeżeli któryś wpadł w tarapaty - a incydent dyplo- matyczny to przecież o niebo poważniejsze tarapaty, niż bójka z pijanym plutonowym - to trzeba się go pozbyć jak najszybciej. McCoy ponownie zadziwił wszystkich, wychodząc z tego bez szwanku. Sąd wojskowy go uniewinnił, a wkrótce potem wszyscy zdziwili się jeszcze bardziej, kiedy ogłoszono jego awans na kaprala i przeniesiono z kompanii „D” do kompanii sztabowej dowództwa pułku, zamiast na przykład na Filipiny, czy do kraju. Większe zdziwienie wywoływał jednak awans niż pozostawienie go w Chinach. McCoy dopiero co ukończył jednocześnie dwadzieścia jeden lat i pierwszą czteroletnią turę w Korpusie. Nikt do tej pory nie słyszał, żeby taki szczeniak został kapralem i to w pierwszych dniach drugiej tury służby. Wkrótce zaczęto poszeptywać po kątach, że McCoy pracuje dla pułkowego „uchola", czyli oficera rozpoznania (S-2) dowództwa, kapitana Edwarda Banninga. Podobno nie kapował jednak na swoich, ale siedział po uszy w wywiadzie. W czasie tego pierwszego wyjazdu Everly pilnie przyglądał się McCoyowi, uważając jednak, by nie wyglądało na to, że wtyka nos w nie swoje sprawy. Ostrożna obserwacja przyniosła mu kilka interesujących spostrzeżeń. Na przykład to, że McCoy nie tylko mówił po chińsku jak najprawdziwszy Chińczyk, ale na dodatek miał w chlebaku kilka japońskich regulaminów wojskowych, które najwyraźniej w świecie też był w stanie czytać. Po trzech wyjazdach do Pekinu i z powrotem, Everly zauważył już wyraźnie coś jeszcze. Oficerowie dowodzący konwojem polegali na zdaniu plutonowego Zimmermanna, ale Ernest robił to, co mu polecił kapral McCoy. Sam McCoy natomiast najwyraźniej w świecie zajmował się szpiegowaniem Japończyków w czasie konwojów - identyfikacją jednostek, oceną ich liczeb- ności i rozmieszczenia, rejestracją ruchów poszczególnych oddziałów, rozpo- znawaniem ich uzbrojenia. Znikał na całe noce, myszkując w pobliżu japońskich baz albo przepytując dziwki po burdelach o plotki od ich japońskich klientów. Któregoś razu, kiedy Everly akurat nie pojechał w konwoju, dołączyło do niego kilka wozów jakiegoś towarzystwa misyjnego. Wszystko szło dobrze, aż do promu na Jun Ho, kiedy zaatakowali ich chińscy bandyci. Ponieważ atak aż zanadto śmierdział japońską prowokacją, jasne było, że rola zarówno „misjonarzy", jak i McCoya musiała się wydać. Tuż po powrocie do Szanghaju zarówno McCoy, jak i Zimmermann nagle zniknęli. Plotka głosiła, że przeniesiono ich do kraju po tym, jak McCoy znowu narozrabiał - tym razem mieli podobno wraz z Ernestem wystrzelać kilkudziesięciu Chińczyków, którzy ich zaatakowali. Jakiś tydzień po ich wyjeździe, kapitan Banning wezwał do siebie Everly’ego. Potwierdził, że McCoy i Zimmermann zostali przeniesieni do kraju. Potwierdził też, że obaj pracowali dla niego i bardzo chwalili Ever- ly'ego, polecając go uwadze kapitana. W związku z tym, skoro ich stracił, proponuje mu przejęcie obowiązków po nich, ale musi się do tego zgłosić na ochotnika. Everly zrobił tak, słusznie podejrzewając, że Banning da mu na wydatki znacznie więcej pieniędzy, niż będzie w stanie wydać w czasie swoich wyjazdów, a poza tym będzie mógł pomóc w sprawie jego awansu, tak jak to zrobił w przypadku McCoya. Jedno i drugie spełniło się w ciągu zaledwie kilku miesięcy - dostał drugi pasek i odłożył prawie tysiąc dolarów. Niestety, ten okres prosperity dobiegł końca, gdy zapadła decyzja o wy- cofaniu z Chin zarówno 4. pułku, jak Flotylli Rzecznej Jangcy. Kapitan Banning, wyznaczony do rzutu wysuniętego pułku, odleciał na Filipiny, a Everly wrócił do parku samochodowego. Kapitan Banning poślubił tuż przed wyjazdem swoją rosyjską dziewczynę, co jeszcze bardziej ugruntowało dobre zdanie, które miał o nim Everly. Kiedy zaczęło się robić gorąco, wielu Amerykanów, zarówno wojskowych, jak cywilów, po prostu porzucało swoje kochanki - chińskie czy rosyjskie, bez różnicy - i pozostawiało je na pastwę losu. Everly nie mógł pójść w ślady Banninga, ale też nie chciał pozostawić Su Ling bez niczego, więc przed odjazdem przekazał jej wszystkie pieniądze, które zarobił w Chinach, w tym te zaoszczędzone z funduszy Banninga. Prosił ją, żeby po wejściu Japończyków miała oko na panią Banning i pomogła jej w razie potrzeby, zanim odejdzie z Szanghaju do domu, na wieś. Nie miał pojęcia, jaki los spotkał Su Ling ani panią Banning. Nie miał też pojęcia, co się działo z samym kapitanem Banningiem po wybuchu wojny. Słyszał, że już pierwszego dnia został oślepiony bliskim wybuchem pocisku artyleryjskiego i nie był zdolny do dalszej walki. Podobno udało mu się przebić przez japońskie okrążenie i ktoś go widział, ślepego, w szpitalu na Luzon, a potem nawet w Tunelu Szpitalnym na Corregidor. Niewidomych ewakuowano z wyspy okrętem podwodnym, ale czy Banning był na pokładzie, ani czy okręt dotarł do Australii, nikt nie wiedział. Sam Everly zaś sprawił się na Luzon na tyle dobrze, że po ewakuacji na Corregidor dostał awans na plutonowego i oddano pod jego komendę te dwie maszynki, broniące Kindley. Był pewien, że nie czeka go tu nic przyjemnego. Kiedy tylko padnie Bataan, wyspa znajdzie się pod ostrzałem artyleryjskim. Jak będzie miał szczęście, zginie od odłamków. Gdyby to wszakże nie nastąpiło, zapewne zginie, kiedy Japończycy będą zdobywać wyspę. Gdyby i do tego nie doszło, czekała go najgorsza z możliwości - zostanie japońskim jeńcem. W odróż- nieniu od reszty amerykańskich sił na Skale, 4. pułk był w Chinach i jego żołnierze, w tym Everly, widzieli tam dość, by wiedzieć, co ich wtedy czekało. Naprawdę, w walce z Japońcami, lepiej było zginąć, niż dostać się żywcem w ich ręce. Everly widział na własne oczy, jak japońscy żołnierze używali chińskich jeńców do treningu walki na bagnety. Everly wiedział to wszystko i dlatego nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie, doświadczeni oficerowie i podoficerowie, bo szeregowi mogli tego nie wiedzieć, wciąż opowiadali o jakiejś odsieczy, która rzekomo miała nadejść i ich urato- wać Ich opowieści przedstawiały różne wizje tej mitycznej odsieczy, jedne bardziej nierealne od drugich. Mówiono na przykład o flocie B-17*, która pojawi się nagle na niebie i zmiecie Japończyków z Bataanu, a potem z Filipin. Albo o flocie statków i okrętów Marynarki, która przesłoni horyzont, przywożąc cafe dywizje doskonale zaopatrzonych i uzbrojonych żołnierzy, którzy zmiotą Japończyków z Bataanu, a potem z Filipin. W miarę rozwoju wypadków ape- tyty malały i marzono już choćby o małym konwoiku, który przywiezie trochę żarcia i leków, ale wszyscy dalej gadali o odsieczy, że naprawdę już nadciąga i że zmieni wszystko na lepsze. A przecież to były czyste żywe brednie. Gdyby odsiecz, pod jakąkolwiek postacią, rzeczywiście była w drodze, generał MacArthur nie uciekłby pod osłoną nocy do Australii, tak jak to zrobił trzy tygodnie wcześniej, 10 marca. Żołnierze, marynarze i marines na Corregidor mieli przed sobą jedną alternatywę: śmierć lub niewolę. Nie ulegało wątpliwości, że jedno właściwie równa się drugiemu. Everly widział też w Chinach ludzi zagłodzonych na śmierć i nie chciał umierać w taki sposób. Mógł jednak wybrać jeszcze inną drogę: brać nogi za pas, póki czas. Wiać byle dalej od Luzon, choćby na Mindanao, czy gdziekolwiek - w końcu czego jak czego, ale wysp na Filipinach nie brakowało. To jednak oznaczało dezercję w obliczu wroga, przestępstwo karane w czasie wojny śmiercią, jak im od jakiegoś czasu regularnie przypominano. Właśnie to przypominanie natchnęło Everly’ego myślą o ucieczce. Widać nie on jeden myślał o uniknięciu śmierci lub niewoli na Skale i ludzie już zabrali się do dzięki. Gdyby tak nie było, po co ktoś marnowałby czas na odwodzenie od takiej myśli pozostałych i prze- * Boeing B-17 Latająca Forteca - czterosilnikowy średniopłat, ciężki bombowiec strategiczny lotnictwa Armii [przyp. tłum.]. konywanie, że to tchórzostwo, głupota i w dodatku można za to dostać kulkę w łeb? Everly już w dzieciństwie, jeszcze zanim został sierotą, nauczył się, że mieć na coś nadzieję, to prosić się o kopniaka w zęby. Rzadko kiedy człowiek dostaje to, na czym mu naprawdę zależy. To dlatego filmy zawsze kończą się szczęśliwie. Dlatego też nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że to wezwanie może oznaczać wyjazd z oficerem na Bataan. Nie, to by już był zbytek szczęścia. Gdyby się okazało, że idzie o coś zupełnie innego, byłoby to dla niego ciosem. W dowództwie czekał jednak na niego oficer, młody, wychudzony porucznik w hełmie na głowie, z kaburą wiszącą u pasa i Thompsonem zwisającym z ramienia. - Panie poruczniku - przedstawił go sierżant - to jest plutonowy Everly. - Major Paulson powiedział, że dobrze mówicie po hiszpańsku - powie- dział porucznik. Major Paulson? Co to za jeden, do cholery? A, ten niski z wysypką, paskudne liszaje na całym ciele. Pilot. W zeszłym tygodniu dwa dni spę- dziliśmy na Bataanie, szukając części do jakiegoś cholernego agregatu. Bez skutku - mogłem mu to powiedzieć z góry, zanim ruszyliśmy się ze Skały. - Tak jest, panie poruczniku. - Te części do generatora, których szukaliście wraz z majorem naprawdę są nam bardzo potrzebne. Mielibyście ochotę raz jeszcze ich poszukać ze mną? - Tak jest, panie poruczniku. - Nazywam się Weston, plutonowy - powiedział porucznik, podając mu rękę. - Tak jest, panie poruczniku. - Everly uścisnął podaną rękę. - Chcecie cokolwiek jeszcze zabrać ze sobą? - Nie, panie poruczniku. Miał przy sobie wszystko, czego potrzebował: karabin Springfield wz. 1903 i sześć zapasowych łódek amunicji do niego, pistolet wz. 1911A1 z dwoma zapasowymi magazynkami po siedem nabojów, dwie pełne manierki, busolę, opatrunek osobisty oraz chlebak, zawierający dwie pary zmiany bielizny, dwie pary skarpet, maszynkę do golenia z trzema znośnymi i jednym nowym ostrzem, dwie paczki Chesterfieldów i zapalniczkę Zippo, która do czasu, gdy będzie ją mógł zanurzyć w jakimś baku z benzyną, była całkowicie bezuży- teczna z braku paliwa. No i nóż sprężynowy, pamiątkę po plutonowym z „Pennsylvanii". Przed sądem plutonowy zeznał, że będący dowodem rzeczowym w sprawie nóż nie należy do niego i że to Everly wyjął go na niego. Kiedy więc Everly został uniewinniony, nóż został mu „zwrócony", jako jego własność. Początkowo chciał go wyrzucić, ale w końcu rozum przeważył nad emocjami. A nuż uda mu się komuś sprzedać go za parę dolców? Nóż był naprawdę dobrej jakości. Po jakimś czasie rozmyślił się i postanowił, że go nie sprzeda. Jeść nie woła, niech leży zawinięty w parę gaci na dnie szafki w koszarach. Nigdy nie wiadomo kiedy i do czego może człowiek potrzebować porządnego noża. Potem, kiedy zaczął pracować dla Banninga, odgrzebał go i zaczął nosić przy sobie, w kie- szeni albo za owijaczem. Nigdy go do niczego nie użył, nawet do czyszczenia paznokci, ale regularnie go ostrzył i oliwił, upewniając się, że kiedy naciśnie guzik, ostrze wyskoczy, tak jak powinno. - To może byśmy ruszyli zaraz? - zapytał porucznik. - Tak jest, panie poruczniku. Sierżant nie powiedział ani słowa. Jednak nawet na chwilę nie spuszczał go z oka. Stary sukinsyn jest zbyt cwany, żeby wierzyć w odsiecz, pomyślał Everly. Wie, że wszyscy na Skale to już tylko chodzące trupy. Zna się na ludziach i mnie też zna doskonale. Wie doskonale, że nie przyłaziłbym na wezwanie do dowództwa z chlebakiem pełnym rzeczy, gdybym wybierał się z powrotem. Co o mnie teraz myśli? Że jestem tchórzem i zakałą Korpusu? Czy pieprzonym szczęściarzem, któremu zdarzyła się szansa na zrobienie czegoś, o czym sam od dawna myśli? Kiwnął głową sierżantowi. - Uważaj na siebie, Everly - powiedział stary podoficer. Everly kiwnął głową raz jeszcze i wyszedł za Westonem. III Szosa z Mariveles do Morong, 1 wyspa Luzon, Filipiny 1 kwietnia 1942 roku, 14.25 W parku samochodowym w Mariveles, na wierzchołku półwyspu Bataan, nie było samochodu dla byle porucznika i jego plutonowego. - Będziecie musieli jechać autostopem - orzekł dowodzący parkiem kapitan Armii. - To nie wygląda tak strasznie, jak brzmi - pocieszył ich, widząc kwaśne miny. - Ruch jest całkiem duży. Dokąd chcecie dojechać? - Orion - odparł Weston. To była jedna z czterech małych wiosek rybackich na wybrzeżu półwyspu od strony Zatoki Manilskiej. - Za bramą w prawo - wyjaśnił kapitan. - To będzie jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Co pan się tam spodziewa znaleźć, panie poruczniku? - Części do agregatu prądotwórczego. - Życzę szczęścia - odparł kapitan, a jego ton jasno sugerował, że szansę na znalezienie czegokolwiek w Orion ocenia jako znikome. - Dziękuję, panie kapitanie - odparł Weston i zasalutował. Everly poszedł w jego ślady i grzecznie przepuścił porucznika przodem, kiedy wychodzili z biura kapitana. Przez całą podróż z Corregidoru na zarekwirowanym dwunastometrowym jachcie motorowym Chris-Craft, wiała przyjemna, odświeżająca, łagodna bryza. Ale zanim doszli z przystani w Mariveles do parku samochodowego, na plecach i pod pachami ich koszul wykwitły ciemne plamy od potu. Przy bramie stało na warcie dwóch szeregowych żandarmów i kapitan piechoty Armii. Starannie i wręcz podejrzliwie, jak się wydawało Westonowi, obejrzał ich rozkaz wyjazdu (wypisany z braku odpowiedniego formularza na druku meldunkowym, których Twierdza miała zapas na pół roku). - Dokąd pan się wybiera, poruczniku? - zapytał wreszcie. - Do Morong, panie kapitanie - odparł Weston. Brwi kapitana uniosły się pytająco. Widać było, że oczekuje wyjaśnień. - Powiedziano mi, że zapas części, których mi potrzeba, został ukryty w pobliżu Morong w czasie ewakuacji znad zatoki Subic. Szukamy części zamiennych do agregatu prądotwórczego. Nie lubił kłamać, nie był też pewien reakcji starego wiarusa z 4. pułku, z którym przypłynął, na tę zmianę kierunku jazdy. Plutonowy Everly prze- cież dopiero co słyszał, jak mówił kapitanowi z parku, że jedzie do Orion. Morong, mały port nad Morzem Wschodniochińskim, leżał dokładnie po przeciwnej stronie półwyspu od Orion. Spojrzał na niego ukradkiem, ale podoficer stał z kamienną twarzą. - Ma pan jakieś bliższe koordynaty tego miejsca, poruczniku? Weston zmusił się do uśmiechu. - Dwieście kroków na wschód od przewróconej i spalonej ciężarówki o nośności dwóch i pół tony, pięć i pół kilometra przed Morong - wyrecy- tował bez zastanowienia. - Na tej drodze może być więcej spalonych i przewróconych dwuipół- tonówek - zauważył kapitan. - Nie naszą rzeczą dochodzić czemu - uśmiechnął się jeszcze szerzej Weston - lecz pędzić*... - Szczęśliwych łowów - przerwał mu kapitan, oddając rozkazy i wska- zując za bramę. Na drodze w kierunku zatoki Subic nie było żadnego ruchu. Weston ruszył poboczem naprzód, przypominając sobie własne wakacyjne doświad- czenia z autostopem ze szkoły średniej i ze studiów. Nie rozumiał wtedy I teraz też nie mógł zrozumieć, po co autostopowicze szli poboczem drogi. I tak nie sposób dojść tam, gdzie się chce dojechać, więc po co w ogóle tam iść? Nie lepiej usiąść na tyłku i czekać, aż coś przyjedzie? Everly szedł tuż za nim, łatwo dotrzymując mu kroku, mimo tego wszyst- kiego, czym był obwieszony jak choinka na .święta. Weston postanowił, że rozmowę z plutonowym odłoży do czasu, gdy zniknie im z oczu Mariveles. A kiedy ta chwila nadeszła, zdecydował zaczekać jeszcze chwilkę. Miał zamiar odesłać plutonowego z powrotem na Skałę, z meldunkiem do majora Paulsona. Wreszcie uznał, że są już wystarczająco daleko. Wystarczająco, to znaczy tyle, że nawet gdyby plutonowy nabrał jakichś podejrzeń, to powrót do kapitana i żandarmów przy bramie zajmie mu ponad dwadzieścia minut, w czasie których porucznik zdąży się gdzieś zaszyć w bocznej dróżce. Już się odwracał, żeby zarządzić postój, na którym chciał załatwić sprawę, kiedy plutonowy zameldował, że nadjeżdża samochód. Była to półciężarówka Forda, za której kierownicą siedział kapral Armii. Na drzwiach spod poś- piesznie nałożonej warstwy farby, przeświecała nazwa poprzedniego właś- ciciela, manilskiego sklepu meblowego. Starszy szeregowy, który jechał z kapralem w szoferce, ustąpił miejsca Westonowi, po czym wskoczył na pakę wraz z Everlym. Samochód załadowany był belami pustych worków do wypełnienia piaskiem. Kapral poinformował, że wiezie je do filipińskiej baterii artylerii nadbrzeżnej, po czym spytał, dokąd zmierza pan porucznik. - Szukam spalonej i przewróconej dwuipółtonówki, leżącej przy drodze - odparł Weston. - Obok niej ma być coś zakopane. - Byłem w tamtej okolicy dziś rano, panie poruczniku - odparł kapral. - Leży tam mnóstwo takich ciężarówek. Skąd pan będzie wiedział, której pan szuka? - No to będzie je trzeba wszystkie sprawdzić. Może uśmiechnie się do nas szczęście? * Cytat z „Szarży Lekkiej Brygady" lorda Alfreda Tennysona (1809-1892), opiewającej legendarną, okupioną wysokimi stratami szarże brytyjskiego 12. pułku lansjerów pod Bałakławą 25 października 1854 roku na pozycje rosyjskiej artylerii w czasie wojny krymskiej Iprzyp. fam.]. Kwadrans później, na ostrym zakręcie biegnącej przez pustkowie drogi, kierowca zwolnił i w końcu stanął, wskazując coś za oknem. Opalone felgi i czarne od sadzy podwozie dwuipółtonowej ciężarówki, sterczały z dna rowu niecałe dziesięć metrów od nich. - Kierowca pewnie nie wyrobił się na zakręcie, panie poruczniku - powiedział kapral. - W nocy. bez świateł, te drogi są cholernie niebezpieczne. - No dobra, możemy zacząć od tej - zgodził się Weston. - Dziękuję za podwiezienie, kapralu. Porucznik zastał już na jezdni plutonowego, który uważnie mu się przyglądał. Weston przeszedł na drugą stronę drogi, a potem zjechał, niemal tracąc równowagę, do głębokiego rowu, w którym leżał wrak. Everly chwilę zastanowił się, co ma robić i także zjechał na dno rowu. Weston podszedł do wraku, chwilę go pooglądał, a potem ruszył rowem przed siebie. Uszedł może trzydzieści metrów, ale zanim Everly podążył za nim, zatrzymał się i wrócił. - Wygląda na to, że to nie ta ciężarówka - powiedział. Everly nie odpowiedział nic. - Pomyślałem sobie, plutonowy - powiedział, zastanawiając się, czy tylko jemu wydaje się, że brzmi tak nieszczerze - że może lepiej powiadomimy majora Paulsona o tym, że szansę na odnalezienie tych części nie są największe. Everly milczał. - I powiedzcie mu, że, oczywiście, będę szukał dalej - dodał Weston. - Mogę na chwilę poprosić pańskiego Thompsona, panie poruczniku? - zapytał Everly. Ta nieoczekiwana odpowiedź tak zdumiała Westona, że bez- wiednie ściągnął pistolet maszynowy z ramienia i podał go pytającemu. Ten ujął go lewą ręką, prawą ściągając z ramienia pas od Springfielda i podając karabin porucznikowi. - Co wy wyprawiacie, plutonowy? - Panie poruczniku, zastanawiam się, co z panem zrobić. - Co takiego?! - Nie mam zamiaru wracać na Corregidor, panie poruczniku. Zdecydo- wałem się na ten krok już kilka dni temu. Postanowiłem, że jeśli uda mi się jakoś stamtąd wydostać, to już nie wrócę. - Więc co macie zamiar zrobić? - Nie jestem pewien. W każdym razie jakoś wydostać się z Bataanu. Może dostać się na jakąś inną wyspę? Choćby Mindanao. Weston nie wiedział, co powiedzieć. - W związku z tym uznałem, że mnie się ten Thompson przyda bardziej niż panu, panie poruczniku - dodał Everly, zarzucając go na ramię. - Może mi pan oddać także zapasowe magazynki? - Co macie zamiar robić, gdyby udało wam się dostać na Mindanao? - Chyba nie tylko ja doszedłem do wniosku, że nie mam zamiaru się poddawać. Może uda mi się zebrać jeszcze paru takich jak ja. - I co wtedy? - - Nie wiem. Może spróbujemy czegoś z Japończykami, a może spróbu- jemy wydostać się z Filipin? Pewien jestem tylko tego, że nie mam zamiaru zostać japońskim jeńcem. Ich spojrzenia spotkały się. - Jesteście pewni, że wiecie, co robicie? - Jestem pewien tylko tego - powtórzył Everly - że nie mam zamiaru zostać japońskim jeńcem. Widziałem na własne oczy w Chinach, czym się to kończy. - Chciałem was odesłać na Skałę, bo sam podjąłem taką samą decyzję - przyznał się wreszcie Weston. - Tak też sobie pomyślałem, słysząc jak pan kręci w sprawie tego, dokąd jedziemy. - Jestem pilotem. Jeżeli uda mi się dostać do Australii, mogę się do czegoś przydać. Tu nie będzie ze mnie żadnego pożytku. Everly kiwnął głową i nic nie odpowiedział. - Macie jakieś pojęcie, jak się stąd dostać na Mindanao? Everly pokręcił bez słowa głową. - Tylko tyle, że będziemy potrzebowali łodzi. - A macie pojęcie, skąd wytrzasnąć łódź? Everly znowu pokręcił głową. - No to będziemy musieli coś wymyślić - uśmiechnął się Weston, wyciągając rękę z karabinem Everly’ego. Drugą rękę wyciągnął po swojego Thompsona. - Dużo pan strzelał z Thompsona, panie poruczniku? - Tylko w podchorążówce - przyznał się Weston. - Na zajęciach z bro- nioznawstwa. - A ja mam Eksperta* z Thompsona. Może lepiej ja go zachowam, panie poruczniku? To nie była sugestia, zrozumiał Weston, nawet nie prośba. To było proste stwierdzenie faktu, że zabiera mi Thompsona. - Skoro uważacie, że tak będzie lepiej, to proszę bardzo - powiedział Weston, wręczając mu dwa zapasowe magazynki, które dostał od majora Paulsona. Dałem mu je, bo to logiczne, czy dlatego, że jest w tym człowieku coś, czego się boję? - Zdaje się, że jesteśmy jakieś trzynaście, może piętnaście kilometrów od Morong - powiedział Everly. - Uważam, że szukanie łodzi w Morong to strata czasu. Szybciej znajdziemy coś pod miastem, parę kilometrów w jed- ną, czy w drugą stronę od Morong. Tam są takie małe zatoczki. - A poza tym mówicie po hiszpańsku, plutonowy - dodał Weston, myśląc na głos. Everly chrząknął potakująco. * Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych promuje podnoszenie umiejętności strzeleckich żołnierzy, przyznając dodatki do żołdu, których wysokość uzależniona jest od wyników strzeleckich z danego rodzaju broni, za które przyznaje odznaki strzeleckie w następujących klasach: Strzelec, Strzelec Wyborowy i Ekspert [przyp. tłum.]. - Mam pięć tysięcy dolarów - powiedział Weston z cieniem entuzjazmu w głosie. Everly szybko sprowadził go na ziemię. - Jak nas Armia złapie, kiedy się będziemy kręcić w okolicy, szukając łodzi, to bardziej nam się przydadzą te pańskie papiery, panie poruczniku. - Myślicie, że to możliwe? - Nie przypuszczam, żebyśmy na całym Bataanie byli jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł. A to, na co wpadliśmy, to dezercja w obliczu wroga. - Tak o tym myślicie? - Do tego się cała rzecz sprowadza, panie poruczniku, czy o tym tak myślimy, czy nie - odparł Everly i zaczął wspinać się po ścianie rowu do góry, z powrotem na drogę. Kiedy Weston dołączył do niego, Everly miał mu coś jeszcze do powie- dzenia: - Myślę, że powinniśmy podzielić te pańskie pięć kawałków, panie poruczniku. Na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili. Westonowi nie bardzo spodobała się ta sugestia, jeżeli to była sugestia. Mimo to sięgnął za pazuchę i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kopertę. Odliczył dwadzieścia pięć studolarowych banknotów, które wręczył Ever- ly'emu. Właściwie, pocieszył się Weston, gdyby Everly miał złe zamiary, to mógł po prostu skierować w niego lufę tego Thompsona, którego mu zabrał i zażądać całości, bez tego cyrku z dzieleniem. - Dzięki - powiedział Everly. Podzieliwszy otrzymane pieniądze na dwa w miarę równe stosiki, wyjął po kolei obie swoje manierki z pokrowców i poupychał w nich banknoty. Manierki dały się wepchnąć na miejsce z pewnym trudem, ale widać było, że Everly ma w tym wprawę. Skończywszy pakować pieniądze, Everly bez słowa ruszył drogą. Weston poszedł za nim, doskonale zdając sobie sprawę, że oto doszło do zmiany na stanowisku dowódcy. Oficer nie dowodzi już podoficerem. To Everly objął komendę nad nim. Nie była to zbyt pocieszająca świadomość. Z drugiej jednak strony, wyglądało na to, że stary wiarus wie, co robi, czego Weston sam o sobie nie mógł powiedzieć. 2 Nadbrzeżna wioska leżała na końcu krętej polnej drogi, a właściwie zaledwie ścieżki. Składało się na nią z piętnaście chat, rozrzuconych wokół wykopanej w środku wsi studni. Chaty zbudowano na palach, które najwyraźniej miały na celu uchronienie ich przed uderzeniami fal i zalewaniem przez przypływ. Część miała dachy kryte cynkowaną blachą, ale większość kryta była strze- chami. Weston zastanawiał się, dlaczego po prostu nie zbudowali ich dalej, gdzie przypływ już nie docierał. Plaży właściwie nie było, ziemia dochodziła do samej wody, wzdłuż wybrzeża rozrzucone były skałki, których pewnie używano do cumowania łodzi. Teraz jednak nie było widać żadnych łodzi, a nawet śladów tego, że tu były - i to nie od ostatniego przypływu, ale od dawna. Mimo to Weston, szukając źródła zapachu, który złowił jego nos, do- strzegł suszące się ryby. A więc gdzieś jednak są łodzie. Jedna z chat okazała się barem. W sali stały cztery stoliki, może z tuzin rozlatujących się krzeseł i szynkwas, nad którym przybita była do ściany reklama papierosów Lucky Strike. Na półce za szynkwasem stało może z tuzin szklanek i pół tuzina pustych butelek po Coca-Coli. Za barem stała bardzo gruba, siwiejąca Filipinka z popsutymi zębami, która patrzyła na nich podejrzliwie. Weston spojrzał na Everly'ego, czekając, aż ten zacznie z nią mówić. Po chwili jasne się stało, że Everly robi dokładnie to samo, czekając, aż Weston zacznie rozmawiać. Nie dlatego przecież, że tu dowodzę, domyślił się Weston. Nie chce, żeby wiedziała, że mówi po hiszpańsku. Jezu, jak mogłem na to nie wpaść wcześniej? Weston pokazał na migi, że chcą pić. - No cerveza - odparła. Na tyle to nawet Weston znał hiszpański. „Nie ma piwa'? Ha, no to trudno. Wzruszył ramionami, mając nadzieję, że zrozumie, co miał na myśli. „Niech będzie cokolwiek". - Dinero? - zapytała. Sięgnął do kieszeni i położył na ladzie pięciodolarowy banknot. Wzięła go, uważnie i fachowo obejrzała, po czym odłożyła na ladę i zniknęła na zapleczu. Dwie minuty później wróciła z butelką Coca-Coli. Otworzyła ją i podała mu. Po czym wzięła z kontuaru banknot i wetknęła go za stanik. - Dobrze, że nie jesteśmy naprawdę spragnieni - skomentował Everly i ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wskazał za plecy Westona. Bocznymi drzwiami do baru wszedł niski ciemnoskóry mężczyzna. Był na bosaka, miał na sobie luźną bawełnianą koszulę, wciąganą przez głowę i wor- kowate spodnie z mankietami u wylotu nogawek. - Cześć, amerykańscy kumple! - pozdrowił ich, wchodząc za szynkwas. - Ja mówić angielski. Jak się macie? - Cześć - odparł Weston. - Bardzo źle - powiedział Filipińczyk. - Cholera, bardzo źle. - Z czym ci tak źle? - Pieprzona wojna - wyjaśnił Filipińczyk, podchodząc do Westona i wy- ciągając rękę. Kiedy ten podał mu swoją, gospodarz uścisnął ją entuzjastycz- nie. - Pieprzeni Japońce! Kutasy. - Bardzo źle - nie mógł się nie zgodzić Weston. - Cześć, kumpel - powitał z kolei Filipińczyk Everly'ego. Everly milcząco skinął mu głową. - Nie ma pieprzonego piwa - wyjaśnił Filipińczyk. - Prawie nie ma cholernej Coca-Coli. Pieprzeni Japońce. - Tak - zgodził się znowu Weston. - - Czym mogę panom służyć? - zapytał gospodarz. - Właściwie, to szukamy łodzi. - Ha! Nie ma już pieprzonych łodzi. Macie pieniądze? - Chcemy wynająć łódź, która mogłaby nas wywieźć z Bataanu - ciągnął Weston. - Nie ma pieprzonych łodzi. Japońce może czterdzieści kilometrów stąd. Następny tydzień mogą być już tutaj. - A co się stało z łodziami, które mieliście? - Wszyscy pojechali. Może z jedna albo ze dwie tylko zostały, ale schowane. - Chcielibyśmy wynająć jedną z tych ukrytych łodzi. - O, bardzo drogo. Bardzo nielegalne. Bardzo niebezpieczne. Musi bardzo drogo. - Jak drogo? - Bardzo drogo. Tysiąc dolarów. - Pięć stów wystarczy? - włączył się milczący dotąd Everly. - Tysiąc dolarów. Nie ma łodzi. Pieprzona wojna. Pieprzone Japonce. - Tysiąc dolarów to wszystko, co mamy - powiedział Weston. - A po dopłynięciu na Mindanao też będziemy potrzebować pieniędzy. Drobny Filipińczyk zrobił zamyśloną minę. - A po co jechać na Mindanao? - Żeby walczyć z Japończykami. - Pieprzeni Japońce bardzo niedobre. Kutasy. Cholera. Zapytam. Ale myślę, że człowiek z łodzią będzie chcieć tysiąc dolarów. - Zawieź nas na Mindanao, to damy ci tysiąc. Pięćset teraz, drugie pięćset, jak dopłyniemy. - Zapytam - powtórzył Filipińczyk. - Zaczekajcie tutaj. Pijcie Coca-Colę. Ja wrócę. - Dam ci pięć stów, jak zobaczę łódź. - Zostańcie tu. Pijcie Coca-Colę. Ja przyjdę szybko - powiedział Filipiń- czyk i wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł. - Coś za łatwo nam poszło - półgłosem zauważył Everly. Weston poczuł, że krew go zalewa. - Jeśli mieliście lepszy pomysł, plutonowy, to trzeba było samemu się tym zająć. - Jak pan uważa, panie poruczniku, ale na pana miejscu odłożyłbym ten tysiąc na bok, żeby facet nie widział reszty. Weston spróbował zabić go wzrokiem, ale jakoś bez skutku. - A jak wróci, to nie dawałbym mu pieniędzy dopóki nie będziemy na pokładzie. Filipińczyk wrócił po kwadransie, ale tym razem nie wszedł do wnętrza. Stanął w wejściu i kiwnął na nich ręką. Everly pokazał, że porucznik ma iść pierwszy. Filipińczyk poprowadził ich jakieś pół kilometra ścieżką przez gęste zarośla i w pewnym momencie się zatrzymał. Wskazał palcem w kierunku morza. Weston przyjrzał się uważnie i zauważył ledwie widoczne ślady ciągnięcia łodzi na błotnistej, usianej kamieniami plaży. Kiedy spojrzał wzdłuż śladów, wśród zarośli zauważył rufę łodzi. - Dobra pieprzona łódź - powiedział Filipińczyk. - Zawiezie was na Mindanao. Cholera tam, na Mindanao! Nawet do pieprzonej Australii! Zszedł ze ścieżki i zaczął przeciskać się przez zarośla w kierunku plaży. Kiedy dotarli do plaży, było tam jeszcze dwoje Filipińczyków. Starszy ubrany był jak podobnie jak pierwszy, a niska, przysadzista kobieta, miała na sobie cienką bawełnianą sukienkę i chyba nic więcej, jak ocenił Weston. - Oni nie mówić angielski jak ja - wyjaśnił „ich" Filipińczyk. - Będę tłumaczył. Obaj mężczyźni zaczęli dyskusję. - Mówi, że chce widzieć pieniądze. - Dam mu pieniądze, kiedy łódź będzie na wodzie, a my w środku. - Nie ufacie mi? - zapytał urażonym tonem Filipińczyk. - Kiedy łódź będzie na wodzie, a my na niej - powtórzył Weston. - Nie możemy jechać teraz - Flilipińczyk zaczął mu tłumaczyć, jak ograniczonemu dziecku. - Musimy jechać po ciemku. Pieprzone Japońce zobaczą, jak pojedziemy teraz. I może pieprzona amerykańska Marynarka też. Weston zastanowił się, czy to oznacza, że Marynarka patrolowała wody wokół półwyspu, żeby zapobiec opuszczaniu go przez Amerykanów. To znaczy, zapobiec dezercjom w obliczu wroga, poprawił się zaraz. Spojrzał na zegarek. Było pięć po wpół do szóstej. Do zmroku nie zostało zbyt wiele czasu. - Dobrze. Poczekamy. - Dobrze - zgodził się Filipińczyk. - Tylko zejdźcie z plaży, żeby was nikt nie widział. Wraz z zapadnięciem zmroku zaczęło mocno padać. Weston i Everly znaleźli schronienie pod burtą łodzi. Schronienia nie było za dużo, więc musieli się przyciskać do burty, mimo woli zaznajamiając się z jej opłaka- nym stanem. Zrobiło się już zupełnie ciemno, zanim pojawiła się reszta ludzi. „Ich" Filipińczyk pokazał im, żeby wyszli spod burty, a kiedy ruszyli ku plaży, prawie zaraz weszli do wody. Plaża znacznie się zwęziła, był przypływ. Filipińczycy ściągnęli łódź na wodę, używając lin splecionych z jakichś pnączy. - Zapłaćcie mi teraz - powiedział „ich" Filipińczyk, kiedy łódź znalazła się na wodzie. Kołysała się lekko, prawie niewidoczna, mimo że dzieliło ją od nich zaledwie parę metrów. Weston podał mu pieniądze, które Filipińczyk przeliczył w świetle zapalnicz- ki Zippo. Zapalniczka była oznaczona herbem piechoty morskiej. Przez chwilę porucznik pomyślał, że to dobry omen, ale potem zastanowił się, skąd tamten mógł mieć taką zapalniczkę. Zapalniczek brakowało. Na Filipinach nie było już sklepików w bazach, w których można było takie zapalniczki kupić. Dobre zapalniczki były poszukiwane, ludzie pilnowali ich i nie rozdawali na lewo i prawo. Więc skąd on ma tę zapalniczkę? Ukradł komuś? Zaproponował jakiemuś marine rejs z Bataanu, a potem okradł, wiedząc, że dezerter nie będzie się skarżył żandarmerii? A może wyrzucił za burtę? Nie, to jakaś paranoja. Przecież nie ma żadnego powodu, żeby go podejrzewać. Gdyby chcieli nas okraść, mogli to zrobić od razu w barze albo kiedy szliśmy przez te krzaki do łodzi albo wreszcie kiedy czekaliśmy koło łodzi, czekając na zmrok. 1 nic byśmy na to nie mogli poradzić. A przecież ta łódź jest, i nie wydarzyło się nic, co by mogło wskazywać na to, że ktokolwiek ma inny zamiar niż wywieźć ich z Bataanu, jak się umówili. Co się ze mną dzieje? Boję się, ot co. Boję się tego, co robię, boję się dezercji w obliczu wroga i boję się śmierci. Na litość boską, jestem przecież oficerem! Może bym się zaczął zachowywać jak przystało na oficera? Ruszyli do wody, zagłębiając się prawie do ramion, zanim dotknęli burty. Podnieśli nad głowę broń, żeby jej nie zamoczyć. Kiedy podeszli do łodzi, któryś z Filipińczyków pochylił się i wziął od Westona jego karabin, a chwilę potem zrobił to samo z pasem, u którego wisiała kabura z pistoletem. Jeśli oddam mu pistolet, będę bezbronny, przemknęła mu nagła myśl. Może na tę właśnie chwilę dotąd czekali, kiedy będziemy bezbronni! Och, przestań że wreszcie raz z tym mazgajstwem! Gdyby chcieli nam poderżnąć gardła, mieli okazję na plaży. Oddał pas rybakowi z łodzi. Po chwili dłoń znowu sięgnęła w dół, a kiedy ją złapał, wciągnęła go z wody na łódź. Pierwsze, co poczuł na łodzi, to były Springfield i pas z pistoletem, które mu podano. Poczuł się jak idiota. Everly trafił na pokład chwilę później. Jeden z filipińskich rybaków wziął Westona pod ramię i zaprowadził do małego włazu w pokładzie. Otworzył go i pokazał im, żeby weszli do środka. Zapaliła się zapałka i w jej świetle porucznik zobaczył, jak rybak zapala prymitywną lampkę - składała się z piętnastocentymetrowego kawałka sznurka do bielizny zanurzonego w bu- telce z olejem. Mimo to knot zapalił się i kopcący płomień rozświetlił nieco mroczny schowek. Rybak podał mu lampkę i wyskoczył na górę, zamykając za sobą klapę. - No, w każdym razie wygląda na to, że jesteśmy w drodze - powiedział Weston, spoglądając na Everly'ego. Tamten nie odpowiedział ani słowem, a po chwili położył się na podłodze schowka, podkładając sobie chlebak pod głowę. Weston nie miał nic, czego mógłby użyć jako poduszki, więc próbował spać na siedząco. Ciasnota pomieszczenia i okrągłe burty unie- możliwiły mu to, zmuszając do pochylenia głowy, co powodowało po chwili narastający ból karku. W końcu ściągnął koszulę i zwinął ją w wałek. I to był nareszcie dobry pomysł. Usadowił się, jak mógł najwygodniej i zaczął wsłuchiwać się w docho- dzące zewsząd poskrzypywanie i jęki drewnianej konstrukcji. Czuł, że łódź się porusza. A więc naprawdę wypłynęli. - Ma pan zapalniczkę albo zapałki, panie poruczniku? - zapytał Everly, odzywając się po raz pierwszy od popołudnia. - Jedno i drugie. - To może byśmy zgasili tę lampę? - zapytał plutonowy i jego głos znowu brzmiał bardziej jak rozkaz, niż sugestia. - Jeśli będzie potrzebna, mamy czym ją zapalić. Jeszcze się ten olej rozleje i będzie pożar. - Racja - przyznał Weston i zdmuchnął płomień. Żar tlił się jeszcze długo na końcu knota, napełniając schowek cuchnącym dymem. A potem zapanowała całkowita ciemność. Nie ulegało wątpliwości, że płyną. Kadłub przechylił się, zmuszając porucznika do zmiany pozycji i słychać było chlupot wody za deskami kadłuba. Zaczął myśleć co dalej. Obawa, że zostaną obrabowani i zamordowani wydawała się rozwiewać. Prawie czuł wyrzuty sumienia, że coś takiego mu przyszło do głowy. Wiedział, skąd się wzięła ta myśl - wstydził się własnej dezercji i wymyślił to, żeby sumienie go nie męczyło. Był dezerterem. Zdezerterował w obliczu wroga, uciekł z pola walki, ukryty w śmierdzącym rybami schowku filipińskiego kutra rybackiego. Nie to miał zamiar robić, kiedy wstępował do Korpusu i uczył się latać. Zasnął po jakimś czasie, postanawiając, że nie będzie więcej zaprzątał sobie tym głowy. Przecież nie uciekał dlatego, żeby uniknąć wypełnienia swoich obowiązków jako wojsko- wego. On tylko unikał wzięcia do niewoli, żeby dostać się do Australii i znowu zasiąść za sterami samolotu, najlepiej myśliwca i ruszyć do walki z wrogiem w sposób, którego go uczono takim nakładem środków. Obudził się zaniepokojony czymś, czego z początku nie rozpoznał. Niepokój przerodził się w jednej chwili w przerażenie. Odruchowo próbował się zerwać na równe nogi, ale coś na nim leżało, czy raczej ktoś na nim leżał. Przerażenie przerodziło się w panikę, gdy ten ktoś zaczął się ruszać i wydawać okropne, gardłowe dźwięki. Znowu zadziałał odruchowo, próbu- jąc go z siebie zepchnąć, czy samemu się spod tego kogoś wydostać, i wtedy poczuł, że ręce mu się w czymś ślizgają. - Panie poruczniku, nic się panu nie stało? - usłyszał szept Everly’ego. Zanim zdążył odpowiedzieć, poczuł ruch koło siebie i ciężar, który go przygniatał, został uniesiony. - Co jest, do kurwy... - Nic się panu nie stało? Nie zdążył pana pociąć? - O Jezu! Co się stało? - Poderżnąłem mu gardło. Nic się panu nie stało? Sukinsyn jest na mnie wściekły, że mu nie odpowiadam natychmiast. - Jestem cały mokry, ręce mam mokre - mamrotał Weston. I nagle zrozumiał od czego jego ręce są mokre i śliskie. Poczuł nudności. Niewiele miał do zwymiotowania, więc skończył szybko, ale rozbolała go klatka piersiowa i czuł obrzydliwy smak w ustach. - Co się stało, do jasnej cholery? - zapytał, kiedy już jako tako doszedł do siebie. Teraz sam zaczynał się wściekać. - O, jest - usłyszał Everly'ego. - Znalazłem. - Co znalazłeś? - Nóż. Wygląda na nóż do filetowania - usłyszał z ciemności. Poczuł, że coś na niego naciska. - Proszę to wziąć. - Nie chcę! - Tam na zewnątrz jest ich jeszcze trzech - spokojnie tłumaczył Everly. - Za jakieś pół minuty zaczną podejrzewać, że coś mu poszło nie tak. - Chciał mnie zabić? - zapytał Weston, jakby jego umysł nie był w stanie tego objąć. - Całe szczęście, że zaczął od pana - usłyszał odpowiedź. - Gdybym musiał z nim walczyć, cholera wie, co by z tego wyszło. - Jezu! - Załaduj pistolet - rozkazał Everly. - Całe ręce mam upieprzone we krwi... - To wytrzyj je o spodnie, na litość boską. Przeładuj wreszcie ten pistolet. Tylko po cichu! Weston potarł rękami o spodnie, a potem jakoś zdołał wyjąć trzęsącymi się rękami pistolet z kabury. Kiedy po raz pierwszy próbował przeładować broń, zamek wyślizgnął mu się z palców, zanim odciągnął go do połowy i sprężyna zamknęła go z donośnym szczękiem, nie dosyłając naboju do lufy. - Powiedziałem „po cichu", na miłość boską! - szepnął Everly. Zanim zdążył spróbować raz jeszcze, wpadające przez klapę światło latarki oślepiło go kompletnie na moment. Usłyszał tylko zduszone prze- kleństwo plutonowego i po sekundzie ciszę rozdarło z pół tuzina ogłusza- jących detonacji, którym towarzyszyły błyski pomarańczowego ognia. Od tej pory wszystko wyglądało jak film kręcony w zwolnionym tempie. Weston raz jeszcze obtarł palce o szwy spodni i szarpnął zamek pistoletu. Znowu mu się wyślizgnął, ale tym razem usłyszał i poczuł, że nabój został dosłany. Zrozumiał też, skąd pochodziły detonacje i błyski. Everly wygarnął serią z Thompsona. W zamkniętym pomieszczeniu hałas był niewiarygodnie głośny. W uszach mu dzwoniło, w głowie kręciło mu się od wymiotów i szoku. Snop światła i potem błysk wystrzałów niemal kompletnie oślepiły go, ale zdawało mu się, że widzi Everly’ego, nurkującego po leżącą na podłodze latarkę. Nakrył ją swoim ciałem i znowu zapanowała ciemność. Pomarańczowa kula w oczach Westona powoli ustępowała. Po chwili, która wydawała mu się ciągnąć minuty, zaczął odróżniać w otaczającej ciemności lekko jaśniejszy prostokąt u góry. Domyślił się, że to klapa, przez którą weszli. Teraz była otwarta. Po chwili zauważył też, dlaczego była otwarta - zwisało z niej ciało. Widział też, choć niewyraźnie, Everly'ego. Nie na tyle jednak niewyraźnie, żeby nie widzieć tego, co robi. Plutonowy złapał wiszącego we włazie za włosy, podniósł mu głowę i jednym ruchem ręki podciął gardło. - Nie mają broni - powiedział. - To znaczy, broni palnej. Gdyby ją mieli, już by jej użyli. Tylko jak my się, kurwa, stąd wydostaniemy? - Będą na nas czekać na zewnątrz - powiedział Weston i zaraz zrobiło mu się głupio. Everly podpełzł do włazu i odwrócił się na plecy. - Wyłaź zaraz po tym, jak wyjdę - rozkazał. - Chodź bliżej! Weston zbliżył się do włazu. Położył rękę na deskach pokładu i poczuł, że palce ślizgają się na czymś lepkim. Znowu wróciły nudności, ale tym razem nad nimi zapanował. Ledwie podszedł do Everly’ego, ten zaczął znowu strzelać z Thompsona, celując krótkimi, dwu-, trzystrzałowymi seriami w pokład nad nim i wokół włazu. Huk i błysk znów były ogłuszające, oślepiające i bolesne dla uszu. Kiedy otworzył oczy, zobaczył Everly’ego. Wyskoczył z włazu, ciągle na plecach i za chwilę na zewnątrz znowu rozległ się łoskot strzałów z Thompsona. Tym razem ściany schowka stłumiły go, chroniąc jego uszy. Gdy tylko stopy Everly’ego zniknęły z włazu, Weston podciągnął się i wyskoczył na pokład, przewracając się na plecy. - Wal do skurwysyna! - usłyszał krzyk Everly'ego. Gorączkowo rozejrzał się na boki i wreszcie zobaczył jakiegoś człowieka uciekającego w kierunku rufy na czworakach. - No wal do niego, na co czekasz?! Weston ujął Colta w obie ręce, zgrał muszkę ze szczerbiną, na ile mógł w otaczającej szarówce, i strzelił. Filipińczyk jakby się zawahał, ale po chwili ruszył znowu. Weston ściągnął spust jeszcze raz. 1 jeszcze raz. - Upewnij się, że nie żyje - usłyszał głos plutonowego, już dużo spokojniejszy. Weston wstał i z ociąganiem, niespokojnie, poszedł na rufę. Filipińczyk - ich Filipińczyk, ten, z którym załatwiali łódź i któremu płacili - leżał na brzuchu, a jego nogi prężyły się i rozluźniały, jakby chciał się gdzieś odczołgać. Porucznik nie chciał do niego strzelać, ale jego ręka, jakby powodowana własną myślą, podniosła po chwili pistolet, wycelowała w pod- stawę czaszki i ściągnęła spust. Głowa człowieka leżącego na pokładzie zdawała się eksplodować. Od- wrócił się i zobaczył, jak Everly powtarza to, co zrobił rybakowi wiszącemu we włazie - podnosi Filipińczykom po kolei głowy i podrzyna gardła. Cienki nóż do filetowania głęboko rozcinał tchawice i tętnice, z których chlustała krew. Właśnie puścił włosy kolejnej głowy, która głucho stuknęła w pokład. Weston z przerażeniem i obrzydzeniem patrzył, jak plutonowy spokojnie zabiera się do przetrząsania kieszeni rybaka. Wyjął z kieszeni trupa zegarek, jakiś klucz, garść pieniędzy i wszystko po kolei pakował do swoich kieszeni. Wreszcie skończył i wstał. - Może mi pan pomóc, panie poruczniku? - zapytał. - W czym? - Trzeba tego sukinsyna wyrzucić za burtę. Jego i tych pozostałych piratów. - Chcesz ich tak po prostu wyrzucić za burtę?! - A co, chce pan, żeby dotrzymali nam towarzystwa? - Porucznik po chwili podszedł do niego i razem wyrzucili za nadburcie ciało. Nawet nie chlupnęło zbyt głośno. A kiedy wyjrzał za burtę, nie było już po nim ani śladu. Everly ruszył na rufę i zaczął przetrząsać kieszenie człowieka, który ich wciągnął w tę zasadzkę. Najpierw zabrał mu portfel z materiału, i jakiś złoty medalik, który tamten nosił na szyi na złotym łańcuszku. Otworzył portfel i wyciągnął z niego pięćset dolarów, które Weston dał mu na plaży. Wepchnął je do kieszeni i, ku przerażeniu porucznika, zabrał się do ściągania z trupa workowatych spodni. Odłożywszy je na bok, spojrzał na porucznika, napotykając jego prze- pełniony przerażeniem i odrazą wzrok. - Będziemy potrzebowali jakichś ubrań - wyjaśnił. - Pomóż mi wyrzucić go za burtę. Weston bez słowa ujął trupa za stopy. Ciało upadło plecami do wody, więc Weston przez chwilę miał okazję widzieć groteskowo zniekształconą trafieniem pocisku z czterdziestkipiątki twarz Filipińczyka. Ten widok po- zostanie mu w pamięci na długo. Zanim zdołali wydostać ze schowka pozostałe dwa ciała, zrewidować je, rozebrać i wyrzucić za burtę, Weston zdążył się spocić, opadł z sił i ciężko oddychał. Usiadł na pokładzie, opierając się plecami o maszt i walczył z opanowującymi go nudnościami. Parę minut później Everly dosiadł się do niego. - Nie ma żadnych map ani jedzenia. Te sukinsyny wcale nie mieli zamiaru nigdzie z nami płynąć. Chcieli nas obrabować i wracać bez nas. - Cholera - mruknął Weston. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jego ręce nadal się kleją. Wiedział od czego. Odepchnął się od masztu i poszedł na rufę. Klęknął i chciał zanurzyć ręce w wodzie. Nie sięgał do niej, więc położył się na brzegu pokładu, pod relingiem i wysunął się, zawisając do pasa nad wodą. Teraz wreszcie mógł zanurzyć dłonie w wodzie. Nie wyczuł żadnego ruchu, kadłub tylko przewalał się z burty na burtę. Umył dłonie i przedramiona na ile mógł i wolał nawet nie myśleć, jak wygląda reszta jego ciała. Skończywszy, wciągnął się z powrotem na pokład. Po drodze otarł się o coś twardego, co się poruszyło. Po chwili dotarło do niego, że to był rumpel. Poruszał się zupełnie swobodnie, co potwierdziło jego podejrzenia - stali w miejscu. Jeśli tak, przemknęła myśl, to te wyrzucone za burtę ciała będą pływać gdzieś w pobliżu. Trzeba się stąd wynosić. Tylko gdzie my, do cholery, jesteśmy? Zapaliło się światło latarki, którą Everly skierował na maszt. Żagiel wisiał opuszczony prawie zupełnie, co wyjaśniło bezruch łodzi. Światło zgasło. Po chwili rozległ się skrzyp fałów, przeciąganych przez bloki. Weston wiedział, że plutonowy podnosi żagiel, choć bardziej się tego domyślał, niż widział. Potwierdzeniem był łopot żagla wypełniającego się wiatrem i szarpnięcie kadłuba pod stopami. Poczuł, że łódź zaczyna się poruszać. Położył rękę na rumplu i wyprostował ster, czując, jak rośnie na nim opór. Everly pojawił się na rufie. Latarka znowu zabłysła, kiedy spoglądał na busolę marszową, którą wyjął z pokrowca przy pasie. - Płyniemy na północ - powiedział - a chcemy płynąć na południowy wschód. Zna się pan na żeglowaniu, panie poruczniku? - Tyle, co wyniosłem z obozu skautingu w szkole. - Umie nas pan zawrócić na południowy wschód? - Dokąd płyniemy? - Mindanao. Jakieś pięćset mil morskich na południowy wschód stąd. - Nie mamy żadnego jedzenia ani wody. - Po drodze stąd na Mindanao jest wiele wysp. Będzie trzeba na nie zawijać po wodę i jedzenie. - Poprowadzę łódź. Uważajcie na bom, będziemy robić zwrot przez sztag. I może zostawcie mi tę busolę, skoro mam prowadzić łódź. Everly podał mu busolę. Weston położył ją obok siebie na ławeczce i naparł na rumpel. Łódź zaczęła się obracać. - Przynajmniej odzyskaliśmy pieniądze - powiedział Everly. - To już coś. I zachowaliśmy życie, dodał w myśli Weston, ale nic nie powiedział. Żyjemy! - I jeszcze zarobiliśmy jakieś trzy, cztery stówy - dodał plutonowy. - Chyba nie byliśmy pierwszymi Amerykanami, których te skurwiele zabrały na przejażdżkę łodzią. 3 Kiedy słońce wzeszło, wokół nie było widać żadnego lądu. Byli całkiem sami na pełnym morzu. Busola marszowa Everly'ego wskazywała, że płyną prosto na południowy wschód. Weston zastanawiał się poprzednio, na ile była to prawda - czy igła nie wskazywała raczej czegoś stalowego na pokładzie niż bieguna północnego. Teraz przynajmniej był pewien, że nie płyną w niewłaściwym kierunku. Jeżeli słońce wschodzi na wschodzie - a tego żaden złom nie był w stanie zmienić - to dziewięćdziesiąt stopni w prawo jest południe. Sterował więc nieco w prawo od słońca - na południe od wschodu, czyli innymi słowy - na południowy wschód. Busola wskazywała dokładnie to samo, więc byli na kursie - generalnie rzecz biorąc - południowo-wschodnim. Ale nie odważyłby się tego nazwać nawigacją. Na razie to i tak nie robiło żadnej różnicy, bo żeby nawigować, trzeba wiedzieć, dokąd się płynie. A oni wiedzieli tylko, że na Mindanao, czego precyzyjnym określeniem miejsca przeznaczenia nazwać było nie sposób. Przy pierwszym brzasku Everly przetrząsnął łódź, ale nie znalazł nic przydatnego poza dwiema puszkami ananasa w plastrach i butelką Coca- Coli. Nie mieli nic więcej do jedzenia i picia, ani żadnych map. Znalazł jakieś wiadro i użył go do zmycia krwi z pokładu. To poszło całkiem łatwo, ale już schowka, w którym ich przetrzymywano i próbowano zabić, a potem zabili tam dwóch Filipińczyków, w ten sposób umyć się nie dawało. Mogli tam nalać wody, ale nie było żadnej pompy, żeby ją wyciągnąć. Kiedy z włazu zaczął się rozchodzić słodkawy fetor, Everly po prostu zamknął go i próbowali nie czuć smrodu. Podzielili się Colą i ananasami. Weston pomyślał, że zjedzenie obu puszek na raz nie było najlepszym pomysłem. Może powinni schować jedną na później? W końcu uznał, że to żadna różnica. Albo znajdą więcej jedzenia i picia, albo i tak będzie po nich. Około dziesiątej rano skwar stał się nie do wytrzymania. Znaleźli jakąś cuchnącą płachtę i zrobili sobie z niej daszek, dający choć trochę wytchnie- nia. I tak już było za późno. Obaj byli już poważnie poparzeni przez słońce. Kilka minut po trzeciej na horyzoncie zauważyli coś, co wyglądało jak ląd. Zastanawiali się przez chwilę, czy to naprawdę ląd, czy tylko wyobraźnia płata im figle. A jeżeli to naprawdę wybrzeże, to co to było? To mogła być część Luzon, u wejścia do Zatoki Manilskiej. Japończycy podobno osadzili całą wyspę. Ciekawe, czy to prawda? Warto było przez to wszystko przechodzić, żeby teraz samemu wpychać się w ręce Japończyków? I to nawet wcześniej, niż poszliby do niewoli na Skale, gdyby nie zdezerterowali? Wybór mieli niewielki. Albo wylądują tam, albo będą musieli płynąć dalej kursem na oko, bez wody i jedzenia. Z tego co wiedział, południowo-wschodni kurs mógł ich równie łatwo co na Mindanao, zaprowadzić na Morze Południo- wochińskie, a tam umrą z pragnienia, zanim trafią na jakiś ląd. Dwadzieścia minut później byli już pewni, że to ziemia. Po kolejnych trzydziestu byli na tyle blisko, żeby widzieć przybój, rozbijający się u stóp ściany zieleni. Parę minut przed piątą przyszedł czas na podjęcie decyzji. - Nie mamy kotwicy - powiedział Weston. - Lepiej nie wpuszczajmy się w ten przybój. - Płyńmy w lewo. Może tam się coś znajdzie. Kiedy zbliżali się do plaży, zauważyli, że zachodni kraniec wyspy obniża się raptownie, a potem w ogóle znika. - Co to jest? - zapytał bardziej siebie, niż plutonowego Weston. - Jakaś pieprzona wysepka - odparł zachwycony Everly. - Tak, na dodatek obsadzona dwiema dywizjami japońskich odwodów - kwaśno zauważył porucznik. - Tak pan sądzi? - Everly spojrzał na niego ze szczerym niepokojem w oczach. - Nie, tak tylko zażartowałem - machnął ręką Weston. - Aha. Zanim znaleźli przerwę w rafach, słońce zdążyło już opaść bardzo nisko. Kiedy do niej podpłynęli, porucznik zauważył, że to przesmyk między wyspą, którą znaleźli na początku, i drugą, jeszcze mniejszą. Nadal nie napotkali na żaden ślad ludzkiej obecności. Słychać było jedynie szum przyboju i fale uderzające o burty. Wojna, którą tak niedawno zosta- wili za sobą na Bataanie i Corregidor, smród płonącego paliwa i składów z zaopatrzeniem, nieustanny pomruk artylerii, głuchy łomot wybuchów - to wszystko było tak odległe, że właściwie mogło się odbywać na jakiejś innej planecie. Wpłynęli w przesmyk między wyspami i Weston dojrzał piaszczystą plażę z tyłu większej z wysepek. Woda nie pieniła się na jej obrzeżu, więc pewnie nie było tam żadnych skał. - Moglibyśmy tam spróbować - wskazał, mówiąc znowu bardziej do siebie, niż do plutonowego. - Tylko że nie wiemy, jak tam jest głęboko. Możemy wejść na mieliznę. - A mamy inne wyjście, panie poruczniku? Weston zamiast odpowiedzi przesunął rumpel i posterował ku plaży. Dopłynęli do samego brzegu nawet nie drasnąwszy dna. Kiedy Everly wyskoczył na brzeg cumować łódź, Weston pomyślał, że to prąd wody, płynący z przesmyku musiał wypłukać piasek, umożliwiając im dopłynięcie do brzegu. Cumowanie nie przedstawiało najmniejszych problemów. Drzewa dochodziły do samego brzegu. Everly owinął cumę wokół pokręconego, grubego pnia. Prąd zaczął odciągać łódź w kierunku skały. Weston pomyślał, że zaraz wyrżną w tę skałę, kadłub pęknie i łódź zatonie, kończąc tym samym ich odyseję. Nic takiego nie miało miejsca. Prąd jedynie napiął cumę i utrzymywał łódź w miejscu, nie dając jej się poruszyć. Everly wciągnął się z powrotem na pokład. - Zaraz za tymi drzewami zaczyna się pioruńsko strome zbocze. Chyba nawet gdyby nie było ciemno, nie byłbym się w stanie na nie wdrapać. Rano się rozejrzymy. - Na tych wyspach żyją podobno dzikie świnie. Może uda się jakąś ustrzelić? Brak odpowiedzi wyrażać miał zapewne niewielką wiarę jego towarzysza podróży w taką możliwość. - Dwugodzinne warty? - odezwał się wreszcie po chwili. - Może być. - Pan pierwszy, czy ja? - Ja pierwszy. Everly w odpowiedzi zwinął część zabranych zabitym ubrań w wałek i zrobił sobie z nich poduszkę, po czym nakrył się resztą i poszedł spać. Dziesięć minut później było już tak ciemno, że Weston z trudem odszukiwał wzrokiem miejsce, w którym leżał. Przez kolejne dziesięć minut siedział bez ruchu, słuchając nierozpozna- walnych odgłosów dochodzących z położonej opodal wyspy. W pewnej chwili odruchowo podrapał się w pierś i przypomniał sobie skorupę zasy- chającej krwi, która pokrywała koszulkę. Na czworakach, ostrożnie, by nie potrącić Everly’ego, wydostał się na pokład i odnalazł wiadro. Potem wrócił na rufę i rozebrał się. Ostrożnie namoczył i wypłukał koszulkę i bokserki w wodzie, a potem rozwiesił je na relingu. Kiedy skończył pranie, nabrał wiadrem wody zza burty, podniósł je nad głowę i wylał jego zawartość na siebie. Powtarzał ten zabieg z tuzin razy - bo krew na włosach zdążyła zaschnąć i nie chciała się łatwo rozpuścić - aż wreszcie uznał, że już czystszy i tak nie będzie. Wciąż nagi usiadł po turecku i spojrzał na zegarek. Świecące wskazówki pokazywały, że jest za pięć ósma. Zastanawiał się, ile czasu zajęło mu znalezienie wiadra, pranie i mycie. A zresztą, doszedł do wniosku, pieprzyć to. Policzy od tej chwili. Dwie godziny od tej chwili to będzie dziesiąta. Obudzę go o dziesiątej, postanowił. Siedział tak, czując, jak kolano dotyka pasa z pistoletem, leżącego obok i nagle bardzo wyraźnie przypomniał sobie jak jego zegarek wyglądał, kiedy przyniósł go do pokoju ze sklepiku oficerskiego w bazie. To był Hamilton w kopercie z nierdzewnej stali. Naciskając odpowiednie guziki można było na nim ustawić różne rzeczy: czas przelotu, pełnego obrotu wokół osi, czy jakikolwiek inny. Zegarek był zapakowany w metalowe pudełko z pokrywką na sprężynie. Miał pasek ze skóry aligatora i małą książeczkę z instrukcją obsługi. Chciał mieć ten zegarek od pierwszej chwili, kiedy go zobaczył. Musiał jednak zwalczyć w sobie tę chęć, bo bardzo źle widziano kursantów, którzy nie skończyli jeszcze podstawowego kursu pilotażu i nie wylaszowali się*, innymi słowy, zanim nie zaczęli choćby stwarzać szans na to, że będą nosić złote skrzydła, obnoszących się z czymś takim po lotnisku. Doskonale pamiętał chwilę, w której po raz pierwszy założył go na rękę. To było dawno, dawno temu, gdzieś na innej planecie, kiedy był pilotem Marynarki. Kiedy Weston otworzył oczy, zobaczył że Everly kuca nago obok niego. Wokół było jasno. Weston był zdezorientowany. Nie powinno być tak jasno. Obudził plutonowego o dziesiątej, więc Everly powinien obudzić go o pół- nocy. A o północy jest ciemno. - Co się dzieje? - Przez dwie godziny nic nie było słychać, więc pomyślałem, że nie ma sensu pana budzić i poszedłem spać dalej. - Aha. - Obudziłem się i proszę, co ujrzałem - Everly wskazał ręką coś za burtą. Weston usiadł i wyjrzał nad burtą. Jakieś dwieście metrów od nich na wodzie kołysał się motorowy jacht. Wyraźnie dryfował, nie płynął na silniku. - Możesz do niego podpłynąć? - Nie mam pojęcia, ale mogę spróbować - odparł Weston i zaczął wstawać do relingu. - Ale nie samemu, tylko łodzią - powstrzymał go Everly. - To daleko, a poza tym, jak słyszałem tu są rekiny. - W takim razie postawmy żagiel i zobaczymy. Żaden z nich nie musiał tego mówić - na jachcie może być jedzenie. Porządny kompas. I Bóg jedyny wie, co jeszcze. * Pilot, który wykonuje pierwszy solowy lot, przechodzi po lądowaniu ceremoniał inicjacji, którego centralnym punktem jest zbiorowy masaż jego wypiętego siedzenia przez instruktorów i towarzyszów niedoli „na szczęście", zwany laszowaniem [przyp. tłum.). A w ogóle, to co on tu robi? I to w dryfie? Dotarcie do jachtu zajęło im ponad godzinę. Była prawie kompletna flauta, a prądy w lagunie sprawiały, że obie łodzie zaczęło znosić na otwarte morze. W miarę zbliżania się do jachtu zaczął do nich dochodzić straszliwy fetor rozkładających się ciał i widzieli wzbijające się z niego hordy wielkich, tłustych much. Jacht wyglądał jak Chris-Craft Model 42, taki sam, którym płynęli z Cor- regidor na Bataan, ale na rufie nie było firmowego emblematu. Weston pomyślał, że to pewnie miejscowa kopia Chris-Crafta. Na pawęży rufowej przeczytali nazwę „Yet Again" i port macierzysty, Manila. Z masztu sygna- łowego zwieszał się wypłowiały proporczyk manilskiego jachtklubu. Im bliżej jachtu podpływali, tym bardziej cuchnęło. Kiedy dobili do rufy, fetor stał się nie do zniesienia. Everly wreszcie zdołał złapać za reling na rufie i wciągnął się na pokład. Wziął z pokładu cumę i rzucił ją Westonowi. Kiedy porucznik złapał linę, odbiegł na burtę, wychylił się za rufę i zwy- miotował. Cuma była nowa, jeszcze biała. Weston przywiązał ją do łodzi i prze- skoczył na pokład jachtu. Od razu widać było, że jacht został ostrzelany z broni maszynowej, zapewne przez samolot. Widział przestrzeliny w po- kładzie, ścianach i szybach kabiny, wręgach. Kluczyk tkwił w stacyjce. Wskazówki wskaźników paliwa były na zero, ale mimo to przekręcił kluczyk. Rozrusznik zakręcił korbowodem, ale silnik nie zaskoczył. Widać paliwa naprawdę nie było. Muchy zaczęły się robić dokuczliwe. Nic na to nie mogli poradzić. Po chwili Everly wyłonił się z kambuza z naręczem kartonów z konser- wami. - Jest nawet piwo - powiedział. - Cholerne muchy zeżrą mnie żywcem. - Ciekawe, co się stało? - A kto to może wiedzieć, do cholery? Powynośmy wszystko na rufę, a potem jak wrócimy do siebie, będzie mi pan podawał puszki. Po szóstej wyprawie do kambuza Weston zebrał się w końcu w sobie, żeby zadać męczące go od wejścia na pokład pytanie: - Co się stało z ludźmi, którzy nim płynęli? - Gdyby ktoś przeżył, do tej pory już by wyszedł, prawda? Weston wszedł raz jeszcze go kambuza, ale tym razem zmusił się do przejścia dalej, do kabiny pasażerskiej. Nie zdołał opanować wymiotów, a kiedy wreszcie pozbierał się na powrót, miał trudności z opanowaniem chęci ucieczki. Mimo to ruszył dalej, do sypialni. Znalazł tam dwa rozkładające się ciała. Siwowłosa kobieta w szor- tach i bluzce zrobionej na szydełku, leżała na środku dwuosobowego łoża, przyciskając ręce do brzucha. Bluzka była przesiąknięta zaschniętą krwią, na której żerowały muchy. Miała ranę postrzałową klatki piersiowej. Drugie ciało leżało na podłodze kabiny, obok łoża. To był mężczyzna po pięćdziesiątce, który strzelił sobie w skroń. Krótkolufowy rewolwer leżał na dywaniku obok jego głowy. Weston rozejrzał się raz jeszcze po kabinie i wybiegł na zewnątrz. - No i co? - zapytał Everly. - Tam jest.... leży para... W kabinie - wydusił przez zaciśniętą krtań. - Wygląda na to, że kobieta zginęła, a mężczyzna się zastrzelił. - Zostało tam coś, co się może przydać? - Nie patrzyłem... Everly popatrzył na niego potępiająco i sam poszedł do kabiny. Weston usiadł na wykładanym krzesełku przy rufowym relingu i oparł głowę na lewej dłoni, prawą oganiając się od much. Po chwili Everly pojawił się z powrotem na pokładzie, niosąc koce. Weston zauważył wetknięty za pasek od spodni krótkolufowy rewolwer i zapięty na nadgarstku doskonały zegarek. Poprzednio widział ten zegarek na ręce mężczyzny leżącego w kabinie. - Mam też parę dobrych map - oznajmił. - Co zrobimy z jachtem? - Jak to, co z nim zrobimy? - Może by go spalić? - I zwrócić na siebie uwagę? Japońce już raz go ostrzelali. Ta kobieta dostała z lotniczego karabinu maszynowego - wskazał rzędy otworów w deskach pokładu i oknach. - Nie możemy ich tak po prostu zostawić. - A dlaczego nie? Przeładujemy zapasy do nas i spieprzajmy stąd, zanim przyleci następny japoński samolot. Weston poczuł gniew, wzbierający w nim tak szybko i mocno, że sam się go przeraził. Zmusił się, dosłownie, do tego, żeby policzyć do dziesięciu, zanim przemówił. - Znajdźcie coś do obciążenia ciał, plutonowy - wycedził przez zęby. - Może być akumulator. Zawiniemy ciała w koce i wyrzucimy je za burtę. - Nie słyszał pan, panie poruczniku, co mówiłem? O tym, żeby się stąd wynosić, zanim Japońce tu wrócą? - A wy nie słyszeliście, plutonowy, że kazałem wam znaleźć coś cięż- kiego? Wbili w siebie wzrok i przez dłuższą chwilę zastygli w bezruchu. - Właściwa odpowiedź, plutonowy, brzmi: Jak jest, panie poruczniku". Po krótkiej, ale wyczuwalnej chwili wahania, Everly odpowiedział: - Tak jest, panie poruczniku. - Gdzie te mapy, które znaleźliście? Chciałbym na nie spojrzeć. - Tutaj, panie poruczniku. - Everly podał mu nowiutką skórzaną aktówkę. - Było tam poza tym trzy tysiące dolarów. - Znaleźliście jakiś portfel, albo coś takiego? - Tak jest, panie poruczniku. - Są tam nazwiska tych ludzi? - Myślę, że tak, panie poruczniku. - Nie zgubcie go. Ktoś może być zainteresowany losem tych ludzi. - Na przykład, kiedy dotrzemy do Australii? - - Albo kiedy wygramy tę wojnę - odparł obcesowo, tłumiąc w zarodku dyskusję. Everly uśmiechnął się. - Coś was rozbawiło, plutonowy? - zapytał, czując, że go znowu krew zalewa. - Kiedy byłem w podchorążówce, Everly, miałem pewnego instruktora, człowieka takiego jak wy - zaczął mówić. - Zresztą nawet chyba chwalił się, że też był w Chinach. Powiedział mi kiedyś, po co jest piechota morska. Wiecie, co mi powiedział? Że marine to człowiek, któremu rząd płaci za to, żeby nadstawiał tyłek pod kule za cywilów, których pieniądze dostaje. Obaj jesteśmy z piechoty morskiej i zrobimy teraz dokładnie to, o czym mówił. Pochowamy tych cywilów, a jeżeli przy okazji sami dostaniemy po kulce, to trudno. Everly dalej się uśmiechał. - Myślicie, że to śmieszne?! - Nie, panie poruczniku. Pomyślałem tylko, że... - No już, gadajcie, coście tam wymyślili! - Pomyślałem, że z pana nawet nie do końca taka dupa wołowa, jak mi się na początku zdawało. - Tak? No to się pieprzcie, plutonowy! - Tak jest, panie poruczniku. Pójdę poszukać tych akumulatorów. Everly miał rację co do map. Były naprawdę dobre. Po minucie Weston już wiedział, gdzie się znajdują. To był przesmyk pomiędzy wysepkami Lubang i Ambil, na wschód od Ambil. Według mapy Ambil była nieza- mieszkana. Na południe od niej, po drugiej stronie cieśniny Verde leżała Mindoro. Teraz, kiedy już mieli mapy, jeżeli tylko po drodze łajba się nie rozleci, japońskie samoloty ich nie ostrzelają, nie przechwyci ich japoński okręt i nie zatoną w jednym z gwałtownych tropikalnych sztormów, z których słynęły te wody, powinni zdołać przepłynąć wewnętrzne Morze Sibuyan, a potem przez Morze Visayan, wzdłuż Wysp Visayan (Panay, Negros, Cebu i Bohol) wypłyną na Morze Mindanao, skąd już tylko rzut kamieniem do Mindanao. W aktówce było pióro wieczne i automatyczny ołówek Watermana. Wykreślił ołówkiem planowaną trasę, widząc kątem oka, ale starając się tego nie dostrze- gać, że Everly wyniósł ciała i pozwijał je w koce, obciążając każde dwoma akumulatorami. Siedział nad mapami, kiedy Everly znalazł zatrzask w poręczy relingu i odkrył, że część relingu otwiera się na zawiasach. Otworzył ją do wewnątrz. - Wszystko gotowe, panie poruczniku. Weston schował mapy do aktówki. - Myślę, że nie od rzeczy byłoby zmówić modlitwę, plutonowy. Jedyna, którą w tej chwili pamiętał, to była Modlitwa Pana. Wyrecytował ją, a Everly stał obok z opuszczoną głową. Porucznik miał teraz zupełną pustkę w głowie. Długą chwilę milczał, zastanawiając się, co dalej. - Powierzmy głębinom ciała naszych brata i siostry, którzy odeszli. Amen - powiedział wreszcie. - Amen - powtórzył Everly. Razem zepchnęli zawinięte w koce ciała przez bramkę w relingu za burtę. Odcięli cumę i pół godziny później wypłynęli już na wody Cieśniny Verde. Weston obejrzał się znad steru, raz jeszcze spoglądając na biały jacht, kołyszący się na wodzie laguny i natychmiast tego żałował. Dowództwo 4. pułku piechoty morskiej, 4 twierdza Corregidor, Zatoka Manilska, Filipiny 6 maja 1942 roku, 4.15 - Wie pan, majorze, co mi wiadomo o paleniu sztandarów? - zapytał puł- kownik S. L Howard, najstarszy stopniem oficer piechoty morskiej na wyspie, majora Stephena J. Paulsona, pełniącego obowiązki S-l pułku. - Nie, panie pułkowniku. Znajdowali się w tej chwili jakieś trzydzieści metrów w głębi bocznego korytarza, wychodzącego na Tunel Malinta. Do wylotu tunelu, zasłoniętego teraz barykadą z worków z piaskiem, było stamtąd może sto metrów. Sztandar pułkowy i flaga państwowa, rozwinięte, stały w swoich stojakach za biurkiem pułkownika. - Niewiele - powiedział Howard. - A nawet tego, co wiem, nie pamiętam skąd się nauczyłem. Może z jakiejś powieści? Wiem tylko, że to hańba oddać wrogowi pułkowy sztandar i w związku z tym, gdy niebezpieczeń- stwo jego utraty jest pewne, najstarszy stopniem oficer ma obowiązek go spalić. - Ja też tak to rozumiem, panie pułkowniku. - Czy podziela pan moje zdanie, że nadszedł ten moment, Paulson? - Tak jest, panie pułkowniku. To i tak nie ulegało wątpliwości. Dwa dni wcześniej od dawna spodzie- wany japoński szturm na Corregidor rozpoczął się od potężnego, trwającego bez przerwy przez całe dwie doby ostrzału artyleryjskiego wyspy. Ktoś policzył, że w ciągu każdej minuty na terenie twierdzy eksplodowało jedenaście granatów artyleryjskich, co dawało 667 pocisków na godzinę i 16.000 na dobę. Po dwudziestu czterech godzinach tej nawały Japończycy wylądowali na „Ogonie Kijanki", jak nazywano zwężającą się wschodnią część wyspy. Mimo dużych strat zdołali zdobyć przyczółek i kolejne fale desantu uniemożliwiły zepchnięcie wykrwawionego pierwszego rzutu do morza. Na rejon „Łba Kijanki", w którym kiedyś stały koszary, zniesione już w pierwszych godzi- nach ostrzału i pod którym wykopane były tunele, spadało teraz jeszcze więcej pocisków, jako że działa ostrzeliwujące Ogon przeniosły ogień na zachód, by nie razić swoich. Japońska piechota powoli, lecz bezustannie zbliżała się do Łba. Twierdzy broniła załoga licząca 15.000 żołnierzy i oficerów, zarówno ame- rykańskich, jak filipińskich. Zaledwie garstka z nich, nie przekraczająca jednej dziesiątej, była szkolona do walki jako piechota. Przeważająca większość Amerykanów na wyspie - z wyjątkiem artylerzystów nadbrzeżnych - stanowili technicy, oficerowie sztabowi, przeróżni kanceliści, którzy trafili na Corregidor wraz z ewakuowanym na początku wojny do twierdzy sztabem MacArthura. Z 1.500 żołnierzy piechoty prawie połowę stanowili marines. Większość z nich stanowili żołnierze 4. pułku piechoty morskiej, którzy przybyli z Szanghaju w listopadzie 1941 roku i walczyli z Japończykami na Luzon, na półwyspie Bataan i stamtąd zostali ewakuowani do twierdzy Corregidor. Reszta składała się z żołnierzy piechoty morskiej, stacjonujących przed wojną w różnych bazach Marynarki na terenie całych Filipin. Artyleria twierdzy spisywała się lepiej, niż ktokolwiek mógłby się po niej spodziewać, biorąc pod uwagę wiek jej dział. Zapas amunicji do jej wysuwanych armat (które ładowano w zakrytych stanowiskach, podnosząc na wysięgnikach ponad betonowe barbety tylko do oddania strzału, po którym odrzut chował je z powrotem) i potężnych moździerzy był więcej niż wystarczający. W ostat- nich dniach przed huraganowym ostrzałem japońskim rzadko kiedy zdarzał się moment, w którym po korytarzach całej twierdzy nie niosłoby się echo ryku ich odpaleń, a cała Skała nie drżała od ich odrzutu. A jednak i tego nie wystarczyło, żeby powstrzymać Japończyków. W dodatku stanowiska, uważane za niezniszczalne, zaczęły być niszczone jedno po drugim celnymi bombar- dowaniami lotniczymi. Technikom i kancelistom rozdano karabiny i w prywatnej opinii wielu ma- rines, sprawiali się w nowej roli o wiele lepiej, niż się po nich spodziewano. Niewiele to jednak pomagało, bo wszyscy byli słabi z głodu. Od sześciu tygodni wszyscy żyli na połowie racji, a w ostatnim tygodniu przed desan- tem racje trzeba było znowu zmniejszyć o połowę. Wszystkim też dawało się mocno we znaki japońskie bombardowanie artyleryjskie, które wprawiało Skałę w nieustające drgania. - Chyba nie będziemy ich palić tutaj? - Możemy je wynieść na zewnątrz, panie pułkowniku. - Czy to znak, że wszystko skończone? - zapytał retorycznie pułkownik i zmienił temat, nie dając Paulsonowi szansy na odpowiedź: - Przeglądałem wczoraj przeznaczone do spalenia akta z wykazami stanów osobowych, majorze, i zauważyłem, że mamy nadzwyczajną, jak na nasze warunki, liczbę żołnierzy zaginionych. - To prawda, panie pułkowniku. - Pan zapewne wie coś na ten temat lepiej ode mnie. Czy uważa pan, że część z tych zaginionych, hmm... Jakby to powiedzieć? Że część z tych zaginionych zaginęła celowo? - Jeżeli pan pyta, czy te celowe zaginięcia miały na celu uniknięcie niebezpiecznej służby, to myślę, że nie, panie pułkowniku. - Czy w takim razie uważa pan, majorze, że przynajmniej część z tych, których te spalone teraz raporty zaliczają do zaginionych, celowo zagubiła się w nadziei na to, że gdzie indziej będą mogli nadal prowadzić walkę z Japonią? - Myślę, że to całkiem możliwe, panie pułkowniku. - A jak się panu zdaje, ilu z nich rzeczywiście uda się przebić przez linie wroga gdzieś, gdzie będą mieli szansę kontynuować walkę? - Przez myśl majora Paulsona przemknął obraz dwóch marines. porucznika Jamesa B. Westona i plutonowego Percy Lewisa Everly’ego. - Nie mam pojęcia, panie pułkowniku. Niektórym pewnie się uda. Inni nie będą mieli szczęścia i zginą lub zostaną pojmani. - Celowe zaginięcie zwykle powinno być czynem nagannym. W ostatecz- nym razie, przy dużej dozie dobrej woli, można je uznać za samowolne oddalenie, ale tak naprawdę to przecież dezercja w obliczu wroga. - Tak jest, panie pułkowniku. - Wie pan co, Paulson? Mimo to, gdybym miał taką możliwość, chyba bym wolał sam dać nogę, niż palić sztandary i wywieszać białą flagę. - Sam rozważałem taką możliwość, panie pułkowniku. - Ale pan został? - Ciężko mi przychodzi łamanie rozkazów - uśmiechnął się major. - To tak jak mnie - zgodził się Howard. - Jak się do tego zabierzemy, Paulson? - Mam tu coś - powiedział major, wyjmując ćwierćlitrową puszkę. - Nie mam pojęcia, co to takiego, ale służy do czyszczenia powielaczy i jest bardzo łatwopalne. Wydaje mi się, panie pułkowniku, że wylejemy to na sztandar i flagę, a potem podpalimy. Mogę trzymać drzewce, albo... - Starczy tego na sztandar i flagę? - Tak jest, panie pułkowniku. Poza tym obie płachty są jedwabne, sir. Jeśli się je raz zapali, to nie zgasną. - Nie chcę tego robić tutaj, w tej cholernej norze, jak jakiś uwięziony szczur. Pójdzie pan ze mną do wyjścia z tunelu, Paulson? - Tak jest, panie pułkowniku. Oczywiście, że pójdę. Pułkownik Howard kiwnął głową. Wstał i podszedł do udrapowanych na ścianie za jego biurkiem sztandaru i flagi. Wyjął z uchwytu flagę państwową, ujął drzewce poziomo i zaczął nim obracać, aż płachta owinęła się wokół drzewca. Podał zwiniętą flagę Paulsonowi, po czym wyjął z uchwytów sztandar pułkowy i zrobił z nim to samo. Kiedy skończyli, poszli do głównego tunelu. Zbliżając się do wylotu, usłyszeli potężniejący z każdą chwilą grzechot broni strzeleckiej, potężne, basowe dźwięki amerykańskich karabinów i karabinów maszynowych kalibru 7,62 mm i wysokie tony japońskiej broni kalibru 6,5 mm. Przeszli korytarzem między kulisami barykady. Gdzieś w pobliżu z gwiz- dem i hukiem upadł japoński pocisk moździerzowy, sprawiając, że obaj się schylili. - Chyba flaga najpierw, Paulson, co? - zapytał pułkownik. - Nie powinna nigdy dotknąć ziemi. - Tak jest, panie pułkowniku. Ujął drzewce poziomo i rozwinął płachtę. Howard postawił pod ścianą z worków z piaskiem sztandar pułkowy, wziął w rękę puszkę przyniesioną przez Paulsona i wylał połowę jej zawartości na flagę. Wyjął swoją zapal- niczkę i próbował za jej pomocą podpalić flagę, ale nie działała. Wsadził więc rękę do kieszeni Paulsona, poszukując jego zapalniczki. Kiedy ją wreszcie znalazł, płyn do czyszczenia powielaczy zajął się błyskawicznie, szybko zapalając też jedwab płachty. Sama flaga płonęła dużo dłużej, niż się obaj spodziewali i zanim spłonęła doszczętnie, drzewce zdążyło zacząć się już tu i ówdzie nadpalić. Paulson wziął potężny zamach i uderzył tlącym się drzewcem o kamienne obramowanie wlotu do tunelu, łamiąc je w po- łowie. Podniósł z ziemi górną połówkę drzewca, parząc się w dłoń i rozbił o kamienie złoconego orła, który je wieńczył. Potem wziął do rąk sztandar pułkowy i rozwinął go, żeby pułkownik mógł także jego płachtę oblać płynem do czyszczenia powielaczy i podpalić. Tym razem, kiedy czerwona jedwabna płachta z godłem Korpusu dopaliła się, zaczął od zniszczenia orła i dopiero potem złamał drzewce na pół. Dokończywszy dzieła, pułkownik Howard i major Paulson wrócili do Tunelu Malinta. Wypełniwszy wszystkie pozostałe obowiązki, wracali po karabiny, by z nimi w ręku pójść pełnić swoją powinność żołnierzy piechoty morskiej. IV Zatoka Gingoog, prowincja Misamis-Oriente, 1 Mindanao, Filipiny 8 października 1942 roku, 4.25 Oddział wojskowy, który jego dowódca sam określał jako „turystów porucz- nika Westona", osiągnął wybrzeże Mindanao w drodze z Bohol już przy świetle dziennym. Ich dowódca, porucznik piechoty morskiej James B. Weston, nosił dość niestandardowy mundur, składający się ze słomkowego kapelusza i workowatych białych spodni. Poza tym był bosy, nagi do pasa, spalony na mahoń przez słońce i nosił iście patriarszą brodę. Siły oddziału składały się teraz, poza plutonowym Everlym, z jeszcze dwunastu innych amerykańskich wojskowych. Najstarszym stopniem z jego podwładnych był starszy bosman-farmaceuta Stanley J. Miller, który też, wraz ze starszym marynarzem Paulem K. Nesbitem, jako pierwszy do niego dołączył. Przez dwa tygodnie po pozostawieniu za sobą „Yet Again" w lagunie wyspy Lubang, Weston i Everly żeglowali powoli, ostrożnie, po kilka godzin dziennie, resztę spędzając w kryjówkach na kolejnych wyspach. Po południu piętnastego dnia natknęli się na środku Morza Sibuyan na żaglówkę ze złamanym masztem, którą płynęli Miller i Nesbit. Obaj wydostali się z Luzon z tym samym zamia- rem, co Weston i Everly - chcieli płynąć na Mindanao, a jeśli się uda, to stamtąd do Australii, żeby uniknąć japońskiej niewoli. Wzięli ich na pokład, zatapiając ich żaglówkę i podzielili się z nimi zapasami zabranymi z „Yet Again", konty- nuując boleśnie powolną podróż na Mindanao. Podróż zajęła im w sumie ponad sześć miesięcy, z których większość spędzili na tej, czy innej wysepce, myszkując po górach w poszukiwaniu żywności i unikając pojmania przez japońskie patrole. Na Panay, w czasie jednej z takich eskapad po żywność, natknęli się na pięciu szeregowych lotnictwa Armii, dowodzonych przez plutonowego Allana F. Taylora. Byli oni pozostałością grupy, wysłanej na poszukiwanie terenów, nadających się na lotniska polowe. Dowodził nimi jakiś podpułkownik lotnictwa Armii, który poddał się japończykom przy pierwszej nadarzającej się okazji. Im dał wolną rękę w wyborze dalszego losu. Żaden z podoficerów i żołnierzy nie chciał się poddać. Lotnicy oddali się teraz pod komendę Westona, zakładając, że ma zamiar przedostać się do Australii. Prowadzenie partyzantki nie pociągało ich w najmniejszym stopniu. Dwa miesiące później, na Cebu, liczebność oddziału znowu wzrosła, o marynarza i kaprala. Kapral był jednym z nielicznych amerykańskich podoficerów, służących w 26. pułku kawalerii, który miał amerykańskich oficerów i filipińskich żołnierzy. Spotkali się z marynarzem na Luzon i do- szli do wniosku, że mają umiejętności, które mogą im pomóc w podróży na Mindanao i być może dalej, poza Filipiny - marynarz znał się na pływaniu, a kapral, felczer weterynaryjny, biegle władał hiszpańskim. Ostatnim nabytkiem byli trzej marines. Wszyscy trzej byli starymi wiarusami, zawodowymi żołnierzami piechoty morskiej z 4. pułku, którzy trafili do niewoli i udało im się, dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu i odwadze, z niej uciec. Podobnie jak Everly wiedzieli, co ich może czekać w niewoli i nie uśmiechał im się los manekinów do nauki walki na bagnety, którymi niewątpliwie by zostali, gdy tylko wystąpią kłopoty z aprowizacją, albo japoński dowódca dojdzie do wniosku, że jego chłopakom potrzeba jakiejś rozrywki. Everly znał dwóch z tych trzech. Jak powiedział Westonowi, jeden z nich był moczymordą do kwadratu, a drugi tępym bucem, którego głupotę tolerowano w pułku tylko dlatego, że w czasie przeglądów wyglądał jak obrazek wycięty z „Podręcznika szeregowego". Trzeci był kancelistą z działu zaopatrzenia (S-4) pułku, jednym z tych, którym tuż przed kapitulacją wydano karabiny i wysłano do walki. - Ale niech się pan nie martwi, panie poruczniku - uspakajał go. - Oni są z piechoty morskiej, będę potrafił sobie z nimi poradzić. Kapral kawalerzysta miał Enfielda wzór 1917 i dwadzieścia trzy naboje do niego. Lotnicy mieli kolejne trzy Enfieldy z łącznie sześćdziesięcioma nabojami i pistolet wzór 1911A1, do którego zostało im dwanaście nabojów. Trzej marines nie mieli żadnej broni palnej, ale po drodze skombinowali sobie dwie maczety i siekierę. Pieniędzy już prawie nie było. Pięć tysięcy Westona, czterysta zabrane rabusiom i trzy tysiące z jachtu - wszystko poszło. Wyżywienie tak licznego oddziału w sytuacji, gdy mało kto chciał cokolwiek sprzedać za papierowe dolary okazało się bardzo kosztowne, mimo że ich dieta nie była ekstrawa- gancka - jedli zwykle ryż i owoce, czasem udało się kupić jakąś świnię, albo trochę świeżego mięsa. Pomysł z płynięciem do Australii okazał się mrzonką. Weston podejrzewał też, że sytuacja na Mindanao nie będzie bardzo różna od tego, co zastali na innych wyspach po drodze. Tam też nie będzie żadnego zorganizowanego oddziału wojskowego, do którego mogliby się dołączyć. Jeżeli w ogóle zastaną tam jakichkolwiek Amerykanów, to takich jak oni sami, żałosnych rozbitków, mamiących się mrzonką o wydostaniu się z Filipin do Australii. Wybrali Mindanao tylko dlatego, że niewiele więcej pozostało do wyboru - z plotek zasłyszanych po drodze wynikało, że Japończycy mają lada chwila ostatecznie zdusić ogniska oporu na wyspie Bohol, więc tam się pchać nie było sensu. Po przybiciu do lądu Turyści Porucznika Westona spędzili większość dnia na maskowaniu obu łodzi, którymi tu dotarli, podczas gdy Everly, dwóch marines i starszy szeregowy od lotników wyruszyli na rozpoznanie terenu. Kiedy do wieczoru nie wrócili, tak jak im kazał, Weston doszedł do wniosku, że pewnie natknęli się na japoński patrol. Nie przejął się zbytnio - czego jak czego, ale doświadczenia w unikaniu japońskich patroli nabrali przez te pół roku sporo. Skoro nie wrócili przed nocą, to pewnie przyjdą rano. Gdyby doszło do jakiegoś starcia z Japończykami, mało jest prawdopo- dobne, żeby wszyscy naraz zginęli, czy dostali się do niewoli. W takim przypadku mieli przykazane, że ci, którym uda się przeżyć walkę, mają natychmiast wracać do „dowództwa" i ostrzec pozostałych. Nikt z nich jednak nie pokazał się ani przez noc, ani rankiem, ani przez cały następny dzień i drugą noc. Weston szedł spać o północy, targany niepokojem, czy czasem patrol nie zakończył się tragedią, czy wszyscy nie zginęli, albo co gorsza, nie zostali złapani. Japończycy, jeśli im zostawić parę godzin, potrafili wydusić z każdego wszystko, co mógł wiedzieć. Być może właśnie w tej chwili Japończycy otaczają ich, żeby się upewnić, że żadnemu z nich nie uda się ujść z życiem. Rano, kiedy znowu nikt się nie pokazał, Weston zastanawiał się co ma teraz zrobić: osobiście poprowadzić drugi patrol, pozostawiając dowodzenie bosma- nowi Millerowi, czy wysłać Millera, samemu pozostając. Bosman był może geniuszem farmacji, ale dowódcą raczej miernym. Jedyne, co mu mogło pójść gorzej niż dowodzenie oddziałem, to chyba tylko prowadzenie patrolu rozpoz- nawczego. I do tego był problem z plutonowym Taylorem z lotnictwa Armii. Bez żadnego zrozumiałego dla Westona powodu, Taylor uważał się w dziedzi- nie wojskowości za fachowca co najmniej na poziomie Everly’ego, jeśli nie lepszego. Przed wojną był technikiem, kimś pośrednim między geodetą a kreś- larzem. Turyści Westona nie mieli z jego fachu żadnego pożytku. Porucznik nie mógł powierzyć mu dowództwa pod swoją nieobecność, bo jasne było, że ani bosman, ani trzeci marine nie będą słuchać jego rozkazów. Z patrolem też go nie mógł wysłać, z tego samego powodu. Taylor wiedział o prowadzeniu takiego patrolu chyba jeszcze mniej, niż sam Weston, a porucznik nie miał O tym zielonego pojęcia. Poza tym parokrotnie dawał już podstawy do podej- rzeń, że gdy tylko znajdzie się poza zasięgiem wzroku (a co ważniejsze - Springfielda) Westona, uzna że najlepiej będzie, jak się odłączy od reszty i będzie kontynuował przerwaną podróż do Australii. W samym środku tych ponurych rozważań znikąd pojawił się plutonowy Everly, prowadząc wszystkich uczestników patrolu i na dodatek jakiegoś Filipińczyka. Filipińczyk ubrany był w workowate, niegdyś białe bawełniane spodnie, takąż koszulkę i kapelusz polowy Armii Stanów Zjednoczonych, a przez szyję miał przewieszonego Enfielda na parcianym pasie. Westonowi przypominał w tym stroju filmowy obraz meksykańskiego bandyty. - Gdzieś ty się, do cholery, podziewał? - powitał dowódcę patrolu porucznik. - Niech pan spojrzy na to, panie poruczniku - odparł Everly, podając mu jakiś arkusz papieru. - Było to wezwanie do zapłaty zaległego podatku gruntowego, datowane 8 listopada 1941 roku, wysłane przez zarząd prowincji Misamis-Oriente na adres niejakiego Almendresa Gerardo, z zawodu rolnika. - Co za cholera? - Na odwrocie, panie poruczniku. Weston odwrócił kartkę. NACZELNE DOWÓDZTWO ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA FILIPINACH KWATERA POLOWA SIŁ ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA VISAYAN - MINDANAO 1 PAŹDZIERNIKA 1942 ROKU PROKLAMACJA 1. Na mocy uprawnień przysługujących niżej podpisanemu, jako najwyższemu rangą przedstawicielowi rządu Stanów Zjednoczonych i Wspólnoty Filipińskiej, przejmuję dowództwo. 2. Niniejszym wprowadza się stan wojenny do odwołania. Z ROZKAZU DOWÓDCY ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA FILIPINACH: Wendell Fertig, generał brygady. KOPIE: 1. Dla Wszystkich Dowódców Jednostek Aszfil 2. Dla Wszystkich Gubernatorów Prowincji 3. Dla Wszystkich Kierowników Zarządów Prowincji 4. Dla Wszystkich Sędziów Pokoju 5. Do Akt - A cóż to takiego, do cholery? - Wisiało przybite do słupa telefonicznego. - Myślicie, że to na poważnie? Everly wskazał na meksykańskiego bandytę. - On mówi, że nas tam może zaprowadzić. - I ty mu wierzysz? Przecież to nawet nie jest wydrukowane, czy choćby odbite na powielaczu! Ktoś to napisał na maszynie. I to na odwrocie wezwania płatniczego. - Nasze parszywe szczęście musi się kiedyś wreszcie odwrócić - odparł Everly. - Zresztą, co mamy do stracenia? Cagayan de Oro, 2 prowincja Misamis-Oriente, Mindanao, Filipiny 10 października 1942 roku, 12.25 Wojskowa Komendantura Mindanao zainstalowała się w budynku, który przed wojną mieścił ratusz Cagayan de Oro i zgromadzenie ustawodawcze prowincji Misamis-Oriente. Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły zbudowany był w dość nieokreślonym stylu kolonialnym i był zupełnie nowy. Wybudowano go na podstawie planów dostarczonych przez Departament Robót Publicz- nych* rządu Stanów Zjednoczonych. Japońska biała flaga z czerwoną kulą pośrodku powiewała z masztu na szczycie dachu budynku. W stojakach flankujących prowadzące do budynku wielkie, dwuskrzydłowe drzwi stały flagi japońskiej armii i generała brygady. Szarozielony Lincoln V-12 rocznik 1940 dojechał do budynku bulwarem, wciąż noszącym imię generała MacArthura (starszego)** i zaparkował na jednym z czterech miejsc na parkingu zarezerwowanych dla pojazdów służbowych. Kapitan Matsuoka Saikaku*** wysiadł z Lincolna i szybkim sprężystym krokiem wszedł na szerokie schody prowadzące do wejścia do komendantury. Zasalutował w odpowiedzi na „prezentuj broń", którym po- witał go nieco wymięty wartownik i wszedł do wnętrza. Kapitan Matsuoka miał dwadzieścia cztery lata i odznaczał się potężną, jak na Japończyka, posturą: miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył prawie dziewięćdziesiąt kilogramów. Jego mundur był nienagannie wykrochmalony i zaprasowany, koszula bez krawata świeża, a półbuty (które nosił zamiast wymaganych regulaminem podkutych trzewików z owijaczami) wypucowane i błyszczące. U skórzanego pasa oficerskiego z poprzeczką, opinającego jego biodra, wisiała zdobyczna amerykańska kabura z Coltem wzór 1911A1. Na klapie kabury umocowana była duża, świecąca polerowanym mosiądzem złota chryzantema, symbol Cesarskiej Armii, zasłaniająca wytłoczone w skó- rze litery US. Kapitan nie był zachwycony sprawowaniem się swego Lincolna. Na jałowym biegu silnik pracował nierówno, często gasł, ale po namyśle Matsuoka przypisywał to raczej niskiej jakości japońskiej benzyny niż wadom konstrukcji samochodu. Gardził Amerykanami i większością ich barbarzyńskich pomysłów, ale musiał im przyznać, że potrafili produkować doskonałe wyroby. Nosił swojego Colta nie dlatego, że brakowało dla niego broni japońskiej - wręcz przeciwnie, jego pozycja pozwalała mu w niej przebierać jak w ulęgałkach - ale dlatego, że uważał go za broń o wiele lepszą od przydziałowego Nambu. Ich samochody były bezsprzecznie naj- lepsze na świecie. Swojego Lincolna uważał zaś za najlepszy z tych najlep- szych samochodów. Doskonale pamiętał swoje pierwsze spotkanie z Lincolnem V-12. To był poprzedni model, rocznik 1939, ale właściwie, poza małymi kosmetycznymi zmianami, niczym się nie różnił od jego własnego - służbowego pojazdu * Departament Robót Publicznych byt owocem wczesnych lat rządów Franklina D. Roosevelta, rezultatem jego wiary w to, że rządowe projekty robót publicznych - budowa dróg, budynków administracji rządowej itp. - dadzą zatrudnienie bezrobotnym i pomogą odżyć zniszczonej przez Wielki Kryzys amerykańskiej gospodarce [przyp. aut]. ** Generał Arthur MacArthur dowodził amerykańską okupacją Filipin po wojnie z Hiszpanią w roku 1898 i położył podwaliny pod zmianę ich statusu z kolonii na terytorium zamorskie Stanów Zjednoczonych, co poprzez lata Wspólnoty Filipińskiej - amerykańskiego protektoratu - doprowadziło w końcu do uniezależnienia się i ogłoszenia niepodległości Filipin w roku 1946 [przyp. tłum.]. *** Japończycy, podobnie jak wiele innych ludów wschodniej Azji, podają najpierw nazwisko, a potem imię. W europejskim (z wyjątkiem Węgier) zapisie, kapitan nazywałby się wiec Saikaku Matsuoka [przyp. tłum.]. urzędnika oddziału nowojorskiego First National Banku w Cagayan de Oro, który trafił obecnie do obozu. Tamten Lincoln zaparkowany był przed hotelem „Foster Waikiki Beach" w Honolulu, w którym kapitan pracował jako pomocnik ogrodnika. W jego opinii, która nie uległa nadal zmianie, ten pojazd był wcieleniem piękna i technicznym majstersztykiem. Poza tym, był to pojazd odpowia- dający jego statusowi. Być może będzie trzeba coś poradzić na kłopoty z silnikiem - ciekawe, czy domieszka lotniczej benzyny pomoże - ale był zdecydowany zatrzymać ten samochód dla siebie. Zdawał sobie sprawę z tego, że pułkownik Tange Kaisho, któremu przypadł w udziale Buick Super, miał mu za złe ten podział łupów, kiedy dowiedział się, że Lincoln jest samochodem bardziej prestiżowym niż jego Buick, więc mogły z tym być problemy. Podpułkownik Tange był najstar- szym stopniem spośród siedmiu oficerów Kempeitai*, przydzielonych do Wojskowej Komendantury wyspy i przełożonym kapitana. Generała brygady Kurokawę Kenzo, komendanta wojskowego Mindanao, szofer woził po wyspie Cadillakiem, którego kapitan zabrał dla niego z garażu miejscowego przedstawiciela firmy Dole, handlującej hodowanymi na ogromnych plantacjach ananasami. Generał był z jego wyboru bardzo zadowolony i wdzięczny za zapewnienie mu pojazdu odpowiedniego do jego pozycji. Do tej pory miewał z nimi raczej przykre doświadczenia i był zaskoczony takim zachowaniem ze strony oficera Kempeitai. Zwłaszcza, że ten oficer na dodatek był synem kuzyna generała Tojo Hideki. Pułkownik Tange, który przyszedł do Kempeitai z prefektury policji w Nagasaki, był oficerem rezerwy. Kapitan Saikaku uważał, że nie zaszkodzi mu od czasu do czasu przypomnieć, że on sam jest oficerem zawodowym Armii, oddelegowanym jedynie do Kempeitai, a generał Tojo, z którym był spokrewniony, to premier cesarskiego rządu, druga osoba w państwie po samym boskim Tenno, Jego Wysokości Cesarzu Hirohito. Miał nadzieję, że ta świadomość pomoże podpułkownikowi napisać o nim entuzjastyczną opinię służbową z sugestią awansu, kiedy jego przydział na tej głuchej prowincji wreszcie dobiegnie końca - co nastąpi rychło, tego był pewien. Pułkownik Tange zajmował biuro byłego burmistrza Cagayan de Oro, do którego wejście prowadziło z prawej strony obszernego holu wejściowego komendantury. Generał Kurokawa zajmował gabinet byłego gubernatora prowincji, po przeciwnej stronie. Kapitan wszedł do sekretariatu gabinetu Tange i ignorując sierżanta, który tam siedział, ruszył prosto do otwartych drzwi pułkownika. - Dzień dobry, panie pułkowniku - powiedział, oddając lekko zbywający na precyzji salut. Wszedł do gabinetu i ukłonił się, szybko i niezbyt głęboko. - Przysłano mi coś takiego, panie kapitanie - powiedział pułkownik Tange. - Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii na ten temat. - W wyciągniętej * Kempeitai, Kempe Tai - japońska Tajna Policja, służba bezpieczeństwa, odpowiednik Gestapo. Jej funkcjonariusze nosili mundury i stopnie wojskowe, podlegali jednak bezpośrednio Ministerstwu Wojny, a nie lokalnym dowódcom wojskowym, od których byli niezależni i działali autonomicznie [przyp. aut]. nad biurkiem ręce trzymał egzemplarz pisanej na maszynie proklamacji stanu wojennego, podpisanej przez generała Wendella Fertiga. Pułkownik znał język angielski, ale nie tak dobrze, jak kapitan Matsuoka, który studiował go sześć lat, a potem szlifował wykonując zadania wywiadow- cze jako młody podporucznik w Honolulu. - Nazwisko nic mi nie mówi - powiedział Tange. - Nie ma go też na liście oficerów wziętych do niewoli. - Na pierwszy rzut oka to wcale nie wygląda na to, czym ma być - odparł Matsuoka. - Zwrócił pan zapewne uwagę, panie pułkowniku, na to, że tekst jest pisany na maszynie, a nie drukowany, czy choćby odbity na powielaczu. Poza tym tekst napisany jest na odwrocie używanego druku urzędowego. - Jeżeli to nie to, na co wygląda, kapitanie, to co to jest pańskim zdaniem? - To oczywiście tylko hipoteza, panie pułkowniku. Zajmę się tym natych- miast. Na razie jednak podejrzewam, że ten dokument sporządził jakiś amerykański kancelista, który uniknął niewoli. Znał zapewne formę, jaką takie pismo powinno mieć i sporządził je, aby nas wprowadzić w błąd. - Kancelista? A dlaczego nie oficer? - Ich oficerowie zwykle nie umieją biegle pisać na maszynie. Niech pan zwróci uwagę, panie pułkowniku: w całym tekście nie ma nawet jednej literówki. - To mi się nie podoba - zasępił się Tange. - Czyżby Amerykanie szykowali jakąś partyzantkę? - Z całym szacunkiem chciałbym zasugerować, panie pułkowniku, że- byśmy nie wyciągali z tego pochopnych wniosków. Nie róbmy tego, na co liczył autor tego dokumentu. Jak pan doskonale wie, panie pułkowniku, nie stwierdzono dotąd żadnych działań o charakterze partyzanckim, czy choćby dopiero konspiracyjnym. - A jednak to mi się nie podoba - powtórzył pułkownik. - Proszę natych- miast rozpocząć śledztwo w tej sprawie i informować mnie na bieżąco o jego postępach. Jeszcze nie omawiałem tego z generałem Kurokawą. Kiedy do tego dojdzie, chciałbym już coś wiedzieć. - Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz się tym zajmę. - Dwadzieścia minut później kapitan Matsuoka zatrzymał Lincolna przed drewnianą bramą w ceglanym murze, otaczającym parterowy dom na przed- mieściach. Zatrąbił i po chwili żołnierz otworzył przed nim bramę. Dom, uprzednio należący do filipińskiego prawnika i jego rodziny, przekształcony został w specjalne więzienie Kempeitai. Wkrótce po amerykańskiej kapitulacji kapitan Matsuoka kazał ustawić młod- szych oficerów i podoficerów ze sztabu generała Sharpa do osobistej inspekcji. Rok doświadczeń na Hawajach sprawił, że kapitan uważał się za wybitnego znawcę Amerykanów i ich charakteru. Wybrał spośród nich tuzin ludzi, czterech oficerów i ośmiu podoficerów, których uznał za rozporządzających przydatnymi w jego pracy wiadomoś- ciami i jednocześnie podatnych na jego sugestie. Tych ludzi nakazał odesłać z obozu do domu otoczonego murem na przedmieściach. Tam rozpoczął obróbkę. Wydał rozkazy, by ich rozebrano i codziennie przez trzy dni bito. Po tych trzech dniach dokonał ponownego przeglądu swoich osobistych więźniów. Jeden z oficerów i trzech podoficerów spra- wiało wrażenie, że odpowiednio skruszeli, więc ich pozostawił. Resztę odesłano z powrotem do obozu. A potem przystąpił do dalszej obróbki. Wybrał jednego z podoficerów, nieco zniewieściałego plutonowego z Wisconsin, który wyglądał mu na zboczeńca, kazał go powiesić nago za pięty w garażu za domem i zostawić tak na noc. Rano nakazał swoim ludziom podłączyć mu przewody do moszny i wargi, po czym torturować prądem elektrycznym. Kiedy jego rozkazy zaczęto wykonywać, wpadł do garażu i wielce wzburzony spolicz- kował kaprala, który kierował ludźmi w garażu. Uderzył go tak mocno, że kapral padł na ziemię jak długi, a pozostałym kazał natychmiast odwiązać więźnia i przenieść go do jednej z sypialni domu. Następnego ranka pojawił się w tej sypialni i zachowywał się bardzo przyjaźnie wobec nieco zgłupiałego od tego wszystkiego więźnia. Powiedział mu, że może spróbować uchronić go przed samowolą żołnierzy, ale w za- mian plutonowy będzie musiał z nim współpracować. Po czym wyszedł i nakazał strażnikom bić plutonowego dwa razy dziennie do odwołania, ale tym razem listewkami, a nie deskami, jak uprzednio. Bicie miało być bolesne, ale bez powodowania zbytnich szkód, przy czym wysiłki należało koncen- trować na stopach i genitaliach. Po trzech dniach pojawił się znowu w sypialni, wyraził oburzenie na wieść o tym, że strażnicy go bili i znowu zachowywał się bardzo przyjaźnie. Po wyjściu kazał strażnikom wpuścić do sypialni plutonowego innego więźnia, młodego Filipińczyka, o którym wiedziano, że oddaje się tym samym zdeprawowanym praktykom, co plutonowy. Zalecił także zaprzesta- nie bicia, a zamiast tego zacząć karmić tę parę kurczakami, ryżem, świeżym chlebem i dostarczyć im skrzynkę piwa. Dał więc plutonowemu wybór. Mógł wybrać bicie, głód i pewnie w nie- dalekiej perspektywie śmierć na mniej czy bardziej wymyślny i nieprzyjem- ny sposób, nie tylko dla siebie, ale i dla swojego nowego przyjaciela. Albo więzienie w całkiem znośnych warunkach. Czyż może dziwić, że z tej alternatywy wolał wybrać współpracę? W końcu wojna i tak już się dla niego skończyła. Kapitan Matsuoka podjechał pod dom i po wejściu skierował swe kroki prosto do sypialni plutonowego. Plutonowy, jak zwykle, powitał go ze strachem w oczach, nie wiedząc, z czym przychodzi jego kapryśny pan. - Jerry - odezwał się po chwili milczenia Matsuoka - opowiedz mi o generale Fertigu. - Obawa w oczach plutonowego przerodziła się w panikę. - Panie kapitanie, nie znam... - Jerry, obiecałeś mi, że będziesz współpracował, pamiętasz? - Przysięgam na Chrystusa, nigdy nie słyszałem o żadnym generale Fertigu! - Jestem bardzo zawiedziony tym, że mnie okłamujesz... - Naprawdę! Słowo honoru! - To nazwisko nic ci nie mówi? - Nic a nic! Przysięgam! Przecież pan wie, że gdybym wiedział, na pewno powiedziałbym panu!! Kapitan Matsuoka spojrzał na niego przymrużonymi oczyma i pokiwał głową, po czym wyszedł z pokoju. A na zewnątrz rozkazał spuścić tęgie lanie filipińskiemu zboczeńcowi w obecności plutonowego, po czym pojechał do biura pułkownika Tange. Powiedział mu, że będzie kontynuował śledztwo, ale w tej chwili jest przekonany, że „generał Fertig" jest wytworem wyobraźni jakiegoś kancelisty z filipińskiej armii, i że nie powinni się nim martwić. Okolice Monkayo, 3 prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 11 października 1942 roku, 16.15 Szli przez cały dzień, powoli, robiąc pięciominutowe przerwy co każdą godzinę marszu. Gęsto zarośnięte ścieżki były strome, często śliskie, a upał zwalał z nóg. Nagle wyszli na polanę w dżungli. Meksykański Bandyta, tuż za którym szedł Weston, zrobił krok w bok i wskazał ręką dość duży filipiński dom na słupach, kryty strzechą. Na ganku domu stał rattanowy fotel, na którym siedział wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w mundurze khaki. Kołnie- rze kurtki zdobiły srebrne gwiazdy generała brygady, na kolanach mężczy- zny leżał pistolet maszynowy Thompsona, a sam generał nosił, podobnie jak Weston, kapelusz słomkowy z szerokim rondem i rudą kozią bródkę. - El General Fertig - przedstawił go Meksykański Bandyta. Zza pleców usłyszał stłumione przekleństwo Everly’ego, który prowadził resztę oddziału. W jego głosie zabrzmiała mieszanina rozczarowania i od- razy. - Czekajcie tutaj - polecił Weston i sam ruszył do chaty. Przeszedł przez polanę, czując na sobie cały czas wzrok generała. Wspiął się na schody - raczej drabinkę, prowadzącą na ganek domu - i podszedł do mężczyzny z rudą bródką, siedzącego na ganku. Spojrzeli sobie w oczy i przez chwilę milczeli obaj. - Panie generale, porucznik piechoty morskiej James B. Weston melduje swoje przybycie. Generał zasalutował. - Czy pańscy ludzie już jedli, poruczniku? - Nie, panie generale. - Czy są z panem jeszcze jacyś oficerowie? - Nie, panie generale. - Podoficer! - podniósł głos generał. Z głębi domu wychynął jeszcze jeden Filipińczyk w workowatych spod- niach i kapeluszu polowym Armii. - Na rozkaz, panie generale. - Proszę nakarmić ludzi pana porucznika. - Tak jest, panie generale. - A potem proszę tu przynieść trochę wieprzowiny. - Tak jest, panie generale. - Czy pan pija alkohol, poruczniku? Pytanie zaskoczyło Westona. - Tak jest, panie generale - odparł trochę niepewnie. - To poproszę jeszcze dwa piwa - dorzucił do zamówienia generał. Raz jeszcze spojrzał Westonowi prosto w oczy. - Witam w dowództwie Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach, panie poruczniku. Pan się nazywa Weston, czy tak? - Tak jest, panie generale. Dziękuję, panie generale. - Od tej chwili przejmuję dowodzenie nad panem i pana ludźmi, panie poruczniku. To oświadczenie zapaliło ostrzegawczą lampkę w umyśle Westona. Jego wyobraźnia weszła na wyższe obroty. Facet to jakiś czubek, pomyślał. Pewnie jakiś oficer sztabowy, któremu odbiło. Nie przyjął w ogóle do wiadomości, że Armia została rozbita przez Japończyków, którzy wygrali bitwę o Filipiny bez większego wysiłku. Coś takiego musiało podziałać na oficera sztabowego z dwudziestoma, czy więcej, latami w służbie dużo gorzej niż na kogoś w moim wieku. Facet po prostu nie przyjął tego do wiadomości i w swojej fantazji zdaje mu się, że wciąż jest generałem, że Armia Stanów Zjedno- czonych nadal istnieje na Filipinach i że lada chwila pojawi się odsiecz, galopująca na koniach, niczym kawaleria w finale westernu. - Tak jest, panie generale. - Warunki są na razie dość prymitywne - ciągnął generał - ale mamy nadzieję, że z czasem ulegną poprawie. - Tak jest, panie generale. - Proszę mi opowiedzieć, jak pan tu trafił, poruczniku. - Jeden z moich ludzi, plutonowy Everly, którego wysłałem na rozpoznanie po lądowaniu na wyspie, nawiązał kontakt z pana człowiekiem, który pokazał mu pańską... - Proklamację? - podrzucił generał. - Tak jest, panie generale. Pańską proklamację, która była przybita do słupa telefonicznego. Plutonowy Everly przyniósł ją do mnie, a potem pański żołnierz nas tu doprowadził. - Chodziło mi o to, jak pan trafił na Mindanao, panie poruczniku. Zakładam, że uprzednio był pan oficerem 4. pułku piechoty morskiej na Bataan? - W twierdzy Corregidor, panie generale - uściślił Weston. - No właśnie. I jakoś się panu udało stamtąd wydostać, kiedy uznał pan, że pańskim obowiązkiem jest uniknąć niewoli, kiedy nadejdzie nieunikniona kapitulacja? No, Bogu dzięki, pomyślał Weston, przynajmniej dotarło do niego, że Bataan i Corregidor padły. Fertig patrzył na niego bez słowa, wyraźnie oczekując odpowiedzi. - Bytem pilotem, panie generale - powiedział. - Lotnikiem. Ugrzęzłem na Filipinach i przydzielono mnie do 4. pułku jako nadetatowego. Mój dowódca wysłał mnie na Bataan po zaopatrzenie... Dlaczego opowiadam mu, jak to było naprawdę? Oczekuję, że poprze mój wybór? A może szukam rozgrzeszenia? - Zostałem zaopatrzony w pięć tysięcy dolarów i plutonowego, który mógł służyć za tłumacza z racji biegłej znajomości hiszpańskiego, panie generale. Nie rozkazano mi zdezerterować, to już była moja decyzja. Wierzę jednak, że major Paulson miał nadzieję, że nie wrócę już na wyspę, podejmując przynajmniej próbę wydostania się stąd do Australii. Fertig kiwnął głową. - Próbowaliśmy wypożyczyć łódź - ciągnął Weston. - Udało nam się ją znaleźć. A potem Filipińczycy, którzy nią płynęli, próbowali nas zamordować. - Bandytyzm i piractwo mają na tym akwenie długą historię - powiedział Fertig. - 1 co było dalej? - Zabiliśmy ich. Everly zabił pierwszego, który próbował mi poderżnąć gardło we śnie, a potem... Wybiliśmy ich jednego po drugim i wyrzuciliśmy ciała za burtę. - Gdzie do tego doszło? - zapytał generał. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, ani tym bardziej zszokowanego takim finałem wydarzenia. - Tuż koło półwyspu Bataan, panie generale. - A więc na początku byliście tylko we dwójkę, z plutonowym, tak? Resztę zebrał pan po drodze? - Tak jest, panie generale. Tak to wyglądało. - Najwyraźniej w świecie jest pan bardzo zaradnym oficerem, panie poruczniku. Znalezienie odpowiedniej ilości wody i jedzenia, a zwłaszcza map, do przebycia tak długiej drogi, musiało być bardzo trudne. Należy się panu za to pochwała. - Panie generale, to nie było tak - przyznał się Weston, nieco zmieszany. - Wyruszając nie mieliśmy ze sobą ani żywności, ani map. - Ale? - Natrafiliśmy na motorowy jacht, dryfujący w przejściu między wyspa- mi Lubang i... Zapomniałem, jak się ta druga nazywała. Taka mała, nie zamieszkana... - Ambil - podrzucił generał. - Znam to przejście. Proszę mi opowiedzieć o jachcie. - To była chyba lokalna kopia Chris-Crafta... - Nazywała się jakoś? - Tak jest, panie generale. „Yet Again", port macierzysty Manila. Weston dostrzegł nagle wyraz bólu w oczach generała. Oczy, śledzące do tej pory uważnie jego twarz, jakby się zapadły, powieki otworzyły się szerzej i zaraz zacisnęły. Fertig wzruszył ramionami ze smutkiem i rezyg- nacją. - Chylę czoła przed pańską spostrzegawczością, panie poruczniku. „Yet Again" to rzeczywiście filipińska kopia Chris-Crafta. Należy... To znaczy, nale- żała, w czasie przeszłym, do moich przyjaciół, Josepha i Harriet Dennisonów. Joe był dealerem Chryslera w Manili. Czy byli może na pokładzie, panie poruczniku? - W głównej kabinie, panie generale, leżały dwa ciała. Para w średnim wieku. Kobieta leżała na łóżku. Wygląda na to, że zginęła w skutek ostrzelania jachtu przez japoński samolot. Przestrzeliny... Przerwało mu pojawienie się Filipinki, która podała mu talerz pełen kawałków wieprzowiny z ryżem i jakimś sosem. Wziął od niej talerz, a wtedy podała mu widelec i kubek, zrobione z bambusa. - Wieprzowina jest doskonała - powiedział Fertig. - Niestety, piwo zdaje się być dowodem na to, że inżynier budowlany i bosman Marynarki powinni się raczej zajmować tym, na robieniu czego się znają, a nie bawić w pt- wowarów. Zwłaszcza, jeśli nie mają o tym bladego pojęcia - uśmiechnął się. Weston rzucił się na talerz i wkrótce pochłonął całą porcję mięsa i ryżu. - Mamy tego więcej, jeśli ma pan ochotę, panie poruczniku - powiedział generał. - Radziłbym jednak poczekać z godzinę. Kiedy się przez dłuższy czas nie jadło normalnie... - To było wyśmienite, panie generale. Dziękuję. Mogę poczekać na dokładkę, sir. - Zaczął pan opowiadać o tym, co znaleźliście na pokładzie „Yet Again". Przypomnienie sobie, na czym skończył, zajęło mu chwilę. - Kobieta zginęła zapewne w wyniku ostrzału z lotu koszącego, dokonane- go przez japoński samolot. Mężczyzna strzelił sobie w skroń. W zbiornikach jachtu nie było paliwa. Fertig zacisnął powieki i milczał przez chwilę. Weston sięgnął po piwo i upił łyk. Było ciepłe, gęste i przypominało Westonowi jego własne kata- strofalnie nieudane usiłowania w tym zakresie, czynione w akademiku. - Na pokładzie był zapas jedzenia w puszkach, panie generale - ciągnął. - i woda. Były tam także mapy. Zabraliśmy to wszystko z pokładu i ruszy- liśmy w drogę, która zaprowadziła nas tutaj. - Pozostawiając na pokładzie wszystko tak, jak zastaliście? - Nie, panie generale. To znaczy... Pochowaliśmy ich w morzu. Zawinę- liśmy w koce i obciążyliśmy akumulatorami. Łodzi nie spaliliśmy. Zgodziłem się z Everlym, że to by mogło ściągnąć na nas uwagę. - Biorąc pod uwagę, że mogło was to narazić na niebezpieczeństwo, Pochowanie Dennisonów było naprawdę dobrym uczynkiem z pana strony, poruczniku. Weston nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał. - Znałem ich całkiem dobrze. To byli bardzo mili ludzie. Joe był wyjątkiem od zasady, że nie można ufać nikomu, kto sprzedaje używane samochody. Razem z żoną często widywaliśmy ich w jachtklubie. - Stacjonował pan w Manili, panie generale? - Byłem inżynierem w Manili. Na szczęście, kiedy mnie powołali, miałem na tyle oleju w głowie, żeby odesłać panią Fertig do kraju. - Tak jest, panie generale. - Chociaż niektórzy, w tym niestety i Dennisonowie, woleli to sprawdzić na własnej skórze, ja wiedziałem, że nie mamy szans obronić się przed japończykami, kiedy do nas przyjdą. Roosevelt wierzy, że Niemcy są większym zagrożeniem, więc nasz wysiłek wojenny skoncentrował się bar- dziej na walce z nimi. Pacyfik i Japonia to dla niego drugi front. Nigdy nie będzie tej odsieczy, której wszyscy tak wypatrują. - Powiedział pan: „kiedy mnie powołali"? - Zostałem powołany do służby wojskowej w stopniu kapitana rezerwy wojsk inżynieryjnych. Razem z jeszcze jednym kumplem po fachu, Ralphem Fralickiem, ale on nie wiedzieć czemu, dostał tylko porucznika. Od początku wojny zajmowaliśmy się wysadzaniem wszystkiego dookoła, mostów, linii kolejowych i takich tam. Ciekawe doświadczenie, nie powiem: w godzinę wysadzić coś, co się wcześniej budowało miesiącami, czy nawet latami. - Tak jest, panie generale. - Ostatnie, co słyszałem o Fralicku, to że został kapitanem i skombinował skądś trzynastometrowy jacht żaglowo-motorowy, na którym wybierał się do Indochin. A mnie koniec zastał tutaj. Zdecydowałem, że nie wybieram się do niewoli, ale ponieważ mam wredny charakter, to zamiast stąd wiać postano- wiłem stworzyć oddział partyzancki i utrudniać żółtkom życie. Zresztą, nawet gdybym się stąd wydostał, a sam pan przyzna, że pomysł przepłynięcia łodzią dwóch tysięcy mil stąd do Australii nie wydaje się najmądrzejszy, to co mnie tam czeka? Jakie zajęcia by tam mieli dla rezerwisty, podpułkownika saperów, który w cywilu był budowlańcem? Pewnie budowałbym kluby oficerskie, albo inne wychodki. Weston zauważył badawcze spojrzenie, towarzyszące tym słowom. Fertig pstryknął palcem w jedną ze swoich srebrnych gwiazdek. - Czyżby to pana, panie poruczniku, przez przypadek zastanawiało? - Tak jest, sir - odparł Weston po chwili. - Panie poruczniku, żyłem na Filipinach wiele lat. Znam ludzi i znam, choć może nie tak dobrze jak Filipińczyków, pogmatwane ścieżki, którymi krążą myśli zawodowych wojskowych. Gdybym podpisał moją proklamację „podpuł- kownik rezerwy wojsk inżynieryjnych, mógłbym równie dobrze stanąć na górce i sikać pod wiatr. A pan jest, jak mi się zdaje, tego dowodem, panie poruczniku. - Nie rozumiem, sir? - Gdyby moja proklamacja ogłaszała, że podpułkownik rezerwy saperów Fertig jest najstarszym stopniem oficerem Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach, czy w ogóle by pan na nią zwrócił uwagę? By rzecz ująć krótko, poszedłby mnie pan szukać? - Nasza sytuacja stawała się dość rozpaczliwa, więc pewnie i tak bym pana szukał - powiedział Weston, trochę zmieszany. - Chociaż po to, żeby popatrzyć. - A gdyby pan tu znalazł podpułkownika w słomkowym kapeluszu i z kozią bródką, co by pan zrobił? Poszedłby pan z powrotem do dżungli, byle dalej od wariata? Weston wzruszył ramionami, zmieszany. Właśnie tak bym zrobił, pomyślał. - A zamiast tego, w ogóle mnie pan nie zobaczył. Zobaczył pan moją generalską gwiazdę i ona zrobiła na panu wrażenie, tak? Może i dziwnie wyglądam w słomkowym kapeluszu i z tą brodą, ale mam gwiazdki, praw- da? I w związku z tym, zastosował pan do mnie domniemanie niewinności? - Tak jest, panie generale. - Panie poruczniku, zafunduję panu mały wykład z regulaminów. Zgod- nie z nimi jestem „najstarszym obecnym na miejscu oficerem liniowym", a więc służącym w tych częściach Sił Zbrojnych, które biorą udział w pro- wadzeniu wojny. Zgodnie z regulaminem zaliczają się do nich oficerowie korpusów osobowych piechoty, kawalerii, artylerii, wojsk inżynieryjnych, lotnictwa, a nawet, o dziwo, łączności, ale korpusów osobowych służby zdrowia, duszpasterskiego, czy finansów, już nie. Nadąża pan za mną? - Tak jest, panie generale. Tak mi się wydaje. - Skoro więc jestem podpułkownikiem liniowym, to Kongres Stanów Zjednoczonych z wrodzoną sobie mądrością, dał mi komendę nad wszyst- kimi podpułkownikami liniowymi, ustępującymi mi starszeństwem w stopniu i oficerami niższymi stopniem, bądź nawet wyższymi stopniem, ale ze służb nieliniowych. Wszystkimi, którzy by się tu pojawili. Także komandorami podporucznikami Marynarki, czy choćby nawet pełnymi pułkownikami, ale służby zdrowia. Czy też, jak w pana przypadku, porucznikami piechoty morskiej, którzy się tu akurat nawinęli. - Tak jest - odparł Weston, bo nie wymyślił żadnej innej odpowiedzi. - Jak z powyższego wynika, mój rozkaz, na podstawie którego podpo- rządkowałem swoim rozkazom pana i pańskich ludzi jest więc jak najbar- dziej ważny i obowiązujący. - Tak jest. Z tego wynika, że tak właśnie jest. - Dużo łatwiej było mi pana jednak przekonać, że tak jest, kiedy występowałem jako generał, prawda? O nic pan nie zapytał, tylko od razu powiedział Jak jest, panie generale" i tyle. No nie, nie do końca tak było... Ale, z drugiej strony, ma rację. - Tak jest, panie generale - odpowiedział Weston, uśmiechając się. - Zamówiłem je u miejscowego kowala - wrócił do gwiazdek Fertig. - Filipińczycy, których zamierzam za sobą pociągnąć, pójdą za generałem. Za Podpułkownikiem na pewno by nie poszli. Mam nadzieję, że zrozumiał pan, co miałem na myśli, bo nie zamierzam tego wykładu powtarzać każdemu nowo przybyłemu. - Rozumiem, panie generale. - Zrobiłem to z braku innego oficera zdolnego lub chcącego objąć dowództwo nad siłami amerykańskimi na Filipinach. Postaram się uregulować sprawę mojego samowolnego awansu z władzami wojskowymi, kiedy tylko zajdzie po temu możliwość. - Tak jest, panie generale. - Pytania, poruczniku? - Nie, panie generale. Żadnych. - O, to dziwne. Zdawało mi się, że inteligentny, ciekawy świata młody człowiek, taki jak pan, powinien być zainteresowany choćby tym, jakimi siłami dysponuje Armia Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - Tak jest, panie generale. Jakie to siły? - W chwili obecnej, po pańskim przejściu pod moje rozkazy, korpus oficerski liczy sobie trzy osoby. To ja, pan i kapitan Charles Hedges, który jest moim szefem sztabu. W tej chwili kapitan wyruszył na patrol w po- szukiwaniu radia i ruchomych zapasów żywności, czyli świń, które, gdyby Japończycy zaczęli się zbyt blisko kręcić, moglibyśmy przepędzić na nowe miejsce. - A co z podoficerami i szeregowymi? - Wliczając pańskich ludzi, szesnastu Amerykanów. Siły filipińskie ASZFIL liczą zaś jedenastu oficerów i około 225 podoficerów i żołnierzy. W przysz- łości mam zamiar uzbroić każdego z nich w broń palną. W tej chwili prawie połowa ma tylko maczety. - Tak jest, panie generale. - Do naszej sekcji rozpoznania, czyli w tej chwili do mnie, doszły wiarygodne słuchy o tym, że jest więcej takich grupek, jak pańska, panie poruczniku. Tu, na Mindanao i na innych wyspach. Podejmujemy wysiłki, by nawiązać z nimi łączność i także te inne grupki podporządkować roz- kazom dowództwa ASZFIL - Tak jest, panie generale. - Równie wiarygodne informacje zapowiadają, że w drodze z Cebu tutaj są dwa takie oddziały, liczące łącznie 165 osób. Wkrótce spodziewamy się jeszcze innych. Wierzę, że ASZFIL będzie rosła w siłę jak śnieżna kula, staczająca się po stoku góry w Vermont. Weston uśmiechnął się na tę analogię. - Mamy duży problem z oficerami - ciągnął Fertig. - Czy wśród pańskich ludzi jest ktoś, kogo z czystym sercem mógłby pan rekomendować do promocji na stopień oficerski? - Everly - odparł Weston bez zastanowienia. - Tylko on? - Tak jest, panie generale. - Proszę mu zaproponować awans na podporucznika rezerwy Armii. Jeżeli się zgodzi, zaprzysięgnę go od razu. - To marine, panie generale, stary wiarus - odparł z uśmiechem Weston. - Weteran z Chin. Nie wiem, jak zareaguje na propozycję przejścia do Armii. Fertig zignorował tę odpowiedź. - Drugi poważny problem, to łączność z Australią. Pan pewnie nie jest radiooperatorem? Ani żaden z pana ludzi? - Nie, panie generale, ale mam dyplom inżyniera elektryka. - Interesujące. Ba, wręcz fascynujące! W innych okolicznościach zapew- niłoby to panu stanowisko naszego oficera łączności, ale to już jest zajęte. To znaczy, będzie, kiedy tylko awansuję kandydata na oficera. Dziś po południu pomówię z pańskim Everlym. Awansuję ich obu. Tamten drugi jest w tej chwili szeregowym, nazywa się Ball. Jest radiooperatorem. Coś dziwnego unosiło się w powietrzu w czasie tej rozmowy, coś śmiesznego i strasznego zarazem. Ta rozmowa była przecież jak najbardziej do rzeczy, a jednocześnie sprawiała wrażenie dyskursu dwóch wariatów. Może to i brzmi jak monolog chorego psychicznie, pomyślał Weston, ale najwyraźniej w świecie on ma zamiar zrobić dokładnie to, o czym mówi. I w tym szaleństwie jest metoda! - Myślę, że nie ma sensu epatować naszych nadciągających posiłków tym, jak świeże są ich awanse, czy też przydziały służbowe i jak niedawno zostali oficerami. - Podzielam zdanie pana generała. - Z przykrością myślę, że pan sobie ze mnie żarty stroi. - Ależ skąd, panie generale - odparł Weston natychmiast i jak najbardziej szczerze. - Nie miałem takiego zamiaru, panie generale. - To dobrze. Z trudnością pogodziłbym się z tym, że mój szef rozpo- znania, człowiek, którego sam mianowałem kapitanem, mógłby sobie ze mnie żarty stroić. To by mogło świadczyć, że nie traktuje mnie serio. - Panie generale, czy pan generał zastanawiał się, na jakie stanowisko przydzielić porucznika Everly’ego? - Myślę, że na razie będzie pańskim zastępcą - stwierdził poważnie generał. Po chwili uśmiechnął się. - Może z pilota bez samolotu i starego wiarusa z Chin da się złożyć choć w połowie udanego szefa rozpoznania? - Będziemy się starać, panie generale. - Ma pan przybory do golenia, panie kapitanie? - Nie, panie generale. - To użyje pan moich. Myślę, że jeden brodaty oficer to aż nadto w dowództwie ASZFIL - Tak jest, panie generale. - Proszę pójść do mojej kwatery, panie kapitanie i ogolić się. A potem może pan porozmawia z pańskim plutonowym Everlym. - Tak jest, panie generale. - Może się pan odmeldować, panie kapitanie. Weston zasalutował, wykonał w tył zwrot i wszedł do wnętrza kwatery generała Fertiga. W pokoju na rattanowym stoliku, równo poukładane, stały: okrągłe, powiększające lusterko w chromowanej ramce, skórzane etui zawierające siedem brzytew, pas do ich ostrzenia, pędzel do golenia i drewniany słoik z mydłem do golenia. Szare mydło, które je wypełniało, na pewno nie było jego oryginalną zawartością. Z jednej strony, pomyślał nie wiedzieć czemu nagle rozbawiony Weston, może to oznaczać, że jest tak źle, że nawet nie ma mydła. Ale z drugiej strony, można też powiedzieć, że ASZFIL potrafi sobie poradzić nawet z brakiem mydła, produkując swoje własne i dowodzący nią wariat z rudą kozią bródką nie ma na karku większych zmartwień niż wygląd jego oficerów. No cóż, biorąc pod uwagę, że nigdy nie goliłem się brzytwą, zaraz mogę zginąć za ojczyznę, poddawszy sobie własnoręcznie gardło. To by dopiero pięknie wyglądało na nagrobku: ZGINĄŁ NA POLU CHWAŁY, PRÓ- BUJĄC WŁASNYM PRZYKŁADEM ZAINSPIROWAĆ PODWŁADNYCH. Poobijana aluminiowa miska była w połowie wypełniona wodą. Umoczył w niej pędzel i próbował wytworzyć pianę w drewnianym pojemniku z mydłem. Sam się zdziwił, kiedy mu się to udało. Piana byk szara, ale bez wątpienia była pianą. Pokrył nią policzek i ostrożnie zaczął golić swoją brodę. Kończył właśnie podbródek, kiedy do chaty wszedł filipiński sierżant, ordynans generała Fertiga. Stanął z boku i w milczeniu obserwował ostatnie pociągnięcia brzy- twą. Kiedy porucznik skończył i starł ostatki mydła z uszu, sierżant, nadal bez słowa, podał mu kapelusz polowy Armii. Na środku główki przypięte były srebrne kapitańskie „szyny". Oznaka stopnia była bez wątpienia miej- scowej roboty - nosiła wciąż wyraźne ślady młotka, którym kowal kuł je w srebrze. Weston założył złachany kapelusz z szerokim rondem i przejrzał się w lustrze. Kapelusz był wyraźnie o kilka numerów za mały. Może jak go naciągnie na czoło, to się będzie lepiej trzymał? Poza tym, tak będzie bardziej bojowo wyglądał. To mu na pewno nie zaszkodzi. Skoro już o wyglądzie mowa... Przypomniał sobie coś. Sięgnął do kieszeni workowatych spodni i wyciągnął zawiniątko w chusteczce do nosa. Były tam różne drobne rzeczy, których od dawna nie potrzebował, w tym złocone spinki do koszuli od galowego munduru i oficerska odznaka Korpusu z czapki, złocona kula ziemska z kotwicą i orłem. Kiedyś nosił ją na furażerce, w której opuścił Skałę. Zdjął kapelusz i nie bez trudności udało mu się ją przypiąć do niego powyżej szyn. Filipiński sierżant uśmiechnął się do niego. - Mówicie po angielsku? - Tak jest, panie kapitanie. - Zaprowadźcie mnie do moich ludzi. - Tak jest. Plutonowy Everly siedział oparty plecami o drzewo, obok na ziemi leżał pusty talerz. Weston myślał z początku, że podoficer zasnął, ale kiedy podszedł bliżej, Everly poderwał się z ziemi i stanął, przypatrując mu się. Weston kiwnął palcem, żeby podszedł. Pozostali Turyści Porucznika Westona także zauważyli jego ogoloną twarz i kapelusz. Siedzieli na ziemi i spoglądali na nich z ledwie zauważalnym zaciekawieniem, zobojętniali na swój przyszły los. Weston wiedział, co myślą: brzuchy mamy pełne, nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, to co może być ważne w takiej chwili? - Ładny kapelusz, panie Weston - pochwalił Everly. - Dostałem od generała Fertiga. - W życiu nie widziałem brodatego generała - zauważył plutonowy. - To oficer saperów, który postanowił nie poddawać się i przysporzyć Japończykom jak najwięcej zmartwień - wyjaśnił Weston, nie wdając się w okoliczności jego samozwańczego awansu. Everly nic nie odpowiedział. - Zna wyspę, mówi po hiszpańsku - ciągnął Weston. - To się dopiero zaczyna. W drodze są jeszcze dwie takie grupy jak nasza. Everly kiwnął głową i dalej milczał, wyraźnie czekając na ciąg dalszy. - Według prawa wojskowego jest najstarszym oficerem liniowym w tym rejonie, więc podlegamy jego rozkazom. Everly znowu kiwnął głową. - Mianował mnie tymczasowo kapitanem. A kiedy zapytał, czy moim zdaniem poradzilibyście sobie z obowiązkami, które spadłyby na was w związku z awansem na podporucznika czasu wojny, odparłem, że moim zdaniem byłby z was niezły porucznik. Everly uniósł lekko brew i przechylił głowę na tę wieść, nie śpiesząc się z odpowiedzią. - W Szanghaju było wielu takich, co przedtem służyli na Haiti - odparł. - Mówili, że zorganizowano tam miejscową żandarmerię i że wielu z nich mianowano oficerami tej żandarmerii. To będzie coś w tym rodzaju, tak? - Mniej więcej. Zostaniecie podporucznikiem Armii, jako oficer Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - A nie Korpusu? Przecież pan nosi odznakę Korpusu na kapeluszu? - Myślę, że generał nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym ją nosił. Czy żeby którykolwiek inny marine ją nosił. Mimo to, wasz awans będzie miał miejsce w korpusie osobowym oficerów Armii. - Jasne, panie kapitanie. Czemu nie? Powinienem sobie poradzić. - Jestem pewien, że tak będzie. Chodźmy do generała. - Mogę panu zadać jedno pytanie, panie kapitanie? - Oczywiście. O co chodzi? - Czy ten Fertig jest w stanie zaszkodzić Japończykom w jakikolwiek sposób? - Tak - odparł bez namysłu Weston. - Jestem tego pewien. O cholera, on w to naprawdę wierzy, zdziwił się Everly. - Czym? Przecież nie mamy praktycznie żadnej broni. I co na to poradzi generał? - Najpierw musimy się zorganizować. My obaj mamy stanowić sekcję rozpoznania sztabu generała. Generał ma radiooperatora z Armii, który ma znaleźć radiostację i nawiązać kontakt z MacArthurem w Australii. - W Szanghaju miałem już do czynienia z pracą w rozpoznaniu - powiedział Everly. - Naprawdę? - Weston nie zapanował nad tonem zaskoczenia w swoim głosie. - Pracowałem dla kapitana Banninga z S-2 pułku. Weston próbował sobie przypomnieć kapitana Banninga, ale bez re- zultatu. Ton, jakim Everly to powiedział, dowodził jednak prawdziwości tych słów. - Na czym to polegało? - Miałem oko na żółtków. Liczebność sił, dyslokacja jednostek, liczenie ciężarówek i armat, i dalej w tym stylu. - Czyli szpiegostwo - palnął bez zastanowienia Weston. - Nie. Raczej rozpoznanie. Nigdy nie zdejmowałem munduru, ani nic takiego. Nie za bardzo mogłem uchodzić za Japończyka, nawet w przebra- niu, prawda? - uśmiechnął się plutonowy. - Muszę przyznać, że jestem zdziwiony - powiedział Weston. - Przecież na Skale nie służyliście w wywiadzie? - Nie przypuszczam, żeby pułkownik, ani jego zastępca zdawali sobie sprawę z tego, co robiłem dla Banninga. - Banning? Kto to jest Banning? - zdziwił się Weston. - Chyba nie poznałem na Skale nikogo o takim nazwisku... - Został ranny pierwszego dnia, kiedy dostaliśmy się pod japoński ogień nad Lingayen, jak tylko wylądowali Japończycy. To było jeszcze na długo zanim wycofaliśmy się na Skałę. Artyleria. Dostał tyloma odłamkami, że nie odważyli się go ewakuować razem z innymi rannymi. Został za japońskimi liniami. Potem oberwał jeszcze raz, kiedy nasze niszczyciele ostrzeliwały rejon, w którym się ukrywał. Podmuch eksplozji go oślepił, nie wiem czy uszkodził oczy, czy nerwy, w każdym razie oślepł. Kiedy wreszcie przedo- stał się przez front i wysłali go na Skałę, do szpitala, był w dość paskudnym stanie. Może odpłynął z Corregidor jednym z tych okrętów podwodnych, które przypłynęły po filipińskie złoto. - Boże! - Przypuszczam, że nie powiedział o mnie nikomu... To był cholernie dobry oficer - dodał z odcieniem podziwu w głosie. Z jego ust to musi być cholerny komplement, zrozumiał Weston. Ciekawe, co myśli o mnie? - Bardzo chciałbym wiedzieć o pracy wywiadu więcej, niż wiem - powiedział. - To znaczy, że nic o tym nie wiem. Ja tylko latałem samolotami. - Poradzi pan sobie, panie kapitanie. Szybko się pan uczy. Jasna cholera! Drugi raz usłyszałem od niego komplement pod swoim adresem. A nie wygląda na takiego, który chwali, bo tak wypada. - Chodźmy już do generała. - Pierwszy raz w życiu będę rozmawiał z generałem - mruknął Everly, schylając się po stojącego pod drzewem Thompsona. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 4 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 9 października 1942 roku, 6.25 Śniadanie w mesie oficerskiej dowództwa składało się ze świeżo wyciskanego soku ananasowego, cząstek ananasa i bananów. Generał Fertig, który siedział u szczytu stołu, przeprosił zebranych za brak kawy, chleba, jajek na bekonie i szynki, obiecując, że gdy tylko mianuje G-4, oficera zaopatrzeniowego dowództwa, umieści zmianę tego stanu rzeczy na szczycie listy zadań dla niego. Poza generałem przy stole siedzieli kapitan James B. Weston, podpo- rucznik Percy L. Everly i podporucznik Robert Bali. Weston zauważył, że zarówno Everly, jak Bali przybyli na śniadanie w kapeluszach z przypię- tymi mosiężnymi belkami. Everly umieścił ponad swoją czarny glob z kotwicą, oznakę podoficerów i szeregowych Korpusu. Jak widać pluto- nowy także uznał, że ten znaczek warto zachować, kiedy jego mundur trzeba już było wyrzucić. Dlaczego tak się obaj przywiązaliśmy do tego małego kawałka metalu? Bóg mi świadkiem, że nie ma tu piersiastych blondynek, które mogłyby polecieć na nas z uwagi na przynależność do piechoty morskiej. Dlaczego w tych warunkach, przy tej całej maskaradzie, kiedy i tak przy największym nawet natężeniu dobrej woli trudno uznać, że nosimy jakieś mundury, obnosimy się z tymi odznakami, żeby ktoś nas nie pomylił z byle zającami*? Do zebranych dołączyli jeszcze dwaj oficerowie. Zanim można ich było zobaczyć, ganek, na którym wszyscy siedzieli, zatrząsł się, dając znać, że ktoś wchodzi na prowadzącą do niego drabinę. Spojrzeli w dół i ujrzeli dwóch ludzi. Jeden z nich ubrany był w taki sam mundur, jak generał - białą bawełnianą koszulę, workowate spodnie i słomkowy kapelusz. Z ra- mienia zwisał mu pistolet maszynowy Thompsona. Drugi z przybyszów miał na sobie bardzo zużyty mundur służbowy. Rękawy koszuli i nogawki spodni zostały obcięte, ale na kołnierzu koszuli pozostały srebrne szyny kapitana i skrzyżowane chorągiewki, oznaka kor- pusu osobowego Służby Łączności Armii. Głowę kapitana wieńczył korkowy hełm, a u parcianego pasa zwisała pozieleniała od wilgoci kabura z pisto- letem wz. 1911A1. Uzbrojenia oficera dopełniał poza tym karabin Enfield wz. 1917, zwisający na pasie z ramienia. W ręku wspinający się niósł wypchany czymś kanciastym i wyraźnie bardzo ciężki plecak. - Chciałbym panom przedstawić mojego szefa sztabu, kapitana Charlesa Hedgesa. Hedges, poznaj kapitana Westona, który ze swoimi ludźmi, w tym z podporucznikiem Everlym, oddał się pod moje rozkazy w czasie twojej nieobecności. Podporucznika Balla już znasz. Hedges bez słowa podał im rękę. * Zając - slangowe określenie żołnierza wojsk lądowych [przyp. red.]. - Panie generale, pozwolę sobie przedstawić kapitana Buchanana - ode- zwał się Hedges. - Pan kapitan był kiedyś oficerem sztabu generała Sharpa. - Chyba miałem już okazję poznać pana kapitana - odparł Fertig. - Tak jest, panie generale - przyznał Buchanan. - Tyle, że był pan wtedy pułkownikiem, sir - wytknął. - Zgadza się. I to nawet, ściślej mówiąc, zaledwie podpułkownikiem - odparł spokojnie Fertig, ignorując potencjalne oskarżenie, zawarte w tej uwadze. - Jak się pan miewa, Buchanan? - Bardzo dobrze, dziękuję, panie generale. - Czy mogę pana poczęstować śniadaniem, kapitanie? - Tak jest, panie generale. Bardzo dziękuję, sir. - Podoficer! - zawołał Fertig. Filipiński sierżant pojawił się w drzwiach. - Proszę podać śniadanie także dla tych dwóch panów. - Tak jest, panie generale. - Proszę siadać - wskazał im miejsca przy stole Fertig. Kiedy usiedli, spojrzał uważnie na Buchanana. - Zdaje pan sobie oczywiście sprawę z tego, że generał Wainwright nakazał generałowi Sharpowi kapitulację przed Ja- pończykami, panie kapitanie? - Tak jest, panie generale. - Czy więc prawidłowo odczytuję pańską obecność wśród nas za dowód na to, że uznał pan, że pańskim obowiązkiem jest tej niewoli uniknąć? - Tak jest, panie generale. - I chce się pan oddać... Jest pan sam, kapitanie? - Nie, panie generale. Przyprowadziłem ze sobą ośmiu Amerykanów, panie generale. - Czy więc chce się pan oddać wraz z nimi pod moje rozkazy? - Tak jest, panie generale. - A więc witam pana serdecznie w Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach - Fertig pochylił się nad stołem, podając rękę kapitanowi. - Proszę pana, żeby pan pozostał tu po śniadaniu. Musimy odbyć małą rozmowę. - Tak jest, panie generale. - Zanim do tego jednak dojdzie, wybaczy pan, że zapytam, ale ciekawość nie daje mi spokoju. Co pan ma w tym plecaku? To wydaje się nadzwy- czajnie ciężkie jak na swoje rozmiary. - Mam tam M94, panie generale - odparł Buchanan, a widząc, że nazwa nikomu nic nie powiedziała, wyjaśnił: - Maszynę szyfrową M94. - Proszę mnie oświecić, kapitanie. Zamiast wyjaśnień Buchanan podniósł plecak z podłogi, postawił go na stole i odpiął paski. Ze środka wyciągnął niewielkie metalowe pudło, na którego szczycie widać było niewielką mosiężną tabliczkę. TAJNE MASZYNA SZYFROWA MODEL 94 NUMER SERYJNY 145 POD ŻADNYM POZOREM NIE WYNOSIĆ Z ZABEZPIECZONEGO POMIESZCZENIA. KRYPTOGRAFICZNEGO TAJNE - Wszystko zawaliło się tak szybko, panie generale - powiedział Buchanan - że nawet nie zdążyłem tego zniszczyć Nie chciałem, żeby Japończycy mogli zbadać zasadę działania tego urządzenia, a mieliby taką możliwość, gdybym tylko uczynił ją niezdatną do użytku, bo ja wiem, spalił ją, albo strzelił w nią parę razy, sir. Nie miałem więc innego wyboru, jak tylko zabrać ją ze sobą. Chciałem ją wyrzucić do morza, bo gdybym ją gdzieś zakopał, Japończycy mogliby to ze mnie wydusić po ujęciu. Są bardzo skuteczni, jeśli chodzi o przesłuchiwanie... - Czy to urządzenie działa? - przerwał nagle Fertig. - Tak jest, panie generale. - Wie pan, co? Miałem nadzieję, że to kasa sztabu pełna złotych dwudziestodolarówek, ale... - Fertig uśmiechnął się. - To urządzenie ma dla ASZFIL wartość większą niż na wagę złota. Ball, ile czasu zajmie panu uruchomienie radiostacji? - Jeżeli plutonowy Ramirez zdoła zmusić agregat do pracy na alkoholu, to możemy spróbować już dziś po południu, panie generale. - Panowie, przerwanie naszego wspaniałego śniadania przychodzi mi z trudem, ale mamy ważną robotę do wykonania. Proszę o pozostanie kapitana Buchanana i porucznika Balla. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych na 5 Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 10 października 1942 roku, 15.15 Ponieważ ani szef sekcji G-2 (rozpoznania) dowództwa ASZFIL, kapitan James B. Weston, ani jego zastępca, porucznik Percy L Everly nie mieli tego dnia żadnych ważniejszych zadań do wykonania, większość przedpołudnia spędzili w ośrodku łączności dowództwa, mieszczącym się w szałasie odległym o dwieście metrów od chaty generała Fertiga. Towarzyszyli wysiłkom szefa sekcji łączności dowództwa, porucznika Balia i jego głównego operatora, plutonowego Ignacio LaMadrida z Armii Filipińskiej, którzy usiłowali nawiązać łączność z amerykańskimi jednostkami w Australii. W odróżnieniu od większości członków ASZFIL, plutonowy LaMadrid nie miał przed przystąpieniem do niej żadnego doświadczenia wojskowego. Ukoń- czył właśnie siedemnaście lat i szkołę średnią, kiedy wkroczyli Japończycy. Klęska wojsk filipińskich i amerykańskich, a zwłaszcza tempo, w jakim się to dokonało, były dla niego szokiem. Nie mniejszym jednak szokiem była brutal- ność, z którą Japończycy potraktowali filipińskich jeńców - mimo szeroko rozpropagowanych publicznych zapewnień o tym, że teraz, po wygnaniu „zamorskich diabłów", Filipińczycy i Japończycy, ramię przy ramieniu, budować będą Wielką Azjatycką Strefę Współdobrobytu. Kiedy przeczytał przypiętą do stopa telefonicznego odezwę generała Fertiga, postanowił wstąpić do armii generała. Uznał, że może się przydać. Kiedy przybył na miejsce, rozmawiał z nim kapitan Hedges. Mimo że Ignacio był jednym z pierwszych Filipińczyków, którzy zgłosili się pod sztandary generała, kapitan nie był nim zachwycony. Bo też do czego mógł im się przydać mierzący niespełna metr sześćdziesiąt siedemnastolatek, który sam mówił, że nigdy w życiu nie trzymał broni w ręku? I wtedy LaMadrid w rozpaczy zaproponował, że może uda mu się zaczepić przy naprawie radiostacji, bo zanim zaczęła się wojna, uczestniczył w krótko- falarskim kursie korespondencyjnym ICC i niewiele brakowało mu już do uzyskania licencji. Z miejsca został zaprzysiężony jako szeregowy Armii Fili- pińskiej i już tydzień później awansował na starszego szeregowego, kiedy powrócił z przepustki do swojej wioski, niosąc dźwiękowy projektor filmowy, który ukrywał przed okupantami i powiedział, że spróbuje, używając jego podzespołów, zbudować nadajnik radiowy. Kapitan Hedges obiecał mu paski plutonowego, jeśli mu się uda. ASZFIL miała już odbiornik krótkofalowy, gdyby więc udało im się znaleźć agregat, mogący je zasilać, mieliby wreszcie radiostację. Taki sukces był wart pasków plutonowego - nawet jeśli w maga- zynie nie było akurat ich zapasów. To znaczy, nie było ich dlatego, że nie mieli w ogóle magazynu. Agregat zyskali, kiedy kolejny podoficer filipiński, tym razem prawdziwy, sprzed wojny, zdołał przerobić benzynowy silnik tak, by pracował na alkoholu. Alkohol też sami produkowali - w jednym z szałasów uruchomili z części rozbitych i spalonych samochodów gorzelnię, która przerabiała na całkiem znośny bimber ananasy i kokosy. Nadajnik LaMadrida działał. Sprawdzili to wczoraj przy pomocy odbior- nika. Ta próba wystarczyła, żeby szef sztabu ASZFIL mógł spełnić swą obietnicę i mianować Ignacia plutonowym - nawet jeśli na oznaki stopnia będzie musiał poczekać. Na ile dobrze jednak ten nadajnik działał - to już było zupełnie inne pytanie. Teraz, po dwudziestu czterech godzinach nadawania przez trzy minuty co godzinę, pytanie to stawało się niepokojące. Wiadomość została zaszyfrowana na maszynie M94. Jak wszystkie szy- frówki, ostatecznie przybrała ona formę pięcioliterowych bloków, poprze- dzonych adresem, nadawanym otwartym tekstem: MFS DO STACJI USA W AUSTRALII OD SZF MFS DO STACJI USA W AUSTRALII OD SZF ACNGW BRTDD JHACP KJAOF MESTC JPSVJ HDDSP BSWLC LKUAJ HDRXK ASCDW KNLNH CHSBF LKKSC POKAC ACNGW BRTDD JHACP KJAOF MESTC JPSVJ HDDSP BSWLC LKUAJ HDRXK ASCDW KNLNH CHSBF LKKSC POKAC MFS OD MFS OD Plutonowy LaMadrid wystukiwał tę wiadomość na swoim kluczu, należą- cym do zestawu pomocy naukowych rozsyłanych dla uczestników kore- spondencyjnego kursu krótkofalarskiego ile razy zdołał w ciągu trzech minut. Ten czas trwania seansu łączności podyktowany był trzema powo- dami. Po pierwsze, możliwe było, że Japończycy mogą słuchać transmisji i drogą triangulacji namierzyć nadajnik. Po drugie, paliwa do generatora nie mieli zbyt dużo, a po trzecie nie można było wykluczyć możliwości, że zbyt intensywna praca agregatu na alkoholu mogła spowodować jego uszkodzenie. Nie mając części zamiennych nie mogli ryzykować. Kiedy przez cały dzień nie otrzymali żadnej odpowiedzi, założyli, że mimo najszczerszych chęci plutonowego LaMadrida, nie da się jednak z niczego zrobić nadajnika radiowego zdolnego nawiązać łączność na odległość dwóch tysięcy mil morskich, dzielącą ich od Australii. Sekcja łączności, 6 Wojskowa Komendantura Mindanao, Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Filipiny 10 października 1942 roku, 16.00 Widząc wchodzącego do jego pokoju kapitana Matsuokę, porucznik Hideyori wstał zza biurka, stanął na baczność, kładąc dłonie na szwach spodni i ukłonił się, pochylając tułów. Pokój porucznika był niegdyś gabinetem dyrektora miejscowego oddziału Mackay Telephone & Telegraph Company. Na ścianie nadal wisiał wielki zegar ścienny z logo firmy, który właśnie zaczął wybijać godzinę. - Słyszałem, że przechwycił pan jakiś sygnał radiowy - powiedział Matsuoka, kiedy już zakończyli wymianę ukłonów. - Tak jest, panie kapitanie. Matsuoka wyciągnął niecierpliwie rękę. Hideyori sięgnął po arkusz papieru leżący na biurku i podał go kapitanowi. MFS DO STACJI USA W AUSTRALII OD SZF MFS DO STACJI USA W AUSTRALII OD SZF ACNGW BRTDD JHACP KJAOF MESTC JPSVJ HDDSP BSWLC LKUAJ HDRXK ASCDW KNLNH CHSBF LKKSC POKAC ACNGW BRTDD JHACP KJAOF MESTC JPSVJ HDDSP BSWLC LKUAJ HDRXK ASCDW KNLNH CHSBF LKKSC POKAC MFS OD MFS OD - Ta wiadomość wysyłana jest co godzinę na paśmie dwudziestometro- wym, panie kapitanie. - Od jak dawna? - Pierwszą transmisję przechwyciliśmy dziś rano o dziesiątej. Za każdym razem jest powtarzana wielokrotnie w ciągu trzech minut. - Wiadomo skąd? - Nie, panie kapitanie. - Mówiono mi kiedyś, poruczniku, że kompetentni łącznościowcy są w sta- nie namierzyć miejsce, skąd wysyłana jest wiadomość w drodze procesu, jak to nazywano, triangulacji. Czyżbym został wówczas wprowadzony w błąd? - Nie, panie kapitanie. - Więc o co chodzi? Czy przystąpiono już do triangulacji? - Nie, panie kapitanie. Były problemy z naszymi dwiema ciężarówkami. - Jakiego rodzaju? - Usterki mechaniczne, panie kapitanie. - Tak też myślałem, poruczniku. Nie podejrzewam ciężarówek o kłopoty z motywacją do działania. - Chodziło mi o to, że usterki dotyczyły układów mechanicznych po- jazdów, a nie na przykład elektrycznych. Zostałem zapewniony, że usterki te zostaną usunięte jutro z samego rana. - Kto złożył panu takie zapewnienie? - Kapitan Kuroshi z parku samochodowego, panie kapitanie. - Czy byłby pan tak dobry, Hideyori, i zadzwonił teraz do kapitana Kuroshi? - Tak jest, panie kapitanie. Porucznik Hideyori usiadł, poszukał numeru w odbitej na powielaczu książce telefonicznej i wykręcił jakiś numer. Zamienił dwa słowa z osobą, która odebrała i wyciągnął rękę ze słuchawkę do Matsuoki. - Kapitan Kuroshi zaraz podejdzie, panie kapitanie - powiedział Hideyori. Matsuoka wziął słuchawkę i niecierpliwie czekał, aż kapitan Kuroshi się odezwie. - Kapitan Matsuoka z Kempeitai - przedstawił się. - Porucznik Hideyori powiadomił mnie, że miał pan się zająć naprawianiem jego dwóch ciężaró- wek. Te pojazdy są niezbędne do przeprowadzenia operacji mającej związek z moją działalnością. Potrzebuję ich natychmiast. Proszę rozpocząć niezbęd- ne naprawy zaraz i kontynuować do skutku, nawet gdyby to oznaczało, że mechanicy będą musieli na to poświęcić całą noc. O zakończeniu naprawy proszę zameldować mi osobiście. Zrozumiano? Matsuoka wysłuchał krótkiej odpowiedzi rozmówcy i bez słowa odłożył słuchawkę. - Kiedy tylko dostanie pan te ciężarówki, Hideyori, macie zacząć trian- gulację. Poszukiwania mają trwać bez przerwy. Im szybciej znajdziemy tę radiostację, tym szybciej ją uciszymy. - Tak jest, panie kapitanie. - Jak się panu zdaje, co to takiego? Szyfrowana wiadomość? - Nie wiem, panie kapitanie. - Ile to potrwa, zanim będę się mógł dowiedzieć, co to za wiadomość? - Panie kapitanie, pozwoliłem sobie wysłać tę wiadomość do działu szyfrów naszego wywiadu w Manili. Poprosiłem ich, żeby spróbowali to odczytać. - Zrobił pan to na własną rękę? - Tak jest, panie kapitanie. Uznałem, że tak właśnie powinienem zrobić. - Należy się panu pochwała za wykazanie inicjatywy, Hideyori. - Dziękuję, panie kapitanie. - Proszę poinformować wywiad, że tą sprawą jest zainteresowana Kem- peitai. - Tak jest, panie kapitanie. - Proszę im również przekazać kilka słów, które mogą występować w tej depeszy. Być może ułatwi im to pracę. Te słowa to: „Fertig", „generał brygady", „Armia Stanów Zjednoczonych" i „Filipiny". Fertig to nazwisko. Pozostałe słowa mogą występować w postaci skrótów. - Jestem pewien, że dział szyfrów będzie wdzięczny za te sugestie, panie kapitanie. - Kiedy tylko otrzyma pan jakąś wiadomość na temat tych ciężarówek, z działu szyfrów, czy w ogóle cokolwiek, co się z tą sprawą wiąże, proszę mnie informować na bieżąco. Proszę dzwonić do mojego biura, oni będą w stanie mnie znaleźć. - Tak jest, panie kapitanie. - Mamy do czynienia z chwastem, Hideyori. Jeśli uda nam się go wyrwać już teraz, to go wyplenimy. Ale jeśli pozwolimy mu zapuścić korzenie, będziemy mieć z nim ciągłe problemy. - Tak jest, panie kapitanie. - Jeszcze jedno, Hideyori. Niech pańscy operatorzy cały czas nasłuchują i starają się przechwycić wszelkie transmisje adresowane do MFS. - Już wydałem takie polecenie, panie kapitanie. - Doskonale, Hideyori - powiedział Matsuoka i wyszedł z pomieszczenia. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 7 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 10 października 1942 roku, 18.15 Porucznik Bali usłyszał w słuchawkach szum, a potem szybki strumień kropek i kresek. Serce zabiło mu żywiej i łzy napłynęły do oczu, kiedy notował kilkakrotnie powtórzoną wiadomość: MFS. KFS. MFS. KFS. MFS. KFS. RUAIC KZJIM KNSNR AKBRO JQNCP WVXCP PKSPN LANEP RUAIC KZJIM KNSNR AKBRO JQNCP WVXCP PKSPN LANEP KFS BO. KFS BO. KFS BO. Zanim został porucznikiem i szefem łączności dowództwa ASZFIL, szeregowy Bali był radiooperatorem. Sygnał wywoławczy wydał mu się znajomy. - To nie Australia - mruknął pod nosem. - To jakaś stacja Marynarki. Może z Hawajów? Zaniósł depeszę do odszyfrowania. Po przepuszczeniu przez maszynę M94, tekst brzmiał następująco: CZEKAJCIE NA TRANSMISJĘ O 0600 WASZEGO CZASU 8 Porucznik Ball pomylił się. Stacja KFS należała do Marynarki, ale nie był to znak wywoławczy dowództwa Floty Pacyfiku, mieszczącego się w Pearl Harbor na Hawajach, lecz bazy Marynarki Mae Island w pobliżu San Francisco w Kalifornii. To tam służył doświadczony starszy bosman łączności, który zwrócił uwagę na ich depeszę. - Szefie, co to może być, do cholery? - zapytał dziewiętnastoletni bosmanmat Daniel J. Miller, podając arkusz papieru bosmanowi Duganowi, który dowodził ich zmianą. - Od wczoraj ktoś to powtarza o każdej pełnej godzinie na dwudziestometrowym paśmie. Bosman spojrzał na kartkę. - Cokolwiek to jest, szyfrowane było na starej dziewięćdziesiątceczwórce. Ta druga grupa oznacza „awaryjna PS". - Co to jest dziewięćdziesiątkaczwórka? - Stara maszyna szyfrująca. Nikt jej już nie używa - w zadumie wyjaśnił bosman. - Może to żółtki? Zdobyli pewnie taką na Wake, czy gdzie indziej i teraz jaja sobie z nas robią. - A co to jest awaryjna PS? - To znaczy, że nadawca nie rozporządza aktualną książką kodową i używa awaryjnej procedury szyfrowania numer jeden - mówił bosman, ale widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. - A może i nie - zakończył. - Co może nie? - młody operator całkiem się już pogubił w tym wszystkim. - Może to nie jaja. - Jeśli nie, to co? - Nie mam pojęcia - rozłożył ręce bosman. - Ale się dowiem. Spojrzał na pisaną na maszynie listę telefonów, która przyklejona była taśmą klejącą do wysuwanego blatu jego biurka i wykręcił numer Sekcji Łączności dowództwa garnizonu San Francisco. - Łączność, plutonowy Havell. - Bosman Dugan. Chciałbym mówić z sierżantem Piedwellem. - Czym Armia może służyć Marynarce? - Zawsze się chwaliłeś, jakie to ostre chłopaki z was, zające. - To tylko proste stwierdzenie faktu, Dug. - A dalibyście radę odczytać, jakbym wam wysłał coś zaszyfrowanego na dziewięćdzesiątceczwórce? - Jeśli tylko jeszcze znajdziemy jakiś egzemplarz tego starego rupiecia, to czemu nie? A o co chodzi? - To dalibyście radę, czy nie? . - Pewnie, jedna chyba jeszcze leży w sejfie. Widziałem ją w zeszłym tygodniu, jak robiłem porządek. Właśnie się zastanawialiśmy, jak by się tu jej pozbyć. - Wyślę do was młodego zdolnego nazwiskiem Miller. Będzie miał ze sobą wiadomość, o której odczytanie bym was prosił. Tylko po cichu, tak między nami, Piedwell. W porządku? - A co to za wiadomość? - Awaryjna PS - odparł Dugan. - Ktoś kto to wysyłał nie miał ważnej książki kodowej. - Co to za historia? - Powiem ci, jak sam będę wiedział. Ale na razie chcę cię tylko poprosić, żebyś mi to odczytał i trzymał język za zębami, dobra? - Czemu nie? Wysyłaj chłopaka. - Dzięki, Piedwell. Dwie godziny później Miller powrócił z komendy garnizonu z szarą zaklejoną kopertą. Dugan otworzył ją i wyjął z niej wydrukowaną na cienkim papierze tabelę z szyfrem awaryjnej PS dla maszyny M94 i arkusz papieru maszynowego z dwiema linijkami tekstu: POZDROWIENIA. OD GORĄCYCH JANKESÓW Z FILIPIN FERTIG GENBRYG Dugan podał ją Millerowi. - Co to może znaczyć? - Albo Japończycy mają dziewięćdziesiątkęczwórkę i robią sobie z nas jaja - odparł Dugan - albo to prawda. Złożył kartkę i włożył ją z powrotem do koperty. Tabelę podał Millerowi. - Zaszyfruj według tego „Czekajcie na transmisję o szóstej waszego czasu". Jeżeli odezwą się raz jeszcze, wyślij im to. - Wstał i ruszył do drzwi. - Wychodzę. Będę z powrotem, jak wrócę. - A dokąd pan idzie, w razie jakby ktoś pytał? - Idę powiedzieć admirałowi, jak powinien wygrać tę wojnę, Miller. - Szefie, ja pytam poważnie. - Synku, bosmani nigdy nie kłamią. Zapisz to sobie ołówkiem kopiowym na dłoni, żebyś nie zapomniał. Wziął z wieszaka kurtkę mundurową i czapkę, założył je i wyszedł. - Kogóż to moje oczy widzą! Kawy, bosmanie? - zapytał kontradmirał F. Winston Bloomer, kiedy Dugan pojawił się w jego gabinecie. - Dziękuję, panie admirale. Admirał i bosman znali się od dawna, jeszcze z czasów, kiedy admirał w stopniu porucznika Marynarki był oficerem łączności na czterokominowym niszczycielu, na którego pokładzie bosman jako marynarz-radiooperator zaczy- nał się dopiero uczyć radiowego fachu. Dugan podał admirałowi kopertę i nalał sobie filiżankę kawy z admiral- skiego termosu. - Co to takiego? - zapytał admirał, odkładając po chwili kartkę na biurko. - Od wczoraj o każdej pełnej godzinie ktoś to nadaje w paśmie 20 metrów, panie admirale. To było zaszyfrowane na M94 w awaryjnej PS. - Dziewięćdziesiątkaczwórka? Jezu, ile lat ja już tej katarynki na oczy nie widziałem! Może to Japończycy się z nami bawią? Może zdobyli M94... Na Wake albo na Filipinach? - To może być też prawdziwy sygnał. - Co chcecie z tym zrobić, Dugan? - Na początek chciałbym się dowiedzieć, czy mieliśmy generała brygady nazwiskiem Fertig. - Czyli, innymi słowy, ja mam z tym iść do BWM? - Nie trzeba, panie admirale. Mam tam kumpla, który mi tego poszuka szybciej niż Biuro Wywiadu Marynarki. - Nie wiem dlaczego, ale zaczynam się czuć nieswojo w waszym towa- rzystwie - przyznał admirał. - Szybciej niż BWM? U kogo ten wasz kumpel pracuje? U samego prezydenta? - Sekretarz Marynarki ma oficera do zleceń, panie admirale. Oficer ma bosmana, który prowadzi jego biuro. - A wy wiecie, gdzie zakopał ciało, tak? - uśmiechnął się Bloomer. - I to nie jedno, panie admirale. - Dugan, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Rozumiecie? Gdybyście się jednak wpakowali w jakieś kłopoty, to znacie mój numer telefonu. - Dziękuję, panie admirale. Co mam robić, jeżeli się czegoś dowiem? - Dajcie znać natychmiast. Mnie też zaczyna się wydawać, że to prawda. - Dziękuję, panie admirale. Miller podszedł do biurka Dugana i podał mu arkusz papieru telekso- wego. - Na to pan czekał, szefie? PILNE OD:SEKMAR DO: DCA BAZY MAR MARE ISLAND KAL DO WIAD: ST BOSM EDWARD B DUGAN W ARMHI KORPUSIE NIE MA ŻADNEGO GENERAŁA FERTIGA PPŁK REZ WOJSK INŻYNIERYJNYCH ARMII WENDELL W FERTIG FIGURUJE JAKO ZAGINIONY PRAWDOPODOBNIE WZIĘTY DO NIEWOLI NA BATAANIE NAJBLIŻSZA RODZINA*: ŻONA MARY HAMPTON FERTIG UR 11 MAJA 1905 ZAMIESZKAŁA: GOLDEN W STANIE KOLORADO Z ROZKAZU SEKMAR HAUGHTON OF DO ZLEC Z UP ST BOSM HANSEN Dugan odłożył przeczytaną depeszę na biurko. - O której będzie szósta na Filipinach? - Nie mam pojęcia, szefie. - Nie macie pojęcia? Na Boga, Miller, jesteście już bosmatem i po- winniście takie rzeczy znać na pamięć! Dowiedzcie się i bądźcie tu o tej porze. - A pan wie, która to będzie godzina, szefie? - Oczywiście, że wiem! To dlatego ja jestem waszym szefem, a nie odwrotnie. Dugan wyszedł zza biurka i sięgnął po kurtkę i czapkę. - Będę, jak wrócę. - Znowu idzie pan uczyć admirała, jak wygrać wojnę? - Tym razem jadę do komendy garnizonu i spróbuję namówić zajęcy, żeby mi pożyczyli ich M94. Miller położył dłoń na kluczu. MFS. KFS. MFS. KFS. MFS. KFS. Odpowiedź przyszła natychmiast. Dugan zajrzał Millerowi przez ramię i czytał litery pojawiające się na kartce wkręconej w maszynę do pisania: KFS. MFS. RN. * Każdy żołnierz amerykańskich sił zbrojnych musi podać adres osoby, którą należy powiadomić w razie jego wypadku lub śmierci Osoba ta jest jednocześnie beneficjentem polisy ubezpieczeniowej żołnierza. Osoba taka nazywa się po angielsku next of kin, i jest to termin znacznie szerszy niż jego polski odpowiednik, „najbliższa rodzina" - choćby dlatego, że wcale nie musi dotyczyć krewnego lub współmałżonka. Next of kin może być osoba zupełnie obca ubezpieczonemu - przykładem są żołnierze piechoty morskiej, o których będzie dalej mowa, którzy wpisali jako adres najbliższej rodziny: „Dowództwo Piechoty Morskiej Waszyngton" [przyp. tłum.]. - Wysyłaj - rozkazał. Palce Millera zatańczyły wokół klucza. MES. KFS. MFS. KFS. WYŚLIJCIE SZYPREM NAZWISKO PANIEŃSKIE I DATĘ URODZENIA NAJBLIŻSZEGO KREWNEGO FERTIGA. ODBIÓR. Odpowiedź nie nadchodziła, mimo upływu kilku minut. - Albo szyfrują powoli, albo gadamy z żółtkami i naradzają się w tej chwili, co dalej. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zagłuszył go klekot klawiszy maszyny do pisania. Przyszła odpowiedź. KFS. MPS. APDNR JDCIA JASOP MSUWR MSBWP GYHWY MASPW MDPQM NHJAS PWKBC PRNDX NQPCD APDNR JDCIA JASOP MSUWR MSBWP GYHWY MASPW MDPQM NHJAS PWKBC PRNDX NQPCD MPS OD Dugan wyrwał papier z maszyny Millera, podszedł do swojego biurka i zaczął odszyfrowywać depeszę na starej maszynie M94, którą udało mu się wyrwać Armii. Bóg jeden wie, ile go to będzie w przyszłości kosztować przysług, ale niech tam. - Miller - zawołał, kiedy skończył, ale potem zamilkł na chwilę, czekając, aż odzyska w pełni panowanie nad głosem. - Miller, wyślij im otwartym tekstem: „Czekamy na dalsze wiadomości". - A więc to była prawdziwa wiadomość, panie bosmanie? - Czekaj. Nie, skreśl. Nadaj: „Witamy w sieci, czekamy na dalsze wiado- mości". Dugan sięgnął po telefon. - Centrala, bosman Dugan. Poproszę międzymiastową pilną, kod 16-B, do pani Mary Fertig, w Golden, Kolorado. - Szefie, czy my na pewno powinniśmy to robić na własną rękę? - zawołał Miller przez ramię, cały czas stukając w klawisze maszyny. - Jak się zapytam, to pewnie zabronią - odparł Dugan. Pani Mary Fertig odezwała się po dwóch minutach. - Pani Fertig? Mówi bosman Dugan z bazy Marynarki Mare Island. - Tak. Słucham? - Proszę pani, właśnie otrzymaliśmy wiadomość od pani męża, generała Fertiga. - To chyba jakaś pomyłka, panie bosmanie. Mój mąż miał stopień majora. A poza tym był na Filipinach. Miller podszedł do biurka, kładąc kolejny arkusz papieru maszynowego i wrócił na swoje miejsce. - Proszę pani, otrzymaliśmy właśnie depeszę o następującej treści, cy- tuję: „Do pani Fertig. Na śniadanie były ananasy. Kocham cię.", koniec cytatu. Czy pani z tego cokolwiek rozumie? W słuchawce zapadła długa cisza. - Tak. To może coś znaczyć - odparła wreszcie pani Fertig. - Mój mąż jest na Mindanao. Często tam bywaliśmy. Grywaliśmy w golfa na plantacjach firmy Dole. Na śniadanie zawsze były świeże ananasy. - Bardzo pani dziękuję, panie Fertig. - Przepraszam, czy istnieje jakiś sposób na to, by także przekazać mu wiadomość ode mnie? - Oczywiście, proszę pani, pod warunkiem, że to będzie krótka wiado- mość. Co mamy przekazać? - Proszę mu napisać, że wszystko jest w porządku. I że też go kocham. - Tak jest, proszę pani. Spróbujemy się z nim skontaktować zaraz. Proszę pani, proszę się przygotować na to, że będzie pani otrzymywać wkrótce inne telefony w tej sprawie. Myślę, że będzie i dla mnie i dla pani lepiej, jeśli nie będzie pani wspominać nikomu, że odbyliśmy tę rozmowę. - Rozumiem. I bardzo panu dziękuję, panie Dugan. - Bosmanie Dugan, proszę pani. Do usłyszenia, pani Fertig. V Gabinet wojskowego komendanta Mindanao, 1 Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Mindanao, Filipiny 10 października 1942 roku, 12.25 - Panie generale - powiedział pułkownik Tange do komendanta Mindanao, generała brygady Kurokawy - kapitan Matsuoka zajmuje się sprawą ukrytej radiostacji i wszystkimi związanymi z tym zagadnieniami. Za pana pozwo- leniem, chciałbym, żeby wprowadził pana generała w tę sprawę. Kurokawa skinął głową i przeniósł spojrzenie na Matsuokę. Kapitan nie zerwał się jednak na równe nogi, jak tego zapewne oczekiwali obaj prze- łożeni, a tylko ostrożnie odstawił filiżankę z herbatą i wyprostował się na tapicerowanym krześle, na którym siedział. Postanowił nie okazywać zbyt- niego zainteresowania ani tym bardziej konsternacji całą sprawą - istnieniem lub nie tego całego generała Fertiga, działalnością jego radiostacji ani niepowodzeniem prób namierzenia jej przez Hideyoriego. - Panie generale, 10 października radiooperatorzy porucznika Hideyori przechwycili transmisję nadawaną w paśmie dwudziestometrowym. Był to komunikat nadany częściowo otwartym tekstem, a częściowo zaszyfrowany, adresowany do jednostek amerykańskich w Australii. Porucznik Hideyori po- wiadomił mnie o tym fakcie i z mojego polecenia przesłał przechwycony sygnał do działu szyfrów wywiadu armii w Manili, wraz z kilkoma moimi sugestiami co do słów, które ta depesza mogła zawierać. Tego samego dnia po południu radiostacja, którą zidentyfikowano jako stację radiową bazy amerykańskiej marynarki wojennej Marę lsland w stanie Kalifornia, wysłała odpowiedź zaszy- frowaną tym samym kodem. Potem nastąpiła dalsza wymiana depesz, ale o tym za chwilę. Dziś rano otrzymałem z Manili odszyfrowany tekst pierwszej depeszy. Jak mnie poinformowano, tekst ten został zaszyfrowany maszyną szyfrującą M94, używaną przez Armię Stanów Zjednoczonych. Dwa egzemplarze takiej maszyny wpadły w nasze ręce w toku kampanii na wyspie Luzon. Pierwsza depesza, przechwycona przez porucznika Hideyori brzmiała następująco, cytuję: „Pozdrowienia od gorących jankesów z Filipin, Fertig genbryg", koniec cytatu. - A więc jest tam jakiś generał Fertig - przerwał generał Kurokawa. - Tego nie możemy być pewni, panie generale - ostrożnie odparł Matsuoka. - Swoje wątpliwości wyjaśnię za chwilę. Odpowiedź z Mare lsland zawierała polecenie nasłuchiwania odpowiedzi nazajutrz, o szóstej rano czasu miejscowego. W transmisji nadanej wówczas, stacja z Kalifornii za- żądała, by MFS, czyli ta stacja na Mindanao, podała nazwisko panieńskie i datę urodzenia najbliższego krewnego Fertiga, zapewne w celu potwier- dzenia tożsamości. Skoro proszono o nazwisko panieńskie, należy wnosić, iż chodzi o żonę Fertiga. Dane te dostarczono. - A więc jakiś Fertig jednak istnieje - wtrącił się znowu Kurokawa. - Tak jest, panie generale. Właśnie, jakiś Fertig, ale wcale niekoniecznie generał Fertig. Przeprowadziłem w tej sprawie dochodzenie. W żadnej z przechwyconych amerykańskich kartotek nie figuruje żaden generał Fertig. W kartotekach na Luzon figuruje major Fertig. - Amerykanie mogli go tu jakoś podrzucić - zauważył generał Kurokawa. - A może to tylko jakieś nom de guerre, pseudonim przybrany przez tego człowieka? - Z całym szacunkiem, panie generale, na podstawie kolejnych depesz wysnułem pewną hipotezę na ten temat. Według mnie w Ameryce musiano mieć jakieś wątpliwości co do jego tożsamości, skoro zapytano w celu jej potwierdzenia o nazwisko panieńskie i datę urodzenia jego żony. - I co z tego? - zapytał Kurokawa. - Wraz z tymi danymi wysłana została wiadomość do pani Fertig. Cytuję: „Na śniadanie były ananasy. Kocham cię", koniec cytatu. - I cóż to według pana oznacza? - Jak pan generał wie, firma Dole prowadziła na tej wyspie bardzo ożywioną działalność. Te ananasy i Filipiny muszą się jakoś łączyć. Myślę, że jest bardzo prawdopodobne, iż Fertig może mieć jakieś powiązania z Dole. Może to jakiś były członek kierownictwa? Tą wiadomością jednocześnie potwierdzał swoją tożsamość i zawiadamiał żonę o swoim miejscu pobytu. - Zapewne zajął się pan już i tym śladem? Zdaje się, że mieliśmy pod kluczem kilku Amerykanów z Dole. Czy potwierdzili oni, że Fertig pracował w firmie? - Tak jest, panie generale. Zająłem się już tą sprawą i przesłuchania w tej sprawie będą trwać nadal. W kartotekach personalnych Dole także nie natrafiłem na żadnego Fertiga, co zdaje się potwierdzać bardzo trafną teorię pana generała o tym, że nazwisko to jest być może pseudonimem. Fertig znaczy po niemiecku „gotowe", „skończone", coś w tym rodzaju. Być może mamy tu do czynienia z pracownikiem Dole, z Mindanao, bądź z jakiejś innej wyspy, na której Dole prowadził interesy, który przybrał pseudonim „Fertig", kiedy tu się wszystko skończyło. Być może uznał, że będzie w stanie niepokoić nas, podając się za generała. Zdaje się, że pan generał nie gardzi lizusami, pomyślał Matsuoka, widząc błogi uśmiech na dźwięk słów „bardzo trafna teoria pana generała". - No cóż, to brzmi całkiem prawdopodobnie - zgodził się Kurokawa. - Myślę jednak, że nie powinniśmy pochopnie odrzucać myśli o tym, że Amerykanie mogli pozostawić za liniami jakiegoś wojskowego, by siał zamęt na naszych tyłach, bądź nawet przerzucić kogoś takiego niedawno. - Nikt nie wyklucza takiej możliwości, panie generale - zastrzegł się Matsuoka. - Dobrze, a co z tą radiostacją? Skąd ona nadaje? - To miejsce usytuowane jest gdzieś w górach, panie generale. Porucznik Hideyori wyjaśnił mi, że namierzenie radiostacji nie jest procesem tak prostym, jak by się to mogło wydawać z objaśnień służby łączności. - Może pan to bliżej wyjaśnić, Matsuoka? - W tym celu wolałbym się odwołać do fachowej opinii porucznika Hideyori, panie generale - odparł Matsuoka i skinął ręką na porucznika łączności, siedzącego w kącie pokoju. Hideyori zerwał się z krzesła, stanął na baczność i ukłonił się generałowi. - Panie generale, nadajnik ukryty jest gdzieś w górach. Namierzenie go metodą triangulacji wymaga użycia co najmniej dwóch, a najlepiej trzech radiostacji z antenami kierunkowymi, zamontowanych na ciężarówkach. Kiedy sygnał stacji zostanie przechwycony, operator nakierowuje antenę na źródło sygnału, korzystając z miernika poziomu sygnału. Kiedy antena wskaże kieru- nek, z którego pochodzi najsilniejszy sygnał, rysuje się na mapie linię z miej- sca, w którym stoi każda z anten w kierunku, skąd przychodzi. Nadajnik powinien znajdować się w miejscu przecięcia linii. - Ale? - Panie generale, w górach bardzo trudno jest korzystać z anten kierun- kowych, gdyż fale odbijają się od wzniesień. Poza tym pomiar jest niepre- cyzyjny także z uwagi na znaczne odległości, z jakich dokonuje się pomia- rów. W tych górach jest bardzo niewiele dróg, zdolnych pomieścić nasze ciężarówki. - Innymi słowy, nie jest pan w stanie namierzyć tej stacji w drodze triangulacji, czy tak, Hideyori? - Tak jest, panie generale. Kolejnym problemem jest to, że od czasu, gdy amerykańska stacja skontaktowała się z miejscową, transmisje, dotąd wysyłane o każdej pełnej godzinie, stały się nieregularne. - Niech pan znajdzie tę stację, poruczniku - rozkazał Kurokawa. Hideyori ponownie wyprężył się i ukłonił, po czym usiadł na miejsce. - Czy poza przedstawionymi przez pana depeszami, ta stacja wymieniała jeszcze jakieś z Amerykanami? - Nie nawiązali łączności z siłami amerykańskimi w Australii, panie generale - podkreślił Matsuoka, zanim przeszedł do odpowiedzi na zadane pytanie. - Tak jest, panie generale. Wysłali nazwiska kilku swoich oficerów. - Skoro tam jest „kilku oficerów", to czy nie uważa pan, Matsuoka, że to się jakoś nieszczególnie ma do pańskiej teorii na temat ananasowego dyrektora, który bawi się z nami w kotka i myszkę? - ironicznie zapytał Kurokawa. - Panie generale, porównałem te nazwiska ze spisami jeńców i zdobycz- nymi aktami. Jak pan wie, nie dysponujemy, niestety, pełnymi kartotekami osobowymi sprzed wojny, bo Amerykanie spalili je przed kapitulacją. Mamy tylko spisy jeńców, z których części udało się uciec z niewoli. Żadne z nich nie pokrywa się z tymi, które podano w depeszy. Uważam, iż Fertig mógł zmyślić te nazwiska, by wprowadzić nas w błąd. Poza tym, nie doszło do żadnych incydentów, które można by uznać za atak na nasze wojska. Nie widząc żadnych dowodów na istnienie jakichkolwiek sił nieregularnych, uważam, że jest to działalność na własną rękę osoby, która ma na celu sianie zamętu. - Bardzo chciałbym, żeby pan miał rację, kapitanie Matsuoka - odparł generał Kurokawa. - Jeżeli to wszystko, to dziękuję panom za przybycie. Terminal pasażerski Służby Transportu 2 Lotniczego Marynarki, baza Marynarki Stanów Zjednoczonych Pearl Harbor, Oahu, Terytorium Hawajów 16 października 1942 roku, 6.25 Generał brygady Fleming W. Pickering uważał się przede wszystkim za całkiem kompetentnego kapitana żeglugi wielkiej i zupełnie niezłego biznesmena - przed wojną był właścicielem i prezesem zarządu firmy armatorskiej Pacific & Far Eastem Shipping - którego koleje losu zawiodły w miejsce, niewiele jedynie mające wspólnego z dowodzeniem statkami czy kierowaniem firmą z czołówki rankingu 500 przedsiębiorstw czasopisma „Fortune". Tuż po rozpoczęciu wojny, zaproponowano mu, jak wielu innym prezesom wielkich korporacji, miejsce w tworzonym właśnie Biurze Koordynatora Infor- macji. Po przybyciu do Waszyngtonu okazało się, że oferowana posada jest nie tylko drugorzędna, ale w dodatku jego bezpośrednim zwierzchnikiem miała być osoba, której nie darzył wcale szacunkiem. Nabrał poza tym przekonania, że takie właśnie usytuowanie w nowym organie miało być formą osobistego rewanżu ze strony dyrektora BKI, pułkownika Williama Donovana*. Donovan przed wojną był raz przedstawicielem Pickeringa w jakiejś sprawie sądowej i doszło pomiędzy nimi do spięcia na tle wysokości honorarium, którego za to zażądał. Wynikło z tego następne spięcie pomiędzy obu panami, w wyniku którego Pickering zrezygnował z oferty Donovana i zgłosił się na ochotnika do Korpusu Piechoty Morskiej. Mimo jednak zasług Pickeringa w szeregach Kor- pusu w czasie poprzedniej wojny - zdobył wówczas wiele odznaczeń bojowych, w tym Krzyż Zasługi i francuski Croix de Guerre - w tej wojnie nikt nie widział dla niego miejsca w szeregach. Tuż przed powrotem do domu, do Kalifornii, kiedy ukoił posiniaczone ego znaczną dawką dobrej szkockiej whisky, doszło do spotkania, które na dłuższy czas przesądziło o jego dalszych losach. Ich wspólny przyjaciel, senator Richardson Fowler, przyprowadził do apartamentu hotelowego sekretarza Marynarki Franka Knoxa. Pickering, rozgoryczony nie- * Williaro J. Dziki Bili* Donoran - pułkownik Armii Sianów Zjednoczonych z okresu pierwszej wojny światowej, Kolega Franklina D. Roosevelta ze studiów prawniczych, w latach międzywojennych znany prawnik z Wall Street. Na polecenie prezydenta Roosevelta zorganizował w 1941 roku instytucje, mająca, się zajmować koordynacją działań wywiadowczych, prowadzonych przez różne agendy państwowe, z wyjątkiem zazdrośnie strzeżonych domen J. Edgara Hoovera, szefa FBI. Jego Biuro Koordynatora Informacji przerodziło się w 1942 roku w pierwszą amerylanską państwową agencję wywiadowczą, Biuro Służb Strategicznych (Office of Strategie Services, OSS), która z kolei była zarodkiem utworzonej po wojnie Centralnej Agencji Wywiadowczej (Central Intelligence Agency, CIA) [przyp. aut.]. możnością przysłużenia się wysiłkowi wojennemu ojczyzny, wyładował się na dygnitarzu, sugerując, że po takiej kompromitacji, jak rzeź w Pearl Harbor, człowiek honoru podałby się do dymisji. Knox przyjął to nadspodziewanie spokojnie, informując rozmówcę, że doszedł do identycznego wniosku i oddał się do dyspozycji prezydenta, który jednak jego dymisji nie przyjął - po czym pożegnał się i wyszedł. Szczerość Pickeringa i jego kompletny brak zahamowań przed wygarnia- niem każdemu prawdy prosto z mostu, w połączeniu z jego reputacją zawodową, przekonały sekretarza, że oto spotkał idealnie nadającego się do pełnienia roli, którą dla niego przewidział: oczu i uszu Departamentu Marynarki na Pacyfiku. Jeżeli pozycja dwóch najbliższych współpracowników prezydenta, jego i pułkownika Donovana - rozumował Knox - nie onieś- mielały Pickeringa, to tym bardziej żadnemu z admirałów, a nawet dowódcy Armii Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie, generałowi Douglasowi MacArthurowi nie powinno się to udać. Okazało się, że miał rację. Już w czasie pierwszej swojej podróży inspekcyjnej na Pacyfik, mianowany przez sekretarza komandorem Mary- narki, Pickering oddał nieocenione usługi, przedstawiając szczere raporty, pokazujące sytuację na Pacyfiku w jej właściwych, ponurych barwach. Wy- mowa tych raportów radykalnie różniła się od meldunków admirałów z Dowództwa Floty Pacyfiku, co potwierdziło obawy Knoxa, że będzie się od nich dowiadywał tylko tego, co jest wygodne dla Marynarki. Co więcej, Pickeringowi udało się zadzierzgnąć dość bliskie stosunki z generałem MacArthurem, który musiał w tym czasie ewakuować się z Filipin i wylą- dował w Australii. Osiągnięcie to było w opinii Knoxa wręcz oszałamiające, jako że MacArthur miał reputację zdecydowanego samotnika, a w dodatku otoczony był grupą bliskich współpracowników, którzy wraz z nim ewakuo- wali się z Corregidoru i zaciekle bronili do niego dostępu obcym. Zachwyt Knoxa wkrótce jednak przygasł, kiedy Pickering, lekceważąc wszelkie możliwe rozkazy, wsiadł na pokład floty inwazyjnej, wiozącej wojska amerykańskie na Guadalcanal. Wkrótce po lądowaniu wysłał mu raport na temat jego przebiegu, w którym bardzo nieprzychylnie wyrażał się o roli Marynarki w jego przeprowadzeniu i oznajmiał, że schodzi na brzeg. Na wyspie oddał się do dyspozycji generała dywizji Vandergrifta, dowodzącego lądującą na Guadalcanal 1. Dywizją Piechoty Morskiej i w nie- co melodramatyczny, zdaniem Knoxa, sposób zaoferował swe usługi w ja- kiejkolwiek roli, choćby kaprala piechoty z karabinem w garści. Flota inwazyjna już odpłynęła - to właśnie ten ruch przepełnił Pickeringa niechęcią do Marynarki, którą wyraził poprzez zejście na ląd - więc Vandergrift nie mógł go po prostu wsadzić na jeden z okrętów i odesłać do stu diabłów. Mundur polowy już miał- w całym dowództwie nikt jeszcze chyba wcześniej nie widział komandora Marynarki w polowych drelichach - więc dali mu do kompletu karabin i jakieś zajęcie w sztabie, żeby się nie plątał pod nogami. Wkrótce jednak dywizja straciła na patrolu oficera rozpoznawczego dowództwa, a do tego czasu Pickering wywarł na Vander- grifcie tak dobre wrażenie inteligentną i kompetentną oceną zdarzeń, że generał mianował go na to stanowisko do czasu przysłania kogoś na miejsce po pułkowniku Goettge. Jakiś czas potem następca G-2 dywizji przybył i Vandergrift, na specjalny rozkaz sekretarza Knoxa, podstępem zapakował Pickeringa na okręt. Do- wódca niszczyciela, który przywiózł zaopatrzenie dla żołnierzy na wyspie, dostał odrębny rozkaz, żeby nie ważył się odpłynąć bez Pickeringa na pokładzie. Kiedy już wszyscy odetchnęli z ulgą, że najgorsze przeminęło, niszczyciel został po drodze na Espiritu Santo - skąd komandor Pickering miał odlecieć do Stanów - zaatakowany przez japońską łódź latającą. W pierwszym nalocie zginął dowódca okrętu, jego zastępca i większość zgromadzonych na mostku oficerów. Pickering, sam poważnie ranny, objął dowództwo i dzięki jego komendom okręt nie tylko przeżył drugi atak, ale jego artylerzyści zdołali zestrzelić napastnika. Chwilę później komandor zasłabł z upływu krwi i dowództwo przejął szef zespołu oceny uszkodzeń, którego nie było na mostku w czasie ataku. Wyczyn Pickeringa ściągnął na niego uwagę prezydenta, któremu o jego poczynaniach doniósł nie tylko sekretarz Knox, ale także głównodowodzący Floty Pacyfiku, admirał Nimitz, który wnioskował o odznaczenie komandora i republikański senator z Kalifornii, Richardson Fowler, jeden z nielicznych republikanów, których Roosevelt poważał i darzył sympatią. Roosevelt, mistrz zakulisowej rozgrywki, natychmiast dostrzegł w Picke- ringu te same zalety, na które zwrócił uwagę Knox. Więcej, mimo politycz- nych różnic, dostrzegał między nimi znaczące podobieństwo: obaj mieli synów na froncie, w piechocie morskiej. Postanowił wykorzystać talenty Pickeringa do własnych celów i aby go pozyskać, mimo twardego, choć nie wyrażanego wprost oporu generalicji, mianował go generałem brygady piechoty morskiej. W ślad za tym awansem poszła nominacja na szefa Biura Analiz Zarządzania Dowództwa Piechoty Morskiej. Nominacja ta była następ- stwem „sugestii" Franka Knoxa i w jej następstwie Biuro miało dostać generała, co wzmocniłoby jego pozycję w biurokratycznych bojach, rozwią- zując w ten sposób ręce dotychczasowemu szefowi, pułkownikowi F. L. Rickabee, który mógłby się spokojnie zajmować swoją działalnością. Te rachuby wzięły w łeb niemal z miejsca - Pickering uznał, że skoro posta- wiono go na czele czegoś, to powinien tym czymś dowodzić. Rickabee, ku zaskoczeniu wszystkich, nie sprzeciwiał się. Więcej, zdawał się szczerze zachwycony agresywnym stylem dowodzenia gene- rała. Poparł nawet jego szaleńczy, zrodzony w szpitalnym łóżku, sprzecz- ny ze wszystkimi możliwymi rozkazami i procedurami plan operacji, mającej na celu ewakuację dwóch marines, obsługujących radiostację na wyspie Buka. Żołnierzom wprawdzie groziła śmierć z rąk Japończyków lub z wyczerpania, ale realizacja planu naraziła na niebezpieczeństwo znacznie większą liczbę żołnierzy i oficerów zarówno Korpusu, jak i au- stralijskiej marynarki wojennej, która także wzięła udział w jego realiza- cji. Plan zrealizowano bardzo sprawnie - na tyle sprawnie, że było po wszystkim, zanim ktokolwiek zdążył go zawetować - i co najważniejsze, operacja zakończyła się sukcesem. - Chciałbym coś powiedzieć - odezwał się cicho Pickering. Ten ton zupełnie nie pasował do zwykle pewnego siebie, postawnego, smukłego czterdziestoparolatka w doskonale skrojonym mundurze, którego pierś po- krywała imponująca kolekcja baretek odznaczeń, świadczących o jego od- wadze w czasie tej i poprzedniej wojny światowej. Czterej żołnierze piechoty morskiej: major Homer J. Dillon, porucznik Kenneth R. McCoy, plutonowy George F. Hart i kapral Robert F. Easterbrook, zwrócili się ku niemu. - Chciałbym wam podziękować - podjął generał. - Wam trzem - wskazał na majora, porucznika i plutonowego - za operację na Buka. Przeprowadzi- liście ją bez zarzutu. Bez was bym sobie z nią nie poradził. Przynosicie chlubę Korpusowi. - Dobra, wiemy, Flem - machnął ręką major Dillon. - Chciało ci się zrywać z łóżka o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze, żeby nam to powiedzieć? Majorzy zwykle nie zwracają się do generałów po imieniu, a już zwłaszcza nie pozwalają sobie na lekceważące ich traktowanie, choćby nie wiem jak zawoalowane. Stosunki, które łączyły tych dwóch oficerów były jednak szcze- gólnej natury. Zanim obaj po raz drugi w życiu założyli mundury piechoty morskiej, Jake'a Dillona, wiceprezesa do spraw reklamy studia filmowego Metro-Magnum łączyła z Flemingiem Pickeringiem zażyła przyjaźń. Ona też sprawiła, że Pickering zamiast zmieść bezczelnego impertynenta z powierzchni ziemi, tylko pokręcił głową z rezygnacją. - Jake, możesz się zamknąć? Ja mówię poważnie. - To jeszcze gorzej. Zobacz, zawstydzasz Rzeźnika - ciągnął daleki od skruchy major. - Niewiele brakowało, żeby się zarumienił. - Odpieprz się, Jake - rzucił półgłosem porucznik majorowi. - No i widzisz, coś narobił? Jake, nigdy nie wiesz, kiedy przestać. Przecież wiesz, że Rzeźnik nie znosi, kiedy go ktoś nazywa Rzeźnikiem. - Flem, dałeś nam robotę do wykonania, więc ją wykonaliśmy. I niech tak zostanie. Po co to ubierać w jakieś górnolotne słowa? - Nie ma mowy. Kiedy tylko znajdę kogoś, kto wie jak się wypełnia formularze wniosków orderowych, mam zamiar dołożyć wszelkich starań, żebyście zostali za to odznaczeni. - Z całym szacunkiem, panie generale - odezwał się McCoy - to Koffler i Howard zasługują na medale, a nie my. - Panie poruczniku, jak Korpus Korpusem, w takich rzeczach rozstrzy- gający głos mieli zwykle generałowie, a nie porucznicy. - Tak jest, panie generale. W tej chwili odezwał się wiszący nad nimi głośnik. Metaliczny, skrzeczący głos nakazał pasażerom czekającym na lot do San Diego przejść na nabrzeże, gdzie mieli wsiąść na motorówkę, która ich zawiezie do oczeku- jącej łodzi latającej. - Miłego lotu - powiedział generał. - I czy wam się to podoba, czy nie, jestem wam wdzięczny za to, co zrobiliście i podziwiam was. Uścisnął ręce, najpierw McCoyowi, potem Dillonowi, a na końcu odwrócił się do kaprala o dziecięcej twarzy. - Easterbrook, odwaliliście kawał doskonałej roboty na Guadalcanal - powiedział. - Wasze zdjęcia będą miały zapewne wpływ na losy tej wojny, o którym nawet wam się nie śniło. Powiedziałem majorowi Dillonowi, żeby przekazał komu trzeba, czego dokonaliście i jak dobrze wam to poszło. Jake, pamiętaj o tym. Kapral Easterbrook zarumienił się. Generał zwrócił się w końcu do plutonowego Harta. - Jeszcze masz czas zmienić zdanie, George. Jeżeli się rozmyślisz i nie będziesz chciał lecieć ze mną do Australii już teraz, to wciąż masz miejsce na ten samolot. Naprawdę zasłużyłeś na te dwa tygodnie urlopu. - Nie, panie generale. Polecę do Australii z panem, sir. - Postaraj się nie wypaść za burtę z tej motorówki, Jake - uśmiechnął się generał, poklepał majora Dillona po ramieniu i wyszedł z poczekalni. - To Hart jest specjalistą od wypadania z łodzi, panie generale - dobiegł ich z tyłu głos majora Dillona. Przed budynkiem zaparkowany był Cadillac Fleetwood na cywilnych numerach. Pickering wsiadł za kierownicę i uruchomił silnik, czekając aż Hart wsiądzie i zatrzaśnie drzwi ze swojej strony. Odjechali może pół kilometra, kiedy generał nagle zawrócił i podjechał znowu pod terminal. - Nigdy nie można być pewnym, że to cholerstwo odleciało, zanim odleci - mruknął pod nosem. - Chodźmy popatrzyć, jak startują. - Tak jest, panie generale - odparł Hart. Pickering odprowadzał ich z kilku powodów. Po pierwsze, obawiał się, że Marynarka może zlekceważyć ich priorytety transportowe klasy AAAAA i oddać ich miejsca bardziej zasługującym na nie - czytaj starszym stopniem - oficerom Marynarki. Takie rzeczy były na porządku dziennym. Oczywiście, nie robiło się tego wprost, oficjalnie, papiery po prostu gdzieś się zapo- dziewały, by się odnaleźć dopiero kiedy było już na wszystko za późno. Wiele miała z tym wspólnego mentalność Marynarki - marine, każdy, nie tylko dziewiętnastoletni kapral, nie mógł się liczyć bardziej od swojaka, który wprawdzie miał priorytet niższej grupy, ale za to na rękawie cztery paski komandora albo i szeroki pasek admiralski. Jeżeli jednak kaprala odprowadzał do samolotu generał piechoty morskiej, to prawdopodobień- stwo przypadkowego zagubienia jego dokumentów podróży i pomyłkowego wysłania zamiast niego komandora, raptownie malało. W opinii Pickeringa ten dzieciak miał większe prawo do tego miejsca niż jakikolwiek marynarz. Niewykluczone, że sam sekretarz Marynarki, a może nawet sam prezydent Roosevelt, będzie chciał z nim zamienić parę stów. Poprzedniego dnia odleciał do Stanów major Banning, zabierając ze sobą filmy i zdjęcia, które zrobił na Guadalcanal Easterbrook. Banning zapewne już przybył albo właśnie leciał do Waszyngtonu. Po przybyciu zapozna z sytuacją i zdjęciami sekretarza Knoxa, a potem pewnie także samego prezydenta i admirała Leahy’ego. Mądrzy ludzie powiadają, że obraz wart jest tysiąca słów, a zdjęcia Easterbrooka ilustrowały rzeczywistą sytuację na wyspie lepiej, niż jakikol- wiek, najbardziej nawet sążnisty, raport. Kckering postanowił wysłać samego Banninga, kiedy nie dało się uzyskać już więcej miejsc na wczorajszy samolot. Easterbrook na pewno nie poradziłby sobie sam z takim zadaniem. Raport Banninga na pewno jednak wywoła zainteresowanie okolicznościami powstania fotografii, jeśli nie ze strony najwyższych czynników, to na pewno generała dywizji Horace W. T. Forresta, szefa wywiadu Korpusu Piechoty Morskiej i szefa Biura Analiz Zarządzania, pułkownika Rickabee. Na te pytania odpowiedzi mógł udzielić jedynie Easterbrook i może major Dillon. Wysłanie do Waszyngtonu z takim pośpiechem porucznika McCoya nie było już tak uzasadnione. Oczywiście, można było założyć, że porucznik będzie służył pomocą Easterbrookowi i Dillonowi, ale to było szyte grubymi nićmi. Pickering zapakował go do samolotu, bo uznał, że Rzeźnik ma moralne prawo do tego bardziej, niż jakikolwiek z tłustych pierdzistołków z dowództwa Floty Pacyfiku. W odróżnieniu od McCoya i Harta żaden z nich nie wiosłował ostatnio w gumowym pontonie z okrętu podwodnego na obsadzony przez Japończy- ków brzeg z zapasową radiostacją i zaopatrzeniem dla Strażników Wybrzeża, którzy oddali amerykańskim siłom na Guadalcanal tak ogromne zasługi. To, że udało im się to bez oddania jednego strzału, w niczym nie zmniejszało wielkiego ryzyka, które z własnej woli na swoje barki wzięli, by ewakuować dwóch marines, którzy wspomagali Strażników. Sam Pickering oceniał szansę powodzenia tej akcji na dwadzieścia pięć procent. Jeżeli PB2Y* zabierała czterdziestu pasażerów, rozumował Pickering, jest najzupełniej pewne, że dziesięć procent z tych czterdziestu, a więc cztery osoby, załapały się na swoje miejsca w wyniku układów, a nie rzeczywistej potrzeby odbycia podróży służbowej. Niech więc jeden z tych czterech zaczeka do jutra na wyjazd do domu - wielka krzywda i tak mu się nie stanie. Pickering zaparkował Cadillaka przy nabrzeżu, z którego nadal widać było ślady po japońskim nalocie na Aleję Pancerników sprzed prawie roku, z 7 grudnia 1941 roku. Generał wysiadł zza kierownicy i Hart poszedł w jego ślady. Patrzyli na trzy wielkie motorówki, podążające w kierunku łodzi latającej, kiedy zauważyli podążającego do nich truchtem porucznika Marynarki w mundurze służbowym - z parcianymi opinaczami, pasem z pistoletem i w hełmie. Cholera, pomyślał Hart, pewnie tu nie wolno parkować. A może nie wolno wjeżdżać cywilnymi samochodami? Porucznik zwolnił, zbliżając się do nich, zapewne na widok generalskich gwiazdek na naramiennikach i koszuli Pickeringa. Stanął i zasalutował. * Consolidated Vultee PB2Y Coronado - bombowo-patrolowa łódź latająca dalekiego zasięgu lotnictwa Marynarki, czterosilnikowy górnopłat z podwójnym usterzeniem, oblatany w 1937 roku. W czasie wojny wyprodukowano około 250 tych maszyn, które jednak rzadko kiedy pełniły zadania, dla których je budowano. Z tego też powodu produkcji zaprzestano na rzecz Cataliny, która wprawdzie była mniejsza, ale za to bardziej użyteczna i mniej kosztowała [przyp. tłum.]. - Czy mogę w czymś pomóc, panie generale? - zapytał. - Nie, dziękuję - odparł Pickering. - Chcieliśmy tylko popatrzyć, jak Coronado startuje. - Panie generale, to jest teren zamknięty. Nie wolno tu wprowadzać cywilnych samochodów. - Doprawdy? W każdym razie i tak zaraz odjedziemy, synu. Hart z trudem utrzymywał powagę, śledząc odbijającą się na twarzy oficera służbowego wewnętrzną walkę. Ostateczna decyzja wcale go nie zdziwiła - porucznik założył ręce na piersi i razem z nimi patrzył, jak pasażerowie wsiadają do samolotu. Pilot uruchomił silniki, gdy tylko ostatni pasażer przeskoczył z motoró- wki do samolotu. Maszyna ruszyła z miejsca jeszcze zanim wszystkie cztery śmigła zaczęły się kręcić. Po chwili zniknęła, zasłonięta przez wyspę Ford, ale nadal słychać było ryk jej potężnych silników. Dźwięk ten po chwili zmienił się, kiedy pilot otworzył przepustnice na pełną moc startową. Kiedy ujrzeli samolot kolejny raz, był już w powietrzu. - No cóż, jeśli nie wyrzucili Jake'a za burtę poza zasięgiem naszych oczu - zauważył Pickering - możemy chyba założyć, że odleciał. Idziemy, George. Miłego dnia, poruczniku - dodał, spoglądając na oficera dyżurnego. - Dziękuję, panie generale. Pickering wsiadł ponownie za kierownicę i ruszył do terminalu pasażer- skiego, by wyjechać na główną drogę do bramy. Zbliżali się właśnie do niego, kiedy pojawił się jeszcze jeden oficer Marynarki, tym razem w białym, wyjściowym mundurze. Stanął na środku drogi i podniósł ręce do góry. - Oho, jeszcze jeden - mruknął Hart. Pickering zwolnił i zatrzymał się koło oficera. Tamten zasalutował. Hart zauważył, że był to komandor porucznik ze srebrnym sznurem naramien- nym adiutanta. - Dzień dobry, panie generale. Pan generał Pickering? - Zgadza się. W czym mogę pomóc, komandorze? - Proszę przyjąć pozdrowienia od admirała Nimitza, panie generale. Pan admirał prosił, żeby pan do niego zadzwonił. Tu wewnątrz jest telefon, panie generale. Admirał Nimitz, pomyślał Hart, sam głównodowodzący Floty Pacyfiku? - Oczywiście. Zaparkuję tylko gdzieś samochód. Hart wszedł za Pickeringiem do terminalu, którego otwarte drzwi przy- trzymał dla niego otwarte komandor. - Tędy, panie generale - wskazał drogę adiutant admirała, a jego ton i wyraz twarzy wyraźnie wskazywały na to, że plutonowy nie miał czego szukać za tymi drzwiami. Hart zignorował go. Miał rozkaz nie odstępować generała Pickeringa na krok - chyba, że jak ujął to pułkownik Rickabee, generał wejdzie do ubikacji, a i wtedy powinien stać zaraz za jej drzwiami i mieć oko na to, co się dzieje wokół. Adiutant posłał mu niechętne spojrzenie, po czym z pamięci wykręcił numer na tarczy telefonu. - Panie admirale - powiedział do słuchawki - mówi komandor Russell. Czy mógłby pan zawiadomić głównodowodzącego, że mam na linii generała Picke- ringa? Pickering wziął podaną mu słuchawkę. - Nimitz - usłyszał. - Pickering, panie admirale. Chciał pan ze mną rozmawiać? - Jak tam pańskie zdrowie, Pickering? - Dziękuję, panie admirale, doskonale. - Nie spodziewałem się, że zobaczę pana z powrotem tak szybko. - Ja też nie spodziewałem się, panie admirale, że tak szybko tu wrócę. - Dziękuję za filmy, które mi pan przysłał. - Pomyślałem, że mogą pana zainteresować, panie admirale. - Jakie ma pan plany na dzisiaj, Pickering? - O 15.00 odlatuję samolotem do Brisbane, panie admirale. - Znajdzie pan dla mnie z godzinę? - Jestem do pańskiej dyspozycji, panie admirale. - Chyba lepiej, żeby pan tu nie przyjeżdżał... Będzie pan zajęty w południe? - Nie, panie admirale. - Najlepiej byłoby gdzieś na osobności. Czy moglibyśmy się spotkać... Czy mógłbym się wprosić do pana na wczesny obiad? - Będę zaszczycony, mogąc pana gościć, panie admirale. - W samo południe. Czy ta pora panu odpowiada? - Oczywiście, panie admirale. - A ja ze swej strony dopilnuję, by samolot do Brisbane nie odleciał bez pana. Dziękuję, panie generale. Telefon zamilkł. Pickering spojrzał na plutonowego Harta. - George, pucuj buty. Admirał Nimitz przyjeżdża do Muku-Muku na obiad. - Tak jest, panie generale. Pickering spojrzał na komandora Russella. - Czy mam panu narysować plan dojazdu, komandorze? - To nie będzie potrzebne, panie generale. - W takim razie do zobaczenia o dwunastej w Muku-Muku. - Tak jest, panie generale. Muku-Muku Oahu, Terytorium Hawajów 3 16 października 1942 roku, 11.50 Służbowym samochodem głównodowodzącego Floty Pacyfiku był czarny Cadillac Model 62 z 1941 roku. Samochód miał na przednim prawym błotniku granatową flagę z czterema gwiazdkami zamiast czerwonej tabliczki z przo- du i z tyłu, jak pojazdy pozostałych generałów i admirałów. Plutonowy Hart czekał na przybycie admirała na szerokim, wykładanym kamieniami ganku rozłożystego domu nad Pacyfikiem. Zauważywszy samo- chód, ruszył w dół schodami, by zdążyć przed jego zatrzymaniem. Miał zamiar zasalutować, otworzyć tylne drzwi admirałowi, zamknąć je za nim i podążyć za oficerami na górę. Zanim jednak dotarł na dół, Nimitz już wysiadł z samochodu. Komandor Russell i kierowca, korpulentny bosman, także wyskoczyli z samochodu, ale za późno. Bosman zdążył tylko dojść do maski, kiedy Nimitz wchodził na schody. Plutonowy zasalutował. Admirał, wysoki, siwy mężczyzna po pięćdzie- siątce w białym mundurze, uśmiechnął się i odwzajemnił salut. - Dzień dobry, plutonowy - powiedział, nie zatrzymując się. - Moglibyś- cie zaprowadzić komandora i bosmana gdzieś, gdzie by mogli dostać coś do jedzenia i nie narobić sobie kłopotów? - Tak jest, panie admirale. - 1 tyle widział głównodowodzącego, który pomknął schodami na górę. U szczytu czekał na niego generał Pickering. Stanął na ganku i zasalu- tował. - Dzień dobry, panie admirale. Witam w Muku-Muku. Nimitz odwzajemnił salut i podał dłoń. - Dołożyłem dodatkowe dziesięć minut na wypadek, gdybyśmy się zgubili po drodze - uśmiechnął się admirał. - Byłem tu poprzednio tylko ze dwa razy i to bardzo dawno. - Cieszę się, że mimo to trafił pan bez trudu, panie admirale. - Wygląda pan doskonale, Pickering. Lepiej, niż się spodziewałem. - Czuję się świetnie, panie admirale. - Z tego, co do mnie dotarło, prezydent miał pana ponoć wyciągnąć ze szpitalnego łóżka. - Nie, panie admirale. Zanim doszło do naszego spotkania, wyszedłem już ze szpitala. Drzwi domu otworzył siwowłosy Murzyn w szarej marynarce. - Witamy ponownie w Muku-Muku, panie admirale - powiedział. - Jestem Denny. Pamięta mnie pan? - Oczywiście, ale zdumiewa mnie i bardzo mi pochlebia to, że mnie tu jeszcze pamiętają, mimo że byłem tu dawno i raczej krótko. - Ostatnio 22 maja 1939 roku, jako gość kapitana Rennera, panie admirale. Przed chwilą sprawdziłem w książce gości. - Generał Pickering pewnie nie pozwoliłby mi cię stąd porwać, co, Denny? - To zaszczyt dla mnie, panie admirale, ale nie, dziękuję. - Renner dowodził „Pacific Princess", prawda? - Teraz nazywa się USS „Miliard G. Fillmore" - wtrącił się Pickering. - Sprzedałem ją Marynarce, która o dziwo wykazała na tyle rozsądku, by zatrzymać Rennera jako kapitana na czas wojny. - Czego się pan napije, panie admirale? - Po drinku przy obiedzie mam problemy z sennością po południu - uśmiechnął się Nimitz. - Słabą whisky, poproszę. - Obiad będzie podany na tarasie. Proszę panów za mną. Denny poprowadził ich przez luksusowo wyposażony dom na taras od strony oceanu. Nimitz podszedł do balustrady i spojrzał w dół, na dość stromo opadające kamienne zbocze. Pięćset metrów dalej, u jego podnóża kotłowały się olbrzymie fale. - Nigdy tu nie byłem w dzień. Szkoda. Widok jest cudowny. - To prawda, panie admirale. - W takim miejscu sam pomysł, że gdzieś tam może się toczyć wojna wydaje się jeszcze bardziej absurdalny, prawda? - To prawda, panie admirale - powtórzył Pickering. Nimitz odwrócił się od balustrady i spojrzał mu w oczy. - Jak się panu zdaje, Pickering, utracimy Guadalcanal? Czy Vandergrift może się utrzymać? Pojawienie się Denny’ego z drinkami Pickering przywitał jak wybawienie. Mógł odwlec chociaż o chwilę odpowiedź na pytanie, które w jego ocenie przerastało jego kompetencje. Czy dywizja generała Vandergrifta zdoła utrzymać zdobyty takim kosztem przyczółek na Wyspach Salomona? - Znakomita - ocenił Nimitz, pociągnąwszy łyk ze swojej szklaneczki. - Famous Grouse, panie admirale - odparł Denny. - Zostaw tacę i naczynia, Denny - powiedział Pickering. - I daj nam znać dziesięć minut przed podaniem obiadu. - Obiad będzie gotów w dziesięć minut po tym, jak panowie sobie zażyczą - odparł Denny. - W takim razie za dziesięć minut, Denny - powiedział Nimitz. Zaczekał, aż Denny zniknie z tarasu i znowu spojrzał na Pickeringa. - Utrzyma się, czy nie? Od tej odpowiedzi bardzo wiele zależy. - Panie admirale, z całym szacunkiem, nie czuję się kompetentny do udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Nimitz pokiwał głową. - Otrzymałem dziś depeszę od admirała Ghormleya*. Użył w niej sfor- mułowania „całkowicie niewystarczające" w odniesieniu do sił, którymi ma powstrzymać ewentualną japońską ofensywę. Myślę, że to przesada, ale chciałbym wiedzieć, co naprawdę myśli generał Vandergrift. - Generał Vandergrift to doskonały oficer. - Powiada się także, że generał MacArthur nie dokłada wszelkich starań, by wspomóc operację na Salomonach i wzmocnić Vandergrifta. - Bardzo mi przykro, jeśli odniósł pan takie wrażenie. - Uważa pan, Pickering, że to błędne wrażenie? A, cholera tam! Skoro zapytał, to mu odpowiem. - W otoczeniu generała MacArthura są ludzie, którzy uważają, że to pan nie robi wszystkiego w tym zakresie, panie admirale. - A jak pan uważa, Pickering? - Panie admirale, nie mam żadnych podstaw do wyrobienia sobie poglądu na tę sprawę. - W tej chwili pański major, jak on się nazywa? Vanning? * Wiceadmirał Robert L. Ghormley byt dowódcą sił Marynarki na obszarze Południowego Pacyfiku i dowodził siłami morskimi w rejonie Guadalcanal [przyp. aut]. - Banning, panie admirale. - A więc pański major Banning, właśnie w tej chwili zapewne przekazuje swój raport sekretarzowi Knoxowi. To stwarza niemiłe wrażenie, że pan Knox nie dowierza raportom, które ja mu posyłam. - Myślę, że pan sekretarz po prostu chce zebrać wszelkie wiadomości, do których może mieć dostęp, panie admirale. - Czy myśli pan, że sekretarz Knox pójdzie z informacjami od majora Banninga do prezydenta? - Myślę, że tak. - Czy myśli pan, że generał MacArthur podziela poglądy tych osób ze swego otoczenia, które zarzucają nam, że nie robimy wszystkiego, co w naszej mocy? - Nie, panie admirale. Na pewno nie. - Czy kiedy będzie się pan widział z generałem MacArthurem, może mu pan przekazać moje osobiste zapewnienie, że robimy w tej sprawie wszyst- ko, co w naszej mocy? - Oczywiście, panie admirale, ale myślę, że to nie będzie potrzebne. - Oraz zapewnienia o tym, że wierzę, iż ze swej strony on dokłada wszelkich możliwych starań w tej sprawie? - Tak jest, panie admirale. - Zapewne nie zechce mi pan, czy też nie będzie panu wolno, wyjawić mi natury swej obecnej misji do Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Zbrojnych na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku? Pickering westchnął. Właściwie, nie jego interes, obojętnie czy jest dowódcą Floty Pacyfiku, czy nie. Ale z drugiej strony, właśnie nim jest... - Generał MacArthur z jakichś powodów nie chce przyjąć wysłanników „Dzikiego Billa" Donovana... - Chodzi o generała Donovana z Biura Służb Strategicznych? - Tak jest, panie admirale. Prezydenta i generała Donovana od dawna łączą więzy przyjaźni. Donovan poskarżył się prezydentowi, a prezydent posłał mnie, bym zachwalał wdzięki OSS generałowi MacArthurowi. - Widzi pan szansę powodzenia? - Generał rzadko zmienia zdanie. Powiedział mi kiedyś, że nie wyobraża sobie, co też OSS mogłoby dla niego zrobić tak dobrego, by zrównoważyło to szkody, jakie wyrządzi. - Zastanawiał się pan kiedyś, Pickering, dlaczego ani prezydent, ani generał Marshall* po prostu nie rozkażą MacArthurowi wpuścić do siebie OSS? - Słyszałem o jakimś konflikcie między Marshallem a MacArthurem. - Kiedy MacArthur był szefem sztabu, napisał Marshallowi, który dowodził wówczas Szkołą Piechoty w Fort Benning, opinię służbową, wedle której Marshall nie nadaje się na żadne stanowisko powyżej dowódcy pułku. * Generał armii George Catlett Marshall byt szefem sztabu Armii Stanów Zjednoczonych [przyp. aut]. - Nie miałem o tym pojęcia, panie admirale. - Pomiędzy nimi istnieje konflikt, owszem, ale nie o tym mówiłem. Marshall zresztą nie pozostał dłużny i wbił MacArthurowi nóż w plecy, kiedy ten ewakuował się do Australii. MacArthur myślał, że jedynie zmienia miejsce postoju dowództwa, ale gdy tylko kuter torpedowy z generałem na pokładzie odbił od brzegu, Waszyngton w sprawie Filipin zaczął się kontaktować z Wain- wrightem, właściwie wyjmując go spod dowództwa MacArthura. - Tak, słyszałem o tym, panie admirale. Sam El Supremo mi o tym opowiadał. Czy potwierdzając to, naruszam jego zaufanie? - Na Mindanao działał jeszcze inny dowódca, który miał pod swoimi rozkazami 30.000 żołnierzy. Nazywał się Sharp. Jego ludzie, w odróżnieniu od tych z Bataanu, byli wypoczęci, mieli jedzenie, broń i amunicję. Kiedy padł Bataan, a miesiąc potem Corregidor, Japończycy zmusili Wainwrighta, by wydał Sharpowi rozkaz poddania wyspy. Sharp posłuchał Wainwrighta. MacArthur uważa, że gdyby zachował kontrolę nad Filipinami, nie doszłoby do tego. Mówił mi, że użyłby ludzi i zapasów Sharpa, by kontynuować walkę: w polu lub jako partyzantkę. Uważa, że gdyby zachował dowodzenie, Sharp nie skapitulowałby zanim nie zdołano by uruchomić jakiejś działalności partyzanckiej na większą skalę. I oni teraz chcą wepchnąć mu kogoś, kto rozpocznie partyzantkę na Filipinach nie pod jego rozkazami? To do tego właśnie ma pan namówić MacArthura, Pickering. - A co za różnica, kto nią będzie dowodził, jeśli tylko zacznie zadawać straty Japończykom? Nimitz uśmiechnął się z politowaniem. - Wie pan, spodziewałem się po panu chociaż pobieżnej znajomości wpływu miłości własnej najwyższych dowódców na przebieg działań wojennych. Zresz- tą, to nieważne. Ta kapitulacja już miała miejsce. Wszelkie zapasy, które mogły by się przydać w prowadzeniu partyzantki zostały albo zniszczone, albo zdobyte, poza tym nie ma żadnej drogi, żeby się dostać na Filipiny. - A jak Rosjanie zaopatrują swoich partyzantów? - Przerzucanie zaopatrzenia przez linię frontu to znacznie łatwiejsze zadanie, niż przerzucanie ich przez dwa tysiące mil morskich oceanu, Pickering. - Panowie, podajemy obiad - zawołał z drugiego końca tarasu Denny. Hotel „Foster Lafayette", Waszyngton 4 17 października 1942 roku, 1.05 Major Banning wyszedł spod prysznica okryty jedynie ręcznikiem i usiadł na brzegu łóżka. Dobre pół minuty wpatrywał się w telefon, zanim sięgnął po jego słuchawkę. Kiedy zgłosiła się telefonistka z hotelowej centrali, podał jej z pamięci nowojorski numer. Kiedy w słuchawce zabrzmiał szósty sygnał, a nikt nadal nie podnosił słuchawki, w jego umyśle dwa sprzeczne uczucia walczyły ze sobą o lepsze. Odczuwał jednocześnie rozczarowanie, ale i ulgę. Nie ma jej w domu. Może wyjechała na weekend? Albo wyszła na randkę? Właściwie, czemu nie? W tej chwili usłyszał w słuchawce zaspany kobiecy głos, wyrażający mieszaninę rozdrażnienia i zaniepokojenia. - Słucham. O Boże, obudziłem ją. - Carolyn? Co się pytam jak idiota? Przecież poznałem jej głos! - O Boże! Ed! - Obudziłem cię? - Gdzie jesteś? - W Waszyngtonie. - Kiedy przyjechałeś? - Około dziewiątej. - Rano? - Wieczorem. - No cóż, zakładam, że miałeś do zrobienia coś na tyle ważnego, że nie mogłeś zadzwonić od razu. - Naprawdę tak było. Dopiero co wyszli. - Co za oni? - Dwie półnagie tancerki i kwartet jazzowy. - Czyli innymi słowy, nie powiesz mi? - Pułkownik Rickabee, kapitan Sessions i jeszcze parę osób. Umyślnie nie powiedziałem, że to byli senator Fowler i oficer do zleceń sekretarza Marynarki. Dlaczego? Czy tak przejmuję się względami bezpieczeń- stwa, czy po prostu nie chce mi się z tego wszystkiego tłumaczyć? - Gdzie się zatrzymałeś? - „Foster Lafayette". - O! Widzę, że ci się powodzi... „Foster Lafayette" był jednym z najbardziej eleganckich, a na pewno najdroższym hotelem stolicy. - Przecież wiesz dlaczego akurat tutaj, Carolyn. Tłumaczył jej kiedyś, że jego szef, generał Pickering, był mężem jedynej córki, Andrew Fostera, do którego należał ten i czterdzieści innych hoteli. Teść oddał mu na czas wojny jeden z apartamentów hotelowych z prze- znaczeniem na jego potrzeby biurowe, a generał pozwalał korzystać z niego swoim oficerom, kiedy sam był poza Waszyngtonem. - On teraz wyjechał gdzieś na Pacyfik, zgadza się? - zapytała niewinnie Carolyn. - Mieszka tam ktoś z tobą? - Jezu, Carolyn... Nie wiem, czy to najlepszy pomysł. - Kiedy te nagie tancerki wrócą, to im powiedz, że masz już inne plany - oznajmiła i odłożyła słuchawkę. Banning popatrzył przez chwilę na głuchą słuchawkę, po czym odłożył ją na widełki. - Jasny gwint - mruknął i uśmiechnął się. Telefon zadzwonił, wyrywając go z zadumy. Złapał słuchawkę. - Major Banning, słucham. - Zapomniałam ci coś powiedzieć. Witaj w domu. I kocham cię. - Ależ z ciebie numer! - parsknął śmiechem Banning. - Jeśli będę miała trochę szczęścia, uda mi się złapać pociąg o drugiej - powiedziała i ponownie rozłączyła się. Raz jeszcze odłożył słuchawkę. Padł na łóżko, wciągnął na nie nogi i natychmiast zasnął. Hotel „Foster Lafayette" Waszyngton 5 17 października 1942 roku, 8.05 Dzwoniący obok łóżka telefon natychmiast obudził Carolyn Spencer Howell. Popatrzyła na mężczyznę, leżącego obok niej w łóżku i poczuła przypływ czułości, który omal nie wycisnął jej łez z oczu. Wyobraziła sobie jednak jego minę, kiedy telefon obudzi i jego, i uśmiechnęła się na tę myśl. Ale on spał dalej twardo. Telefon dzwonił nadal, więc dotknęła jego ramienia, zrazu delikatnie, a kiedy i to nie pomogło, pchnęła je mocniej. Chrząknął tylko i obrócił się na drugi bok. Nachyliła się do jego ucha. - Nigdy nie wierzyłam, że Dalila obcięła Samsonowi tylko włosy - powiedziała mu prosto do ucha. Nic. A telefon dalej dzwonił. W końcu zdecydowała się na bardziej drastyczne środki. Sięgnęła ręką do jego nosa i zatkała mu nozdrza. Tym razem zareagował - podniósł rękę i strzepnął to coś, co tamowało mu oddech. I spał dalej. - To chyba nie był najlepszy pomysł - mruknęła Carolyn, masując sobie dłoń. Trzepnął ją całkiem nieźle. Telefon dalej dzwonił. Poczekała chwilę, mając nadzieję, że ktokolwiek dzwoni, znudzi się wreszcie, ale nic z tego. Spojrzała na zegarek Eda, leżący na stoliku obok łóżka. Pięć po ósmej. A więc była z nim od niecałych trzech godziny. Czy powinna się wstydzić, że tak wykończyła i bez tego wyczer- panego mężczyznę? Nie wyglądało, żeby miał coś przeciwko temu. Ale też, kiedy było już po wszystkim, nie było nic z tych rzeczy, które ludzie robią, kiedy skończą - żadnego papierosa i gadania o niczym. Jeszcze drżałam, kiedy on już spał jak kamień. W końcu wzruszyła ramionami i sięgnęła po słuchawkę. - Słucham. W słuchawce zapadła cisza. - Kto tam? - zapytał po chwili niecierpliwy, męski głos. - A kto pyta? - Nazywam się Rickabee. Chciałem mówić z majorem Banningiem, ale widzę, że musiała zajść jakaś... - Ed właśnie się kąpie, panie pułkowniku. Czy mam mu coś przekazać? - Sam mu to powiem. Jestem na dole, w recepcji. - Proszę dać mu pięć minut i wejść na górę. - Dziękuję - odparł i odłożył słuchawkę. Ona również zabrała się za budzenie Eda, tym razem na poważnie. Pomogło dopiero łaskotanie w pięty, choć tym razem zabrała się do tego dużo ostrożniej, niż poprzednio. - Co ty wyprawiasz? - Twój pułkownik idzie na górę. - Jezu! Rozmawiałaś z nim przez telefon? - Nie mogłam cię dobudzić. - Ciekawe, o co mu do cholery może chodzić? - retorycznie zainte- resował się Banning, wyskakując z łóżka i kierując się do łazienki. Carolyn podniosła słuchawkę. - Ze służbą pokojową, proszę - powiedziała telefonistce, a kiedy uzyskała połączenie, zamówiła kawę i rogaliki dla trzech osób. Ed wyszedł z łazienki, kiedy właśnie zapinała biustonosz. - Jezu, jakaś ty piękna. - Zamówiłam kawę i rogaliki. Mam sobie pójść na spacer? - Nie wygłupiaj się. Zostań. - Nie wygłupiam się. Po prostu zastanawiam się, czy moja obecność nie będzie dla ciebie krępująca. - Nie wygłupiaj się - powtórzył i próbował obrócić wszystko w żart. - W końcu jestem marine, nie? Innymi słowy, będzie ci głupio jak cholera, ale mi tego nie powiesz, żeby nie ranić moich uczuć. Dzięki, kochanie. Prawie dokładnie pięć minut później odezwał się gong przy drzwiach apartamentu 802. Banning, który do tego czasu zdążył narzucić koszulę khaki i zielone spodnie od munduru wyjściowego, otworzył drzwi, wpusz- czając do środka wysokiego, wątłej budowy szczupłego mężczyznę o zie- mistej cerze, ubranego w nie dopasowany garnitur, który wisiał na nim jak na strachu na wróble. Nie takiego widoku spodziewała się Carolyn. Ed bardzo mało jej mówił o tym, czym się zajmuje w Korpusie. Nie była z tego zadowolona, mimo że rozumiała potrzebę zachowania tajemnicy wojskowej. Wiedziała tylko, że ma do czynienia z wywiadem i że jego bezpośrednim przełożonym jest pułkownik Rickabee, o którym Banning mówił, że jest najlepszy w branży. Wyobrażała sobie kogoś w typie Clarka Gable'a w mundurze piechoty mor- skiej. Chociaż, szpieg zwykle pracuje po cywilnemu... W takim razie ame- rykańska wersja Davida Nivena, w doskonale skrojonym fraku i z muszką. Na pewno jednak nie tego łysiejącego drągala o niezdrowej cerze i nie w tandetnym łachu, który wyglądał jak dar z Armii Zbawienia. - Dzień dobry, panie pułkowniku - powitał przełożonego Banning. - Brałem właśnie prysznic, kiedy pan zadzwonił. - Wiem już o tym - odparł Rickabee, patrząc na Carolyn. - Kochanie, to mój szef, pułkownik Rickabee. Panie pułkowniku, moja... Pani Carolyn Howell. - Witam panią. - Miło pana poznać, panie pułkowniku. - Podała mu dłoń. Jego ręka była właśnie tak zimna, jak oczekiwała. Carolyn Spencer Howell okazała się bardzo blisko przystawać do wyob- rażeń pułkownika. Sporo też o niej wiedział, w końcu to był jego zawód. Kiedy Banning zaczął się z nią spotykać, Rickabee poprosił FBI o wywiad środowiskowy.; Nowojorskie biuro FBI przekazało sprawę kontrwywiadowi Armii, o co Rickabee miał do nich spory żal, choć w niczym nie odebrało to raportowi kompetencji ani dokładności. Carolyn Spencer Howell pochodziła z szanowanej rodziny z wyższej klasy średniej. Wkrótce po ukończeniu z wyróżnieniem studiów w koledżu Sarah Lawrence (gdzie nie wykazywała żadnych sympatii politycznych), poślubiła Jamesa Stevensa Howella, starszego od niej o dziesięć lat bankiera. Małżeństwo nie zmniejszyło jego pociągu do młodych kobiet, a może nawet go zaostrzyło, bo po dziesięcioleciu pożycia pani Howell przyłapała swego męża in flagranti z dziewczyną, która dopiero co weszła w wiek, w którym prokurator nie był już zainteresowany jej czystością. Pani Howell zażądała rozwodu, a pracodawca skłonił jej byłego małżonka do tego, by nie był sknerą przy podziale majątku. Bardzo zależało mu na uniknięciu skandalu, bo cudzołożnik na stanowisku wiceprezesa do spraw inwestycji poważnego banku nie był raczej dla tego ostatniego najlepszą reklamą. Dzięki tej nieoczekiwanej szczodrości pani Howell stała się osobą zamożną i mogła sobie pozwolić na podjęcie pracy w charakterze nisko płatnej bibliotekarki w nowojorskiej Bibliotece Publicznej. To właśnie tam spotkała majora Banninga, z którym wkrótce wylądowali w łóżku. Z informacji CIC* wynikało, że major Banning był jedynym mężczyzną, który spędzał noce w jej apartamencie. Banning zagrał z nią w otwarte karty, mówiąc jej zanim jeszcze do czegokolwiek między nimi doszło, o swojej żonie, którą zostawił w Szanghaju i po której słuch wszelki zaginał. Rickabee z całego serca przyklasnął ich związkowi. Dopóki major był jej wierny, a na to wskazywały wszelkie znaki na niebie i ziemi, mógł być spokojny, że jeden z jego najbliższych współpracowników nie będzie eks- perymentował ze zdzirami, które mogą się okazać wtyczkami wroga. Mówiło się w Waszyngtonie, że drugi syn ambasadora Kennedy'ego**, Jack, trafił na Pacyfik po aferze, która się wywiązała, kiedy okazało się, że jego rudowłosa laleczka wisi na cudzych sznurkach. * CIC - Counter-lntelligence Corps - Korpus Kontrwywiadu Armii Stanów Zjednoczonych [przyp. tłum.) ** Joseph Patrick Kennedy (1888-1969) - amerykański ambasador przy Lidze Narodów, ojciec klanu Kennedych (w tym prezydenta J. F. Kennedy’ego, o którym mowa w tym passusie). Tajemnicą poliszynela było, że znaczna część jego fortuny powstała w czasie prohibicji, kiedy zajmował się szmuglem whisky z Kanady (to on miał wypromować słynną w tych czasach markę „Old Log Cabin"). Dzięki hojnym łapówkom i koligacjom rodzinnym (między innymi z ówczesnym prokuratorem generalnym Stanów Zjednoczonych) udało mu się zachować to, czego się dorobił na szmuglu. Zbudował na tej podstawie imperium polityczne, które wypromowało jednego z jego synów na prezydenta (przygoda z młodości nie wyszła wprawdzie Jackowi na zdrowie w sensie fizycznym, bo jego kuter torpedowy „PT-109" został staranowany przez japoński niszczyciel i późniejszy prezydent odniósł uraz kręgosłupa, który dokuczał mu do śmierci w zamachu, ale za to fama bohatera wojennego w znaczący sposób przyczyniła się do jego zwycięstwa w wyborach roku 1960), a drugiego na prokuratora generalnego (z dużymi szansami na fotel prezydencki w wyborach 1970 roku, którym kres położyły kule zamachowca w 1968 roku) [przyp. tłum.]. - Bardzo przepraszam, że państwu przeszkodziłem - powiedział Ricka- bee i naprawdę było mu przykro z tego powodu. - Naprawdę nie przycho- dziłbym, gdyby to nie było ważne. Pani Howell, będę potrzebował Eda teraz na jakieś pół godziny i jeszcze raz około wpół do jedenastej. - Właśnie mówiłam Edowi, że pójdę się przespacerować. Może popatrzę na Biały Dom albo coś w tym rodzaju. - Na dworze pada, więc spacer chyba nie byłby najlepszym pomysłem - uśmiechnął się Rickabee. - Gdyby pani jednak mogła spędzić te pół godziny nad filiżanka kawy i gazetą w holu... - Z przyjemnością - powiedziała Carolyn, także się uśmiechając i wyszła. Rickabee poczekał, aż zamknie drzwi za sobą. - Dzwonił Haughton - powiedział. - Przyszła specjalna z Brisbane. Przy- niesie ją do biura. Komandor David Haughton był oficerem do zleceń sekretarza Marynarki Franka Knoxa, zaś depesza „specjalna" była wiadomością zaszyfrowaną specjal- nym kodem, do którego klucze mieli tylko ludzie ze świecznika - lub ich współpracownicy, tacy jak Rickabee, czy Pickering, podlegający bezpośrednio osobom dopuszczonym do „kanału specjalnego". W Brisbane jedną z dwóch osób, która mogła nadać „specjalną" był generał Pickering, więc depesza prawie na pewno pochodziła od niego. Drugą był generał armii Douglas MacArthur, Głównodowodzący Sojuszniczych Sił Zbrojnych na Obszarze Południowo-Za- chodniego Pacyfiku, a trudno sobie wyobrazić, by MacArthur mógł zniżyć się do wysłania depeszy adresowanej do byle pułkownika piechoty morskiej. - Tak jest, panie pułkowniku. - Pomyślałem, że lepiej, żebyś tam był w razie, gdyby coś wymagało objaśnienia. - Tak jest. - Niewykluczone, że Haughton będzie chciał też pomówić o operacji „Chińskie Słońce". Gdyby tak było, pomyślałem, że lepiej, żebyś miał zielone pojęcie o sprawie i jej ostatnich postępach. - Tak jest. - Kiedy tylko skończymy z Haughtonem, jesteś wolny. Weź sobie ten tydzień wolnego, o którym mówiłem. - Tak jest, panie pułkowniku. - Można tu dostać jakiejś kawy? Ledwie skończył, rozległ się gong przy drzwiach i stanął w nich kelner z kawą i rogalikami, które zamówiła Carolyn. - Pańskie życzenie, panie pułkowniku, jest moim rozkazem - powiedział Banning, śmiejąc się. - Mam nadzieję, że wybaczy pan opóźnienie. Barak T-2032, Mali, Waszyngton 6 17 października 1942 roku, 10.45 Komandor David W. Haughton, absolwent Akademii Marynarki w Annapolis z roku 1922, zadzwonił po samochód, który miał go zawieźć na Mali. Mieściła się tam kolonia baraków, postawionych w czasie pierwszej wojny światowej, by „tymczasowo" pomieścić bujnie rozrastającą się biurokrację wojskową, niezbędną by z kolei „położyć kres wszelkim wojnom". Obecnie mieściła ona, z trudem, bujnie rozrastającą się biurokrację, niezbędną by „uczynić świat bezpieczniejszym miejscem dla demokracji". Samochód, szary Packard Clipper z szoferem, został podstawiony bez- zwłocznie z parku motorowego Departamentu Marynarki. Nie był to pojazd odpowiadający jego stopniowi, gdyż komandorów, a nawet jednogwiazdko- wych admirałów, było tu tylu, że można by nimi obsadzić pancernik, lecz jego funkcji i pozycji jego szefa. Komandor Haughton wolałby dowodzić nędznym eskortowcem w stopniu komandora podporucznika, byle na mo- rzu, gdyby mu dano wybór, ale był „oficerem do zleceń" (bo cywil nie mógł mieć adiutanta) sekretarza Marynarki Franka Knoxa. Biuro sekretarza Marynarki miało kilka własnych samochodów, w tym dwie limuzyny Cadillaka. Jedną z nich jeździł sekretarz, druga stała w warsztacie ze spalonym sprzęgłem. Były jeszcze dwa szare sedany Plymoutha rocznik 1942, ale jeden z nich zarezerwowany był dla szefa kancelarii Haughtona, bosmana Hansena, a komandor nie miał ochoty się z nim użerać o coś równie trywialnego. Drugi Plymouth musiał stać w rezerwie, na wypadek, gdyby któryś z samochodów Biura (limuzyna sekretarza albo sedan bosmana) się zepsuł. Zamówił samochód z parku z jeszcze jednej, obrzydliwie prywatnej i wy- nikającej z niskich pobudek przyczyny. Od rana lało jak z cebra i nie zanosiło się, żeby miało przestać. Podejrzewał, i jak się okazało słusznie, że z parku przyślą mu właśnie coś takiego - wielkiego admiralskiego Packarda ze zdobnymi w gwiazdki tabliczkami z przodu i tyłu pojazdu. Wprawdzie kiedy w pojeździe nie było admirała, kierowca miał obowiązek zasłonić je pokrowcami, ale nawet zasłonięta tabliczka wywierała odpowiednie wrażenie na patrolach żandarmerii. Żaden z nich nie śpieszyłby się usuwać takiego pojazdu, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu. Każe więc kierowcy zatrzymać się tuż przed wejściem do T-2032 i pójdzie załatwiać swoje sprawy w Biurze Analiz Zarzą- dzania Piechoty Morskiej. W ten sposób zaoszczędzi sobie długiego spaceru w potokach deszczu tam i z powrotem z miejsca, w którym wolno by było parkować byle komandorowi. Packard zatrzymał się przed jednym z wielu podobnych do siebie jak krople wody piętrowych baraków i kierowca zaczął wysiadać, żeby otworzyć drzwi komandorowi. - Zostań w wozie, synu - powiedział Haughton, sam sobie otworzył i trzymając przydziałową czarną skórzaną teczkę w lewej ręce, pobiegł przez deszcz do wejścia i schronił się w korytarzu na parterze. Na drzwiach prowadzących na klatkę schodową wisiała tabliczka WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Haughton pchnął je i wszedł do środka, stając przed ścianą zbudowaną z PSP. W ścianie wycięte były dwa otwory - wejściowy, * Maty nawierzchniowe - perforowane płyty stalowe (PSP - Pierced Steel Planking) przeznaczone do układania na polowych pasach startowych w celu ich utwardzenia Iprzyp. tłum.]. zamknięty drzwiami z tego samego materiału i okno, które było otwarte. Przez okno widać było biurko, za którym siedział sierżant w koszuli khaki z pisto- letem w lotniczej kaburze na piersi. Jego kurtka mundurowa wisiała obok, na wieszaku, z którego zwieszała się także śrutówka wz. 1897 Winchestera. Ta ściana i uzbrojona warta wynikały z natury spraw, którymi zajmo- wano się w tym budynku. Biuro Analiz Zarządzania nie miało do czynienia ani z analizowaniem, ani z zarządzaniem. Specjalnością Biura były skryte działania rozpoznawcze i równie skryte operacje specjalne. Sierżant spojrzał znad biurka, poznał komandora i wstał. - Dzień dobry, panie komandorze. Pułkownik zapowiedział pańską wizytę. Mimo to Haughton wyjął z kieszeni legitymację, a sierżant wnikliwie ją obejrzał. - Dziękuję, panie komandorze. Proszę się wpisać. Podał mu przez okno podkładkę z odbitą na powielaczu listą gości i pióro. Haughton zapisał nazwisko i godzinę przybycia, a w rubryce „do kogo" wpisał nazwisko pułkownika Rickabee. Oddał podkładkę. - Dziękuję, panie komandorze. Proszę wejść - powiedział wartownik i wcisnął guzik elektrycznego zamka. Solenoid zabrzęczał, komandor pchnął drzwi w metalowej ścianie. Wewnątrz otworzył kolejne, zwykłe już drzwi i znalazł się na schodach. Zamykając drzwi usłyszał, jak sierżant zapowie- dział jego przybycie przez telefon. Haughton wszedł na górę, pokonując po dwa schody naraz. Na górze napotkał kolejną ścianę z zamkniętymi drzwiami. Nie zdążył nawet sięgnąć do dzwonka przy nich, gdy jakiś oficer otworzył je przed sapiącym komandorem. - Dzień dobry, panie komandorze - odezwał się oficer. Haughton spojrzał na niego i rozpoznał Eda Banninga. Jak zwykle, na widok baretek na jego piersi, jego własny wkład w wojnę wydał mu się czymś wstydliwym. Tym razem czarnej literze V na baretce Medalu Za Służbę Na Dalekowschodnim Teatrze Działań Wojennych towarzyszyło jeszcze Fioletowe Serce z dębowym liściem, symbolizującym powtórne nadanie, za drugą ranę odniesioną w boju*. W przypadku Banninga, jak wiedział Haughton, oba od- znaczenia nadano za udział w walkach na Filipinach. Sam Banning nie chciał opowiadać, ale Haughton od McCoya poznał całą historię obu ran Banninga, i tej od japońskich odłamków, i tej od pocisków amerykańskiej Marynarki. - Witam, majorze. Jak się pan czuje? - Bardzo dobrze, dziękuję, panie komandorze. Ma pan zapewne wiado- mości od naszego szefa? Haughton podniósł lewą rękę, pokazując przypiętą kajdankami do prze- gubu teczkę. Banning poprowadził go korytarzem, na którego końcu mieściły się gabinety dowódcy Biura i jego zastępcy. * Baretki amerykańskich odznaczeń noszą czasem różne dodatkowe oznaczenia. Czarna (a właściwie z oksy- dowanego brązu) litera V (Combat Vee) na baretce danego odznaczenia oznacza przyznanie go za zasługi bojowe. Z tego samego materiału wykonana gwiazdka oznacza powtórne nadanie danego odznaczenia, ale jeżeli nadaje się je po raz piąty, cztery czarne gwiazdy zastępuje jedna srebrna. Powtórne nadanie Fioletowego Sera zaznacza się zaś nie czarnymi gwiazdkami, ale srebrnym liściem dębu [przyp. tłum.). Drzwi otworzył im pułkownik Rickabee, który od czasu śniadania z Ban- ningiem w „Lafayette" zdążył się już przebrać w mundur. Nawet w tym mundurze, nawet ze srebrnymi orłami na kołnierzyku i naramiennikach, i nawet z rewolwerem w kaburze pod pachą, pułkownik F. L Rickabee nie wyglądał specjalnie wojowniczo. - Cześć, David. Jak się masz? - zapytał, podając rękę. Haughton zastanowił się, czy Rickabee naprawdę wierzy w to, że ten rewolwer jest mu niezbędny w tym miejscu, czy tylko nosi go, żeby dawać przykład podwładnym. Przecież prawdopodobieństwo tego, że ktoś zaata- kuje samo serce Biura Analiz Zarządzania były żadne, nawet mimo tego, że szafy w tym pomieszczeniu pękały w szwach od teczek z czerwonymi nadrukami ŚCIŚLE TAJNE. Nawet gdyby to komuś przyszło do głowy, musiał po drodze sforsować dwie stalowe ściany, bronione przez uzbrojonych w strzelby podoficerów. Te przeszkody opóźniłyby ewentualny atak na tyle, że batalion wartowniczy Mali zdążyłby nadciągnąć z odsieczą. - Cieszę się, że cię widzę, Fritz. - Na zewnątrz trochę jakby padało? Może chcesz się napić kawy? Albo czegoś mocniejszego? - Wystarczy kawa, dziękuję. Banning wyszedł na korytarz zająć się jego kawą, a komandor usiadł i wyłowił zza koszuli łańcuszek do nieśmiertelników, przy których wisiał kluczyk do kajdanek. Z pewną trudnością i dużą ulgą uwolnił się od kajdanek, którymi przypięta była teczka. Schował kluczyk i zajął się zam- kiem szyfrowym samej teczki. Wyjął z niej kartonową teczkę z czerwonym nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE, którą podał pułkownikowi. Banning powrócił, trzymając za uszy trzy parujące kubki. - Generał Pickering się odezwał - powiedział Haughton. Dziesięć dni wcześniej generał wypisał się na własną prośbę ze szpitala - w opinii Haughtona za wcześnie - by podjąć się tajnej misji, zleconej mu przez samego prezydenta. Szef OSS poskarżył się Rooseveltowi, że generał MacArthur odmawia nawet przyjęcia na rozmowę jego ludzi, posłanych na Pacyfik, by tam prowadzić działalność zbliżoną do tej, którą organizowali Brytyjczycy w Europie. Roosevelt zdecydował zaś, że jedyną osobą, która może pozyskać do tego pomysłu MacArthura był właśnie Fleming Pickering. Depesze, które przyniósł Haughton były pierwszym znakiem życia, wysłanym przez Pickeringa, odkąd wsiadł na pokład samolotu, mającego go zawieźć z powrotem na Daleki Wschód. Rickabee rozłożył teczkę i odchylił się do tyłu na oparcie krzesła, by w spokoju przeczytać dwie depesze. ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI BRISBANE AUSTRALIA SOBOTA 17 PAŹDZIERNIKA 1942 ROKU FRANK PRZYBYŁEM Z PEARL HARBOR NA MIEJSCE BEZ PRZESZKÓD x MAJOR BANNING JEST JUŻ W WASZYNGTONIE WIĘC PEWNIE MIAŁEŚ SZANSĘ USŁYSZEĆ CO MA DO POWIEDZENIA I ZOBACZYĆ ZDJĘCIA ORAZ FILMY MIĘDZY MOIM NIEZAPOWIEDZIANYM PRZYBYCIEM DO AUSTRALII I ZAPROSZENIEM NA PRYWATNY NAWIAS NAPRAWDĘ PRYWATNY TYLKO JA I EL SUPREMO NAWIAS OBIAD NIE MINĘŁA NAWET GODZINA x MACARTHUR MIAŁ NAWET OGÓLNE POJECIE Z CZYM PRZYJEŻDŻAM x MYŚLAŁ ŻE MAM ZAPEWNIĆ POKÓJ MIĘDZY NIM A ADMIRAŁEM NIMITZEM WIĘC ZAPEWNIŁ MNIE ŻE SĄ DOSKONAŁYMI KUMPLAMI x Z DALSZEJ ROZMOWY I Z TEGO CO SAM SŁYSZAŁEM OD NIM3TZA W PEARL NIEWIELE MINĄŁ SIĘ Z PRAWDĄ ZUPEŁNIE INACZEJ BYŁO ZE SPRAWĄ LUDZI Z OSS DONOVANA x TU TWARDO OZNAJMIŁ ŻE NIE MA ZAMIARU POZWOLIĆ DONOVANOWI WTYKAĆ NOSA W SWOJE SPRAWY I NA DODATEK POŚPIESZYŁ MNIE ZAPEWNIĆ ŻE NIMITZ JEST TEGO SAMEGO ZDANIA x W ROZMOWIE Z ADMIRAŁEM NAWET NIE WSPOMNIAŁEM TEGO NAZWISKA ALE PODEJRZEWAM ŻE TO TEŻ MOŻE BYĆ PRAWDA x BĘDĘ PRÓBOWAŁ PONOWNIE ZARÓWNO DLATEGO ŻE TAKI MAM ROZKAZ JAK RÓWNIEŻ DLATEGO ŻE UWAŻAM POGLĄD MACARTHURA ZA BŁĘDNY I WIDZĘ SPORO DOBREGO DO ZROBIENIA DLA LUDZI DONOVANA x MIMO TO RACZEJ NIE WIERZĘ W OSTATECZNY SUKCES NAJWAŻNIEJSZE CZEGO SIĘ TU DOWIEDZIAŁEM A CO TY JUŻ TEŻ PEWNIE WIESZ TO DATA JAPOŃSKIEGO ATAKU NA GUADALCANAL WYZNACZONEGO NA JUTRO x ADMIRAŁ GHORMLEY WYSŁAŁ DWIE DEPESZE NAWIAS 16 I 17 PAŹDZIERNIKA NAWIAS W KTÓRYCH OKREŚLAŁ SWOJE SIŁY JAKO CAŁKOWICIE NIEWYSTARCZAJĄCE I STAWIAŁ NIEREALNE MOIM ZDANIEM ŻĄDANIA WZMOCNIENIA ICH Z REZERW MARYNARKI I ARMU x MACARTHUR ZDAJE SIĘ TRACIĆ ZAUFANIE DO NIEGO x NIE MAM NA TEN TEMAT WŁASNEJ OPINn A NAWET GDYBYM MIAŁ TO NIE WAŻYŁBYM SIĘ NICZEGO PROPONOWAĆ ALE POMYŚLAŁEM ŻE WARTO ŻEBYŚ O TYM WIEDZIAŁ NAJWIĘKSZYM PROBLEMEM TU NA MIEJSCU KTÓRY Z CZASEM BEZ WĄTPIENIA BĘDZIE NARASTAŁ JEST NISKA NAWIAS ZBYT NISKA NAWIAS RANGA PORUCZNIKA HON SONG DO KRYPTOLOGA I ANALITYKA ZE SŁUŻBY ŁĄCZNOŚCI ARMII KTÓREGO HORDA PUŁKOWNIKÓW KORPUSU ARMII I KOMANDORÓW MARYNARKI KTÓRZY SAMI NIE ROBIĄ NIC CHOĆBY W DROBNYM UŁAMKU TAK POŻYTECZNEGO TRAKTUJE JAK WŁAŚNIE PORUCZNIKA x CZY MOŻESZ W JAKIŚ SPOSÓB SKŁONIĆ ARMIĘ DO TEGO BY GO AWANSOWANO? TO SAMO JEST Z PODPORUCZNIKIEM MOOREM ALE NA NIECO MNIEJSZĄ SKALĘ BO MOORE FIGURUJE TU JAKO MÓJ ADIUTANT I W RAZIE CZEGO MOŻE SIĘ SCHOWAĆ ZA MNIE x POZA WILLOUGHBYM I MACARTHUREM DLA WSZYSTKICH INNYCH HON JEST JESZCZE JEDNYM SZYFRANTEM KTÓREGO MIEJSCE JEST W PIWNICY GMACHU DOWÓDZTWA W POMIESZCZENIU KTÓRE NIE BEZ POWODU NAZYWANE JEST LOCHEM NA KONIEC MACARTHUR PODKREŚLIŁ BARDZO MOCNO ŻE POWINIENEM ODZNACZYĆ PORUCZNIKA JOSEPHA HOWARDA I PLUTONOWEGO STEPHENA KOFFLERA KTÓRYCH EWAKUOWALIŚMY Z BUKA X BÓG MI ŚWIADKIEM ŻE ZASŁUŻYLI NA MEDALE ZA TO CZEGO DOKONALI X WYSZLI PO MNIE DO SAMOLOTU W BRISBANE A WYGLĄDALI JAK CI GŁODUJĄCY ROSYJSCY JEŃCY ZE ZDJĘĆ W LIFE X NIE MAM POJĘCIA JAK SIĘ DO TEGO ZABRAĆ PROSZĘ O WSKAZÓWKI WIĘCEJ WIADOMOŚCI WKRÓTCE NAJSERDECZNIEJSZE POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG Haughton uważnie śledził twarz czytającego depeszę pułkownika. Wresz- cie Rickabee skończył i przekazał kartkę Banningowi. Właściwie, formalnie rzecz biorąc, przekazywanie tego rodzaju wiado- mości Banningowi jest naruszeniem przepisów o ochronie tajemnicy woj- skowej, pomyślał komandor. Nie miał nic złego na myśli, ale to był fakt i on go tylko stwierdził. Nieważne, jaką kategorię dopuszczenia do tajemnic ma Banning, depesza adresowana była „do rąk własnych sekretarza Mary- narki". Jeżeli sekretarz każe je komuś pokazać, to jego sprawa. Fakt, że sekretarz kazał je pokazać pułkownikowi, nie znaczy, że pułkownik może je dawać komu innemu, nawet jeśli chodzi o Banninga. Z drugiej strony, sekretarz, gdyby się o tym dowiedział, nie powiedziałby ani słowa. Ufa ocenie pułkownika. No i Banning to nie byle major piechoty morskiej z dopuszczeniem do materiałów ściśle tajnych. Banning ma dostęp do Magii, a skoro tak, to chyba nie ma w tym kraju dokumentu, którego nie można by mu powierzyć. Zresztą teraz, po wczorajszym błyskotliwym - bo tylko tym słowem można to oddać - wykładzie dla sekretarza, senatora Fowlera i prezydenta, Banning jest nie do ruszenia. Rickabee czytał już drugą depeszę od Pickeringa, kiedy Haughtonowi przyszło do głowy jeszcze coś - myśl niepokojąca i tylko luźno powiązana z pierwszą. W tym małym pokoju siedzą trzy osoby z dostępem do Magii. Takich jak nas, wliczając szyfrantów i analityków, jest w całym kraju, według wczorajszej listy, zaledwie czterdzieści dwie osoby. Jak to ktoś powiedział? „Kiedy dwie osoby poznają tajemnicę, przestaje ona być tajemnicą1? To chyba prawda. Magia to cholernie ważna tajemnica. Waga zdolności do odczytywania choćby części najtajniejszych wiadomości wroga dosłownie wymyka się ocenie. Żeby chronić taką tajemnicę, liczbę osób do niej dopuszczonych ogranicza się jak najbardziej. Są na liście ludzie, którzy na niej być muszą: prezydent, jego szef sztabu admirał Leahy, sekretarze Marynarki i Wojny, dowódca Floty Pacyfiku admirał Nimitz, dowódca Armii na Pacyfiku generał MacArthur. Są też niżej od nich stojący w hierarchii, a równie niezbędni: kryptolodzy z Hawajów, analitycy, szyfranci, którzy przesyłają wyniki ich pracy między Pearl Harbor, Waszyngtonem i Brisbane. I wreszcie są podwładni wiel- kich: szefowie wywiadu MacArthura i Nimitza, ja sam, pułkownik Rickabee i właśnie major Banning. My ostatni trzej znaleźliśmy się na niej, bo bez tych wiadomości nie sposób wykonywać naszej roboty. Aha, no i jeszcze generał Pickering, z tego samego powodu. Miesiąc temu, kiedy czytałem o środkach bezpieczeństwa podjętych dla ochrony ludzi dopuszczonych do Magii na Hawajach, wcale mi się nie wydawało, żeby pomysł wypuszczania ich poza siedzibę dowództwa Floty Pacyfiku tylko pod zbrojną eskortą, był jakąś przesadą. Japończycy może i nie wiedzą o Magii, ale na pewno dostali cynk, że dzieje się tam coś bardzo tajnego i mogą się chcieć dowiedzieć co. Z jednej strony pomysł porwania przez Japończyków oficera Marynarki z Hawajów, żeby z niego wydusić wszystko, co wie, może się zdawać wytworem chorej wyobraźni - ale czyż możliwości japońskiego nalotu na Pearl Harbor nie traktowano swego czasu w tych samych kategoriach? Siódmy grudnia dowiódł, że paluch, z którego to wyssano nie był znowu taki brudny... Nimitz miał rację, chroniąc swoich ludzi. To ma sens. Tak samo, jak był sens w przydzieleniu Pickeringowi, mimo jego oporu, uzbrojonego ochro- niarza z piechoty morskiej, byłego policjanta z St. Louis. Wyżsi od niego i tak mają ochronę z urzędu. A więc zostało tylko trzech ludzi z listy dopuszczonych do Magii, którzy nie są chronieni: Rickabee, Banning i ja. Boże, czy to dlatego Rickabee chodzi z bronią? A Banning? - Majorze, mogę panu zadać pytanie? - przerwał Banningowi lekturę. - Oczywiście, panie komandorze. - Poza panem wszyscy wokół paradują uzbrojeni po zęby. A pan? Major uśmiechnął się, wstał i odwrócił się plecami do komandora, za- dzierając poły kurtki mundurowej. Komandor zauważył rękojeść Colta wz. 1911A1, wystającą z kabury umieszczonej wewnątrz spodni na plecach. - Nawiązując do chwalebnej tradycji Korpusu - powiedział, wracając na swoje miejsce - my, z Analiz Zarządzania, jesteśmy wszyscy gotowi w każ- dej chwili odeprzeć próbę abordażu, panie komandorze. Haughton zaśmiał się cokolwiek nerwowo. Rany boskie! Miałem rację! Ci dwaj nie mają ochrony, bo sami są w stanie ją sobie zapewnić, ale obaj uważają, że nawet tu, w Waszyngtonie, ryzyko jest na tyle duże, żeby wciąż chodzić z bronią. Czy to znaczy, że ja też powinienem zacząć nosić pistolet? Chryste, z dziesięciu kroków nie trafiłbym z niego w stodołę! Rickabee, słynący z braku poczucia humoru, podniósł na nich obu gromiący wzrok znad swojej depeszy. Chwilę później skończył ją czytać i, śladem pierwszej, podał ją Banningowi. Major oddał mu pierwszą depeszę, którą Rickabee włożył do kartonowej teczki. Banning podniósł drugą depeszę od Pickeringa i zaczął ją czytać: ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH KMDR D HAUGHTONA OP DO ZLEC SEKMAR KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIUIWYSŁAHIU DO SEKMAR WASZ DLA PŁK F L RICKABEE BIORO ANALIZ ZARZĄDZANIA BRISBANE AUSTRALIA SOBOTA 17 PAŹDZIERNIKA 1942 ROKU FRTTZ. W CZASIE WCZORAJSZEGO OBIADU Z MACARTHUREM USPRAWIEDLIWIŁ ON SWOJĄ NIECHĘĆ DO WSPÓŁPRACY Z DONOVANEM TYM ŻE JEGO LUDZIE PROWADZĄ DZIAŁANIA PARTYZANCKIE NA FILIPINACH A DZIKI BILL CHCE SIĘ PODŁĄCZYĆ I PODZIELIĆ ICH SŁAWĄ TAKŻE WCZORAJ NA KOKTAJLU PRZED KOLACJĄ PRÓBOWAŁEM POCIĄGNĄĆ NA TEN TEMAT ZA JĘZYK GENERAŁA WILLOUGHBY ALE ZBYŁ MNIE DOŚĆ SZORSTKO MÓWIĄC ŻE NAWET JEŻELI COŚ SIĘ TAM DZIEJE TO I TAK BEZ ZNACZENIA x PO KOLACJI SPOTKAŁEM SIĘ Z PUŁKOWNIKIEM DEPRESSEM NAWIAS TO TEN OFICER Z LISTEM OD MACARTHURA KTÓREGO PRZYPROWADZIŁEŚ DO MNIE DO SZPITALA x TO DZIELNY ŻOŁNIERZ KTÓREMU JAKOŚ UDAŁO SIĘ WYDOSTAĆ Z FILIPIN ZANIM WSZYSTKO TAM RUNĘŁO NAWIAS X WLAŁEM W NIEGO MNÓSTWO ALKOHOLU ZANIM WRESZCIE UDAŁO MI SIĘ WYDUSIĆ Z NIEGO CO NASTĘPUJE: KAPITAN REZERWY ARMII NAZWISKIEM WENDELL FERTIG ODMÓWIŁ ZŁOŻENIA BRONI I POSZEDŁ W GÓRY MINDANAO ZBIERAJĄC GRUPKI TAKICH JAK ON ROZBITKÓW Z LUZONU I CORREGIDORU W TYM ŻOŁNIERZY PIECHOTY MORSKIEJ Z 4 PUŁKU I ORGANIZUJĄC ODDZIAŁ PARTYZANCKI X MIANOWAŁ SIĘ GENERAŁEM I OBWOŁAŁ DOWÓDCĄ ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA FILIPINACH X ZARÓWNO JA JAK PUŁKOWNIK DEPRESS DOSKONALE ROZUMIEMY DLACZEGO TO ZROBIŁ X FILIPIŃCZYCY NIE CHCIELIBY NAWET ROZMAWIAĆ Z ZALEDWIE KAPITANEM X OCZYWIŚCIE GWARDIA PAŁACOWA NA DWORZE EL SUPREMO JEST WŚCIEKŁA x DEPRESS MÓWI JEDNAK ŻE FERTIG PRZEDSTAWIA SPORY POTENCJAŁ JEŚLI CHODZI O DZIAŁANIA ZA LINIĄ FRONTU SPRÓBUJ SIĘ DOWIEDZIEĆ JAK MOŻESZ NAJWIĘCEJ O TYM I DAJ MI ZNAĆ x POWIEDZ MI TEŻ CZY BARDZO SIĘ MYLĘ UZNAJĄC ŻE SKORO Z FERTIGIEM SĄ MARINES Z 4 PUŁKU TO STAJE SIĘ TO NASZĄ SPRAWĄ JESZCZE JEDNO NA KONIEC X MYŚLĘ ŻE SKORO TU JESTEM A MOORE KTÓRY JEST OFICJALNIE MOIM ADIUTANTEM SPĘDZA PO STAREMU WIĘKSZOŚĆ CZASU W LOCHU ZAMIAST ROBIĆ MI KANAPKI I OTWIERAĆ DRZWI TO KTOŚ MOŻE NABRAĆ PODEJRZEŃ CO DO JEGO STATUSU X CZY ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ ŻEBY HARTA ZROBIĆ OFICEREM? I TAK NIE ODSTĘPUJE MNIE NA KROK PILNIE WYKONUJĄC TWOJE ROZKAZY WIĘC NIC SIĘ NIE ZMIENI BYŁBYM WDZIĘCZNY GDYBYŚ MÓGŁ ZADZWONIĆ DO MOJEJ ŻONY I ZAPEWNIĆ JĄ ŻE JESTEM CAŁY I BEZPIECZNY DZIELĄC CZAS MIĘDZY BRYDŻA I KANAPKI W WATER LILY COTTAGE W SAMYM SERCU PIĘKNEGO BRISBANE POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG Banning oddał kartkę pułkownikowi. Rickabee zaniknął teczkę i zwrócił ją komandorowi Haughtonowi, który zamknął ją na powrót w teczce. - Odnoszę wrażenie, że generał jest w dobrym nastroju - powiedział Banning. - 0 co chodzi z tą partyzantką na Filipinach? Nie słyszałem o tym nic do tej pory. - To jeszcze jeden powód mojej wizyty, chciałem z wami o tym porozma- wiać - odparł Haughton. - 12 października stacja Marynarki z Mare Island nawiązała łączność z radiostacją, która próbowała skontaktować się z wojskami amerykańskimi w Australii. Wysłali depeszę... - Przerwał i otworzył ponownie teczkę, czegoś w niej szukając. - O, jest. Wysłali depeszę, zaszyfrowaną na przestarzałej maszynie szyfrującej. Bosman łączności z Mare Island pożyczył te maszynę od łącznościowców Armii i odczytał... Jak to szło? „Pozdrowienia od gorących jankesów z Filipin, Fertig, generał brygady". - Kapitan Fertig, o którym pisał Pickering - wtrącił Banning. - Skąd wiadomo, że to naprawdę od niego? - zapytał Rickabee. - I w ogóle, skąd masz te informacje, Dave? Komandor spodziewał się tego pytania, ale widać było, że trochę się zmieszał. - Bosman z Marę to kumpel mojego szefa kancelarii - wyjaśnił. - Pomyślał, że mój bosman będzie mu mógł sprawdzić tego Fertiga. Chyba nie muszę dodawać, że ja dowiedziałem się o wszystkim dopiero po fakcie. - Kto między bosmanów wchodzi, sam sobie szkodzi - śmiertelnie poważnym tonem oznajmił Banning. Haughton zauważył coś, jakby cień uśmiechu na twarzy pułkownika. - Mój bosman poszedł do działu kadr Armii i wyciągnął stamtąd kartę oficera rezerwy o tym nazwisku, ale nie generała, po którym słuch wszelki zaginął na Filipinach i założono, że dostał się do niewoli. Był tam adres, nazwisko i dane najbliższego krewnego, których kumpel mojego bosmana użył do potwierdzenia tożsamości rozmówcy. To był naprawdę Fertig. - Skoro złapali tę transmisję w Mare, to dlaczego nie mogli się porozu- mieć z Australią? - zamyślił się Rickabee. - Po tej wymianie depesz mój szef kancelarii uznał, że nadszedł czas, żeby mi wreszcie powiedzieć o dotychczasowym rozwoju wypadków. Rozkazałem Mare nawiązać kontakt z Brisbane i przekazać wszystkie zapisy transmisji do NDPDZACHPAC. Potem sam wysłałem depeszę, że moim zdaniem Fertig to naprawdę Fertig. Brisbane ma się od tej pory z nim kontaktować bezpośrednio. - Powtarzam, dlaczego nie mogli się porozumieć z Australią? - Ponieważ El Supremo i jego banda - odpowiedział Banning z niesma- kiem - nie po to dopiero co mówili o tym, że żadne działania partyzanckie nie są możliwe, żeby teraz mieli współdziałać z dowódcą, którego w do- datku sami nie namaścili. - Myślę, że z braku innego wyjaśnienia, będziemy się musieli przychylić do tej cynicznej oceny - odparł Haughton. - Co to ma z nami wspólnego? - Sekretarz jest właśnie w tej chwili u prezydenta. Ma mu powiedzieć o Fertigu. Uważa, że partyzantka na Filipinach to dobra wiadomość, a Bóg mi świadkiem, że dobrych wiadomości bardzo prezydentowi brakuje. Na spotkaniu ma być także admirał Leahy. Sekretarz uważa, że prezydent zapyta admirała, co ma zrobić z Fertigiem, a ten poradzi, żeby to zlecił wam. A przynajmniej, żebyście się sprawie przyjrzeli uważniej. Rickabee kiwnął głową i pokazał palcem na Banninga. - Tak jest, panie pułkowniku - odparł major, potwierdzając przejęcie odpowiedzialności za tę sprawę. Ciekawe, pomyślał, co z moim tygodniem wolnego? Nagle stanął mu przed oczyma jasny obraz Carolyn, zapinającej biustonosz dziś rano. - Ale dopiero jak wrócisz z urlopu - dodał Rickabee. Jezu, on naprawdę umie czytać w myślach! - Tak jest, panie pułkowniku. VI Biały Dom, Waszyngton 1 17 października 1942 roku, 11.15 - Douglas oznajmił, że w tej chwili działania partyzanckie na Filipinach nie są możliwe - powiedział prezydent. - A przecież, jak doskonale wiemy, Douglas MacArthur jest nieomylny, prawda? - odparł Frank Knox, zdejmując cwikiery i przecierając szkła chusteczką. Roosevelt spojrzał ze swego wózka na nobliwego starszego pana w do- skonale skrojonym garniturze i uśmiechnął się. - Panie admirale? - zapytał. - Tak naprawdę, panie prezydencie, to nie wiemy nic, poza tym, że ten Fertig nie poddał się i ma radiostację - podsumował Leahy*. Spojrzał na prezydenta i sekretarza. Obaj milczeli, czekając, co jeszcze powie. - Jeżeli mielibyśmy sugerować generałowi MacArthurowi, że jest w błędzie, wolał- bym wiedzieć nieco więcej. Proponuję, żebyśmy zebrali więcej informacji. A konkretnie, żeby ludzie pułkownika Rickabee spróbowali zapoznać się z działaniami Fertiga i rozpoznać jego możliwości. - Zgadam się z sugestią pana admirała, panie prezydencie - poparł go Knox. - Czy zwracał pan już uwagę admirała Nimitza na tę sprawę, panie sekretarzu? - zapytał Leahy. Knox pokręcił głową. - Skoro stosunki między admirałem i generałem MacArthurem weszły obecnie w tak przyjacielską fazę, to może, panie sekretarzu, skoro prezydent uważa, że powinniśmy się w to włączyć... - To jest nasz moralny obowiązek - przerwał Roosevelt. - Skoro nie widzą panowie przeszkód uniemożliwiających nam zajęcie się tą sprawą, myślę, że powinniśmy to zrobić. A przynajmniej dowiedzieć się więcej o tym Fertigu. - Tak jest, panie prezydencie. - Działania tego rodzaju, partyzantka, walka za linią frontu, to działka Billa Donovana - podjął po chwili milczenia prezydent. - Ale do tego Douglas musi chcieć rozmawiać z ludźmi Donovana, prawda? - Niestety - przyznał Knox. - Ale z tego, co mówił Pickering wynika, że jeśli mu rozkażę się z nimi skontaktować, będzie z całych sił opóźniał jakiekolwiek współdziałanie. Knox mruknął potakująco. * Admirał William D. Leahy pełnił w czasie wojny funkcje szefa sztabu Zwierzchnika Sił Zbrojnych, czyli prezydenta Stanów Zjednoczonych [przyp. aut]. - Czyli w rezultacie będę miał naburmuszonego Douglasa, Donovan dalej nic nie będzie mógł robić, a Fertig zostanie na lodzie. Czy to chcieliście powiedzieć? Leahy kiwnął głową, a Knox powtórzył: - Niestety. - Czy widzicie wobec tego jakąś drogę obejścia? Pozwalającą uniknąć konfrontacji z MacArthurem? - Myślę - odparł Leahy - że tak. Sugerowałbym wysłanie osobistej do admirała Nimitza i powiadomienie go o wszystkim, co do tej pory wiemy i o tym, że mamy zamiar bliżej się sprawie przyjrzeć, więc jeśli popro- simy go o jakąkolwiek pomoc, wskazana będzie jak najdalej idąca dys- krecja. - Innymi słowy, unikniemy gniewu Douglasa, nic mu o tym nie mówiąc? - zapytał Roosevelt. - Tak jest, panie prezydencie. - Generał Pickering jest u Douglasa - zasępił się Roosevelt. - Przecież nie musimy go informować o mojej korespondencji z Nimi- tzem - odparł Leahy. - jeśli nie będzie wiedział... - To mu się nic nie wyrwie przy kolacji? - dokończył prezydent. - Frank, dowiedz się ile możesz, jak najszybciej i bez drażnienia Douglasa. - Tak jest, panie prezydencie. - A przy okazji, Frank. Pickering ma dopuszczenie do Magii, i pewnie właśnie dlatego mi to przyszło do głowy... - Tak, panie prezydencie? - Churchill poinformował mnie, że ma zamiar ustanowić wspólne do- wództwo dla obszaru Chin, Birmy i Indii pod dowództwem lorda Louisa Mountbattena. - Tak, panie prezydencie? - Nie uda mu się to łatwo, ale w końcu będę musiał ulec. A kiedy do tego dojdzie, będę musiał, mimo wszystkich argumentów przeciw, które admirał Leahy tak elokwentnie wyliczył i przedstawił ze szczegółami, więc ty, Frank, możesz je sobie już darować, będziemy musieli dopuścić Brytyjczyków do Magii. To zaś oznacza, że będziemy musieli wysłać do Indii oficera łącznikowego z dopuszczeniem do Magii oraz niezbędnym sprzętem i personelem. - Pickeringa? - domyślił się Knox. - Powinniśmy przynajmniej wysłać go tam z wizytą, kiedy czas będzie po temu, ale myślałem o przydzieleniu tego kogoś na stałe do sztabu Mountbat- tena. Mógłbyś się nad tym zastanowić w wolnej chwili, Frank? Potrzebuję tam oficera, któremu bliskość członka rodziny królewskiej nie zawróci w głowie. Banning, pomyślał natychmiast Knox. - Tak jest, panie prezydencie - odparł z kamienną twarzą. - Dziękuję za to, że znalazłeś dla mnie czas, Frank. Wiem, że masz napięty program dnia. - To dla mnie zaszczyt, panie prezydencie - odparł sekretarz Marynarki, rozumiejąc, że właśnie został wyproszony. - Przekazuj na bieżąco wszystko, czego się dowiesz o Fertigu, Frank - powiedział prezydent do pleców sekretarza, który właśnie wchodził w drzwi. - Tak jest, panie prezydencie. ŚCIŚLE TAJNE SEKRETARZ MARYNARKI WASZYNGTON 1515 17PAŹ42 KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO: NDPDZACHPAC BRISBANE DO RĄK WŁASNYCH GENBRYG F PICKERINGA OSOBISTA OD SEKMAR DO GENBRYG PICKERINGA FLEMING WŁAŚNIE WRÓCIŁEM ZE SPOTKANIA Z ADMIRAŁEM LEAHYM W CZASIE KTÓREGO PORUSZANO SPRAWĘ FERTIGA I PARTYZANTKI NA FILIPINACH LEAHY UWAŻA ŻE SPRAWĘ NALEŻY ZLECIĆ DO DALSZEGO ROZPOZNANIA BIURU ANALIZ ZARZĄDZANIA I ŻE IM MNIEJ OSÓB O TYM NA RAZIE SIĘ DOWIE TYM LEPIEJ HAUGHTON I RICKABEE JUŻ SIĘ TYM ZAJĘLI x BĘDĘ CIĘ INFORMOWAŁ NA BIEŻĄCO O POSTĘPACH SPRAWY ZARÓWNO PREZYDENT JAK LEAHY MARTWIĄ SIĘ DALSZYM BRAKIEM KONTAKTÓW POMIĘDZY MACARTHUREM A LUDŹMI DONOVANA x WYRAŻONO POGLĄD A JA SIĘ Z NIM ZGADZAM ŻE PARTYZANTKA TO DZIAŁKA DONOVANA I TO JEGO LUDZIE POWINNI SIĘ TYM ZAJĄĆ SERDECZNE POZDROWIENIA FRANK KONIEC OSOBISTEJ OD SEKMAR DO GENBRYG PICKERINGA Z ROZKAZU SEKMAR HAUGHTON KMDR OF DO ZLEC Biuro zastępcy szefa sztabu 3 ds. personalnych (G-1) Dowództwo Korpusu Piechoty Morskiej Waszyngton 18 października 1942 roku, 8.25 Pułkownik David M. Wilson, asystent zastępcy szefa sztabu ds. personalnych, szef Biura Przydziałów Kadry Oficerskiej, podniósł wzrok znad biurka, widząc w drzwiach gabinetu znajomą postać. Chorąży James L. Hardee stał tam z uśmiechem na ustach i jakimś arkuszem papieru w ręku. - Czy to co, trzymacie w ręku, Hardee, wymaga mojej natychmiastowej decyzji? - Nie, ale pomyślałem, że może będzie pan zainteresowany akurat tym podaniem o przeniesienie, panie pułkowniku - powiedział Hardee, a jego uśmiech przybrał lekko złośliwy odcień. Wilson wyciągnął rękę, w którą Hardee włożył trzymaną w ręku kartkę. Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych Biuro ds. Kontaktów ze Społeczeństwem Dyrekcja Poczty Los Angeles, Kalifornia 16 października 1942 r. Od: Macklin, John D., por. Do: Dowództwo Piechoty Morskiej, Waszyngton Do wiad.: PERS-0F341-B Dotyczy: Prośba o przeniesienie do jednostki specjalnej 1. Niniejsze podanie odnosi się do pisma okólnego Dowództwa Piechoty Morskiej datowanego 12 września b.r. ogłaszającego ochotniczy nabór oficerów do służby w jednostce wykonującej zadania o charakterze specjalnym. 2. Niżej podpisany zgłasza, się na ochotnika do wyżej wymienionej służby. 3. Niżej podpisany jest absolwentem Akademii Marynarki, oficerem zawodowym, obecnie przydzielonym czasowo do służby w Biurze ds. Kontaktów ze Społeczeństwem, Los Angeles, Kal. 4. Niżej podpisany pełni tam funkcje kierownicze w powiązaniu z 2. Turą Promocyjną Obligacji Wojennych. Uprzednio brał udział (jako jeden z „Weteranów Guadalcanal") w 1. Turze. 5. Uprzednio niżej podpisany przebywał jako pacjent w 4. Szpitalu Ogólnym Armii w Melbourne, w Australii, lecząc się z ran, odniesionych na polu walki w czasie lądowania 1. batalionu spadochronowego piechoty morskiej na wyspie Gavutu w ramach inwazji na Guadalcanal. 6. Przed desantem na Gavutu niżej podpisany, który odbył pełne przeszkolenie spadochronowe i wykonał szesnaście (16) skoków ze spadochronem, pełnił funkcję oficera szkoły spadochronowej KPM w Lakehurst, New Jersey. 7. Przed wybuchem wojny niżej podpisany służył w 4. pułku piechoty morskiej w Szanghaju i innych garnizonach na terenie Chin, pełniąc różne funkcje i przydzielony do różnych zadań, z których część związana była ze zbieraniem i analizą informacji wywiadowczych. 8. Niżej podpisany niemal zakończył już leczenie z ran odniesionych w czasie kampanii na Guadalcanal i jest przekonany, że oddałby Korpusowi Piechoty Morskiej większe usługi w jednostce specjalnej niż jest w stanie oddać w obecnym miejscu służby, wykonując obecnie przydzielone mu obowiązki. John D. Macklin, por. Pułkownik Wilson podniósł wzrok znad kartki i kręcąc z wolna głową, popatrzył na chorążego z mieszaniną zdziwienia i obrzydzenia. - Co to za jednostka, do której on się zgłasza na ochotnika? - zapytał. - OSS zabiera nam dwustu oficerów „zdolnych do służby w jednostkach specjalnych". Musieliśmy wysłać ten cholerny okólnik. - Czytając to można by odnieść wrażenie, że ten sukinsyn jest właśnie osobą, której szukają - mruknął Wilson, wracając do lektury kuriozum, które przyniósł Hardee. - Ranny bohater z Guadalcanal, spadochroniarz, a nawet „zbieranie i ocena informacji wywiadowczych" w Chinach. Ależ on ma tupet! Pułkownicy piechoty morskiej, zwłaszcza zawodowi, rzadko wyrażają się nieprzychylnie o porucznikach, zwłaszcza zawodowych, w obecności podo- ficerów, a nawet chorążych, zwłaszcza, jeżeli nie widzieli danego porucznika w życiu na oczy. Pułkownik Wilson i chorąży Hardee pracowali jednak razem od bardzo dawna i obaj osobiście mieli do czynienia z meandrami kariery porucznika Macklina w piechocie morskiej. Musieli je poznać, kiedy kilka tygodni wcześniej szef Biura ds. Kontaktów ze Społeczeństwem osobiście zwrócił się do pułkownika o przydzielenie Porucznika Macklina do jego służby. Generał Stewart był zachwycony postawą porucznika w czasie pierwszej tury promocyjnej obligacji pożyczki wojennej. Wysoki, smukły, przystojny oficer odznaczał się darem wymowy i zdawał się wprost stworzony do zadań związanych z budowaniem przy- chylnego nastawienia opinii publicznego do piechoty morskiej i pożyczki wojennej. : Pułkownik Wilson był z początku zdecydowany kategorycznie odmówić, ale zmienił zdanie - szybko i radykalnie - po przeczytaniu jego akt służbowych. Zgodził się wówczas z chorążym, że to najlepsze miejsce, w którym można upchnąć takiego sukinsyna, żeby nie mógł więcej przy- nosić wstydu Korpusowi. Porucznik Macklin istotnie, zgodnie z tym, co pisał, odbywał służbę w 4. pułku piechoty morskiej w Szanghaju. Jego jednak jej ocena diametralnie różniła się od opinii służbowej, jaką stamtąd wyniósł. Kapitan Edward Banning napisał w niej, że: „Porucznik Macklin wykazał skłonność nie tylko do składania meldunków, w których pomijał pewne okoliczności, mogące go przedstawić w niekorzystnym świetle, ale także do przedstawiania materiałów wyolbrzy- miających jego wkład w przeprowadzenie zleconych mu zadań". Innymi słowy, łgarz i megaloman. Konkluzja opinii stwierdzała, że nie nadaje się na dowódcę nawet kompanii, nie mówiąc o żadnym wyższym stanowisku. Brzmienia tej opinii nie można było składać na karb osobistych animozji pomiędzy oboma oficerami, gdyż poparł ją także major - obecnie podpułkownik i dowódca batalionu na Guadalcanal - Lewis B. „Buldog" Puller. Pułkownik Wilson służył z Pullerem kilkakrotnie i darzył go głębokim szacunkiem. Dawniej, gdyby oficer dostał taką opinię służbową, zaproponowano by mu odejście ze służby na własną prośbę, ale to było przed wojną i dekretem Roosevelta o stanie wojennym, który, zamrażając odejścia z wojska, unie- możliwił pozbycie się Macklina w ten sposób. Podanie Macklina nie uwz- ględniało krótkiego okresu pomiędzy powrotem z Chin a przydziałem do szkoły spadochronowej. Porucznik dostał wówczas przydział na oficera kasynowego w podchorążówce Korpusu w Quantico. Ten przydział nie pasował do wizerunku bohatera i nic dziwnego, że porucznik go nie uwzględnił, potwierdzając w ten sposób własnoręcznie tezę opinii służbowej z 4. pułku. Tam też coś musiało pójść bardzo nie tak, skoro z wygodnej posady na tyłach musiał się zgłosić na ochotnika do spadochroniarzy. Rzeczywiście, atakował Gavutu wraz z nimi, ale jako „nadetatowy" - zapasowe koło, oficer czekający na szansę objęcia stanowiska po poległym lub rannym koledze. Odniósł tam rany, które leczył w szpitalu w Melbourne, z którego został wysłany do Stanów i przydzielony do obecnie wykonywa- nych obowiązków. Prawdziwą historię bohaterskich wyczynów porucznika Macklina w czasie inwazji Wilson poznał od innego jej uczestnika, którego poznał wiele lat wcześniej, w czasie wspólnej służby w 4. pułku w Szanghaju, wówczas sierżanta, obecnie majora Dillona. Dillon został oficerem (od razu majorem) w wyniku decyzji jego szefa, z którą Wilson nie mógł się z początku pogodzić. Jego szef podjął ją na polecenie zastępcy Dowódcy, który widział dla Dillona pole do popisu w dziedzinie kontaktów ze społeczeństwem, jak w Korpusie nazywano reklamę i działania, mające na celu budowanie pozytywnego obrazu pie- choty morskiej w oczach obywateli. Zastępca Dowódcy Piechoty Morskiej rozumował, że skoro tak ceniony fachowiec w tej dziedzinie, jak wiceprezes do spraw reklamy studia Metro-Magnum oferuje swe usługi Korpusowi z sentymentu do munduru, byłoby grzechem zmarnować taką okazję. Zastępca zdawał sobie sprawę w tego, że Korpus, będący formacją ochot- niczą, potrzebuje budować swój pozytywny obraz wśród społeczeństwa - a zadaniem takiej wagi nie mogą się zajmować amatorzy. Skoro zgłosił się do niego zawodowiec, i to tej klasy, który dla dobra Korpusu gotów był poświęcić swoją pozycję zawodową i zarobki przewyższające pensję Do- wódcy Piechoty Morskiej, a nawet samego prezydenta Stanów Zjednoczo- nych, przekonywał, spławienie go byłoby więcej niż zbrodnią - byłoby błędem. Z perspektywy czasu Wilson przyznał mu rację. Dillon jako major nie okazał się katastrofą, jakiej się wszyscy spodziewali. Jego zadaniem było dowodzenie zespołem fotoreporterów, dziennikarzy i filmowców Korpusu, mających doku- mentować pierwszą amerykańską ofensywę tej wojny, inwazję Guadalcanal i trzeba było przyznać, że wywiązał się z tego świetnie. Ale to właśnie Dillon wysłał Macklina z powrotem do kraju. Kiedy go o to zapytał, Dillon wyjaśnił: - Większość prawdziwych bohaterów nie przypomina filmowych amantów. A ten sukinsyn owszem, i tylko dlatego go wziąłem. Dillon opowiedział Wilsonowi, jak to porucznikowi udało się dostać dwa niegroźne postrzały jeszcze zanim dotarł na wyspę i jak to trzeba go było siłą odrywać od słupa, do którego przywarł ze strachu, czym pod ogniem musieli zajmować się sanitariusze, którzy i bez tego mieli tam mnóstwo roboty. - Ma pan rację, panie pułkowniku. Taki tupet to rzadka sprawa w dzi- siejszych czasach - zgodził się Hardee. - Z drugiej strony, miałem nadzieję, że dobrze mu będzie w Kontaktach i że pozbędziemy się go na dobre. - Temu sukinsynowi się wydaje, że może jeszcze uratować swoją karierę - odparł Wilson. - Powiedzcie mi, chorąży, a co by się stało, gdybym zaaprobował jego podanie? - Tak, w ten sposób można by się go było pozbyć, prawda? - zgodził się Hardee. - Każdemu wolno marzyć. Nie, panie pułkowniku, chyba nic by z tego nie wyszło. Pierwsze co musimy zrobić, to poprosić FBI o wywiad środowiskowy i wysłać go razem z jego aktami służbowymi do OSS. Jeśli go będą chcieli, to nam powiedzą i możemy pisać rozkaz. Ale po lekturze jego akt? Wątpię. - A gdyby... No, powiedzmy, gdyby gdzieś nam się zapodziała teczka z jego aktami osobowymi? To się przecież czasami zdarza, prawda? Po- wiedzmy, że dostaliśmy raport FBI... Nie powinno być w nim żadnych haków, inaczej nie przyjęliby go do Annapolis. Gdyby tak wysłać im raport FBI i podanie, a do tego załączyć list, że akta zaginęły, ale wyślemy je, kiedy tylko się odnajdą? - Myślę, że OSS byłoby zainteresowane spadochroniarzem piechoty mor- skiej z doświadczeniem frontowym, który wcześniej miał do czynienia w wywiadem, panie pułkowniku. - A jak myślicie, co się stanie, kiedy po powiedzmy pół roku, jego akta cudownym zrządzeniem losu nagle by się odnalazły i wysłalibyśmy je do nich? - Pewnie by go nam odesłali... - zaczął ponuro Hardee i nagle twarz mu się rozjaśniła. - Chyba żeby go już zrzucili ze spadochronem nad Francją, czy gdzie indziej. - Wiecie, po czym się poznaje inteligentnego człowieka, Hardee? Po stopniu zgodności jego myśli z waszymi. Bardzo wam dziękuję za zwrócenie mojej uwagi na podanie tego walecznego oficera z ochotniczym zgłoszeniem do tej tak ciężkiej służby. Niech któryś z maszynistów wystuka pismo do FBI. - Tak jest, panie pułkowniku. Barak T-2032, Mali, Waszyngton 4 19 października 1942 roku, 11.25 Na biurku za stalową ścianą na parterze baraku stały cztery telefony. Kiedy jeden z nich zadzwonił, plutonowy John V. Casey, który pełnił tam tego dnia służbę, sięgnął po słuchawkę najbliższego z nich, mimo że podświadomie czuł, że coś z tym sygnałem było nie tak. Słuchawka okazała się głucha, a telefon dzwonił dalej. - Cholera! - mruknął plutonowy i sięgnął po następną. To samo. I jeszcze raz. - Cholera! - mruknął ponownie, tym razem bardziej rozbawiony, niż rozdrażniony. W końcu sięgnął po ostatnią, czwartą słuchawkę, spoczywającą na widełkach aparatu odstawionego w najdalszy kąt blatu. Zajmował tę pozycję, gdyż był najrzadziej z nich wszystkich używany. Jego numer widniał w po- wielanej na potrzeby wewnętrzne Dowództwa książce telefonicznej, ale mało kto w Dowództwie miał do nich jakiś interes, a nawet słyszał o istnieniu Biura Analiz Zarządzania. Ci, którzy wiedzieli i znali ich zakres działalności, używali zwykle jednego z trzech numerów, których w książce nie było. Plutonowy Casey sięgnął po słuchawkę w przekonaniu, że to pomyłka, albo jakiś palant, który zbiera pieniądze na Czerwony Krzyż, czy inną bzdurę, siedzi nad książką telefoniczną i dzwoni po kolei, jak leci. Mimo to, odebrał telefon zgodnie z regulaminem. - Analiza Zarządzania, plutonowy Casey, słucham. - Mam rozmowę na koszt odbiorcy - usłyszał nieco nosowy głos telefonistki - z porucznikiem McCoyem z Kansas City. Łączyć? Plutonowy zastanowił się przez moment. Nie było wątpliwości, że chodzi o ich porucznika McCoya, ale przecież on był gdzieś na Pacyfiku, to co by miał robić w Kansas City? No i to miała być rozmowa na koszt odbiorcy. Nikt nigdy nie dzwonił do nich na koszt odbiorcy, w każdym razie Casey nigdy o tym nie słyszał i nikt mu nie powiedział, co ma robić w takiej sytuacji. A jeżeli mu tego nie wolno i on, Casey, będzie musiał zwrócić pieniądze? A cholera tam, zdecydował. Niech łączy. Potem niech oficerowie to załatwiają między sobą. Jak mu nie wolno, to niech mu sami o tym powiedzą. - Proszę łączyć. - Może pan mówić. - Kto mówi? - Plutonowy Casey, panie poruczniku. - Możecie mnie połączyć z majorem Banningiem? - Nie ma go tu. - A z kapitanem Sessionsem? - Chwileczkę - powiedział Casey i zastanowił się nad tym problemem. Czwarta linia nie była włączona do wewnętrznej centralki. Nie mógł po prostu przełączyć. Rozwiązał problem, dzwoniąc z jednego z pozostałych telefonów. Na górze odebrano natychmiast. - Liberty 7-2033 - odezwał się glos sierżanta Wentzla. „Prawdziwe", jak je nazywał Casey, telefony, odbierało się podając tylko numer, a nie przed- stawiając się, jak przy odbieraniu czwartego, jawnego telefonu. Jeżeli zaszła pomyłka, łączący się z nim nie uzyskiwał żadnej wiadomości na temat tego, gdzie się dodzwonił. - Gunny*, tu plutonowy Casey. Jest może kapitan Sessions? - A co wam od niego potrzeba? - Mam do niego rozmowę na koszt odbiorcy z porucznikiem McCoyem na linii Biura Analiz. - Nie przypuszczam, żebyście mieli prawo przyjmować rozmowy na koszt odbiorcy na tej linii. - Ale już przyjąłem. - No, dobra. To łącz, kapitan jest u siebie. - Z tego numeru nie da się przełączyć. - Cholera! - rzucił Wentzel i odłożył słuchawkę. Chwilę później Casey usłyszał tupot czyichś nóg na drewnianych schodach. Ktoś zbiegał z góry, skacząc po dwa, trzy stopnie naraz. Po chwili wewnętrzne drzwi od klatki schodowej otworzyły się i stanął w nich kapitan Sessions w koszulce z krótkim rękawem. Casey podał słuchawkę. - Ken? Co się stało? Numeru zapomniałeś? Gdzie ty jesteś? - W Kansas City. Samolot tankuje paliwo. Lecę B-25**. Będziemy lądowali w Anacostia... - Co za my? - Ja i Dillon. Pilot mówi, że dolecimy za jakieś trzy godziny. - Wyjdę po was na lotnisko. - Dzięki, ale nie po to dzwonię. Chcę cię poprosić o przysługę. - Cokolwiek sobie zażyczysz. * Stopień starszego sierżanta piechoty morskiej nosi amerykańską nazwę Gunnery Sergeant, stąd podoficer go noszący popularnie nazywany bywa „Gunnym" [przyp. tłum.). ** North American B-25 Mitchell - średni bombowiec lotnictwa Armii, dwusilnikowy średniopłat [przyp. tłum.]. - Możesz do kogoś zadzwonić w moim imieniu? - Do Ernie? Chcesz przez to powiedzieć, że jeszcze do niej nie zadzwoniłeś? Ernie to była panna Ernestine Sage, którą Sessions i jego żona znali i bardzo lubili. Była dziewczyną nie tylko ładną, czarującą i wykształconą, ale także wytrwałą i odważną w dążeniu do wyznaczonych sobie celów. Kiedy raz uznała, że mimo wszystkiego, co ich dzieliło, różnic w pozycji społecznej, edukacji i całej reszty, Ken McCoy jest mężczyzną jej życia i jeśli bycie z nim wymagało od niej publicznego życia w grzechu, bo on się z nią nie ożeni - to trudno, niech i tak będzie. Nie żeby Ken miał coś przeciw małżeństwom, a już zwłaszcza z Ernie. Po prostu, i tu Sessions do pewnego stopnia przyznawał mu rację, że po tym, co do tej pory go spotkało - a dostał już trzecie Fioletowe Serce w czasie wojny, która nie trwała jeszcze roku - i biorąc pod uwagę to, co jeszcze na niego czekało, szansę na wyjście z tej wojny w jednym kawałku kształtowały się wyjątkowo nisko. Żenić się w takiej sytuacji i narażać żonę na to, że zostanie młodą wdową, może jeszcze w dodatku z dzieckiem, które nawet nie pozna ojca - nie, to w jego opinii byłoby świństwo najgorszego rzędu. - Dopiero przed chwilą dowiedziałem się, kiedy przylecimy na miejsce - odparł McCoy i Sessions ze zdumieniem pomyślał, że to brzmi, jakby się tłumaczył. - A kiedy do niej zadzwoniłem, nikt nie podnosił słuchawki. - To miło z twojej strony, Rzeźniku - odparł Sessions sarkastycznie. - Ja też myślę, że Ernie mogłaby być zainteresowana wiadomością o tym, czy jeszcze żyjesz. - Powiedz jej, że próbowałem się do niej dodzwonić i będę dzwonił, jak tylko dolecę do Waszyngtonu. - Coś jeszcze? - Będę potrzebował jakiegoś miejsca do spania w Waszyngtonie. Możesz mi załatwić miejsce w hotelu garnizonowym? - Nie ma sprawy. Coś jeszcze? - Mam ze sobą kopertę od generała dla pułkownika. - Wezmę ją od ciebie na lotnisku i dopilnuję, żeby ją dostał. Możesz mi podać numer samolotu? - Jeden kreska trzysta osiemdziesiąt dziewięć*. B-25 lotnictwa Armii z Los Angeles. - Dobra. Będę na ciebie czekał. Witaj w domu, Rzeź... Ken. - Dzięki - powiedział McCoy i rozłączył się. Sessions odłożył słuchawkę na widełki. - Dziękuję - powiedział plutonowemu. - To był porucznik McCoy, panie kapitanie? Już wrócił? * Samoloty lotnictwa Armii Sanów Zjednoczonych oznaczane są numerami bocznymi, odpowiadającymi numerowi zamówienia na dany samolot. Pierwsze dwie cyfry numeru odpowiadają końcówce roku finansowego (od 1 kwietnia do 31 marca), w którym dany samolot zamówiono, reszta to jego numer zamówienia. Na samym samolocie omija się pierwszą cyfrę numeru, toteż B-25 McCoya nosił w rzeczywistości numer 41-389, który oznaczał, iż był on trzysta osiemdziesiątym dziewiątym samolotem zamówionym dla lotnictwa Armii w roku finansowym 1941 (czyli pomiędzy 1 kwietnia 1941 a 31 marca 1942 roku) (przyp. dum.]. - Może tym razem zostanie z nami trochę dłużej, niż zwykle. - Czyli wszystko poszło dobrze? - A co wy wiecie o tym „wszystkim", plutonowy? - zapytał Sessions i nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie. - Różne rzeczy się słyszy, panie kapitanie. - Nie jesteście tu od słuchania „różnych rzeczy", zrozumiano? Owszem. Wszystko poszło gładko. - To dobrze - odparł plutonowy Casey. - Ale ja wam tego nie powiedziałem. - Czego pan nie powiedział, panie kapitanie? - Tego, że mają was zastąpić, plutonowy. Kobietą. - Co takiego, panie kapitanie? - Mówi się, że mają brać kobiety do piechoty morskiej. Nie słyszeliście o tym? - Pan żartuje, panie kapitanie, prawda? - Słowo skauta - powiedział Sessions, podnosząc trzy palce. - Baby w Korpusie?! - Baby w Korpusie. - Jezu Chryste! - Z ust mi to wyjęliście, plutonowy - powiedział Sessions, wchodząc na schody, żeby na górze zameldować pułkownikowi, że porucznik McCoy będzie w Anacostia za trzy godziny. - Dzień dobry, J. Walter Thompson. W czym mogę pomóc? - Z panną Ernestine Sage, proszę. - Gabinet panny Sage, słucham - odezwał się po chwili inny kobiecy głos. - Z panną Sage, poproszę. - Czy mogę zapytać, kto dzwoni? - Kapitan Edward Sessions. - Och! Panie kapitanie, panna Sage jest na zebraniu. - Czy mogłaby jej pani przekazać, żeby zadzwoniła do mnie, do Wa- szyngtonu, kiedy już będzie wolna? Zna oba numery. - Proszę zaczekać chwilę - usłyszał w słuchawce. - Panno Sage, dzwoni kapitan Sessions. Czy może pani odebrać? - Te słowa były wytłumione, jakby sekretarka zakryła mikrofon dłonią i mówiła do interkomu. - Ed? - usłyszał głos Ernie. - Właśnie miałam do ciebie dzwonić. - W jakim celu? - A jak ci się zdaje? Nie dostałam żadnej wiadomości od... No, wiesz od kogo. - Za to ja dostałem właśnie wiadomość wiesz od kogo. Będzie w Wa- szyngtonie za cztery godziny. - Nic mu nie jest? - Na nic się nie uskarżał. - Skurczybyk znowu zadzwonił do ciebie, a nie do mnie. - Mówił, że próbował. - Gdzie będzie w Waszyngtonie za te cztery godziny? - Prosił mnie o kwaterę w koszarach. - Bydlak! - A gdzie byś chciała, żeby był za te cztery godziny? - Wiesz gdzie. - Pani życzenie jest moim rozkazem. Zdążysz? - Jeśli pobiegnę od razu na Pennsylvania Station, to złapię Congressional Limited w południe. Dziękuję, Ed. Hotel „Foster Lafayette", Waszyngton 5 19 października 1942 roku, 16.25 - Co my robimy? - zapytał McCoy, kiedy wyjrzał przez zaparowane i zale- wane potokami deszczu okno zielonego Forda i zobaczył przez nie markizę hotelu. Sam był przemoczony na deszczu i nieogolony. - Wypełniamy rozkazy - odparł Sessions. - Wiem, że ci ciężko, ale ten świat nas nie oszczędza, Rzeźniku. - Prosiłem, żebyś mnie tak nie nazywał - powiedział McCoy. Z tym zimnym błyskiem w oku wcale nie wygląda jak dwudziestojed- noletni chłopak, pomyślał Sessions. Już raczej jak Rickabee. - Przepraszam. Nie będę - powiedział. - Jak mówiłem, wykonujemy rozkazy. Trzy rozkazy. Rozkaz generała Pickeringa skierowany do pułkow- nika: „Nie ma sensu, żeby pokój stał pusty. Pakuj tam naszych ludzi pod moją nieobecność", czy coś w tym rodzaju. Rozkaz pułkownika skierowany do mnie: „Pakuj McCoya do pokoju generała", czy coś w tym rodzaju. I mój, skierowany do ciebie: „Wysiadaj, idź do pokoju, ogól się i umyj, daj mundur do prasowania. Pułkownik chce cię widzieć o 8.00 jutro rano". Jakieś pytania, panie McCoy? - Pułkownik kazał mnie tu umieścić? - podejrzliwie zapytał McCoy. - Jestem oficerem i dżentelmenem - odparł Sessions. - Chyba nie podważasz mojej prawdomówności? - O 8.00, tak? - Zadzwonię, jeśli się coś zmieni. Jeśli nie zadzwonię, będę czekał o wpół do ósmej w samochodzie przed wejściem. - Dobra. Dzięki, Ed. Za to, że wyszedłeś po mnie na lotnisko i za... Jezu, nie zapytałem nawet o to. Dodzwoniłeś się do Ernie? - Lepiej się z nią skontaktuj, chłopie. Nie wiem dlaczego, ale wydawała się nieco zbulwersowana faktem, że zadzwoniłeś do mnie, a nie do niej. - Zaraz do niej zadzwonię - obiecał McCoy, uchylając drzwi. - Pomóc panu z bagażem, panie poruczniku? - zapytał kierowca. - Nie, siedź na miejscu. Nie ma sensu, żebyśmy obaj mokli. - Raz jeszcze odwrócił się do Sessionsa. - Pozdrów ode mnie Jeanne. Jak tam dzieciak? - Wpadnij na kolację, to sam zobaczysz. Wykąp się, walnij jednego i prześpij się najpierw, bo wyglądasz na skonanego. - Bo i jestem - powiedział McCoy, otwierając drzwi. Wysiadł i pobiegł do wejścia, niosąc swój powycierany worek. Odziany w bogato szamerowany złotem mundur odźwierny miał urwanie głowy, pomagając na deszczu wsiadać i wysiadać licznym gościom, których samochody stały w rzędzie pod markizą. Kątem oka zauważył oberwanego porucznika piechoty morskiej, który z workiem na ramieniu biegł najwyraźniej w świecie do wejścia. - Mogę w czymś pomóc? - zapytał, dyskretnie zagradzając mu drogę. Było w tym geście równie wiele chęci udzielenia pomocy, co zdeprymowania ober- wańca. Niejednego pułkownika nie było stać na noc u Fostera, a co dopiero porucznika. Miał zamiar zapytać o rezerwację - w pełni zdając sobie sprawę z tego, że tamten przecież nie mógł jej mieć - a potem oznajmić z żalem, że niestety, nie mają nic wolnego. - Dzięki, poradzę sobie. - Przepraszam pana, pan oczywiście ma u nas rezerwację? - Jak zwykle - odparł oberwaniec i zgrabnie omijając go, dalej szedł ku obrotowym drzwiom. Odźwierny ruszył za nim, już wyciągając rękę, żeby go złapać za ramię, kiedy zauważył, że jeden z chłopców hotelowych macha do niego. Zinterpretował ten gest jako „Puść go", więc zrezygnował z pościgu i zamiast tego podszedł do tamtego. - To porucznik McCoy - wyjaśnił boy. - Czasem się u nas zatrzymuje. W 802. Brwi odźwiernego uniosły się wysoko. Osiemset dwa to był pięciopokojowy apartament na ostatnim piętrze, z widokiem na Biały Dom, zarezerwowany na czas wojny dla generała brygady Fleminga Pickeringa. - To jeden z oficerów generała - wyjaśnił boy. - I kumpel porucznika Pickeringa. - Porucznika Pickeringa? - To jego jedyny syn. No i jedyny wnuk - dodał boy. Nie musiał dodawać czyj. - Następca tronu. W porządku gość. Pracowaliśmy razem któregoś lata. Teraz jest pilotem piechoty morskiej, dopiero co wrócił z Guadalcanal. - Dobra, następnym razem będę wiedział. Tylko że ktoś mógłby mi o tym powiedzieć, co? - Witamy w hotelu Fostera - uśmiechnął się boy. - Mam nadzieję, że spodoba się państwu u nas. Odźwierny zaśmiał się i wrócił do pomagania gościom w wysiadaniu z samochodów i taksówek. Porucznik McCoy postawił worek koło jednego z marmurowych filarów w holu i stanął w kolejce do recepcji. Młoda kobieta w futrze ze srebrnych lisów do pół łydki i takimż kapelusiku wieńczącym ostrzyżoną na pazia głowę, wstała z kanapy w przeciwległym kacie holu i podeszła do niego. Stanęła obok. Kiedy postała chwilę i jasne już było, że porucznik nawet nie zauważył jej pojawienia się, wyciągnęła rękę i trąciła go w ramię. Obrócił się do niej z rozdrażnioną miną. - Cześć, żołnierzyku! - powiedziała. - Chcesz się zabawić? Jakaś dostatnio ubrana pani w średnim wieku, stojąca przed McCoyem obróciła się na te słowa, akurat na czas, żeby zobaczyć, jak młoda kobieta w futrze rozchyla je i pokazuje czerwoną podkoszulkę ze złotym napisem MARINES na piersiach. ( ' - Jezu! - jęknął McCoy. - Świetnie, dziękuję, że zapytałeś. A ty? - Sessions - powiedział McCoy, domyślając się, skąd Ernie wiedziała gdzie i kiedy go szukać. - Tak, stary dobry Ed, do którego zadzwoniłeś - potwierdziła Ernie. - Próbowałem... Ernestine podniosła rękę z dwoma kluczami hotelowymi. - Właściwie nie wiem, czy powinnam ci je dać do wyboru, czy rzucić nimi w ciebie. - Co to za klucze? - Do apartamentu papcia i do generała, taty Picka - odparła i dodała: - Ken, jeśli nie obejmiesz mnie zaraz i to mocno, to jednak nimi w ciebie rzucę. Zamiast ją objąć, wyciągnął rękę i pogładził jej policzek. - Jezu, jak się cieszę, że cię widzę - powiedział cicho. - Ty skurczybyku! Nawet nie wiedziałam, czy żyjesz! - krzyknęła i rzuciła mu się w ramiona. - Boże, jak ja cię kocham... Przez chwilę gładził tył jej głowy, kiedy szlochała na jego piersi, zanim odparł, łamiącym się trochę z emocji głosem: - Ja ciebie też, mała. I nadal objęci ruszyli do filaru, pod którym stał jego worek. Puścił ją jedną ręką, złapał worek i szli dalej przez hol do wind. Droga Nr 7 z Bislig do Mati, 6 prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 20 października 1942 roku, 7.05 Oddział drugi sztabu Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach pozyskał od miejscowej ludności pewne wiadomości na temat działań nieprzyjaciela na jej terenie działania. W każdy wtorek rano konwój japońskich samochodów wojskowych, zwykle składający się z dwóch półtoratonowych ciężarówek, samochodu osobowego i półciężarówki, wyruszał z dużej japońskiej bazy w Bislig nad zatoką Bislig do Bostonu nad zatoką Cateel i dalej, do Bagangi i Caraga. Jak wynikało z dostępnych danych kartograficznych (uzyskanych z „Prze- wodnika Shella po Mindanao dla turystów zmotoryzowanych, wydanie z roku 1939), z Bislig do Caraga było 180 kilometrów. Drogę Shell określał jako „częściowo utwardzoną" i ostrzegał, że po deszczu jest śliska, a jadąc za innym pojazdem można się spodziewać uszkodzeń szyb przez wyrzu- cane spod kół kamienie. Miejscowa ludność doniosła też, że ciężarówki były wyładowane zaopa- trzeniem dla małych garnizonów japońskich rozmieszczonych wzdłuż trasy konwoju, w Bostonie, Bagandze i Caraga. W każdej ciężarówce był kierowca, jego pomocnik, a na pace siedział jeden żołnierz. Samochodem osobowym jechał oficer, sierżant i kierowca, a półciężarówka wiozła, prócz kierowcy i pomocnika, także dwu do czterech żołnierzy. Informacje te potwierdził osobiście sam szef oddziału drugiego sztabu, kapitan James B. Weston. G-2 i jego zastępca, porucznik Percy L. Everly udali się w sześciogodzinną drogę wąską ścieżką przez dżunglę, która prowadziła z siedziby dowództwa ASZFIL do drogi Nr 7. Na miejscu obaj oficerowie ukryli się w krzakach i śledzili przez lornetkę przejazd konwoju, po czym dokonali rozpoznania terenu, szukając dogodnego miejsca do zorganizowania ewentualnej zasadzki. Dokonawszy tego, udali się w długą drogę powrotną, która ze względu na trudność trasy i okoliczność, że z powrotem prowadziła ona głównie pod górę, zajęła im dziewięć godzin. Własna obserwacja pozwoliła uzupełnić doniesienia miejscowej ludności. Samochodem osobowym okazał się Buick Limited z roku 1940, a półciężarówka Dodge z roku 1939, zarekwirowany na początku wojny przez Armię, a następ- nie zdobyty przez Japończyków. Mimo dwukrotnej zmiany właściciela, logo jej pierwotnego użytkownika, firmy Dole, nadal przeświecało przez farbę na drzwiach kabiny. Zebrane informacje przekazano dowódcy ASZFIL, który na naradzie ze swymi oficerami sztabowymi omawiał różne aspekty związane z operacją. Generał Fertig zasugerował, że Buick, podobnie jak półciężarówka, należał uprzednio również do firmy Dole, która przydzieliła taki właśnie pojazd dyrektorowi miejscowego oddziału firmy. - To zadziwiająca maszyna - powiedział generał. - Nie tylko nie ma sprzęgła i biegi same się w nim zmieniają, wystarczy tylko wcisnąć albo puścić gaz, ale jeszcze ma na tablicy taką małą dźwigienkę. Jak się chce skręcać, to się ją przerzuca w którąś stronę i zaczynają migać takie małe lampki na szczycie błotnika i z tyłu. Te lampki zastępują normalne strzałki i w nocy dobrze widać, że ktoś chce skręcać. Całkiem poważnie rozważam kupno czegoś takiego po wojnie. Potem odbyła się dyskusja nad celowością, lub nie, ataku na japoński konwój. Kapitan John B. Platten, szef oddziału czwartego (Zaopatrzenie, G-4) sztabu ASZFIL, który na to stanowisko awansował ze starszego sierżanta sztabowego 17. batalionu Zwiadowców Filipińskich, podkreślił, że choć ciężarówki zapewne wiozły worki z ryżem i być może inne dające się łatwo transportować rodzaje zaopatrzenia, to jednak benzyna i nafta, z tego, co mówił kapitan Weston, przewożona była w dwustulitrowych beczkach. Masa i rozmiary tych beczek znacznie utrudniały przenoszenie ich na jakąkolwiek odległość, a natura terenu pomiędzy miejscem zasadzki a miejscem postoju oddziałów ASZFIL wręcz to uniemożliwiała. Podkreślił także, że mimo nawet najlepszej dyscypliny ogniowej, jakikolwiek atak musi doprowadzić do drastycznej redukcji i tak bardzo szczupłego zapasu amunicji kalibru 7,62 i 11,43 mm. Zauważył także, że jest bardzo możliwe, że japońscy żołnierze, konwojujący transport, rozporządzali bardzo ograniczonym zapasem amu- nicji do swoich karabinów Arisaka, kalibru 6,5 mm, którego znaczna część zapewne zostanie w dodatku zużyta przy odpieraniu ataku. - Bardzo możliwe - zakończył swe wystąpienie - że zakończymy tę wyprawę z mniejszą ilością broni i amunicji, niż zaczynaliśmy i to nawet uwzględniając broń zabraną Japońcom. A zresztą, ten ich sześć i pół, to i tak gówniany nabój. - Innymi słowy, panie kapitanie, z pańskiej wypowiedzi należy wyciągnąć wniosek, że atak na konwój mija się z celem? - Nie, panie generale - szybko zaprzeczył Platten. - Mówiłem o tym tylko dlatego, żeby wziąć to pod uwagę przy planowaniu. - Co więc pan proponuje? - Chodzi mi o to, panie generale, żeby sformować grupę ludzi, których wyłącznym zadaniem w tej wyprawie będzie przeniesienie zdo- bycznego zaopatrzenia, nadającego się do transportu, takiego jak ryż, konserwy, cokolwiek jeszcze tak będzie, z powrotem tutaj, najszybciej jak to możliwe. - A co z zaopatrzeniem, które nie nadaje się do tak szybkiego trans- portu? Na przykład paliwami płynnymi? - Proponuję, żeby grupa wypadowa zabrała ze sobą jak najwięcej naczyń, butelek, manierek i tak dalej, napełniła je i przyniosła tutaj razem z resztą zaopatrzenia. To, czego nie da się zabrać za jednym razem, zakopiemy w dżungli i może wrócimy po to później, w miarę potrzeb. - Rozumiem. A co z zagadnieniem zapasów uzbrojenia? Jak sobie z tym poradzimy? - Proszę o zgodę na zabranie głosu. - Udzielam, poruczniku Everly. - Panowie, Arisaka to nie Springfield, co do tego zgodzimy się chyba wszyscy. Nie ulega jednak także wątpliwości, że jest bardziej niezawodna od Enfieldów, w których ciągle łamią się wyciągi, a przecież to ich mamy właśnie najwięcej. Poza tym Filipińczycy lepiej znoszą odrzut Arisaki niż karabinu kaliber 7,62 mm. Wiemy też, że przez jakiś czas nie możemy raczej liczyć na dostawę amunicji kalibru 7,62 mm. Wszyscy wiedzieli, do czego pije porucznik, więc nikt nie komentował. Chodziło mu o milczenie dowództwa Armii w Australii w odpowiedzi na ich apele o przysłanie zaopatrzenia bojowego, w pierwszej kolejności broni i amu- nicji. - Co więc pan proponuje, poruczniku? - zapytał generał, a w jego głosie dało się zauważyć nutę zniecierpliwienia, bądź nagany. - Myślę, że będziemy musieli pozabijać Japończyków, zanim będą mieli okazję zużyć większość swojej amunicji. Nawet jeśli będzie to oznaczać znaczne zużycie naszej własnej amunicji w amerykańskich kalibrach. - Jak pan proponuje tego dokonać? - Myślę, że najpierw należy zatrzymać konwój, zabijając kierowcę sa- mochodu osobowego na czele kolumny. Kiedy zatrzymają się ciężarówki, należy wystrzelać żołnierzy jadących na pakach. Po nich kolej przyjdzie na pozostałych kierowców i resztę. Każdy strzelec powinien mieć przyznany swój własny cel i nie wolno mu strzelać do nikogo innego, zanim ten cel nie zostanie trafiony. - Właśnie miałem zaproponować, żebyśmy zapytali o dobrych strzelców pośród naszych oddziałów - powiedział Fertig - ale myślę, że jeśli zadamy takie pytanie, zgłoszą się wszyscy, traktując to jako sprawę męskiej dumy. Każdy będzie przysięgał, że sierżant York* to przy nich ślepy niedojda. - Tak, ma pan rację, panie generale - poparł go Everly. - Najlepiej będzie ich sprawdzić. - Nie mamy tyle amunicji - zaprotestował Platten. - Starczy, żeby każdemu dać po dwa naboje. Cel wielkości głowy, na przykład ananas, na sto metrów. Jak któryś trafi w ananasa ze stu metrów, to tym bardziej Japończyka w pierś na dwadzieścia. - A kto... zlikwiduje... kierowcę prowadzącego samochodu? - zapytał generał. - Ja - odparł Everly. - Nigdy nie miałem problemu, żeby zarobić moje trzy dolce - powiedział kapitan Platten. - Zdejmę kierowcę półciężarówki. Wtedy nie będą mogli zawrócić i uciec. - Przepraszam - zmarszczył brwi generał - z czym nie miał pan prob- lemu, kapitanie? O jakich trzech dolarach pan mówił? - Te trzy dolary to dodatek strzelecki za odznakę Eksperta, panie generale - wyjaśnił kapitan Platten. - Zdaje się, że odbiegamy od zasadniczego tematu naszej narady - powiedział Fertig. - Czy ASZFIL powinna atakować konwój z Bislig do Caraga? - Myślę, panie generale, że nie mamy innego wy... - zaczął kapitan Hedges. - Przepraszam, kapitanie - przerwał mu Fertig. - O ile się nie mylę, jest taka tradycja, że kiedy dowódca pyta swoich oficerów o opinię, pierwsi odpowiadają młodsi, żeby nie musieli się sugerować opiniami przełożonych. * Sierżant Alvin Cullum York (1887-1964), wiejski chłopak ze środkowego Zachodu, z Tennessee, ponadprzeciętny strzelec, odznaczający się jednak intelektem nieco poniżej przeciętnej. Pod wpływem purytańskich kaznodziejów próbował się wyreklamować z poboru w roku 1917 z powodów światopoglądowych, jako że religia zabrania zabijania. Wielebny z komisji poborowej wraz z jej przewodniczącym (szeryfem) przedstawili mu jednak silniejsze argumenty, dowodząc, że udział w wojnie o to, żeby już nie było wojen, to krucjata, a poza tym za unikanie służby można trafić do więzienia federalnego, i przekonali Yorka, że w wojsku mu będzie dobrze. Mieli rację, bo AIvin, jako kapral 82. Dywizji Piechoty, przejął się hasłami krucjaty i przyśpieszał koniec rozlewu krwi jak mógł - to znaczy nie marnując ani jednego naboju, skoro już w słusznej sprawie musiał łamać przykazania Pańskie. Do legendy przeszedł jego wyczyn z 8 października 1918 raku, kiedy w pojedynkę tak się dał we znaki okopanemu na wzgórzu niemieckiemu batalionowi z karabinami maszynowymi (zabijając w ciągu jednego dnia kilkudziesięciu żołnierzy przeciwnika, w tym dowódcę batalionu, jego zastępcę, kilkunastu innych oficerów i podoficerów oraz każdego, kto wystawił nos z okopu), że poddało mu się 132 Niemców, w tym 5 oficerów. York dostał za to wiele odznaczeń, w tym Kongresowy Medal Honoru, a w 1941 roku nakręcono film o nim, w którym Yorka zagrał Cary Crant [przyp. tłum.]. - Przepraszam, panie generale - odparł szef sztabu ASZFIL - Porucznik Everly? - Tak, panie generale. Im szybciej, tym lepiej. - Kapitan Platten? - Tak jest, panie generale. Tak, jak mówi Everly. - Kapitan Buchanan? - Tak, panie generale. - Kapitan Weston? - Tak, panie generale. - Kapitan Hedges? - Tak, panie generale. Myślę, że nie mamy innego wyboru, sir. Potrze- bujemy ryżu i wszelkiego innego prowiantu. A także zarówno nafty, jak benzyny. No i japońskiej broni. Poza tym, Japończycy przekonają się o naszym istnieniu! - Tak jest! - powiedział Everly, a Westona zaskoczył entuzjastyczny ton tej wypowiedzi. No tak, pomyślał po chwili Weston, no to przynajmniej wiem, na czym stoję i gdzie jest moje miejsce w hierarchii. Przed Buchananem, ale za Hegdesem. Już za chwilę uzyskał dalsze tego potwierdzenie. - W takim razie, panowie - zabrał ponownie głos generał - zaatakujemy ten konwój przy pierwszej nadarzającej się okazji. Atak poprowadzi kapitan Weston. - Ja chciałem nim dowodzić - zaprotestował Hedges. - Za bardzo jesteś mi tutaj potrzebny, Hedges. - Z całym szacunkiem, panie generale - odezwał się kapitan Platten. - Weston, nie mam nic do pana osobiście, ale ja mam więcej doświadczenia w działaniach piechoty. - Platten, powiem to panu tylko raz - odparł Fertig. - Brałem to, wśród wielu innych okoliczności pod uwagę, podejmując tę decyzję. I nigdy więcej niech pan nie próbuje podważać moich rozkazów. Twarz Plattena stężała, ale po chwili spuścił wzrok i powiedział: - Tak jest, panie generale. Przepraszam, panie generale. Ostatecznie grupa bojowa dokonująca zasadzki składała się z jej dowódcy, kapitana Westona, zbrojnego w pistolet maszynowy Thompson wz. 1928A1, trzech oficerów (kapitan Platten, porucznicy Everly i Alvarez), uzbrojonych w karabiny Springfield wz. 1903 i dziewięciu podoficerów, w tym dwóch Amerykanów, którzy byli uzbrojeni w karabiny Enfield wz. 1917. Grupie bojowej towarzyszyła grupa transportowa, w sile dwudziestu pięciu tragarzy pod dowództwem porucznika Jose Lomero z 17. batalionu Zwiadowców Fili- pińskich. Porucznik Lomero uzbrojony był w Enfielda i rewolwer Smith & Wesson wz. 1917. Poza porucznikiem tylko jego dwaj podoficerowie mieli Enfieldy - tragarze byli bez broni albo uzbrojeni zostali w maczety. Tragarze nieśli jedyną łopatę, którą rozporządzała Armia Stanów Zjednoczonych na Filipinach i obwieszeni byli wszelkimi manierkami, bukłakami, butelkami i in- nymi zamykanymi naczyniami, jakie udało się zebrać w obozie. Były wśród nich także dwie drewniane beczułki. Grupa bojowa wyruszyła z miejsca postoju ASZF1L o brzasku w poniedzia- łek 19 października, wraz z grupą transportową, której członkowie przemieszali się z nimi. Po ośmiogodzinnym marszu przez górzysty teren, porośnięty dżunglą, założono biwak w odległości półtora kilometra od zamierzonego miejsca zasadzki. Po rozłożeniu obozu, na miejsce zasadzki wyruszył dowodzony przez kapitana Westona patrol, w którego skład wchodzili także porucznik Everly, czterech strzelców i trzech tragarzy. Nad obozem pod ich nieobecność komendę objął kapitan Platten, który doglądał budowy szałasów i rozsta- wienia posterunków. Sto metrów od drogi tragarze wykopali cztery wnęki, każda o wymiarach, pozwalających wtoczyć do nich dwustulitrową beczkę. Zamaskowali je, wynosząc wykopaną ziemię daleko od wnęk i nakrywając je gałęziami. Porucznik Everly zajął się tymczasem wyborem miejsca na zasadzkę w uprzednio wybranym rejonie, oraz wyborem pozycji po obu stronach drogi i określaniem pól ostrzału z nich dla poszczególnych strzelców. Patrol powrócił następnie do obozu, pozostawiając w pobliżu miejsca zasadzki dwóch nieuzbrojonych członków grupy transportowej, którzy w cy- wilnych ubraniach mieli dokonać dalszego rozpoznania i ostrzec resztę grupy wypadowej, gdyby w nocy odbywały się jakieś ruchy oddziałów japońskich. Ci dwaj nie mieli przy sobie broni, by w razie schwytania przez nieprzy- jaciela mogli uchodzić za zwykłych filipińskich wieśniaków. Brak broni miał też, na co zwrócił kapitanowi Westernowi porucznik Everly, zniechęcić obu zwiadowców do podejmowania akcji zbrojnych na własną rękę, co mogłoby niepotrzebnie ostrzec Japończyków. O świcie we wtorek 20 października obóz zwinięto, starannie usuwając wszelkie ślady jego istnienia. Wszyscy ludzie wyruszyli w kierunku szosy, na wyznaczone pozycje. O 6.45 nawiązano kontakt z pozostawionymi na noc dwoma zwiadow- cami. Nie stwierdzili oni żadnych ruchów nieprzyjaciela, za to złapali, zaszlachtowali i oprawili trzy niewielkie świnie, których tusze kapitan Wes- ton ocenił na nie więcej niż dwadzieścia kilogramów łącznie. Jeden ze zwiadowców został obarczony zadaniem odtransportowania ich do miejsca postoju sił głównych i złożenia meldunku sytuacyjnego generałowi Fertigowi. Grupa transportowa pozostała około dwieście metrów od szosy, podczas gdy grupa ogniowa zajęła swoje pozycje pod dowództwem porucznika Ever- ly’ego. Na jego też sugestię, kapitan Weston zajął pozycję blisko niego, po prawej stronie szosy, od strony brzegu morskiego. Kapitan Platten zajął stanowisko o może sto metrów dalej, a reszta została rozmieszczona po- między nimi po obu stronach drogi. Porucznik Everly pouczył wszystkich strzelców raz jeszcze, by ukryli się, czekając na jego wystrzał i pod żadnym pozorem nie otwierali wcześniej ognia. Kazał im także zapamiętać rozmiesz- czenie własnych stanowisk po drugiej stronie drogi, tak, by nie powodować strat w ludziach od własnego ognia. O 6.55 wszyscy byli już na pozycjach i zaczęło się oczekiwanie. Około 7.02 z oddali doszedł zgrzyt skrzyni zmiany biegów w ciężarówce. Słysząc go, kapitan Weston odciągnął zamek swojego Thompsona i spoj- rzał po raz ostatni na drogę, po czym zanurkował w krzaki i zniknął z pola widzenia pozostałych. Kilka metrów dalej był na swoim stanowisku porucz- nik Everly. Niemal całkowicie zasłonięty przez gruby pień drzewa i liście, Everly siedział po turecku, opierając łokieć lewej ręki, podpierający łoże karabinu na kolanie. Do perfekcyjnej „Postawy strzeleckiej siedząc" rodem z Parris Island brakowało tylko, żeby wepchnął kolbę w dołek strzelecki ramienia i przytulił policzek do kolby. Zrobił to chwilę później. Kiedy Weston usłyszał odgłos nadjeżdżających ciężarówek, zauważył, że wylot lufy podąża za jakimś ruchomym punktem. I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, Everly strzelił. U wylotu lufy wykwitła pomarańczowa kula ognia i Westona ogłuszył potężny huk wystrzału. Tuż po nim rozległy się kolejne wystrzały. Kapitan zerwał się na równe nogi i wyjrzał na drogę. Konwój prowadził czterodrzwiowy kabriolet Buicka, z opuszczonym da- chem i zapasowymi oponami we wnękach przednich błotników po bokach maski. Zaskoczyło go to, jak blisko tego samochodu się znalazł i że pojazd kierował się całym gazem prosto na niego. Zanim jednak zdążył zareagować, po ułamku sekundy, który jemu wydawał się trwać bez końca, przednie koła zjechały z drogi do rowu i samochód raptownie się zatrzymał. Weston przyjrzał się pasażerom Buicka. Kierowca leżał bezwładnie na kierownicy, a jego głowa wciskała przeciągle trąbiący klakson. Dwaj jadący z tyłu siedzenia zaczęli się zbierać z podłogi po gwałtownym hamowaniu. Jeden z nich wstawał i jednocześnie sięgał do kabury po pistolet. Rozległ się jeszcze jeden strzał z karabinu porucznika. Weston miał wrażenie, że usłyszał świst tego pocisku, kiedy przeleciał mu tuż koło głowy. Podrzucił Thompsona do ramienia, zgrał muszkę ze szczerbiną i sylwetką japończyka, po czym pociągnął za spust i zaraz go puścił. Poczuł trzy uderzenia kolby w ramię i twarz oficera w Buicku zapadła się do środka. Bezwładne ciało opadło na oparcie tylnej kanapy i zjechało po nim na podłogę. Drugi Japończyk zdążył tymczasem wyskoczyć i pobiegł w kierunku ciężarówek. Weston wycelował ponownie i już miał ściągnąć spust, kiedy tuż nad uchem, Everly po raz trzeci wypalił ze Springfielda i głowa biegnącego eksplodowała czerwonym gejzerem. Upadł na twarz i jeszcze przez chwilę wykonywał nieskoordynowane ruchy rękami i nogami, jakby miał zamiar odpłynąć. Weston obejrzał się i zobaczył, że Everly zmienił pozycję strzelecką. Tym razem stał, wyciągając właśnie łokieć z pętli pasa po strzale. Spojrzał na Westona i niecierpliwie machnął ręką, wskazując szosę. Pewnie chciał, żebym z powrotem zajął się drogą, pomyślał Weston. A może... O Boże! On chce, żebym się stąd zabierał na szosę! Przecież jak stąd wyjdę, to mnie zobaczą! Mogą strzelić i zabić... A, kurwa mać! Kapitan wybiegł spomiędzy drzew, trzymając jedną ręką Thompsona. Oparł się o błotnik Buicka i zrobił coś, co początkowo wydawało mu się bardzo sensownym posunięciem - złapał zabitego kierowcę za kołnierz i odciągnął z kierownicy. Klakson zamilkł. No, teraz nas już nie usłyszą... Jezu, co ja pieprzę!? Zajrzał na tylne siedzenie samochodu. Oficer leżał na podłodze, na plecach. Od nosa wzwyż jego głowa była zmasakrowaną krwawą masą. Jezu, trafiłem go prosto między oczy! A przecież celowałem w pierś... Obszedł Buicka i podbiegł do następnego pojazdu za nim. Biegnąc zauważył, że strzelanina traci na intensywności i w końcu cichnie. Słychać było rzężenie, a skądś z tyłu konwoju dobiegło czyjeś zawodzenie. Huknął strzał i zawodzenie umilkło. - Przerwać ogień! Przerwać ogień! - zawołał Everly. Weston obrócił się i zauważył, że on też biegnie do ciężarówek. Przebiegł obok niego i wspiął się na skrzynię samochodu. Nagle w ręku porucznika błysnęła maczeta, która gwałtownie cięła w coś u jego stóp. Boże, on dobija rannego! A ja się zachowuję jak baba, a nie oficer piechoty morskiej. Czegoś się spodziewał idioto? Dżentelmeńskiego pojedynku z pełnym przestrzeganiem konwencji genewskiej? Biegł wzdłuż konwoju, kierując się do zamykającej go półciężarówki. Miał szczerą nadzieję, że nie natknie się na żadnego rannego Japończyka i nie będzie go musiał dobić. Nie było takiej konieczności. Filipińczycy, za przykładem porucznika dobyli maczet i szybko uporali się z problemem rannych Japończyków. Weston zauważył Filipińczyka, który wspiął się na jeden ze słupów telefo- nicznych obok szosy, odciął druty maczetą i trzymając je w zębach zszedł na dół. Na ziemi próbował zerwać je z następnego słupa, ale nie udało się i tylko skaleczył się w rękę przy tej okazji. Skrzywił się i krzyknął gniewnie coś w języku, którego Weston nawet nie rozpoznał. Dwóch innych zaczęło się wspinać na kolejne słupy. Weston ruszył z powrotem na czoło konwoju. Filipińczycy zabierali zabitym Japończykom karabiny, buty, amunicję, bagnety, oporządzenie, zdzierali zegarki, obrączki, nawet okulary. Tragarze, pod nadzorem porucz- nika Lomero ładowali na grzbiety zaopatrzenie i zdobyczną broń. Zdobyczy było więcej, niż mogli zabrać, a przelewanie paliwa w zabrane w tym celu naczynia okazało się bardzo trudne. Nie było na to innego sposobu, niż przewrócić beczkę na bok i po odkręceniu korka próbować przelewać zawartość. Na ziemię wylewało się dużo więcej paliwa niż do naczyń1, w dodatku okazało się, że obie drewniane beczułki przeciekają. Weston wrócił do Buicka, sięgnął do wnętrza i namacał po chwili pod siedzeniem pistolet, który oficer zdążył wyjąć, zanim zginął. Wyglądał trochę jak niemieckie Parabellum, ale zamek otwierał się do tyłu, a nie do góry. O Boże, cały jest umazany we krwi! Upuścił go w odruchu obrzydzenia, ale po chwili zmusił się do tego, żeby go ponownie podnieść. Odpiął oficerowi pas, także śliski od krwi. W kieszonce kabury tkwił zapasowy magazynek. Miał ochotę wyrzucić pas i kaburę, ale uznał, że ma obowiązek go zabrać. Spróbował go zapiąć na biodrach, ale mimo tego, że od wybuchu wojny stracił jedną trzecią wagi, pas okazał się za krótki. Zapiął go więc i zarzucił na kark. Wtedy zauważył, że silnik samochodu wciąż pracuje. Pochylił się raz jeszcze do wnętrza i wyjął kluczyk ze stacyjki. Podszedł do niego Everly. - Kiedy tylko będzie pan gotów, panie kapitanie. - Do czego gotów? - Żeby podpalić samochody i wracać do obozu - wyjaśnił Everly i głową wskazał za siebie. Dwaj Filipińczycy bez trudu podnosili właśnie prawie pustą beczkę po benzynie, najwyraźniej czekając na polecenie wylania resztek jej zawartości do wnętrza Buicka. - Obszukał go pan? - Zabrałem broń. - Zauważyłem - odparł Everly i powiedział coś po hiszpańsku. Filipiń- czycy odstawili beczkę, podnieśli ciało japończyka i wrzucili je do samo- chodu. Oficer wylądował twarzą w dół za siedzeniami. Everly zaczął uważnie przetrząsać jego kieszenie. Wyciągnął z nich portfel, jakieś dokumenty i scyzoryk, które rzucił jednemu z Filipińczyków. Potem zdjął z ręki zabi- tego zegarek. - Elgin - rzucił przez ramię, widząc minę Westona i rzucił go drugiemu z partyzantów. - Jak pan myśli, panie kapitanie, pojechał po niego do Chicago, czy zabrał któremuś z naszych? Poczekał, aż jaśniejący ze szczęścia chłopak zapnie pasek na swoim nadgarstku i machnął ręką, żeby zajęli się na powrót beczką. Strugi benzyny z głośnym chlupotem trysnęły z przewróconej beczki na czerwoną skórzaną tapicerkę. Weston wyciągnął z kieszeni zapalniczkę Zippo... - Czekajcie! - krzyknął. - Jezu, ależ ze mnie idiota! - Co się stało? Everly krzyknął coś po hiszpańsku i powtórzył po angielsku na użytek kapitana: - Kazałem im podejść z tyłu z tymi manierkami. Przecież te pojazdy mają prawie pełne zbiorniki paliwa. Nie trzeba się męczyć z cholernymi beczkami, starczy tylko przeciąć przewód paliwowy i benzyna sama ścieknie! - Dlaczego mi to nie wpadło wcześniej do głowy? - retorycznie zapytał Weston. - A dlaczego ja na to nie wpadłem? Innymi słowy, pomyślał Weston, „jesteś tylko cholernym oficerkiem, po którym nikt nie oczekuje zdrowego rozsądku i z którym zły los mnie złączył wbrew mej woli, ale dlaczego ja, zawodowy marine, na to nie wpadłem", tak? Napełnienie pozostałych butelek zajęło dziesięć minut, które Westonowi zdawały się wiekami. W końcu Everly wyprostował się. - Dobra. Podpalać! Przyklęknął na szybko powiększającą się plamą kałużą paliwa, ściekającą spod maski Buicka. - Panie kapitanie, lepiej, żeby pan się odsunął. - Dobrze - odparł Weston i odszedł kilka kroków na bok. Everly zapalił zapalniczkę i przytknął płomień do kałuży, po czym poderwał się i łapiąc kapitana za ramię, bezceremonialnie zaciągnął go do dżungli. Z tyłu dobiegł szum rozpalającego się ognia i za chwilę cały tył Buicka stał w płomieniach. - Czasem dochodzi do eksplozji - wyjaśnił Everly, puszczając ramię Westona. - Zapewne - odparł kapitan, masując je. - To był piękny strzał, panie kapitanie - zmienił temat Everly. - Prosto między oczy. Następnym razem proszę jednak celować w pierś. No nie, nie dam sukinsynowi tej satysfakcji, pomyślał Weston. - Wiedziałem, że z tej odległości trafię go w głowę bez trudu. - Tak, i trafił pan - powiedział Everly z odcieniem niechętnego podziwu w głosie. - Ale czasami naprawdę lepiej nie ryzykować, panie kapitanie. - Everly, wynośmy się stąd do cholery. - Tak jest, panie kapitanie. Zagłębili się w dżunglę. Uszli może pięćdziesiąt kroków, kiedy okazało się, że ostatnie słowo należało jednak do Everly'ego: Z tyłu doszła ich potężna eksplozja, gdy wybuchł zbiornik paliwa jednej z ciężarówek. VII Gabinet dowódcy Kempeitai, 1 Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Mindanao, Filipiny 20 października 1942 roku, 14.25 W gabinecie pułkownika Tange zebrało się pięciu spośród siedmiu oficerów Kempeitai, przydzielonych na Mindanao. Tematem narady była poranna masakra na szosie Bislig-Caraga. Przewodniczył pułkownik Tange, uczestni- czyli jego zastępca, major Matsudaira, kapitanowie Matsuoka i Sadanobu oraz porucznik Izumo. Pozostali dwaj, porucznicy Okuni i Iemitsu, dokonywali oględzin miejsca bandyckiego napadu na czele dziesięcioosobowej ekipy śledczej. Porucznika Hideyori wezwano także, na wypadek, gdyby potrzebowano jego konsultacji w zakresie łączności. Jako że nie był członkiem Kempeitai, czekał za drzwiami gabinetu, siedząc na drewnianej ławce w dawnej po- czekalni gubernatora prowincji. Nie trzeba było mówić, że akt tak okropny wymagał zajęcia się nim natychmiast i z pełną surowością. Pytaniem było jednak jak tego dokonać i do jakiego stopnia surowości się posunąć. Według majora Matsudairy wnioski nasuwały się same. Zamordowano ja- pońskiego oficera sztabowego, majora Harę oraz dziewiętnastu japońskich żołnierzy i podoficerów. Należy więc powiesić pięciu wieśniaków z pobliskiej wioski za majora i trzydziestu ośmiu za śmierć pozostałych. Aresztowań należy dokonać jeszcze dziś, w nocy przeprowadzić przesłuchania, a o świcie spędzić mieszkańców wioski i na ich oczach dokonać egzekucji. Kapitan Matsuoka nie zgodził się z majorem, i co ubodło majora jeszcze bardziej, nie troszczył się nawet o zachowanie należnej formy. Ani fakt sprzeciwu, ani wykazany przy tym brak taktu, wcale nie zaskoczyły puł- kownika Tange. - Życzeniem Jego Cesarskiej Wysokości jest - wytknął Matsuoka - że- byśmy pozyskali poparcie miejscowej ludności, wraz z którą budować będziemy Wielką Wschodnioazjatycką Strefę Współdobrobytu. Wieszanie ponad czterdziestu przypadkowych zakładników nijak się ma do tego. - Zamordowano dwudziestu żołnierzy Jego Wysokości! - gniewnie odparł major. - W tym oficera, mojego serdecznego przyjaciela! To nie może ujść bezkarnie! Sam fakt zaistnienia takiego ataku stanowi wyzwanie dla naszego panowania tutaj i nie może być tolerowany! - Gdybyśmy złapali ludzi, którzy rzeczywiście mieli z tym jakikolwiek związek, sam założyłbym im stryczki na szyję i wykopał stołki, panie majorze. Tu, na tym placu i na oczach wszystkich mieszkańców Cagayan. Ale nie mamy żadnego z tych ludzi... - Wiemy jednak, kim oni są - przerwał major Matsudaira. - To tak zwana Armia Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - Nie, panie majorze - odparł kapitan Matsuoka. - Nie wiemy tego na pewno. To tylko jedna z możliwości. - Jakie pan widzi inne? - Zwyczajny akt bandytyzmu. To na Mindanao długa tradycja. - Bandyci? Ciekawe... Na miejscu zbrodni znaleziono łuski do karabinów i pistoletów maszynowych używanych przez wojska amerykańskie! - Co niczego jeszcze samo w sobie nie dowodzi. Na długo zanim wyzwo- liliśmy te wyspy, bandyci, wielu z nich z plemienia Moro, atakowali oddziały armii amerykańskiej i filipińskiej, by zdobyć broń z jej magazynów. Nie o to jednak mi chodzi. Chcę wyrazić swoje przekonanie, że powieszenie czterdziestu paru przypadkowych zakładników pod zarzutem współpracy z Armią Stanów Zjednoczonych na Filipinach może nam bardziej zaszkodzić, niż pomóc. Po pierwsze, uniemożliwi pozyskanie miejscowej ludności dla naszych długofalo- wych planów. A po drugie, i to według mnie o wiele poważniejsze, stworzy wrażenie, iż działalność tej rzekomej armii na naszym terenie stanowi dla nas takie zagrożenie, że uciekamy się do stosowania równie drastycznych środków. Chyba nie chcemy, by powstało takie wrażenie, prawda? - A skąd pewność, że ta, jak się pan wyraził, „rzekoma armia", nie stanowi dla nas zagrożenia? - Panie majorze, po pierwsze, przechwytujemy i odczytujemy ich łączność radiową z Amerykanami w Australii. Ciągle proszą o zaopatrzenie, podkreślając zwłaszcza brak tak podstawowych rzeczy jak radiostacje i szyfry do bezpiecz- nej łączności. Australia wciąż odpowiada, że rozważają te prośby. - To rzeczywiście ciekawe, majorze - włączył się pułkownik Tange. - Jeżeli ten Fertig, zwłaszcza jeżeli naprawdę był generałem, został tu wysłany dla organizowania partyzantki, bądź pozostał za linią frontu, unikając niewoli, to logicznym wydawałoby się, by zabrał ze sobą radiostację i szyfry. - Do tego właśnie zmierzałem, panie pułkowniku - ukłonił się kapitan Matsuoka. - Skoro tak, kapitanie - podjął z sarkastycznym uśmiechem Matsu- daira - to może by nas pan oświecił, co miał pan zamiar zaproponować pułkownikowi w celu rozwiązania tej sprawy? - Jestem pewien, że pułkownik już powziął co do tego decyzję - scedował na przełożonego pytanie Matsuoka. - Mimo to proszę nam powiedzieć, co pan wymyślił, Matsuoka. - Panie pułkowniku, proponowałbym aresztować wszystkich mężczyzn w wieku produkcyjnym zdolnych do noszenia broni w promieniu sześciu, ośmiu kilometrów od miejsca napadu... - Napadu i morderstwa - wtrącił major. - Napadu i morderstwa - zgodził się Matsuoka. - Aresztowanych poddać intensywnemu przesłuchaniu. Intensywnemu i umiejętnemu, przez co rozu- miem takie traktowanie, które nie pozostawi śladów na ciele zatrzymanych po ich zwolnieniu. - Zwolnieniu?! Innymi słowy, kapitanie, pan z góry zakłada, że pańskie „intensywne i umiejętne" śledztwo nic nie wykaże? - Bardzo bym się zdziwił, panie majorze, gdyby okazało się inaczej. Powinniśmy jednak spróbować Być może uzyskamy pożyteczne informacje, które nie posuną naprzód tej sprawy, ale przydadzą się na później. A potem ich wypuścimy. Przez aresztowanie i potem wypuszczenie bez większego uszczerbku na zdrowiu osiągniemy kilka celów. Po pierwsze, wykażemy swoją władzę nad nimi, poprzez sam fakt dokonania aresztowań. Po drugie, areszto- wani przekonają się, to nie ulega wątpliwości, jak przykre może być intensywne i umiejętne przesłuchanie, przeprowadzone przez kompetentną ekipę śledczą Kempeitai. Na koniec wreszcie, poprzez wypuszczenie ich dowiedziemy, że jesteśmy surowi, ale sprawiedliwi. No i podzielą się uzyskaną wiedzą z innymi, którzy nie mieli okazji sami zaznać tej lekcji. - Bardzo interesujące - odparł pułkownik. - Rozważę te propozycję w wolnej chwili. Wszyscy w pokoju zrozumieli, że decyzja pułkownika Tange będzie zgodna z propozycją kapitana Matsuoki. Albo rzeczywiście sam na to samo wpadł wcześniej, albo uznał tę propozycję za najlepszą ze złożonych. Gdyby to jednak powiedział wprost, tu na naradzie, oznaczałoby to dla majora Matsudairy utratę twarzy. - Powiedział pan, Matsuoka, że porucznik Hideyori czeka za drzwiami? - zmienił temat Tange. - Czyżby miał coś do zameldowania? - Nie, panie pułkowniku. Odbyłem z nim rozmowę przed naszą naradą. Mogę w krótkich słowach opowiedzieć o jego niepowodzeniu. Wezwałem go tu tylko na wypadek, gdyby pan pułkownik, albo pan major, zechcieli z nim porozmawiać osobiście. - W takim razie, proszę samemu o tym opowiedzieć - postanowił Tange. - Fertig i Australia coraz rzadziej wymieniają między sobą sygnały. Nawiązywałem już wcześniej do tego faktu. Fertig prosi o zaopatrzenie, odpowiedź brzmi, że rozważają i wyznaczają kolejny seans łączności. Odstępy pomiędzy nimi rosną z transmisji na transmisję. Dla nas to dobra wiadomość, ale porucznikowi Hideyori znacznie komplikuje poszu- kiwania, zwłaszcza, że Fertig zmienia miejsca nadawania pomiędzy se- ansami łączności i nigdy nie nadaje dwa razy z tego samego miejsca. Nowe miejsca nadawania zlokalizowane są w rejonie mierzącym czter- dzieści pięć kilometrów ze wschodu na zachód i sto kilometrów z pół- nocy na południe. Miejsce nadawania zawsze oddalone jest od drogi przejezdnej dla naszych pojazdów. Takich dróg jest w tamtym rejonie bardzo niewiele. - Mówiąc krótko, odnalezienie nadajnika jest sprawą równie odległą, co na początku? - podsumował pułkownik. - Z żalem stwierdzam, że na to wygląda, panie pułkowniku - potwierdził Matsuoka. - Czy mam po niego posłać? - Czy w pańskiej opinii, kapitanie, porucznik Hideyori dokłada wszelkich starań w tej sprawie? - Tak jest, panie pułkowniku. - W takim razie uważam, że nie ma sensu marnować czasu na rozmowy z nim. - Tak jest, panie pułkowniku. - W takim razie, panowie, to już wszystko, dziękuję - zakończył naradę pułkownik. - Majorze Matsudaira, proszę zostać. Bernardsville, New Jersey 2 25 października 1942 roku, 16.15 Panna Ernestine Sage wyszła nago z łazienki, wycierając po drodze włosy ręcznikiem. Postanowiła, że wykąpie się teraz, kiedy tata i Ken poszli zapo- lować przed kolacją, a nie tuż przed pójściem do łóżka. Zaraz po kolacji oświadczy, że jest skonana, a jutro będzie dla wszyst- kich bardzo pracowity dzień, więc może by tak wszyscy się już położyli spać? A pół godziny później wymknie się najciszej, jak potrafi ze swego pokoju, pod drzwiami sypialni rodziców do sypialni gościnnej. Ken jak zwykle nie będzie się po niej czegoś takiego spodziewał, więc zrobi mu przyjemną, choć może nieco kłopotliwą niespodziankę. I nie wróci już do siebie, choćby nie wiem jak głośno protestował. Gdyby rodzice ją nakryli, no cóż, to mogło być trochę krępujące, ale nie zamierzała stracić ani jednej szansy na spędzenie nocy w ramionach swego mężczyzny, niech się pali i wali. Zresztą, sami tego chcieli, ona się tu wcale nie prosiła. Tatko pojawił się z rana w ich mieszkaniu na Manhattanie i nieomal siłą zaciągnął do rodzinnej rezydencji na weekend. Wyjrzała za okno w gęstniejącą szarówkę, by sprawdzić ile jej jeszcze czasu zostało na dokończenie toalety. Zauważyła ich jakieś pięćset metrów od domu, na ściernisku po kukurydzy, zmierzających do domu. Spodziewała się mieć jeszcze przynajmniej pół godziny, mieli nie wracać przed zmro- kiem. O Boże, mam nadzieję, że tatko się z nim nie pokłócił! - Cholera! - mruknęła i żwawiej zaczęła trzeć ręcznikiem włosy. Potem ubrała się najszybciej, jak potrafiła, w brązową tweedową spódnicę i jasno- zielony golf, wsunęła bose stopy w kapcie, szybko pomalowała usta szminką i zbiegła na dół. Znalazła ich w pokoju myśliwskim. Ken zaglądał w lufy dubeltówki, której baskilę ojciec przecierał szczoteczką do zębów. - Wcześnie coś wróciliście - powiedziała ostrożnie. - Dużo wcześniej, niż się ktokolwiek spodziewał. - Szybko nam poszło - odparł pan Ernest Sage. Patrzył, jak podeszła i pocałowała Kena. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zawsze czuł się wtedy zmieszany. - Opowiedz mi o tym - poprosiła. - Weszliśmy na pierwsze pole, może na pięćdziesiąt metrów i nagle fruu, spod nóg wyskoczyły dwa bażanty. Nawet nie zdołałem złapać za strzelbę, kiedy Ken je oba trafił. - A czego się spodziewałeś, tatku? Przecież to marine! - To doskonały strzelec, kotku. Wiem, co mówię. Ernest Sage nie był prezesem American Personal Pharmaceuticals tylko dlatego, że miał najwięcej akcji firmy, założonej przez jego dziadka, doktora Ezekiela Handleya. W swojej opinii był jedynie dość kompetentnym, przyz- woicie wykształconym człowiekiem, który w jakiś sposób nabył umiejętność skłaniania ludzi, by robili to, co on chciał i jeszcze żeby im się to podobało. Czy też raczej na odwrót, by nie robili tego, czego sobie nie życzył i wierzyli, że to jedynie słuszne, rozsądne i logiczne wyjście. Czasem żartował, że na tym świecie są tylko dwie osoby, którymi nie umiał pokierować - jego żona i jego jedyna córka. To był tylko żart, bo tak naprawdę działania żony potrafił jakoś przewidzieć i w razie czego pokie- rować nimi. Natomiast z córką było zupełnie inaczej. Ernie robiła to, co chciała i nie robiła tego, czego nie chciała, pozostając całkowicie głucha na ich z żoną życzenia, związane z nią plany i próby manipulacji jej życiem. Porucznik Kenneth R. McCoy, siedzący obok niego na fotelu, był tego najlepszym przykładem. Ernest Sage był pewien, że gdyby układał kiedyś listę niepożądanych kandydatów do ręki jego córki, to jej czołowe miejsce zajmowałby porucznik piechoty morskiej z bardzo nieciekawej rodziny, bez grosza przy duszy, z gimnazjum ukończonym już w wojsku, którego jedynym majątkiem była szaleńcza odwaga, a w perspektywie mający najpewniej śmierć lub kalectwo na polu walki - czyli ktoś taki jak porucznik McCoy. Bardzo poruszyło go, choć nie zaskoczyło ani trochę, że jego ukochana córeczka po pół godziny uznała kogoś takiego za człowieka, którego kocha, poza którym świata nie widzi i za którego chce wyjść. Co gorsza, on sam polubił Kena i darzył go szczerym podziwem. Nie mógł się nawet pocieszać myślą, że McCoy leci na pieniądze jego córki, więc jeżeli ją wydziedziczy, zniknie jak senna mara. Wiedział, że Ernie wyjdzie za niego, kiedy tylko go do tego zmusi, za jego wiedzą i zgodą, lub bez, czy nawet wbrew niej. Ken bronił się przed zamążpójściem ze wszystkich sił. Mówił, że pozostawienie po sobie młodej wdowy albo zmuszanie młodej kobiety do dożywotniej opieki nad kaleką, byłoby świństwem. Znając Ernie, która była zdolna do wszystkiego, byle osiągnąć swój cel, pan Sage zaczął się powoli godzić z myślą o tym, że Ernie może nawet spróbować zajść w ciążę, żeby go zaciągnąć do ołtarza, a gdyby i to zawiodło, przynaj- mniej mieć jego dziecko. Próbował wysondować, czy nie wpadła czasem na tak szalony pomysł i ewentualnie wyperswadować jej go, ale bez skutku. Ernie orzekła, że nawet jeśli będzie miała dziecko, to jego utrzymanie nie obciąży Skarbu Państwa, bo ze swego funduszu powierniczego dostawała cztery razy tyle pieniędzy, co z całkiem przyzwoitej pensji starszego copywritera w agencji reklamowej J. Walther Thompson. Mimo to, do niczego takiego nie doszło. Spali ze sobą, ilekroć mieli okazję - może nie dziś wieczorem, bo Ken by się na to nie zgodził - potem przez trzy miesiące mieszkali ze sobą na jachcie w San Diego, kiedy Ken szkolił się tam do tego słynnego wypadu na Makin, więc zagrożenie było realne, a jednak do niczego nie doszło. 1 wtedy odkrył coś, co sprawiło, że oprócz sympatii i podziwu dla Kena, zaczął odczuwać także zazdrość. Nic się nie stało, bo Ernie obawiała się, po raz pierwszy w życiu, reakcji swego chłopaka, czy też szanowała go tak bardzo, że nawet nie próbowała zrobić nic wbrew jego woli. Ten chłopak był więc w stanie dokonać w ciągu pół roku tego, czego jej ojcu nie udało się przez całe życie - był w stanie ją kontrolować. McCoy wszedł w ich życie, jak na ironię, za sprawą młodego człowieka, w którym państwo Sage upatrywali jej męża. Pozostawiając na boku ryzy- kowne zajęcie, którego imał się w czasie tej wojny - a był pilotem myśli- wskim piechoty morskiej, których średnią długość życia na froncie określano na dwa tygodnie - uważaliby go zapewne za pierwszą osobę na liście pożądanych kandydatów do ręki Ernie. Pochodził ze znakomitej rodziny. Jego matka, jedyna córka magnata branży hotelarskiej, w czasie studiów w koledżu Sarah Lawrence mieszkała w pokoju z przyszłą panią Sage. Ojciec, stary kumpel pana Sage, któremu Ernest nie mógł do tej pory wybaczyć załatwienia jej córce i Kenowi jachtu, na którym mieszkali w San Diego, był potentatem branży armatorskiej, a obecnie paradował w mundu- rze generała piechoty morskiej. Ken McCoy i Pick Pickering poznali się w podchorążówce piechoty morskiej w Quantico w stanie Wirginia. Po jej ukończeniu Pick wyciągnął McCoya do Nowego Jorku i urządził wielkie przyjęcie w apartamencie na ostatnim piętrze hotelu „Foster Park". Skłonność do urządzania hałaśliwych przyjęć była chyba jedyną rysą na kryształowym wizerunku tego czołowego kandydata na zięcia. Ernie nie miała ochoty tam iść, w ogóle traktowała Picka bardziej jak kłopotliwego młodszego braciszka, niż kandydata na męża. Wtedy on, stary idiota, zadzwonił do niej i usilnie zaczął namawiać córkę, żeby go odwiedziła, pogratulowała złotej belki i życzyła szczęścia w szkole lotniczej. No i poszła, a tam poznała Kena McCoya, który siedział na uboczu hałaśliwego, radosnego tłumu, majtając nogami na brzegu balkonu, osiem pięter na 59. Ulicą. Kwadrans później wyszli poszukać chińskiej restauracji - do Chinatown. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie powiedziała mu o Kenie, było to, że mówi po chińsku jak rodowity Chińczyk. - No, chyba już czyste - powiedział McCoy, podając lufy panu Sage. - Przydałoby im się trochę płynu do czyszczenia Hoppe's Nr 9. Przywiozę Panu trochę. - Kiedy mi to sprzedawali u Griffina i Howe'a, mówili, że to najlepszy środek, jaki istnieje. - Po co ja to powiedziałem? Szukam zaczepki, czy co? Nie mogłem po prostu powiedzieć: „Dzięki”? - Najlepiej czyści lufy rtęć. Po niej idzie Hoppe's Nr 9. Rtęć? O co mu do cholery chodzi z tą rtęcią? - Trzeba zatkać jeden koniec lufy, nalać do niej rtęci i zostawić na parę godzin. Jak się wyleje, lufa jest wyczyszczona do gołego metalu. Rtęć chyba rozpuszcza osady ołowiu, miedzi, sadzę ze spłonek i osad prochowy, wszelkie świństwa zanieczyszczające lufę. Niestety, podejrzewam, że on wie, o czym mówi. Nie będę się z nim o to kłócił. Pewnie rtęć reaguje jakoś z tymi zanieczyszczeniami. - Czyli ten człowiek od Griffina i Howe'a nie wie, o czym mówi? - Nie, jeśli uważa, że to najlepszy środek do czyszczenia luf. - Tatku - odezwała się Ernie, wyczuwając wzrost napięcia. - Nie kłóć się z Kenem. On się zna na broni. - Wcale się z nim nie kłóciłem, kotku. Po prostu chciałem się upewnić, że dobrze usłyszałem, co mówi. - Na twarz pojawił mu się nieco sztuczny, maskujący prawdziwe odczucia uśmiech. - Starą tradycją myśliwską jest toast na zakończenie polowania. Co ty na to, Ken? - Tradycji trzeba przestrzegać, proszę pana. Ernest Sage złożył z powrotem dwunastkę Parkera i odstawił ją na swoje miejsce wśród około dwudziestu innych w oszklonej szafce. Odwrócił się i uśmiechnął do córki. To dobre, pomyślał. Ja siedzę wśród tej broni całe życie, ale to twój Ken zna się na broni, tak? - Pójdziemy do biblioteki, kotku? Czy do kuchni, popatrzyć, jak mama obdziera z piór naszą zdobycz? - Chodźmy lepiej do biblioteki - odparła Ernie. - Wiesz, że mama nie znosi sprawiania ptaków. Zawsze się modli, żebyś nic nie trafił. - Jeszcze nigdy nie jadłem bażanta - przyznał się Ken. - Doprawdy? - zapytał pan Sage, otwierając drzwi wielkiego piętrowego pokoju bibliotecznego. Podszedł do jednego z regałów i pociągnął za półkę. To, co wyglądało jak szafa z rzędami książek, odchyliło się na bok na zawiasach, odsłaniając barek, zaopatrzony nawet w lodówkę. Pan Sage wyjął dwie szklanki i zaczął do nich nakładać lód. - Tak, tato, dziękuję. Oczywiście, że napiję się z wami i przyjemnością. Dla mnie poproszę to samo, co dla was. - Przepraszam, kotku. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że jesteś już dorosłą kobietą. - Dla niej więcej wody - odezwał się Ken. - Po mocniejszym drinku zaczyna tańczyć po stołach. Sage odwrócił się, zaskoczony, akurat na czas, żeby zobaczyć, jak pokazała Kenowi język. - Nie wierz mu, tatku. Pan Sage pokręcił głową i wrócił do nalewania. Po chwili rozdał każdemu po szklaneczce. - Za co wypijemy? Za poległe bażanty? - A może raczej za Picka? Szkoda mi go. - A dlaczego go żałujesz? - Będą go pokazywać w klatce na całym Zachodnim Wybrzeżu. - Nie rozumiem... - Rusza tura promocyjna obligacji pożyczki wojennej. Reklamują ją bohaterowie powietrznych zmagań nad Guadalcanal. Przesadnie skromny to on nigdy nie był, ale podejrzewam, że to go wyleczy raz na zawsze i bohaterstwa. - To Pick jest bohaterem? - 1 ma to na piśmie. Sam sekretarz Marynarki dekorował go Lotniczym Krzyżem Zasługi w zeszłym tygodniu. - Nic o tym nie słyszałem. - To za to, co zrobiliście razem? - zapytała zaczepnie Ernie. - Za to, że jest asem. Więcej niż asem, o mało co nie podwójnym asem. Ma na koncie osiem zestrzeleń. - O co jej chodziło z tym, co „zrobiliście razem", Ken? Spotkaliście się na Pacyfiku? - Tak jest. Spotkałem się z nim tam. - Jeśli on za to dostał medal, to dlaczego ty nie? - zapytała znowu Ernie. - Bo nie zrobiłem niczego, żeby na niego zasłużyć. - Też coś! - A właściwie, to czym ty się zajmujesz w piechocie morskiej, Ken? - zainteresował się pan Sage. Wiedział, że Ken pracował dla starego Pickeringa. Nie miał pojęcia, co tamten robił w piechocie morskiej - poza tym, że był generałem. Sam generał odparł na to pytanie, że prostuje łyżki do menażek i jasne było, że się niczego od niego nie dowie. Może teraz mu się poszczęści? - W tej chwili pilnuję, żeby Marynarka nam nie podkradała rekrutów, którzy mówią po chińsku albo japońsku. A w każdym razie, żeby nie wszystkich i żeby dla nas też paru zostało. Cały tydzień przesiedziałem w Centrum Rekrutacji Sił Zbrojnych w Nowym Jorku. - A zwykle? - Cokolwiek rozkaże generał Pickering. - Czyli pomagasz mu prostować łyżki do menażek? - Tak jest, proszę pana. To trafne stwierdzenie. - Tracisz czas, tatku. Ja z nim żyję i mnie też nic nie powiedział. Auu! Musiałaś powiedzieć, że z nim żyjesz, co? - Nie chciałbym ci się narzucać, Ken... - powiedział po chwili, z trudem utrzymując serdeczny uśmiech. - Ale czy pytanie o to, jak długo zabawisz tu tym razem, będzie zbyt daleko idące? - Nie, oczywiście, że nie. Tym razem zostanę na długo. Cztery, może nawet sześć miesięcy. No tak, dla młodego żołnierza pół roku to pewnie szmat czasu, pomyślał Pan Sage. - A potem? - Nie wiem. Nikt mi nie powiedział. - A gdyby nawet, to i tak by nam nie powiedział - dodała Ernie. - Nienawidzę tej pieprzonej wojny! - Nie jesteś jeszcze zbyt dorosła, młoda damo, na to, by ci zwrócić uwagę, że powinnaś uważać na słowa. - A co byś wolał? Mam to nazywać „szlachetnym wysiłkiem, by ratować świat dla demokracji"? - Hmm, to brzmi całkiem ładnie - wtrącił Ken. - A idźcie obaj do diabła! McCoy wiedział, gdzie go wyślą za cztery do sześciu miesięcy. Powiedziano mu to tydzień wcześniej, jednocześnie zwracając uwagę na fakt, iż jest to wiadomość ściśle tajna. Rozmach i długofalowe planowanie na najwyższych szczeblach, których to zadanie było dowodem, naprawdę zrobiły na nim wrażenie. Połączony Komitet Szefów Sztabów miał zamiar prowadzić ofensywę bombową przeciw macierzystym wyspom japońskim. Wszystkie wyspy, z któ- rych te naloty na Tokio i inne miasta miałyby być prowadzone, znajdowały się obecnie w rękach Japończyków, ale generałowie byli tak pewni ich zdobycia, że postanowili zająć się już szczegółami przygotowań do przyszłej kampanii powietrznej. Nie byłaby ona możliwa bez rozpoznania pogody w rejonie celu, a zwłaszcza ruchów mas powietrza w wyższych warstwach atmosfery. Najle- piej, żeby miejsce, w którym będzie się zbierać takie wiadomości było jak najbliżej Japonii. Ponieważ ich zbieranie na samych Wyspach Japońskich nie wchodziło w grę, jako najlepsze miejsce, z powodów, których McCoyowi nikt nie wyjaśnił, wybrano pustynię Gobi w Mongolii. Póki nie miał czasu się nad tym zastanowić, obecność sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, z którymi miał się tam skontaktować, na pustyni Gobi - a więc w najbardziej oddalonym od frontu miejscu, jakie można sobie wyobrazić - bardzo go dziwiła. A jednak byli tam, niewielkie grupki żołnierzy z 15. pułku piechoty Armii i marynarzy z Patrolu Rzecznego Jangcy, ale w większości marines z Pekinu, którzy postanowili nie iść do niewoli i z powodów nie do końca jasnych, ale na pewno związanych z uniknięciem pościgu, trafili aż na Gobi. Łącznie miało ich być 67, wliczając emerytowanych żołnierzy Armii, którzy osiedli w Chinach po zakończeniu służby i teraz przyłączyli się do nich. Nawiązali łączność radiową za pośrednictwem amerykańskich wojsk wspierających Czang Kaj-Szeka w Chinach, a teraz utrzymywali ją bezpoś- rednio z radiostacjami Armii i Marynarki na Hawajach, w Australii, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Rozkazano im utrzymywać łączność i uniknąć pojmania, ale na razie nikt ich nie powiadamiał, jakie plany były z nimi wiązane na przyszłość. Postanowiono wybrać i przeszkolić w skokach spadochronowych oraz innych technikach niezbędnych do przeżycia w takich warunkach specjali- stów różnego rodzaju, w tym radiooperatorów, szyfrantów i meteorologów. Po zrzuceniu tej grupy okaże się, czy będą w stanie zbierać i przekazywać do Ameryki potrzebne dane i czy na ich podstawie da się precyzyjnie przewidywać pogodę nad celem. Ponieważ większość pustynnej grupy stanowili żołnierze piechoty mor- skiej, a piechota morska podlegała Marynarce, przeprowadzenie tego zadania powierzono właśnie jej. Specjaliści - radiowcy, szyfranci i meteorolodzy - mieli być marynarzami, ale organizację całej reszty sekretarz Marynarki powierzył Biuru Analiz Zarządzania Piechoty Morskiej. Zastępca dowódcy Biura przekazał ż kolei kierownictwo całego projektu majorowi Banningowi i porucznikowi McCoyowi, jako jego zastępcy. Nikt mu tego nie powiedział, ale porucznik wiedział, że to on poleci do Mongolii. Major miał dopuszczenie do Magii i nie wolno go było narażać na ryzyko' dostania się do niewoli. Wiedział też, że to go nie uczyni automatycznie dowódcą całego przedsię- wzięcia. Tak wielkiej odpowiedzialności, jak wojsko wojskiem, nikt nigdy nie powierzał byle porucznikowi. Prędzej czy później, pojawić się będzie musiał jakiś oficer sztabowy z zewnątrz, żeby objąć dowództwo. Dopóki to jednak nie nastąpi, on dowodził całością i miał zamiar zwracać się do Banninga tylko w sprawach, których sam nie był w stanie załatwić. To na tym spędzi te swoje cztery do sześciu miesięcy w Stanach, o których mówił Ernie i jej ojcu. 1 wiedział, że da się załatwić sprawę tak, żeby większość tego czasu spędzić z nią. I to od zaraz. Miał teraz rozpocząć szkolenie w szkole spadochronowej Korpusu w Lakehurst. To było na tyle blisko, że będzie mógł spędzać noce i weekendy w Nowym Jorku. Potem będzie jeszcze wiele razy odwiedzał Lakehurst, żeby pilnować postępów szkolenia reszty zespołu. Myśl o skoku na Gobi była dla niego lekko niepokojąca, ale pocieszał się, że to i tak o wiele bezpieczniejsze niż dowodzenie plutonem na Guadalcanal. Zresztą może jednak naprawdę, tak jak to planowano, będą lądować przerobionym Dyziem, takim jak ten, którego wypróbowywali na Buka i nie trzeba będzie skakać? Problem z operacją „Chińskie Słońce" polegał na tym, że jak się raz tam wyląduje, to przez długi czas nawet nie będzie jak myśleć o wydostaniu się stamtąd. Jak długi? A cholera wie, może nawet do końca wojny? Niewiele mógł na to poradzić. „Congressional Country Club", 3 okręg Fairfax, Wirginia 1 listopada 1942 roku Formalnie rzecz biorąc, major James C. Brownlee z Ośrodka Rekrutacyjno- Treningowego Biura Służb Strategicznych (czyli zarekwirowanego na czas wojny Country Clubu), należał do kategorii agentów oczekujących na przy- dział. Oznaczało to, że z powodzeniem ukończył kurs treningowy OSS i został zaaprobowany przez komisję składającą się z pięciu oficerów OSS. Komisja, biorąc pod uwagę przebieg jego dotychczasowej służby wojskowej i opinie instruktorów, wymaglowała go w czasie trwającej ponad godzinę „rozmowy kwalifikacyjnej", upewniając się, że jest typem człowieka, który poradzi sobie z wykonywaniem skomplikowanych zadań za linią frontu. Jim Brownlee, wysoki, szczapowaty blondyn w okularach, lat 27, zawsze chciał być żołnierzem piechoty morskiej. Na studiach w Princeton zapisał się na zajęcia Programu Dowódców Plutonu piechoty morskiej, który przypominał zajęcia Korpusu Oficerów Rezerwy Armii, do którego zapisywali się ci, którzy chcieli służyć w Armii. Zajęcia polegały na tym, że w czasie roku akademickiego jego członkowie uczestniczyli w rozmaitych kursach, poznając przeróżne taj- niki wojskowego fachu, a w czasie wakacji odbywali intensywny, sześciotygo- dniowy obóz szkoleniowy organizowany w bazach szkolenia unitarnego piechoty morskiej w Quantico i Parris Island. Tam wbijano do głowy przyszłym oficerom rezerwy podstawy żołnierskiego rzemiosła: musztrę, strzelanie i te- renoznawstwo. Jim Brownlee chciał po studiach złożyć papiery do Korpusu i wstąpić do niego jako zawodowy oficer. Badania okulistyczne szybko rozwiały te marzenia. Zamiast tego w lipcu 1937 roku, po otrzymaniu dyplomu wyższej uczelni, dostał stopień podporucznika rezerwy piechoty morskiej i wysłano go na Kursy Dowódców Plutonu do Quantico, po czym zwolniono do cywila. Wstąpił potem do 14. batalionu rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej w Nowym Orleanie jako dowódca plutonu. Mimo że udział w comiesięcz- nych ćwiczeniach kosztował go dwie noce w pociągu z domu w Palm Beach na Florydzie do Nowego Orleanu i z powrotem, za które płacił z własnej kieszeni, nie opuścił ani jednych ćwiczeń i po dwóch latach awansował na porucznika. Na co dzień pracował jako wiceprezes do spraw transportu krajowego w Brownlee Fruit Company, rodzinnej firmie owocarskiej, którą założył jego dziadek, Matthew J. Browlee. Firma importowała banany, z własnych plantacji i zakupione od innych, z Ameryki Środkowej - ze słynnych republik banano- wych, Panamy, Nikaragui, Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru. Prezesem firmy był jego ojciec, a starszy brat, Matthew J. Brownlee III, był wiceprezesem do spraw produkcji. Stanowisko Jima znaczyło na razie tyle, że skierowano go do pracy pod nadzorem długoletniego dyrektora do spraw transportu, żeby się uczył od niego fachu przy okazji wykonywania samej pracy. Banany rozładowywano ze statków firmy w trzech portach: St. Lucie na Florydzie, Mobile w Alabamie i Nowym Orleanie w Luizjanie. Jego zadaniem było zapewnić płynne prze- ładunki i transport bananów do regionalnych centrów zbytu lub bezpośre- dnio do hurtowników. Polubił tę pracę i związane z nią wyzwania. Musiał jak najsprawniej i jak najtaniej przerzucić masy łatwo psującego się towaru z portów do miejsca przeznaczenia, tak, by jak najdłużej zachowały świe- żość. Przeszkody nie kończyły się na tym - droga naszpikowana była nimi jak tor przeszkód w Quantico. Czyhały na niego zawiłości międzystanowych przepisów transportowych, taryf przewozowych, problemy ze związkiem kierowców i mnóstwo innych potencjalnych zagrożeń. Ponieważ miał się nauczyć prowadzenia biznesu, jego brat często zabierał go ze sobą do Ameryki Środkowej. Matthew, starszy od niego o piętnaście lat, spędzał wtedy równie wiele czasu na oprowadzaniu go po plantacjach, co na częściowo tylko uwieńczonych powodzeniem próbach powstrzymywania go od ulegania szatańskim pokusom cielesności, jak kościół episkopalny nazy- wał przyjemne spędzanie wolnego czasu z ognistymi senoritami. 15 października 1940 roku prezydent Roosevelt ogłosił mobilizację batalionów rezerwy piechoty morskiej, co Jima wcale nie zaskoczyło. Ocze- kiwał tego już od dawna. W kwietniu Hitler zajął Danię i zaatakował Norwegię. Miesiąc później najechał Belgię, Holandię i Luksemburg. 11 maja ustąpił premier Chamberlain, który dwa lata wcześniej łudził się, że poś- więcając Czechosłowację tanio kupił „pokój w naszych czasach" i jego miejsce zajął Winston S. Churchill. A potem zaczęła się katastrofa. Hitler rozjechał czołgami butną Francję i 4 czerwca zmusił Anglików do upoka- rzającej ucieczki przez kanał z Dunkierki. Zaledwie tydzień później nie- mieckie buty krzesały iskry z bruku pod Bramą Tryumfalną, a 22 czerwca Francuzi podpisali kapitulację w tym samym wagonie, w którym podpisywali ją w 1918 roku Niemcy. O tym wszystkim opowiadał im już w lipcu podpułkownik, który odwie- dził ćwiczenia ich batalionu. Powiedział im też, że Korpus, według stanu na 30 czerwca liczył 1.732 oficerów i 26.545 podoficerów i szeregowych. Nie zapowiadał na razie mobilizacji rezerwy, ale nie ukrywał, że regularnej piechoty morskiej jest za mało, jak na potrzeby chwili. 1 listopada 1940 roku James Brownlee zgłosił się do służby w Quantico wraz ze swoim batalionem. Po dwóch tygodniach batalion rozwiązano, przydzielając jego członków tam, gdzie byli potrzebni. Major z działu personalnego nie posiadał się ze zdumienia, co też mogło pchnąć poważną firmę do mianowania dwudziestoczterolatka wiceprezesem i wypytywał go szczegółowo o to, czym się w niej zajmował. Po zakończe- niu rozmowy wysłał go na kolejną rozmowę, tym razem z pułkownikiem, który dowodził działem zaopatrzenia (G-4) bazy w Quantico. Pułkownik jeszcze bardziej zainteresowany był jego wiedzą z zakresu transportu, a kiedy przekonał się, że naprawdę jest ona głęboka, orzekł, że właśnie kogoś takiego szukał i że od dziś może się uważać za zastępcę dowódcy działu transportowego bazy w Quantico. Jim próbował się bronić, podkreś- lając, że szkolono go na dowódcę plutonu liniowego, ale usłyszał w odpo- wiedzi, że za czasów pułkownika dobrzy oficerowie piechoty morskiej wykonywali otrzymane rozkazy najlepiej jak potrafili i nie narzekali. Ten rok pomiędzy powołaniem Jima i atakiem na Pearl Harbor minął jak z bicza strzelił. Brownlee zaczął nawet odczuwać satysfakcję z tego, co poczynił dla polepszenia sytuacji transportu zaopatrzenia bazy. Zdumiał się, jak wiele „nieścisłości" w rachunkach za paliwo, noclegi i posiłki uchodziło na sucho cywilnym przedsiębiorcom, którzy transportowali zaopatrzenie bazy, zanim zajął się tym ktoś kompetentny. W ciągu tego roku otrzymał trzykrotnie pochwałę z wpisaniem do akt od dowódcy bazy i całkiem nieoczekiwany awans na kapitana. Nalot na Pearl Harbor był dla niego zaskoczeniem i to z kilku powodów. Po pierwsze, nie podejrzewał nawet, że Japończycy mogli by być technicznie zdolni do przeprowadzenia takiej akcji i zadania tak silnego ciosu na tak wielką odległość. Po drugie uważał, że choć możliwość ataku z zaskoczenia na Stany Zjednoczone istniała, to zakładał raczej uderzenie na Strefę Kanału Panamskiego, niemieckie od strony Atlantyku, lub japońskie od strony Oceanu Spokojnego, albo nawet równoczesne z obu stron. 8 grudnia złożył podanie o przeniesienie do jednostki liniowej. Odpowiedź przyszła po tygodniu. Odmowna. Od tej chwili ponawiał swoją prośbę co miesiąc i co miesiąc dostawał kolejne odmowy. W kwietniu 1942 roku awan- sowano go na majora. Uroczystość odbyła się w gabinecie dowódcy bazy. Generał przypiął mu złote słoneczka, uściskał rękę, pogratulował i powiedział, że nie życzy sobie więcej dostawać jego comiesięcznych podań o przeniesienie. Miesiąc później przez biurko majora Brownlee przeszedł okólnik Dowódz- twa Piechoty Morskiej, w którym ogłaszano ochotniczy zaciąg do wykony- wania niesprecyzowanego zadania o charakterze wywiadowczym. Pierwszeń- stwo mieli oficerowie biegle władający co najmniej jednym językiem obcym, którzy przebywali jakiś czas poza Stanami Zjednoczonymi. Wysłał swoje zgłoszenie i szybko o nim zapomniał, pewien, że podzieli los poprzednich próśb o przeniesienie. Trzy tygodnie potem do bazy przyszedł rozkaz wyjazdu. Przenoszono go do czegoś, co nazywało się Biurem Służb Strategicznych i mieściło się w bu- dynku Narodowego Instytutu Higieny w Waszyngtonie. Kiedy się tam zameldował, skierowano go przed komisję, złożoną z trzech oficerów po cywilnemu, z których dwóch mówiło po hiszpańsku. Pod koniec rozmowy, jeden z tych ostatnich podał mu rękę, przedstawił się i przekazał pozdrowienia dla jego starszego brata, prosząc jednak, by zachował w tajem- nicy miejsce i okoliczności ich spotkania. Tego samego popołudnia Jima zawieziono do „Congressional Country Clubu", gdzie rozpoczął szkolenie. Zajęcia były trudne, ale nie aż tak trudne dla majora Brownlee, jak dla jego kolegów, którzy trafili tu z cywila. Opłacił się teraz wysiłek, jaki włożył w utrzymywanie formy w czasie pracy za biurkiem w Quantico. Dwóch z jego nowych kolegów nigdy w życiu nie miało broni w ręku przed przekroczeniem bramy klubu. Zaczął się też zastanawiać, gdzie stąd trafi. Stopniowo zaczął łączyć miejsce przyszłego przydziału ze swoją biegłością w hiszpańskim. A więc Hiszpania albo Ameryka Łacińska. W Hiszpanii Ameryka starała się utrzymać neutralność rządzącego nią dyktatora, caudillo, generała Franco. W Ameryce Środkowej obecność amerykańska była na tyle silna i rozbudowana, że zapewne nie potrzeba tam było jeszcze tajnych agentów, ale już w Ameryce Południowej było zupełnie inaczej. Stawiał na Argentynę. Jej zdominowany przez wojskowych rząd przejawiał silne sympatie proniemieckie, a tajemnicą poliszynela Country Clubu było, że zarówno FBI, jak OSS umieszczają wielu agentów w Argentynie, Chile, Urugwaju i Paragwaju. Klub miał całkiem przyzwoitą bibliotekę, z której Brownlee korzystał wieczorami, dokształcając się lekturą o kulturze, historii i polityce krajów Ameryki Południowej. Podejrzewał, że po „rozmowie kwalifikacyjnej" nie będzie już miał na to dużo czasu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Żadnego zadania nie dostał i nadal figurował w spisach jako agent oczekujący na przydział. Ktoś się w końcu dopatrzył, że jest najstarszym stopniem oficerem piechoty morskiej spośród biorących udział w szkoleniu i Brownlee został obarczony administracyjną odpowie- dzialnością za wszystkich marines szkolących się w klubie. Początkowo nie miał nic przeciwko temu. Przynajmniej w tym czasie, kiedy będzie oczekiwał na przydział, będzie miał jakieś zajęcie, poza tym polubił swoje obowiązki - przeprowadzanie młodszych od siebie kolegów przez zawiłości administracyjne ośrodka. Z biegiem jednak czasu ta prowi- zorka zaczęła coraz bardziej krzepnąć i niepokojąco przypominać sytuację z Quantico. W dzisiejszych czasach trudno o sprawnych administratorów, więc ludzie z takimi zdolnościami byli na wagę złota. A do klubu przyby- wało coraz więcej i więcej żołnierzy piechoty morskiej. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął wstępując do Korpusu, a potem do OSS było odgrywanie roli kwoki dla marines. Chciał dostać przydział i wnosić jakiś bardziej konkretny wkład do walki z wrogiem, niż przeprowadzanie innych przez szkolenie i żegnanie ich, kiedy jechali wykonywać otrzymane po jego zakończeniu zadania. Po co się tu zgłaszał, skoro jest tu równie daleko od miejsca, gdzie mógłby się na coś przydać, jak w Quantico? Przybycie do klubu kolejnego adepta, porucznika Johna D. Macklina, było dla majora szczególnie bolesne. Macklin był nie tylko przystojny, ale jego mundur zdobiły atrybuty frontowego żołnierza, za którymi tak tęsknił Brownlee. Macklin nosił na palcu sygnet absolwenta Akademii Marynarki w Annapolis. Pierś doskonale skrojonego munduru zdobiły baretki odzna- czeń, świadczących o tym, że walczył na Pacyfiku i był dwa razy ranny. Jego twarz przecinała blizna po jednej z tych ran. Lekkie utykanie na jedną nogę, które bez powodzenia starał się ukryć, musiało być rezultatem tej drugiej. Powyżej baretek lśniły srebrne „lody w waflu" - odznaka spado- chronowa. Kiedy o nią zapytał, dowiedział się, że Macklin był oficerem 1. batalionu spadochronowego piechoty morskiej i odniósł swoje rany w czasie desantu na Gavutu w ramach lądowania na Guadalcanal. Brownlee wiedział, że batalion został wówczas dosłownie zdziesiątkowany - poniósł straty przekraczające dziesięć procent stanu w pierwszym dniu walki. - Jeszcze jedno pytanie - zaczął w końcu niezręcznie Brownlee. - Jak to się stało, że po tym wszystkim jest pan nadal tylko porucznikiem? Przecież już dawno powinien pan dostać awans na kapitana. - Jak pan major miał okazję się przekonać, moje akta służbowe zaginęły - odparł wyprężony na baczność porucznik Macklin. - Tak, rzeczywiście... Mam jednak nadzieję, że szybko zostaną odnale- zione. Porucznik Macklin miał szczerą nadzieję, że zginęły na dobre. Był zachwycony, kiedy ten chorąży z personalnego w dowództwie poinformował go, że nie mogą znaleźć jego teczki, ale mimo to wysyłają go do OSS i „mają nadzieję, że się kiedyś odnajdą". Przy odrobinie szczęścia nigdy do tego nie dojdzie, co będzie oznaczało, że Korpus będzie musiał „odtworzyć" jego akta. Znowu, przy odrobinie szczęścia w tych „odtworzonych" aktach nie będzie kopii tej przeklętej opinii służbowej, którą wystawił mu kapitan Banning, szef rozpoznania 4. pułku piechoty morskiej w Szanghaju. Ten raport, a zwłaszcza jego ewentualny wpływ na jego dalszą karierę wojskową, przysparzał porucznikowi wiele zmartwień. Kiedy się nad całą sprawą na spokojnie zastanowił, fakt napisania tego steku obrzydliwych kłamstw akurat przez kapitana Edwarda Banninga przestał go dziwić. Biorąc pod uwagę okoliczności, jego powstanie i treść były całkiem do przewidzenia. Banning był wprawdzie zawodowcem, ale nie ukończył Akademii Mary- narki. Jeśli dobrze pamiętał, Banning przyszedł do piechoty morskiej z Ci- tadel, a jeśli nie z Citadel, to z Norwich, czy VMI, jednej z tych quasi-pro- fesjonalnych cywilnych akademii wojskowych, których absolwentów z jakie- goś niezrozumiałego (a więc najpewniej politycznej natury) powodu przyj- mowano w skład kadry zawodowej. Wszyscy wiedzieli, że absolwenci Citadel, Norwich i VMI zazdrościli tym, którym dane było skończyć którąś z prawdziwych kuźni kadr, Annapolis albo West Point, i przy każdej nada- rzającej się okazji wbijali im nóż w plecy. Kariera samego Banninga wisiała wtedy na włosku, ale tylko i wyłącznie z jego samego winy. Choć Citadel, czy co on tam skończył, to nie Annapolis, czy West Point, to przecież musieli go tam uczyć, jakiej postawy oczekuje się w życiu prywatnym od oficera piechoty morskiej. Przecież właśnie po to, żeby uczyć przyszłych oficerów czego się będzie od nich wymagać i pilnować nawet tego żałosnego poziomu wiedzy, jaki tam przekazywano, Marynarka i Armia wysyłały do tych prywatnych szkół absolwentów swoich akademii. Związek, w jaki kapitan Banning uwikłał się w Szanghaju z białą Rosjan- ką, a więc bezpaństwowcem, był jaskrawym przykładem zachowania nie licującego z godnością oficera, jeśli nie wręcz naruszeniem prawa. Zapewne gdyby nie to, że wojna zbliżała się wielkimi krokami, położyłoby to kres żałosnej karierze Banninga i musiał on sobie z tego zdawać sprawę. Jakby tego było mało, Banning wdawał się w całkowicie nieodpowiednie kontakty z podwładnymi, zwłaszcza z pewnym kapralem, niejakim McCoyem, zwa- nym, a jakże, „Rzeźnikiem". McCoy był typowym żołnierzem 4. pułku, produktem nizin społecznych, bez wykształcenia poza tym, czego nauczyła go ulica. Dla takich jak on, służba w Korpusie oznaczała trzy posiłki dziennie, pryczę w koszarach i możliwość cudzołożenia z miejscowymi kobietami lekkich obyczajów. Różnicę pomiędzy takimi wyrzutkami a oficerami i dżentelmenami pod- kreślała wyraźna granica, oddzielająca w wojsku żołnierzy od oficerów. Banning doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a jednak z premedytacją granicę tę przekraczał - do tego stopnia, że McCoy wiedział o jego pokątnym romansie z Rosjanką i Bóg wie, jakich jeszcze sekretach, których Macklinowi już nie udało się rozszyfrować. Tę wiedzę kapral wykorzystywał zapewne do szantażowania Banninga, co tłumaczyło wiele, zagadkowych bez znajo- mości tego faktu, interwencji kapitana na jego korzyść. No i wreszcie sprawa poparcia, jakiego obrzydliwym insynuacjom McCoya udzielił kapitan Edward Sessions. To było dla Macklina wielkie rozczarowanie. Jako absolwent tej samej Akademii, Sessions powinien się wykazać choćby minimum lojalności w stosunku do kolegi ze studiów, atakowanego na podstawie śmiesznych zarzutów wysuwanych przez byle kaprala. Sessions tak się jednak przestraszył tego, że Banning napisze także jemu opinię służbową, że choć zdawał sobie sprawę z natury przedziwnego związku kapitana z kapralem, nie tylko milczał na ten temat, ale jeszcze, o zgrozo, wziął stronę miłośnika żołdaków i bezpaństwowych rosyjskich dziwek, popierając wysuwane przez tych dwóch bezpodstawne oskarżenia. Przed takim właśnie przedmiotowym traktowaniem opinii służbowej jako narzędzia w osobistych sporach pomiędzy oficerami ma zabezpieczać opa- trywanie opinii parafą przez oficera wyższego stopniem od autora i oficera ocenianego. Niestety, korupcja w 4. pułku posunęła się tak wysoko, że i ten wbudowany mechanizm zabezpieczający zawiódł. Major Puller, któremu przesłano opinię, był tak zawalony papierkową robotą związaną z ogłoszo- nym już przesunięciem pułku na Filipiny, że nie miał czasu lub ochoty, zaznajamiać się ze sprawą, a postawiony przed wyborem między oficerem, którego znał i kimś spoza kliki, nie zastanawiał się ani chwili. Swój kolejny przydział, na oficera kasynowego do Quantico, Macklin za- wdzięczał właśnie kłamliwej opinii Banninga. Wykonywanie takich zadań nie wymaga kwalifikacji absolwenta Akademii, więc taki przydział miał służyć jego upokorzeniu. Mimo to zacisnął zęby i starał się wykonywać powierzone mu zadania najlepiej, jak potrafił. I nagle, jak grom z jasnego nieba, kapral McCoy pojawił się w podchorą- żówce Korpusu jako kandydat na oficera! Macklin nie mógł uwierzyć własnym oczom. A więc rak w Korpusie sięgał już tak daleko? Był jedynym podoficerem na całym turnusie. Miał zostać oficerem, choć nie spędził w szkole wyższej nawet dwóch tygodni w ciągu całego swego życia, nie mówiąc o jakimkolwiek dyplomie! Co do swojego udziału w późniejszych wydarzeniach związanych z McCoyem, musiał się przyznać do popełnienia błędu w ocenie. Z jednej strony winien był za wszelką cenę bronić Korpusu przed przyjęciem w skład korpusu oficerskiego człowieka pokroju kaprala McCoya. Z drugiej jednak strony nie powinien dawać się ponosić i osobiście załatwiać takich rzeczy. Powinien pójść do odpowiedniego przełożonego i przekazać mu to, co z autopsji wie na temat kaprala McCoya - informacje, które powinny przecież same w sobie uczynić absurdem jakąkolwiek myśl o awansowaniu kogoś takiego na oficera. Mógł powiedzieć o McCoyu nie tylko to, że jest niesubordynowany i nie- godny zaufania, ale ujawnić też zatuszowaną przez Banninga sprawę, której pamiątką był przydomek Rzeźnik, nadany przez podobne mu wyrzutki. McCoy otóż wdał się, zapewne w jakimś burdelu, do których tak chętnie uczęszczał, w bójkę z żołnierzami włoskiej piechoty morskiej i dwóch z nich zabił nożem, a trzeciego ciężko zranił. Banning załatwił sobie, żeby go wyznaczyli na obrońcę i sabotując postępowanie, doprowadził do tego, że go nie skazano z powodu jakichś uchybień proceduralnych. A przecież to była doskonała szansa na to, by Korpus wreszcie dał McCoyowi to, na co zasłużył - dwadzieścia lat w więzieniu Marynarki w Portsmouth. Nawet mimo że tę szansę zmarnowano, człowiek z upodobaniem oddający się rozpuście i pijaństwu z pewnością nie nadawał się na oficera Korpusu Piechoty Morskiej. Niestety, Banning przewidział to i widząc ze strony Macklina zagrożenie dla siebie i swojego kumpla McCoya, zaopatrzył go w wyprawkę na jego koszt - tę nieszczęsną opinię służbową. To z jej powodu porucznik musiał zrezyg- nować z podjęcia oficjalnych działań przeciw McCoyowi. Banning doprowadził do sytuacji, w której jego czyste intencje i wola uchronienia Korpusu przed błędem mogłyby zostać opacznie zrozumiane. Gdyby podjął jakieś oficjalne kroki, oficer, do którego by z tą sprawą poszedł, mógł, a nawet powinien, zadać sobie pytanie: „A cóż to za jeden ten porucznik Macklin?". Zażądałby wtedy niechybnie jego teczki z aktami służbowymi, a w niej znajdowała się sprytnie umieszczona tam przez Banninga bomba zegarowa - jego opinia służbowa. Nie mógł więc zrobić nic takiego, zanim nienaganna opinia w nowym miejscu służby nie udowodni oczywistej niesprawiedliwości, która go spotkała. Żeby taka pozytywna opinia narosła, niezbędne było, oczywiście, żeby tamta jak najrzadziej oglądała światło dzienne. Porucznik Macklin był oficerem i dżentelmenem, więc chowanie osobistej urazy do kaprala McCoya za krzywdę, jakiej z jego poduszczenia doznał, byłoby poniżej jego poziomu. Przecież to nie wina McCoya, że skierowano go do podchorążówki, doszedł w końcu do wniosku. To Banning mu to załatwił, zapewne pisząc jakiś pełen równie niewyobrażalnych kłamstw list polecający. Miejsce McCoya było w szeregu. Być może z upływem czasu i pod dowódz- twem odpowiedniego oficera dałoby się z niego zrobić porządnego plutono- wego. Być może. Należało go więc odesłać tam, gdzie jego miejsce. A to można było załatwić tylko wtedy, gdyby nie udało mu się ukończyć podchorążówki. Biorąc pod uwagę jego wykształcenie, nie powinno być z tym większych problemów... W klubie oficerskim porozmawiał kiedyś z jednym z oficerów, którzy prowadzili zajęcia taktyczne na Kursach Dowódców Plutonu. Jasno wyłożył mu, że jego zdaniem, uczynienie z kogoś takiego oficera byłoby katastro- falną pomyłką. Oficer ten podzielił jego opinię i zgodził się, że przypinanie oficerskiej belki absolwentowi szkoły średniej byłoby nieporozumieniem, zgodził się także, że oblanie przez McCoya egzaminów byłoby uczciwym sposobem na pozbycie się McCoya i zawrócenie go tam, skąd przyszedł. Pozostawało tylko wybrać przedmiot do oblania. Na szczęście, poza czysto akademickimi przedmiotami, oceniano także kandydatów za „charakter" i „zdolności przywódcze" - a tu już było otwarte pole do działania. Pewnie by się to udało, ale Macklinowi zdawało się, że aby zapewnić przebicie osikowym kołkiem jego marzeń o wdrapaniu się na poziom nie dla niego przeznaczony, trzeba do tego dodać także niedociągnięcia w czysto wojskowych aspektach kursu. Okazja do tego nadarzyła się podczas spraw- dzianu strzeleckiego - publiczna kompromitacja podczas tego najważniejszego sprawdzianu wyszkolenia wojskowego wydawała mu się najlepszą szansą na dopięcie celu. Przy tym, nie wyrządziłaby mu prawie żadnej krzywdy. Swój dodatek do żołdu za odznakę strzelecką mógł odzyskać na najbliższym kwartalnym sprawdzianie strzeleckim - przecież jako oficer i tak by go nie mógł pobierać... Ale na KDP byłby już skończony. Ale wtedy akurat diabli nadali kapitana, świeżo awansowanego ze star- szego sierżanta sztabowego, a więc neofitę w wyższej kaście, który ujął się za młodszym kolegą i zaczął wsadzać nos w nie swoje sprawy. Zarządził zmianę stanowiska i powtórzenie strzelania. I sprawdzian, który już był na dobrej drodze do załatwienia McCoya na dobre, dał mu pierwsze miejsce na strzelnicy i wynik w granicach uprawniających do ubiegania się o miejsce w drużynie strzeleckiej Korpusu. Wszystkie te wydarzenia ułożyły się w jas- ny ciąg przyczyn i skutków, kiedy okazało się, że ten „kapitan" też miał kiedyś do czynienia z Banningiem. No i czy może dziwić, że wkrótce potem Macklin został wezwany do gabinetu zastępcy komendanta szkoły, który poradził mu, żeby we własnym najlepiej pojętym interesie, poprosił o przeniesienie gdziekolwiek. Nie ule- gało kwestii, że to były sierżant, korzystając ze świeżo nabytych uprawnień, poszedł do zastępcy komendanta i naopowiadał mu jakichś bredni o tym, co Macklin robił w dołach tarczowych podczas sprawdzianu strzeleckiego. Jego podanie o przeniesienie do szkoły spadochronowej zostało zaapro- bowane nadspodziewanie szybko. I od tej chwili wypadki zaczęły następo- wać szybko po sobie. Z początku wyglądało na to, że sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Kulminacją tego był przerzut na Pacyfik i inwazja na Guadalcanal. Tylko dzięki Opatrzności, która nad nim czuwała, nie zginął podczas tej inwazji. Uniknął śmierci dosłownie o centymetry. Ale odkąd trafił do szpitala w Australii na leczenie, sprawy zaczęły się mieć ku lepszemu. Został wybrany by uczestniczyć w pierwszej turze promocyjnej obligacji pożyczki wojennej, jako ranny bohater z Guadalcanal. W trakcie tury sprawił się tak dobrze, że generał dowodzący tą akcją zwrócił się o to, by go na stałe przydzielono do jego służby, żeby mógł pokierować drugą turą. Uczestnicy drugiej tury mieli zachęcać cywilów, by wykupywali więcej obligacji i podnosić ich morale. Byli wśród nich piloci z Guadalcanal, asy lotnictwa myśliwskiego, każdy z co najmniej pięcioma zestrzeleniami na koncie. Osobiście nie zrobili oni na poruczniku Macklinie pozytywnego wrażenia. Większość z nich była obrazą dla munduru, który nosili. Byli niezdyscyplinowani, robili sobie kpiny z wojskowej etykiety, a większość czasu spędzali latając za spódniczkami i zapijając się na umór. Ugruntowało to w nim z dawna powziętą opinię, że lotnicy i w ogóle lotnictwo, cieszą się sławą zdecydowanie na wyrost. Cóż to w końcu takiego, wstać z czystego łóżka, wsiąść do samolotu i parę godzin polatać, być może przy okazji znajdując okazję do walki w powietrzu, która nie trwa więcej niż minutę, czy dwie, po czym wrócić na lotnisko, gdzie czeka ciepły posiłek i suche łóżko? To, czego on dokonywał - czy też raczej, dokonywałby, gdyby nie został ranny już na samym początku - to przecież zupełnie inna historia. Czy któryś z nich byłby zdolny wyskoczyć z barki desantowej na broniony przez przeciwnika brzeg? Słuchać trzasku serii broni maszynowej i wycia nad- latujących pocisków artyleryjskich, a potem znaleźć w sobie siłę, by poderwać swoim przykładem żołnierzy do ataku na zaciekle broniącego się wroga? Na pewno nie. Te rozważania wskazały mu drogę, którą powinien pójść po zakończeniu drugiej tury. Przez tę cholerną opinię służbową nadal był porucznikiem. W piechocie morskiej porucznicy dowodzą plutonami strzeleckimi. Pójdzie, oczywiście, tam gdzie go wyślą, ale pomysł, żeby dowodził plutonem, atakującym jakiś obcy brzeg, wydawał mu się zmarnotrawieniem jego talentów i umiejętności profesjonalnych. Nie, on powinien być nauczycielem. On tam już był. Mógłby naprawdę przydać się Korpusowi i być może uratować wiele istnień ludzkich, ucząc żołnierzy i oficerów, przygotowując ich na to, co zastaną tam, kiedy przyjdzie ich kolej na wejście do walki. Jeśli będzie czekał, aż go gdzieś skierują, było bardzo prawdopodobne, że wyląduje w którejś z nowo sfor- mowanych dywizji jako jeszcze jeden dowódca plutonu. Zastanawiał się właśnie nad tym, w jaki sposób przekonać ludzi z per- sonalnego o swoich nadzwyczajnych talentach i doświadczeniu, oraz o tym, co powinien robić, by je w pełni wykorzystać, nawet napisał już na brudno kilka wersji listu w tej sprawie, kiedy na jego biurko trafił okólnik w sprawie ochotniczego zaciągu do jednostki specjalnej o charakterze wywiadowczym. Na coś takiego właśnie czekał. Nie tylko miał wymagane kwalifikacje i doświadczenie - a niewielu kandydatów mogło się poszczycić doświad- czeniem w zbieraniu informacji na Dalekim Wschodzie - ale doskonale nadawał się na instruktora i potrafiłby nauczyć innych tej sztuki. Przecież wysłanie kogoś takiego jak on na linię frontu, w sytuacji, kiedy mógłby położyć dużo większe zasługi jako instruktor, byłoby zbrodniczym trwonie- niem szczupłych zasobów. Kiedy jego podanie doczekało się bardzo szybkiej pozytywnej odpowie- dzi, Macklin był przekonany, że jego pech wreszcie przeminął. Kiedy jeszcze na dodatek dowiedział się o tym, że jego akta zaginęły, jego szczęście nie miało granic. Fortuna wreszcie się do niego uśmiechnęła. Biuro zastępcy szefa sztabu 4 ds. personalnych (G-1) Dowództwo Korpusu Piechoty Morskiej Waszyngton, 2 listopada 1942 roku, 9.45 - Dzień dobry, panie majorze - powitał chorąży Hardee chudego blondyna w okularach, który wyglądał, jakby zabłądził. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - Mam nadzieję, że tak - uśmiechnął się major Brownlee. - Rzeczy trudne zwykle zajmują sporo czasu - odparł Hardee - a nie- możliwe zwykle okazują się niemożliwymi. Major zaśmiał się i podał chorążemu rękę. - Nazywam się Brownlee. - Hardee, panie majorze. W czym mogę pomóc? - Próbuję załatwić awans dla jednego z oficerów. - Nie jest pan w tym pragnieniu odosobniony - Hardee zakreślił dłonią szeroki łuk, wskazując część biura, w której dwaj maszyniści pod surowym wzrokiem sierżanta wystukiwali listy awansowe, które następnie miały być powielone. - To końcówka listy z zeszłego tygodnia. Ten tydzień będziemy mogli zacząć dopiero jutro. - Nie jestem z personalnego, więc moja nieznajomość całego procesu jest przytłaczająca. - Pan major nie jest członkiem naszej szczęśliwej rodzinki w Dowództwie? - Nie, nie jestem. Niech pan mi powie, chorąży, czego zwykle potrzeba, żeby z porucznika zrobić kapitana? - Hmm, zakładając, że nasz porucznik słyszy grom i dostrzega błyska- wice, nie siedzi w areszcie i nosi srebrną belkę od dwudziestu czterech miesięcy, to w dzisiejszych czasach ten awans jest właściwie automatyczny. - Hardee znowu wskazał na maszynistów. - Tak sobie to właśnie wyobrażałem - powiedział Brownlee. - Chorąży, podlega mi do pewnego stopnia pewien oficer, porucznik... - Do pewnego stopnia, panie majorze? - Widzicie - zaczął jeszcze bardziej niepewnie major - to raczej nie- konwencjonalna jednostka. - O, a jaka dokładnie? - zapytał Hardee i po raz pierwszy poczuł, że kroi się coś, co mu się na pewno nie spodoba. - By się już nie wdawać w dalsze szczegóły, jestem oddelegowany do OSS - odparł major. - A stosunki podległości służbowej w OSS są nieco, hmm, zagmatwane. Chorąży Hardee nie należał do szczególnych admiratorów Biura Służb Strategicznych. Jedyne, co o nim wiedział, to tyle, że przez jego biurko przechodziło setki teczek oficerów, których Korpus swoim sumptem wy- szkolił, a którzy potem ochotniczo przeszli do OSS. Służył w Korpusie od trzydziestu lat i to jego potrzeby w zakresie kadry stały bez wątpienia na pierwszym miejscu jego prywatnej listy priorytetów. Z bólem odsyłał teczki dobrych oficerów, których Korpus tak potrzebował, by wypełnić etaty, o których wypełnianiu nawet się nikomu nie śniło kilka lat temu. Nie zawsze zdarzał się taki uśmiech Fortuny, jak podanie tego sukinsyna Macklina, którego udało im się upchnąć... - Tak, i do mnie doszło coś na ten temat. No więc jak mogę panu pomóc, panie majorze? - Jestem najstarszym oficerem piechoty morskiej w ośrodku rekrutacyj- no-szkoleniowym - zaczął wyjaśniać Brownlee. - Wczoraj zgłosił się do nas oficer, porucznik nazwiskiem Macklin... 0, kurwa! - Zwykle przeglądam akta nowo przybyłych z piechoty morskiej, wiecie, żeby się upewnić, że w nich wszystko w porządku i tak dalej. - Tak, panie majorze? - No i doszedłem do akt porucznika Macklina. To znaczy, nie do końca do akt, bo te, jak słyszałem zaginęły. Bądź zostały zniszczone na Guadal- canal. Chorąży Hardee wiedział dokładnie gdzie zaginęły akta porucznika Macklina. Leżały może dziesięć metrów od niego, w szafie z aktami oficerów przebywa- jących na długotrwałym leczeniu szpitalnym, pod literą X Wiedział dokładnie gdzie się znajdują, bo sam je tam wkładał, starannie wybierając miejsce, w którym nie powinny nikomu wejść w rękę przy okazji poszukiwania jakichś innych akt, a z którego on sam będzie je mógł wydobyć w każdej chwili. - Doprawdy? - Słyszałem, że często się to zdarza. - Niestety, panie majorze, rzeczywiście sytuacja taka nie należy do rzadkości. - To przykre, zwłaszcza, że ten oficer jest bohaterem. Przykre jest raczej to, że z ciebie aż taki matoł, chłopie. - Został dwukrotnie ranny podczas ataku na plaży Guadalcanal. - Tak jest, panie majorze. - Był także jednym z bohaterów, których Korpus skierował na turę promocyjną obligacji pożyczki wojennej. - Doprawdy? - Z tego, co sami powiedzieliście, chorąży, wynika, że jego awans na kapitana powinien być załatwiony właściwie automatycznie. I po co kłapałem tą swoją cholerną jadaczką! - Tak pan uważa, panie majorze? - No cóż, ma dwadzieścia cztery miesiące stażu w stopniu porucznika, o których wspominaliście i to z okładem. Poza tym, nawet jeśli jego akta zaginęły, to chyba możemy założyć, póki nie okaże się inaczej, że nie jest w tej chwili o nic oskarżony, prawda? - Zapewne, panie majorze. - Przyjechałem do Waszyngtonu w sprawie służbowej, chorąży, i pomyś- lałem sobie, że może wpadnę tu i sprawdzę, czy nie udałoby nam się odnaleźć tych akt i załatwić tego awansu, który przecież mu się należy. - Jak pan sam powiedział, panie majorze, fakt zaginięcia jego akt mocno komplikuje całą sprawę. Mogę pana zapewnić, że zajmę się tym problemem osobiście i teraz, kiedy pan tę sprawę poruszył, nie ustanę w wysiłkach... - Bo wiecie, chorąży, naprawdę nie chciałbym w tej sprawie iść do Biura Inspekcji Generalnej... O jasna cholera! Jeszcze nam tu tylko brakuje inspekcji próbującej dojść sprawiedliwości w sprawie skrzywdzonego bohatera. - To by zapewne pociągnęło znaczne problemy dla was, zwłaszcza że i bez tego urabiacie tu sobie ręce po łokcie, chorąży. - Rozumiem, panie majorze. Ale przecież jeśli odnajdę te cholerne akta, będę je musiał wysłać do OSS, a tam po ich przeczytaniu dadzą mu takiego kopa, że jego dupa będzie dwa tygodnie ścigać resztę. O Jezu, ale jak to narobi koło pióra pułkownikowi! - Panie majorze, jak długo pan zabawi w Waszyngtonie? - Muszę wyjechać o szesnastej. - Panie majorze, czy mógłby pan do nas raz jeszcze zajrzeć przed wyjazdem, powiedzmy o wpół do czwartej? Osobiście zajmę się poszukiwa- niami i może do tego czasu już coś uda się nam ustalić? - To by było cudowne! Bardzo panu dziękuję, chorąży. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie majorze. Kiedy major Brownlee zamknął za sobą drzwi, widać było po twarzy chorążego, że tej przyjemności nie było raczej zbyt wiele. Ciężkim krokiem skierował się do szafy z aktami chorych oficerów i wyciągnął szufladę ozna- czoną literą „R". Zajrzał do leżącej tam teczki, notując nazwisko, imiona i numer służbowy Macklina. Włożył teczkę na swoje miejsce, zasunął szufladę i podszedł do maszynistów, wciąż wpisujących nazwiska na listę awansów z zeszłego tygodnia. Postukał w ramię sierżanta, nadzorującego przepisywanie. - Dorzuć jeszcze tego na kapitańską listę. - Ale panie Hardee, tamtą listę już zamknęliśmy... - To ją napiszcie od nowa. - Jest już wydrukowana i w ogóle... - Przepiszcie - powtórzył Hardee. - Tak jest, panie chorąży - zrezygnowanym głosem powiedział sierżant. - A co z wpisem do akt? - Sam się zajmę aktami - odparł Hardee, a z każdym słowem jego wście- kłość zdawała się rosnąć. - A wy przepiszcie tę pieprzoną listę! - Tak jest, panie chorąży. Kiedy o 16.00 major Brownlee powrócił do biura personalnego, chorąży powiedział mu, że chociaż akta porucznika Macklina się nie odnalazły - nad czym nadal usilnie pracował - zdołał się zająć jego znacznie opóźnionym awansem. Wręczył majorowi kopię rozkazu zawierającego ogłoszenie o awansie Mac- klina na kapitana, tak świeżą, że jeszcze mażącą się farbą z powielacza. Pułkownik David M. Wilson, asystent zastępcy szefa sztabu ds. personal- nych nigdy o tym awansie nawet nie usłyszał. Wiara majora Jamesa C. Brownlee w to, że chorążowie i starsi podofice- rowie to właściwi ludzie do rozwiązywania nierozwiązywalnych kłopotów uległa wzmocnieniu. Kapitan John D. Macklin był zachwycony, kiedy dowiedział się o swoim od dawna przecież należącym mu się awansie. I tylko chorąży James L Hardee, od sześciu miesięcy wojujący abstynent, poszedł się wieczorem urżnąć w jednym z barów w Georgetown. 5 ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI BRISBANE AUSTRALIA PONIEDZIAŁEK 2 LISTOPADA 1942 ROKU FRANK CHYBA JUŻ WIEM DLACZEGO EL SUPREMO NIE INTERESUJE SIĘ WCALE TYM FERTIGIEM Z FILIPIN x NIE BĘDĘ MARNOWAŁ TWOJEGO CZASU OPOWIADAJĄC CAŁĄ HISTORIĘ BO I TAK NIE MA SENSU x ADMIRAŁ LEAHY MA RACJĘ - TEN FERTIG MA POTENCJAŁ I MYŚLĘ ZE RICKABEE POWINIEN SIĘ TYM ZAJĄĆ x GDYBY NAPOTKAŁ JAKIEŚ PROBLEMY POWIEM MU ŻEBY SIĘ ZWRÓCIŁ DO CIEBIE x OBAWIAM SIĘ ZE W WASZYNGTONIE NATKNIE SIĘ NA TAKIE SAME BEZSENSOWNE KASTOWE UPRZEDZENIA NA JAKIE JA NATKNĄŁEM SIĘ TUTAJ BIJĘ GŁOWĄ W MUR PAŁACU W SPRAWIE LUDZI DONOVANA TAK MOCNO I TAK UPARCIE ŻE JUŻ CAŁA JEST W GUZACH I STRUPACH x NIC Z TEGO NIE WYCHODZI x CZY MOGĘ WRESZCIE PRZESTAĆ? POTRZEBA BEZPOŚREDNIEGO ROZKAZU ROOSETELTA ŻEBY EL SUPREMO ZMIENIŁ ZDANIE W TEJ KWESTII x A I WTEDY ZARÓWNO ON JAK I JEGO LUDZIE BĘDĄ RZUCALI KŁODY POD NOGI - W CZYM SĄ NAPRAWDĘ DOSKONALI WIĘCEJ WIADOMOŚCI WKRÓTCE NAJSERDECZNIEJSZE POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH KMDR HAUGHTONA OF DO ZLEC SEKMAR KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKMAR WASZ DLA PŁK F L RICKABEE BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA BRISBANE AUSTRALIA PONIEDZIAŁEK 2 LISTOPADA 1942 ROKU FRITZ NA RAZIE NIE MÓW TEGO ANI JEMU ANI BANNINGOWI ALE CHCĘ ŻEBYŚ ZNALAZŁ KOGOŚ NA MIEJSCE MCCOYA DO REALIZACJI OPERACJI MONGOLSKIEJ MAM GO ZAMIAR PRZYDZIELIĆ RAZEM Z BANNINGIEM DO ZADANIA ZWIĄZANEGO Z PARTYZANTKĄ NA FILIPINACH x WYGLĄDA NA TO ŻE TEN WENDELL FERTIG MOŻE SIĘ OKAZAĆ WART O WIELE WIĘCEJ NIŻ KTOKOLWIEK TU W PAŁACU JEST W STANIE UZNAĆ x OBAWIAM SIĘ ŻE W WASZYNGTONIE NAPOTKASZ NA TO SAMO STANOWISKO ODNOŚNIE OCENY ZDOLNOŚCI I PRZYDATNOŚCI REZERWISTÓW TEN POMYSŁ MA POPARCIE LEAHY’EGO WIĘC JEŚLI NAPOTKASZ JAKIEŚ TRUDNOŚCI IDŹ Z NIMI DO FRANKA KNOXA JEŻELI TO MOŻLIWE BEZ WZBUDZANIA WIĘKSZEGO ZAINTERESOWANIA DOWIEDZ SIĘ GDZIE MA BYĆ PRZYDZIELONY MÓJ SYN PO ZAKOŃCZENIU TURY I CZY NAPRAWDĘ POINFORMOWANIE O TYM JEGO MATKI ZAGROZI BEZPIECZEŃSTWU STANÓW ZJEDNOCZONYCH x BYŁA OSTATNIO W SZPITALU W PEARL HARBOR ODWIEDZAJĄC MŁODEGO STECKERA I WYSZŁA STAMTĄD BARDZO ROZTRZĘSIONA Z DOBRYCH WIADOMOŚCI TYLKO TYLE ŻE KOFFLER SIĘ ŻENI ZA TYDZIEŃ x UZNAŁEM ŻE MAM PRAWO AWANSOWAĆ GO NA SIERŻANTA I ZROBIŁEM TO POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG VIII Water Lily Cottage, 1 Brisbane, Queensland, Australia 9 listopada 1942 roku, 8.15 Generał brygady Fleming Pickering wszedł do kuchni najwyraźniej prosto spod prysznica, ubrany w błękitny jedwabny szlafrok, sięgający prawie do jego bosych stóp. Podszedł do kuchni, nalał sobie kubek kawy i usiadł na wysokim stołku przy kuchennym stole. Naprzeciwko siedział ubrany w ko- szulę khaki i zielone spodnie mundurowe wysoki, mocno zbudowany męż- czyzna mniej więcej w tym samym wieku, o ogorzałej twarzy. Było w tej twarzy coś, co nasuwało myśl o chorobie lub skrajnym wyczerpaniu. Przez chwilę siedzieli i patrzyli na siebie bez słowa. - Sierżancie Stecker - odezwał się wreszcie Pickering - zdaje się, że nie stanowiliśmy wczoraj dla naszych ludzi zbyt budującego przykładu. Ufam, że jesteście odpowiednio zawstydzeni waszą wczorajszą postawą? Podpułkownik Jack Stecker, który poprzedniego dnia przyleciał do Bris- bane z Guadalcanal, zaśmiał się. - Niech was o to głowa nie boli, kapralu Pickering. Nikt nie był w stanie tego zauważyć. Pickering popatrzył na przyjaciela z troską. Obaj brali udział w poprzed- niej wojnie światowej, walcząc we Francji. To tam jeden był sierżantem, a drugi kapralem. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, Jack. O Jezu, od lat tak nie zalałem pały! - Zdawało mi się, że mam mocną głowę - zadumał się Stecker. - Może i tak było, ale zanim się zestarzeliśmy. - Raczej zanim zaczęliśmy pić ze Strażnikami Wybrzeża. A zwłaszcza ich zwierzchnikiem. Tak, zdaje się, że nasze problemy wynikają właśnie z tego. W obronie honoru Korpusu usiłowałem dorównać komandorowi Feldtowi i szliśmy łeb w łeb. Przyznaję, że była to kolosalna pomyłka w ocenie. - No cóż, nic złego się chyba nie stało. Zdaje się, że młodzi zachowają to wesele w pamięci przez długie lata. - Może i tak, ale nie będzie to ta przegródka pamięci, do której będą sięgać z przyjemnością - zgodził się Stecker. - To miłe dzieciaki, prawda? Koffler wcale nie wygląda na przyszłego ojca, sierżanta i człowieka, który dokonał tego, czego on dokonał na Buka. - Tak, ze świecą takich szukać. Właśnie miałem się zapytać, gdzie się do cholery podział kucharz, ale po dojrzałym namyśle doszedłem do wniosku, że chyba nie byłbym w stanie popatrzyć dwóm jajkom w oczy. - A ja siedziałem i zastanawiałem się, czy klin by mi nie pomógł. - I do jakiego wniosku doszedłeś? - Chyba sobie daruję. Nie chcę chuchać w twarz najstarszemu stopniem oficerowi piechoty morskiej, kiedy się będę u niego meldował. - Co takiego? - Nazywa się Mitchell. Znasz go? - O tak - kiwnął głową. - Znam pułkownika Lewisa R. Mitchella - dodał, a w tonie, jakim to powiedział, trudno byłoby szukać przyjaznych tonów pod adresem kolegi po fachu. - Oficer łącznikowy pomiędzy Nimitzem a MacArthurem. Dlaczego chcesz się z nim widzieć? - Jest najstarszym stopniem oficerem piechoty morskiej w dowództwie. Mam z nim „koordynować" swoje działania. - Pieprz go. Trzymaj się od niego z daleka. - Nie bardzo widzę, w jaki sposób bym mógł, Flem. A poza tym, co masz przeciwko niemu? - Właściwie niewiele, poza tym, że od chwili kiedy ten napuszony sukinsyn się tu pojawił, próbował pouczać Feldta jak ma robić swoje i przy okazji uwielbiał się przejeżdżać po Edzie Banningu. Doszło to do mnie i na moją prośbę Forrest* wysłał mu radiogram, w którym bardzo jasno poradził mu, żeby się od nas odpieprzył. Do kuchni wszedł podporucznik George F. Hart. Potężnie zbudowana klatka piersiowa i bicepsy rozsadzały materiał opinającej je podkoszulki. - Dzień dobry, panie generale. Dzień dobry, panie pułkowniku. Zdawało mi się właśnie, że kogoś słyszę w kuchni. - To był odgłos moich kiszek grających marsza - odparł Pickering. - George, łap za telefon. Przekaż moje pozdrowienia pułkownikowi Mitchellowi i powiedz mu, że od tej pory ja będę „koordynował" działania pułkownika Steckera. A jak będziesz wracał, przynieś nam butelkę Courvoisiera. Pułkow- nik Stecker i ja wymagamy pilnego podania tego lekarstwa. - Tak jest, panie generale. - Gdybyś także go potrzebował, przyłącz się do nas. Ale tylko na jedną dawkę, bo potem pomożesz pułkownikowi przenieść jego rzeczy z kwater oficerskich. - Tak jest, panie generale. Witamy w Water Lily, panie pułkowniku. Stecker uśmiechnął się trochę zmieszany, ale zaczekał, aż Hart wyjdzie z kuchni. - Lepiej się zastanów nad tym zapraszaniem mnie tutaj. Flem, nie mam pojęcia, czym się zajmujecie, ale... - Po pierwsze, to ja tu jestem najstarszym stopniem oficerem piechoty morskiej, więc proszę się ze mną nie kłócić, pułkowniku. - ...to na pewno coś ściśle tajnego. - Nie wyglądasz mi na japońskiego szpiega. Po prostu nie zadawaj za dużo pytań, Jack. - Nie chciałbym wam przeszkadzać. * General dywizji Horace W. T. Forrest byt zastępcą szefa sztabu ds. rozpoznania (C-2) w Dowództwie Piechoty Morskiej [przyp. aut]. - Gdybyś miał nam przeszkadzać, nie zapraszałbym cię tutaj, Jack. Potrzebuję cię. Przy tych wszystkich szczeniakach czuję się, jakbym utkwił w akademiku. Potrzebuję kogoś w moim wieku, żebym miał z nim o czym rozmawiać. Stecker popatrzył na niego zdziwiony, potem wyglądało na to, że zbiera się na jakąś odpowiedź. - A zmieniając temat, panie pułkowniku - uniemożliwił mu to Pickering. - Trochę jak przez mgłę, ale wydaje mi się, że pamiętam jakąś naszą rozmowę na temat partyzantki z wczorajszego wieczora. Pamiętasz, co mówiłeś? A jeżeli tak, to czy nie mógłbyś tego powtórzyć, bo ja nie bardzo. - Mówiłem, że... Cholera, Flem, naprawdę nie uważam się za jakiegoś eksperta w tej dzie... - Ile lat bawiłeś się w kotka i myszkę w republikach bananowych? - Trzy w Nikaragui, potem dwa na Haiti. Ale przecież mnóstwo innych też tam wtedy było, Lou Diamond, „Buldog" Puller... - Dopóki któryś z nich się tu nie pojawi, ty jesteś moim ekspertem. No już, nie kryguj się, tylko gadaj. - Mówiłem wtedy, że kiedy Korpus był w Nikaragui i na Haiti, mawiano, że jeden partyzant wiąże siedmiu żołnierzy. - Zdefiniuj partyzanta. Stecker zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią. - Człowiek z bronią, który ma jaja, żeby ryzykować głową, utrudniając życie siłom okupacyjnym. - Zdefiniuj utrudnianie życia. - Cokolwiek, od zasadzek na konwoje zaopatrzeniowe, przez wysadzanie magazynów, atakowanie transportów na drogach, żeby zmusić przeciwnika do wydzielenia znacznych sił do konwojowania każdego samochodu, jaki wysyła, aż w końcu... Nie za bardzo wiem, jak to ująć w słowa. Aż w końcu okupant wychodzi w oczach miejscowej ludności na niekompetentną, nie- efektywną bandę, która zdolna jest jedynie do brania brutalnego odwetu na niewinnych cywilach. - Partyzantka wiąże siedem razy liczniejsze siły? - Co najmniej siedem. W mojej opinii raczej bliżej dziesięciu. W Nikaragui było nas pod koniec dziesięć razy więcej, a też nie dawaliśmy sobie rady. - Jakiego rodzaju zaopatrzenia potrzebuje partyzant? - Porządna partyzantka żywi się w terenie, na którym operuje. Tak jak chińscy komuniści. Udaje im się skłaniać miejscową ludność do dawania im schronienia i pożywienia, unikając robienia sobie z niej wrogów. Miejscowa ludność zapewnia także informacje wywiadowcze. Partyzantka odpłaca im się za to, jak może. Poza tym, właściwie nic specjalnego. Buty, amunicja i żarcie. - Czy różnice rasowe odgrywają w tym wszystkim większą rolę? - Możesz sprecyzować? - W Ameryce Środkowej partyzantka wywodziła się z miejscowej lud- ności. To była wojna brązowych z białymi gringo, tak? - Tak, chyba tak było. - A na Filipinach? Myślisz, że tam byłoby tak samo? - Ach, o to ci chodziło? Teraz rozumiem. Pytasz, czy Filipińczycy poprą amerykańską partyzantkę? Pickering kiwnął głową. - Sam sobie odpowiedz, Fleming. Przez te lata spędziłeś na Filipinach nie mniej lat ode mnie. - Ale chcę, żebyś ty odpowiedział. - Jeżeli amerykańscy oficerowie nie zrobią jakiegoś głupstwa, a to cał- kiem realna możliwość, to myślę, że siedemdziesiąt pięć, może nawet osiemdziesiąt pięć procent Filipińczyków powinno pomóc partyzantce stwo- rzonej przez Amerykanów. Pickering pokiwał głową. - Powiesz mi, dlaczego cię to interesuje? - Na Mindanao jest taki facet, oficer rezerwy, który postanowił nie pójść do niewoli. Nazywa się Wendell Fertig. Próbuje zorganizować partyzantkę. - -I? - Wiemy, że jest z nim kilku marines, co robi z tego naszą sprawę. Zastanawiamy się co, jeśli w ogóle moglibyśmy dla niego zrobić i na ile, jeśli w ogóle, jest on w stanie rzeczywiście zaszkodzić Japończykom. - My, to znaczy kto? - Frank Knox, Chester Nimitz i ja. El Supremo zdaje się być zupełnie tym nie zainteresowany. Niewielu znam ludzi, którzy w równie swobodny sposób mogliby się wypowiadać o sekretarzu Marynarki i głównodowodzącym Floty Pacyfiku, nazywając ich po imieniu, pomyślał Stecker. Albo nazywać Głównodowodzą- cego Sojuszniczych Sił Zbrojnych na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku kpiąco „El Supremo". Właściwie pewnie powinienem się upierać przy wykonaniu swoich rozkazów, ale w gruncie rzeczy cieszę się, że Flem zdjął mi tego pułkownika Mitchella z karku. Flem ma rację. Rzeczywiście to on jest tu najwyższym oficerem piechoty morskiej. Nie pozostaje mi więc nic innego jak wykonać jego rozkazy... Porucznik Hart powrócił do kuchni z butelką koniaku i dwiema kryszta- łowymi koniakówkami. - Pozdrowienia od pułkownika Mitchella. Prosił, żeby przekazać, iż w razie gdyby pułkownik Stecker potrzebował jakiejkolwiek pomocy, jest do jego dyspozycji. Pickering parsknął kpiąco. - Czy mam zaaplikować lekarstwo? - zapytał Hart. - Hart, koniakówki są dla oficerów i dżentelmenów - odparł generał Pickering. - W tej chwili widzisz przed sobą tylko dwóch starych marines z paskudnym kacem. Wlej nam po dwa centymetry do kawy, dobrze? ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH KMDR D HAUGHTONA OF DO ZLEC SEKMAR KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKMAR WASZ DLA PŁK F L RICKABEE BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA BRISBANE AUSTRALIA PONIEDZIAŁEK 9 LISTOPADA 1942 ROKU FRITZ NIE WIEM CZY JUŻ O TYM SŁYSZAŁEŚ ALE PPŁK JACK STECKER JEST TU U MNIE W BRISBANE x BYLIŚMY RAZEM NA ŚLUBIE SIERŻ KOPFLERA A TERAZ PRZEPROWADZA SIĘ DO MOJEJ KWATERY Z HOTELU ARMII OFICJALNIE MA SIĘ ZAJMOWAĆ PRZYGOTOWANIAMI DO PRZERZUCENIA TU DYWIZJI NA ODPOCZYNEK X WEDŁUG STECKERA ŻOŁNIERZE SĄ W NAPRAWDĘ ZŁYM STANIE WIĘKSZOŚĆ MA MALARIĘ STECKEROWI ODEBRANO DOWÓDZTWO BATALIONU I PRZYSŁANO TU DO NDPDZACHPAC CHOLERA WIE PO CO x TRUDNO MI UWIERZYĆ ZE TO WAŻNIEJSZE OD TEGO CO ROBIŁ UPRZEDNIO I PODEJRZEWAM ŻE TO ROBOTA ZAWODOWCÓW KTÓRYM WRESZCIE UDAŁO SIĘ WYGRYŹĆ REZERWISTĘ BEZ DYPLOMU ŻEBY ZROBIĆ MIEJSCE DLA SWOJAKA x NIE ROZUMIEM JAK GENERAŁ VANDERGRIFT MÓGŁ NA TO PÓJŚĆ x WYGLĄDA JEDNAK NA TO ŻE MOŻE SIĘ TO DLA NAS OKAZAĆ ZBAWIENNE W SKUTKACH PO WESELU ROZMAWIAŁEM ZE STECKEREM I OKAZAŁO SIĘ ŻE DYSPONUJE ROZLEGŁYM DOŚWIADCZENIEM W ZAKRESIE WALK Z PARTYZANTKĄ W REPUBLIKACH BANANOWYCH ZWŁASZCZA W NIKARAGUI W LATACH MIĘDZYWOJENNYCH* x WYDAŁO MI SIĘ * Nikaragua od wielu lat stanowiła obszar wpływów wielkich amerykańskich koncernów prowadzących tam plantacje owoców cytrusowych. Samowola proamerykańskiej oligarchii rządzącej krajem spowodowała powstanie silnego ruchu „liberalnego", o zabarwieniu nacjonalistycznym. Liberałowie objęli władze w roku 1893 i wkrótce doszło do wybuchu wojny domowej. W 1912 roku Amerykanie po raz pierwszy wkroczyli do Nikaragui, przechylając szalę na stronę konserwatystów, choć okupacja przeciągnęła się do roku 1924. Jesienią 192S roku doszło w Nikaragui do zamachu stanu, w wyniku którego konserwatywny przywódca Emiliano Chamorro obalił rząd liberalny wybrany rok wcześniej ogromną większością głosów. Do przewrotu doszło w miesiąc po tym, jak liberałowie oznajmili zamiar nacjonalizacji amerykańskich plantacji owoców cytrusowych, stanowiących podstawę gospodarki kraju. W maju 1926 roku liberałowie odzyskali władzę i zaczęli realizować swój plan, tym bardziej że poparcie koncernów dla zamachu Chamorro było dla wszystkich jasne. Co ciekawe, USA znacznie przyczyniły się do sukcesu liberałów, odmawiając uznania junty Chamorro. Wybrano nowego prezydenta, Adolfo Diaza, który szybko przeszedł na stronę Chamorro, już jako legalnie uznany zwierzchnik kraju. Tym razem Korpus Piechoty Morskiej dokonał ponownie interwencji zbrojnej w Nikaragui, stając po stronie obozu proamerykańskiego w walce przeciw liberalnej partyzantce dowodzonej przez Cesara Augusta Sandino. Otwarta interwencja amerykańska trwała do roku 1932, ale walki toczyły się nadal, a siły konserwatystów, dowodzone przez generała Anastasio Somozę, odnosiły w niej wielkie sukcesy, dzięki wyszkoleniu amerykańskich doradców wojskowych. Dla Korpusu Nikaragua była ważnym doświadczeniem bojowym, dzięki któremu w jego uzbrojeniu pojawiły się pistolety maszynowe Thompsona. To właśnie w Nikaragui zabłysła gwiazda często wspominanego w pierwszych dwóch tomach cyklu KORPUS majora „Buldoga" Pullera, który zasłynął jako czarodziej Thompsona [przyp. tłum.]. ŻE SKORO WIE JAK ZWALCZAĆ PARTYZANTKĘ TO WIE TEŻ JAK POWINNA WYGLĄDAĆ PARTYZANTKA I ZE MÓGŁBY OCENIĆ NA MIEJSCU SPOSÓB ORGANIZACJI I MOŻLIWOŚCI DZIAŁANIA TAKICH JEDNOSTEK NIC MU JESZCZE NIE MÓWIŁEM ALE ZNAM GO NA TYLE DOBRZE BY WIEDZIEĆ ŻE WOLI ROBIĆ COŚ Z FERTIGIEM ALBO DLA NIEGO NIŻ ORGANIZOWAĆ WYCIECZKI KONCERTY USO* I ROZDAWAĆ PREZERWATYWY DO CZEGO ODKOMENDEROWAŁ GO KORPUS x CHCĘ GO WIĘC PRZENIEŚĆ DO NAS ALE POD JEDNYM WARUNKIEM x DOŚĆ JUŻ PRZESZEDŁ UPOKORZEŃ NAWIAS NA MIŁOŚĆ BOSKĄ PRZECIEŻ ON MA MEDAL HONORUI JAK MOŻNA MU BYŁO ZROBIĆ COŚ TAKIEGO? NAWIAS WIĘC PROSZĘ ŻEBYŚ POWZIĄŁ WSZELKIE MOŻLIWE ŚRODKI ŻEBY TO PRZENIESIENIE DO NAS NIE MOGŁO BYĆ ODCZYTANE JAKO KOLEJNA DEGRADACJA ZRÓB TO JAK NAJSZYBCIEJ x TO SAMO ODNOSI SIĘ DO PRZYSŁANIA TU MCCOYA x UWAŻAM ŻE IM SZYBCIEJ UDA NAM SIĘ KOGOŚ PODESŁAĆ KAPITANOWI/GENERAŁOWI FERTIGOWI TYM LEPIEJ POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG Terminal pasażerski Służby Transportu 2 Lotniczego Marynarki, Brisbane, Australia 14 listopada 1942 roku, 4.55 Porucznik Kenneth R. McCoy lądował na zatoce w paskudnym humorze, a wzburzone morze, które sprawiło, że płynąc do nabrzeża przemókł do suchej nitki, nie wpłynęła zanadto na jego poprawę. Widok podporucznika Harta, stojącego na nabrzeżu ze złotym sznurem adiutanta zwisającym z ramienia sprawił zaś, że o mało nie eksplodował. Ten sukinsyn nie był w Korpusie na tyle długo, żeby się dorobić kaprala, a tu proszę, paraduje w oficerskim mundurze! Lot wielkim czterosilnikowym Coronado z Pearl Harbor był długi i mę- czący. Jego sąsiad, jakiś komandor podporucznik ze Służby Zdrowia zaczął rzygać już w pół godziny po starcie z Pearl Harbor. Cały się wyświnił resztkami hawajskiego pieczonego prosięcia, podlanymi litrem piwa, nie * USO - United Services Organisation - instytucja zajmująca się organizowaniem występów artystycznych dla żołnierzy. W czasie drugiej wojny światowej przeprowadziła setki tur koncertowych dla zespołów muzycznych i aktorów, a zwłaszcza aktorek, w czasie których artyści docierali w najbardziej nawet odległe zakątki wszystkich teatrów działań wojennych czasem występując na bezpośrednim zapleczu pierwszej linii frontu [przyp. tłurm.]. oszczędzając pokładu i fotela, a potem spędził resztę wielogodzinnej po- dróży jęcząc, dysząc i wycierając zarzygany mundur o twarz McCoya za każdym razem, kiedy szedł do toalety - mniej więcej co kwadrans. Zanim w ogóle wystartowali, McCoy nadział się na jakiegoś nadgorliwca z tej samej służby, który nie chciał go wpuścić do samolotu, zanim nie zobaczy ważnej karty szczepień i nie obchodziło go, ile liter A widnieje na jego priorytecie transportowym. Karta szczepień McCoya wskazywała, że dostał szczepienia na każdą chorobę, jaką znała współczesna medycyna i jeszcze parę, kłopot był tylko w tym, ze została w Waszyngtonie. Ed Sessions wymyślił, że skoro tak wiele podróżuje, lepiej żeby kopia jego karty szczepień była pod ręką, razem z innymi dokumentami, w razie gdyby ją zgubił. Potem, kiedy przyszedł rozkaz natychmiastowego wyjazdu do generała Pickeringa, zrobił się taki rozgardiasz, było do załatwienia tyle rzeczy, że zapomniał mu jej oddać. Idiota z Pearl Harbor zażądał, żeby go zaszczepili na wszystko od nowa. Na szczęście jego kolega w szpitalu miał trochę więcej oleju w głowie i uwierzył McCoyowi na słowo, że wszystkie normalne szczepienia rzeczywiście otrzymał. Nie chciał natomiast ani na krok ustąpić w kwestii kompletu szczepień wymaganych dla żołnierzy udających się na Południowy Pacyfik i to mimo tego, że McCoy zaklinał się na wszystkie świętości, ze wrócił z Australii zaledwie miesiąc temu i zanim tam pojechał, dostał wszelkie wymagane szczepienia. Jego cierpienia w samolocie potęgowały więc jeszcze efekty uboczne sześciu zastrzyków. Lewy pośladek bolał i spuchł, jakby go jadowity wąż ukąsił. W dodatku, jakby jeszcze dla spotęgowania wszystkich nieprzyjemnych odczuć, siedzenia w Coronado składały się z ramy z rurek, opiętych płótnem, więc nie dawało się na nich usiąść tak, żeby odciążyć obolałą odwrotną stronę medalu. Z San Francisco do Pearl Harbor przyleciał B-17 lotnictwa Armii, całą długą drogę usiłując się jakoś wygodnie umościć na stercie worków z pocztą. McCoy wygramolił się wreszcie z kutra, i ciągnąc za sobą worek z rze- czami - który zdawał się ważyć tonę - zaczął się wspinać do drabince na szczyt betonowego nabrzeża. Podporucznik Hart na jego widok zasalutował. Hmm, salutuje jak na paradzie. Sprężyście, z entuzjazmem i uśmiechem. Może nie jest aż takim dupkiem? - Może poda mi pan swój worek, panie poruczniku? - zaofiarował się. - Zmęczony pan pewnie po podróży. McCoy odwzajemnił salut i bez słowa podał worek. Hart dźwignął go jedną ręką, jak piórko. Ma sukinsyn siłę, to trzeba przyznać, pomyślał McCoy. Drugą pokazał mu kierunek. McCoy spojrzał i zobaczył we wskazanym kierunku Studebakera generała Pickeringa. - Odprawę ma pan już z głowy, panie poruczniku. Generał to załatwił. - Dziękuję - odparł McCoy i ruszył do samochodu. Właściwie o co mi chodzi? Co mi ten Hart przeszkadza? Nie prosił się o swoją złotą belkę, zresztą sam go wyciągnąłem z Parris Island dla generała. I na pewno nie jest dupkiem. Kiedy mu powiedziałem na Buka, że zostaje sam na noc, powiedział tylko „Tak jest" i nic więcej. Do tego trzeba mieć jaja. To nie z nim coś jest nie tak. To mnie odbiło i zachowuję się jak pieprzony dupek. Mam do całego świata żal za to, że znowu tu wylądowałem. - Myślę, że dyscyplina Korpusu się nie zawali, jeśli będziesz mi mówił po imieniu, George. - O nie, panie poruczniku. To by oznaczało, że panu darowałem to, że chciał mnie pan samego zostawić na noc na Buka. Do tego jeszcze daleka droga, panie McCoy. - W takim razie niech się pan pieprzy, poruczniku Hart. - Zanim się tym zajmę i zapomnę: nie zdziw się, gdyby sierżant Koffler dziękował ci za prezent ślubny. - Kupiłeś im prezent i powiedziałeś, że to ode mnie? - Dwie piżamy ze sklepu oficerskiego. - Ile jestem winien? - Skoro pytasz, dwa razy cztery pięćdziesiąt plus ćwiartkę za zaszycie rozporka w spodniach dla panny młodej. Razem dziewięć dolarów i dwa- dzieścia pięć centów. McCoy zatrzymał się, sięgnął do kieszeni po portfel i podał Hartowi dziesięciodolarowy banknot. - Dzięki, George. A skąd wiedziałeś, że będziesz miał okazję odzyskać pieniądze? - Nigdy nie słyszałeś, że nieszczęścia chodzą parami? Czyli innymi słowy, nie wiedziałeś. Fajny facet z ciebie, George. - Co słychać u generała? - Sam go zapytaj - odparł Hart i wskazał workiem McCoya w kierunku samochodu. Generał Pickering wysiadał właśnie z tylnych drzwi Studebakera. - Jezu Chryste - mruknął McCoy. - Jeszcze nie ma piątej. Co on robi na nogach o tej porze? - Zdaje się, że chciał mieć okazję do rozmowy z tobą, zanim doje- dziemy do Water Lily. Zresztą nie musiałem się tego domyślać, sam mi powiedział. - Powitałbym cię w Australii, Ken, ale się boję, że rzucisz we mnie czymś ciężkim - odezwał się Pickering. - Bardzo cię przepraszam, ale to naprawdę było niezbędne. McCoy zasalutował sprężyście. - Dzień dobry, panie generale. - Jak się leciało? - Bywało lepiej, panie generale. - Nic ci nie jest? Jakoś dziwnie chodzisz. - Dostałem na pamiątkę z Hawajów parę zastrzyków, zamiast wieńca z kwiatów. Całe siedzenie mam obolałe. Ale nic mi nie jest. - Siadaj z tyłu, Ken. Chcę z tobą pogadać po drodze. - Tak jest, panie generale. - George, postaraj się, żebyśmy mieli po drodze ze dwadzieścia minut. - Tak jest, panie generale. - Nie, czekaj... Że też mi to od razu nie przyszło do głowy. Jesteś może głodny, Ken? - Nie, dziękuję. Mogę zaczekać aż dojedziemy, panie generale. - To chyba nie jest prawda, cała prawda i nic tylko prawda. - Naprawdę mogę zaczekać - Skoro tak uważasz. Naprawdę chciałbym, żebyś się mógł skupić - Nic mi nie będzie, panie generale. - No dobra, to jedziemy. Boże, generał mi drzwi przytrzymuje! Dwie rzeczy nie pozwoliły zapomnieć o generalskim stopniu Pickeringa. W czasie ich rozmowy Hart zdjął pokrowce z czerwonych tabliczek ze srebrną gwiazdą umieszczonych z przodu i z tyłu pojazdu, a potem, kiedy ruszyli do bramy, wartownik zaczął salutować jeszcze na długo zanim do niego dojechali. Pickering odwzajemnił honory i wyciągnął do McCoya cygamicę. Ken wziął z niej cygaro. - Dziękuję, panie generale. - Kubańskie. Ostatnio zawinął tu „Pacific Commerce". Na nieszczęście dla kapitana, pamiętałem, że lubi cygaraerale. - Niestety, zanim nie dostanę rozkazu przenoszącego go do nas, a wy- słano go tu, żeby przygotował kwatery dla dywizji, kiedy ją odwołają z Guadalcanal, nie mogę go w to angażować oficjalnie. Nawet nie zapytałem go dotąd, czy chce się wybrać na tę wycieczkę, ale korzystałem z jego doświadczenia, a Feldt próbuje nakłonić swoich do przydzielenia nam w tym celu okrętu podwodnego. Jak mu się nie uda, spróbujemy u Nimitza. Kiedy więc będziesz rozmawiał ze Steckerem, staraj się trzymać z daleka od tego tematu. - Tak jest, panie generale. - Kiedy będziesz gotów? - Pan powiedział, że pułkownik Stecker załatwił już zaopatrzenie, które mam zawieść Fertigowi, tak? - Dostaniemy je w ciągu dwudziestu czterech godzin od złożenia za- mówienia. Nie chcę jechać na cholerne Filipiny. Chcę iść do domu, objąć Ernie i powiedzieć jej, że już nigdy nigdzie nie jadę. - W takim razie, jestem gotów w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili, kiedy dostaniemy okręt podwodny od Australijczyków. Hej, George - podniósł głos - masz ochotę na kolejną przejażdżkę gumowym pontonem? - Nie, panie poruczniku. Bardzo dziękuję, panie poruczniku. - George nie może jechać - powiedział Pickering. - Z powodów, których nie mogę ci wyjawić. Czyli Hart otrzymał dostęp do tej całej Magii, o której ja mam niby nawet nie wiedzieć To musiało być niedawno - nikt by go nie puścił na Buka, gdyby już wtedy je miał. Banning nie poleci ze mną na Gobi, bo jest dopuszczony do Magii, a teraz Hart nie popłynie ze mną na Filipiny z tego samego powodu. Magicy nie są jednorazowego użytku. Ja i Stecker nie mamy dopuszczenia, więc nas nie szkoda. Jasna cholera, panie generale, może i mnie by tak ktoś dopuścił do Magii, żebym nie musiał więcej pakować się w takie gówniane historie, co? I może by tak dołożyć jeszcze jedno dopuszczenie dla pułkownika Steckera? - Tak jest, panie generale. - To nie będzie już jutro, Ken, to oczywiste, ale lepiej nie bierz żadnych długoterminowych kredytów. - Tak jest, panie generale. - George, możesz już jechać prosto do domu. Załatwiliśmy sprawę. - Tak jest, panie generale. - Jesteś pewien, że nie zmienisz zdania, George? - zapytał McCoy. - Może tym razem byś nie wypadł za burtę. - Jeden raz wystarczy mi na całe życie, dziękuję. - Powiedziałem, że George nie może jechać, Ken. - Tylko się z nim drażnię, panie generale. Water Lily Cottage, 3 Brisbane, Queensland, Australia 14 listopada 1942 roku, 6.05 Przed domem parkowały dwa dżipy z oznaczeniami Armii, jeden Korpusu i srebrny Jaguar z 1928 roku na cywilnej rejestracji z Melbourne. McCoy bezwiednie sprawdził listę obecnych, przypisując im poszczególne pojazdy. Jaguar był samochodem generała, należącym do australijskiego przedstawi- ciela jego firmy w Melbourne. Pickering wielokrotnie mówił o nim, że to jeden z najwspanialszych samochodów świata - pod warunkiem, że da się sukinsyna odpalić i kierowcy nie przeszkadza deszcz lejący mu się za kołnierz przez dziury w dachu. Dżip piechoty morskiej był zapewne samochodem pułkownika Steckera. Oba dżipy Armii nosiły oznaczenia parku samochodowego Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, a więc zapewne jeździli nimi „jaskiniowcy", jak nazywano bywalców „Lochu". Loch, siedziba Ośrodka Kryptograficznego dowództwa, zawdzięczał swą nazwę usytuowaniu na drugim poziomie piwnic pod jego budynkiem, skrzypiącym stalowym drzwiom bez klamki, przez które się do niego wchodziło i wilgoci, która skraplała się i spływała po zimnych ścianach. Wewnątrz samego ośrodka znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie, oddzielone od reszty kolejnymi stalowymi drzwiami, które zawsze były zamknięte. Te wewnętrzne drzwi strzegły jednej z najbardziej strzeżonych - i najważniejszych - tajemnic tej wojny. Za nimi pracowano nad Magią. Tym kryptonimem oznaczono ogół prac związanych z przechwytywaniem, odczytywaniem i analizowaniem japońskich depesz radiowych. Kryptologom Marynarki udało się złamać część szyfrów, które miały chronić korespondencję radiową japońskiej dyplomacji, sztabu generalnego i marynarki. Już sama ta wiadomość nosiła najwyższy stopień utajnienia i liczba osób, które o tym wiedziały była bardzo ograniczona - każde dopuszczenie do niej wymagało zgody najwyższych czynników. Treść rozszyfrowanych depesz, a zwłaszcza analizy wypracowane na ich podstawie, podlegały jeszcze dalej idącej ochronie. Wszelka korespondencja na ten temat była zaszyfrowana specjalnym szyfrem, którego nie używano w żadnych innych sprawach, by nie dawać japońskim specjalistom od łamania szyfrów szansy do zbierania materiału porównawczego i w końcu złamania go. Usta osób, które miały prawo do zaznajomienia się z tymi materiałami, zawartymi w biuletynach oznaczonych kryptonimem „Al- batros", była jeszcze krótsza i do niej dopuszczać miał prawo jedynie szef sztabu Zwierzchnika Sił Zbrojnych, admirał Leahy i jego bezpośredni przeło- żony, prezydent Stanów Zjednoczonych, Poza Waszyngtonem na tej liście byli dowódcy rodzajów sił zbrojnych na Pacyfiku, admirał Nimitz i generał MacAr- thur, oraz wybrane osoby, mające bezpośredni związek z pozyskiwaniem, analizowaniem i przesyłaniem tych materiałów. Na liście byli także oficerowie Biura Analiz Zarządzania: dowodzący nim generał Pickering, jego zastępca pułkownik Rickabee oraz major Banning. McCoy trafił do Biura zaraz po otrzymaniu oficerskiej belki i pracując tam, dowiedział się więcej, niż powinien wiedzieć o Magii. Nie szukał tej wiedzy, ale wciąż ocierał się o związane z Magią sprawy i potrafił skojarzyć to, czego się dowiedział z tym, co robił w Australii Oddział Wydzielony 14 - miejscowa ekspozytura Biura Analiz Zarządzania. Musiałby być idiotą, żeby nie zauważyć, że porucznik Hon Song Do, oficer Armii czasowo przydzielony do OW14 i porucznik Moore, zajmują się czymś więcej niż tylko rutynową łącznością radiową OW14 z Waszyngtonem, czy nawet NDPDZACHPAC ze stolicą. Poza tym odkąd to piechota morska zajmowała się łącznością regionalnych dowództw Armii? No i wreszcie sami jaskiniowcy. Hon, dla przyjaciół Pluto, był Amery- kaninem koreańskiego pochodzenia, przedwojennym doktorem matematyki na MIT* i doskonale mówił po japońsku. Moore urodził się w Japonii, gdzie jego rodzice byli misjonarzami, chodził tam do szkoły i nawet studiował na Uni- wersytecie Tokijskim, więc po japońsku mówił od dziecka i równie dobrze jak po angielsku. Odkąd to ludzie posługujący się na co dzień językiem japońskim zajmowali się korespondencją radiową ze Stanami Zjednoczonymi? McCoy przebywał z nimi poprzednim razem bardzo krótko, ale zdążył zauważyć, że codziennie jeden albo drugi odbywa spotkanie z samym generałem MacArthurem lub jego szefem wywiadu, generałem Charlesem Willoughbym. Odkąd to dwaj generałowie mają tyle czasu codziennie dla dwóch byle poruczników zajmujących się zwykłą łącznością? I odkąd to byle porucznicy zajmujący się zwykłą łącznością, potrzebowali do przeno- szenia rutynowych depesz pistoletów noszonych w ukrytych kaburach pod * Massachusetts Institute of Technology w Cambridge w stanie Massachusetts, prestiżowa amerykańska uczelnia politechniczna, założona w roku 1861 [przyp. tłum.]. mundurem i teczki przypiętej kajdankami do przegubu, mimo że ani na chwilę nie wychodzili przy tym poza ściśle strzeżony budynek dowództwa? To musiało być coś bardzo tajnego. Co? Coś, czego nie wolno było poznać innym oficerom w dowództwie i było bardziej tajne niż materiały ściśle tajne, które przechodziły po prostu przez tajną kancelarię bez tych operetkowych zabezpieczeń. Jeśli to nie była ta cholerna Magia, o której nikomu nawet nie wolno było mówić, to co to mogło być innego? Hon jest matematykiem. Czym zajmują się matematycy w wojskach łączności? Łamaniem szyfrów, jasne jak słońce. Pluto i Moore byli tłuma- czami japońskiego. Czym zajmują się tłumacze języka wroga w wojsku w czasie wojny? Tłumaczeniami z tego języka, proste jak drut. A więc Pluto i Moore musieli brać udział w czytaniu, tłumaczeniu, interpretowaniu, czy jak tam kto woli, jakichś bardzo tajnych japońskich dokumentów. Dlaczego bardzo tajnych? I skąd te dokumenty? Gdyby chodziło tylko o czytanie zdobycznych japońskich dokumentów, nie byłoby potrzeba tak ścisłej tajem- nicy. Im więcej ludzi wiedziałoby, co Japończycy w nich piszą, tym lepiej. Chyba że... No, właśnie - chyba że czytają przechwycone japońskie depesze i nie chcą, żeby się rozniosło, że są w stanie je czytać. To by wiele wyjaśniało - na przykład dlaczego tak niewiele osób ma do nich dostęp i dlaczego każdemu, kto wie cokolwiek o Magii nie wolno się znaleźć nawet w pobliżu frontu, a nie tylko za jego linią. Weszli do domu. Wewnątrz salonu siedział rozwalony na kanapie Pluto - wielki, gorylowatej budowy Azjata o posturze cyrkowego zapaśnika. McCoy dostrzegł na jego mundurze złote słoneczka majora. Oho, czyli na ostatnich zmianach zyskał nie tylko Hart, pomyślał. Potwierdzenie przyszło natych- miast, kiedy w drzwiach pojawili się Hart i Moore - ten ostatni ze srebrną belką porucznika. - Witaj w domu, Ken - pozdrowił go Pluto. Podniósł się z kanapy z zadziwiającą, jak na swoją posturę, gracją i szybkością, podając mu dłoń. Do lewej, zauważył McCoy, ściskając prawicę, przypiętą miał kajdankami teczkę z szyfrowym zamkiem. - Dziękuję, panie majorze. - Proszę bardzo. Teraz, kiedy już oddałeś hołd mojemu nowemu stop- niowi, może wrócimy do tego, co było i dalej będziesz mi mówił Pluto? - Nie podejrzewałem, że oficerowie sztabowi Armii zrywają się z łóżek o tak wczesnej porze, Pluto. - Jeszcze się nie położyłem - wyjaśnił major Hon. - Panie generale, można na moment? - Mogłeś z tym zaczekać, aż przyjdę do Lochu - odparł Pickering i obaj popatrzyli na McCoya. A więc cokolwiek ma w tej teczce, to nie mój interes, zrozumiał McCoy. - Może byś pokazał Kenowi, gdzie może się przespać? - „zaproponował" Hartowi generał. - Tak jest, panie generale. Kiedy McCoy wyszedł z łazienki obwiązany w pasie ręcznikiem, zastał w sypialni siedzącego w jednym z wiklinowych foteli w rogu podpułkow- nika Steckera. - Ależ pana nosi po świecie, co, panie poruczniku? - uśmiechnął się Stecker. - Jest pan żywym dowodem na słuszność hasła: „Wstąp do piechoty morskiej, zobaczysz świat". - Dzień dobry, panie pułkowniku. - Jak się masz, Ken? - zapytał Stecker, podając rękę z fotela. - Generał mówił, że miałeś jakieś przejścia ze szczepieniami? - Skłuli mi tyłek. Nawet nie mam pojęcia, co dostałem. - Nic ci nie jest? Żadnej gorączki? Potów? Nudności? - Tylko obolały tyłek - odparł ujęty troską pułkownika Ken. - Po kąpieli i z tym już lepiej. Siedząc w wannie McCoy zastanawiał się, ile to już czasu minęło, odkąd ostatni raz miał się okazję tak wymoczyć, a nie tylko umyć pod natryskiem. Tu nie miał wyboru. Prysznic był na końcu długiego, mięk- kiego węża i nie było go jak zamocować. Zresztą nawet gdyby było, to w wężu była dziura i kiedy tylko przełączył kran na prysznic, silny strumień wody opryskał całą łazienkę. Musiał go wyłączyć i nalać wody do wanny. Stecker kiwnął głową i wskazał stolik pod ścianą. McCoy zauważył na nim srebrny serwis do kawy i tacę nakryta serwetką. - Nieźle wam się tu powodzi, synu - powiedział Stecker. - Zasługuję na to - odparł skromnie McCoy. - Jeśli o mnie chodzi, wciąż trudno mi uwierzyć w to, jak dobrze. Pod serwetką są różne rodzaje pieczywa do wyboru. W dzbanuszku prawdziwa śmietanka. A jak się człowiekowi zachce, bo ja wiem, jajek z szynką, albo sadzonych, to wystarczy nacisnąć dzwonek i ktoś przyjdzie zapytać, jak mają być wysmażone. - Panie pułkowniku - uśmiechnął się McCoy - to się nazywa „odrobina luksusu". Sam się pan zdziwi, jak łatwo się do tego przyzwyczaić. Ta uwaga rozbawiła pułkownika. - Zjesz coś, Ken? - Napiję się kawy - odparł McCoy, podchodząc do stolika. Nalał dwie filiżanki, jedną podał pułkownikowi. - Generał mówił, że ma pan organizować zakwaterowanie dla dywizji, kiedy przerzucą ją tutaj z Guadalcanal? - zapytał McCoy. - Zgadza się. Po to mnie tu wysłano - odparł Stecker. - Tyle tylko, że ponieważ ewakuacja dywizji to na razie jeszcze tajemnica, niewiele mam tu do roboty. Właściwie w ogóle nie wiem, po kiego licha tu siedzę, skoro problemami kwatermistrzowskimi ma się zająć Armia. - Powiedział też, że obaj przyszykowaliście jakąś robótkę dla mnie. - Z niewiadomego mi powodu generał uznał, że jestem ekspertem od partyzantki, którym nie jestem. Mimo to spróbowałem zestawić listę zaopatrzenia i zorganizować to, co powinieneś zabrać. Głównie lekarstwa, broń i amunicja. Niemniej, to twoje przedstawienie, McCoy. Ja tylko próbuję stwarzać wrażenie, że jestem tu do czegoś potrzebny. Jeżeli masz jakiekolwiek obiekcje co do tego, co proponuję... - Panie pułkowniku, o partyzantach wiem mniej niż ktokolwiek inny. Mogę się co najwyżej uznać za eksperta od wiosłowania w pontonie. To zresztą o wiele trudniejsza sztuka, niż się komukolwiek zdaje. - Tak, Hart mi też o tym mówił - zaśmiał się Stecker i zaraz spoważniał na powrót. - O tym chciałem właśnie z tobą pogadać. Jak widzisz pakowanie zaopatrzenia? - Małe paczki. Nic takiego, czego nie mógłby unieść jeden człowiek. Wypakowywanie z okrętu podwodnego na pontony to nie zabawa, ale z pontonu na brzeg jest jeszcze ciężej. Najlepiej byłoby, gdyby to były małe, lekkie paczki, zapakowane w jakiś wodoszczelny materiał. Może nawet udałoby się zrobić tak, żeby same pływały. Fala potrafi zmyć za burtę nawet dość duże przedmioty. - Koffler pracuje nad czymś, co może nam się do tego przydać. Wiesz co to jest plastik? McCoy pokręcił głową. - Zdziwiłem się, że Koffler wyszedł już ze szpitala. Wrócił do służby? - Wrócił do służby i jeszcze się ożenił. - Tak, o tym też słyszałem. Kiedy go widziałem ostatni raz, wyglądał jak odgrzany trup. Poza tym myślałem, że jeszcze jest za młody, żeby się żenić? - Jest najmłodszym sierżantem, jakiego w życiu widziałem - zgodził się Stecker. - Generał musiał go awansować, żeby mu się pozwolili żenić. W każdym razie żona bardzo go kocha i opiekuje się nim. Z Howardem nadal nie najlepiej. Wygląda na to, że lekarstwo, które mu podają, żeby wytrać pasożyty we krwi i w układzie trawiennym, to jakaś cholerna tru- cizna, która nieźle daje mu w kość. Howard znosi je gorzej niż Koffler. - Jego dziewczyna była pielęgniarką - bardziej zapytał, niż stwierdził McCoy. - I według Hona nadal jest. Zdecydowali się nie żenić, bo kiedy tylko zawrą małżeństwo, odeślą ją do kraju. - Dlaczego? - Jakiś przepis. Ma pewnie uchronić biednych marines przed zakusami samotnych pielęgniarek. A skoro mowa o pani Koffler, to idziesz do nich na kolację. - Co takiego? - Chce tobie i Hartowi podziękować za zabranie męża z Buka. - Dziękuję, nie skorzystam. - Masz jakiś ważny powód, żeby tam dziś nie pójść? Generał mówił, że nie ma dla ciebie nic do roboty na dzisiaj. Poza tym powiedział, że domowe jedzenie dobrze ci zrobi. - To brzmi jak rozkaz. - Generałowi bardzo jej żal. Ken uniósł brwi. - A co, nie znasz tej historii? McCoy pokręcił głową. - Według tego, co mówił generał, Koffler zmajstrował jej dzieciaka w nocy przed desantem na Buka. To była też noc po żałobnej mszy za duszę jej męża, który zginął w Afryce Północnej. Brwi McCoya uniosły się jeszcze wyżej, ale nic nie powiedział, czekając na ciąg dalszy. - Wyrzucili ją z marynarki... - Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej - bezwiednie poprawił McCoy. - Wszystko jedno. W każdym razie wyrzucili ją ze służby, kiedy okazało się, że jest w ciąży. A rodzina... Jej ojciec nawet nie przyszedł na ślub. Wyrzekli się jej. Świństwo, nie? A to naprawdę miła dziewczyna i generał bardzo ją lubi. - To niech on idzie do niej do kolację. - Już był. - Przecież nie tylko ja brałem w tym udział. Hart tam był. Cholera, Pick Pickering pilotował samolot, który nas zabrał. On i Charlie Galloway. - Młody Pickering jest teraz gdzieś w Stanach. Galloway na Hawajach. Pod ręką jesteś tylko ty i Hart, a generał uważa, że dobra, australijska domowa kuchnia powinna ci posłużyć - Co to będzie? Kangur z grilla? - Wiedziałem, że będziesz zachwycony. McCoy machnął z rezygnacją ręką. - O czym to my? Coś o Kofflerze i... O czym? - Plastiku. - Tym materiale wybuchowym? - Nie, nie tym. - To o jakim? - Widziałeś ten nowy wodo- i gazoszczelny materiał, w który ostatnio zaczęli pakować sprzęt? McCoy pokręcił głową. - Papa z folią aluminiową? - Nie, to coś zupełnie innego. Plastik. Koffler ci o tym opowie przy kolacji. Przynajmniej będziecie mieć jakiś temat do rozmowy. Apartament 3C, The Amhurst, 4 Brisbane, Queensland, Australia 14 listopada 1942 roku, 19.15 Mimo planu, który narysował im generał, odnalezienie Amhurst, trzypiętro- wego ceglanego bloku nad brzegiem zatoki, zajęło im sporo czasu. Po długim kluczeniu Studebakerem po labiryncie wąskich uliczek, wreszcie go znaleźli. - O, niezła chata jak na dziewiętnastoletniego sierżanta - powiedział McCoy do Harta, kiedy szli po schodach na górę. - Zazdrościsz? - Chyba tak, - Tak między nami - zauważył Hart - miałem szczerą nadzieję, że uda ci się nas z tego jakoś wyciągnąć. - Próbowałem. Po prostu uśmiechnij się i bądź miły. Nacisnął guzik dzwonka. Chwilę później w drzwiach stanął sierżant piechoty morskiej Stephen M. Koffler. Ze swoimi stu sześćdziesięcioma siedmioma centymetrami wzrostu i sześćdziesięcioma pięcioma kilogramami wagi wyglądał jeszcze dwa lata młodziej niż w rzeczywistości. - Dobry wieczór panom - powiedział, odsuwając się z przejścia i za- praszając gestem do środka. - Zapraszamy do środka. - Widać było, że musiał to wcześniej ćwiczyć. - Dobry wieczór, sierżancie - powiedział McCoy, podając mu brązową papierową torbę, zawierającą butelkę whisky „Famous Grouse". - Jak się masz, Steve? - powiedział Hart, podając drugą, większą torbę, która zawierała dwie butelki, jak to określił generał, kiedy przy wyjściu z Water Lily wręczał im torby „cholernie dobrego miejscowego Caberneta". - Witajcie - powiedziała Daphne Koffler zza swojego męża. - Dziękuję za to, ze panowie przyszli. - Dziękujemy za zaproszenie - odparł McCoy. Nawet w pantoflach na niskich obcasach Daphne była dobre dwa, trzy centymetry wyższa od męża. Miała piwne oczy i brzoskwiniową cerę, a jej jasnobrązowe włosy zawiązane były w kok. Nie była umalowana, jeśli nie liczyć szminki. - Chcieliśmy, a zwłaszcza ja chciałam panom podziękować za to, co zrobiliście dla Steve'a. Dla nas obojga - powiedziała. - Trojga - poprawił Koffler, a Daphne się spłoniła. McCoy złapał się na tym, że wpatruje się w brzuch Daphne. Z pewnym zakłopotaniem spostrzegł, że zaczyna się już zaokrąglać. - Naprawdę nie było to konieczne - odparł. - Gdybyście po niego nie popłynęli na Buka, pewnie by już nie żył. I Bóg jedyny wie, co by było ze mną i z dzieckiem. Jezu, ona jest zupełnie jak Ernie. Mówi to, co myśli. 1 przy tym patrzy ci prosto w oczy. - Pani Koffler, my jesteśmy z piechoty morskiej. Idziemy tam, gdzie nas poślą. Naprawdę nie trzeba nam za to dziękować. - Zróbcie mi tę przyjemność i pozwólcie sobie podziękować. - Proszę bardzo. Ale naprawdę nie ma za co. Może byśmy już teraz zmienili temat? Hart mówił, że będziemy jedli pieczonego kangura. Czy to prawda? - Nie, oczywiście, że nie. Będą steki. Pluto załatwił je z kasyna oficerskiego. McCoy trochę się zjeżył na tę mimochodem rzuconą wzmiankę o majorze Honie, ale zaraz sobie przypomniał, że przecież ona poznała Pluto, z racji współpracy ze Strażnikami, dużo wcześniej niż on. - Może byśmy coś wypili? - zaproponował Koffler. McCoy złapał niepewne spojrzenie pani Koffler. Ona już wie, co teraz będzie, pomyślał. Mały znowu zaleje pałę. Jak to się stało, że do czegoś między nimi doszło? Jest starsza od niego, bardziej dojrzała, wykształcona. Co ona w nim, do cholery, zobaczyła? A co Ernie widziała we mnie? Dwie rzeczy wiem na pewno. Cokolwiek popchnęło ją do tego, żeby... no, żeby pójść z nim wtedy do łóżka, to nie dlatego, że jest dziwką. To porządna dziewczyna. I to jej spojrzenie, kiedy zaproponował alkohol. Martwi się o niego. Kocha go. Ale dlaczego mnie to dziwi? Bo on wygląda jak uczniak? Drinki, które podał gościom Steve, były co najmniej dwa razy za mocne. - Koffler, moglibyście to rozlać na dwie albo nawet trzy szklaneczki? Chciałbym usiąść do jedzenia jeszcze na trzeźwo. Pani Koffler popatrzyła na niego z wdzięcznością. Steve zrobił bardzo zakłopotaną minę, jakby palnął jakąś potworną gafę towarzyską. - Dopiero co tu przyjechałem. Mam za sobą długą podróż, a potem pułkownik ganiał mnie przez cały dzień. Kiedy jestem zmęczony, mam słabą głowę. - A ja podprowadzałem Armii plastik przez cały dzień - Koffler ucieszył się z okazji do zmiany tematu. - Co to jest plastik? - Nie mam pojęcia, z czego to się robi, ale Armia pakuje w to swój sprzęt. To jest wodoszczelne i nie puszcza powietrza. Właśnie tego potrze- bujecie, żeby zapakować to, co zabierzecie na Filipiny - zakończył, rzucając już przez ramię po drodze do kuchni, żeby rozcieńczyć drinka. Jezu Chryste! Nie wiem, jaką kategorię tajności ma ta cała historia z Fertigiem, ale to wszystko jest co najmniej tajne, a może i ściśle tajne. Takimi sprawami nie urozmaica się towarzyskich rozmów, na litość boską! Chociaż z drugiej strony, pani Koffler raczej nie będzie o tym plotkować przy kawie i ciasteczkach. Mimo to trzeba będzie z nim potem zamienić dwa słowa w sprawie ochrony tajemnicy wojskowej. Póki jeszcze będzie na tyle trzeźwy, żeby zrozumiał o czym mowa. Koffler wrócił z jego drinkiem. - Mam nadzieję, że teraz będzie lepiej. Panie poruczniku - zwrócił się do Harta - panu też rozcieńczyć? - Dziękuję, poradzę sobie. Po prostu będę pił powoli. - Mówiliście o plastiku. - To wygląda jak skrzyżowanie ceraty z celofanem. Pierwszy raz to zobaczyłem, kiedy Pluto przywiózł od ludzi z Armii tę maszynę szyfrową, którą zabierzecie... - Ilu jeszcze ludzi wie o tej operacji? - przerwał McCoy, a w jego głosie słychać było rozdrażnienie. - Nie mam zamiaru opowiadać o tym koleżankom przy herbacie, jeśli o to się pan martwi, panie poruczniku - powiedziała pani Koffler. McCoy, zawstydzony, podniósł w górę ręce. - Nie chodziło mi o... - Steve miał wrażenie, że znajduje się między przyjaciółmi - ciągnęła twardo, znowu przypominając mu Ernie - którzy mają odpowiednie dopusz- czenia do tajemnic. A chociaż jego żona obecnie ich nie ma, ufa jej, że będzie trzymała gębę na kłódkę. McCoy popatrzył na nią, ale nic nie odpowiedział. - Zwłaszcza, skoro tak bardzo chce jechać razem z wami - dodała. Co ona powiedziała? Jak bardzo chce jechać z wami? - Chyba nic z tego nie będzie - odparł. - Musi pan wiedzieć, panie poruczniku, że mój mąż to człowiek zde- terminowany. - Będziecie potrzebowali operatora - włączył się Koffler. - Generał nie ma nikogo takiego. Pluto już mnie nauczył, jak obsługiwać maszynę szyfrującą. - Na miłość boską, Steve, po co ci to? Koffler wyraźnie miał kłopot ze sformułowaniem odpowiedzi. - Dopiero co wróciłeś z Buka. Ledwie wyszedłeś ze szpitala! Na Boga, dopiero co się ożeniłeś. - No, właśnie dlatego. - Co takiego? - Mam teraz obowiązki. Daphne. No... No i rodzinę. - I w związku z tym chcesz jechać na Filipiny i nadstawiać karku, bawiąc się w kotka i myszkę z Japońcami? - Chcę być oficerem. McCoy popatrzył na niego przez dłuższą chwilę, upewniając się, że mówi serio. - O Jezu! - westchnął wreszcie. - Porucznik Moore był plutonowym, kiedy tu przyjechał - wywodził Koffler. - Pojechał na Guadalcanal, wrócił i został oficerem... - Moore skończył studia, mówi po japońsku i jest szyfrantem. Poza tym ma dwadzieścia dwa lata. Koffler udał, że nie słyszał. - Porucznik Hart też przybył tu jako plutonowy - ciągnął. - Pojechał na Buka razem z panem i po powrocie zrobili go oficerem. - Hart jest starszy nawet od Moore'a, Steve. Przed wojną był detektywem w policji. Oficerem został, bo to ułatwia sprawę generałowi, a nie dlatego, że... - Absurdalność toku rozumowania Kofflera i wyraz zaciętej determinacji na twarzy Kofflera rozbawiły McCoya. - Nie dlatego, że wypadł z pontonu, kiedy płynął na Buka. - A jak pan został oficerem? - zapytał zaczepnie Koffler. - Poszedłem do podchorążówki Korpusu w Quantico. Tam przypadkiem poznałem syna generała Pickeringa. Pół roku nieźle dawali nam w dupę... Przepraszam, pani Koffler. Nieźle dostawaliśmy w kość, zanim przypięli nam belki. Koffler zrobił nieszczęśliwą minę i znowu bardzo się zmieszał. - Jeśli chcecie być oficerem, napiszcie podanie do szkoły - poradził McCoy rozsądnie. - Jestem pewien, że generał nie odmówi wam poparcia. A tam, generał! Sam wam napiszę list polecający. - To już też sprawdzałem - odparł przygaszony Koffler. - Nie mogę się zgłosić do szkoły, zanim nie skończę dwudziestu jeden lat, na miłość boską! - Tak mówi regulamin? - Jak mnie zrzucali na Buka, nikt się nie pytał o metrykę. McCoy nie wiedział, co mu odpowiedzieć, więc milczał. - No i cholera z tym - machnął wreszcie ręką Koffler. - I tak chcę z wami jechać. Mowy nie ma, pomyślał McCoy. Jeśli będę miał cokolwiek do powiedzenia na ten temat... - Koffler, dajcie swojemu organizmowi szansę na powrót do zdrowia. Nacieszcie się życiem rodzinnym. 1 zapamiętajcie raz na zawsze świętą zasadę rządzącą Korpusem Piechoty Morskiej: nigdy nie należy się zgłaszać na ochotnika. - Pan się przecież zgłosił na ochotnika, żeby zabrać mnie i Howarda z Buka... - Jezu, Koffler, czy wy nigdy nie wiecie, kiedy przestać? Na litość boską, skończcie z tym wreszcie! Koffler wzruszył ramionami. McCoy spojrzał na Daphne Koffler i przekonał się, że jego dobór słów ani ton, jakim zwracał się do jej męża, wcale się jej nie podobał. - Przepraszam - powiedział. - Może lepiej będzie, jak już sobie pójdę. - To by jeszcze pogorszyło sytuację - odparła. - Poza tym nie powiedział pan nic, czego ja bym mu wcześniej nie powiedziała. Proszę z nami zostać. - Koffler, możesz mi nalać jeszcze jednego? - zapytał Hart. - A potem może wreszcie opowiesz porucznikowi o tym plastiku. - Jasne - powiedział Steve i zabrał szklankę Harta. McCoy spojrzał na Daphne. - Skoro już się tym zajmujecie, nalejcie i mnie kolejkę. Ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową z aprobatą. Kiedy Steve wyszedł do kuchni, podeszła do kanapy i usiadła obok McCoya. - Dziękuję. - Za co? - Źle mnie pan osądził, poruczniku. Wyszłam za niego nie dlatego, że zaszłam w ciążę, ale dlatego, że go kocham. - Może mi pani nie uwierzy, ale już się tego sam domyśliłem. Spojrzała mu prosto w oczy. - Doprawdy? Kiwnął głową. - No to jak już wszyscy jesteśmy kumplami, to może byście przestali do siebie mówić „panie poruczniku" i „pani Koffler", co? - zaproponował Hart. McCoy odwrócił się w jego stronę. - Panie Hart, w wojsku się powiada, że podporucznik to takie zwierzę, które powinno być widać, a nie słychać. Zgodzisz się ze mną, Daphne? - Masz rację Ken – odparła. 5 ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI BRISBANE AUSTRALIA SOBOTA 14 LISTOPADA 1942 ROKU FRANK DOWIEDZIAŁEM SIĘ WŁAŚNIE ŻE PANCERNIKI WASHINGTON I SOUTH DAKOTA ZATOPIŁY JAPOŃSKI PANCERNIK KIRISHIMA CHOĆ ZA CENĘ POWAŻNYCH USZKODZEŃ SOUTH DAKOTY x MAM NADZIEJĘ ŻE TA WIADOMOŚĆ DOTRZE W JAKIŚ SPOSÓB DO ADMIRAŁA DANA CALLAHANA x BYŁO MI BARDZO PRZYKRO KIEDY DZIEŃ WCZEŚNIEJ DOWIEDZIAŁEM SIĘ O JEGO ŚMIERCI x DOBRZE WIEDZIEĆ ŻE KTOŚ GO POMŚCIŁ IM WIĘCEJ WPUSZCZAM SIĘ W SPRAWĘ TEGO FERTIGA NA FILIPINACH A DOKŁADNIEJ IM WIĘCEJ DOWIADUJĘ SIĘ OD PPŁKA JACKA STECKERA O TYM JAK EFEKTYWNA MOŻE BYĆ DOBRZE PROWADZONA PARTYZANTKA TYM BARDZIEJ UTWIERDZAM SIĘ W PRZEKONANIU ŻE WARTO WŁOŻYĆ W TO SPORO WYSIŁKU I PIENIĘDZY NA RAZIE SPROWADZIŁEM TU MŁODEGO OFICERA PIECHOTY MORSKIEJ PORUCZNIKA KENNETHA MCCOYA x MCCOY BRAŁ UDZIAŁ W WYPADZIE NA MAKIN A POTEM LĄDOWAŁ Z AUSTRALIJSKIEGO OKRĘTU PODWODNEGO NA BUKA KIEDY EWAKUOWALIŚMY STAMTĄD NASZYCH LUDZI x INNYMI SŁOWY JEST ON EKSPERTEM OD DESANTÓW NA PONTONACH I UWAŻA ŻE Z LĄDOWANIEM NA MINDANAO Z OKRĘTU PODWODNEGO NIE POWINNO BYĆ WIĘKSZYCH KŁOPOTÓW ON I STECKER ZESTAWILI LISTĘ SPRZĘTU I ZAOPATRZENIA KTÓREGO FERTIG ICH ZDANIEM BY POTRZEBOWAŁ x W KOLEJNOŚCI: ZŁOTO RADIOSTACJE LEKARSTWA BROŃ I AMUNICJA x PONIEWAŻ FILIPIŃCZYCY SĄ DROBNEJ POSTURY OBAJ UWAŻAJĄ ŻE NAJLEPSZĄ DLA NICH BRONIĄ BYŁYBY KARABINKI Ml x MAM JUŻ NA MIEJSCU RADIOSTACJE KARABINKI I AMUNICJĘ A LEKARSTWA MAM OBIECANE KIEDY TYLKO ZECHCĘ x MAM RÓWNIEŻ OBIECANY OKRĘT PODWODNY NAJPRAWDOPODOBNIEJ TRANSPORTOWY USS NARWHAL x TĘ OBIETNICĘ ZŁOŻYŁ MI SAM NIMITZ KTÓRY PODZIELA MOJĄ WIARĘ W TO ŻE PARTYZANTKA NA FILIPINACH POWINNA BYĆ PRZEZ NAS WSPIERANA Z POWODÓW STRATEGICZNYCH TAKTYCZNYCH I MORALNYCH POTRZEBUJĘ JESZCZE TYLKO DWÓCH RZECZY x PO PIERWSZE ĆWIERĆ MILIONA DOLARÓW W ZŁOCIE x TO ZNACZY WYSTARCZY TELEGRAFICZNY PRZEKAZ NA BANK AUSTRALII A STAMTĄD DOSTANĘ JUŻ ZŁOTO x IM SZYBCIEJ TEGO DOKONAMY TYM LEPIEJ x I PO DRUGIE CHCIAŁBYM CIĘ PROSIĆ ŻEBYŚ WZIĄŁ DO GALOPU WYDZIAŁ PERSONALNY DOWÓDZTWA PIECHOTY MORSKIEJ x NADAL NIE JEST ZAŁATWIONA SPRAWA PRZENIESIENIA PPŁK STECKERA DO NAS x PŁK RICKABEE MELDUJE ŻE TRAKTUJĄ GO BARDZO OZIĘBLE I NIE CHCĄ WYJAŚNIĆ DLACZEGO x NAWET TWOJEGO ZAZWYCZAJ PRZECIEŻ TAK OBROTNEGO KOMANDORA HAUGHTONA ODESŁALI Z KWITKIEM POTRZEBUJĘ STECKERA DO TEJ OPERACJI x JEST EKSPERTEM W DZIEDZINIE PARTYZANTKI A TO NA PEWNO SPRAWA WAŻNIEJSZA DLA KORPUSU NIŻ ORGANIZOWANIE PRZEZ NIEGO AMATORSKICH TEATRZYKÓW I ROZDAWNICTWA PREZERWATYW x SAM MCCOY PRZERZUCONY NA WYBRZEŻE NIE BĘDZIE MÓGŁ DZIAŁAĆ TAK EFEKTYWNIE JAK CI DWAJ RAZEM BARDZO PROSZĘ O NIEZWŁOCZNE PODJĘCIE DZIAŁAŃ W OBU POWYŻSZYCH SPRAWACH NAJSERDECZNIEJSZE POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG IX Naczelne Dowództwo Sojuszniczych 1 Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku Brisbane, Queensland, Australia 16 listopada 1942 roku, 17.15 Dwaj żandarmi, pilnujący wejścia do budynku dowództwa wyprężyli się na baczność i sprężyście zasalutowali generałowi Pickeringowi, który szybkim krokiem wyszedł z drzwi. Pickering także zasalutował, nawet się uśmiechnął do podoficerów, co było tu rzadkością. Nie zwolnił jednak kroku i po chwili dopadł stojącego na parkingu Studebakera Presidenta z oznaczeniami piechoty morskiej na masce i godłem Korpusu na drzwiach. Otworzył drzwi, wskoczył za kierow- nicę i uruchomił silnik. Podporucznik Hart, z powiewającymi złotymi sznurami naramiennymi adiutanta wybiegł w ślad za nim. Zwolnił jedynie na sekundę, odwzajemnia- jąc salut żandarmów i zbiegł po schodach do samochodu. Wyglądało to tak, jakby się poważnie obawiał, że generał odjedzie bez niego. Ledwie dobiegł, samochód ruszył, jeszcze zanim zdążył domknąć drzwi. Z hurgotem żwiru pod kołami Studebaker wyjechał tyłem z parkingu dla samochodów gene- ralskich, gwałtownie zatrzymał się i wystrzelił naprzód z piskiem opon i w deszczu kamyków tryskających spod kół. Żandarmi spojrzeli po sobie i wymienili porozumiewawcze uśmiechy. Poza tym wariatem z piechoty morskiej każdy generał i admirał z dowó- dztwa miał szofera, który prowadził jego służbowy samochód. Kiedy pojawiał się w drzwiach dowództwa, szofer wyskakiwał z samochodu, otwierał tylne drzwi i stał na baczność, dopóki dysponent i jego adiutant nie zajęli swoich miejsc. Dopiero wtedy siadał za kierownicę i z godnością odpowiednią do rangi pasażera, powoli ruszał i opuszczał parking dowództwa. Wszyscy tamci tak, ale nie Pickering. Nie tylko sam prowadził, ale bardzo często pojawiał się nawet bez adiutanta. I nie tylko - chodziły słuchy, że sam generał MacArthur zwraca się do niego po imieniu. Do każdego oficera Głównodowodzący zwracał się, tytułując stopniem, do paru wybranych po nazwisku. Po imieniu, poza adiutantami, chyba tylko do Pickeringa. Poza tym generał Pickering nie zamieszkiwał w przydzielonym na kwatery gene- ralskie hotelu „Lennon's", jak inni generałowie i admirałowie. Powiadano, że wynajął sobie jakiś wielki dom, prawie pałac, koło toru wyścigowego. To i jeszcze parę innych okoliczności sprawiało, że generał Pickering nie cieszył się specjalnym uwielbieniem pozostałych generałów i admirałów z dowódz- twa, o czym wiedzieli wszyscy młodsi oficerowie, podoficerowie i szeregowi dowództwa. Nic więc dziwnego, że darzyli generała Pickeringa sympatią, ba wręcz uwielbieniem. Ktoś, z kim miały na pieńku te wszystkie pierdzistołki, nie mógł być złym człowiekiem. - Niech jasny szlag trafi tych wszystkich idiotów i ich sposób myślenia! - miotał gromy generał, jadąc przez miasto przynajmniej o połowę za szybko i z piskiem opon pokonując kolejne zakręty w drodze z dowództwa do zamkniętego na czas wojny toru wyścigów konnych. Hart nie odpowiedział. Nie za bardzo wiedział czy generał zwraca się do niego, czy też tylko daje upust miotającym nim emocjom. Uśmiechnął się więc tylko nieznacznie i milczał. Cisza trwała może pół minuty. - Okazuje się, że Fertig w chwili upadku Bataanu był podpułkownikiem, a nie kapitanem - powiedział Pickering, nieznacznie zwalniając. Hart wreszcie zrozumiał, co wprowadziło szefa w tak podły nastrój. A więc chodziło o Fertiga! Nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał nadal. Pickering spojrzał na niego. - Przecież ten skurwysyn musiał o tym wiedzieć, George - powiedział. - Powinien był mi powiedzieć. Porucznik Hart podejrzewał, że „tym skurwysynem" jest generał brygady Charles Willoughby, szef wywiadu generała MacArthura. - Tak jest, panie generale - odpowiedział Hart. Tym razem nie mogło być wątpliwości, że generał zwracał się do niego. - Skąd się pan o tym dowiedział? - Spotkałem Phila DePressa. On mi powiedział. Podpułkownik Philip J. DePress, wciąż z dumą noszący na kołnierzyku oznaczenia unicestwionego na Filipinach 26. pułku kawalerii, na długo przed kapitulacją zmuszonego zjeść własne konie, zdołał się wydostać z wysp przed kompletną katastrofą i teraz służył w sztabie generała MacArthura. Hart spotkał pułkownika po raz pierwszy w Waszyngtonie, ponad trzy miesiące wcześniej, tuż po tym, jak został przydzielony do generała Pickeringa. Szeregowy Hart, uprzednio detektyw Hart z policji St. Louis w stanie Missouri, został przydzielony generałowi prosto z obozu szkolenia unitarnego Parris Island, oficjalnie w charakterze ordynansa, a w rzeczywi- stości jako jego osobista ochrona. Generał, który dochodził wówczas do siebie po ranach, które odniósł w drodze powrotnej z Guadalcanal, trafił akurat do szpitala im. Waltera Reeda w Waszyngtonie, powalony przez atak malarii. DePress, wysłany do Waszyngtonu jako kurier oficerski, przywiózł także osobisty list od generała MacArthura, gratulujący Pickeringowi gene- ralskiego awansu. Hart powoli przystosowywał się do błyskawicznych zmian, które wówczas zachodziły w jego życiu. Jeszcze kilka dni wcześniej był zwykłym rekrutem, jednym z wielu, których tryby obozu unitarnego przerabiały na jednolitą masę żołnierzy piechoty morskiej. Któregoś razu, w środku nocy, został wezwany do oficerskiego hotelu bazy, gdzie jakiś porucznik piechoty morskiej o zimnym spojrzeniu, ale jak słusznie podejrzewał Hart, młodszy od niego wiekiem, zasypał go lawina pytań na temat jego dotychczasowego życia i kariery w policji. Odpowiedzi musiały go zadowolić, skoro zaoferował mu stanowisko u boku generała, jednocześnie uprzedzając, że generał nie życzy sobie ochrony. Dwa dni później był już w Waszyngtonie. Jeszcze zanim odrosły mu ostrzyżone na zero włosy, nosił naszywki plutonowego i zamieszkał nie w koszarach, ale w apartamencie generała w hotelu „Foster Lafayette" z wi- dokiem z okien na Biały Dom. Szybko dowiadywał się coraz więcej o swoim nowym szefie. Pickering nie był oficerem zawodowym, ale rezerwista. Kawalerem Krzyża Zasługi za udział w pierwszej wojnie światowej, kiedy jako nastoletni ochotnik walczył w okopach we Francji wraz z Dywizją Piechoty Morskiej. Po wojnie szybko piął się w górę w hierarchii rodzinnej firmy i kilka lat przed wojną, po śmierci ojca, objął stanowisko prezesa potężnej firmy armatorskiej Pacific & Far Eastern Shipping. jego pozycja w hierarchii wojskowej też nie była zwyczajna. Podlegał bezpośrednio samemu sekretarzowi Marynarki, panu Frankowi Knoxowi. Wykonując zle- cone mu przez niego zadania, generał - jeszcze wówczas jako komandor Marynarki - trafił na Guadalcanal, gdzie zaraził się malarią. Wracając z wyspy odniósł rany, kiedy japońska łódź latająca zaatakowała niszczyciel, który go ewakuował. Mimo ciężkich ran objął wtedy jego dowództwo, bo w pierw- szym nalocie zginął dowódca okrętu, i zasłużył na Srebrną Gwiazdę, umie- jętnymi manewrami ratując okręt i umożliwiając zestrzelenie japońskiego samolotu. W Parris lsland George słyszał oczywiście o śmiałym wypadzie na atol Makin, w którym wziął udział syn prezydenta Roosevelta, oficer piechoty morskiej. Wiedząc to, co już wiedział na temat swojego szefa, wcale się nie zdziwił, kiedy okazało się, że ten młody porucznik, którego poznał tamtej pamiętnej nocy w obozie, to „Rzeźnik" McCoy, chodząca legenda Korpusu i uczestnik tej wyprawy. Kiedy w szpitalnym pokoju pojawił się pułkownik DePress, Hart zasto- sował się do złotej zasady wpojonej mu przez ojca, kapitana policji Karla J. Harta – „jeśli bierzesz udział w czymś, co nie do końca rozumiesz, trzymaj oczy i uszy otwarte, a gębę na kłódkę". Jego wyostrzona przez pracę w policji zdolność do oceny ludzi powiedziała mu, że jego szef i ten pułkownik to pokrewne dusze i że powinni sobie nawzajem przypaść do gustu. Po przyjeździe do Australii jego ocena znalazła natychmiastowe potwier- dzenie - pułkownik DePress stał się członkiem bardzo ścisłego grona osób nie mających związku z zadaniami Pickeringa, przed którymi drzwi jego domu, Water Lily Cottage, stały zawsze otworem. Przez tych kilka miesięcy Hart nauczył się już niczemu nie dziwić. Bo co może człowieka zdziwić po tym, kiedy dostaje wygodną posadę na zapleczu frontu, przy generale i w ramach jej wykonywania ląduje w gu- mowym pontonie na brzegu zajętej przez nieprzyjaciela wyspy, daleko za linią frontu w towarzystwie człowieka o reputacji tego rodzaju, co „Rzeźnik" McCoy? A zwłaszcza po tym, kiedy po powrocie z tej wyprawy dostaje oficerską belkę w czasie, kiedy jego współtowarzysze niedoli z plutonu rekrutów dopiero marzą o stopniu starszego szeregowego? Doskonale wiedział, że ta belka ułatwia tylko wykonywanie jego zadań przy generale, a nie jest wynikiem jakichś jego nadludzkich wyczynów czy zdolności. Zrozumiał swoją rolę w piechocie morskiej: miał oprócz chronie- nia generała, być mu pomocnym we wszystkim, co zamierzał. Polubił swoją pracę. Już jakiś czas temu zrozumiał, że generał jest postacią niezwykłą i przebywanie z nim to zaszczyt. Generał Pickering był pierwszym człowie- kiem, którego w swoim życiu podziwiał tak, jak ojca, a nawet może więcej, jakkolwiek nielojalnie w stosunku do jego ojca mogłoby to zabrzmieć. Generał przejechał Studebakerem obok zabitej deskami bramy toru, skręcił w prawo i dwie przecznice dalej zjechał z ulicy na szutrową drogę dojazdową do domu. Przed domem stała półciężarówka Chevroleta z tab- licami rejestracyjnymi Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej. Pojazd należał do komandora podporucznika Erica A. Feldta. Pickering zatrzymał samochód, zaciągnął ręczny hamulec i był już w po- łowie schodów na ganek, zanim Hart otworzył swoje drzwi. W salonie Pickering zastał Pluto i Feldta, wygodnie rozwalonych w rat- tanowych fotelach. Major Hon zaczął wstawać, ale Pickering machnął ręką, żeby dał spokój. - Pomyślałem, Pickering, stary draniu, że nie będziesz miał nic przeciwko, żebyśmy zaczęli bez ciebie - powitał generała komandor, pozdrawiając go wzniesioną szklaneczką pełną whisky. - Zwłaszcza, że przynoszę złe wieści. - Nie będzie okrętu podwodnego? - zapytał Pickering, podchodząc do stolika, na którym stała bateria butelek z różnymi alkoholami. - Za trzy tygodnie. To najwcześniejszy termin, jaki udało mi się wybła- gać. Na kolanach. Przykro mi. - No cóż, dzięki za próbę. Zresztą i tak mamy jeszcze sporo czasu. Wziął butelkę „Famous Grouse" i nalał do szklaneczki dobrze ponad trzy centymetry. - Tobie też? - zapytał Harta. - Nie, dziękuję, panie generale. Mam służbę dziś w nocy. - Właściwie to może nawet dobrze, że się nie udało - ciągnął Pickering temat odmowy okrętu. - Admirał Nimitz może będzie nam mógł dać „Narwhala". - Dać co? - Marynarka ma dwa podwodne transportowce. Jeden z nich to właśnie „Narwhal", nie pamiętam, jak się nazywa drugi*. Jeżeli byśmy go dostali, moglibyśmy przewieźć Fertigowi znacznie więcej, niż zwykłym okrętem podwodnym. * Flota Pacyfiku dysponowała wówczas trzema transportowymi okrętami podwodnymi: USS „Argonaut" SS-166 (1928, 116 m, 2710/4164 t, zatop. 1943 r.), USS „Narwal SS-167 i „Nautilus" SS-168 (1930, 113 m, 2915/4050 t, oba złomowane po wojnie) [przyp. tłum.]. - Myślisz, że będzie go nam chciał dać? - Wkrótce się przekonamy. Pluto, wyślij osobistą ode mnie do Nimitza kanałem specjalnym z prośbą o „Narwhala" i pytaniem, gdzie mamy się z nim spotkać. - Zamilkł na chwilę. - Hmm, to by pewnie oznaczało, że trzeba będzie zawieźć to wszystko na Espiritu Santo, bo sprowadzenie okrętu tutaj trwałoby za długo... A to z kolei oznacza, że będę musiał wydębić w lotnictwie Armii kilka ton priorytetowej ładowności... Feldt pokiwał głową. - Tak jest, panie generale - odparł Hon. - Będzie pan chciał przeczytać depeszę przed jej wysłaniem? - Pokładam niewzruszoną wiarę w twoją znajomość ortografii, Pluto - uśmiechnął się Pickering. - Wyślij raczej kopię do Haughtona. W sztabie Floty Pacyfiku jest ze trzydziestu admirałów i każdy wymyśli co najmniej dwa powody, żeby nie dać „Narwhala", kiedy się dowiedzą dla kogo. Może się okazać, że będę musiał prosić Franka Knoxa o interwencję, a w takim przypadku lepiej, żeby Haughton był o tym uprzedzony. - Tak jest, panie generale. Kopia dla Haughtona, ale nie dla pułkownika Rickabee? - Napisz Haughtonowi, żeby przekazał wiadomość o tym pułkownikowi. Gdzie oni są? Pluto pokazał za siebie, na drzwi prowadzące na tyły domu. Pickering pociągnął tęgi haust whisky, postawił szklaneczkę w rzędzie innych, pustych i uniósł je wszystkie palcami lewej ręki. W prawą złapał butelkę i ruszył do wskazanych drzwi. Korytarzykiem doszedł do następ- nych, zamkniętych i zapukał w nie butelką. - Otwierać! - zażądał. Drzwi otworzył sierżant Koffler. - Bar już otwarty - oznajmił generał. - Nie zauważyliście? Podał butelkę sierżantowi, a sam podszedł do stolika na środku pokoju, na którym postawił szklanki. Przy stole siedzieli podpułkownik Jack Stecker i porucznik McCoy w kuchennych fartuchach założonych na mundury. Na stole leżały trzy małe karabiny - nowe karabinki Ml Winchestera, wprowadzane właśnie na uzbrojenie Armii Stanów Zjedno- czonych. Karabinki były rozłożone na główne podzespoły, a na środku stołu leżała kupka małych części, pochodzących z porozkładanych me- chanizmów spustowych. - Kiedy się już rozbierzesz z tego przepięknego fartuszka, to sobie je schowaj do kieszeni - powiedział generał, kładąc na stole celofanowe zawiniątko. Zawierało ono dwa srebrne orły, oznaki stopnia pułkownika. - Chyba jeszcze za wcześnie na to, co? - zapytał Stecker, zmieszany. - Sekretarz Marynarki powiedział mnie, ja MacArthurowi, a jutro rano o ósmej czterdzieści pięć, w stosownie uroczystej oprawie, El Supremo osobiście ci je przypnie. Stecker pokręcił głową. - Naprawdę nie było trzeba... - Będzie przy tym fotograf - ciągnął Pickering. - Elly będzie miała co powiesić nad kominkiem: Jack W ramionach uśmiechniętego MacArthura. Sąsiadki oszaleją z zazdrości. - Przypuszczam - powiedział Stecker, sięgając po butelkę - że udzielenie panu generałowi rady, żeby się może zajął własnymi zmartwieniami, będzie brane za zachowanie w złym guście? - - Słyszeliście już złe wieści? Że nie będzie australijskiego okrętu pod- wodnego? ' - Feldt już nam mówił - odparł Stecker. Nalał sobie i niemo zapytał wzrokiem McCoya. Ten uniósł dwa palce, trzymając je poziomo. Nalał na dwa palce od dna i podał mu. - Dziękuję, panie pułkowniku. - Pani Koffler nie wyrzuci was z łóżka, jeśli przyjdziecie chuchając jej tym w nos? - zapytał z kolei sierżanta. - Napiję się Sen-Sen, panie pułkowniku. Jeśli naleje mi pan niewiele, powinno zabić zapach. - Potraficie to poskładać z powrotem? - zapytał Pickering, wskazując rozłożone na stole mechanizmy karabinków. - A tak w ogóle, to po coście je aż tak rozkładali? - Pracujemy nad zaczepami kurkowymi - wyjaśnił Stecker. Pickering wiedział, że karabinki były w doskonałym stanie, prosto z fa- bryki i na pewno wszystkie funkcjonowały bez zarzutu. Z drugiej strony nie zdziwił się, że to, co według warunków technicznych odbioru wojsko- wego było w idealnym porządku, dla doskonałych strzelców, takich jak Stecker i McCoy mogło się wydać niewystarczające. - Powinniśmy sobie poradzić, panie generale - odparł McCoy. - A nawet jeśli pułkownik Stecker sobie z tym nie poradzi, sierżant Koffler mu pomoże. - Stecker zaśmiał się. - Jesteś pewien, że właśnie to chcesz ze sobą zabrać? - zapytał Pickering. - Wolałbym Garanda - odparł McCoy. - Myślałem - odezwał się Stecker - że już zdołaliśmy sobie wyjaśnić, dlaczego powinniśmy... Dlaczego powinieneś zabrać karabinki. - Generał nie o to pytał, panie pułkowniku. Generałowi chodziło o to, co bym wolał zabrać, a nie co wezmę. Wezmę karabinek, ale wolałbym Garanda. - Nic się nie zmienił od pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy - pokręcił głową Stecker. -Już wtedy był takim cholernym mądralą i wiedział wszystko lepiej od innych. Nosił szyty na miarę mundurek, obwieszony odznakami strzeleckimi wszystkich możliwych rodzajów, ale jak poszedł na strzelnicę, to piasek się gotował dookoła tarczy. Co strzał, to pudło! - Jezu, już całkiem o tym zapomniałem. Zanim się dowiedziałem, co robił ten sukinsyn, który liczył punkty, myślałem, że całkiem sfiksuję! - Co za sukinsyn i co on ci robił? - zainteresował się generał Pickering. - Trudno będzie panu w to uwierzyć, panie generale - odpowiedział za porucznika Stecker - ale wśród korpusu oficerskiego piechoty morskiej były osoby niechętne robieniu z kaprala McCoya oficera i dżentelmena. - Z tego, co pamiętam, był jeden taki Gunny, który też nie uważał tego za doskonały pomysł - dorzucił McCoy. - Zmienił zdanie, kiedy sam został kapitanem. - Nic takiego nie mówiłem - zastrzegł się Stecker. - Powiedziałem tylko, że jeśli jakimś cudem uda ci się skończyć podchorążówkę, to będziesz najgorszym oficerem w historii Korpusu. Czas zdaje się dowodzić, że się nie myliłem. - Możecie mi wyjaśnić, o czym mowa? - zapytał Pickering. - Nic nie rozumiem z tego waszego szczebiotania. - Jak mówiłem, panie generale, zanim ten mędrek mi przerwał, w szkole był pewien porucznik, który chodził po ścianach na myśl o tym, że ktoś taki mógłby założyć oficerski mundur... - Macklin - przerwał mu znowu McCoy. - John D. Macklin. Tak się ten sukinsyn nazywał! - W rzeczy samej. 1 tenże oficer próbował doprowadzić do tego, żeby Korpus przejrzał na oczy i pogonił McCoya na cztery wiatry. - Dlaczego? - Miałem z nim kiedyś na pieńku w Chinach - wyjaśnił McCoy. - Pracowałem wtedy dla Eda Banninga. Macklin był wtedy, a pewnie nadal jest, bo to by już był zbytek szczęścia, gdyby go szlag trafił do tej pory, żałosnym, kłamliwym sukinsynem. Banning napisał mu to w opinii służbo- wej, w nadziei na to, że dostanie kopa z Korpusu. Pewnie by i tak było, ale zaczęła się wojna i nic z tego nie wyszło. Cokolwiek stało się w Chinach, zdecydował Pickering, jeśli Banning stanął po stronie McCoya, to tamten musiał nie mieć racji. Stecker dostrzegł zmieszanie na twarzy Pickeringa. - Nie miałem o tym pojęcia, kiedy się zameldował w szkole - wyjaśnił. - Ken był albo za głupi, albo zbyt dumny na to, żeby przyjść i mi to wyjaśnić. - A co miałem zrobić? Przyjść i powiedzieć: „Gunny, ten oficer mnie nie lubi"? - Tak. Właśnie to powinieneś zrobić. Przyjść, powiedzieć, co robi i wy- jaśnić dlaczego. - Wyrzuciłby mnie pan na zbity pysk z pokoju. - W każdym razie - machnął ręką Stecker - doszło do mnie, że podchorąży McCoy ma kłopoty z zaliczeniem strzelania. Coś tu śmierdziało, więc poszedłem poniuchać i zastałem w rowie tarczowym porucznika Mac- klina, który osobiście oceniał strzelanie McCoya, machając czerwoną flagą* co trzeci strzał. Potem powęszyłem jeszcze trochę i poznałem całą historię. - Innymi słowy, panie generale, gdyby pan kapitan Stecker nie wsadzał nosa, gdzie nie trzeba, byłbym teraz najwyżej plutonowym, za to w jakiejś wygodnej, bezpiecznej składnicy menażek na dalekim zapleczu frontu. Zamiast, pomyślał Pickering, trzeci raz szykować się do wiosłowania w gumowym pontonie z okrętu podwodnego na zajęty przez nieprzyjaciela * Czerwoną flagą (zwaną „Maggie's drawers", majtkami Maggie) sygnalizowano spudłowany strzał [przyp. aut.]. brzeg. Najpierw na Makin, potem po Kofflera i Howarda na Buka, a teraz na Filipiny. - Wie pan, panie poruczniku, jak się mówi na kogoś takiego, jak pan? - zapytał Stecker. - Niewdzięczny sukinsyn. - Panie pułkowniku - pełnym urazy głosem odparł McCoy - oficerom tak wysokiej rangi nie przystoi wykorzystywać przewagi stopnia do tego, by bezkarnie wymyślać niewinnym młodym porucznikom, takim jak ja. - Skoro już o sukinsynach mowa - włączył się Pickering, decydując, że nadszedł czas na powiedzenie tego, z czym przyszedł. Zaczekał, aż obaj zwrócą na niego uwagę, zanim kontynuował. - Wpadłem dziś na Phila DePressa i dowiedziałem się od niego, że Fertig, zanim się samowolnie awansował, był podpułkownikiem. - Czy to robi z Phila zaraz sukinsyna? - zapytał Stecker. - Nie z niego, ale z pewnego generała wojsk lądowych ze sztabu Mac- Arthura, którego nazwisko przemilczę. Wiedział o tym, a jednak wolał mi nie powiedzieć. - Dlaczego, panie generale? - zapytał McCoy. - Poza tym, że jest sukinsynem? Myślę, że chodziło o to, że Fertig, którego powołano do służby od razu w randze kapitana, zdążył zostać przed kapitulacją dwukrotnie nagrodzony awansem za doskonałą postawę w wykonywaniu obowiązków służbowych. Przez kogo? Jeśli nie przez sa- mego El Supremo, to przez kogoś, kto stał wysoko w pałacowej gwardii. Dwa awanse w ciągu pół roku! Musiał być naprawdę dobry. McCoy kiwnął głową i bez słowa pokazał ręką na Steckera. Znaczenie tego gestu było oczywiste. „Oto dowód na prawdziwość pańskich słów, panie generale". Starszy sierżant sztabowy Stecker został kapitanem w listopadzie 1941 roku, niecały rok temu. W sierpniu jako major dowodził drugim batalio- nem 5. pułku piechoty morskiej, lądującym na Tulagi. We wrześniu na Guadalcanal został awansowany na podpułkownika, a dziś przyszedł rozkaz, awansujący go na pełnego pułkownika. W dodatku depesza od sekretarza Marynarki zapowiadała szybkie odwołanie pułkownika do Waszyngtonu, gdzie jako bliski współpracownik nowego Dowódcy Piechoty Morskiej, generała Van- dergrifta, miał szansę na generalski awans w niedługim czasie. Stecker też zrozumiał gest McCoya i poczuł się nieswojo. Ten awans i przeniesienie oznaczały koniec myśli o uczestnictwie w wyprawie filipiń- skiej, a w tym widział dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, wolałby jechać na Filipiny, niż do Waszyngtonu. Na Filipinach mógł się do czegoś przydać, a w Waszyngtonie? Tego nie był już taki pewien. Po drugie, chociaż nie miał żadnych wątpliwości co do umiejętności i kompetencji McCoya, uważał, że składanie odpowiedzialności za powodzenie równie ważnego zadania na barki dwudziestodwulatka, to chyba jednak lekka przesada. Pickering kiwnął głową. - No właśnie. A to, że Fertig był doskonałym oficerem nie pasowało do obrazu jego osoby, który chcieli przed nami odmalować El Supremo i Wil- loughby. Zwłaszcza ten drugi. - Czekaj, Flem, pogubiłem się w tym wszystkim. - Stecker podniósł rękę do góry. - Ich oficjalne stanowisko głosi, że partyzantka na Filipinach nie jest możliwa. Chyba że oni ją zorganizują w jakiejś niesprecyzowanej przyszłości. A tu wpycha się jakiś gość, na dodatek rezerwista i ogłasza wszem i wobec, że rekrutuje ludzi, organizuje Armię Stanów Zjednoczonych na Filipinach i mianuje się generałem. Że, w dodatku, jeśli tylko dostanie broń i zaopatrzenie, to rozpocznie działania bojowe przeciw Japończykom. Nie oni na to wpadli, więc to z założenia nie może być dobry pomysł, a ten uzurpator musi być nienormalny. Gdyby mu się jednak, przez przypadek, udało, Willoughby, a pośrednio El Supremo, wyszliby na idiotów. - Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że źle mu życzą? - zaniepokoił się Stecker. - Nie mogę wykluczyć takiej możliwości, Jack. - Rozmawiałeś o tym z Willoughbym? - Jasne, że tak. Teraz przypomina sobie coś mgliście o tym, że była mowa, żeby go awansować na majora, no ale skoro akta przepadły, to dla niego Fertig nadal oficjalnie jest kapitanem. - Chryste - skrzywił się McCoy. - Kapitan, który obwołuje się generałem, wygląda na takiego, któremu brak piątej klepki - ciągnął Pickering. - Kogoś takiego nikt nie traktuje poważnie, a zwłaszcza nie wysyła mu broni i amunicji. Co innego, jeśli ten facet był przed tym pułkownikiem i cieszył się znakomitą opinią. - Według DePressa Fertig jest więc doskonałym oficerem - powiedział Stecker. - Jestem pewien, że Phil powiedział o tym Willoughbyemu. Kłopot w tym, że generał Willoughby ma bardzo selektywny słuch i słyszy tylko to, co chce usłyszeć. Niepokoi mnie w tej chwili, co jeszcze wie, ale mi nie powiedział. - Zaczynam naprawdę żałować, że nie popłynę z McCoyem - potarł brodę Stecker. - Zwłaszcza teraz, ze srebrnymi orłami na kołnierzu. - O tym nie ma mowy, Jack. - Ale załóżmy, że McCoy odnajduje Fertiga i ocenia, że to nie świrus. Jeżeli oni są w stanie ignorować to, co mówi o Fertigu jeden z ich własnych pułkowników, Phil DePress, to na jakiej podstawie twierdzisz, że przejmą się oceną byle porucznika i to piechoty morskiej? Wiesz doskonale, co powiedzą. „Panowie, w tak poważnej sprawie nie możemy przecież polegać na opinii dwudziestodwuletniego porucznika piechoty morskiej". - To proste, Jack - odparł Pickering. - Ja ufam jego ocenie. I nie mam zamiaru pokazywać jego raportów ani Willoughbyemu, ani żadnemu z nich do oceny. Moja rekomendacja idzie prosto na biurko Franka Knoxa, który zanosi ją na biurko admirała Leahyego. Leahy ufa Knoxowi, Knox ufa mi, a ja ufam McCoyowi. Prezydent też mu zaufa, kiedy się dowie, że Rzeźnik to ten młody porucznik, który był z jego synem na Makin. Stecker uśmiechnął się. - Wiesz, że nie lubi, jak go tak nazywają. - Przepraszam, Ken. - Nie ma sprawy, panie generale. - Dobra, wracajmy do sprawy. Kazałem Honowi wysłać depeszę do Nimitza w Pearl Harbor z prośbą o „Narwhala". Myślę, że go nam da. To może potrwać jakieś dziesięć dni, może dwa tygodnie. Pokiwali głowami. - Ken, potrzebujesz jeszcze czegoś? jestem gotów nawet przekonać pułkownika, żeby ci pozwolił zabrać Garanda ze sobą. - Nie - uśmiechnął się McCoy - pułkownik ma rację. Jeśli mamy uzbroić Filipińczyków w karabinki, to nie możemy sami uzbrajać się w coś innego. To by poderwało ich zaufanie do tej broni. A jeśli będziemy mieli szczęście, to może się zdarzyć, że nie będziemy musieli w ogóle do niczego strzelać. - Cieszę się, że sam to rozumiesz, Ken - pochwalił Pickering. - Nie wysyłam cię tam, żebyś wygrał te wojnę. Strzelanie do Japończyków to nie twoja sprawa. Potrzebuję uczciwej oceny pułkownika Fertiga i jego poten- cjału. Jeśli cię tam zabiją... - Ze wszystkich sił postaram się im na to nie pozwolić, panie generale. - Dobrze. Wracając do poprzedniej sprawy, czy jest jeszcze coś, czego byś potrzebował? - Generał zauważył błysk w oku McCoya, ale porucznik milczał. - Co to takiego, Ken? Jeśli mi się uda to znaleźć, należy do ciebie. - Może jednego Gunny’ego? - Masz kogoś konkretnego na myśli? - Służyliśmy razem w Chinach, on też jeździł w konwojach Banninga. Uczestniczył w wypadzie na Makin. Ostatnim razem widziałem go na Guadalcanal, prowadził tam zbrojownię dywizjonu myśliwskiego VMF-229. To stary wiarus, zna dwa czy trzy dialekty chińskie, nawet trochę mówi po japońsku. Myślę, że by mi się przydał. Nazywa się Zimmermann. Co, do cholery, człowiek mówiący kilkoma dialektami chińskiego i po japońsku, pomyślał Pickering, robi w warsztacie rusznikarskim? - Podaj mi nazwisko, imiona i numer służbowy*. Jeśli go znajdziemy, jest twój - powiedział Pickering i nagle pomyślał o czymś jeszcze. - A jesteś pewien, że zgłosi się na ochotnika do zrobienia czegoś takiego? McCoy uśmiechnął się bez słowa. Tolerancyjnie. O niech mnie! Zadałem głupie pytanie i ten młody człowiek łaskawie przechodzi nad tym do porządku dziennego. „W końcu czego się można spodziewać po generale"? - To stary wiarus, panie generale - odparł McCoy. - Tacy jak on nie zgłaszają się na ochotnika do niczego. Idą, gdzie im się każe i robią, co im się każe, ale na ochotnika się nie zgłaszają. * Numer polisy ubezpieczeniowej, nadawany wraz z przydziałem do korpusu osobowego, umożliwiający w razie tych samych imion i nazwisk identyfikacje żołnierza. Wzięty do niewoli żołnierz amerykański ma prawo podać w razie przesłuchania jedynie imię, nazwisko i właśnie numer służbowy (Art. III Kodeksu Etycznego Żołnierza Amerykańskiego) [przyp. tłum.]. - Ciągle mnie poprawiacie, panowie - przyznał się Pickering. - Jeśli razem z tym starym piernikiem uda wam się posprzątać ten bałagan w ciągu godziny, postaram się to wynagrodzić, stawiając obiad. Biuro zastępcy szefa sztabu 2 ds. personalnych (G-l) Dowództwo Korpusu Piechoty Morskiej Waszyngton 17 listopada 1942 roku, 9.15 Chorąży James L Hardee wszedł do gabinetu pułkownika Wilsona, a kiedy po chwili pułkownik zwrócił na niego uwagę, zaanonsował przybycie puł- kownika Rickabee z Biura Analiz Zarządzania, który czekał w sekretariacie na spotkanie z nim. Pułkownik Wilson domyślał się, że owo Biuro ma do czynienia raczej z wywiadem, niż z analizami, czy zarządzaniem - dekonspiracji winne było pismo generała Forresta. Doręczona do rąk własnych przez kuriera oficer- skiego, zaopatrzona w wielkie czerwone nadruki ŚCIŚLE TAJNE notatka służbowa zawierała polecenie, by od tej chwili nie podejmować ruchów kadrowych (czytaj: nie przenosić) oficerów przydzielonych do Biura Analiz Zarządzania bez osobistej zgody samego generała, zastępcy szefa sztabu Korpusu ds. rozpoznania. Po takiej lekturze nawet czytelnicy mniej rozgar- nięci niż chorąży Hardee i pułkownik Wilson nie mogli mieć wątpliwości z czym ma do czynienia komórka, której nazwę kojarzyć się powinno raczej z administracją. Nie mieli pojęcia czym dokładnie zajmuje się Biuro, ale ta niewiedza nie doskwierała im zbytnio. Nie starali się dowiadywać na własną rękę. Wilson niejednokrotnie miał do czynienia z osobą pułkownika Rickabee w ciągu długich lat swej służby, ale właściwie od dnia, w którym obaj opuścili uczelnię wojskową, nie wiedział, co się z nim działo, czym i gdzie się zajmował. To ostatnie było akurat o tyle dziwne, że Wilson był przecież asystentem zastępcy szefa sztabu ds. personalnych i szefem Biura Przy- działów Oficerskich. A jednak w jego przepastnych szafach nie było teczki pułkownika. Już wiele lat temu teczkę „wypożyczono" do kancelarii sekre- tarza Marynarki i od tego czasu słuch po niej zaginął. Dwa monity o zwrot pozostały bez odpowiedzi. Nie widziałem go od dnia promocji, pomyślał, dając chorążemu ręką znak, żeby prosił pułkownika. - Jak się masz, Fritz? - zapytał Wilson, starając się, bez powodzenia, ukryć zaskoczenie widokiem pułkownika w cywilnym ubraniu. - Dawno się nie widzieliśmy. - Ano, tak wyszło. Co tam u ciebie, David? - Jak widzisz, doskonale. Co mogę dla ciebie zrobić? - Przyszedłem do Charliego Stevensa, ale go nie ma. Pułkownik Charles D. Stevens był szefem Biura Przydziałów Podoficerów. - Charlie pojechał oprowadzić po Parris Island kongresmana. - Tak, wiem. Pojechał sam, zabierając zastępcę i jego asystenta. Zostawił tylko jakiegoś młodego majora, który nie ma o niczym pojęcia. Nie mogłem mu tego pokazać, więc przyszedłem do ciebie. Podał mu arkusz cienkiego, śliskiego papieru przebitkowego, który najwyraźniej w świecie był zapisem odszyfrowanej depeszy, o czym świad- czył brak znaków przestankowych i małych liter. - Dziwny papier, Fritz - zauważył Wilson, pocierając o niego palcami. - Bardzo gwałtownie się pali - powiedział Rickabee, pokazując ręką, żeby czytał, a nie zawracał głowę. OD: NDPDZACHPAC BRISBANE DO: DEPMAR WASZ KANAŁEM SPECJALNYM ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI DO WIAD: PŁK F L RICKABEE BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA BRISBANE AUSTRALIA PONIEDZIAŁEK 16 LISTOPADA FRITZ JACK STECKER PO STOKROĆ ZASŁUGIWAŁ NA SWÓJ AWANS ALE TO OZNACZA ZE MCCOY BĘDZIE SIĘ MUSIAŁ SAM ZAJĄĆ SPRAWĄ FERTIGA x STECKERA POWINIEN ZASTĄPIĆ BANNING ALE JAK SAM WIESZ TO NIEMOŻLIWE x MCCOY POPROSIŁ W ZAMIAN O PEWNEGO MÓWIĄCEGO PO CHIŃSKU I JAPOŃSKU SIERŻANTA Z KTÓRYM SŁUŻYŁ RAZEM W CHINACH I BYŁ NA MAKIN MYŚLĘ ŻE W TYCH OKOLICZNOŚCIACH MCCOY POWINIEN DOSTAĆ COKOLWIEK SOBIE ZAŻYCZY X PROSZĘ CIĘ ŻEBYŚ SIĘ ZAJĄŁ NATYCHMIASTOWYM POWT NATYCHMIASTOWYM PRZENIESIENIEM STARSZEGO SIERŻANTA ERNESTA ZIMMERMANNA Z TMF-229 NAWIAS OBECNIE W EWA HAWAJE NAWIAS DO NAS ZRÓB COKOLWIEK BĘDZIE KONIECZNE BY TEGO DOKONAĆ I INFORMUJ MNIE NA BIEŻĄCO O POSTĘPACH SPRAWY POZDROWIENIA PICKERING GENBRYG - Dziwi mnie, że mi, to pokazujesz - powiedział Wilson. - Tu jest przecież napisane „do rąk własnych sekretarza Marynarki". - A także „zrób cokolwiek będzie konieczne" - odparł Rickabee, ucinając dalszą szermierkę słowną. - Dziwi mnie także - ciągnął niezrażony Wilson - że generał wie o awansie Steckera. To miało być trzymane pod kloszem. - Tak, wiem. 1 wiem dlaczego. Generał Pickering wie o tym od sekretarza Marynarki. - Co to jest „sprawa Fertiga'? - Przepraszam, ale to ściśle tajne. - Co mam z tym zrobić? - Przenieść Zimmermanna. - Fritz, to jest sprawa z ogródka Charliego Stevensa. Ja się zajmuję ofice- rami. Zresztą, nawet gdyby ten Zimmermann był oficerem, też bym go nie mógł przenieść na podstawie jednego telegramu jakiegoś jednogwiazdkowego generała. Co to za jeden, ten Pickering? Na jakiej podstawie mu się wydaje, że na jedno jego skinienie będziemy przenosić ludzi według jego widzimisię? - To co robi ma bardzo wysoki priorytet. - A kto mu go nadał? - David, skończ z tą biurokratyczną gadką i powiedz mi jasno: przenie- siesz sierżanta, czy nie? Pułkownik Wilson czuł wyraźnie, że go zaczyna krew zalewać. - Mówię panu, pułkowniku - cedził zimno - że nie mogę tego zrobić, bo nikt mi nie dał prawa przenosić podoficerów wedle uznania. Pułkownik Stevens wróci pojutrze. Będzie pan musiał do tego czasu zaczekać i być może po powrocie pułkownik Stevens zastosuje się do pańskiej prośby. Ten major, który pozostał na pewno zdecyduje, i słusznie, że nie może tego zrobić na własną rękę. - Dziękuję za znalezienie dla mnie chwili w pańskim tak napiętym rozkładzie zajęć - powiedział równie lodowato Rickabee i wymaszerował z gabinetu pułkownika Wilsona. Biuro sekretarza Marynarki, Waszyngton, 3 17 listopada 1942 roku, 10.15 - Kogóż to moje oczy widzą! - wykrzyknął radośnie sekretarz Knox na widok Pułkownika Rickabee, który właśnie wchodził do sekretariatu w towarzystwie komandora Haughtona. - Witam pana, pułkowniku. Ostatnio rzadko pana widujemy. - Dzień dobry, panie sekretarzu. Właściwie przyszedłem do komandora .Haughtona. - Czym możemy panu służyć? - zainteresował się Knox. - Potrzebuję pomocy w realizacji prośby generała Pickeringa, panie sekretarzu. Knox pytająco uniósł brwi. Rickabee podał mu depeszę. Sekretarz spojrzał na nią i oddał. - A, tak. Widziałem to przy śniadaniu. Są z tym jakieś problemy? - Tak jest, panie sekretarzu. Miałem problem z G-1 dowództwa. Oficer, który zajmuje się tymi sprawami wyjechał na delegację do Parris Island. - David, zajmij się tym - polecił komandorowi sekretarz. - Tak jest, panie sekretarzu - odparł komandor Haughton i wyszedł. DEPARTAMENT MARYNARKI Waszyngton 16 listopada 1942 r. Generał broni Thomas Holcomb Dowódca Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w miejscu Przez kuriera Drogi panie generale, Sekretarz Marynarki życzy sobie natychmiastowego przeniesienia, starszego sierżanta piechoty morskiej Ernesta Zimmermanna (obecny przydział dywizjon myśliwski VMF-229) do Biura Analiz Zarządzania Dowództwa Piechoty Morskiej z przydziałem do Oddziału Wydzielonego 14, stacjonującego w Brisbane, Australia. Podróż przeniesionego sierżanta z Ewa, Terytorium Hawajów, do miejsca postoju OWI4 w Brisbane, Australia, powinna się odbyć przy wykorzystaniu jak najszybszych środków podróży. Z wyrazami szacunku, David W. Haughton, kmdr, oficer do zleceń sekretarza Marynarki Biały Dom, Waszyngton 4 17 listopada 1942 roku, 19.10 Admirał William D. Leahy wstał, widząc sekretarza Marynarki wchodzącego do jego gabinetu. - Dziękuję za znalezienie dla mnie czasu w pańskim napiętym termina- rzu, panie sekretarzu. - Mój czas, podobnie jak pański, należy do Szefa - odparł Knox z uśmie- chem, pokazując zamknięte drzwi prowadzące do Gabinetu Owalnego. - Święte słowa, panie sekretarzu - powiedział pułkownik Donovan, wstał X wyściełanego czerwoną skórą fotela i podał Knoxowi dłoń. - Jak leci, Bill? - Bardzo dobrze, dziękuję. A nawet jeszcze lepiej. Wreszcie widzę świa- tełko w bardzo długim i ciemnym tunelu. - No proszę. A cóż to cię aż tak trapiło? - Nieprzekonywalny Douglas MacArthur, a któżby inny? - Dyrektor Donovan zaproponował rozwiązanie, w którym prezydent upatruje znaczny potencjał, panie sekretarzu. Dyrektor Donovan, już nie „pułkownik”? Czy to dlatego, że Donovan domaga się tego tytułu? Pierwszowojennych pułkowników jest w Waszyngtonie na pęczki, a „dyrektor" Biura Służb Strategicznych to ktoś wyjątkowy, ktoś na równym poziomie z Hooverem, który także lubi ten tytuł. Czy może dlatego, żeby mi przypomnieć, że Donovan to ktoś więcej niż zwykły pułkownik? Ale przecież Stimson, sekretarz wojny, który też walczył we Francji, woli, żeby się do niego zwracać „panie pułkowniku" niż „panie sekretarzu". W ogóle jeśli chodzi o rangi, tytuły i hierarchie, w Sodomie nad Poto- makiem panuje straszne zamieszanie - bo Franklinowi jest to na rękę. Weźmy choćby Billa. Leahy jest oficerem Marynarki w służbie czynnej. Ja jestem sekretarzem Marynarki, więc formalnie Bill mi podlega. Ale on jest szefem sztabu Zwierzchnika Sił Zbrojnych i to wyznacza jego pozycję. Gdyby podlegał mi nie tylko de iure, ale i de facto, to byśmy się spotykali u mnie, po uprzednim umówieniu terminu przez Haughtona. A jednak jestem tutaj. Ergo, Bill przemawia w imieniu prezydenta. - Czy w naszym małym gronie, tak między nami, możemy mówić szczerze? - zapytał Donovan. - Oczywiście - odparł sekretarz. - Moje biuro w Brisbane melduje, że jak dotąd, to znaczy do wczoraj rana, generał MacArthur nie znalazł czasu, żeby się spotkać z jego szefem. Pomimo, w co nie wątpię, najszczerszych wysiłków Fleminga Pickeringa. - Mamy mówić szczerze, tak? Bill, generał Pickering przekazał mi, że MacArthur nie życzy sobie, żebyś, jak to ujął, wtykał swój nos w jego sprawy. - Prezydent sobie życzy - przypomniał dość natarczywie Donovan. - Prezydent posłał tam Pickeringa, właśnie w tym celu, żeby przekonał MacArthura, że OSS może odebrać pozytywną rolę w tym rejonie świata. - Ale generał najwyraźniej nie jest w stanie podołać temu zadaniu. - Sam przed chwilą określiłeś MacArthura słowem „nieprzekonywalny", Bill. Jestem pewien, że generał Pickering zrobił co w jego mocy, by wykonać polecenie prezydenta. - Nie mam nic przeciwko Pickeringowi. Naprawdę. Bardzo go lubię. Ja słyszałem co innego, pomyślał Knox. - Wiesz zapewne, że proponowałem mu pracę u siebie. Odmówił. Owszem, bo z głupoty, czy mściwości, zaproponowałeś mu drugo-, czy nawet trzeciorzędną pozycję. Nie spodobał mu się rachunek, który mu wysłałeś, kiedy byłeś jego przedstawicielem w sprawie przed sądem mor- skim i jak zwykle, powiedział ci to prosto z mostu, nie owijając w bawełnę. Ty nie zwykłeś pozwalać, by ktoś do ciebie mówił w taki sposób, więc kiedy zgłosił się do ciebie na ochotnika, skorzystałeś z okazji, żeby mu pokazać właściwe miejsce. No i w końcu wyszło na to, że z głupoty sam sobie strzeliłeś bramkę. Kiedy ja go pierwszy raz spotkałem, wygarnął mi, że po Pearl Harbor powinienem sam odejść na zieloną trawkę, nie czekając aż mnie wyrzucą. Ale ja w odróż- nieniu od ciebie poznałem się na nim i nie obraziłem się. Zrozumiałem, że człowiek, który nie tylko jest właścicielem, ale kieruje drugą, czy trzecią w świecie prywatną flotą, przywykł szczerze wyrażać swoje zdanie i ma w nosie polityczne tytuły rozmówców. Dałem mu robotę na jego miarę, a wkrótce rezultaty jego pracy przeszły moje najśmielsze oczekiwania. - Naprawdę spodziewałeś się, Bill, że Fleming będzie chciał pracować dwa, trzy poziomy w dół od ciebie? - zapytał Knox. - Prezydent życzy sobie - odezwał się admirał Leahy, by zmienić temat i zapobiec wiszącej w powietrzu konfrontacji pomiędzy swoimi gośćmi - by generał MacArthur przyjął usługi OSS dla dobra wysiłku wojennego. - To dlaczego tego nie napisze w depeszy do MacArthura? - zapytał Knox. - Ponieważ wie, tak samo jak ja i ty, że jeśli mu to rozkaże, to MacArthur w najlepszym przypadku będzie udawał, że się temu rozkazowi podporząd- kowuje - odparł Donovan. - A w najgorszym, uzna, że podważa się jego ocenę sytuacji i poda się do dymisji. Przecież ma w tym względzie praktykę, dwa razy to robił jeszcze jako szef sztabu, a potem, kiedy upadek Filipin był już właściwie przesądzony, ogłosił, że ma się zamiar podać do dymisji i walczyć na półwyspie Bataan jako szeregowiec. Nasz drogi Douglas od- czuwa pociąg do dramatyzowania. - Panie sekretarzu, prezydent woli uniknąć wydawania generałowi Ma- cArthurowi rozkazu, który mógłby, z punktu widzenia generała, kwestiono- wać jego autorytet lub ocenę i popchnąć generała do, hmm... nieodpowied- niej reakcji. Znowu polityka. Troskliwie pielęgnowany wizerunek Zwierzchnika Sił Zbrojnych mógłby zostać wystawiony na szwank, gdyby najwyżsi genera- łowie czy admirałowie odeszli na znak protestu przeciw tej, czy innej decyzji. Gdyby to zrobił Douglas MacArthur, wykreowany na bohaterskiego obrońcę Filipin, którego prezydent tak łaskawie i obficie obsypywał pochwa- łami, a potem jeszcze uhonorował Medalem Honoru za przegraną kampanię, szkoda byłaby nie do odrobienia. Zwłaszcza gdyby MacArthur - wciąż wściekły, że nie dostał do obrony Filipin żadnego zaopatrzenia i posiłków, a generał Marshall na dobrą sprawę odebrał mu dowództwo nad Filipinami, kiedy tylko na rozkaz prezydenta postawił nogę na pokładzie kutra do Australii - wrócił do Stanów i zaczął publicznie mówić o wojskowych talentach naszego drogiego Franklina. Nic dziwnego, że MacArthur jest w pełni świadom tego, że nie musi wykonywać niczyich rozkazów, jeśli mu się one nie podobają. - Mówiłeś, Bill, że widzisz jakiś sposób rozwiązania tego problemu. - Tak, i to w dodatku taki, który pozwoli każdemu osiągnąć to, na czym mu zależy. - Prezydent uważa ten pomysł za bardzo interesujący - nie omieszkał dodać admirał Leahy. Tak, panie admirale, wiem, że mówi pan w imieniu prezydenta, dziękuję za przypomnienie. Gdyby jednak postanowił niezłomnie zrealizować ten cudowny pomysł, to nikt by mnie nie prosił o opinię, tylko dostałbym rozkaz do wykonania. - A na czym mi, twoim zdaniem, zależy? - Na tym samym, co mnie, prezydentowi, admirałom Nimitzowi i Lea- hy’emu oraz generałowi Pickeringowi, Frank. - To znaczy? - Na tym, żeby udzielić pomocy Fertigowi na Filipinach. Podejrzewam, że w gruncie rzeczy Douglas też chciałby mu pomóc, ale przeszkadzają mu dwie sprawy. Po pierwsze, publicznie stwierdził, że partyzantka na Filipinach nie może powstać i nie chce, żeby mu ktoś udowodnił, że się pomylił. W dodatku, co gorsza, z jego perspektywy, obawia się, że gdy w końcu przyzna się do pomyłki i uzna istnienie Fertiga, ten może ponieść klęskę. Biorąc pod uwagę tę historię z samowolnym awansem, nie można wcale wykluczyć, że to naprawdę świr. I co wtedy? Okazałoby się, że partyzantka na Filipinach rzeczywiście nie była możliwa i Douglas pomylił się dwukrotnie. A on nie chce się pomylić nawet jeden raz. - Chyba nie do końca cię rozumiem - zastrzegł się Knox. - Pierwszym, co mi przyszło do głowy, przyznam się szczerze bez bicia, było spowodować przeniesienie Pickeringa do OSS. To by rozwiązało mnó- stwo problemów. - I stworzyło wiele nowych. Mówiąc szczerze, skoro na to nalegasz, nie tylko generał miałby coś przeciwko, ale ja też bym na to spokojnie nie patrzył. - Zwróciłem na to uwagę panu prezydentowi - włączył się Leahy. - Pan prezydent uważa, że przeniesienie generała Pickeringa do OSS powinno być ostatecznością. - A tymczasem? Od czego chcecie zacząć? Ostrożnie! Zaczynam się rozbić sarkastyczny. To, że nie lubię Dono- vana, nie oznacza, że to idiota. Robienie sobie z niego wroga nic mi nie da. - Najlepiej będzie wysłać na Filipiny zespół ekspertów, który orzeknie, czy Fertig jest tym, za kogo się podaje i czy, w razie udzielenia mu wsparcia, będzie w stanie zrealizować obietnice. A potem pozwolić MacAr- thurowi ogłosić to wszem i wobec jako jego zasługę. - W porządku. A jak się nie da? - W najgorszym wypadku, jeżeli Fertig okaże się świrem, nasi eksperci też nam o tym zameldują. To potwierdzi opinię MacArthura i nikt już nie odważy się wątpić w jego nieomylność. - Chyba nie chcesz zasugerować, Bill, żeby OSS przejęło tę operację, co? - Czy byłby z tym jakiś problem, panie sekretarzu? - zapytał niewinnie Donovan. - Bill, oni są już gotowi do wyruszenia. - Ten pułkownik, który miał z nimi jechać, wypadł z gry - podkreślił Donovan. - Pickering ma zamiar powierzyć wielką odpowiedzialność za ocenę Fertiga jakiemuś porucznikowi. - Mówiąc szczerze, Bill, chciałbym wiedzieć, skąd ty to wiesz - wycedził lodowatym tonem Knox. - Od admirała Leahy’ego - odparł Donovan. - Nie wiem, o co ci chodzi. Na miłość boską, jesteśmy w tej wojnie po jednej stronie barykady, na- prawdę. Dowiedziałem się o tej stacji na Mindanao swoimi kanałami z OSS. Kiedy omawiałem tę sprawę z admirałem, wprowadził mnie w szczegóły operacji Pickeringa, to wszystko. Cholera, ma rację, pomyślał Knox. Jest cholernym dyrektorem OSS i ma cholerne prawo znać detale tej operacji. - Generał Pickering darzy tego porucznika wielkim zaufaniem. Wyraz twarzy obu rozmówców dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nie podzielają opinii generała Pickeringa w tej sprawie. I chyba w tej sprawie też mają, niestety, rację. Nic nie mówiłem Picke- ringowi, ale zdziwiłem się, że nie poprosił pułkownika Rickabee o żadnego bardziej doświadczonego oficera niż porucznik McCoy. Wie, że będzie z tym kłopot. Gdyby tak nie było, po co ściągałby tego sierżanta, który ma jechać z McCoyem? Pisał nawet, że chciałby wysłać z McCoyem majora Banninga. - No dobra, Bill. Więc co proponujesz? - Wśród marines, których mi oddałeś, mam majora i kapitana, których chcę wystać razem z tym porucznikiem Pickeringa. - 1 jak to twoim zdaniem wpłynie na autorytet i odpowiedzialność generała Pickeringa za tę operację? - Wcale. My tylko pomożemy mu ją przeprowadzić - odparł Donovan. - W ogóle nikt się nie dowie o tym, że OSS brała udział w operacji „Wiatrak", zanim się nie skończy. Major mówi doskonale po hiszpańsku. Pochodzi z dobrej rodziny. Mają interesy w republikach bananowych i na Kubie, spędził tam sporo czasu. Skończył Princeton, jest oficerem rezerwy... I jak tu nie przyznać racji tym, którzy twierdzą, że OSS znaczy O Skurko- wane Snoby. Donovan rekrutuje swoich ludzi właśnie spośród absolwentów Ivy League*, takich „dobrych rodzin", co to „mają interesy" tu, czy ówdzie w eg- zotycznych miejscach. No i co z tego? W końcu Patton** to arystokrata, jego adiutant to Charlie Codman, z tych Codmanów z Bostonu. Obaj są doskonałymi żołnierzami. Syn Roosevelta to przecież też arystokracja pełną gębą, a brał * Prestiżowa grupa ośmiu uniwersytetów z północnej części wschodniego wybrzeża, „wylęgarni elit". Należą do nich: Brown, Columbia, Cornell, Dartmouth, Harvard, Pennsylvania, Princeton i Yale. Nazwa pochodzi od organizacji sportowej, którą tworzyły [przyp. tłum.]. ** George S. Patton Jr. (1885-1945) - wybitny, choć słynący z niewyparzonego języka, amerykański generał, który po inwazji w Normandii na czele swej 3. Armii torował drogę ofensywie w północno-zachodniej Europie, dochodząc pod koniec kwietnia 1945 roku do Pilzna, gdzie jego dalsze natarcie powstrzymał Eisenhower. Czesi nie mogą. tego lke'owi wybaczyć do dzisiaj... [przyp. tłum.]. udział w wypadzie na Makia A Fleming Pickering i jego syn też nie pochodzą z nizin. Czego ja się tak czepiam tego Donovana? - Kapitan to zawodowy oficer, absolwent Annapolis. Przed wojną służył w Chinach, zna trochę japoński, co może się okazać pożyteczne. Brał udział w walkach, odniósł ranę, lądując ze spadochroniarzami na Gavutu. Frank, tacy ludzie mogą wam tylko pomóc. - Pewnie myślisz, że jak się powiedzie, zapędzisz MacArthura do na- rożnika. Jak będzie mógł być przeciwko OSS, skoro jego ludzie sprawiają się tak znakomicie, co? - W ogólnym zarysie tak, właśnie o to mi chodzi. - A co zrobisz, jeśli mimo to nadal nie będzie chciał, żebyś wsadzał nos w jego sprawy? - To wymyślę coś innego. - Czy mogę powiedzieć panu prezydentowi, panie sekretarzu, że apro- buje pan plan dyrektora Donovana? - zapytał Leahy. - Tak, ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, nikt nie będzie próbował umniejszać autorytetu generała Pickeringa. - Zgoda. - Nawet jeśli to oznacza, że generał Pickering będzie miał prawo zatwierdzić lub odrzucić kandydatury tych oficerów, których wyślesz? - Na pewno mu się spodobają. - Ja bym nie był taki pewny na twoim miejscu. Zgadzasz się na to, że ostateczna decyzja będzie należała do niego? Na temat kandydatur? I wszyst- kiego innego? - Zgoda. Wpycham swój nos pod namiot generała MacArthura, a nie twój, Frank. - Rozumie pan moje zastrzeżenia, admirale? - Tak jest, panie sekretarzu. - W takim razie proszę przekazać panu prezydentowi, że jestem gotów parafować ten plan - powiedział Knox, i coś jeszcze przyszło mu do głowy. - Chwileczkę. Jeszcze jedno. Dotychczasowy terminarz operacji nie może ulec zmianie z powodu dokooptowania tych twoich dwóch oficerów. - Zaraz po powrocie do biura zadzwonię do Country Clubu, gdzie ci dwaj siedzą na spakowanych walizkach i każę się im zameldować u puł- kownika Rickabee jutro o ósmej rano. Knox wiedział, co Donovan ma na myśli, mówiąc o Country Clubie. - Panie sekretarzu, gdyby pułkownik Rickabee napotkał na jakiekolwiek problemy, mogę się zająć priorytetami transportowymi - zaoferował admirał Leahy. - I powiadomię admirała Nimitza, że prezydent jest szczególnie zainteresowany powodzeniem tej operacji. To powinno usunąć wszelkie problemy z przydziałem okrętu podwodnego, gdyby takie wystąpiły. To za łatwo poszło. Dlaczego mam wrażenie, że ci dwaj namówili mnie do zrobienia czegoś, czego sam bym na pewno nie chciał zrobić? - Dziękuję, panie admirale. Sekretarz Knox wstał z fotela i ruszył do drzwi. - Tu są ich nazwiska, Frank - powiedział Donovan i podał mu swoją wizytówkę, na której odwrocie zapisał drukowanymi literami dwa nazwiska. Knox spojrzał na nie. BROWMLEE, MJR JAMES C. MACKLIN, KPT JOHN D. Żadne z nich nic mu nie mówiło. Biuro Sekretarza Marynarki, Waszyngton 5 17 listopada 1942 roku, 21.05 Bosman Hansen wszedł do gabinetu komandora Haughtona, oficera do zleceń sekretarza Marynarki, jak zwykle bez pukania. Podszedł do biurka i położył na nim arkusz maszynopisu. - Pan sekretarz prosił, żeby pan to przejrzał przed wysłaniem, panie komandorze. Haughton wziął kartkę. PILNE ŚCIŚLE TAJNE - KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYPROWANIU I WYSŁANIU DEPARTAMENT MARYNARKI WASZ CZAS 17LIS42 DO: NDPDZACHPAC - DO RĄK WŁASNYCH GENBRYG F PICKERINGA OSOBISTA OD SEKMAR DO GENBRYG PICKERINGA FLEMING, WŁAŚNIE WRÓCIŁEM ZE SPOTKANIA Z ADMIRAŁEM LEAHYM I PUŁKOWNIKIEM D0N0VANEM Z OSS, W CZASIE KTÓREGO PORUSZANO SPRAWY OCENY FERTIGA I JEGO PRZYDATNOŚCI ORAZ DZIAŁALNOŚCI OSS W OBSZARZE OPERACYJNYM NDPDZACHPAC. DANO MI DO ZROZUMIENIA, ŻE SPOTKANIE TO ODBYWAŁO SIĘ CO NAJMNIEJ ZA WIEDZĄ I ZGODĄ, A MOŻE NAWET NA POLECENIE PREZYDENTA. PUŁKOWNIK D0NOVAN, KTÓRY SZCZEGÓŁY NA TEMAT TWOJEJ OPERACJI POZNAŁ ZARÓWNO ZE SWOICH ŹRÓDEŁ, JAK I OD ADMIRAŁA LEAHY’EGO, ZAPROPONOWAŁ NASTĘPUJĄCE ROZWIĄZANIE KWESTII OPORU GENERAŁA MACARTHURA PRZED DOPUSZCZENIEM OSS DO DZIAŁALNOŚCI NA PODLEGAJĄCYM MU OBSZARZE OPERACYJNYM. MA ZAMIAR PRZYDZIELIĆ DWÓCH SWOICH OFICERÓW WYWODZĄCYCH SIĘ Z PIECHOTY MORSKIEJ DO BIURA ANALIZ ZARZĄDZANIA, BY POD TWOIM DOWÓDZTWEM WZIĘLI UDZIAŁ W WYPRAWIE DO FERTIGA. DONOVAN ZAPEWNIA, ŻE OBAJ AGENCI, MAJOR I KAPITAN, PRZESZLI SPECJALISTYCZNE SZKOLENIE W TEGO RODZAJU DZIAŁALNOŚCI. ARGUMENTOWAŁ TO TYM, ZE POMIMO TWOJEJ WYSOKIEJ OCENY ZDOLNOŚCI PORUCZNIKA MCCOYA, SKŁADANIE TAK WIELKIEJ ODPOWIEDZIALNOŚCI NA BARKI TAK MŁODEGO OFICERA BYŁOBY WYMAGANIEM RZECZY PONAD JEGO MOŻLIWOŚCI. AGENCI DONOVANA MAJĄ NIE UJAWNIAĆ PRZYNALEŻNOŚCI DO OSS DO CHWILI POMYŚLNEGO ZAKOŃCZENIA OPERACJI. GDYBYŚ ZDOŁAŁ OSIĄGNĄĆ POSTĘPY W NAKŁANIANIU MACARTHURA DO WSPÓŁPRACY Z D0N0VANEM ALBO GDYBY DAŁO SIĘ WYSŁAĆ Z MCCOYEM PUŁKOWNIKA STECKERA, MIAŁBYM JAKIEŚ ARGUMENTY, ŻEBY GO ODWIEŚĆ OD TEGO ZAMIARU. KIEDY ZGODZIŁEM SIĘ NA PLAN D0N0VANA, ADMIRAŁ LEAHY ZAPROPONOWAŁ WYSŁANIE DEPESZY DO ADMIRAŁA NIMITZA, ŻEBY W TEN SPOSÓB ZAGWARANTOWAĆ, ŻE OKRĘT PODWODNY BĘDZIE CI UDOSTĘPNIONY KIEDYKOLWIEK I GDZIEKOLWIEK GO ZAŻĄDASZ. LUDZIE Z OSS MAJĄ SIĘ ZAMELDOWAĆ U PUŁKOWNIKA RICKABEE JUTRO RANO. HAUGHTON ZAJMIE SIĘ ICH PRZERZUTEM I CAŁĄ RESZTĄ. SERDECZNE POZDROWIENIA FRANK KONIEC OSOBISTEJ OD SEKMAR DO GENBRYG PICKERINGA HAUGHTON, KMDR, OF DO ZLEC SEKMAR Haughton doczytał do końca, wziął do ręki pióro, odkręcił skuwkę i spojrzał na zegarek. Wykreślił z nagłówka słowo CZAS i wpisał 2110, po czym wręczył kartkę bosmanowi Hansenowi. - Pan sekretarz nadal jest w swoim gabinecie? - Był minutę temu, kiedy dawał mi tę kartkę, panie komandorze. Haughton podniósł słuchawkę telefonu łączącego go bezpośrednio z po- dobnym aparatem na biurku sekretarza. - Myślę, że depesza jest w porządku, panie sekretarzu - powiedział, kiedy Frank Knox podniósł swoją słuchawkę. - Mogę ją pokazać pułkowni- kowi Rickabee? Hansen nie słyszał odpowiedzi sekretarza. - Tak jest, panie sekretarzu - odparł Haughton i odłożył słuchawkę. - Wyślijcie to, bosmanie, ale potem przynieście mi z powrotem. Sam się zajmę spaleniem brudnopisu. - Tak jest, panie komandorze. Haughton sięgnął po słuchawkę innego telefonu i wykręcił z pamięci numer. Na drugim końcu słuchawkę uniesiono w połowie drugiego dzwonka. - Liberty 7-2033. Haughton rozumiał dlaczego Rickabee nakazał, by zamiast prezentacji odbierający telefony w Biurze Analiz Zarządzania recytowali tylko numer, ale to jeszcze nie oznaczało, że go ta praktyka nie drażniła. - Komandor Haughton do pułkownika Rickabee. - Przykro mi, panie komandorze, ale pułkownika już nie ma. - A gdzie go teraz zastanę? - Przykro mi, ale nie mogę udzielać takich informacji. - Czy moje nazwisko coś wam mówi? - Tak jest, panie komandorze. - Proszę się więc skontaktować z pułkownikiem i poprosić, żeby za- dzwonił do mnie. Jestem w swoim gabinecie. - Czy pułkownik zna pański numer? - Powinien znać - odparł chłodno Haughton i odłożył słuchawkę. Telefon podłączony do bezpośredniej linii z miasta odezwał się niecałe dwie minuty później. - Komandor Haughton, słucham. - O co chodzi, Dave? - zapytał pułkownik wypranym z emocji głosem. - Coś się dzieje, Fritz. Im szybciej się w tej sprawie spotkamy, tym lepiej. - Coś bardzo niedobrego? - Niekoniecznie. Będzie ci do mnie po drodze? - Szczerze? Nie za bardzo. - To gdzie cię mogę znaleźć? - „Foster Lafayette". Apartament generała Pickeringa. - Mogę wpaść? - Jasne. Są ze mną Banning i Sessions. Czy będą nam przeszkadzać? - Nie. Zaoszczędzisz czas, bo nie będziesz im musiał tego referować Będę za kwadrans. Jedyną odpowiedzią był dźwięk odkładanej słuchawki. Haughton przez chwilę siedział jeszcze ze swoją słuchawką w ręku i patrzył na nią ze zdumieniem i rozdrażnieniem. - Pan pułkownik Rickabee z piechoty morskiej uznał, że powiedział już to, co miał do powiedzenia i po prostu odłożył słuchawkę - mruknął pod nosem, kręcąc głową i odkładając słuchawkę na widełki. Znowu połączył się z sekretarzem, by uprzedzić, że wychodzi i w razie, gdyby sekretarz czegoś potrzebował, nie będzie się tym w stanie zająć, ale nikt już nie odpowiadał. Sekretarz Knox zakończył urzędowanie na dzisiaj. Zaczekał na bosmana Hansena, który wrócił z ośrodka kryptograficznego Departamentu Marynarki z depeszą sekretarza jakieś pięć minut później. - Dziękuję, bosmanie. To wszystko na dziś, możecie iść do domu. Kiedy podoficer wyszedł z gabinetu, złożył kartkę na cztery i wsadził do kieszeni koszuli. Potem, czując się trochę głupio, wyciągnął szufladę biurka i wyjął z niej małego samopowtarzalnego Colta kalibru 9 mm, którego trochę niezręcznie wsunął do kabury przy pasku od spodni, pod kurtką mundurową. Pułkownik Rickabee przeczytał depeszę sekretarza Knoxa do generała Pickeringa, skrzywił twarz w grymasie, który mógł wyrażać zarówno potę- pienie, jak i rezygnację, a potem unosząc brew i wskazując głową Sessionsa i Banninga zapytał, czy może im także to pokazać. Haughton nie wyłamał się z konwencji pantomimy i machnął ręką, że może. Rickabee wiedział, że w końcu musi do czegoś takiego dojść. Podejrzewał, że to już nastąpiło, kiedy prezydent wysłał Pickeringa do Australii, by tam mościł drogę Donovanowi do działalności w obszarze operacyjnym MacArthura. Od dawna wiedział, że w Waszyngtonie wszystko jest polityką. A skoro tak, to oznaczało to ciągłe kompromisy, czasem sensowne, czasem nie, zawierane bezustannie pomiędzy wielkimi tego świata, którzy mieli do zrealizowania swoje własne cele - czasem szlachetne, czasem mniej - a czasem, tak jak w tym przypadku, podyktowane niczym więcej, jak tylko wybujałym ego. Rickabee znał Donovana i szanował go. Był przekonany, że Donovan wie równie dobrze jak on, że obecna formuła OSS, przykrojona jest do potrzeb okupowanej Europy - w której zapewne sprawdzi się świetnie, prorokował Rickabee - natomiast zupełnie nie przystaje do tego, co się dzieje na Pacyfiku. Zrzucenie na spadochronach agentów za linię frontu do Francji, Norwegii, czy innych okupowanych przez Niemców krajów nie powinno sprawić większych trudności. Większość takich agentów będzie się rekrutować spoś- ród obywateli tych krajów, którzy będą doskonale władać językiem, znać kraj, realia życia, obyczaje i mieć kontakty sprzed wojny z ludźmi, którzy nie zawahają się narażać życia, by służyć sprawie wyzwolenia swoich krajów. Wyposażeni w doskonale podrobione dokumenty agenci po prostu rozpłyną się z miejsca w morzu identycznych białych twarzy. Sytuacja na Pacyfiku była zupełnie inna. Tu biała twarz, widziana gdziekolwiek na okupowanym przez Japończyków terytorium, to wyjątek, jasna wyspa w morzu brązowych i żółtych twarzy. O jakimkolwiek wtopie- niu się w miejscową społeczność nie będzie mowy, bo ta biała twarz natychmiast ściągnie na jej posiadacza podejrzenia okupanta. Białych po prostu tam już nie było. Wszyscy Anglicy z Hongkongu i Singapuru siedzieli w obozach, tak samo jak Holendrzy z Holenderskich Indii Wschodnich. Wyjątek stanowili tylko Francuzi w Indochinach, ale ci z kolei w większości kolaborowali z Japończykami, wierni rozkazom rządu w Vichy. Mało który z przedstawicieli narodów zamieszkujących terytorium oku- powane przez Japończyków miał jakikolwiek interes w narażaniu życia i swojej rodziny dla zniesienia tej okupacji. Tym bardziej, że żaden z nich nie miał widoków na wyzwolenie a jedynie na powrót kolonizatorów bry- tyjskich czy holenderskich. Był tylko jeden wyjątek od tej reguły - i były nim oczywiście Filipiny. Mało który Filipińczyk nienawidził Amerykanów za sposób, w jaki zarządzali ich krajem, od czasu gdy zajęli miejsce Hiszpanów pod koniec ubiegłego wieku*. Filipińczycy wierzyli, i słusznie, że Amerykanie chcą im dać nie- podległość najszybciej, jak to będzie możliwe. Armia filipińska walczyła z Japończykami mężnie, a kiedy opór stał się bezcelowy, poszli do obozów jenieckich ramię w ramię z amerykańskimi towarzyszami broni. Japończycy powtórzyli błąd, który popełnili Niemcy w Rosji. Zamiast wprowadzać w życie propagandowe tezy o tworzeniu Strefy Współdobro- bytu, wprowadzili brutalną okupację i bezlitośnie eksploatowali zasoby naturalne. Spalili w ten sposób mosty i sami sobie pokrzyżowali nadzieje na choćby neutralność, jeśli nie pełną kolaborację Filipińczyków. Im brutal- niej poczynali sobie okupanci, tym większe szansę na otrzymanie pomocy ze strony miejscowej ludności mieliby ewentualni amerykańscy agenci. Problemem pozostawało przerzucenie agentów i ich zaopatrywanie. Z Australii do najbliższej wyspy Filipin, Mindanao, było dwa tysiące mil morskich - to nie była Europa, w której z Anglii można było w ciągu jednej letniej nocy dolecieć do każdego okupowanego kraju i z powrotem powol- nym samolotem transportowym. Pomimo to, jeśli gdziekolwiek w strefie Pacyfiku było coś do roboty dla tajnych agentów, to było to na Filipinach i Donovan doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Nie był to jednak jedyny czynnik, który powodował, że Donovan tak bardzo chciał się przyłączyć do wyprawy Pickeringa. Donovanowi zależało na tym, żeby działania OSS obejmowały cały świat. Gdyby OSS działała tylko w Europie, ucierpiałby na tym status organizacji, a tym samym i pułkownika Donovana. Donovan miał od dawna na pieńku z J. Edgarem Hooverem. Hoover, szef Federalnego Biura Śledczego, rościł sobie prawa do całości spraw związanych z wywiadem i kontrwywiadem na półkuli zachodniej. Jednocześnie Donovan rościł sobie i OSS prawa do całości spraw związanych z wywiadem, kontr- wywiadem i operacjami specjalnymi (sabotaż, dywersja i podburzanie lud- * W latach 1896-98 na Filipinach toczyło się - inspirowane i podsycane przez Stany Zjednoczone - powstanie przeciw hiszpańskiej władzy kolonialnej. Chaos wewnętrzny w Hiszpanii i osłabienie więzi z metropolią dopro- wadziły do osłabienia hiszpańskiej władzy nad terytoriami zamorskimi, zachęcając Stany Zjednoczone do wyrwania kolonii ze słabnących objęć Hiszpanii, co uczyniłoby z nich mocarstwo regionalne. Trwające od 1895 roku w podobnych okolicznościach powstanie na Kubie doprowadziło do niewyjaśnionego do dziś incydentu, w wyniku którego 5 lutego 1898 roku w porcie w Hawanie zatonął krążownik USS „Maine". Jeden ze śladów prowadzi do amerykańskiego magnata prasowego, który mając wiadomości o zbliżającej się wojnie, wysłał do Hawany korespondenta. Dziennikarz dotarł na miejsce, jednak na miejscu nic się działo, więc znudzony setnie wysłał do swego szefa depeszę z pytaniem, co ma robić, na którą otrzymał słynną odpowiedź: „Proszę się zająć pisaniem o wojnie, a wojną już sam się zajmę". Kilka dni później USS „Maine' wyleciał w powietrze w środku nocy, dając pretekst do wypowiedzenia wojny, co nastąpiło 21 kwietnia. Hiszpanie ponieśli klęskę, a pokój paryski zawarty 10 grudnia 1898 roku przyznał Stanom Zjednoczonym Kubę, Guam, Portoryko i Filipiny. Na tych ostatnich Amerykanie interweniowali pod pozorem pomocy powstańcom, ale wkrótce, 4 marca 1899 roku osadzony na ich bagnetach prezydent Aguinaldo rozpoczął drugie powstanie, przeciw nowym okupantom. Walki toczyły się do marca 1901 roku, kiedy Aguinaldo został aresztowany i ogłoszono powstanie Wspólnoty Filipińskiej, mario- netkowego państwa, którym niepodzielnie władał amerykański gubernator, generał Arthur MacArthur [przyp. tłum.]. ności) w skali globalnej. Prędzej czy później musiało dojść do starcia, a Roosevelt jak zwykle odmówił dokonania wyboru jednego z nich. W re- zultacie agenci FBI i OSS w Argentynie, Chile, Peru, a nawet w Meksyku więcej czasu i energii zużywali na walkę ze sobą nawzajem, niż z agentami i sympatykami państw Osi. Rickabee doskonale zrozumiał depeszę Knoxa - Pickering został wy- stawiony do wiatru, użyty w charakterze pionka na politycznej szachow- nicy. On sam to dostrzeże, kiedy tylko dostanie tę depeszę i jak przewidywał Rickabee, będzie tym bardzo dotknięty. Pułkownik miał nadzieję, że nie zrobi nic głupiego. Pickering nie był durniem, ale żywił bardzo naiwne przekonania co do mechanizmów polityki, uprawianej w Waszyngtonie. Rickabee musiał się sam przed sobą przyznać, że mimo całej jego nieprzewidywalności, podziwiał Fleminga Pickeringa. Z początku, przyznawał to, poczuł się dotknięty, kiedy Frank Knox mianował Pickeringa dowódcą Biura Analiz Zarządzania. To on je budował z niczego, od samego porządku, przez tyle lat. To on je prowadził przez te wszystkie lata i odniósł niemałe sukcesy. Nie potrzebował porad, że nie wspomnieć o rozka- zach ze strony takiego amatora, jak Pickering. Nie pozostawiono mu jednak wyboru i musiał przełknąć tę gorzką pigułkę, pocieszając się, że generalska gwiazdka nowego szefa posłuży w wyczulonym na takie zewnętrzne oznaki statusu Waszyngtonie jako tarcza, osłaniająca ich działania. Wkrótce to wszystko okazało się niepotrzebne. Gorzka pigułka okazała się skutecznym lekarstwem. Pickering ujął pułkownika już pierwszego dnia, jasno zaznaczając, że uważa go za zawodowca, a siebie jedynie za amatora - i że ma spore doświadczenie w prowadzeniu interesu, w którym podwład- ni znają się na swojej robocie lepiej od niego. Opowiedział mu, jak po nagłej śmierci ojca z dnia na dzień został z kapitana żeglugi wielkiej prezesem zarządu ogromnej korporacji armatorskiej. - Z dnia na dzień, panie pułkowniku, znalazłem się w sytuacji, kiedy wydawałem rozkazy komodorowi floty osiemdziesięciu jeden statków firmy, człowiekowi, który nie tylko mógłby być moim ojcem, ale u którego pły- wałem jako majtek drugiej klasy. - To musiało być trudne. - Pan, panie pułkowniku, nie mógłby być moim ojcem, ale doceniam pańskie doświadczenie i znajomość rzeczy. Mam nadzieję, że uda mi się zbudować pomiędzy nami takie stosunki, jakie panowały w mojej firmie. Od tej chwili Rickabee przestał się niepokoić - zrozumiał, że Pickering w pełni rozumie zawiłości kierowania tą służbą. - Od tej pory ja przejmuję odpowiedzialność za wszystko, co się tu dzieje - zakończył generał - ale zdaję sobie sprawę, że pan dotąd kierował działalnością Biura i że zajmował pan to miejsce, ponieważ był pan najlep- szym i najbardziej doświadczonym w tego rodzaju działalności oficerem. W tej sytuacji kwestionowanie pańskich rozkazów, poza jakimiś szczegól- nymi sytuacjami, byłoby z mojej strony po prostu głupotą. Rickabee z początku zastanawiał się, czy Pickering mówi poważnie, czy tylko kadzi mu, żeby w zarodku uśmierzyć konflikt. Wkrótce otrzymał niepodważalne dowody na to, że mówił to poważnie. Konflikty na tle decyzji Rickabee zdarzały się bardzo rzadko, a tylko raz generał zdecydowanie sprzeciwił się jego decyzji. Było to wtedy, kiedy Rickabee orzekł, że w jego profesjonalnej, chłodnej ocenie, nakłady sił i środków związane z ekspedycją ratunkową, mającą ewakuować z Buka porucznika Howarda i plutonowego Kofflera, nie dają się uzasadnić żadną korzyścią wojskową z jej przeprowadzenia. Pickering nie przyjął tej logicznej oceny do wiadomości i przedstawił własną, podyktowaną emocjami, a nie racjonalnymi przesłankami, czego nie ukrywał. Jako dziewiętnastoletni kapral w okopach Francji nauczył się na własnej skórze, jak mówił, że piechota morska nie zostawia swoich rannych na pastwę losu. Jeden, jedyny raz wykorzystał wówczas służbową przewagę nad Rickabeem i rozkazał przeprowadzenie operacji ratunkowej. Obaj czegoś dowiedzieli się o sobie, o swoich słabościach. Pickering prze- konał się, że kiedy trzeba, Rickabee potrafi być bezwzględny, a pułkownik dowiedział się, że jego szef, mimo generalskich gwiazdek, nie potrafi wyzbyć się myślenia w kategoriach podoficera - nie potrafi spojrzeć z góry na oddziały, które wysyła w pole, ale ciągle widzi w nich poszczególnych ludzi. Ta nowa wiedza w żaden sposób nie zmniejszyła wzajemnego szacunku, którym nauczyli się darzyć Oficer, któremu powierza się prowadzenie operacji specjalnych powinien odznaczać się bezwzględnością, a generałowi trudno poczytać serdeczną troskę o dobro żołnierzy za znaczną wadę charakteru. - Mogę się dowiedzieć, co wy tu wyprawiacie? - zapytał komandor Haughton, pokazując wokół ręką. Stolik do kawy w salonie apartamentu Pickeringa zawalony był papierami, podobnie jak składany stolik do kart, na którym stało urządzenie przypominające maszynę do pisania. Po chwili komandor rozpoznał je: to była maszyna szyfrująca M94, taka sama, jak ta, na której dziesięć lat temu uczył się szyfrować depesze. - Banning od ponad godziny usiłuje nauczyć Sessionsa, jak się tym posługiwać. Sessions zabiera ją i różne inne rzeczy do Brisbane, żeby z kolei McCoya nauczyć jej obsługi. Zanim się spotkamy z Fertigiem i damy mu nową maszynę, mamy mały problem komunikacyjny. Gdzie według Fertiga McCoy powinien wylądować? I kiedy? - Aha. Co jeszcze Sessions tam zabiera? - Banning rozmawiał z psychiatrą Marynarki... - To błyskotliwy umysł - wtrącił się Banning. - Właśnie on stwierdził po moim powrocie z Filipin, że wszystkie klepki mam w porządku. Haughton uśmiechnął się, ale reakcja Rickabee, notorycznego ponuraka, wprawiła go w zdumienie. - To prawda! - zaśmiał się głośno pułkownik. - Cholera, żebym o tym wiedział, to bym cię wysłał do kogo innego! - Po chwili spoważniał i wrócił do tematu. - W każdym razie przyniósł od niego małą ściągawkę, spis reakcji i zachowań, na które McCoy powinien zwracać szczególną uwagę w kontaktach z Fertigiem. - Poza tym rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy zdobyli doświadcze- nie w zwalczaniu partyzantki w republikach bananowych - uzupełnił Ban- ning. - Zaproponowali mi różne rzeczy, które McCoy powinien przekazać Fertigowi. - A jak zamierzacie rozwiązać problem przerzucenia McCoya... McCoya i innych, na brzeg i ich dotarcia do Fertiga? - zapytał Haughton. - No cóż, to w dużej części zależy już od samego McCoya. Myślę, że zanim wyślemy McCoya i Zimmermanna na brzeg, wyślemy Fertigowi jakąś zawoalowaną wiadomość, że będzie miał gości, którzy... - Słyszeliście już, panowie, że sekretarz nakazał generałowi Holcombowi załatwić sprawę przeniesienia sierżanta? Banning skinął głową i wrócił do rozpoczętego zdania: - ...chcą się z nim skontaktować. Fertig powinien skontaktować się z okrętem, który będzie czekał u brzegów Mindanao, z McCoyem i nową maszyną szyfrującą na pokładzie. Kiedy się spotkają, ustalą miejsce, w któ- rym okręt wyładuje zaopatrzenie i złoto. Na razie nie wiadomo tylko, jak się stamtąd wydostaną. Haughton kiwnął głową. - Może ci z OSS będą mieli jakiś pomysł? - zastanowił sie Banning. - Mają się zameldować jutro? - Z samego rana. - Może być problem z przerzuceniem ich na miejsce - włączył się Rickabee. - Do tej pory potrzebowaliśmy tylko jednego priorytetu transpor- towego AAAAA, dia Sessionsa. Teraz będziemy potrzebować aż trzech. - Dajcie znać, gdyby były z tym jakieś problemy. - Nie omieszkam, panie komandorze - zapewnił Rickabee. - A co to za ludzie? Ma pan może ich nazwiska? - zapytał Banning. - Tak, oczywiście - powiedział Haughton, sięgając do kieszeni. Wyjął stamtąd wizytówkę Donovana, którą otrzymał w czasie narady sekretarz Knox. - Brownlee, James C, major - przeczytał - i Macklin, John D., kapitan. - Może pan powtórzyć drugie nazwisko? - zapytał z niedowierzaniem Banning. - Macklin, John D., kapitan. - O, kur... Nie, to niemożliwe! - Zna go pan, majorze? - Jeżeli to ten sam facet, a nie przypuszczam, żeby w Korpusie było wielu oficerów nazwiskiem Macklin, to owszem, znam - odparł Banning. - Wysłałem go do diabła z Chin z taką opinią służbową, że powinni go wyrzucić na zbity pysk z Korpusu. „Buldog" Puller poparł ją w całej roz- ciągłości, ale zaczęła się wojna. - Możesz mi o nim opowiedzieć? - zapytał Rickabee. - Banning wygłosił sześćdziesięciosekundowe streszczenie całej sprawy i charakterystyki osobowej kapitana Macklina, zakończone zdaniem: - Za- stanawiam się, co za idiota mógł awansować tego sukinsyna? Rickabee badawczo przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. - Panie komandorze - odezwał się po chwili - jeżeli potwierdzi się, że kapitan Macklin istotnie jest tą osobą, która znana jest majorowi Banningowi, będziemy musieli powiadomić pułkownika Donovana, że tej kandydatury nie jesteśmy w stanie zaakceptować. - Jezu, Fritz... No sam nie wiem... - Jeśli to oficer, o którym mówi Banning, to nie zgadzam się na jego udział. Haughton z rezygnacją wzruszył ramionami. - A jak się tego dowiemy? - Banning chyba go rozpozna, kiedy zamelduje się u nas do służby, prawda, Ed? - X Barak T-2032, 1 Mali, Waszyngton 18 listopada 1942 roku, 11.05 Komandor David L Haughton wszedł do gabinetu pułkownika Rickabee i bez słowa podał mu kopertę. - Przykro mi, Fritz - powiedział. Rickabee otworzył kopertę i wyjął z niej pojedynczy arkusz papieru. SEKRETARZ MARYNARKI Waszyngton 18 listopada 1942 r. Do: płk P. L. Rickabee Biuro Analiz Zarządzania Dowództwo Piechoty Morskiej w miejscu Drogi panie pułkowniku Rickabee, Jako że wszelkie decyzje w sprawie przydziałów kadry oficerskiej wewnątrz Marynarki leżą w mojej, jako sekretarza Marynarki, wyłącznej kompetencji, zdziwiłem się nieco, kiedy usłyszałem od komandora Haughtona, iż uznał pan, że nie może „zaakceptować" jednego z oficerów Biura Służb Strategicznych, których panu przydzieliłem. Polecam panu kontynuować operację, do pomocy w której rzeczonych oficerów przydzielono, z ich udziałem. Wszelka dalsza dyskusja w tej sprawie jest niepożądana. Z poważaniem, Frank Knox, sekretarz Marynarki Rickabee spojrzał na Haughtona znad biurka, ale nic nie powiedział. - Tak między nami, Fritz - zauważył komandor - to nieźle żeśmy narozrabiali. O mało ze skóry nie wyskoczył. - Nie chce się narażać na konfrontację z Donovanem - powiedział Rickabee. - Donovan poszedłby do prezydenta i oskarżył go o rzucanie mu kłód pod nogi. Knox mógłby stracić swoją pozycję. O to w tym wszystkim chodzi. Komandor uznał, że nie powinien odpowiadać, chociaż jemu widok niespotykanie, jak na sekretarza Knoxa, gniewnej reakcji, nasunął tę samą myśl. - No cóż, zawsze można załatwić, żeby sukinsyna ciężarówka przejechała - mruknął Rickabee, składając pismo. - Nigdy nie mów czegoś takiego - odparł Haughton. - Nawet żartem. Rickabee skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Haughton poczuł ciarki na plecach. - Jezu, Fritz, mam nadzieję, że to był żart. Rickabee spojrzał na niego, ale komandor nie zdołał nic wyczytać z jego oczu, co jeszcze bardziej utwierdziło go w podejrzeniu, że to nie był do końca żart. - Kiedy major Brownlee i kapitan Macklin zameldowali się u mnie rano, poinformowałem ich tylko o tym, co w tej chwili musieli wiedzieć. To znaczy, że próbujemy załatwić im transport, żeby dziś po południu mogli odlecieć do Pearl Harbor, a stamtąd do niewiadomego im na razie miejsca na Pacyfiku. Haughton skinął głową. - Kapitan Macklin zapewnił mnie, że oczywiście jest gotów jechać, gdziekolwiek mu się rozkaże, ale mimo to czuje się w obowiązku powia- domić mnie, że nie tylko nie zakończył kursu OSS, ale nie zakończył także procesu rekonwalescencji po ranach odniesionych na Gavutu. - Naprawdę? - Naprawdę. - Oczywiście, dopilnuje pan osobiście, żeby kapitanowi nic się nie stało po drodze na lotnisko, prawda, panie pułkowniku? - Niestety, Dave, należę do tych durniów, którzy wykonują otrzymane rozkazy. Naczelne Dowództwo Sojuszniczych 2 Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, Brisbane, Queensland, Australia 18 listopada 1942 roku, 14.05 Generał brygady Fleming Pickering w towarzystwie podporucznika Harta przeszli przez korytarzyk od wind do drzwi Ośrodka Kryptograficznego, na straży których stało jak zwykle dwóch żandarmów. Przeszli przez pierwsze drzwi, które żandarmi zamknęli za nimi, a potem Hart wyjął z kabury pod pachą swój krótkolufowy rewolwer i załomotał jego kolbą w wewnętrzne drzwi. Niczym mniej masywnym, ani ręką, ani zapalniczką, czy kluczami, nie było sensu uderzać w te drzwi. Były tak grube, że wewnątrz i tak nie było nic słychać. Po chwili usłyszeli łoskot odsuwanych zasuw i drzwi ze skrzypieniem uchyliły się. - To ja, Pluto - przedstawił się generał. Trzeba by kiedyś zamontować wizjer w tych drzwiach, pomyślał. Weszli do środka. - Nie spodziewałem się pana, panie generale - odparł major Hon, podciągając węzeł krawata. W kaburze pod pachą tkwiła czterdziestkapiątka, a na stole generał zauważył otwartą teczkę ze zwisającymi z uchwytu kajdankami. - Wybierałeś się gdzieś? - Do pana, panie generale - odparł Pluto, zamykając za nimi drzwi. Pickering poczekał, aż upora się z zasuwami. Pluto skończył zamykać drzwi i podszedł do teczki. Wyjął z niej kopertę i podał ją Pickeringowi. - To właśnie przyszło - powiedział. - Pomyślałem, że będzie pan chciał zaraz na to rzucić okiem, panie generale. Pickering rozerwał kopertę. Hon i Hart widzieli, jak w miarę czytania, twarz mu tężeje. - Też mi się zdawało, że to nienajlepsza wiadomość - mruknął Pluto. - Widział to jeszcze ktoś? - Nie, panie generale. Oczywiście, że nie. - I tak niech zostanie. Tylko ty, ja i Hart, zrozumiano? - Tak jest, panie generale. Pickering podał Hartowi depeszę od Knoxa powiadającą o tym, że Do- novan, z błogosławieństwem sekretarza Marynarki, podkłada mu dwa ku- kułcze jaja. Pierwszą reakcją Pickeringa była wściekła furia. - Pieprzony Roosevelt! - syknął i natychmiast pożałował. Jedyne, na co sobie teraz nie mogę pozwolić, to stracić panowanie nad sobą, zganił się w myśli. Pluto i Hart patrzyli na niego zdumieni. - Zaraz, czy mi tu czegoś nie brakuje? - zapytał Hart. - A może to jedno z tych pytań, których nie powinienem zadawać? Pickering rozluźnił się i uśmiechnął. - Być może dla ciebie, jako oddanego sprawie demokraty, będzie to szokiem, ale nasz ukochany Zwierzchnik Sił Zbrojnych potrafi sprawić, że Machiavelli przy nim to Święty Franciszek z Asyżu. - Nigdy nie mówiłem, że głosowałem na Demokratów - zastrzegł się Hart. - I dalej nie rozumiem, co tu jest grane. - Bo w tym punkcie zbiega się oddziaływanie kilku czynników... Na Boga, ależ to makiaweliczne, George! Teoretycznie, prezydent Roosevelt jest Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, więc MacArthur, jak każdy oficer, powinien wykonać bez dyskusji każdy rozkaz, jaki od niego otrzyma. Roosevelt chce, - żeby OSS zaczęło działać na obszarze operacyjnym NDPDZACHPAC. MacAr- thur jednak nie chce mieć z OSS nic do czynienia. Dla postronnego obserwatora wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego. Roosevelt wyda rozkaz i po sprawie. Nic takiego nie będzie miało miejsca. Dlaczego? - zapytał retorycznie. - A dlatego, że pan prezydent uznał, że wydawanie takiego rozkazu nie przysłuży się dobrze jego interesom. Dlaczego? Bo MacArthur, kiedy już wyraził swoje zdanie o OSS za moim pośrednictwem, nie posłucha tego rozkazu. - I może mu to ujść na sucho? - zapytał Pluto, ale jego głos nie zdradzał zbytniego zaskoczenia. - Oczywiście. I to na dwa sposoby. Może nawet trzy. Po pierwsze, może po prostu zignorować rozkaz. Przecież właściwie już to zrobił. Powinno być tak, że jeśli Zwierzchnik Sił Zbrojnych wyrazi jakieś życzenie, to każdy powinien wyjść z siebie, żeby je zrealizować, prawda? A MacArthur do tej pory nawet nie znalazł w swoim bardzo napiętym rozkładzie zajęć chwili na rozmowę z ludźmi Donovana. Przecież to dlatego mnie tu przysłano ponownie. Mam mu wcisnąć ludzi Donovana. - A co El Supremo ma przeciw OSS? - zapytał Hart. - El Supremo nie chce mieć na swoim boisku żadnych graczy, nad którymi nie sprawuje osobistej kontroli. Myśli, i pewnie ma rację, że nad OSS nie zapanuje, bo ich szef, Bill Donovan, ma bezpośredni dostęp do ucha prezydenta. - Umilkł na chwilę. - Tak, jak się nad tym zastanowić, to ta depesza jest na to dowodem - pomachał kartką, trzymaną w palcach. Hart wyglądał na zdezorientowanego. Nie powinienem mu tego wyjaśniać, pomyślał Pickering. Z drugiej jednak strony, Roosevelt i Knox nie mieli prawa wpychać mnie w środek swojej gierki. Jeszcze jedna myśl zaświtała mu w głowie, szybko nabierając kształtów, zakwitając i wydając owoce. No jasne! Właśnie o to im chodziło! A w każdym razie w dużej mierze o to. Roosevelt jest jednym z tych, którzy głoszą tę bzdurę, że kto nie jest z nim, ten jest przeciw niemu. Gdybym siedział cicho, nic nie robił i zwodził MacArthura, opowiedziałbym się po ich stronie, przeszedł do obozu Roose- velta. Politycznego obozu, nie wojskowego. Kiedy wysyłał mnie tutaj, żebym wpychał MacArthurowi OSS, nie miałem wyboru i jako oficer wykonywałem rozkaz. Nawet mimo tego, że podzielałem do pewnego stopnia jego pogląd, że narobią więcej szkód, niż może z nich być pożytku. Nawet mimo tego, że wiedziałem, że Bill Donovan to przeklęty, arogancki gnojek, nędzny nowojorski adwokacina i poplecznik Nowego Porządku. A chociaż to wszystko wiedziałem, Bóg mi świadkiem, że starałem się przekonać El Supremo ze wszystkich sił. Poszedłem pracować dla Knoxa jako jego oczy i uszy na Pacyfiku. Nadal uważam, że lepiej by było, gdybym został na swoim stanowisku i kierował swoją firmą. Lepiej przysłużyłbym się krajowi niż trzy czwarte admirałów, wycierających spodnie na stołkach w Pearl Harbor. Ale zgodziłem się, że potrzebuje prawdziwych wiadomości i uważam, że zrobiłem sporo dobrego. Oczy i uszy, a nie brudny paluch do wygrzebywania dziur w całym! Nigdy nie było mowy o tym, że mam biegać na posyłki dla Knoxa. Czy dla Roosevelta. A teraz coraz bardziej wygląda na to, że tym właśnie mam być. Chłopcem na polityczne posyłki. Nic z tego! Zauważył, że Pluto i Hart czekają na dalszą część wykładu. - Kiedy ma się wątpliwości, panie majorze - powiedział - powinno się mówić prawdę. Proszę to sobie zapisać na dłoni ołówkiem kopiowym. - Nie rozumiem, panie generale... - Puść mnie do telefonu, George - powiedział Pickering. Przecisnął się obok Harta, podniósł czerwoną słuchawkę i wykręcił numer. - Sid? Fleming Pickering - powiedział. Hart i Pluto zrozumieli, że za- dzwonił do gabinetu MacArthura i telefon odebrał jego adiutant, podpuł- kownik Sidney Huff. - Chciałbym zamienić dwa słowa z Głównodowodzą- cym, jak najszybciej. Chwilę milczał. - Nie, Sid, minuta czy dwie o wpół do ósmej wieczorem mnie nie zadawalają. Znowu cisza. - Powiem panu, co pan może zrobić, panie pułkowniku - odezwał się znowu lodowatym głosem. - Może pan przekazać moją prośbę Głównodo- wodzącemu, a potem przekazać mi jego odpowiedź. Tym razem przerwa trwała naprawdę długo. - Bardzo panu dziękuję, panie pułkowniku. Proszę przekazać Głównodo- wodzącemu, że już idę na górę. Hart zaczął otwierać zamki w drzwiach. - Zostajesz tutaj, George - powiedział Pickering. - Adiutanci nie zostali zaproszeni na to spotkanie. - Tak jest, panie generale. - Fleming, mój drogi - powitał gościa Głównodowodzący Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, serdecznym gestem zapraszając go do środka. - Wejdź, proszę. Ciekawość mnie rozpiera, co też masz do mnie. Sid twierdził, że to coś nie cierpiącego zwłoki. MacArthur miał na sobie jak zwykle swój sprany mundur khaki. - Nie, panie generale. Nie mówiłem nic o żadnym wydarzeniu nie cierpiącym zwłoki. Powiedziałem tylko, że wolałbym się z panem spotkać przed wpół do ósmej. - Dla ciebie, Fleming, zawsze znajdę czas. Sid powinien o tym wiedzieć - odparł MacArthur. - Sid, zostaw nas proszę. Huff wyglądał, jakby dostał kopniaka. Czy El Supremo wyczuł, że mam coś, o czym nie chciałbym rozmawiać w obecności jego adiutanta? Czy zrobił to, żeby mi sprawić przyjemność i pognębić biednego Sida? To tak samo makiaweliczny sukinsyn jak Roose- velt i nie wolno mi o tym zapominać. MacArthur wskazał mu fotel i spojrzał wyczekująco. Pickering wyjął z kieszeni depeszę sekretarza Marynarki, podał mu ją i dopiero wtedy usiadł. MacArthur oparł się o brzeg biurka, wziął z popielniczki długie czarne cygaro i pociągając je, powoli, dokładnie, dwukrotnie przeczytał depeszę. Złożył ją i spojrzał na Pickeringa. - Doceniam twoją lojalność, Fleming. Dziękuję, że mi to pokazałeś. - Panie generale, z całym szacunkiem, to nie lojalność sprawiła, że z tym przyszedłem. - Doprawdy? - Nie chciałem jedynie, żeby pomyślał pan, że miałem w tym swój udział. - Nie musiałeś mi tego mówić, Fleming. Słyszałem wiele straszliwych zarzutów pod twoim adresem, ale nikt nigdy nie zarzucał ci niegodziwości. Pickering uśmiechnął się. - Pośród różnych pogłosek na twój temat, doszła do mnie i ta, że ponoć montujesz ekspedycję, mającą dostarczyć zaopatrzenie podpułkownikowi Wendellowi Fertigowi na Mindanao - ciągnął MacArthur. - Zastanawiałem się, czy i kiedy przyjdziesz do mnie porozmawiać na ten temat. - To raczej operacja rozpoznawcza, panie generale. Mamy zobaczyć, co tam się naprawdę dzieje. - Generał Willoughby uważa, że Fertig cierpi na manię wielkości. - Tak, panie generale, wiem o tym. Nie omieszkał mi tego powiedzieć. - Wiesz, Fleming, że miałem plany zmierzające do prowadzenia inten- sywnej partyzantki przeciw Japończykom, z wykorzystaniem zaopatrzenia zgromadzonego na Mindanao i wojsk generała Sharpa? - Nie, panie generale. Pierwsze słyszę. - Te plany i wiele innych rzeczy zostały spuszczone z wodą, kiedy doprowadzono do zamętu w dowodzeniu... Wiesz, co mam na myśli? - Niezupełnie, panie generale. - Kiedy prezydent nakazał mi ewakuację z Corregidoru, odniosłem wra- żenie, że mam jedynie zmienić miejsce zakwaterowania swojego sztabu. Że, innymi słowy, nikt mnie nie zwalnia z obowiązków i nie zdejmuje ze mnie odpowiedzialności z nimi związanej. Odbyłem po drodze konferencję z ge- nerałem Sharpem na Mindanao... To było na plantacji firmy Dole. Był pan tam kiedyś? - Tak jest, panie generale. Gościłem tam przed wojną wielokrotnie. - Piękne miejsce. Jakiż ból sprawia mi myśl, że japońskie buciory depczą teraz werandę domu zarządcy... Ale dość już tej dygresji. Rozmawiałem z generałem Sharpem, czekając na samolot. Rozkazałem mu kontynuować obronę, gdyż natychmiast po przybyciu tutaj zorganizuję dla jego oddziałów zaopatrzenie. Gdyby jednak, w najgorszym wypadku, miał nie doczekać odsieczy, gdyby doszedł do punktu, w którym dalszy zorganizowany opór nie byłby już możliwy, by wybrał odpowiednich ludzi, zgromadził żywność i wykonał dla nich skrytki z zaopatrzeniem, tak, by mogli rozpocząć walkę partyzancką z najeźdźcą. - - Nikt mi o tym nie wspominał, panie generale. - O tak, nie wątpię - pokiwał głową generał. - Kiedy tylko nasze B-17 oderwały się od pasa przy plantacji Dole, żeby przewieźć mnie i mój sztab tutaj, generał Marshall nawiązał bezpośrednią łączność z generałem Wainwrigh- tem na Corregidorze. Generał Wainwright odniósł wrażenie, że jego podległość służbowa uległa zmianie, że ja przestałem być jego przełożonym, a skoro tak, to powinien wykonywać rozkazy z Waszyngtonu. Mnie nikt o tym nie powia- domił, ani wtedy, ani potem, nawet teraz, kiedy już dawno jest po wszystkim. - Nie wiedziałem o tym, panie generale. - Mało kto o tym wie. Kiedy tu przybyłem... Zresztą sam wiesz dobrze, Fleming, bo byłeś wtedy przy tym. Wiesz, że dopiero tutaj, po lądowaniu, przekonałem się, że wprowadzono mnie w błąd co do sytuacji zaopatrze- niowej i liczebności wojsk w Australii. Mimo rozpaczliwej sytuacji starałem się dotrzymać słowa danego Sharpowi. Ściągnąłem resztki zaopatrzenia, ogołacając z niego cały kraj i wysyłałem konwoje na Mindanao. Niestety, bardzo niewiele z tego zdążyło dotrzeć na czas: zaledwie dwa małe statki z amunicją artyleryjską i do broni ręcznej, nic więcej. Chciałem wysłać więcej, ale generał Marshall skierował statki już płynące z zaopatrzeniem do Australii na Hawaje, żeby w razie japońskiej inwazji, której się spodzie- wał, nie wpadły w ręce wroga. W tej sytuacji, z wielkim żalem, musiałem zawiesić wysyłanie zaopatrzenia dla Mindanao. - Rozumiem, panie generale. - A potem było już za późno. Upadł Bataan, potem Corregidor. Generał Homma zastosował wobec Wainwrighta sprytny fortel. Powiedział mu, że nie przyjmie jego kapitulacji, dokąd nie złoży jej jako dowódca wszystkich amerykańskich oddziałów na Filipinach. Wainwright nie miał do tego prawa, ale zamęt w strukturze dowodzenia, o którym mówiłem, sprawił, że wydawało mu się, że takie prawo ma. Niestety, generał Sharp padł ofiarą podobnego złudzenia. Gdy tylko doszły mnie wieści o tym, co zrobił Wainwright, wysłałem radiogram do generała Sharpa, żeby zignorował rozkazy, wydawane przez tamtego. Okazało się jednak, że było już za późno. Generał Sharp, jako dobry żołnierz, wykonał rozkaz, jak mu się wydawało, nakazujący kapitulację. Jako dobry oficer zatroszczył się przed wywieszeniem białej flagi o to, żeby zniszczono wszelkie zapasy, jakie znajdowały się jeszcze na terenie, na którym dowodził. Całe to zaopatrzenie, Fleming, które mogłoby, które powinno posłu- żyć do zorganizowania poważnej partyzantki i podjęcia nieregularnych działań przeciw Japończykom. A oficerowie, którzy mogliby taką partyzantkę zorgani- zować, niech Bóg ma ich w swojej opiece, trafili do niewoli. MacArthur przerwał, raz jeszcze sięgnął do popielniczki po cygaro i pociągnął. Okazało się, że żar się wykruszył i zgasło. Zapalił je ponownie i znowu spojrzał na Pickeringa. - W tej sytuacji zmuszony byłem wyrazić pogląd, że zorganizowanie efektywnej partyzantki przeciw japońskim wojskom okupacyjnym na Wy- spach Filipińskich nie jest w tej chwili możliwe. I powiadomiłem o tym generała Marshalla. - Tak jest, panie generale. - Rozumiesz, na czym polega problem, prawda, Fleming? - Nie jestem pewien, czy dobrze pana zrozumiałem... - Wiara! - powiedział dramatycznie MacArthura. - To problem wiary, Fleming. Filipińczycy na razie jeszcze nie utracili wiary we mnie i w Stany Zjednoczone. Oni wierzą, że powrócę. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta wiara nie jest zbyt głęboka. Zniknie, jeśli na ich oczach Japończycy zadadzą naszym siłom kolejną, porażającą i poniżającą klęskę. Jeśli, na przykład, ludzie, którzy zebrali się wokół tego Fertiga, zrobili tak, wierząc, że on jest naprawdę generałem Armii Stanów Zjednoczonych. Czy wiesz co się stanie, jeśli na przykład, Japończycy go złapią, powloką w kajdanach przez ulice Manili i powieszą publicznie jak pierwszego lepszego bandytę, zwykłego kryminalistę? To by im było bardzo na rękę. - Tak jest, panie generale. - I co zamierasz zrobić teraz, Fleming, kiedy ten wielbłąd zaczyna wtykać nos w twoje sprawy? - zmienił nagle temat MacArthur. Pytanie zaskoczyło Pickeringa. - Wykonam otrzymane rozkazy, panie generale. Dopilnuję, żeby ci ludzie dotarli na Mindanao i z powrotem. MacArthur poważnie pokiwał głową. - Naczelne dowództwo i ja osobiście, dołożymy wszelkich starań, by udzielić ci jak najdalej idącej pomocy w realizacji twojego planu. Czego potrzebujesz? - W tej chwili akurat nic mi nie przychodzi do głowy, panie generale. MacArthur popatrzył na niego dłuższą chwilę badawczo i skinął głową. - Gdyby zdarzyło się cokolwiek, co wymagałoby mojej pomocy, daj mi znać. - Dziękuję, panie generale. - I jeszcze raz, dziękuję za okazaną lojalność. Czy masz do mnie coś jeszcze? - Nie, panie generale. Terminal pasażerski Służby Transportu 3 Lotniczego Marynarki, baza Marynarki Stanów Zjednoczonych Pearl Harbor, Oahu, Terytorium Hawajów 21 listopada 1942 roku, 14.30 Ten nalany, bladolicy typek musiał być jednym z gryzipiórków, których poprzebierali w mundury na czas wojny i sześć miesięcy po jej zakończeniu, pomyślał major Brownlee. Wcale nie miał trudności z wyobrażeniem sobie tego dupka - według tabliczki na biurku porucznika Marynarki L B. Cava- naugha - za kontuarem w biurze PanAmu w Miami. Pewnie nawet używałby tych samych argumentów. - Bardzo mi przykro, ale to nie ja ustanawiałem te przepisy, więc nie do mnie należy ich zmiana - mówił, unosząc wyjęty spod blatu skoroszyt takim gestem, jakby to były kamienne tablice, a on stał na Górze Synaj. Bóg je nam dał, nie nam maluczkim z nim się potykać. „Regulamin przewozów pasażerskich Służby Transportu Powietrznego Marynarki", okólnik 42-2 bazy Marynarki Pearl Harbor zawierał szesnaście odbitych na powielaczu stron - z których każda włożona była pomiędzy dwa spięte arkusze celuloidu - zamkniętych pomiędzy niebieskimi kartono- wymi okładkami. Stan, w jakim się znajdował, mimo tych wszystkich zabezpieczeń, świadczył o tym, że porucznik musiał często się do niego odwoływać. Rozdział 6, traktujący o konflikcie priorytetów przewozowych, na dwóch gęsto zapisanych na maszynie stronach zajmował się nieuniknionymi sytu- acjami, kiedy o jedno miejsce w samolocie ubiegało się dwóch i więcej pasażerów z teoretycznie identyczną kategorią priorytetu. Wynikało z nich niezbicie, że nie ma czegoś takiego, jak dwa identyczne priorytety, nawet jeśli porucznik Cavanaugh zgadzał się z majorem Brownleem, że priorytety jego oraz kapitanów Sessionsa i Macklina są „niemal" identyczne. Wszyscy trzej mieli najwyższą klasę priorytetu, AAAAAA. Jeszcze jakiś czas temu, mówił Cavanaugh, ta kategoria praktycznie równała się miejscu w samolocie i to gdziekolwiek lecącym. Ale to było jakiś czas temu - zanim sztaby nauczyły się, że aby sprawnie podróżować, ich pasażer musi dostać jak najwyższą kategorię i zaczęły nadmiernie nią szafować. W następstwie tego prawo wydawania priorytetów klasy AAAAAA ode- brano niższym dowództwom. Przysługiwało ono obecnie tylko Dowództwom Marynarki Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża, Dowództwu Floty Pacyfiku i NDPDZACHPAC. No i oczywiście szefowi sztabu Armii Stanów Zjednoczo- nych i Szefowi Operacji Morskich. Priorytety AAAAAA przyznane przez tych dwóch ostatnich miały wyższą rangę od priorytetów AAAAAA nadanych przez niższe dowództwa. Ich priorytety podpisał Szef Operacji Morskich, więc tym nie musieli się martwić, co niestety, wcale jeszcze nie oznaczało, że dostaną trzy miejsca w Coro- nado odlatującym o 16.15 do Brisbane. Kolejnym sitem - w razie gdyby priorytety tej samej klasy wydały równe sobie dowództwa - była data, a później godzina przyznania. I właśnie z tym mieli kłopoty, jak ich oświecił porucznik Cavanaugh. Priorytet AAAAAA kapitana Sessionsa przyznany zo- stał cztery dni wcześniej, niż priorytety AAAAAA majora Brownlee i kapitana Macklina. W takiej sytuacji miejsce należało się kapitanowi Sessionsowi. Porucznik Cavanaugh był całkiem głuchy na podnoszone przez majora Brownlee argumenty, że wszyscy trzej oficerowie przydzieleni byli do wykonania tego samego zadania, że on z racji stopnia nimi dowodzi, a więc to on powinien decydować, kto poleci pierwszy. - Priorytetu nie można przenosić - orzekł porucznik. - Paragraf 14b. - Co mówiąc, otworzył regulamin na odpowiedniej stronie i pokazał palcem rzeczony paragraf. - Panie poruczniku - zapytał Sessions - a gdybym nagle zachorował? To naprawdę ważne, żeby major trafił do Brisbane w pierwszej kolejności. - Musiałby pan naprawdę zachorować - odparł porucznik. - W przeciw- nym razie wyczerpałby pan znamiona przestępstwa samowolnego oddalenia w celu uchylenia się od służby frontowej. Cały Pacyfik od Pearl Harbor został uznany za strefę frontową, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Musiałby pan przekonać lekarza, że jest pan naprawdę chory. Wertował dalej regulamin, aż wreszcie doszedł do jakiejś strony, otworzył skoroszyt i pokazał im odpowiedni przepis, trzymając go palcem. - Nie ma żadnej możliwości, żebym oddał swoje miejsce majorowi? - Nie ma - odparł porucznik prosto i dobitnie. - Miłej podróży, Ed - powiedział Brownlee. - Do zobaczenia w Brisbane. - Przykro mi, panie majorze. - To nie twoja wina. Przynieśli to z góry Synaj, wykute w kamieniu. Sessions zaśmiał się. - Powiem panu, panie majorze, co pan może zrobić, jeśli to takie ważne, żeby się pan dostał szybko do Brisbane - zaproponował porucznik Cavanaugh. - Owszem, to ważne. - Może pan stąd pojechać na lotnisko Hickam. Fortece lotnictwa Armii latają stamtąd do Australii. Zdarzało się, że dawali jedno, czy dwa miejsca dla ludzi, którym się śpieszyło. B-17 nie ma foteli dla pasażerów, to długi lot, ale... - Jak się stąd można dostać na Hickam? - Spod głównej bramy odchodzi autobus, co godzina, kwadrans po pełnej godzinie. - Możesz sam wsiąść do tej Coronado, Ed? Poradzisz sobie z tym wszystkim? - Wskazał bagaż. Poza ubraniami była tam maszyna szyfrująca M94, nowa maszyna - która, o dziwo, w ogóle się nie nazywała - cztery przenośne radiostacje krótkofalowe z zapasowymi bateriami i mnóstwo innych przedmiotów, które pułkownik Rickabee i major Banning uznali za niezbędne dla McCoya, zanim pojawili się Macklin i Brownlee. Sessions zrozumiał w lot, o co chodzi - być może uda mu się wydębić od lotnictwa Armii miejsca dla siebie i Macklina w bombowcu, ale mowy nie było, żeby pozwolili mu zabrać kilkaset kilogramów „podręcznego" bagażu. - Poradzę sobie, dziękuję, panie majorze - odparł Sessions i spojrzał na porucznika, który zdawał się mieć jakieś obiekcje. - Mogę raz jeszcze poprosić pański rozkaz wyjazdu, panie kapitanie? - zapytał Cavanaugh. Otrzymawszy żądany dokument, zagłębił się w lekturze i po chwili oznajmił: - W porządku. Paragraf 5b mówi „wraz z wyposaże- niem i sprzętem, który uzna za niezbędny do wykonania zleconego mu przez niżej podpisanego zadania". Zakładam, że to wszystko uznał pan za niezbędne? - Absolutnie - odparli chórem Brownlee i Sessions. Spojrzeli po sobie i roześmieli się. - - Do zobaczenia w Brisbane, Ed. - Tak jest, panie majorze. Macklin podał mu rękę, której Sessions, z powodzeniem, starał się nie zauważyć. Widział ją przecież, pomyślał Brownlee. Sessions nie chciał podać ręki Macklinowi. W ogóle od czasu, kiedy zameldowaliśmy się w Biurze Analiz Zarządzania, nie powiedział do niego ani słowa poza tym, co niezbędnie potrzebne. Ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi? Ma żal o to, że wpy- chamy się w to, co uważali za swoje zadanie? Nie, to na pewno nie to. Ale coś w tym musi być. Dowództwo 21. Grupy Powietrznej, 4 baza lotnicza piechoty morskiej Ewa, Oahu, Terytorium Hawajów 22 listopada 1942 roku Podpułkownik Clyde Dawkins, podchodząc do lądowania, zauważył sztabową limuzynę zaparkowaną przed drewnianym barakiem działu operacyjnego bazy. - Co jest grane? - zapytał retorycznie, raczej z niesmakiem i zajął się sprowadzaniem swojego Grummana F4F-4* na ziemię. Kołując wzdłuż baraku operacyjnego przyjrzał się limuzynie uważniej. Prawie nowy Buick, a więc nie tylko ktoś z góry, ale jeszcze z samej góry. Piechota morska miała na wyspie tylko kilka takich Buicków i jeździli nimi tylko generałowie. Dawkins poszukał w pamięci możliwego powodu tej wizyty, ale nie przypominał sobie, żeby on albo któryś z jego podwładnych ostatnio coś poważniejszego przeskrobał. W każdym razie nic takiego, co by wymagało wizyty generała w niedzielny poranek. Generał o takiej porze w Ewa mógł oznaczać tylko złe wieści - najprawdopodobniej był na coś bardzo wku- rzony, i to do tego stopnia, że postanowił osobiście o tym zakomunikować dowódcy grupy myśliwskiej. Cholera, pomyślał, mówiłem szczeniakom, żeby nie latali nad willami koło bazy poniżej kominów! Dokołował maszynę do osłoniętych workami z piaskiem wnęk przeciwod- łamkowych, zawrócił przed wjazdem, żeby mechanicy mogli wepchnąć Grummana na swoje miejsce po zatankowaniu, wyłączył silnik i zajął się spokojnie papierkową robotą. To był oblot po przeglądzie okresowym i znalazł kilka drobnych nieprawidłowości, które należało na gorąco zapisać, żeby przed następnym lotem mechanicy mogli je usunąć, zanim zapomni, co to było. Poczuł, że ktoś wdrapuje się na nasadę płata, ale pomyślał, że to mechanik i nie zwracał na tamtego uwagi. * Grumman F4F Wildcat - pokładowy samolot myśliwski lotnictwa Marynarki, jednosilnikowy średniopłat [przyp. tłum.]. - Myślałem, że takim staruchom, jak ty, nie pozwalają już latać takimi ostrymi samolotami - usłyszał znad głowy męski głos. Obrócił się i zobaczył twarz potężnie zbudowanego mężczyzny po czterdziestce, o ogorzałej twarzy. Zanim zdążył się zastanowić nad tym, co robi, podrzucił prawą dłoń do czoła, salutując i próbował wstać Facet stojący na centropłacie miał na mundurze złote skrzydła pilota i srebrne generalskie gwiazdki. - Może byś się najpierw odpiął, co? - zapytał, śmiejąc się generał brygady D. G. McInerney, dowódca lotnictwa piechoty morskiej, klepiąc Dawkinsa po ramieniu. - Tak jest, panie generale - odparł pułkownik, także się śmiejąc. - Dziękuję za radę, panie generale. McInerney zeskoczył ze skrzydła i poczekał na dole, aż Dawkins wypnie się z pasów i wygramoli z kabiny. Kiedy pułkownik wreszcie znalazł się na ziemi, generał podał mu rękę. - Miło pana widzieć, panie generale. Myślałem, że pan jest w Waszyngtonie. - Przyleciałem może dwie godziny temu. Jak leci, Dawkins? - Wygodniej tu, niż tam, skąd wróciliśmy, panie generale. Poprzednim razem spotkali się na lotnisku Hendersona na Guadalcanal, a dokładniej w namiocie koło „pasa dla myśliwców nr 1" - gliniastego klepiska, nakrytego stalowymi matami nawierzchniowymi. - Znasz generała Forresta, Dawkins? - Wiem kim jest, panie generale. - No właśnie. Zastępcą szefa sztabu Korpusu do spraw rozpoznania. To mój stary znajomy. Dowiedział się, że tu lecę i zapytał, czy mógłbym mu z tym pomóc. Sięgnął do kieszeni kurtki mundurowej i wyjął złożoną kartkę przebitki maszynowej, którą podał Dawkinsowi. To była kopia notatki służbowej, telefonogramu, pochodząca z Dowództwa Piechoty Morskiej. TELEFONOGRAM KATEGORIA. UTAJNIENIA.: DO UŻYTKU SŁUŻBOWEGO DATA I CZAS: 1625 16LIS42 OD: DOWÓDCA PIECHOTY MORSKIEJ DO: GEN. DYW. FORREST RE: STARSZY SIERŻANT ZIMMERMANN ERNEST (1) DOWÓDCA OTRZYMAŁ PISMO SEKMAR W KTÓRYM SEKMAR WYRAŻA ŻYCZENIE, BY STARSZEGO SIERŻANTA ZIMMERMANNA ERNESTA, NR SŁUŻB. NIEZNANY, OBECNY PRZYDZIAŁ VMF-229, NIEZWŁOCZNIE PRZENIEŚĆ DO ODDZIAŁU WYDZIELONEGO 14 W BRISBANE, AUSTRALIA. (2) SEKMAR ŻYCZY SOBIE, BY PODRÓŻ ST. SIERZ. ZIMMERMANNA ERNESTA DO BRISBANE ODBYŁA SIĘ JAK NAJSZYBSZYMI ŚRODKAMI TRANSPORTU. PRZYBLIŻONY CZAS PRZYBYCIA SIERŻ. ZIMMERMANNA ERNESTA DO BRISBANE PODAĆ DO SEKMAR W DEPESZY PILNEJ KANAŁEM SPECJALNYM. TAKĄ SAMĄ DEPESZĄ POWIADOMIĆ O NIM DOWÓDCĘ OW14. (3) JAKO, ZE SPRAWA DOTYCZY RZECZY NAJWYŻSZEJ WAGI, DOWÓDCA OCZEKUJE, ZE GEN. FORREST OSOBIŚCIE ZAANGAŻUJE SIĘ W REALIZACJĘ POWYŻSZEGO. - Byłbym ci wdzięczny, Dawkins, gdybym w ciągu kwadransa mógł wysłać generałowi depeszę o tym, że Zimmermann jest w drodze do Brisbane - powiedział Mclnerney. Dawkins wyglądał na mocno zmieszanego. - Panie generale, ale jego tu nie ma. - A gdzie jest? - Chyba na Guadalcanal, sir... - Chyba? - Panie generale, nie odpłynął z wyspy wraz z resztą personelu naziem- nego. - Dlaczego? - Zdaje się, że był tylko czasowo przydzielony do dywizjonu kapitana Gallowaya z 2. batalionu rajdersów. - Ale nie jest pan pewny, pułkowniku? - Wielki Steve załatwił, że go przenieśli do nas. Zimmermann to dosko- nały zbrojmistrz, postawił na nogi nasze Browningi, kiedy zaczęły padać na wyspie. Kiedy dywizjon został wycofany z wyspy, wrócił do rajdersów. - Bez rozkazu? - Wydaje mi się, że miał ustny rozkaz kapitana Gallowaya. Oficjalne przeniesienie miało zostać załatwione przy najbliższej nadarzającej się okazji. - Gdzie jest Galloway? - W Muku-Muku, panie generale. - Gdzie? - zapytał generał, ale zanim Dawkins zdążył odpowiedzieć, zadał następne pytanie: - Wiesz, jak tam dojechać? - Tak jest, panie generale. - Wsiadaj do samochodu. Ta ciekawość mnie kiedyś zabije... Siwy Murzyn w kelnerskiej białej marynarce wyszedł na środek kamien- nego patio, wokół którego zbudowany był niski, parterowy, ale szeroko rozłożony dom. U stóp zbocza, na którym go postawiono, kotłowały się oceaniczne fale, zalewające piaszczystą plażę. Na rattanowych fotelach patio siedziały trzy osoby, wygodnie wyciągnięte na ich obiciach. Jedną z nich była postawna kobieta pod czterdziestkę, o słowiańskiej urodzie. Była nieumalowana, cerę miała trochę bladą, jej blond włosy upięte były w kok. Miała na sobie luźną suknię we wściekle kolorowy kwiatowy wzór, zwaną tu muumuu, i rzemienne sandały. Po jej bokach siedziało dwóch mężczyzn. Jeden młody, przystojny, szczupły i opalony na brąz szatyn, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Ubrany był w kąpielówki i koszulę w równie krzykliwych kolorach, jak muumuu kobiety. Drugi, potężnej budowy, w wieku kobiety, łysy jak kolano, nosił sztywno wykrochmaloną koszulę mundurową z rozpiętym kołnierzy- kiem. Na piersi miał złote skrzydła lotnika, a na kołnierzyku połyskiwała złota belka z czerwonym środkiem - oznaka stopnia chorążego piechoty morskiej. - Panie kapitanie - zaanonsował Denny - pan pułkownik Dawkins do pana. Z jeszcze jednym panem. Generałem. - Denny, nie mam w tym tygodniu nastroju na twoje kiepskie żarty. Stary steward uroczyście uniósł prawą dłoń, jakby składał przysięgę na Biblię, że będzie mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Kapitan Galloway zerwał się z fotela. - Jezu, Denny, proś! Szybko! Może nawet się ukłoń, to nie zaszkodzi. Steward uśmiechając się, ukłonił się głęboko. - Rany boskie, nie mnie, tylko generałowi! - Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem, panie kapitanie. - Boże! - zatrwożyła się kobieta. - Jak ja wyglądam! Dwadzieścia sekund później generał McInerney i podpułkownik Dawkins weszli na patio. Chorąży, który właśnie zapinał kołnierzyk koszuli, zastygł w postawie poza tym bardzo przypominającej zasadniczą. - Dzień dobry, panie generale - powitał gościa Galloway. - A, kapitan Galloway - powiedział generał. - I chorąży Oblensky! - Dzień dobry, panie generale - powiedział bardzo formalnie chorąży Oblensky. - Żywe legendy lotnictwa piechoty morskiej! - ciągnął generał. - Jak zwykle udało wam się wnieść nieco polotu w prymitywne warunki kosza- rowego bytowania? - Panie generale, czy miał pan już okazję poznać panią Oblensky? - Nie. To dla mnie prawdziwy zaszczyt, pani komandor - odparł generał, podchodząc do niej i ściskając dłoń. Pani komandor Oblensky, z domu Kucharski, była przełożoną pielęgnia- rek szpitala Marynarki w Pearl Harbor. Była jedną z niewielu osób z per- sonelu niebojowego, odznaczonych Srebrną Gwiazdą, którą udekorowano ją za „niesienie pomocy z całkowitą pogardą śmierci" na pokładach tonących pancerników 7 grudnia 1941 roku, po japońskim nalocie. - Pani komandor, jak się ma młody Stecker? - zapytał generał. - Jeszcze z nim krucho, panie generale. Ale biorąc pod uwagę, w jakim stanie do nas trafił, to zdrowieje w piorunującym tempie. - - Widziałem jego kraksę - stwierdził generał. - Nie wyglądało to najlepiej. - Steve mi o tym opowiadał, panie generale. - To następny punkt mojego programu... Kiedy będę go mógł odwiedzić? Pani Oblensky uśmiechnęła się. - Godziny odwiedzin stają się bardzo elastyczne, kiedy gościem jest generał. - Chodziło mi o to, kiedy będę go mógł odwiedzić, żeby w czymś nie przeszkodzić. - Kiedykolwiek pan zechce, panie generale. - Jestem starym przyjacielem jego ojca - wyjaśnił McInerney. - Byliśmy razem z nim w okopach we Francji. Zresztą, nasz gospodarz też. - Czy mogę panu zaproponować coś do picia, panie generale? - Przysłowiowa hawajska gościnność, co? Chyba najpierw powinny być wieńce z kwiatów, już drugi raz mi to dzisiaj proponują. Pułkownik Dawkins usiłował mnie skusić na dżin z sokiem ananasowym. Już się miałem zgodzić, kiedy powiedział, że odesłałeś Zimmermanna do rajdersów. Postanowiłem się z tym wstrzymać, aż mi to wyjaśnisz. - Dziwi mnie, że pan generał o tym usłyszał. - Ja to jeszcze nic, poczekaj jak się zdziwi sekretarz Marynarki - odparł generał i podał mu notatkę, którą pokazywał Dawkinsowi na lotnisku. Galloway przeczytał ją i podał Oblensky’emu. Chorąży przeczytał notatkę i skrzywił się. - Czy mogę coś powiedzieć, panie generale? - Proszę bardzo, panie Oblensky. - Tak naprawdę to pan kapitan nie wie o tym zbyt dużo. To była głównie moja wina, panie generale. - Ach, jak się wzruszyłem. Zaraz się rozpłaczę. - Zimmermann trafił do nas z jednostki rajdersów, panie generale - powiedział Galloway. - Przyszedł do mnie, kiedy nas wycofywali z wyspy i powiedział, że chce wracać do swoich. Powiedziałem mu, żeby wracał, a ja się zajmę papierami po powrocie. - I co stanęło na przeszkodzie? - Chciałem to załatwić, panie generale, ale natrafiłem na przeszkody. - Możesz bardziej szczegółowo, Charlie? Ta sprawa zaczyna mnie fascy- nować. - Panie generale, personalny bazy Pearl Harbor powiedział mi, że do rajdersów można przenieść tylko osobę, która zgłosiła się na ochotnika. Nie mogłem się zgłosić za niego. - A powiedziałeś mu, że on już wtedy bawił się w kotka i myszkę z Japońcami na Guadalcanal? - W tych okolicznościach wolałem już więcej nie poruszać tej sprawy, Panie generale. McInerney parsknął śmiechem. - I co? Postanowiłeś usiąść na tyłku i poczekać, co będzie? - Tak jest, panie generale. - - Samo by się jakoś ułożyło? - Przykro mi, że to się musiało oprzeć aż o sekretarza Marynarki. I pana, panie generale. - Mnie również. Chętnie bym sobie tu został u ciebie, Charlie i wypił parę głębszych, ale muszę się dostać do jakiejś łączności i wysłać generałowi Forrestowi wiadomość, że Zimmermanna może sobie poszukać na Guadal- canal. - Panie generale, a nie może mu pan tego powiedzieć przez telefon stąd? - Wnuków się dorobię, zanim dostanę połączenie po cywilnej linii. - Pacific & Far Eastern Shipping w Honolulu ma swoją własną linię do San Francisco, panie generale. - I możecie z niej korzystać? - z niedowierzaniem zapytał generał. Galloway zniknął w odsuwanych szklanych drzwiach jednego ze skrzydeł, wychodzących na patio i po chwili wrócił stamtąd z aparatem na długim kablu. Wykręcił numer na tarczy. - Kapitan Galloway. Może mnie pani połączyć z San Francisco? Oddał słuchawkę generałowi. XI Terminal pasażerski Służby Transportu 1 Lotniczego Marynarki, Brisbane, Australia 24 listopada 1942 roku, 6.25 Burza naprawdę pokazała, co potrafi dopiero tuż przed samym końcem podróży. Pogoda od samego startu była fatalna, start z Midway po przerwie na tankowanie został z jej powodu opóźniony o dwie godziny. Kapitan Sessions, widząc rozdzierające niebo błyskawice, słysząc deszcz bębniący po kadłubie, czując jak samolot zmaga się z kołyszącymi nim podmuchami wiatru i widząc białe czapy piany na falach pod nimi, pomyślał, że zginąć teraz, przy lądowaniu, kiedy się przeleciało pół świata to by już była ironia losu, ale wcale by go taki koniec nie zdziwił. To była długa podróż. Z Waszyngtonu do San Diego było ponad 4.300 km, z Diego do Pearl Harbor 4.150 km, a stamtąd do Australii jeszcze siedem i pół tysiąca kilometrów, z postojem na Midway. Lądowanie było właściwie ciągiem zderzeń z wodą. Kiedy wreszcie łoskot ustał, Coronado zaczęła się przewalać na boki, przyprawiając pasażerów o nudności, kiedy pilot podpływał najbliżej, jak tylko odwaga mu pozwalała, do nabrzeża. Sztorm narastał z minuty na minutę. Z brzegu ku łodzi latającej ruszył sznur motorowych szalup. Przesiadka pasażerów i przeładowanie bagaży z samolotu do łodzi przy takiej pogodzie wymagały nie lada umiejętności od ich szyprów. Najmniejszy błąd mógł się zakończyć zderzeniem, przebiciem cienkiej burty i zatopieniem samolotu. Poza sprzętem Sessionsa ładunek łodzi latającej stanowiła głównie poczta. Zanim motorówki dotarły do brzegu, wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki. Kiedy w końcu pasażerowie dopłynęli do nabrzeża, czekała ich jeszcze wspinaczka po stalowych klamrach na szczyt pirsu. Odpływ odsłonił plat- formę u stóp drabinki, na którą wyładowano jego bagaże. O dziwo, żaden worek ani skrzynia nie poszły za burtę, nie wykąpał się także żaden z pasażerów. Sessions obrzucił zrezygnowanym spojrzeniem stertę bagaży i uznał, że paczka zawierająca maszynę M94 była najcenniejsza (z tych, które miał ochotę dźwigać: nowa maszyna zapakowana była w dużo mniej poręczną skrzynię). Dźwignął ją nie bez trudu, zarzucił na plecy i ruszył na górę po drabince. Kiedy wdrapał się na górę, podszedł do niego jakiś bardzo młody marine w pelerynie Armii i zasalutował. Furażerkę, którą miał na głowie, można było wyżymać. - Kapitan Sessions? - zapytał. - Zgadza się. - - Sierżant Koffler, panie kapitanie. Proszę mi wskazać swoje bagaże to je przyniosę. Pan generał czeka na pana w samochodzie. - Wskazał stojące na nabrzeżu dwa pojazdy: Studebakera Presidenta i dżipa z założoną plan- deką. - To wszystko na dole jest moje, sierżancie. Dziękuję - powiedział Sessions i ruszył do samochodu. Był w połowie drogi, kiedy jego przemęczony umysł nagle zaskoczył. Sierżant? Taki dzieciak sierżantem? Co tu jest grane? Zaraz, jak on powie- dział? Koffler? To ten chłopak, który siedział pod nosem Japońców na Buka? Kiedy doszedł do Studebakera, tylne drzwi otworzyły się i wsiadł do środka. Generał Pickering zabrał z jego rąk paczkę z maszyną. - Cześć, Ed. Jak się udał lot? - Mniej więcej tak, jak widać, panie generale. Od Midway bez przerwy. Sessions machinalnie uścisnął podaną rękę i dopiero po chwili zobaczył, że należała do porucznika McCoya. - Witamy w słonecznej Australii - uśmiechnął się Rzeźnik. - Jeśli się nie roztopił, to miałem list, a właściwie pakiet, od Ernie. - Daj mu to zaraz - powiedział Pickering - bo zaraz wracasz na deszcz. Będziesz mieszkał z nami. Weźmiecie z McCoyem dżipa i pojedziecie do domu, a ja i George zawieziemy naszych gości do hotelu dowództwa. - Nie ma ich tutaj, panie generale. Przylecą jutrzejszym samolotem, chyba że major Brownlee zdoła przekonać lotnictwo Armii, żeby mu dali miejsce w B-17, która leci z Hickam tutaj. Miał pojechać tam i próbować. - Hmm, nie żebym się nie cieszył z twojego widoku, Ed, ale odkąd to major czeka, a kapitan leci? - Chciałem mu oddać swoje miejsce, panie generale, ale Marynarka się nie zgodziła. - Słyszałeś, George? - Tak jest, panie generale. - Podjedź do Kofflera i powiedz mu, żeby zawiózł rzeczy kapitana do domu. - Tak jest, panie generale. - Cześć, George. Gratuluję awansu. - Podziękowałbym, panie kapitanie, gdybym uważał, że za niego zasłu- giwałem. - Gdybyś nie zasłużył, to byś go nie dostał. Hart nic nie odpowiedział. Uruchomił silnik, podjechał do drabinki i poczekał, aż pokaże się Koffler. Kiedy się doczekał, opuścił szybę. - Koffler, nikogo więcej nie będzie. Przywieź wszystkie rzeczy kapitana do domu. - Tak jest, panie poruczniku. Sessions poczekał, aż odjadą, zanim się odezwał. - Nie do wiary, że ten dzieciak to właśnie Koffler. - Niech ta dziecięca buzia cię nie zwiedzie - odparł McCoy. - To cholernie dobry marine. - - Skoro już mowa o marines - wtrącił się Pickering. - Co myślisz o tych dwóch, których nam przydzieliło OSS? - Major jest w porządku. Fajny facet. Bystrzak. Ma głowę na swoim miejscu. I doskonale mówi po hiszpańsku. - A kapitan? - Kapitan nazywa się Macklin. - Ale nie... - zaczął McCoy. - Ten sam, poruczniku McCoy. - Cholera! Przez chwilę Pickering nie wiedział, co się dzieje. Zdziwiła go głęboka gorycz i uraza, jaka biła z McCoya. I nagle przypomniał sobie opowieść Steckera i McCoya o poruczniku nazwiskiem Macklin. Były z nim jakieś kłopoty w Chinach, Ed Banning wziął wtedy stronę McCoya, za co potem Macklin chciał utrącić McCoya w Quantico, na co nie pozwolił Stecker. - Ken, czy to ten sam oficer, o którym opowiadaliście mi ze Steckerem? Ten, który majstrował przy twoich wynikach na strzelnicy w Quantico? - Nadal mam nadzieję, że Sessions tylko sobie żarty ze mnie stroi. On ma dość specyficzne poczucie humoru. - Chciałbym, żeby tak było, Ken. Panie generale, tak, to ten sam oficer, jeśli można w tym przypadku użyć takiego określenia, z którym mieliśmy w Chinach kłopoty ja, McCoy i major Banning. - Czy Banning wie, że to ten sam człowiek? Co ważniejsze, czy wie o tym pułkownik Rickabee? Sessions sięgnął do kieszeni kurtki mundurowej i wyciągnął z niej prze- moczoną kopertę. - Pułkownik prosił, żebym to panu oddał, panie generale. Wewnątrz była fotokopia odpowiedzi, jakiej pułkownikowi udzielił sekre- tarz Marynarki. Generał przeczytał i pierwsze, co mu przyszło na myśl, to że sekretarz musiał być wściekły, pisząc te słowa i jak bardzo niezwykła była ta reakcja. Czy Knox pienił się, bo Rickabee śmiał zakwestionować jego decyzję? Czy może chodziło o coś więcej? No cóż, Knox napisał Rickabee, że sobie nie życzy dalszej dyskusji na ten temat, ale nie mnie. Kiedy tylko dojedziemy, zadzwonię do Pluto i podyktuję osobistą do sekretarza Knoxa. Jeżeli i Sessions, i Banning, i McCoy zgodnie twierdzą, że to sukinsyn, to jak dla mnie wystarczy. Trzy błędy i won z boiska*! - Mogę to zatrzymać, Ed? - zapytał grzecznie. - Oczywiście, panie generale. - Muszę się nad tym zastanowić. Zanim dotarli do Water Lily zdążył się opanować, zastanowić nad paroma rozwiązaniami i wybrać jedno z nich. Było tak proste, że aż się go trochę * Zawodnik (pałkarz) odbijający piłkę w baseballu jest usuwany z boiska, jeśli trzykrotnie z rzędu nie trafi w piłkę [przyp. tłum.]. obawiał. Postanowił na razie nic nie mówić. Będzie jeszcze musiał zadać kilka pytań, wypić parę kaw i wypalić cygaro, zanim się zdecyduje. - Czy dobrze zrozumiałem, Ed, że twoim zdaniem ten major, jak mu tam było? Brownlee. Że ten major to według ciebie kompetentny oficer? - Tak jest, panie generale. Pierwsza klasa. Nawet na pułkowniku zrobił wrażenie, panie generale. - Doprawdy? - Tak jest, panie generale. Zrobiliśmy taką szybką nasiadówkę z eksper- tem od Filipin z BWM. Pułkownik był tam z nami. Szybko okazało się, że to nie ten nasz ekspert, tylko major powinien prowadzić tę odprawę. Kiedy skończyliśmy, pułkownik kazał mi się dowiedzieć, kto w personalnym posłał majora do OSS, zamiast do nas i zastrzelić. - Aż taki dobry? - zaśmiał się Pickering. Doskonale! - Jesteśmy na miejscu, Ed - powiedział Pickering. - Nasz dom z dala od domu. Weszli do salonu, gdzie czekał na niego szwedzki stół z jajecznicą, kiełbaskami, wędzoną szynką, trzema rodzajami herbatników i ciepłymi tostami. - Wojna jest straszna, nieprawdaż? - zapytał na ten widok kapitan Sessions. - Odkąd skończyłem unitarkę - podniosłym tonem oświadczył Pickering - zawsze pozwalałem sobie nie godzić się z wiarą Korpusu w to, że człowiek powinien w sobie wyrabiać nawyki nędznego jedzenia i życia. Po śniadaniu Pickering zapalił cygaro i zamyślony siedział w fotelu. Sessions potrzebował przede wszystkim prysznica i łóżka, niekoniecznie w tej kolejności. Spodziewał się jednak, że nic z tego nie będzie, póki Pickering nie skończy tego, co przewidział dla niego na rano. Generał siedział wciąż bez słowa w fotelu, paląc cygaro. Uprzątnięto resztki śniadania i podano kawę. - Czy ja jestem do tego potrzebny, panie generale? - zapytał wreszcie McCoy, wstając ze swojego fotela. - Zostań. I ty, George, też. McCoy wrócił na fotel i sięgnął po srebrny dzbanek z kawą. - Jeszcze raz, Ed - odezwał się po chwili Pickering. - I ty i Rickabee byliście zadowoleni z majora Brownlee? - Tak jest, panie generale. Można by o nim powiedzieć, że reprezentuje to wszystko, czego brakuje kapitanowi Macklinowi. - Wolałbym go wprawdzie sam ocenić, ale myślę, że jednogłośna opinia twoja i Fritza jest równie dobra. Poza tym, to, o czym mówię, chciałbym załatwić zanim oni się tu pojawią. Mówiłeś, że przylecą jutro rano, tak? - Tak jest, panie generale. Mieli przydzielone miejsca na dzisiejszy samolot. Mogą się jednak pojawić wcześniej, jeśli majorowi udało się załatwić sprawę z lotnictwem Armii i poleci B-17. - - Dobra. Udział OSS, czyli majora i Macklina, w tej wyprawie, mającej ocenić Fertiga, został nam narzucony z góry. To fakt niepodważalny. Stwarza to nam pewne problemy, ale może jednocześnie rozwiązać kilka z nich. - Zapewne, panie generale. - Na przykład, może rozwiązać sprawę radiooperatora. Wbrew zdrowemu rozsądkowi pozwoliłem Kofflerowi zabrać się z McCoyem. - Spojrzał na porucznika i zauważył, że ten wcale nie był zadowolony z takiego rozwoju zdarzeń. - To doskonały operator, Ken. Poza tym, każdy operator nadaje inaczej i drugi jest w stanie go rozpoznać. Oni mówią, że każdy ma charakterystyczną „rękę" do klucza. McCoy westchnął i wzruszył ramionami z rezygnacją. Musiał się zgodzić z tym argumentem. Jeżeli Japończycy ich złapią, zdobędą nową maszynę szyfrującą i będą próbowali ich dezinformować - na przykład podadzą miejsce spotkania z okrętem podwodnym, które obstawią niszczycielami - operator w Australii od razu rozpozna, że wiadomość nie była nadawana ręką Kofflera i będą taką informację traktować podejrzliwie. - Omówiłem naszą wyprawę z MacArthurem. Włącznie z udziałem w niej OSS - ciągnął generał. Zauważył zdumienie Sessionsa. - To cię zaskoczyło, Ed? - Tak jest, panie generale. - Bo uważasz, że Donovan, sekretarz Knox i sam prezydent woleliby, żeby generał MacArthur nie miał o niczym pojęcia, dopóki się to nie skończy? - Tak jest, panie generale. Widziałem tekst depeszy sekretarza Knoxa, skierowanej do pana, panie generale. Z całym szacunkiem, ale wydawało mi się, że bardzo jasno ujmowała to zagadnienie. - Panie kapitanie, ja jestem tylko cywilem przebranym w oficerski mun- dur, byłym kapralem. Jeżeli rzeczywiście okaże się, że moje przekonanie, iż powinno się powiadomić dowódcę obszaru operacyjnego o operacji wywiadowczej w nim podejmowanej było błędne, a dojdzie to do wiado- mości sekretarza Knoxa... Czy Donovan się o tym dowie, nie obchodzi mnie ani trochę. No więc, jeśli dojdzie to do wiadomości sekretarza, to wówczas podejmie on w stosunku do mnie środki, które uzna za stosowne. - Tak jest, panie generale. - Generał MacArthur łaskawie zaproponował wszelką pomoc, zarówno ze swej, jak i Naczelnego Dowództwa strony, jakiej możemy potrzebować do wykonania tego zadania. Chciałem go poprosić o dobrego radiooperatora. Bardzo możliwe, że wśród rozbitków z Filipin znalazłby się jakiś dobry radiowiec, mówiący w dodatku po hiszpańsku, a więc nawet lepiej nadający się do naszych celów, niż Koffler. Wzrok McCoya wyraził aprobatę. - Poza tym postanowiłem wyłączyć z udziału w tej operacji porucznika McCoya. Z kilku powodów, które jestem gotów przedstawić sekretarzowi Knoxowi, by w razie potrzeby bronić mojej decyzji. Choćby dlatego, że okręty podwodne mają ściśle określoną wyporność. Im mniej ludzi, tym więcej zaopatrzenia, które można dostarczyć na brzeg. Poza tym, porucznik McCoy nie tylko byłby najniższy stopniem, ale poza tym nie dane mu było uczestniczyć we wspaniałym programie szkoleniowym, przez który Bill Donovan przepuszcza swoich agentów. - Panie generale - uśmiechnął się Sessions - czy wolno mi będzie, ryzykując opinię lizusa, wyrazić opinię, że pan generał podjął wyśmienite decyzje? - Oczywiście, może pan - odparł Pickering. - A co ty na to, Ken? Widzisz jakieś problemy? - Tak jest, panie generale. Trzy, sir - odparł natychmiast McCoy, zadzi- wiając Pickeringa. - Wal. - Z osobistego doświadczenia, a myślę, że i kapitan Sessions się ze mną zgodzi, Macklin to zbyt duże brzemię, by zarzucać je na barki majora. Uśmiech Sessionsa zgasł. - Kapitan Macklin musi jechać, Ken. Nie mamy na to wpływu. McCoy zaakceptował ten argument i kontynuował: - Po drugie, Zimmermann. To świństwo w stosunku do niego. - Rany! - jęknął Sessions. Zupełnie o nim zapomnieli! - Jeśli o to chodzi, Ken, to po pierwsze, nikt nie ma pojęcia, gdzie się podziewa sierżant Zimmermann. Poza tym, że jest w 2. batalionie rajdersów i pewnie gdzieś za japońskimi liniami na Guadalcanal. Całkiem możliwe, że w ogóle nie dotrze do Australii przed rozpoczęciem operacji. Po drugie, nawet gdyby się pojawił w terminie, pewnie będzie miał malarię. Z tego, co słyszałem, choruje na nią trzy czwarte 1. Dywizji. Jeżeli to prawda, to po przyjeździe zapakują go na sześć tygodni obserwacji, więc i tak nie będzie z niego pożytku. McCoy wzruszył ramionami, po czym kiwnął głową, jakby godząc się także z tym argumentem. - I w końcu Fertig. Napuszczanie na niego kogoś w rodzaju Macklina to cios poniżej pasa. - Zastanawiałem się nad tym, Ken. To także wykracza poza moje uprawnienia. Zresztą, jeśli major Brownlee jest tak dobry, jak mówią Rickabee i Sessions, to powinien sobie z nim poradzić. Coś jeszcze? - Nie, panie generale. To już wszystko. - Ken, wcale cię nie dekuję na tyłach, jeśli to cię trapi. Kiedy tylko major Brownlee dostanie to, czego potrzebuje i wsiądzie na pokład okrętu pod- wodnego, wrócisz do Stanów i do operacji „Chińskie Słońce". - Tak jest, panie generale. - No, dobra. To wszystko, chyba że ktoś ma jeszcze coś do dodania. Ed, idź się przespać. Pewnie bardzo tego potrzebujesz. A ty, Ken zajmij się tym, co trzeba dla majora Brownlee. Water Lily Cottage, 2 Brisbane, Queensland, Australia 24 listopada 1942 roku, 13.05 - Ależ to prymityw - pokręcił głową ze zdumieniem Pluto, oglądając maszynę szyfrującą M94, stojącą na stole w jadalni. Wokół stołu siedzieli pułkownik Stecker, major Hon, kapitan Sessions, porucznik McCoy, podporucznik Moore i sierżant Koffler. Każdy miał przed sobą notatnik, ołówki i filiżankę kawy na spodeczku. Na środku stołu, obok maszyny, stały dwa srebrne dzbanki z kawą. McCoy palił długie, cienkie czarne cygaro, wydmuchując kółka z dymu. Pluto pomyślał, że choć McCoy nie zdawał sobie z tego sprawy, to cygaro było najlepszym dowodem pozycji, jaką zajmował na liście sympatii Pickeringa. W Australii o dobre cygara było bardzo trudno. Pickering zabrał dwa tuziny pudełek doskonałych filipińskich cygar jednemu z ka- pitanów jego statków, który akurat zawinął do portu. W Brisbane palili je tylko generał MacArthur, Głównodowodzący Sojuszniczych Sił Zbroj- nych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, generał Pickering, dowódca Biura Analiz Zarządzania Korpusu Piechoty Morskiej i porucznik McCoy z tegoż biura. - Naprawdę nigdy przedtem jej pan nie widział, panie majorze? - zdumiał się Sessions. - Kiedy kończyłem kurs, nie było takiej nawet w muzeum. I daj sobie spokój z tym majorem. A teraz do rzeczy. Koffler jest z nas wszystkich najbardziej doświadczony w posługiwaniu się domowej roboty szyframi. - Nic nie rozumiem. Jak to „domowej roboty"? - zapytał Stecker. - Żeby obie strony mogły używać jakiegoś szyfru, niezbędne jest, by zarówno odbiorca, jak i nadawca, posługiwali się tym samym systemem znaków... - Jakich znowu znaków? - zapytał McCoy. - Daj skończyć, dobrze? Znaków, podstawianych za litery wiadomości. Dobrze by było, żeby obie strony seansu łączności wiedziały, że X to A i na odwrót. Czy wyrażam się zrozumiale? - Tak, teraz rozumiem. - No i dobrze. Możemy więc wrócić, panie pułkowniku, do tego, co zacząłem mówić, zanim porucznik McCoy tak brutalnie nam przerwał. Otóż, wysyłając McCoya i Harta na Buka, musieliśmy się liczyć z paroma oczy- wistościami. Po pierwsze, że Japończycy przechwytują nasze depesze. Po drugie, że Koffler zbyt długo używa tego samego szyfru, więc po trzecie, należało także założyć, że Japończycy mogli zdążyć go już złamać. Z tych trzech założeń wynikało jasno, że gdybyśmy poinformowali Kofflera o miej- scu lądowania ekspedycji ratunkowej używając dotychczasowego szyfru, moglibyśmy o tym poinformować także Japończyków. Trzeba było dostar- czyć Kofflerowi nowy szyfr, a ponieważ nie było innej możliwości dokonania tego, musieliśmy się zdecydować na szyfr domowej roboty. I to taki, którego mimo przesłania drogą radiową przy użyciu przypuszczalnie złamanego szyfru przeciwnik nie mógłby szybko odczytać. - No i jak to w końcu zrobiliście? Pluto przekazał dłonią głos podporucznikowi Moore’owi. - Trzeba było wymyślić prosty szyfr, oparty na informacjach znanych nam i naszym na Buka, ale nie Japończykom - wyjaśnił Moore. - W tym przypadku użyliśmy kilku danych biograficznych. Na tyle intymnych, by nie były znane większemu gronu. - I sprawdziło się, prawda, Koffler? - zapytał Pluto. - Sprawdziło się, panie majorze. Cośmy się przy tym nagłówkowali, to nasze, ale sprawdziło się bez zarzutu. - A co to były za intymne szczegóły? - Proszę spojrzeć, panie pułkowniku - odparł Moore, grzebiąc w teczce. Po chwili wyciągnął plik arkuszy przebitki, spięty w rogu. Obszedł stół i położył je przed Steckerem. Koffler podniósł się ze swojego miejsca i stanął z drugiej strony krzesła zajmowanego przez pułkownika. Po chwili dołączyli do nich McCoy i Sessions, wszyscy zaglądając Steckerowi przez ramię. - Na pierwszej kartce jest tekst wiodący depeszy zawierającej wiadomość zakodowaną naszym szyfrem. Ten tekst poszedł zapisany starym szyfrem, żeby Koffler i Howard poznali klucz nowego. UŻYJ JAKO PROSTEGO PODSTAWIENIA x IMIĘ JULII x IMIĘ ROMEA x CO O NIM POMYŚLAŁA GDY SIĘ SPOTKALI X NAZWA TESTU x WYNIK TESTU X CO ROMEO POKAZAŁ W HOTELU - Co za Romeo i Julia? - zapytał Stecker. Pluto nalał sobie kawy i wyjaśnił: - Z tego, czego się dowiedzieliśmy, wielki romans między porucznikiem Howardem, występującym tu jako Romeo, a panią porucznik Barbarą Cotter ze Służby Zdrowia Marynarki, rozpoczął się w szpitalu Marynarki w San Diego, do którego został on skierowany na badanie krwi. Korpus chciał w ten prosty i niezawodny sposób upewnić się, że nie zrobi oficera z sy- filityka. Siostra Cotter nie wiedziała, do czego mu potrzebny wynik odczynu Wassermanna, i potraktowała go tak, jak by na to zasługiwał, gdyby złapał to schorzenie w sposób powszechnie praktykowany. Pozostańmy przy stwierdzeniu, że nie potraktowała go zbyt uprzejmie. No, ale w końcu miłość od pierwszego wejrzenia zatriumfowała, w czym nie bez znaczenia był fakt posiadania przez porucznika pewnego klucza, który otrzymał od swego starszego, bardziej doświadczonego kolegi. Stecker zaśmiał się głośno. - Tak, pamiętam! Ja ten klucz dostałem z kolei od generała Pickeringa. - No właśnie. My też mieliśmy nadzieję, że to wydarzenie wryło mu się w pamięć na tyle, że będzie o nim po tych paru miesiącach pamiętał. - Proste podstawienie polega, panie pułkowniku, na tym - wyjaśnił Moore - że odbiorca pisze słowa klucza w jednej linii, bez odstępów, o tak. - Odwrócił pierwszą kartkę pliku, odsłaniając następną. - Pod linią liter piszemy liczby, omijając pierwszą cyfrę liczb dwucyfrowych. BARBARAJOSEPHSYFILITYKWASSERMANNEGATYWNYKLUCZ 123456789012345678901234567890123436789012345 - Rozumiem. - Na trzeciej kartce mamy zapis wiadomości zapisanej naszym nowym szyfrem - powiedział Moore, przewracając stronę. 22x09x44x13x02 29x44x17x33x08 09x11x01x02x03 04x05x06x07x44 - Na następnej kartce mamy rezultaty zastosowania naszego szyfru w stosunku do zaszyfrowanej wiadomości. Pierwsze wiadomości były, czego łatwo się domyślić, natury osobistej. 22x09x44x13x02 k o c h a 29x44x17x33x08 m c i ej 09x11x01x02x03 o e b a r 04x05x06x07x44 b a r a c 01x35x12x13x31 b a p h n 33x41x09x44x13 e k o c h 24x14x20x27x23 a s t e w 11x39x07x22x41 e n a k k - Rzeczywiście - przyznał pułkownik. - Dziś chcemy się zająć stworzeniem podobnego szyfru na użytek komunikacji z generałem Fertigiem. Chcemy go powiadomić o tym, że ma oczekiwać ludzi z OSS i być może, choć o tym generał chciał najpierw porozmawiać z komandorem Feldtem i pułkownikiem DePressem, zanim podejmie decyzję, także o miejscu i czasie ewentualnego lądowania okrętu podwodnego. - Rozumiem - kiwnął głową Stecker. - Problem w tym, że mamy wiadomości pozwalające na stworzenie takiego szyfru tylko w stosunku do samego generała Fertiga. Nie wiemy nic o oficerach Armii z jego otoczenia. Nie dość, że ich akta zaginęły lub zostały zniszczone przed kapitulacją, to jeszcze w większości mieszkali oni od dawna na terenie Filipin i ich rodziny dostały się zapewne do obozów internowania lub rozproszyły tak, że nawet nie ma kogo o takie wiadomości - przepytać. Mamy tylko panią Fertig, która zdążyła wrócić przed wybuchem wojny do Kolorado. Wolelibyśmy zachować te dane na inną okazję, żeby ich nie dekonspirować przed Japończykami. Nie chcemy dawać im więcej wiadomości o nim, niż sami będą w stanie zebrać. - A co z tymi marines, którzy mają z nim być? - Znamy ich nazwiska... - zaczął Pluto. - Są tutaj - włączył się Moore, wyciągając kolejną kartkę ze swojej teczki. - ...ale niewiele z tego wynika - ciągnął Pluto. - Poza tym pilotem to wszystko szeregowi i podoficerowie 4. pułku piechoty morskiej. Sami ka- walerowie, według tego, co mówią ich akta w Waszyngtonie i wszyscy wpisali jako adres najbliższej rodziny „Dowództwo Piechoty Morskiej, Wa- szyngton". Dziwne, prawda? - Tak się u nas pisze, Pluto, jak człowiek nie ma żadnej najbliższej rodziny - odparł McCoy. - Albo ma taką, o której chce się jak najszybciej zapomnieć. Pluto spojrzał na niego i domyślił się, że Ken wie o tym z doświad- czenia. Pewnie sam ma wpisane w aktach dowództwo jako adres rodziny, pomyślał. - A co z pilotem? - zapytał Stecker. - W oficerskich aktach zwykle panuje większy porządek. - Kawaler - wtrącił Moore, spoglądając na następną kartkę, wyciągniętą z teczki. - Rodzice nie żyją. Najbliższa rodzina to ciotka, z którą konta- ktowało się BWM. Nie widziała go od dziesięciu lat. - Masz nazwiska tych podoficerów i szeregowych? - zapytał McCoy. - Byłem w czwartym pułku, może któregoś znam? - Ja też tam służyłem - dorzucił Stecker. Moore podał im dwie spięte w rop kartki maszynopisu. Pułkownik przesuwał palcem wzdłuż listy. Skończył pierwszą stronę i przewrócił ją. Tu palec szybko się zatrzymał. - Tego znam. Zawodowiec. Przez dwadzieścia osiem dni w miesiącu wzorowy żołnierz, potem przez trzy dni, póki mu się skończy wypłata, można o nim zapomnieć. - Ma rodzinę? - zapytał Pluto. - Nie - uśmiechnął się Stecker. - I wątpię, żeby mnie w ogóle pamiętał. Podał kartki McCoyowi. Porucznik przerzucił z powrotem na pierwszą stronę i od razu stuknął palcem w kartkę. - Tego znam - powiedział. - Kawał sukinsyna. - Jesteś pewien, Ken? - Myślisz, że w Korpusie jest wielu podoficerów, którzy mają na imię Percy? - zapytał retorycznie McCoy i nagle coś mu się przypomniało. - Jezu! Przecież on pracował dla Banninga, po tym, jak musiałem wyjechać z Chin! Pluto, jak długo poczekamy na odpowiedź od Banninga, gdybyś- my go o to zapytali? - Kanałem specjalnym? Dwadzieścia cztery godziny, może nawet krócej. - Jak często kontaktujemy się z Fertigiem? - Raz dziennie, rano - odparł Pluto. - Ale mogą prowadzić nasłuch cały czas. A co, chcesz z nimi pogadać? - Chcę zapytać Banninga, czy to ten sam Percy, a potem porozmawiać z nim, z Percym. - Generał Pickering na pewno zgodzi się nam użyczyć kanału specjalnego w tym celu - pokiwał głową Stecker. - Chcesz to zrobić zaraz, zanim zajmiemy się tym szyfrem? McCoy nie odpowiedział. Wrócił na swoje miejsce, wziął ołówek i zaczął coś pisać w notatniku. - Co robisz? - zapytał Sessions. McCoy bez słowa uniósł lewą rękę i machnął, jakby odganiając natrętną muchę. Pluto spojrzał na Steckera, który wzruszył ramionami i rozłożył ręce. „Zobaczmy, co wymyśli". Dwie minuty później McCoy pchnął notatnik po stole do majora Hona. - Co można napisać używając tych liter, Pluto? - zapytał McCoy. - Tych z linii na górze? Pluto spojrzał na kartkę: ACDEHILMWOQSUX QUENTIN ALEXANDER MCPHERSON - Nie ma żadnego W ani Y - zauważył Pluto. - Ale są wszystkie samogłoski - wytknął McCoy. - Hmm, no tak. Gdyby użyć oczywistych zastępstw, M jako W, U jako V i tak dalej, to byłby z tego pożytek. - Pokażcie mi, o czym tam tak szepczecie po kątach - odezwał się Stecker. Kiedy jego życzeniu stało się zadość, pułkownik podniósł na nich zdziwione spojrzenie. - Kto to jest Quentin Alexander McPherson? McCoy uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z siebie. - Przypomniał mi się, kiedy Gunny Stecker był łaskaw zauważyć, że też służył w 4. pułku. Wstał, podparł się pod boki, wypchnął brzuch naprzód i odezwał się, naśladując czyjś przepity, gardłowy, zniekształcony ciężkim celtyckim akcen- tem głos: - Następno rozom, jak mie tu któremu z was, bydlaki, padnie na ten jego gówniany łeb, żeby mie zrujnować statystykie chorób weneryczych, przyprowadzając jakom niemoralnom, skośnookom, zasyfionom chińskom zdzirem do moich koszarów, to mu odetnem fiuta tempo stronom bagneta i nim nakarmię, albo nie nazywam siem Quentin Alexander McPherson. Stecker zaśmiał się. - O, tak - powiedział. - Teraz sobie przypominam starszego sierżanta sztabowego McPhersona. - Jeżeli plutonowy Percy Everly z kartki Pluto jest tym samym Percym Everly, którego ja znałem, to jednym z niewielu wspomnień, jakie pozostaną mu w pamięci ze służby w kompanii B 1. batalionu 4. pułku piechoty morskiej, wiązać się będą z osobą sierżanta Quentina Alexandra McPhersona. Jeśli będzie pamiętał jego, to będzie też pamiętał Zimmermanna. Kiedyś pozwolił sobie na błąd i zadarł z nim. OD: NDPDZACHPAC BRISBANE DO: DEPMAR WASZ KANAŁEM SPECJALNYM ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI DO WIAD: PŁK F L RICKABEE BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA BRISBANE AUSTRALIA PONIEDZIAŁEK 23 LISTOPADA FRITZ Z POWODU PROBLEMÓW Z PRIORYTETEM TRANSPORTOWYM W PEARL HARBOR SESSIONS PRZYBYŁ SAM ZE SPRZĘTEM DZIŚ RANO x MJR BROWNLEE I KPT MACKLIN MAJĄ PRZYBYĆ NASTĘPNYM SAMOLOTEM JUTRO RANO x O ICH PRZYBYCIU POWIADOMIĘ ODDZIELNĄ DEPESZĄ MCCOY UWAŻA ŻE PLUTONOWY PERCY L EVERLY OD FERTTGA MÓGŁ SŁUŻYĆ POD ROZKAZAMI BANNINGA W 4 PPM x PILNIE POTRZEBUJEMY OD BANNINGA JAKICHKOLWIEK INFORMACJI NATURY OSOBISTEJ NA JEGO TEMAT MOGĄCYCH POSŁUŻYĆ DO UTWORZENIA SZYFRU AWARYJNEGO POMIMO WYSOKIEJ OPINII JAKĄ CIESZY SIĘ W KRĘGACH MARYNARKI KAPITAN MACKLIN ZASTANAWIAŁEM SIĘ JAK TO MOŻLIWE ŻE ON JEST KAPITANEM A MCCOY NIE x ZOBACZ CO MOŻESZ NA TO PORADZIĆ POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GENBRYG Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 3 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 24 listopada 1942 roku, 8.10 - Proszę panów na górę - powiedział generał brygady Wendell W. Fertig, dowódca ASZFIL i wykonał zapraszający gest dłonią. Siedział przy stole z rattanu na werandzie budynku dowództwa, krytym palmowymi liśćmi szałasie na zboczu wzgórza. Podporucznik Robert Ball, szef łączności dowództwa ASZFIL i jego główny operator, plutonowy Ignacio LaMadrid, którzy byli w połowie drabiny pro- wadzącej na werandę, wspięli się ostatni odcinek. Weszli na platformę, zasalutowali, a generał odwzajemnił honory. - Panie generale, przyszła depesza z Australii - zameldował Ball. - Tylko, że jakaś taka... Bez sensu. - Rzadko kiedy bywa w nich coś sensownego, prawda, poruczniku? - odparł generał i wyciągnął rękę po kartkę, którą trzymał w ręku oficer. Wyglądała jak kopia odcyfrowanej depeszy, ale w rzeczywistości była jej oryginałem. Sztabowi udało się pozyskać na swoje potrzeby - z piwnicy spalonej szkoły podstawowej im. Manuela Quezona*- dwie maszyny do pisania, osiem ryz papieru maszynowego i ryzę kalki, ale żadna z maszyn nie miała taśmy barwiącej. W konsekwencji wszystkie dokumenty sztabowe wykonywano w ten sposób, że wkręcano w maszynę dwie kartki papieru, przełożone kalką i pisano na wierzchniej kartce. Tekst, który pokazywał się na spodniej kartce wyglądał jak kopia sporządzona przez kalkę, choć był oryginałem. - O, dłuższa niż zwykle - zauważył. - Tak jest, panie generale - potwierdził Ball. Większość depesz, które do tej pory dostawali z Australii, ograniczały się do stwierdzeń w stylu: „rozważamy wasze zapotrzebowania" na różne sposoby, ale znaczących to samo: „Jeszcze się namyślamy, czy wam pomóc, czy nie". MFS. GYB. MFS. GYB. UŻYWAJĄC PEŁNEGO NAZWISKA PSA CZWARTEJ BE POWT CZWARTEJ BE WYŚLIJ NAZWISKO POWT NAZWISKO SIERŻANTA OD CIĘŻARÓWEK Z KONWOJU MISJONARSKIEGO GYB OD * Manuel Quezon (1878-1944) - filipiński polityk. W latach 1899-1901 uczestnik antyamerykańskiego powstania pod wodzą prezydenta Aguinaldo, w 1907 roku współzatożyciel Partii Narodowej, od 1916 r. przewodniczący senatu. W 1935 roku, po doprowadzeniu do uzyskania przez Filipiny autonomii, wybrany prezydentem. W roku 1942 wraz z generałem MacArthurem ewakuowany do Australii, gdzie tworzy rząd emigracyjny [przyp. tłum.]. - A cóż to ma, do cholery, znaczyć? - wymamrotał w końcu zdumiony, doczytawszy do końca. Odpowiedź obu łącznościowców była jednakowa: wzruszyli ramionami. - Plutonowy, moglibyście poprosić do mnie kapitanów Westona i Bucha- nana? - Tak jest, panie generale. LaMadrid zasalutował i zszedł z powrotem po drabinie na ziemię. Kapitanowie pojawili się po chwili. Kapitan Buchanan był jak zwykle gładko ogolony, a jego mundur khaki, choć z odciętymi rękawami i no- gawkami, był świeżo wyprany. Kapitan kazał sobie nawet obrzucić i po- zaszywać mankiety na końcach skróconych nogawek i rękawów. Weston stanowił w porównaniu z nim ostry kontrast, ze swoją odrastającą brodą, w wybrudzonych workowatych bawełnianych spodniach i koszuli miej- scowej produkcji. O jego przynależności do jakichkolwiek sił zbrojnych świadczył tylko filcowy kapelusz polowy z zaśniedziałą odznaką Korpusu Piechoty Morskiej. - Myślę, że to klucz do prostego podstawienia, panie generale - oświad- czył Buchanan po przeczytaniu zagadkowej depeszy. - Innymi słowy, jeśli mielibyśmy to nazwisko w pełnym brzmieniu, moglibyśmy go użyć do stworzenia kodu prostego podstawienia. - Jakie nazwisko? - Pies to gwarowe przezwisko sierżanta-szefa, panie generale. Sam nie zje i drugiemu nie da, jak pies ogrodnika - wyjaśnił kapitan Buchanan. - Może ta reszta oznacza kompanię B czwartego pułku piechoty morskiej - zaproponował Weston, coraz bardziej pewien tego, w miarę jak wyjaśniał swoje przypuszczenie. - Wysłaliśmy nazwisko Everly’ego w jednej z depesz. On był z czwartego pułku piechoty morskiej. - Gdzie on jest? - Nie ma go w obozie, panie generale. Poszedł na patrol w kierunku Bunawan. - No tak - przypomniał sobie generał, zły na siebie, że mógł zapomnieć o patrolu, na który sam go wysłał. - I nie wróci, aż do kiedy? Pojutrze, tak? - Nie panie generale - odparł Buchanan. - Dopiero nie wcześniej niż w piątek. 27 listopada. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. - Może da się posłać po niego łącznika? - Oczywiście, panie generale - odparł Buchanan, ale ton tej wypowiedzi wskazywał na to, że nie było to właściwe rozwiązanie. - No dobrze, to na czym stoimy, panowie? Potrzebny nam jest kod prostego podstawienia, oparty na nazwisku przypuszczalnie sierżanta-szefa kompanii B 4. pułku piechoty morskiej, które to nazwisko może, ale nie musi być znane porucznikowi Everly’emu. Właściwie dlaczego? Tylko dlatego, że też służył w tym pułku? - A co z innymi marines? - zapytał porucznik Ball. - Są z Everlym, na patrolu - odparł Buchanan. - Cholera! - wymknęło się Fertigowi. - Westchnął i pochylił się nad stolikiem, pisząc odpowiedź dowództwa ASZFIL na depeszę z Brisbane. Pisał ją bardzo małymi literami. Cztery ryzy papieru ze szkoły już poszły. Nie miał pojęcia, skąd mogliby wziąć więcej. GYB MFS Z ŻALEM INFORMUJĘ ŻE SYTUACJA TAKTYCZNA WYKLUCZA ODPOWIEDŹ NA WASZĄ DEPESZĘ Z 24 LISTOPADA PRZED 27 LISTOPADA ŁĄCZNOŚĆ POMIĘDZY NASZYMI DOWÓDZTWAMI ULEGŁABY ZNACZNEMU USPRAWNIENIU GDYBY DO NASTĘPNEJ TO JEST PIERWSZEJ DOSTAWY ZAOPATRZENIA DODAĆ ZAPAS TAŚM BARWIĄCYCH DO MASZYNY KONIEC FERTIG GENBRYG Sekcja łączności, Wojskowa Komendantura 4 Mindanao, Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Filipiny 25 listopada 1942 roku, 13.05 Kiedy kapitan Matsuoka wszedł do pokoju, porucznik Hideyori wstał, wyszedł zza biurka i ukłonił się. - Chętnie przyjechałbym z tym do pana, panie kapitanie - powiedział. - To drobiazg, Hideyori. Moim Lincolnem i tak byłem szybciej. - Dzwoniłem, kiedy tylko otrzymaliśmy tłumaczenie z sekcji wywiadu radiowego, panie kapitanie - przeszedł do rzeczy Hideyori, podając poje- dynczą kartkę. - GYB, panie kapitanie, to sygnał wywoławczy. Jeden z syg- nałów amerykańskiego dowództwa w Australii. - Tak, mówił mi pan to już - powiedział Matsuoka, nieco niecierpliwie. MFS. GYB. MES. GYB. UŻYWAJĄC PEŁNEGO NAZWISKA PSA CZWARTEJ BE POWT CZWARTEJ BE WYŚLIJ NAZWISKO POWT NAZWISKO SIERŻANTA OD CIĘŻARÓWEK Z KONWOJU MISJONARSKIEGO GYB OD GYB MFS Z ŻALEM INFORMUJĘ ŻE SYTUACJA TAKTYCZNA WYKLUCZA ODPOWIEDŹ NA WASZĄ DEPESZĘ Z 24 LISTOPADA PRZED 27 LISTOPADA ŁĄCZNOŚĆ POMIĘDZY NASZYMI DOWÓDZTWAMI ULEGŁABY ZNACZNEMU USPRAWNIENIU GDYBY DO NASTĘPNEJ TO JEST PIERWSZEJ DOSTAWY ZAOPATRZENIA DODAĆ ZAPAS TAŚM BARWIĄCYCH DO MASZYNY KONIEC FERTIG GENBRYG Matsuoka przeczytał uważnie obie depesze i ich japońskie tłumaczenia. - Ta kopia jest dla mnie, jak rozumiem? - zapytał, unosząc kartkę w palcach. - Tak jest, panie kapitanie. - Czy ludzie z wywiadu mówili coś sensownego na ten temat? - Nie, panie kapitanie. Powiedzieli tylko, że obie wiadomości zaszyfro- wano tym samym typem maszyny szyfrującej, co poprzednie. - Ma pan dla mnie coś jeszcze? - Nie, panie kapitanie. - Proszę dopilnować, żeby pańscy operatorzy nasłuchiwali odpowiedzi Fertiga 27 listopada ze szczególną uwagą. - Tak jest, panie kapitanie. Dopilnuję tego osobiście. - Gdyby coś się w tej sprawie jeszcze zdarzyło, proszę do mnie dzwonić bez względu na porę. - Tak jest, panie kapitanie. Matsuoka bez słowa zawrócił i poszedł do Lincolna. Pojechał prosto do willi za murem. Plutonowy i jego Filipińczyk siedzieli na leżącym pod ścianą materacu, jedząc ananasa. Na jego widok obaj zerwali się na równe nogi z przeraże- niem w oczach. Stanęli na baczność i jak ich tego nauczono, ukłonili się sztywno, głęboko, od pasa w górę. - Mam pewne problemy z amerykańskim żargonem - obwieścił Matsuo- ka. - Może będziecie łaskawi mi w tym pomóc. - Tak, panie kapitanie. Oczywiście. Matsuoka spojrzał na trzymaną w ręku kartkę i zapytał. - Co to może znaczyć „czwarta be? Strach w oczach plutonowego odpowiedział, zanim więzień otworzył usta. - Nie wiem, panie kapitanie. - A „pies czwartej be'? Oczy plutonowego znowu stężały ze strachu. - Naprawdę nie wiem, panie kapitanie. - Szkoda. A już myślałem, że pojęliście zalety współpracy ze mną. Plutonowy skurczył się w sobie, ale nagle w przerażeniu wpadł na pomysł. - Panie kapitanie, może gdybym mógł spojrzeć na tę kartkę... Może tam jest coś jeszcze i mógłbym... Matsuoka zmierzył go badawczym wzrokiem, pod którym plutonowy zamilkł i jeszcze bardziej się skulił. Kapitan złożył kartkę poniżej tekstu pierwszej depeszy, nad tłumaczeniem, i oddarł ją starannie. Plutonowy wziął podany pasek papieru, przeczytał i nagle w jego oczach zajaśniała ulga. - Chyba już wiem, o co chodzi, panie kapitanie! Psem nazywa się czasem sierżanta-szefa kompanii. - Sierżanta-szefa? Najstarszego podoficera w kompanii? - Tak jest, panie kapitanie. Czasem tak się go nazywa. - To chyba obraźliwe określenie? - O tak, panie kapitanie. A ta „czwarta be" to pewnie będzie kompania B. Kompania B czegoś czwartego. - Czegoś czwartego? - Może to numer jakiegoś samodzielnego batalionu, panie kapitanie? No nie wiem, coś jak 4. batalion łączności, albo 4. batalion zaopatrzenia, czy ja wiem... - Były tu jakieś takie bataliony? Strach wrócił do oczu rozszczebiotanego podoficera. - Nie pamiętam, panie kapitanie. - Nie pamiętacie, czy nie chcecie mi powiedzieć? - Gdybym pamiętał, panie kapitanie, na pewno bym powiedział. Na- prawdę! - A z tą drugą częścią też moglibyście mi pomóc? Wiadomo wam coś o jakimś konwoju misjonarskim? - Nie, panie kapitanie. Czytałem tę drugą część i już się nad tym zastanawiałem. Ja byłem w kadrach, panie kapitanie, nic nie wiedziałem o takich rzeczach. Jeżeli coś takiego miałoby miejsce, to zajmowałby się tym dział operacyjny, a nie kadry, panie kapitanie. Myśmy z tym nie mieli nic wspólnego... - Znam tu takich, plutonowy, którzy chętnie by się zajęli waszym młodym przyjacielem. Czasem, kiedy ze mną współpracujecie, mam moty- wację do tego, żeby ich zniechęcać... - Staram się z panem współpracować z całych sił, panie kapitanie! Na- prawdę się staram! Wygląda, jakby się miał rozbeczeć, pomyślał Matsuoka. Cóż za żałosna parodia człowieka! - Sam nie wiem, co mam o was myśleć - powiedział zasępiony. - Czy współpracujecie, czy nie. Hmm, trzeba się będzie nad tym dobrze zastano- wić... Co powiedziawszy, obrócił się na pięcie i wyszedł. Początkowo miał zamiar kazać obić filipińskiego zboczeńca, ale zrezygnował z tego. Zdecy- dował, że strach przed biciem będzie skuteczniejszy niż sama chłosta. Nie można przedawkować bicia, bo spowszednieje i strach przed nim przestanie działać. Na zabawę zawsze się jeszcze znajdzie czas, teraz pora brać się do pracy. Wrócił do swojego gabinetu i wezwał podoficera z kancelarii. Kazał mu przerzucić indeks amerykańskich oraz filipińskich jednostek, które poddały się na wyspie i przynieść dane na temat wszystkich z numerem 4. 5 ŚCIŚLE TAJNE DOWÓDZTWO PIECHOTY MORSKIEJ WASZYNGTON 0705 25LIS42 KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO: NDFDZACHPAC BRISBANE DO RĄK WŁASNYCH GENBRYG F PICKERINGA PERCY LEWIS EVERLY Z 4 PPM ISTOTNIE PRACOWAŁ DLA MNIE PO WYJEŹDZIE MCCOYA I ZIMMERMANNA Z CHIN EVERLY POCHODZI Z ZANESVILLE W ZACHODNIEJ WIRGINII x WYSŁAŁEM PLT JOHNA V CASEYA DO ZANESVILLE NATYCHMIAST PO OTRZYMANIU WASZEJ PROŚBY PO DANE BIOGRAFICZNE NA JEGO TEMAT EVERLY MOŻE PAMIĘTAĆ PANIEŃSKIE NAZWISKO MOJEJ ŻONY LUDMIŁY ŻIWKOW NIE MOGĘ SOBIE PRZYPOMNIEĆ NAZWISKA CHIŃSKIEJ ŻONY EVERLY’EGO PRZEPRASZAM ŻE NIEWIELE MOGĘ POMÓC x JEŻELI DOWIEM SIĘ JESZCZE CZEGOŚ NATYCHMIAST WAS POWIADOMIĘ BANNING MJR Terminal pasażerski Służby Transportu 6 Lotniczego Marynarki, Brisbane, Australia 26 listopada 1942 roku, 7.15 Kapitan John D. Macklin był zadowolony z ostatecznego rozwoju spraw, nawet jeśli opóźniło to jego przybycie do Brisbane o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Na Hickam majorowi Brownlee udało się znaleźć miejsce na pokładzie B-17, jednej z grupy siedmiu, odlatujących tego dnia do Australii przez Midway. Zajął miejsce członka załogi, który nieoczekiwanie zachorował. Reszta miała lecieć bez niego, jako że brak chorego strzelca nie uniemoż- liwiał wykonywania zadań bojowych. Dla Macklina nie było już miejsca, co oznaczało, że po starcie majora mógł wrócić do Pearl Harbor, gdzie w klubie oficerskim zjadł bardzo smaczny stek i położył się spać w wygodnym, czystym łóżku kwatery oficerskiej. Kiedy rano ponownie zameldował się w terminalu Służby Transportu Lotniczego Marynarki, porucznik Cavanaugh poinformował go, że czeka go kolejna zwłoka. Samolot, którym miał lecieć, napotkał bardzo złą pogodę na trasie z Midway na Hawaje i odniósł uszkodzenia, których ocena i usu- nięcie wymagało wyłączenia go ze służby na jakiś czas. Ponieważ nie wiadomo było, ile to potrwa, cały plan przewozów trzeba było przesunąć o dwadzieścia cztery godziny, obwieścił z grobową miną Cavanaugh. Mac- klin dla przyzwoitości trochę pomarudził, ale w gruncie rzeczy był zado- wolony - jeszcze jeden dzień na plaży, wieczorem pieczenie prosięcia w klubie oficerskim, a potem jeszcze jedna noc w wygodnej kwaterze, przeznaczonej pierwotnie dla majora Brownlee. Żyć, nie umierać. Jedyne, co poszło nie tak, to ta pielęgniarka, którą poznał w barze i zaproponował kontynuację wieczoru u niego na kwaterze. Zdzira wyśmiała go, chociaż cały wieczór piła i jadła na jego koszt, puszczała do niego oko i ocierała się w tańcu. Cóż, bywa. Do rana uszkodzenia zostały naprawione i Coronado wystartowała zgod- nie z planem. Siedzenie było niewygodne, ale i tak wygodniejsze od wszyst- kiego, co była w stanie zaoferować majorowi Latająca Forteca, a lot był gładki jak po stole. Obawiał się trochę o pogodę, po tym, co się stało w locie powrotnym poprzedniego dnia, ale jak się okazało, bez powodu. Pacyfik tym razem zasługiwał na swoją nazwę, był rzeczywiście spokojny, przez całą drogę z Hawajów na Midway i z Midway do Brisbane widział może ze dwie chmurki na niebie. Kiedy kutry przywiozły pasażerów do brzegu i wspiął się po stalowych klamrach na górę, zastał tam sierżanta piechoty morskiej. Macklin ze zdumieniem pomyślał, że tylko jakiś idiota mógł podpisać awans takiego gówniarza aż na sierżanta. - Kapitan Macklin? - zapytał sierżant o dziecięcej twarzy. - Zgadza się. - Sierżant Koffler, panie kapitanie. Proszę mi wskazać pański bagaż, zajmę się nim. - Te dwie torby z moim nazwiskiem, które leżą u podnóża drabinki. Nie zgubcie ich. - Spokojna głowa, panie kapitanie. Major jest tam - powiedział sierżant i machnął ręką w kierunku zaparkowanego nieopodal samochodu. - Coście powiedzieli, sierżancie? - Powiedziałem, że major jest tam, panie kapitanie. Czeka w Studebakerze. - Nie, nie to, tylko przed tym. Czy wyście naprawdę powiedzieli do mnie „spokojna głowa”? - No, chyba tak, panie kapitanie... - Właściwa odpowiedź na rozkaz przełożonego brzmi „Tak jest". Jakoś nie słyszałem tego z waszych ust. - Tak jest, panie kapitanie. Wyglądało na to, że gówniarz dobrze się bawi. Macklin zaczął się gotować. - Powiedziałem coś śmiesznego, sierżancie? - Nie, panie kapitanie. - To zróbcie coś z tym głupkowatym uśmieszkiem! - Tak jest, panie kapitanie. Ruszył w kierunku samochodu, a kiedy dochodził, przednie drzwi obok kierowcy otworzyły się i wyszedł z nich największy Azjata, jakiego Macklin widział w życiu. I to w dodatku w mundurze majora Służby Łączności Armii Stanów Zjednoczonych. Macklin zasalutował. Żółtek wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką w kie- runku czoła, jakby się oganiał od muchy. - Pan jest ten Macklin, co? - zapytał z ciężkim, bostońskim akcentem. - Panie majorze, kapitan Macklin melduje się... - Gdzie jest major? - Przepraszam? - Gdzie jest major Brownlee? - Jak to, nie ma go tutaj? - Jakby był, to bym się chyba o niego nie pytał, zgodzi się pan ze mną, kapitanie? - Panie majorze, przepraszam, ale kim pan jest? - Nazywam się Hon. Ma pan, choć w zarysach, pojęcie, gdzie może być major Brownlee? - Z całym szacunkiem, panie majorze, wykonuję ściśle tajne zadanie i nie... - Wiem wszystko o pańskim zadaniu, panie kapitanie - przerwał mu Pluto. - A w tej chwili pytam nie o pana, tylko o majora Brownlee. - Panie majorze, o ile wiem, major Brownlee powinien być już w Au- stralii. Miał rozkaz zameldować się u generała Pickeringa, gdy tylko dotrze na miejsce. - Widać nie zameldował się, skoro generał wysłał mnie tu samochodem po niego. Kiedy widział go pan po raz ostatni? - Na Hawajach, panie majorze. Na Hickam. Dostał miejsce w Latającej Fortecy. - Kiedy to miało miejsce? - Trzy dni temu, panie majorze. - Przed czy po odlocie kapitana Sessionsa? - Około dwóch godzin po jego odlocie, panie majorze. Sierżant Koffler przyniósł bagaże kapitana. - Steve, o ile szybsza jest Forteca od Coronado? - Czy ja wiem, jakieś sto kilometrów na godzinę, a bo co? - Major Brownlee wyleciał z Hawajów B-17 w dwie godziny po Sessionsie, a jeszcze go tu nie ma. - Cholera, niedobrze... - Też mi się tak wydaje. Jezus Chryste, co tu się wyprawia?! Ten major-Azjata mówi do sier- żanta po imieniu, prowadzi sobie z nim koleżeńską rozmowę i nawet nie reaguje na to, że ten szczeniak ani razu nie powiedział do niego „panie majorze"! - Jesteście ekspertem od samolotów, co, sierżancie? - zapytał Macklin. Koffler skromnie wzruszył ramionami. - Owszem - odparł za niego major. - Steve jest naszą podręczną encyklopedią lotnictwa. Jeśli coś ma skrzydła i lata, to on wie jak szybko i jak daleko. A poza tym jest znakomitym radiooperatorem. - Proszę to powiedzieć raczej generałowi - wtrącił się Koffler. - Wybij sobie z głowy ten wyjazd, Steve. Nie ma mowy - podkreślił Pluto i wrócił do rozmowy z Macklinem. - Skoro nie ma majora, proszę wsiadać i ruszamy. - Mam rozkaz zameldować się u generała Pickeringa. Czy zawiezie mnie pan do niego, panie majorze? - Mnie generał rozkazał zawieźć pana do kwater oficerskich. Pośle po pana, kiedy będzie się chciał z panem widzieć, panie kapitanie. ŚCIŚLE TAJNE OD: NDPDPZACHPAC BRISBANE 0925 26LIS42 DO: FDFLOPAC PEARL HARBOR KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO RĄK WŁASNYCH ADM NIMITZA OSOBISTA OD GENBRYG PICKERINGA DO ADM NIMITZA DROGI PANIE ADMIRALE MAJOR JAMES C BROWNLEE KTÓRY MIAŁ ZASILIĆ OW14 I WZIĄĆ UDZIAŁ W OPERACJI FERTIG WSIADŁ JAKO NADLICZBOWY PASAŻER NA POKŁAD B17 LOTNICTWA ARMII ODLATUJĄCEGO Z LOTNISKA HICKAM NA HAWAJACH OKOŁO GODZINY 1830 21LIS42 I JAK DOTĄD NIE PRZYBYŁ PROSZĘ O JAK NAJSZYBSZE UDZIELENIE DOSTĘPNYCH INFORMACJI NA TEMAT MIEJSCA POBYTU TEGO OFICERA W DEPESZY WYSŁANEJ KANAŁEM SPECJALNYM Z POWAŻANIEM PICKERING KONIEC OSOBISTEJ OD GENBRYG PICKERINGA DO ADM NIMITZA Z ROZKAZU: HON MJR Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 7 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 28 listopada 1942 roku, 7.05 Podporucznik Percy L Everly ostrożnie stąpał po wąskiej ścieżce, prowadząc pozostałych dziewięciu uczestników patrolu. Luźne białe bawełniane szorty i koszula były brudne i przepocone. Kolczaste krzaki do krwi poobcierały wystające spod nich łydki i ramiona. Zasychające rany oblepione były larwami much i owadami. Swojego Thompsona trzymał w ręku, pierś przecinały na ukos pasy i ładownice trzech japońskich karabinów Arisaka, które wisiały na jego plecach. Dwaj Filipińczycy za nim nieśli coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak bezwładne ludzkie ciało zawieszone na długim drągu, opartym na ich ramionach. W rzeczywistości nie było to ciało, ale wór sporządzony z pokrwawionych mundurów, zdartych z zabitych japońskich żołnierzy. W kurtce nieśli dwie dwudziestolitrowe bańki z benzyną, łącznie ważące prawie czterdzieści kilogramów, spodnie zawierały ponad dwadzieścia kilo- gramów ryżu, dziesięć kilogramów japońskich konserw, około siedmiu kilogramów japońskiej amunicji karabinowej i tuzin granatów. Jakby tego było mało, tragarze nie pozwolili sobie odebrać swoich Enfieldów wzór 1917, które przecież nie należały do najlżejszych karabinów. Za nimi podążały jeszcze trzy pary tragarzy - kolejnych dwóch Filipiń- czyków i czterech marines, którzy także nieśli zdobyczne paliwo i zaopa- trzenie w workach z japońskich mundurów. Everly nie miał pojęcia, jak drobni Filipińczycy radzili sobie z takim ciężarem. Wyglądało na to, że zabranie ładunku co najmniej takiego jak rośli marines, jeśli nie większego, jest dla nich sprawą honoru. Na końcu kuśtykał jeszcze jeden Filipińczyk, wspierając się na rozgałęzionej gałęzi, której używał jako kuli. Stłukł sobie kostkę (Everly podejrzewał nawet złamanie) tuż przed zasadzką na japoński konwój. Mimo to jakimś cudem udało mu się nie pozostać w tyle. Szli przez całą noc, korzystając z jasnego księżycowego światła. Everly wyszedł na polanę i skierował się prosto do szałasu na palach, który był siedzibą Sekcji Rozpoznania i kwaterą, którą dzielił z kapitanem Westonem. Kiedy doszedł na miejsce, zatrzymał się i odwrócił do swoich ludzi. - Rzućcie to gdzie stoicie. Teraz niech się tym zajmą inni. Niech któryś sprowadzi łapiducha, żeby obejrzał nogę Zappo. Zjedzcie coś i idźcie spać. Kiwnęli głowami, ale nikt nie odpowiedział głośno. Bez słowa opuścili drągi z ładunkiem na ziemię. Everly spojrzał w górę i choć przyszło mu to z trudem, a nawet z nie- chęcią - położenie broni na ziemi było uważane w piechocie morskiej za śmiertelny grzech - postanowił zostawić Thompsona i karabiny na dole. Nie miał już siły wspinać się z nimi po stromej drabince. Postawił pistolet maszynowy kolbą na ziemi, opierając go o nogę i zaczął ściągać przez głowę pasy od trzech japońskich karabinów. Ledwie ściągnął pierwszy z nich i pochylił się, by delikatnie położyć go na ziemię, Thompson ześlizgnął się po nodze i pacnął na ziemię. - Jasna cholera! Stracił ochotę na delikatne obchodzenie się z bronią. Pochylił tułów i po prostu zwalił przez głowę na ziemię resztę karabinów, pasy, bagnety i ładownice. Podniósł Thompsona i jak mógł najdokładniej, obtarł go z mo- krej gliny. Powoli zaczął wspinać się na szczeble drabiny. Kiedy wystawił głowę ponad poziom werandy zauważył, że kapitana Westona nie ma ani w „gabinecie", ani w „kwaterze", czyli w pomieszczeniach, na które podzielony był szałas. - No i pieprzyć go - mruknął. - Polazł gdzieś, to wróci. Wciągnął się nie bez wysiłku na werandę i wszedł do szałasu, waląc się na zbudowane z bambusowych tyczek i palmowych liści łóżko. Przez minutę czy dwie leżał bez ruchu, po czym usiadł i zzuł buty. Skarpety były w strzępach. Podeszwa prawego buta już długo nie pociągnie, tego był pewien. Prawie cała już oderwała się od przegniłej skóry. Położył się z powrotem i zastanowił się przez chwilę nad tym proble- mem. Sprawa była poważna. Miał duże stopy, numer jedenaście i pół, a do tej pory nie widział u żadnego Japończyka, którego spotkał na swojej drodze nawet dziesiątki. Filipińczycy mieli japońskich butów pod dostatkiem, ale buty Amerykanów były w opłakanym stanie i nie zanosiło się na poprawę. Trzeba będzie się rozejrzeć za jakimś szewcem, postanowił wreszcie. Albo wymyślić co innego. Tylko co? Szałas zatrząsł się, sygnalizując czyjeś wejście na górę. Everly nie miał nawet ochoty odwrócić głowy, żeby się przekonać kto to. Spojrzał w kie- runku drzwi. - Witaj w domu - usłyszał głos kapitana Westona. Everly nie odpowiedział. Nie podobała mu się broda kapitana. Żołnierz goli się raz dziennie, podoficer dwa, a oficer powinien być zawsze ogolony - tego go uczyli i tak powinno być. Kozie bródki, jak ta generała Fertiga, czy takie patriarchalne brody jak ta Westona, nie mieściły się w ramach wojskowej dyscypliny. - Jak poszło? - zapytał Weston. - Przynieśliśmy trochę zaopatrzenia. W tym sześćdziesiąt litrów benzyny... - Widziałem. - Zaznaczyłem na mapie, gdzie ukryliśmy resztę. - Everly sięgnął do kieszeni po złożoną mapę i podał ją Westonowi. - Żadnych strat. Zappo miał coś z kostką, chyba ją złamał. Zostało mi już tylko 26 nabojów do Thompsona. - Dobra robota, Everly - pochwalił Weston. - To może dostanę w nagrodę trzydniową przepustkę? Weston parsknął śmiechem. - Przepiłbyś wszystko i przebalował, jak cię znam. - Jeszcze jak! - Przyszła ciekawa depesza z Australii. - Tak? Co tym razem? Tym razem napisali dla odmiany „dalej się zastanawiamy? - Przypominasz sobie nazwisko sierżanta-szefa kompanii B 4. pułku w Chinach? - Jak bym mógł zapomnieć? Ten grubas to był kawał sukinsyna! - A jak się nazywał? Everly zamknął oczy i próbował się skupić. - Cholera, jakżesz ten skurwiel się nazywał... - Nic. Pustka. Miał przed oczyma obraz sierżanta, jak stoi na szeroko rozstawionych nogach, pod- partego pod boki, z wielkim brzuszyskiem rozpychającym niebezpiecznie napięte guziki sztywno wykrochmalonego munduru i wrzeszczącego na żołnierzy ustawionych na zbiórce, ale nazwiska za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć. - Nie wiem. Nie pamiętam. Widzę sukinsyna, ale nie mogę sobie przypomnieć... A po co to komu? - Australia chce jego nazwiska, żeby oprzeć na nim kod prostego podstawienia. - Po jaką cholerę? - Nie mam pojęcia. - Daj mi się chwilę zastanowić. Pomyślę nad tym. Pół godziny później nadal nie był sobie w stanie przypomnieć nazwiska tamtego. Jeden z pozostałych marines też pamiętał grubasa, ale nazwiska nie mógł sobie przypomnieć. Do tego czasu do kapitana Westona dołączyła reszta oficerów, porucznik Ball, kapitan Buchanan i generał Fertig. - Przepraszam, panie generale - powiedział Everly. - Może jak przestanę tak bardzo się starać i trochę się prześpię... - Widzi pan, poruczniku, problem w tym, że obiecałem Australii udzielić odpowiedzi jeszcze dzisiaj. - Przykro mi, panie generale. - Te sukinsyny pewnie szukają, pretekstu, żeby zerwać z nami łączność - warknął Weston, wyrażając myśl, która trapiła wszystkich obecnych. - Panie kapitanie - odparł Fertig nieoczekiwanie szorstko i ostro - niech pan będzie łaskaw zatrzymać podobne myśli dla siebie. - Przepraszam, panie generale. - Dobra, spróbujmy z innej strony. Po co waszym zdaniem, zażądano od nas tych wiadomości? Komu mogą być one potrzebne? Wszyscy wzruszyli ramionami. - Chyba, żeby... - zaczął porucznik Ball. Wszyscy obrócili się ku niemu, a podporucznik trochę zmieszany ciągnął dalej: - Chyba, żeby ktoś chciał sprawdzić, czy nasz Everly to ten Everly, o którego im chodzi. To znaczy ten sam, który służył w czwartym pułku. - A co to za różnica? - Zaraz, panowie. Zastanówmy się chwilę nad hipotezą porucznika. Kto mógł zadać takie pytanie i komu może zależeć na potwierdzeniu tożsamości porucznika? Kto poza ludźmi, którzy służyli w czwartym pułku, znałby tego sierżanta i wiedział, że Everly może je znać? - Każdy, kto też był w pułku. - No dobrze, ale ten ktoś jest w Australii - zauważył Fertig. - A więc to musi być ktoś, kto służył w czwartym pułku, ale nie trafił wraz z nim na Filipiny. - Rzeźnik - odezwał się nagle Everly, porażony oczywistością tej myśli. - Kto? - Oczywiście, że on. I przecież on zna Zimmermanna - Everly coraz bardziej się rozpalał. - To musi być Rzeźnik! - Kto to jest Rzeźnik? - Kapral McCoy, panie generale. Pracował dla kapitana Banninga z S-2 pułku. I kumpel Zimmermanna. Fertig spojrzał na Buchanana. - Nie mamy nic do stracenia, panie generale - odparł kapitan. XII Sekcja łączności Naczelnego Dowództwa 2 Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku 28 listopada 1942 roku, 9.10 - Miał pan coś dla mnie? - zapytał major Hon, wchodząc do zatłoczonego pomieszczenia. - A dla kogóżby to innego mogło być, jak nie dla pana, panie majorze - zapytał kapitan Edward D'Allesandro, słynący ze służbistości oficer dyżurny sekcji. Kapitan nie mógł ścierpieć niesprawiedliwości systemu awansów, który nagle, bez żadnego widocznego powodu wyniósł jakiegoś żółtka, parającego się zajęciami na tyle tajemniczymi, że kazano go usunąć z gra- fika służb, z porucznika aż na majora, podczas gdy on, kapitan z dwoma latami nienagannej służby w tym stopniu i z pękającymi od pochwał opi- niami służbowymi, nie mógł się doczekać awansu. Podał Honowi jego depeszę. - Przyszła otwartym tekstem - skomentował, kiedy major doczytał do końca. MFS. GYB. MPS. GYB. NIE PAMIĘTA NAZWISKA GRUBEGO SUKINSYNA x ZAPYTAJCIE RZEŹNIKA x PAMIĘTA NAZWISKO SZKOPA X CHCECIE JE OTWARTYM TEKSTEM? FERTIG GENBRYG MFS OD Pluto uśmiechnął się szeroko. - Proszę ich wywołać, kapitanie i przekazać następującą wiadomość: „Nie wysyłać nazwiska szkopa otwartym tekstem. Czekajcie na dalsze wiadomości". - Uważam, że mam prawo wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi - powiedział D'Allesandro. - To co najmniej nieco dziwna wymiana korespon- dencji. - Nie, panie kapitanie, nie ma pan prawa wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi - odparł Pluto spokojnym głosem, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu specjalnej bezpiecznej linii wewnętrznej na biurku kapitana. - Panie generale, tu Pluto... - powiedział do słuchawki i sam sobie przerwał. - Panie kapitanie, proszę wysłać tę odpowiedź. Natychmiast! - - Tak jest, panie majorze - niechętnie odparł D'Allesandro. - Przepraszam, przeszkodzono mi. Panie generale, Fertig właśnie się odezwał. Depesza adresowana była do Rzeźnika. Sugeruję, żeby pan wysłał Sessionsa i McCoya do mnie, do sekcji łączności dowództwa, razem z ma- szyną M94. W drzwiach pokazał się ponownie kapitan D'Allesandro. - Otrzymaliśmy potwierdzenie odbioru z MFS, panie majorze. - Dziękuję. Będziemy się z nimi jeszcze kontaktować. Potrzebuję pań- skiego biurka, maszyny do pisania i kilku krzeseł. - Zdaje pan sobie sprawę, majorze, że to zakłóci działalność ośrodka łączności? Mam zamiar zwrócić na to uwagę oficera łączności dowództwa. - Pułkownika, jak mu tam było? - Pułkownika Jasona Ungerera, panie majorze. - Bardzo proszę, panie kapitanie. Proszę tylko z tym poczekać jakieś dziesięć do piętnastu minut. Wtedy będzie tu już mój przełożony, generał Pickering i nasi szefowie będą sobie mogli nawzajem zaprezentować swoje stanowiska w sprawie tych zakłóceń. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 2 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 28 listopada 1942 roku, 9.40 - Panie poruczniku! - zawołał plutonowy LaMadrid. - Australia nadaje! - Pójdę po generała - odparł porucznik Ball. - Powiedział, że chce tu być, kiedy coś przyjdzie. LaMadrid wrócił do klucza i wystukał: „GYB MFS RN" - Australia, tu radio ASZFIL, rozpocznij nadawanie. Przesunął ręce z klucza na klawiaturę maszyny do pisania i wystukiwał na niej treść przysyłanej depeszy. Kiedy skończył, raz jeszcze wrócił do klucza i nadał: „MFS PTW OD" (radio ASZFIL, potwierdzam odbiór), po czym wyciągnął kartki przełożone kalką z maszyny. Oddzielił dolną kartkę, tę, na której wiadomość była czytelna, po czym położył nową czystą na jej miejsce i z powrotem wkręcił w maszynę. Porucznika z generałem nadal nie było, więc przeczytał wiadomość z Australii. MFS. GYB. MFS. GYB UŻYJ JAKO KODU PROSPODST Z IMIĘ ŻONY BANNINGA Z NAZWISKO Z RODZINNE MIASTO FERCY’EGO Z 09x07x11x18x20 17x16x07x14x05 10x07x06x18x14 11x12x03x14x14 POWT 09x07x11x18x20 17x16x07x14x05 10x07x06x18x14 11x12x03x14x14 GYB OD Nie miał zielonego pojęcia, co to może znaczyć. Szybko przekonał się, że nie był w tym odosobniony. Także generał Fertig nie rozumiał z tego ani słowa. Ani porucznik Ball, ani kapitan Buchanan. Jasne było tylko, że Australia chciała, żeby użyli kodu prostego podstawienia. - Ball, sprowadźcie tu kapitana Westona i porucznika Everly'ego - roz- kazał Buchanan. Pojawili się dwie minuty później. Twarz Everly’ego błyszczała świeżością, wyraźnie świeżo ogolona, jego ubranie także było czyste, choć mokre - widać porucznik skorzystał z możliwości oferowanych przez strumyk, pły- nący przez środek terenu dowództwa Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - To chyba znowu do pana, poruczniku - powiedział Fertig. - Ma pan pojęcie, o co im chodzi tym razem? - Żona Banninga nazywała się Ludmiła Żiwkow - odparł Everly natych- miast. - Bardzo niewiele osób o tym wiedziało. Jedną z nich był „Rzeźnik" McCoy, - Żiwkow? To brzmi jakoś po słowiańsku. Rosjanka? Bułgarka? - Tak jest, panie generale. Rosyjska uciekinierka. Nie udało jej się wydostać z Szanghaju. Mojej żonie też. Miały się trzymać razem. To stąd znam jej nazwisko. - Jak to się pisze? - zapytał Buchanan, siadając przy rattanowym stole. Everly podyktował, a Buchanan zapisywał poszczególne hasła kodu od- dzielnymi drukowanymi literami i podstawiał pod nie cyfry. - Dobrze, mamy już szyfr. Zobaczmy teraz, co z tego wyniknie. Niech ktoś odczytuje mi numery z depeszy. Tylko powoli. Generał zaczął odczytywać liczby, po jednym, czekając, aż Buchanan dopisze do nich odpowiednie litery. Kiedy skończyli, Buchanan podał mu kartkę. IxAxKxSxI ExNxAxZxI WxAxŁxSxZ KxOxDxZxZ - Co to jest, do cholery? - zapytał rozdrażniony Fertig. - Panie generale, Z to znak bez znaczenia, jak kropka. Niech pan zwróci uwagę, że w depeszy użyto go do rozdzielania zdań. Fertig też na to wpadł i poszedł już o krok dalej. - Jak... Się...Nazywal...Szkop - odczytał powoli. - Jak się nazywał szkop? Co za szkop, Everly? - Zimmermann - odparł krótko Everly. - Cholera, ale jak on miał na imię? - Nie no, Everly, proszę cię, tylko nie to samo raz jeszcze! - załamał ręce Weston. Everly nie zwracał na niego uwagi. - Emil? - powiedział niepewnie i nagle twarz mu się rozjaśniła. - Nie, nie Emil. Ernest! Ernest Zimmermann. - Jest pan pewien? - Tak jest, panie generale. - Dobrze. Proszę im to wysłać. Zaszyfrowanie nazwiska zajęło Buchananowi ponad minutę. Podał pluto- nowemu LaMadridowi kartkę. - Wyślijcie tylko numery, LaMadrid. I powtórz- cie dwa razy. - Tak jest, panie kapitanie - odparł plutonowy i położył rękę na kluczu, wysyłając sygnał wywoławczy, a potem numery z kartki. Odpowiedź przyszła natychmiast. Australia potwierdziła odbiór „depeszy numer jeden" i kazała czekać na następną. Plutonowy LaMadrid nawet jej nie zapisywał, tylko głośno przekazał wszystkim obecnym. - Po co ten numer? - zapytał Fertig. - Nigdy do tej pory niczego takiego nie było. - Zdaje się, że aż do tej chwili podejrzewali, że nasz operator ma skośne oczy - wyjaśnił Weston. - Idzie następna depesza - powiedział plutonowy i zaczął stukać w klawisze maszyny. Jednocześnie głośno podawał numery, tak że Bu- chanan mógł je odczytywać na bieżąco. Kiedy skończył, podał kartkę Fertigowi. - Dozod... Azzen... Iawkz... Udzeż... Eznik? O Jezu, a co to takiego? - Panie generale, to chyba znaczy - odezwał się przejętym głosem Buchanan - „Do zobaczenia wkrótce, Rzeźnik". - Spojrzał na Everly'ego. - A pan jak to rozumie? - Tak jest, panie kapitanie. To chyba właśnie to miało znaczyć. Wybierają się tutaj. Rzeźnik i Zimmermann. - No, tego szkopa już w depeszy nie ma - podniósł rękę generał. - To już nadmiar szczęścia. - A cóż innego mogłoby to oznaczać, panie generale? - zapytał Everly. Nagle twarz mu się rozjaśniła. - Quentin Alexander McPherson! Pieprzony Quentin pieprzony Alexander pieprzony McPherson! - Co takiego? - zapytał zdumiony generał. - Zdaje się, że porucznikowi wróciła pamięć - uśmiechnął się Weston. - Gabinet dowódcy Kempeitai, 3 Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente Mindanao, Filipiny 28 listopada 1942 roku, 10.50 - Panie kapitanie, oto depesze wymienione między Fertigiem a Australią w ciągu ostatniej godziny - zameldował porucznik Hideyori, kładąc na biurku Matsuoki szarą kopertę. Kapitan uważnie przeczytał jej zawartość, po czym podniósł na porucz- nika wzrok, zadając nieme pytanie. - Wysłałem to już do Sekcji Wywiadu w Manili, panie kapitanie - odpowiedział Hideyori. - Kiedy spodziewa się pan odpowiedzi? - Nie mam pojęcia, panie kapitanie. - Zaznaczył pan, oczywiście, że Kempeitai interesuje się tą sprawą? I że to sprawa wielkiej wagi? - Tak jest, panie kapitanie, oczywiście, że zwróciłem na to ich uwagę. Panie kapitanie, na ile znana jest panu procedura tworzenia szyfru prostego podstawienia? - Zawsze chętnie dowiem się czegoś nowego, Hideyori. - Trudność w łamaniu szyfrów prostego podstawienia polega, panie kapitanie, na tym, że nadawca i adresat rozporządzają zwykle znajomością faktów, nieznanych dla przechwytującego. - Może pan to wyjaśnić? - Jak pan zauważył, panie kapitanie, nadawca kazał odbiorcy użyć do odczytania imienia i nazwiska żony Banninga i nazwy rodzinnego miasta Percy’ego. Odbiorca powinien to zapisać w ciągłej linii i podstawić pod nie liczby, ponumerować je od jednego do końca liter... Hideyori zauważył, że Matsuoka nie bardzo rozumie. - Może lepiej, żebym to panu pokazał na przykładzie, panie kapitanie. - Proszę bardzo. Demonstracja trwała około pięciu minut. Kiedy Hideyori skończył, kapitan miał już pojęcie, na czym będzie polegała trudność w rozszyfrowaniu tych wiadomości. - Z tego wynika, że właściwie nie mamy żadnych szans na odczytanie tej wiadomości? - Och, nie, panie kapitanie! Ludzie z wywiadu mają głowę na karku i wypracowali przez lata pewne metody, które w końcu pozwolą nam je odczytać. Niestety, to trochę potrwa. - Ile czasu? - zapytał chłodno Matsuoka. - Dwa dni? Tydzień? Miesiąc? - Gdybym miał zgadywać, panie kapitanie, stawiałbym na pięć do sied- miu dni. - Cudownie! - sarkastycznie prychnął Matsuoka. - Panie kapitanie, przyszło mi do głowy... - - Cóż takiego? - Jestem pewien, że pan kapitan, oficer Kempeitai, już pewnie dawno sam to zauważył... - Hideyori, służba w Kempeitai nauczyła mnie nigdy nie dawać za wygraną i nie ulegać pokusie rezygnacji z rozpracowywania każdego tropu. Bardzo często rozwiązanie skrywa się właśnie pod tym ostatnim kamieniem, którego nie chciało nam się odwrócić. Jeżeli macie jakiś pomysł, proszę mi go przedstawić. - Panie kapitanie, zauważyłem, że występowała dotąd kwestia legalności działań tego generała Fertiga i jego Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - To bandyta, Hideyori. A bandyci z definicji działają nielegalnie. Zapa- miętajcie to sobie. - Panie kapitanie, mówiłem jedynie, że to zagadnienie występowało w stosunkach z Australią. -No i? - Pan kapitan zapewne zauważył tę przedostatnią transmisję? - A co w niej takiego dziwnego? - Brzmi ona, panie kapitanie, „Potwierdzamy odbiór waszej depeszy numer 1", a potem nakazuje przejść na odbiór. Nic takiego do tej pory nie miewało miejsca. Według mnie wskazuje to na to, że Australia uznała, że generał Fertig rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje. Czyli innymi słowy, depesza ta zawiera oficjalne uznanie Fertiga. - Równie dobrze to może nic nie znaczyć - odparł Matsuoka. - Niemniej była to bardzo wnikliwa uwaga z waszej strony. W przyszłości, gdyby coś jeszcze zwróciło pańską uwagę, proszę mi o tym mówić. - Z przyjemnością, panie kapitanie. 4 ŚCIŚLE TAJNE OD: NDFLOPAC PEARL HARBOR 1615 28LIS42 DO: NDPDPZACHPAC BRISBANE KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO RĄK WŁASNYCH GENBRYG PICKERINGA OSOBISTA OD ADM NIMITZA DO GENBRYG PICKERINGA DROGI PANIE GENERALE Z ŻALEM INFORMUJĘ ŻE Z DANYCH UZYSKANYCH OD DOWÓDCY LOTNICTWA ARMII NA HAWAJACH WYNIKA ŻE MAJOR PIECHMOR JAMES L BROWNLEE KTÓRY ODLECIAŁ Z HICKAM NA POKŁADZIE B17 NR 41-4555 W KIERUNKU MIDWAY 21LIS42 ZGINAŁ W KATASTROFIE LOTNICZEJ x SAMOLOT DOZNAŁ USTERKI TECHNICZNEJ PRAWDOPODOBNIE NA SKUTEK BARDZO ZŁEJ POGODY NA TRASIE W CHWILI GDY ZNAJDOWAŁ SIĘ OKOŁO 250 MIL MORSKICH NA PÓŁNOCNY WSCHÓD OD MIDWAY x ZAŁOGI POZOSTAŁYCH SZEŚCIU SAMOLOTÓW ZGODNIE ZEZNAŁY ŻE B17 NR 41-4555 ROZBIŁ SIĘ PODCZAS PRÓBY WODOWANIA NA WZBURZONYM MORZU PRZEŁAMAŁ I NATYCHMIAST ZATONĄŁ OKOŁO GODZINY 0725 CZASU MIEJSCOWEGO 22LIS42 SAMOLOTY ARMII OKRĘTY MARYNARKI WYSŁANE W REJON KATASTROFY 23LIS42 KIEDY POGODA ULEGŁA POPRAWIE NIE ODNALAZŁY ŻADNYCH ROZBITKÓW ANI CZĘŚCI WRAKU DOWÓDCA LOTNICTWA ARMII NA HAWAJACH UZNAŁ SAMOLOT B17 NR 41-4555 I JEGO ZAŁOGĘ WRAZ Z PASAŻEREM ZA STRATY BOJOWE UZNAJĄC GODZINĘ 0730 22LIS42 ZA CHWILĘ ŚMIERCI x LOTNICTWO ARMII NIE ROZPORZĄDZAJĄC DANYMI NA TEMAT NAJBLIŻSZEJ RODZINY PRZYDZIAŁU SŁUŻBOWEGO ITD MAJORA BROWNLEE NIE POWIADOMIŁO POWT NIE POWIADOMIŁO JESZCZE NIKOGO O JEGO ŚMIERCI x PROSZĘ O JAK NAJSZYBSZĄ ODPOWIEDŹ NA TEMAT JAK CHCE PAN TO ZAŁATWIĆ WICEADM DANIEL J WAGAM Z MOJEGO SZTABU ODLECIAŁ DZIŚ O 1625 NA ROZMOWĘ Z GŁÓWNODOWODZĄCYM x W CZASIE SWEGO POBYTU W BRISBANE OMÓWI Z PANEM TRUDNOŚCI ZWIĄZANE Z PRZYDZIELENIEM OKRĘTU PODWODNEGO x ZASTOSOWANIE SIĘ DO DYREKTYWY ADM LEAHY’EGO Z 17LIS42 W TEJ SPRAWIE NASTRĘCZA WIELE PROBLEMÓW DO KTÓRYCH MAM NADZIEJĘ PODEJDZIE PAN ZE ZROZUMIENIEM GDY WAGAM BLIŻEJ JE PANU PRZEDSTAWI SERDECZNIE POZDRAWIAM CHESTER KONIEC OSOBISTEJ OD ADM NIMITZA DO GENBRYG PICKERINGA Z ROZKAZU MCNISH KMDR Water Lily Cottage, 5 Brisbane, Queensland, Australia 29 listopada 1942 roku, 6.10 Generał Pickering zastał porucznika McCoya w bibliotece, nad maszyną do pisania, stojącą na jednym z biurek. Porucznik był zatopiony w myślach albo głęboko czymś sfrustrowany, o czym mógł świadczyć kąt, pod jakim z za- ciśniętych ust sterczało długie, cienkie czarne cygaro. - Przeszkadzam, Ken? McCoy wyrwał z ust cygaro, wstał i przyjął postawę zasadniczą w jed- nym, płynnym ruchu. - Dzień dobry, panie generale. - Pickering zauważył, że porucznik był gładko ogolony, świeżo ostrzyżony, a jego mundur był nieskazitelnie czysty. - Nie, panie generale. - Problemy z maszyną? Pickering posłał Pluto po kilka maszyn do pisania dla Water Lily. Załatwienie ich z kwatermistrzostwa dowództwa okazało się powodować więcej problemów, niż to było warte, więc generał kazał majorowi kupić parę maszyn na wolnym rynku. I wtedy zrozumiał, o co chodziło kwater- mistrzowi. Rozklekotane Underwoody, które Plutowi po długich poszukiwa- niach udało się wreszcie kupić, kosztowały trzy razy tyle, co w sklepie dziesięć lat temu, kiedy je po raz pierwszy kupowano. Wojna dla Austra- lijczyków zaczęła się w roku 1940 i mimo urzędowej kontroli cen, braki właściwie wszystkiego poza jedzeniem, spowodowały zawrotne podwyżki. - Najlepsze dni ma już poza sobą. - Słyszałem hałas maszyny i pomyślałem, że pewnie chętnie napiłbyś się kawy, Ken - powiedział generał, unosząc trzymane w rękach srebrny dzbanek z kawą i dwie filiżanki. - Poza tym chciałem z tobą porozmawiać. - Tak jest, panie generale. - Ale to może zaczekać, aż skończysz to, co piszesz. - To tylko list do Ernie. - Tylko list do Ernie? - zdziwił się Pickering. - Nagle przestała się dla ciebie liczyć? McCoy rozluźnił krawat i sięgnął za koszulę, wyciągając zza niej okrągły srebrny medalion na srebrnym łańcuszku. - Piszę podziękowanie za to - powiedział. - A że nie mam pojęcia, co napisać, mogę to odłożyć na bok na chwilę. - Co to takiego? - Episkopalny medalik dla wojskowych. Był w tej paczce, którą przywiózł Sessions. - Należysz do kościoła episkopalnego? - Właściwie to do żadnego. Większość ludzi słysząc moje irlandzkie nazwisko zakłada, że jestem katolikiem. Może i kiedyś nim byłem, ale to było dawno. - Ernie należy do kościoła episkopalnego - powiedział Pickering. - Ja też. Uwierzyłbyś, że Pick śpiewał w chórze, a nawet był ministrantem? - To wszystko przez niego. Dziewczyna Charliego Gallowaya posłała mu taki medalik. Pick zobaczył go w czasie lotu na Buka i też taki chciał. Napisał do matki, ta powiedziała to matce Ernie, od niej dowiedziała się Ernie i też mi taki wysłała. Przyjechał w czerwonej welwetowej torebce z nadrukiem „Tiffany & Company”. - - No cóż, to chyba miły gest. Nie zaszkodzi ci, Ken. - Umilkł na chwilę. - O co chodzi, Ken? Nie wierzysz w Boga? To cię trapi? - No nie, chyba wierzę. Tylko tak sobie myślę, że na Guadalcanal i na Filipinach wielu chłopaków modliło się z całych sił, zanim ich pociski porozrywały. Jakoś im to za bardzo nie pomogło. - Sam miałem swoje problemy ze zorganizowaną religią - uśmiechnął się Pickering. - Ale jestem marynarzem. Nie wiem, jak ktoś, kto nocą liczy gwiazdy na niebie i ogląda świt nad morzem, mógłby kiedykolwiek wątpić w istnienie jakiejś nadprzyrodzonej siły. McCoy uśmiechnął się. - Ja też. I nie z tym mam problem, tylko z tym, żeby uwierzyć, że Bogu los Kena McCoya leży akurat mocno na wątrobie. - Modliłeś się, kiedy zostałeś ranny? McCoy pokręcił głową. - Ale podziękowałem Mu, kiedy wróciłem do Waszyngtonu i Ernie na mnie czekała. - Ja dziękowałem, kiedy El Supremo obwieścił mi, że VMF-229 zluzowano z Guadalcanal i że Pick ocalał. A wcześniej, kiedy wszyscy wróciliście cało z Buka. - Nie wtedy, kiedy sam pan został ranny? - Pytasz o ten ostatni raz? - zapytał generał i odparł, zanim tamten zdążył odpowiedzieć. - Chyba tak. Pewnie tak. Naprawdę nie pamiętam. W moim wieku człowiek dziękuje Bogu za życie innych ludzi. Ja już dostałem wszystko, o co mogłem prosić, i nawet więcej. McCoy popatrzył na niego zdziwiony. - Naprawdę nie myślałem, że wrócę cało z Francji. A kiedy udało mi się przeżyć, kiedy po raz ostatni wyszedłem z okopów, by już do nich nigdy nie wracać, wiedziałem, że od tej pory pójdzie już z górki. I tak było. - We Francji było aż tak źle? - Artyleria była straszna, ale tak naprawdę przerażały mnie gazy bojowe. Widziałem ludzi, którzy od nich ginęli i nie chciałem skończyć tak, jak oni. Myśl o takiej śmierci napełniała mnie przerażeniem. McCoy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Nie boję się specjalnie śmierci - powiedział - ale przeraża mnie myśl o powolnej śmierci, kiedy wiszę głową w dół, a Japończycy ćwiczą na mnie walkę na bagnety. - Oni robią takie rzeczy? - Czasami używają kolb karabinów i sprawdzają, ile można jeńcowi połamać kości, zanim umrze. Tym razem Pickering pokiwał głową. - Powiedział pan, że chciał ze mną rozmawiać? Wymiana zwierzeń dobiegła końca. - Chcę cię poprosić, Ken, żebyś jednak popłynął na Filipiny. McCoy skinął głową. - - Tak pomyślałem, kiedy przyszła wiadomość o śmierci tego majora z OSS. - Uważam, że powinniśmy zrobić co w naszej mocy, żeby pomóc ludziom Fertiga. - Zgadzam się z panem, panie generale. - Wolałbym, żeby to ten drugi był na pokładzie B-17. McCoy uśmiechnął się. - Mnie to samo przyszło do głowy, panie generale. - Ale nie był i teraz... - Miałem iść do pana i zaproponować, żeby mnie wysłać z nimi jeszcze zanim przyszła ta depesza o B-17, panie generale. - Udział w tej wyprawie jest nadal dobrowolny, Ken. Nie musisz brać w niej udziału. - A kto inny pojedzie? - Czy to dlatego masz trudności z listem do Ernie? Napisałeś jej, że wracasz, a teraz musisz napisać, że nic z tego? McCoy spojrzał mu w oczy. - Nie wdawałem się w szczegóły tego, kiedy wracam. Perspektywa pow- rotu była zbyt zachęcająca, żeby mogła być prawdziwa. - Porozmawiam z kapitanem Macklinem i powiem mu, kto naprawdę dowodzi tą imprezą. - Poradzę sobie z Macklinem. - Widziałeś się już z nim? - Nie, panie generale. Starałem się tego uniknąć. - W jaki sposób masz zamiar sobie z nim poradzić? - Jeśli będzie trzeba, zabiję. Pickering wyczytał w oczach McCoya, że mówi serio. - Gdyby do tego doszło, mogą z tego wyniknąć nieprzyjemności. - Nie zrobię tego, jeżeli nie będzie to niezbędnie konieczne. - Mogę cokolwiek dla ciebie zrobić? - Chcę Zimmermanna i nie chcę Kofflera. - Bo to nie byłoby w porządku w stosunku do niego? - Nie. Bo on chce być oficerem i myśli, że droga do tego prowadzi przez bohaterskie czyny. A przez bohaterów zwykle giną ludzie. - Nadal szukają Zimmermanna. Dziś przylatuje admirał na rozmowy z El Supremo i ma ze mną porozmawiać na temat okrętu podwodnego. Zdaje się, że nie grozi nam dostanie żadnego w ciągu tygodnia czy dziesięciu dni. Do tego czasu powinni już znaleźć i dostarczyć tu Zimmermanna. - Załatwienie całej reszty i tak zajmie mi pięć, sześć dni. - Pluto ma trudności z załatwieniem radiooperatora z Armii. Mam za- miar podnieść tę sprawę osobiście w rozmowie z El Supremo dziś rano. Może jemu się uda coś pomóc. McCoy kiwnął głową. - Naprawdę przykro mi, że muszę cię o to prosić, Ken. - Mnie naprawdę przykro, że muszę jechać - odparł McCoy - ale nie widzę innego wyjścia. - Raz jeszcze spojrzeli sobie w oczy i Pickering pokiwał głową, po czym wstał i wyszedł z biblioteki. W drzwiach stanął i rzucił przez ramię: - Pozdrów Ernie ode mnie. Ośrodek kryptograficzny 6 Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku 29 listopada 1942 roku, 9.05 Jeden rzut oka przez wizjer w stalowych drzwiach Lochu pozwolił majorowi Hon Song Do poznać, że stało się coś bardzo nie po myśli generała Pickeringa. Odsunął zasuwy i otworzył z wysiłkiem ciężkie drzwi. - Nie spodziewałem się dziś pana, panie generale. - Schodzę prosto od stóp tronu. Uniżenie poprosiłem o audiencję i El Supremo, w swej niezmierzonej łasce, zgodził mi się jej udzielić. Pluto czekał na ciąg dalszy, a kiedy go nie było, poszedł do stołu z maszynami do pisania i wyciągnął z niej arkusz papieru. - Chodziło panu o coś w tym rodzaju? - zapytał, podając go generałowi. Pickering spojrzał na kartkę przeczytał: ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH SEKRETARZA MARYNARKI KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI BRISBANE AUSTRALIA CZAS 29LIS42 FRANK Z ŻALEM MUSZĘ CIĘ ZAWIADOMIĆ O TYM CZEGO DOPIERO SIĘ DOWIEDZIAŁEM OD ADM NIMITZA x MAJOR BROWNLEE ZGINĄŁ W KATASTROFIE LOTNICZEJ W DRODZE TUTAJ x OTO SZCZEGÓŁY KTÓRE OTRZYMAŁEM OD ADM NIMITZA BROWNLEE ODLECIAŁ Z HICKAM JAKO PASAŻER NA POKŁADZIE BOMBOWCA B17 LOTNICTWA ARMII NR 41-4555 x SAMOLOT ULEGŁ AWARII PRZYPUSZCZALNIE W WYNIKU BARDZO ZŁEJ POGODY NA TRASIE PRZELOTU OKOŁO 250 MIL MORSKICH NA PÓŁNOCNY WSCHÓD OD MIDWAY x ZAŁOGI POZOSTAŁYCH MASZYN ZAMELDOWAŁY ŻE B17 Z MAJOREM NA POKŁADZIE ROZBIŁA SIĘ PODCZAS PRÓBY WODOWANIA NA WZBURZONYM MORZU OKOŁO 0725 CZASU LOKALNEGO 22LIS42 PONIEWAŻ W WYNIKU AKCJI RATOWNICZEJ KTÓRĄ PRZEPROWADZONO NASTĘPNEGO DNIA GDY POGODA ULEGŁA POPRAWIE ŻADNYCH ROZBITKÓW NIE ODNALEZIONO DOWÓDCA LOTNICTWA ARMII NA HAWAJACH UZNAŁ WSZYSTKICH CZONKÓW ZAŁOGI I MAJORA BROWNLEE ZA POLEGŁYCH NA POLU CHWAŁY ZAKŁADAM ŻE POWIADAMIANIEM RODZIN I RESZTĄ PAPIERKOWEJ ROBOTY ZAJMIE SIĘ DEPARTAMENT MARYNARKI ALBO DONOVAN KAPITANOWIE SESSIONS I MACKLIN ORAZ CAŁY SPRZĘT DOTARLI BEZ PRZESZKÓD I WYDAJE SIĘ ŻE TRAGICZNA ŚMIERĆ MAJORA BROWNLEE NIE BĘDZIE MIAŁA NIEPOMYŚLNEGO WPŁYWU NA PRZEPROWADZENIE OPERACJI ZGODNIE Z PLANEM POZDROWIENIA FLEMING PICKERING GEN BRYG - Skreśl „Frank" i wpisz „Drogi panie sekretarzu" - rozkazał Pickering. - I wyrzuć „pozdrowienia". Ten sukinsyn nie zasłużył na to, żebym do niego mówił po imieniu ani przesyłał mu pozdrowienia. - Tak jest, panie generale. - I wyślij kopię admirałowi Nimitzowi. Do rąk własnych. - Tak jest, panie generale. - Pluto, jakim jednym słowem określiłbyś twierdzenie, że NDPDZACHPAC nie ma żadnych radiooperatorów, których mogłoby użyczyć do wyprawy na Filipiny? - Jednym słowem, panie generale? - Słowo, które mi przyszło do głowy to „łgarstwa". - El Supremo tak panu powiedział? - Trzy minuty temu. - I co pan teraz zrobi? - Będę musiał wysłać Kofflera. Mam inny wybór? - Nie bardzo, panie generale - zgodził się Pluto. - W sali tronowej miałem bardzo niemiłe odczucie, że El Supremo i jego paczka nie zalewaliby się zbyt długo łzami, gdyby po naszych ludziach słuch wszelki zaginął zaraz po opuszczeniu okrętu podwodnego. Pluto doszedł do wniosku, że każda odpowiedź, jakiej by teraz mógł udzielić, byłaby niewłaściwa, więc zachował je dla siebie. - Panie generale, a co z tym, co admirał Nimitz mówił na temat dyre- ktywy Leahy'ego z 17 listopada? Tej o okręcie podwodnym? - O tym nie było na razie ani słowa. Dopóki nie będzie, musimy uznać, że Leahy i Donovan doszli do wniosku, że nie musimy o niej nic wiedzieć. - Jestem pewien, że admirał Wagam, którego wysyła Nimitz, wprowadzi pana w to zagadnienie, panie generale. - Chciałbym być równie pewny tego, Pluto. Dobra, wyślij to najszybciej jak możesz. Ja jadę do domu, wypłakać się w rękaw pułkownika Steckera. Kwatery młodszych oficerów 7 Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku 29 listopada 1942 roku, 11.05 Kapitan John D. Macklin wypoczywał, siedząc z plecami opartymi o wezgło- wie łóżka w skromnie umeblowanym pokoju, na wpół śpiąc, z otwartym numerem „The Saturday Evening Post" sprzed kwartału, leżącym na kolanach. Przed wojną musiał to być jakiś drugiej, czy nawet trzeciej kategorii podrzędny hotelik dla komiwojażerów. Nie mógł się powstrzymać od nie- pochlebnych porównań swojego pokoju i tutejszej stołówki z pokojem i jadalnią Country Clubu, które biły na głowę nawet pokoje i sale bankietowe niezłych hoteli Zachodniego Wybrzeża, które poznał w czasie obu objazdów tury promocyjnej obligacji wojennych. Poprzedniego wieczora popijał drinki z pewnym kapitanem wojsk che- micznych, który powiedział mu, że kwatery starszych oficerów są znacznie wygodniejsze od tych, w których oni się muszą gnieść. Wiedział o tym dobrze, bo zanim pojawił się jakiś major i zajął jego kwaterę, on też tam mieszkał. Ta uwaga podsunęła mu kilka myśli. Po pierwsze, kiedy pojawi się major Brownlee, istnieje szansa, że uda mu się pociągnąć za jakieś sznurki i zakwaterować ich obu razem. Po drugie, ciekawe jak przydział do OSS wpłynie na jego dalszy awans. Przecież sam widział, jak jedno słowo wypowiedziane przez majora Brownlee w odpowiednie ucho załatwiło nie- mal z dnia na dzień beznadziejną, zdawałoby się, sprawę jego awansu na kapitana. Macklin doszedł też do wniosku, że niezależnie od tego, kto dowodzi tą operacją, nie do pomyślenia byłoby, żeby go rzeczywiście wysłano na Filipiny. Przecież jeszcze nie wyzdrowiał do końca. No i nie ukończył szkolenia OSS, więc bardzo niewiele wiedział na temat tego, czego można by było od niego w takiej wyprawie oczekiwać. Poza tym przecież nie rozporządzał żadnymi przekazywanymi w trakcie tego szkolenia umie- jętnościami, więc po co kogoś takiego wysyłać do wykonania ważnego zadania? Gdy tylko dowódca operacji się o tym przekona, wycofa go z listy uczestników, żeby tu na miejscu dokończył szkolenia i wyleczył się z ran. Zespół filipiński będzie zapewne potrzebował później uzupełnienia, i nie- wykluczone, że właśnie jemu, jako staremu wiarusowi i człowiekowi, który już jest na miejscu, przypadnie w udziale przeprowadzenie szkolenia dla tego uzupełnienia. Przecież to by było niesprawiedliwe, żeby wysyłać w bój człowieka, który już tam był i został dwukrotnie ranny, kiedy są do dyspozycji młodzi ludzie, którzy jeszcze prochu nie wąchali. Wiedział też, że Brownlee martwił się jego stanem zdrowia i brakiem umiejętności. Przecież to dlatego sam poleciał B-17, żeby oszczędzić mu wysiłku. Pukanie do drzwi zaskoczyło go. Wyprostował się na łóżku. - Kto tam? - Pozdrowienia od pułkownika Steckera, panie kapitanie - odezwał się młody głos z amerykańskim akcentem. Macklin wstał z łóżka, otworzył drzwi i wyjrzał. To był ten sierżant o chłopięcej twarzy, który tak bezczelnie się do niego odezwał na przystani. - O co chodzi, sierżancie? - Pozdrowienia od pułkownika Steckera, panie kapitanie. Pan pułkownik kazał pana do siebie zawieźć. A kto to może być pułkownik Stecker? W życiu o nikim takim nie słyszałem. - Kto to jest pułkownik Stecker? - Pułkownik Jack Stecker, panie kapitanie - odparł sierżant z szerokim uśmiechem. - Znowu was coś bawi, sierżancie? Ten pułkownik Stecker musi być pewnie zastępcą generała Pickeringa, albo kimś w tym rodzaju. - Nie, nic. - Nie, nic, panie kapitanie. - Nie, nic, panie kapitanie. - Zaraz będę gotowy - zakończył Macklin, zamykając sierżantowi drzwi przed nosem. - Czekam na dole w dżipie - zdążył jeszcze powiedzieć sierżant, zanim drzwi się zatrzasnęły. Właściwie, poza subtelnym brakiem respektu dla jego stopnia, kapitan nie mógł nic zarzucić sierżantowi, ale ten szczeniak działał mu na nerwy. Do pewnego stopnia przypominał kaprala McCoya w Chinach i po chwili Macklin uznał, że właśnie w tym leży przyczyna jego rozdrażnienia. No tak, McCoy tu był, to się widziało na pierwszy rzut oka. Co gorsza, był tu jako oficer, a podoficerowie i szeregowi często naśladują oficerów i w ten sposób zły przykład szerzył się, podminowując zdrowy fundament dyscy- pliny. Nie spotkał dotąd McCoya. W ogóle nie widział, ani nie słyszał nikogo od chwili, gdy ten azjatycki mięśniak wysadził go pod drzwiami podrzęd- nego hoteliku bez słowa nawet pożegnania. Siedział tu już trzy dni, zapomniany przez wszystkich. Rano, wracając z porannej mszy o ósmej u św. Jana, postanowił, że jeżeli to potrwa do 17.00, skontaktuje się z miejscowym biurem OSS. Podobała mu się msza. Kościół niewiele się różnił od jego własnego, śpiewano podobne psalmy, recytowano te same modlitwy. Po mszy, kiedy stał w kolejce wiernych, by uścisnąć rękę pastora, wdał się w pogawędkę z krępym, dobrze ubranym jegomościem z ogromnymi wąsiskami. Wąsacz zaprosił go do siebie do domu na niedzielną kolację, o ile nie będzie miał innych planów. Oczywiście, że nie miał żadnych planów. Mógł najwyżej wrócić do kwater oficerskich i czekać na cud. Z drugiej strony nie chciał ryzykować opusz- czenia kwatery w razie, gdyby nagle pojawił się major Brownlee. Z żalem odmówił, tłumacząc się, że nie pozwalają mu obowiązki służbowe. To spotkanie przeważyło jednak szalę na korzyść próby skontaktowania się z biurem OSS w Brisbane. Podano mu numer kontaktowego telefonu, którego nauczył się na pamięć. Miał się kontaktować tylko w nagłych wypadkach. Wciąż nie był pewien, czy to nagły wypadek, ale OSS na pewno będzie zainteresowane wiadomością, że od trzech dni nikt się nim nie zainteresował i co ważniejsze, że nie miał też znaku życia od majora Brownlee. Obejrzał się, na ile to było możliwe, w zmatowiałym lustrze wiszącym nad miednicą, obciągnął kurtkę, wyrównując fałdy pod pasem i wyszedł, starannie zamykając drzwi na klucz. Ruszył ciemnym, długim i wąskim korytarzem do klatki schodowej, zszedł po skrzypiących schodach na dół, do skąpo umeblowanego holu i na ulicę. Sierżant zauważył go i zapalił silnik, czekając, aż dojdzie. Macklin pomyślał, że wygląda jakby się niecierpliwił. Widać było, że ani mu w głowie wysiadać z dżipa, salutować i czekać, aż zajmie miejsce. - Dokąd jedziemy, sierżancie? - zapytał, kiedy Koffler wycofywał dżipa z parkingu. - Do naszego domu, panie kapitanie. - O jakim domu mówicie, sierżancie? - Tym, w którym mieszkają oficerowie, panie kapitanie. Ciekawe. Skoro tam mieszkają oficerowie, to co ja robię w tej zaplusk- wionej budzie? Pierwsze wrażenie Macklina, kiedy dojechali na miejsce było pozytywne. To wyglądało jak coś w rodzaju Country Clubu, ładna cywilna posiadłość zarekwirowana na użytek OSS. Ta opinia potwierdziła się, kiedy sierżant otworzył przed nim drzwi i zaprosił go gestem do środka. Przeszedł przez hol i wszedł do dużego, komfortowo umeblowanego salonu. Dwaj młodzi oficerowie piechoty morskiej, porucznik i podporucznik, podsunęli swoje rattanowe obite skórą fotele do stołu, na którym starsza pani w kuchennym fartuchu - najwyraźniej w świecie służąca - stawiała właśnie tacę ze srebr- nym serwisem do kawy i talerz ciastek. Obaj oficerowie spojrzeli na niego ciekawie, ale żaden nie zadał sobie trudu, żeby wstać na jego powitanie. - Jestem kapitan Macklin. Pułkownik Stecker mnie wzywał. - Steve mu powie, że pan już jest - odparł porucznik, wysoki, przystojny blondyn. Steve to pewnie ten sierżant, któremu przydałaby się powtórna unitarka. Tym szczeniakom zresztą też by nie zaszkodziła. W tej chwili Macklin zauważył baretkę Fioletowego Serca i jeszcze paru odznaczeń na piersi blondyna oraz złoty sznur adiutancki na ramieniu krępego bruneta, który do tej pory nie powiedział ani słowa. - Czy jest tu także generał Pickering? - zapytał Macklin. - Może by pan usiadł, napił się kawy i zjadł pączka? - zapytał adiutant. - Pytałem, czy jest tu generał Pickering! - wybuchł Macklin. - Mam rozkaz się u niego zameldować. Podporucznik Hart popatrzył na niego bez słowa. Patrzył tak długo, że Macklin wreszcie zrozumiał, że nie doczeka się odpowiedzi. Zaczął się zastanawiać nad następnym posunięciem, kiedy wszedł sierżant. - Pułkownik Stecker prosi, panie kapitanie - oznajmił, wybawiając go z kłopotu. Macklin spojrzał na niego. Sierżant stał przy otwartych drzwiach, z których po chwili wyszedł porucznik McCoy, obrzucając go przeciągłym spojrzeniem i chowając pistolet pod pasek z tyłu spodni. - Witam, kapitanie Macklin - powiedział, a jego ręce na chwilę przerwały zajęcie, jakby się zastanawiał, czy nie będzie tego pistoletu potrzebował już tutaj. - Dzień dobry, McCoy - odparł Macklin. McCoy uznał, że jednak nie, i wetknął pistolet na miejsce, odwracając od niego wzrok. - Ktoś chce się przekonać, ile waży mnóstwo złota? - zapytał. - Ja chcę - odparł blondyn. - Cholera - zaklął brunet. - A ja muszę czekać na swojego pana. - Czym możemy pojechać? - zapytał McCoy. - Lepiej weź Jaguara - poradził adiutant. - Szef albo pojedzie do Pałacu spotkać się z jakimś admirałem, albo ja pojadę zabrać admirała z Pałacu i przywieźć go tutaj. Dżipa będzie potrzebował pułkownik. - Proszę wejść, kapitanie - rozległ się jakiś głos. Macklin spojrzał w stronę, z której dochodził i zobaczył rosłego, mu- skularnie zbudowanego, ogorzałego pułkownika, który wskazywał ręką na drzwi pokoju, z którego właśnie wyszedł McCoy. - Tak jest, panie pułkowniku. - Zaproponowano panu kawę, panie kapitanie? Ma pan ochotę na kawę? - Z przyjemnością, panie pułkowniku. - Ken, lepiej weź kogoś ze sobą - powiedział pułkownik. - To mnóstwo złota. Bardzo bym się nie chciał tłumaczyć, że ktoś je nam zrabował. I weź Jaguara, a nie dżipa. - Kuternoga zaoferował się, że ze mną pojedzie, panie pułkowniku - odparł McCoy, kiwając głową w kierunku blondyna przy stole. - George, masz jakiś powód, żeby z nimi nie pojechać? - Czekam na to, co wymyśli Szef, panie pułkowniku. - Jedź z nimi. Jeśli generał będzie potrzebował samochodu, sam go zawiozę. - Tak jest, panie pułkowniku. - Panie pułkowniku, przecież my tylko zabieramy złoto z banku do Lochu, zapakujemy je i odwieziemy z powrotem do banku - powiedział McCoy. - Lepiej dmuchać na zimne - powiedział Stecker uśmiechając się. - Zapisz to sobie na dłoni, McCoy. - Tak jest, panie pułkowniku. - No dobrze. Panie kapitanie, proszę sobie nalać kawy i zapraszam do biblioteki. - Tak jest, panie pułkowniku. Dziękuję, panie pułkowniku. Podszedł do stołu, żeby nalać sobie kawy i dopiero teraz dowiedział się, dlaczego McCoy nazywał blondyna kuternogą. Porucznik chodził wyraźnie kulejąc, zapewne w wyniku tej rany, za którą nosił na piersi odznaczenie. Typowe dla McCoya. Wyśmiewać oficera, który cierpi za ojczyznę. Jeszcze jeden powód, dla którego takich ludzi nie powinno się robić oficerami. Trzymając w rękach filiżankę kawy i francuski rożek, Macklin poszedł za pułkownikiem do biblioteki. Stecker stanął przy drzwiach i zamknął je za nim na klucz. - Proszę siadać, kapitanie Macklin - rozkazał. Macklin usiadł w skórzanym fotelu obok biurka. Stecker podszedł do biurka i oparł się o nie, przysiadając na jego krawędzi. - Obawiam się, że mam złe wieści, Macklin - powiedział. - B-17 z ma- jorem Brownlee na pokładzie musiała wodować w pobliźu Midway. Nikt nie ocalał. Macklin poczuł dreszcz przerażenia. Boże! Gdybym tylko był w pełni zdrowy, to przecież ja bym leciał tą Fortecą! - Bardzo przykro mi to słyszeć, panie majorze. Major Brownlee był doskonałym oficerem. - Tak samo i ja słyszałem. Oficjalnie, to sprawia, że pan obejmuje dowództwo nad wyprawą do Fertiga. O Boże! - Panie pułkowniku, czy OSS zostało powiadomione o tej strasznej stracie? - Generał Pickering powiadomił sekretarza Knoxa i prosił go, by przeka- zał tę wiadomość do OSS. - W takim razie na pewno przyjdą nowe rozkazy - powiedział Macklin, na wpół myśląc głośno. Dopiero po chwili zorientował się, że jednak to powiedział i dodał: - Panie pułkowniku. - A to niby z jakiej racji? - Panie pułkowniku, sprawy mają się tak, że ja nie mam potrzebnych kwalifikacji, ani doświadczenia. Poza tym nie czuję się w pełni formy fizycznej, wciąż dochodzę do zdrowia po ranach, odniesionych w czasie walk batalionu spadochronowego na Gavutu. Nie mogę się podjąć dowo- dzenia tak ważną operacją. - Boże - mruknął Stecker z pogardą w głosie. - I pomyśleć, że prawie uwierzyłem w to, że wątpliwości przemawiają na waszą korzyść. Ale nie, wyście się wcale nie zmienili, Macklin. - Nie rozumiem, panie pułkowniku... - - Nie wydaję wam się skądś znajomy, Macklin? - Nie, panie pułkowniku. Chyba nie miałem dotąd zaszczytu poznać pana pułkownika. - Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w Quantico, ja byłem kapitanem, a wy porucznikiem. Właśnie wtedy przyłapałem was na gorącym uczynku fałszowania wyników sprawdzianu strzeleckiego McCoya, a potem na innych machinacjach, mających nie dopuścić do tego, żeby McCoy został oficerem. Teraz sobie przypominacie? - Panie pułkowniku, nie mam pojęcia o czym... - Drugi raz spotkaliśmy się na Gavutu. Dowodziłem drugim batalionem piątego pułku w czasie lądowania na Tulagi i potem na Guadalcanal. Byłem na Gavutu odwiedzić kilku swoich ludzi i lekarz batalionu spadochronowego pokazywał mi jako panoptikum oficera piechoty morskiej, którego sanita- riusz musiał siłą odrywać od słupa po tym, jak go drasnęły dwie kule. Wtedy też okazaliście się zakałą Korpusu, Macklin. - Panie pułkowniku, mogę tylko powiedzieć, że został pan wprowadzony w błąd. - Zamknijcie wreszcie ten wredny kłamliwy pysk - powiedział pułkownik Stecker zwodniczo spokojnym tonem. - Od tej pory będziecie go otwierali dopiero wtedy, kiedy wam każę. Przez ponad minutę patrzył na Macklina w milczeniu. - Z paru powodów, które nie powinny was obchodzić, ale jest wśród nich wiara generała Pickeringa w to, że Korpus powinien pomóc Fertigowi za wszelką cenę, operacja będzie realizowana według pierwotnego planu, pomimo straty majora Brownlee. Taka wiadomość została przekazana se- kretarzowi Knoxowi, a za jego pośrednictwem OSS. Faktyczne dowództwo nad tą wyprawą zostanie jednak powierzone porucznikowi McCoyowi. Gdy- bym był McCoyem, nie opuścilibyście żywi plaży na Mindanao. I to nie z powodu tego, do czego doszło w Quantico, tylko dlatego że kłamliwy tchórz w waszym rodzaju stanowi poważne zagrożenie zarówno dla życia uczestników, jak dla realizacji celu tej wyprawy. Czy wyrażam się jasno, Macklin? - Panie pułkowniku, muszę w ostrych słowach zaprotestować przeciw słowom, jakich użył pan do scharakteryzowania... Szybkim, pozornie niedbałym ruchem Stecker sięgnął w dół, złapał za krawat Macklina i przyciągnął jego twarz do swojej, podrywając go z fotela. O Boże, napluje mi w twarz! Stecker odepchnął go równie gwałtownie, jak uprzednio przyciągnął do siebie. Macklin ciężko pacnął w fotel. - Macie tylko jedną szansę, jeśli chcecie wynieść wasz wszawy łeb cało z tej wyprawy, Macklin - Stecker wrócił do poprzedniego, zwodniczo spo- kojnego i konwersacyjnego tonu. - Jeśli tego pragniecie, będziecie robić wszystko, co wam McCoy rozkaże, kiedy i tak jak wam rozkaże. Jesteście o włos od tego, żebym wydał McCoyowi formalny rozkaz zlikwidowania was jako zagrożenia dla operacji w chwili, w której wylądujecie na brzegu. Zrozumiano, kapitanie Macklin? Odpowiedzcie „Tak jest, panie pułkowniku" albo „Nie, panie pułkowniku". - Tak jest, panie pułkowniku. - Sierżant Koffler odwiezie was teraz do kwater oficerskich. Pozostaniecie tam i będziecie w każdej chwili gotowi przybyć na wezwanie McCoya. Jak tylko się stąd wydostane, zadzwonię do OSS! To jest niedopuszczalne! - Właściwa odpowiedź brzmi „Tak jest, panie pułkowniku", kapitanie Macklin. - Tak jest, panie pułkowniku. Sala konferencyjna Nr 2 8 Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku 29 listopada 1942 roku, 12.25 Kapitan Marynarki Richard D. Greyson III pojawił się, niezapowiedziany, w Water Lily tuż przed południem. Kiedy zadzwonił dzwonek, Pickering, który był akurat w pobliżu, otworzył drzwi. Wyraz twarzy kapitana Greysona wyraźnie świadczył o tym, jakim zaskoczeniem dla niego był widok generała otwierającego osobiście drzwi. - Generał Pickering? - zapytał, a kiedy Pickering kiwnął głową, konty- nuował: - Pozdrowienia od admirała Wagama, panie generale. Jestem jego adiutantem. - Oczekiwałem, że się jakoś ze mną skomunikuje. - Admirał pyta, czy zechce się pan z nim spotkać w Dowództwie. Generał Willoughby był na tyle uprzejmy, by użyczyć mu miejsca na to spotkanie. - Kiedy? - Admirał ma nadzieję, że do spotkania mogłoby dojść niezwłocznie, oczywiście, gdyby to odpowiadało panu generałowi. - Czemu nie? - pomyślał na głos generał Pickering. I wtedy w jego głowie pojawiły się jeszcze dwie, mniej przyjemne myśli. Po pierwsze, mimo uprzejmej formy, został właśnie wezwany przed oblicze admirała. Gdyby sytuacja była odwrotna, sam by zadzwonił do admirała ze sztabu Nimitza, a nie wysyłał do niego Harta. No i perspektywa ingerencji Willoughby'ego... Odwrócił się i zobaczył Jacka Steckera. - Generał Willoughby uprzejmie użyczył mi i admirałowi Wagamowi miejsca na spotkanie, a admirał wysiał po mnie adiutanta. - Doprawdy? - zapytał Stecker, a ton i wyraz twarzy wyraźnie wskazy- wały na to, że przyszły mu do głowy identyczne myśli, co generałowi. - Gdzie konkretnie ma dojść do tego spotkania, panie kapitanie? - W jednej z sal konferencyjnych Dowództwa, panie generale. - Proszę przekazać moje pozdrowienia panu admirałowi i powiadomić go, że wyruszam w drogę. - - Panie generale, mam tu samochód. - Ja też, panie kapitanie. Jack, George powinien już być w Lochu, prawda? - Tak jest, panie generale. Tak mi się zdaje. - Zadzwoń do Lochu, Jack i powiedz mu, żeby mi wyszedł na spotkanie w holu. - Tak jest, panie generale - odparł Stecker, szeroko się uśmiechając. - Tędy, proszę, panie generale - powiedział kapitan Greyson do generała Pickeringa, popychając drzwi. Widząc, że zbliżają się do nich obaj, Greyson podniósł rękę, jakby zagradzał drogę Hartowi. - Pan admirał będzie zapewne wolał odbyć z panem rozmowę na osobności. - George zawsze wszędzie ze mną chodzi, kapitanie - odparł Pickering. - W ten sposób łatwiej zapamiętać, kto i co mówił na każdej konferencji. Widać było, że odpowiedź jest nie po myśli kapitana Greysona. Jego zmartwienie, pomyślał Pickering. Nie bardzo mu się podobało to, czego do tej pory dowiedział się o tym młodym, zadufanym w sobie człowieku. Widok pierścienia Akademii w Annapolis na jego palcu wcale go nie zaskoczył. - Tak jest, panie generale. Oczywiście. Greyson przytrzymał drzwi, a Pickering z satysfakcją przypomniał sobie jego osłupienie w Water Lily: generał sam otwiera drzwi? Kto to może być George? I za co trafił do Lochu? - Panie admirale, generał brygady Pickering. Wagam z uśmiechem wstał z krzesła na szczycie stołu. Był to wysoki, przystojny, siwy oficer w doskonale leżącym białym mundurze z wysokim kołnierzykiem. - Panie generale - powiedział, wyciągając rękę - dziękują tak szybkie przybycie. - Zdaję sobie sprawę z tego, panie admirale, że jest pan zapracowanym człowiekiem. Ale wcale mi się to nie podoba, dodał w myśli. Nie podoba mi się, że siedzi pan u szczytu stołu, bo nikt pana nie mianował przewodniczącym zebrania. I nie spodobał mi się sposób, w jaki zostałem tu wezwany, niezależnie od tego, w jakie miłe słówka ubrał to pański adiutant. - Generał Willoughby uprzejmie zaofiarował nam to miejsce do przepro- wadzenia naszej rozmowy. Pan, z tego co słyszałem, odmówił przyjęcia oferowanego gabinetu w Dowództwie? - To bardzo miło ze strony generała Willoughby'ego. Tak, rzeczywiście odmówiłem. Gdybym go przyjął, mogłoby to wyglądać tak, jakbym został członkiem sztabu Dowództwa. - Zauważył, że Wagam poczuł się lekko dotknięty jego słowami, więc obrócił je w żart. - Nie chciałem trafić do grafiku służb i zostać, bo ja wiem, generałem dyżurnym, czy czymś w tym rodzaju. Wagam uśmiechnął się. - Pański rzeczywisty status jest tu przedmiotem rozmów - zauważył admirał. Obaj rozmówcy taksowali się wzrokiem. - Tak też mi doniesiono. Tak naprawdę, to pierwsze wrażenie z tej rozmowy było pozytywne. Z początku trochę go to zdziwiło, ale przypomniał sobie, że to bliski współpracownik admirała Nimitza, którego szanował i lubił. Wątpił, żeby taki człowiek, jak Nimitz, ścierpiał w swoim otoczeniu jakąkolwiek miernotę dłużej niż sześćdziesiąt sekund. A to prosta drogą doprowadziło do kolejnego stwierdzenia: od rana był w paskudnym nastroju. I wiedział doskonale dlaczego: nie chciał wysyłać McCoya na Filipiny. A już zwłaszcza z taką kotwicą jak Macklin. No i nie chciał wysyłać tam Kofflera. A musiał - nie miał wyboru po tym, jak El Supremo odmówił mu przydzielenia innego radiooperatora. - Panie admirale, jestem tylko prostym marynarzem, któremu przyszło żeglować po nieznanych wodach bez mapy i locji. - Pan nie jest żadnym prostym marynarzem, panie generale, tylko kapitanem żeglugi wielkiej oceanicznej - odparł Wagam. - Nie ma takich skał i mielizn, między którymi nie byłby pan w stanie żeglować bezpiecznie. Ta uwaga zaskoczyła Pickeringa. Przyjemnie zaskoczyła. Admirał Wagam odrobił lekcje i wyraził szacunek dla człowieka, który spędził na mostku wiele lat, prowadząc statki. - Zawsze, kiedy się spotykam w cudzym pokoju, zastanawiam się, czy tam nie ma ukrytych mikrofonów - zażartował Pickering. Na twarzy Wagama odbiła się konsternacja. Z początku nie był pewien, czy Pickering mówi serio, czy nie. - Myśli pan, że Japończycy mogli tu podrzucić mikrofon? - Co do Japończyków, nie wiem, ale - tu przeszedł na imitację gardło- wego niemieckiego akcentu - co do Niemcóf, nie byłbym tego taki pefien. Tszeba na nich barco ufaszać. Wagam zrozumiał od razu i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Mimo angielsko brzmiącego nazwiska, generał Willoughby wciąż mówił z wyraźnie wyczuwalnym niemieckim akcentem. - Naprawdę pan tak uważa? Jeśli Charlie Willoughby rzeczywiście podrzucił tu mikrofon, a tego się tak naprawdę nigdy nie da wykluczyć, to wysłuchanie tego powinno mu zepsuć dzień, tak jak mi. - Ci Niemce, one durne szom, ale dokładne! Wagam roześmiał się głośno. - Czy pan admirał będzie mi łaskaw towarzyszyć na obiad w miejsce, gdzie na pewno nikt nic nie podrzucił? - Oczywiście. Dziękuję. - George, dzwoń do domu i powiedz pani Cavendish, żeby szykowała obiad dla czterech osób, kiedy tylko dojedziemy. - Tak jest, panie generale. - - Ja pojadę z admirałem Studebakerem, a ty zawieziesz kapitana Grey- sona ze sobą - zaordynował Pickering, ale po chwili zmienił zdanie. - Aha, może dobrze by było, żebyś po drodze wpadł do Lochu po Rzeźnika, żeby nam towarzyszył. Czy może z tym być jakiś problem? - Nie, panie generale. Kiedy wychodziłem, właśnie kończyli. - Powiedz im, żeby zostawili złoto na dole. Odwiozą po obiedzie. - Tak jest, panie generale. - Admirał Nimitz prosił - mówił Wagam, kiedy wsiedli do samochodu - żebym uważał, co mówię, jeśli generał Willoughby zapyta o operację „Wia- trak", ale... - Jaką operację? - Operację „Wiatrak" - odparł zdumiony Wagam. - Pańską wyprawę do Fertiga. - Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś to tak nazwał. Skąd pan wziął tę nazwę? - Z depeszy admirała Leahy’ego do admirała Nimitza, tej w której pisał, że jeśli nie będziemy panu w stanie przydzielić do jej wykonania okrętu podwodnego, to mamy się jemu z tego wytłumaczyć. - W swojej osobistej do mnie admirał Nimitz pisał, że mogą być jakieś problemy z okrętem podwodnym. - Nie z pańskiej strony, tylko z naszej, panie generale. Mam rozkaz wyjaśnić panu nasze uwarunkowania, przekazać panu stanowisko admirała Nimitza w tej sprawie, a potem dać panu wszystko, czego pan zażąda. Pickering kiwnął głową. - Miałem zamiar zapytać, czy ta uwaga o mikrofonie w sali konferen- cyjnej była na serio. - Charlie Willoughby jest nie tylko sprytnym, ale także bardzo kompe- tentnym oficerem wywiadu, a poza tym jest bezgranicznie lojalny w sto- sunku do generała MacArthura. To wszystko dobrze dla Dowództwa i El Supremo, ale innym to czasami wchodzi w drogę. - El Supremo? Tak go nazywacie? - Tylko za plecami. Wagam roześmiał się. - A wie pan, panie generale, że coś nas łączy osobiście? - O, a cóż to takiego? - Mój siostrzeniec, porucznik David Schneider latał w dywizjonie myś- liwskim VMF-229 na Guadalcanal. - Wyszedł z tego cało? - Wyszedł z pięcioma zestrzeleniami, Lotniczym Krzyżem Zasługi i cięż- kimi ranami nóg. Ledwie dociągnął postrzelanym Wildcatem do lotniska Hendersona i miał kraksę przy lądowaniu. Teraz powoli dochodzi do siebie. - Mój chłopak, dzięki Bogu, wyszedł z tego cało. Miał szczęście, nawet go nie drasnęło. No cóż, obu się udało, przynajmniej na jakiś czas. Mój stary kumpel, generał Mclnerney... - Też znam Doca - wtrącił Wagam. - ...powiedział mi, że Korpus ma zamiar przydzielić ich jako instrukto- rów, żeby uczyli młodzież tego, czego sami się nauczyli. - Mnie mówił to samo. I opowiadał, że byliście razem we Francji za poprzedniej wojny. To stąd wiem o tym, że pański syn i mój siostrzeniec latali razem. - Jaki ten świat mały. Byliśmy tam we trzech, ja, Doc i pułkownik Jack Stecker. Zaciągnęliśmy się wtedy, w szczeniackim przekonaniu, że to wojna, która położy kres wojnom na zawsze. - To tak jak ja - przyznał się Wagam. - Moim wkładem w tamtą wojnę było dowodzenie baterią siedemdziesiątekszóstek przyspawanych do pokła- du jakiegoś rozsypującego się frachtowca. Pomyśleć, że wtedy obawiałem się o moją karierę w Marynarce, skoro miało już nie być wojen. Bałem się, że nigdy nie zostanę komandorem, a co dopiero admirałem. Przez chwilę milczeli. - Panie admirale, czy obecność pułkownika Steckera i porucznika, który ma popłynąć na Filipiny, nazwiskiem McCoy, będzie panu przeszkadzać w czasie tej rozmowy? - Właśnie miałem zaproponować, żeby wziął w niej udział mój adiutant. To podwodniak. Trzy razy popłynął na Corregidor zanim doszło do kapi- tulacji. Bardzo chce się wprosić na tę operację, żeby wam pomagać. Pickering, znowu ci się udało, idioto. Raz jeszcze twoja błyskotliwa, natychmiastowa ocena charakteru drugiego człowieka okazała się diametral- nie odmienna od rzeczywistości. Brawo! - Nie widzę przeciwwskazań. - A ludzie z OSS? - Jest tylko jeden, ale o nim opowiem panu później. Kiedy sprzątnięto ze stołu talerze po drugim daniu, zastępując je dwoma dzbankami kawy i serwisem, generał Pickering i admirał Wagam siedzieli naprzeciw siebie, po obu stronach stołu. Wokół stołu siedzieli: pułkownik Stecker, kapitan Sessions, porucznicy McCoy i Hart, kapitan Greyson i do- dany w ostatniej chwili sierżant Koffler, którego obecność przy stole z ofi- cerami była wyraźną obrazą dla poczucia etykiety kapitana Greysona. Marynarka popełnia duży błąd w sposobie traktowania - i w ogóle myś- lenia na ich temat - podoficerów, pomyślał Pickering na widok szoku, jakiego doznał Greyson, kiedy generał zaprosił do wzięcia udziału w zebraniu także sierżanta Kofflera. Ciekawe, kiedy to się zaczęło? Przecież we flocie hand- lowej każdy kapitan, oficer, czy mechanik zaczynają karierę od palacza czy marynarza. Ci spośród nich, którzy wykażą się ambicją i rozumem, chęcią wzięcia na siebie odpowiedzialności, są zachęcani do myślenia o przyszłości poza przednim kubrykiem. A Marynarka wiesza na jego drzwiach grubą kłódkę. - Problem, panowie - zaczął Wagam - polega na tym, że dowództwo Floty Pacyfiku ma do dyspozycji tylko jeden transportowy okręt podwodny, USS „Narwhal". W tej chwili jednostka ta przechodzi remont w stoczni w Pearl Harbor, planuje się wymianę silników i inne prace modernizacyjne. Najważniejsze z tego, co powiedziałem przed chwilą jest to, że mamy tylko jeden taki okręt. Jego znaczenia dla prowadzenia działań na Pacyfiku po prostu nie da się przecenić. - Przerwał na chwilę i spojrzał po twarzach reszty zebranych. - Zwyczajnych okrętów też nam brakuje. Ponosimy ostatnio poważne straty, na tyle poważne, że liczebność naszej floty podwodnej nie sięga nawet połowy naszych potrzeb. Naprawdę nie możemy sobie pozwolić na żadne dalsze straty. - Proszę nam powiedzieć, co admirał Nimitz radzi nam w tej sytuacji - przerwał mu Pickering. - Proszę bardzo. I dodam jeszcze, że osobiście całkowicie się zgadzam z tą opinią. Nie tylko dlatego, że to mój przełożony, ale sam doszedłem po podobnych wniosków. Po pierwsze, ryzyko utraty „Narwhala" jest nie- dopuszczalne... - Potrzebny nam okręt podwodny - przerwał znowu Pickering. - Co panowie proponujecie? Wagam nie odpowiedział wprost. - O ile mi wiadomo, nie mamy bezpiecznej łączności z Fertigiem i nie będziemy jej mieli, dopóki nie dokonamy pierwszego przerzutu ludzi stąd ze sprzętem łączności dla niego. Dopóki tego nie uczynimy, dopóki Fertig i jego ludzie nie będą się komunikować z nami bezpośrednio i w bezpiecz- ny sposób, zarówno z okrętem podwodnym, jak i radiostacjami tutaj i gdziekolwiek indziej, nie możemy zakładać, że okręt będzie się mógł bezpiecznie wynurzyć, nie mówiąc już o wyładowywaniu czegokolwiek, w pobliżu Mindanao. Nie można wykluczyć tego, że gdy tylko kiosk wynurzy się z wody, okręt zostanie ostrzelany z brzegu przez artylerię. - Mamy zamiar dokonać lądowania pod osłoną ciemności, panie admirale - odezwał się McCoy. - Panie McCoy, nie muszę chyba pana przekonywać, że nie tylko my umiemy posługiwać się reflektorami i flarami oświetlającymi, prawda? - Dobrze, wszyscy to wiemy - odezwał się Pickering niecierpliwie. - Ale co w związku z tym panowie proponujecie? - Panowie, możemy oddać do dyspozycji operacji „Wiatrak" nowy okręt podwodny, USS „Sunfish"... - Jakiej operacji? - zapytał Sessions. - „Wiatrak" to kryptonim, wybrany przez kogoś w Waszyngtonie dla naszej wycieczki - wyjaśnił Pickering. - Szkoda, że nikomu nie przyszło do głowy nas o tym powiadomić. - „Wiatrak”? Taki ze skrzydłami? Jak u Don Kiszota? - Tak, Ed, chyba trafnie ująłeś genezę tego kryptonimu - odparł Pickering. - Proszę kontynuować, panie admirale. - „Sunfish" może zostać panom udostępniony na Espiritu Santo od 10 grudnia. Jeżeli podejmiemy decyzję już dzisiaj, nie później niż jutro, oczywiście. To jest zwykły okręt podwodny. To znaczy, że jeśli weźmie na pokład prowiant, amunicję i torpedy, jak zwykle na patrol, nie pozostanie wiele miejsca na wasz ładunek, panowie. Wszystkiego, co chcecie panowie zabrać nie da się do niego wepchnąć nawet po usunięciu połowy torped. - To nieładnie, ale mam ochotę zajrzeć darowanemu koniowi w zęby - powiedział Pickering. - Panie admirale, dlaczego chcecie nam dać nowy okręt podwodny? - Ta podróż posłuży przy okazji jako chrzest bojowy dla załogi. Z na- szych doświadczeń wynika, że odsetek strat okrętów podwodnych na pierwszym patrolu znacznie przewyższa straty doświadczonych załóg. Stecker parsknął pod nosem. - W pewnym sensie ma pan rację, pułkowniku - skomentował jego reakcję Wagam chłodnym tonem. - Tak jest, dowództwo Floty Pacyfiku wolałoby stracić „Sunfisha" niż „Narwhala". Po pierwsze, strata „Sunfisha" nie zaszkodzi działaniom wojennym aż tak, jak strata „Narwhala". Inne okręty podwodne typu Gato spływają obecnie z pochylni stoczni nieprzerwanym strumieniem. Pod żaden okręt, mogący zastąpić „Narwhala" stępki jeszcze nie położono. - Jak znacznie odsetek strat na pierwszym patrolu przewyższa straty w kolejnych patrolach, panie admirale? - zapytał Pickering. - Osiemnaście procent. - Co piąty nie wraca z pierwszego patrolu? Boże, nie miałem pojęcia, że jest aż tak źle! - Pickering był zaszokowany. - Dowództwo Floty Pacyfiku uważa, że jeśli pierwszy rejs „Sunfish" odbędzie się w nieco spokojniejszych warunkach, niż zwyczajny patrol bojowy, to pomoże to choć trochę zmienić ten obraz. Nawet jeśli to zadanie ma polegać na wynurzeniu się tysiąc metrów od brzegu i wyładowywaniu sprzętu i ludzi, to ryzyka nie da się porównać z patrolem pod Rabaul. Połączenie pierwszego rejsu i waszego zadania pozwoli wam wykonać wasz plan bez dalszych opóźnień, a nam da doświadczoną i zgraną załogę okrętu, kiedy powróci stamtąd do Pearl Harbor. Po wysadzeniu was, resztę rejsu odbędzie już w normalnych warunkach, tyle że z połową zapasu torped. - Jack? - Rozumiem ich stanowisko - odparł Stecker powoli, z namysłem. - Nie podoba mi się tylko perspektywa obcięcia zapasów dla Fertiga. Proszę mnie poprawić, panie admirale, jeśli się mylę, ale z tego, co pan powiedział, mamy do dyspozycji kubaturę równą połowie normalnego zapasu torped, czy tak? - Zgadza się. - A gdyby „Sunfish" w ogóle nie miał torped? - zapytał Pickering. Pytanie było skierowane do Wagama, ale odpowiedział Stecker: - To i tak byłaby zaledwie połowa tego, co mógłby zabrać „Narwhal". - Zgadza się - potwierdził Wagam. - To znaczy, że pańska propozycja oznacza, że będziemy mogli zabrać jedynie jedną czwartą tego, co mógłby zabrać „Narwhal'? - zapytał Pickering. - Zgadza się - po raz trzeci powtórzył Wagam. - - To nie za wiele - mruknął McCoy. - Proszę, że by się panowie zastanowili nad tą propozycją. Znajdzie się miejsce na radiostacje i sprzęt szyfrowy, trochę broni i amunicji, pewną ilość medykamentów, no i oczywiście, najważniejsze, choć na samym końcu, na złoto. Myślę, że nawet ograniczona ilość zaopatrzenia, jaką uda się zabrać tym razem powinna wystarczyć, by przekonać co do naszych poważnych zamiarów pułkownika Fertiga i jego... - My uznajemy jego generalski stopień - wpadł mu w słowo Pickering. - A więc powinna wystarczyć, by przekonać generała Fertiga i jego ludzi co do naszych poważnych zamiarów, i że dalsza pomoc jest w drodze. - Kiedy? - zapytał Pickering. - Admirał Nimitz rozkazał, bym w jego imieniu przekazał panu jego osobiste zapewnienie, że gdy tylko bezpieczny kanał łączności zostanie otwarty, kolejne operacje zaopatrzeniowe przy użyciu „Sunfisha" będą miały najwyższy priorytet. - Najwyższy? Czy tylko wysoki? - Najwyższy. - O ile mi wiadomo, Wiatrak już ma taki najwyższy priorytet, niepraw- daż? - zapytał Pickering. - Tak jest, panie generale. Ma pan rację. - Ken, ty będziesz w tym brał udział. Chcę usłyszeć twoje zdanie. - Panie generale, to trochę za wysokie progi jak dla mnie. - Ja tu o tym decyduję. Co o tym myślisz? Co ci nie odpowiada w tej propozycji? McCoy przechylił głowę na bok, jakby zbierając myśli, czy też zbierając odwagę na ich wyrażenie. - Panie admirale, to nie wynika z jakichś uprzedzeń w stosunku do Marynarki - zaczął wreszcie po chwili. - Odwalili kawał wspaniałej roboty, wysadzając nas na Makin i potem zabierając stamtąd. - Brał pan udział w wypadzie na Makin? - zapytał Wagam. - Tak jest, panie admirale. - Aha. No więc, o czym pan chciał powiedzieć? Makin nam wyszedł, ale? - To ma być pierwszy patrol „Sunfish". Ktokolwiek będzie dowodził okrętem, będzie, i to całkiem zrozumiałe, nerwowy, między innymi z tego powodu. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Pierwszy ponton płynie do brzegu, jest w połowie drogi. Nagle dzieje się coś, co może wskazywać na japońską obecność w pobliżu miejsca lądowania... - I znajdziecie się na gumowym pontonie pomiędzy obsadzonym przez Japończyków brzegiem a zanurzającym się okrętem podwodnym? - zakoń- czył za niego Pickering. - No właśnie, panie admirale, tego zagadnienia jeszcze nie poruszaliśmy. Skąd mamy mieć pewność, że załoga nowego okrętu podwodnego będzie w stanie zrobić to, co do niej należy? - Zakładam, że porucznik McCoy nie poddaje w wątpliwość odwagi załogi „Sunfisha"... - zaczął Wagam. - - Czy mogę odpowiedzieć na to pytanie, panie admirale? - odezwał się kapitan Greyson. Widać było, że admirał nie lubi, żeby mu przerywać. Zgromił adiutanta wzrokiem, ale w końcu powiedział: - Proszę bardzo, Greyson. - McCoy, czy uśmierzyłaby pańskie obawy obecność na pokładzie „Sun- fisha" oficera, który ma doświadczenie w prowadzeniu takich działań i który na dodatek zdaje sobie sprawę ze znaczenia, jakie przywiązuje do tej sprawy dowódca Floty Pacyfiku? - Znowu zaczynasz, Greyson? - Znowu zaczyna co? - zapytał Stecker. - Kapitan Greyson uważa, że może oddać znacznie większe zasługi krajowi płynąc z wami, zamiast otwierać drzwi przede mną. Zgadza się, panie Greyson? - Tak jest, panie admirale. - Pan Greyson jest oficerem broni podwodnej, panie McCoy - wyjaśnił Wagam. - Zanim zaczął mi podawać kanapki, trzy razy popłynął na Corregidor. - Myślę, Ken - powiedział Pickering - że, nie negując odwagi załogi „Sunfisha", panie admirale, świadomość... - Obecności mojego adiutanta na pokładzie, z rozkazem zameldowania osobiście dowódcy Floty Pacyfiku kiedy i w jakich okolicznościach „Sunfish" pozostawił porucznika McCoya i jego oddział, spowoduje, że będą zajmować wyznaczoną pozycję aż do chwili, kiedy ewakuacja stanie się absolutnie niezbędna. Czy tak, panie generale? - Bez obrazy, ale właśnie tak sobie pomyślałem. - Chciałbym się też dowiedzieć od pana czegoś na temat spuszczania gumowych pontonów z okrętu podwodnego na wodę, panie McCoy. - A jak panu idzie wiosłowanie, panie kapitanie? - Zapewne lepiej niż panu - odparł Greyson z uśmiechem. - Poza tym umiem iść i jednocześnie żuć gumę. McCoy roześmiał się. - Zgłoszenie się do czegoś takiego na ochotnika raczej temu przeczy. - Zgłaszacie się na ochotnika, Greyson - podkreślił Wagam. - Zdajecie sobie z tego sprawę? - Tak jest, panie admirale. Zdaję sobie z tego sprawę. Wagam spojrzał na Pickeringa. - To jak, panie generale, umowa stoi? - Ken? - Pickering spojrzał na McCoya. - Jeżeli generał Fertig rozporządza takimi siłami, o jakich mówi, to będzie- my w końcu potrzebowali „Narwhala". Wolę zaczekać ten miesiąc, czy dwa, i wyładować to, co przywiezie bezpiecznie, niż stracić to wszystko w pierw- szym podejściu. Taka strata zahamowałaby pomoc dla Fertiga na długo. Pickering kiwnął głową. - Umowa stoi, panie admirale. - Kapitanie Greyson, od tej chwili jest pan do odwołania czasowo odkomenderowany do realizacji operacji „Wiatrak". - Tak jest, panie admirale. - Naprawdę to potrafisz? - zapytał Greysona McCoy. - Co naprawdę potrafię? - Iść i jednocześnie żuć gumę? - Jeśli grunt jest w miarę równy... Jasna cholera, pomyślał Pickering ze zdziwieniem. Wygląda na to, że McCoy go polubił i nawzajem. Ciekawe, co Sessions o nim myśli. Trzeba go będzie zapytać. - Ed, zajmij się kapitanem Greysonem. Znajdź mu kwaterę i tak dalej. Tu już, niestety, wszystko zajęte. - Z przyjemnością, panie generale - odparł Sessions. - A teraz w towarzystwie pułkownika Steckera zabieramy admirała na przejażdżkę po słynnych na cały świat atrakcjach turystycznych Brisbane - powiedział Pickering. - Zaczniemy od baru w Klubie Marynarskim. - Gdyby zadzwonił komandor Feldt, mam powiedzieć, że może tam pana znaleźć? - zapytał McCoy. - Oczywiście, panie McCoy. Spotkanie z komandorem Feldtem to przy- goda, której nasz gość, mimo długiej kariery ma morzu, na pewno jeszcze nie przeżył. - Feldt? - zapytał Wagam. - Ten od Strażników Wybrzeża? - Zgadza się. Wiesz co, McCoy, może nie czekajmy na telefon Feldta, tylko sam go spróbuj gdzieś znaleźć i poproś, żeby się do nas przyłączył. Jeśli zadzwoni pułkownik DePress, to też go do nas podeślij. Ale jeśli sam zadzwoni. Mam nadzieję, że zadzwoni, ale ty do niego nie dzwoń. Nie chcę, żeby Willoughby miał na niego haka i zarzucał mi, że po kryjomu spotykam się za jego plecami z kimś z jego ludzi. - Tak jest, panie generale. 9 - Panie kapitanie - powiedział Greyson do Sessionsa, kiedy tylko Pickering, Wagam i Stecker wyszli - czy my się skądś nie znamy? - Rocznik 1940? - Zgadza się - odparł Greyson, bez zbędnych wyjaśnień rozumiejąc, że Sessions zapytał, czy ukończył Akademię Marynarki w roku 1940. Twarz kapitana piechoty morskiej od razu wydała mu się znajoma, ale nie mógł oderwać wzroku od jego ręki. Sessions nie nosił pamiątkowego pierścienia. - Ja z trzydziestego dziewiątego. Chyba chodziliśmy razem na zajęcia z mechaniki zespołów napędowych, prawda? - Marynarka pana nie chciała i musiał pan iść do piechoty morskiej? - Coś mi się zdaje, że będziemy mieli kłopoty z tym władcą oceanów - ocenił McCoy. - Wiesz, Ken, na początku, to oni są jeszcze całkiem w porządku, ale potem, kiedy trafią na te swoje podwodne puszki, to te ciągłe zmiany ciśnienia nie pozostają bez wpływu na stan ich mózgów. - Mogę iść do domu, panie poruczniku, czy jeszcze będę do czegoś potrzebny? - zapytał McCoya sierżant Koffler. - Pozdrów ode mnie panią Koffler, Steve. Weź dżipa. O dwudziestej pierwszej zadzwoń do Pluto i sprawdź, czy Kuternoga ma czym wrócić do domu z Lochu. Generał nie chce, żeby sam prowadził w drodze do domu. Jeśli będzie chciał jechać, ty go odwieziesz. I do zobaczenia jutro o 8.00. - Ken, ja przywiozę Kuternogę - zaoferował się Hart. - Ty siedź i czekaj na generała. Jeśli Feldt się do nich przyłączy, to nie będą w stanie sami wracać. - Racja. Przykro mi, Koffler. - Nic się nie stało, panie poruczniku - powiedział sierżant do Harta, po czym odwrócił się do McCoya. - Tak jest, panie poruczniku. McCoy poczekał, aż Koffler opuści pokój, po czym otworzył barek, wyjął butelkę whisky i uniósł ją z niemym pytaniem, kto ma ochotę na drinka. Ciekawe, pomyślał Greyson. Sierżant pytał o rozkazy porucznika McCoya, a nie kapitana Sessionsa. To McCoy wydał mu rozkazy. I McCoy, a nie Sessions ogłosił, że bar już czynny. - Poproszę - powiedział. - Dla mnie też - odezwał się Sessions. - Dzięki - dołączył się Hart, po czym wyciągnął z barku tacę ze szklaneczkami. McCoy nalał whisky do czterech z nich, ogłosił, że z lodem piją cioty i uniósł swoją szklaneczkę. - Witamy na pokładzie, sługo Neptuna. - Dziękuję. - To cię nauczy czegoś, czego w piechocie morskiej uczą już rekrutów. - Umiem zawiązywać sznurowadła i bez tego. - „Nigdy nie zgłaszaj się na ochotnika!" Wypisz to sobie na ręce, żebyś następnym razem nie zapomniał. - Przecież sam się zgłosiłeś na ochotnika, Ken - wytknął Sessions. - Pickering tak powiedział. - Mieć świadomość, że jest się jedynym, kto może coś zrobić, to nie to samo, co zgłosić się na ochotnika spośród tłumu. - Dzielenie włosa na czworo - machnął ręką Sessions. - Muszę płynąć, doskonale o tym wiesz. - Mogę o coś zapytać? - odezwał się Greyson. - To zależy od pytania. - A co z tym z OSS? - Wstyd mi się przyznać, ale ten sukinsyn jest z mojego roku - ponuro opuścił wzrok Sessions. Kątem oka zauważył, że McCoy uniósł rękę. - O co chodzi, Ken? - - Generał mówił, żeby nie poruszać tej sprawy w rozmowach z Mary- narką, zanim on sam nie podniesie tego zagadnienia w rozmowie z admi- rałem. Obawiam się, że to dotyczy także Greysona. - Dobra, nie było rozmowy - odparł Sessions. - Co jest, wyglądam na japońskiego szpiega, czy jak? - obruszył się Greyson. - W tym białym mundurku? Raczej na lodziarza - odparł McCoy. - Jeszcze jakieś pytania? To zabrzmiało jak dowcip, ale Greyson już wiedział, że nie dowie się więcej na temat faceta z OSS ani od Sessionsa, ani tym bardziej od McCoya. - Kto to jest Pluto, Kuternoga i co to jest Loch? - Loch to pomieszczenie łączności specjalnej w Dowództwie. Bez do- puszczenia do Magii nie można tam wejść, a nam zwykłym śmiertelnikom nawet nie wolno znać tej nazwy. Pluto to major Hon Song Do ze Służby Łączności Armii, który tam rządzi. Kuternoga zaś to porucznik Marston Moore, marine, który zapomniał schować tyłka, kiedy strzelali na Guadalcanal i w rezultacie kuleje. Pracuje razem z Pluto. Obaj tu mieszkają, więc bę- dziesz miał okazję ich poznać. Coś jeszcze? - Mieszkają tu wszyscy poza tym z OSS? - Proszę o inny zestaw pytań - odpowiedział Sessions. - Gdybym bardzo chciał lodu do whisky, to gdzie go mogę znaleźć? - XIII Bar Klubu Marynarskiego, 1 Brisbane, Queensland, Australia 29 listopada 1942 roku, 18.25 - Ładnie tu - ocenił admirał Wagam, rozglądając się po elegancko urządzo- nym pomieszczeniu. Wszędzie stały obite bordową skórą wygodne fotele, a ściany były wyłożone drewnianymi panelami, na których tu i ówdzie zawieszone były olejne portrety mężczyzn w marynarskich mundurach i ża- glowców pod pełnymi żaglami. Kelner, starszy mężczyzna w nieskazitelnie białej marynarce, pojawił się, gdy tylko Pickering, Stecker i Wagam zajęli miejsca. - Dobry wieczór panom - powiedział. - Panie admirale, pije pan whisky? - zapytał Pickering. Wagam skinął głową. Kelner wrócił po chwili ze szklankami, syfonem wody sodowej, miską kostek lodu i butelką. - Obsłużymy się sami, dziękuję - odprawił kelnera Pickering. Kiedy już wszystkim nalał, podniósł swoją szklaneczkę. - Za co wypijemy? Może za współpracę rodzajów sił zbrojnych? - To może za Korpus? - zaproponował Wagam. - Stecker, Pickering, za Korpus. W wasze ręce, panowie. Pociągnęli łyczek. - Za Marynarkę - powiedział Stecker i ponownie wznieśli szklaneczki. - Może teraz za dzieciaki, które wezmą udział w operacji „Wiatrak"? Niech Bóg ma ich w swojej opiece. - Popieram. - Admirał wzniósł swoją szklaneczkę. - Zanim całkiem popłyniemy - zastrzegł Stecker - czy nie pozostały jakieś pytania bez odpowiedzi? Czy zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy? - Chciałem zapytać o udział OSS w operacji - odparł Wagam. - Wygląda na to - zaczął Pickering - że „Dzikiemu Billowi" Donovanowi udało się nakłonić prezydenta do zmuszenia sekretarza Knoxa, żeby mi wydał rozkaz włączenia dwóch agentów OSS do operacji mającej na celu pomoc Fertigowi. Ten kryptonim z daleka pachnie Donovanem. Kiedy mój zastępca w Waszyngtonie, pułkownik Rickabee... - Znam Fritza - powiedział admirał. - Więc kiedy Fritz dowiedział się, kto ma wziąć udział w operacji, to wiedząc z wiarygodnego źródła, że ten oficer to, z braku bardziej odpo- wiednich słów, żałosny fiut, zaprotestował przeciw przydzielaniu go do nas. Knox w bardzo ostrych jak na niego słowach odpowiedział mu na piśmie, - że udział OSS, w tym i owego oficera, jest sprawą przesądzoną i nie życzy sobie dalszej dyskusji na ten temat. - Auu - skrzywił się Wagam. - Przypuszczam, że byłoby zbytkiem szczęścia, gdyby się okazało, że to właśnie on zginął po drodze? - Niestety, w tej B-17 zginął ten dobry oficer. Jack spotkał się z tamtym drugim, nazywa się Macklin i wyłożył mu jasno, że to McCoy dowodzi wyprawą, chociaż jest tylko porucznikiem. - Przed powrotem do Pearl wyłożę to Greysonowi - obiecał admirał. - Upewnię się, że to zrozumiał. - To dobry pomysł, dziękuję - powiedział Pickering. - Porucznik McCoy zrobił na mnie doskonałe wrażenie - przyznał się admirał. - To naprawdę nietuzinkowy młody człowiek. I ma za sobą mnóstwo doświadczenia. Uczestniczył w wypadzie na Makin, a potem dowodził ope- racją wymiany marines na Strażników Wybrzeża na Buka. To, że on powinien dowodzić, nie ulega kwestii. - Poza tym staramy się ściągnąć mu do pomocy rajdersa piechoty morskiej, sierżanta, z którym razem byli na Makin - dodał Stecker. - Mam nadzieję, że pojawi się na czas. - McCoy, nic mu nie ujmując, ma jednak według mnie poważną wadę, przynajmniej z punktu widzenia waszej operacji. - Cóż to takiego, panie admirale? - zapytał nieufnie Pickering. - Jest zaledwie porucznikiem. Jakoś mi się nie wydaje, żeby MacArthur miał zmienić swoje zapatrywania na Fertiga i filipińską partyzantkę na podstawie raportu jakiegoś porucznika. - Początkowo miał tam jechać Jack - odparł kiwając głową Pickering. - Ma doświadczenie w sprawach partyzantki z republik bananowych. - I co się stało? - Nowy Dowódca Piechoty Morskiej orzekł, że chce go mieć w Waszyng- tonie. Stecker zmieszał się. - Nowy Dowódca? - podejrzliwie zapytał Wagam. - Nic o tym nie słyszałem. Kto? Vandergrift? - Ode mnie pan tego nie słyszał - zastrzegł się Pickering. - A zmieniając temat, tak, ma pan rację co do McCoya. Jego niski stopień może stworzyć pewne problemy. Chętnie przyjmę pańskie sugestie co do sposobu rozwią- zania tego problemu. - Przyślijcie z powrotem na „Sunfishu” kogoś, kto od początku był z Fertigiem. Im starszego stopniem, tym lepiej. - To ma sens - przyznał Stecker. - Dobra, zrobimy tak. O ile McCoy znajdzie na miejscu lądowania kogoś odpowiedniego. - Naprawdę wolałbym tam sam pojechać - przyznał się Stecker. - Ty już jesteś za stary i zbyt przeżarty whisky, Jack - odparł Pickering, sięgając po butelkę. - Terminal pasażerski Służby Transportu 2 Lotniczego Marynarki, Brisbane, Australia 30 listopada 1942 roku, 7.15 Kapitan Greyson nie zdziwił się, widząc generała Pickeringa i pułkownika Steckera, odprowadzających admirała do samolotu. Zdziwił go dopiero widok dżipa z kapitanem Sessionsem za kierownicą, który zajechał na nabrzeże w chwili, gdy Coronado zaczął na dwóch wewnętrznych silnikach, tych zaopatrzonych w czterołopatowe śmigła z możliwością odwracania ciągu, płynąć na otwarty akwen, z którego miał startować do lotu do Pearl Harbor. Pickering, który miał właśnie wsiadać do Studebakera ze Steckerem, zmienił zamiar i ruszył do Greysona w chwili, gdy Sessions wysiadał z dżipa. - Wszystko w porządku, Ed? - McCoy jest już gotowy, a Greysona umieściłem w pokoju sąsiadującym z Macklinem. Założenie mu telefonu trochę potrwa. Macklin? Zaraz, czy ja skądś nie znam tego nazwiska? Był jakiś Macklin na Akademii, rok wyżej. To chyba za dużo na zbieg okoliczności... - Może Pluto mógłby to popchnąć w łączności? Zajmę się tym. - Tak jest, panie generale. - Greyson, Sessions załatwił panu pokój w kwaterach oficerskich. - Tak jest, panie generale. - Czy admirał Wagam miał okazję omówić z panem kwestię...eee, kwestię dowodzenia w tej operacji? - Tak jest, panie generale. Operacją dowodzi porucznik McCoy, któremu podlegam. - Jeśli będą problemy z czymkolwiek, proszę się zgłaszać do pułkownika Steckera albo do mnie. - Tak jest, panie generale. Dziękuję, panie generale. - Mam nadzieję, że zabrał pan jakieś kąpielówki? - Słucham, panie generale? - Mam kąpielówki dla niego, panie generale - wtrącił się Sessions. - Doskonale. A więc do zobaczenia w domu. Bawcie się dobrze. - Dopilnuję tego, panie generale. Pickering odszedł do Studebakera. - Jak głowa po wczorajszym wieczorze? - zapytał Sessions, kiedy usiedli w dżipie. - Jako oficer Marynarki umiem zapanować nad alkoholem. Nie zalewam pały jak byle marine. A co sprawiło, że piechota morska ogląda świat tak wczesnym świtem? I o co chodziło z tymi kąpielówkami? - Najpierw się rozgościsz w kwaterze, a potem pokażemy ci, a może ty pokażesz nam, jak się wyjmuje ciężkie przedmioty z wąskiego luku i prze- nosi je po wąskim, śliskim pokładzie do gumowej łodzi. I potrenujemy wiosłowanie gumowym pontonem przepełnionym ciężkimi, niewygodnymi przedmiotami po porcie. Jeśli się dziś nie utopisz, to czeka cię upojna - perspektywa robienia tego samego od nowa dziś wieczorem i jutro koło północy. - Naprawdę? A skąd weźmiecie ten śliski, wąski pokład? - McCoy znalazł stary australijski kabotażowiec, leżący do góry dnem przy nabrzeżu. Wynajęliśmy go od Australijczyków na tydzień. - Wynajęliśmy? - Zapytał, czy może się na nim pobawić przez tydzień, a oni na to: „Nie ma sprawy. Za ile?". Greyson uważnie spojrzał mu w oczy. - Chyba nie robisz sobie jaj - powiedział wreszcie. - Ani trochę. W każdym razie, McCoy i Koffler tkwią tam od świtu, szykując wszystko do zabawy. Na pewno nie zapomniałeś jeszcze jak się pływa? - Ty też weźmiesz w tym udział? - Nie. Ja tam nie płynę, więc nie muszę trenować. Przyjdę popatrzyć. Może, przy odrobinie szczęścia ten z OSS się utopi? - Chyba naprawdę się na niego zawziąłeś, co? - Ujmijmy to tak: nie rozpłaczę się, jak dziś utonie. - Powiesz mi dlaczego? - Co ci powiedział admirał? - Że McCoy dowodzi i żebym się zachowywał odpowiednio do tego. - Jeżeli powiedział ci tylko tyle, to może oznaczać dwie rzeczy. Albo generał nie opowiedział mu o człowieku z OSS, a to oznacza, że ja ci też nie mogę powiedzieć albo mu powiedział, a admirał postanowił ci nie powtarzać, co także oznacza, że ja ci nie mogę powiedzieć. - Skoro tak nienawidzisz tego faceta, dlaczego sam go nie utopisz? - Myślę, że to było rozważane. W każdym razie, gdyby ktoś kiedyś urządził w tej sprawie głosowanie, byłbym „za". Co mówiąc, Sessions sięgnął na tył samochodu, zanurzył rękę w chlebaku, który tam leżał i wyciągnął parę granatowych kąpielówek. - Masz, żebyś nie mówił, że Korpus nigdy nic nie dał Marynarce. - Generał Pickering użył nazwiska Macklin, mówiąc o człowieku z OSS - powiedział Greyson tonem, który uczynił z tego pytanie. - Bo tak się nazywa. - To chyba go znam. - E, chyba nie. - Dlaczego? - Gdyby tak było, starałbyś się to ukryć ze wszystkich sił. Greyson zrozumiał, że temat jest zamknięty. Obejrzał kąpielówki. Według metki Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej, wszytej wewnątrz, miały o dziesięć centymetrów za duży obwód. I nie miały rozporka. - Nie ma rozporka. - Bo to kąpielówki Marynarki. Marynarze nie mają jaj, to po co im rozporek? - Pieprz się, złamasie. - Masz rację, Ed. Niektórzy marynarze nie mają jaj. Zwłaszcza mnie ich brakuje. Kapitan Richard D. Greyson III, absolwent Annapolis z promocji roku 1940, wiedział dobrze, że brakuje mu jaj, czyli odwagi, energii i męstwa, bez których noszący ten mundur jest tylko żałosnym klownem, przebierań- cem, a nie oficerem Marynarki. Żył jeszcze tylko dlatego, że był tchórzem. Co do tego był głęboko przekonany. Pierwszy symptom niedorozwoju tej ważnej części ciała był dla niego nielichym szokiem. To było tuż po zgłoszeniu się do Szkoły Broni Podwodnej w New London, w stanie Connecticut, pół roku po promocji w Annapolis. W czasie rejsu zapoznawczego okrętem podwodnym, który stanowił część programu zajęć, dowódca ich kursu, komandor podporucznik Thomas B. Elliott (absolwent z 1932 roku), wygłosił do nich krótką przemowę na temat tego, że niektórzy ludzi po prostu nie nadają się do służby pod wodą. Nie ma się czego wstydzić, przekonywał Elliott, to naturalne, tak jak to, że niektórzy mają niebieskie oczy, a inni nie. Po prostu tak ich Bóg stworzył i nie ma na to rady. Ten rejs był narzędziem mającym odsiać takich ludzi z kursu, zaoszczędzić Marynarce kosztów nauki, a samym delikwentom niezawinionych cierpień. Każdy, kto się zgłosi i powie, że nie może pełnić takiej służby, zostanie przydzielony na jednostkę nawodną bez żadnych śladów w aktach, że został zwolniony ze szkoły. Marynarka potrafi docenić ich odwagę i to, że pozwolili jej oszczędzić pieniędzy, które by się zmarnowały na ich szkolenie. Kapitan Greyson wiedział, że to pieprzenie w bambus. Każdy, kto nie poradzi sobie w szkole podwodniackiej, w ogóle nie powinien nosić munduru Marynarki. Poza tym z tą czystą kartą to też zalewanie. Przecież w aktach musi pozostać jakiś ślad, choćby ich podanie o przydział do szkoły. I co, potem nagle w połowie roku, pomiędzy dwiema promocjami pojawia się nagle znikąd półroczny podporucznik? Gdzie się uchował do tej pory, przecież przydziały dają razem ze świadectwami ukończenia Akademii! Od razu widać, że go skądś wyrzucili, że się gdzieś nie nadawał. A gdzie, to już każdy, komu takie kukułcze jajo podrzucą, bez trudu się dowie i będzie się próbował tchórza przy pierwszej nadarzającej się okazji pozbyć. Bo przecież zapis o tym, że go wyrzucili z New London w tydzień po rozpoczęciu kursu równał się przybiciu na okładce akt dziesięciocentymetro- wego czerwonego stempla TCHÓRZ. Tchórzami się gardzi, tchórze nie mają prawa dowodzić ludźmi, a przecież dowodzenie ludźmi to esencja życia i działalności oficera Marynarki. Greyson do dziś pamiętał pierwszy raz, kiedy usłyszał komendy do zanurzenia. Śniło mu się to po nocach, budził się zlany zimnym potem. Wtedy stał może ze dwa metry od DO*, który rozkazał zanurzenie. Zabrzmiał przerywany dźwięk klaksonu i z głośników rozległo się „Otworzyć * DO - Dowódca Okrętu [przyp. tłum.]. odpowietrzniki! Zanurzenie!", a on oblał się potem, sparaliżowany z przera- żenia tak, że nie mógł myśleć. Przez chwilę był pewien, że mu serce stanęło i że zemdleje. Niewiele pamiętał z pierwszej podróży pod wodą, poza świadomością jej obecności ponad nimi. Tego, że najwyżej trzydzieści, może sześćdziesiąt centymetrów od niego ocean robi, co może, żeby zgnieść tę kruchą łupinę, wewnątrz której się ukrywają. Po powrocie do portu w New London, komandor Elliott wygłosił kolejną pogadankę. Elliotta Greyson też pamiętał doskonale. Wyglądał na w każdym calu kompetentnego profesjonalistę, uosabiającego wszystko to, czym po- winien dysponować prawdziwy oficer Marynarki. Tym razem komandor raz jeszcze powtórzył to, co przedtem, o czystej karcie tych, którzy zrezygnują. Że to nie tchórzostwo, tylko ich obowiązek, pozwalający zaoszczędzić Marynarce mnóstwa kłopotów potem. Potem powiedział im, że zna co najmniej tuzin młodych oficerów, którzy mieli na tyle jaj, żeby się przyznać i teraz bardzo dobrze sobie radzą na jednostkach nawodnych, a niektórzy nawet w lotnictwie Marynarki. Czeka na ewentualnych chętnych dziś od 19.00 do 22.00. Jeżeli ktokolwiek ma wątpliwości co do swojej kariery na okrętach podwodnych, powinien się w tych godzinach do niego zgłosić. Każdy, kto się zgłosi za dwie godziny będzie już poza bazą i z czystymi aktami. W tym samym celu można się do niego zgłosić także w każdą niedzielę pomiędzy ósmą a jedenastą, aż do zakończenia szkolenia. Podporucznik Greyson zdołał sobie wyperswadować wieczorną wizytę u komandora Elliotta, wmawiając sobie, że paniczny strach, jaki odczuwał, to chwilowa aberracja, izolowany incydent, który już nigdy się nie powtórzy. Głupotą byłoby rzucać w diabły doskonale zaczynającą się karierę w Mary- narce i cztery lata ciężkiej pracy w Akademii z tak błahego powodu. I wytrwał przez resztę szkolenia w New London, przedzierając się przez każdy kolejny tydzień z myślą o tym, że w tę niedzielę to już na pewno zbierze się w sobie i pójdzie do komandora, powiedzieć, że on nie może, że nie ma jaj, żeby zostać podwodniakiem. I w każdą niedzielę rano postanawiał wytrwać jeszcze ten jeden tydzień. Największe trudności z dotrzymaniem tego postanowienia miał w tygodniu po treningu z aparatami ratunkowymi Momsena. Sam trening, polegający na zanurzeniu delikwenta na dno wypełnionej wodą wieży, gdzie dawano mu aparat oddechowy i skąd wracał na powierzchnię powoli wchodząc po linie z węzłami, nie był jeszcze najgorszy. Przerażał go powód, dla którego takie szkolenie się odbywało. A więc okręt, a na jego pokładzie i on, mógł ulec awarii i mogło się okazać, że trzeba opuścić uszkodzony, skazany na zagładę okręt. W opinii Greysona, metoda ta, choć dobrze się sprawdzała w szkole, nie musiała równie dobrze się sprawdzić w warunkach bojowych. O ile w ogóle by się sprawdziła. Jeśli nieprzyjacielska bomba głębinowa spowodowałaby na tyle poważne uszkodzenia, żeby pozbawić okręt napędu, to żadne aparaty i tak by nie pomogły jego załodze. Różne obrazy śmierci pod wodą, straszliwie realistyczne, nawiedzały go w snach w New London, w Pearl Harbor, na patrolach i nawet teraz w Australii. Szkołę ukończył z piątą lokatą i po ćwiczebnym rejsie na USS „Cachalot", stumetrowym okręcie podwodnym o wyporności 1.500 ton, przeniesiono go z Sił Podwodnych Floty Atlantyckiej do Floty Pacyfiku, gdzie otrzymał przydział na inną jednostkę, USS „Remora". Do tej pory panował jakoś nad swoim przerażeniem. Wpadł też na pomysł, jak rozwiązać swój problem. Gdyby teraz poprosił o przeniesienie do floty nawodnej, albo lotnictwa, i tak nic by się nie zdarzyło do końca tury służby na USS „Remora". Potem przenieśliby go gdzie indziej, może do lotnictwa, po prostu w ramach rotacji kadrowych, a nie dlatego, że stchórzył. Jeśli ukończy tę turę, dotrwa do jej końca, panując nad strachem, nikt mu nie będzie mógł zarzucić, że nie ma na tyle jaj, żeby być nadal oficerem Marynarki. Byli na patrolu, daleko od Hawajów, kiedy Japończycy 7 grudnia zaata- kowali bazę. „Remora" ruszyła w pogoń za wycofującym się japońskim Zespołem Uderzeniowym Lotniskowców, jak wszystkie okręty podwodne na Pacyfiku. W odróżnieniu od nich odnalazła grupę sześciu okrętów i zaata- kowała je. Wystrzelili czternaście torped Mk XIV. Dziewięć chybiło celu, przeszły pod celami, coś musiało być nie tak z ich sterami głębokości. Z pozostałych pięciu wszystkie trafiły w cel, ale tylko jedna eksplodowała. Coś musiało być nie w porządku z detonatorami*. Kiedy USS „Remora" wrócił do bazy, załogę wysłano na pięciodniowy urlop do hotelu „Waikiki Beach". Przeleżał te pięć dni pijany, w pokoju. Nie wstawiony, podchmielony, nabuzowany, tylko równo ścięty, zalany w trupa. Potem odbył jeszcze cztery patrole bojowe. Po każdym pił na umór. No i wreszcie doszło do tego piątego, trzeciego z serii rejsów na Corregidor, w czasie których ewakuowali ze skazanej na klęskę fortecy złoto, pielęg- niarki, nawet raz tuzin ociemniałych rannych. Po powrocie z tego patrolu jak zwykle poszedł w tango, ale tym razem obudził się na szpitalnym łóżku w Pearl Harbor, z głową spowitą bandażem. Dowiedział się, że znaleziono go w hotelowej łazience. Musiał się poślizgnąć w czasie kąpieli i uderzył * Amerykańskie torpedy typu Mk X i Mk XIV, używane aż do polowy 1943 roku, były w istocie bardzo zawodne. Torpeda Mk X była kopią starej, pochodzącej z pierwszej wojny światowej torpedy niemieckiej, a Mk XIV była jej rozwinięciem. Wyposażono je w podwójne zapalniki: magnetyczne i kontaktowe. Zasadniczym zapalnikiem był zapalnik magnetyczny, który miał zdetonować głowicę w momencie przejścia pod kilem celu i w ten sposób, uderzając w najczulsze miejsce, zatopić pierwszym trafieniem. W praktyce okazywało się jednak, że zapalniki magnetyczne działają zawodnie, bądź wcale, co przy ustawieniu torpedy na przebieg pod celem uniemożliwiało zdetonowanie jej przez zapalnik kontaktowy. Te zresztą także były zawodne - torpedy potrafiły uderzać w burtę atakowanej jednostki i nie wybuchać. Ilustruje ten problem historia okrętu USS „Trout” (SS-202, typu T), który w czasie jednego z patroli bojowych wystrzelił czternaście torped, z których jedna eksplodowała przed czasem, a 5 okazało się niewybuchami - odsetek wadliwych torped wyniósł więc aż 43%! Kosztowało to Marynarkę, tylko w tym jednym patrolu, utratę okazji zatopienia dwóch tankowców, które niedostatecznie uszkodzone, Japończycy zdołali uratować, i niszczyciela, pod którym przeszły aż trzy torpedy. Jeszcze poważniejsze następstwa miały wady torped USS „Nautilusa" (SS-168, typu Narwhal), który po bitwie o Midway odnalazł uszkodzony lotniskowiec „Kaga” i wystrzelił do niego pełną salwę dziobową, jedna z czterech torped w ogóle nie wyszła z wyrzutni, dwie przeszły - nie eksplodując - pod stępką, a ostatnia uderzyła w kadłub z taką siłą, że przełamała się na pół i jej część pływała przez chwilę wzdłuż burty. Zbyt mały ładunek głowic bojowych torped także nie pozwalał czasem na osiągnięcie sukcesu. Oficerowie torpedowi, którzy w desperacji odłączali zapalniki magnetyczne, zdając się na kontaktowe, trafiali pod sąd za sabotaż. Tych, którzy składali meldunki o wadliwym działaniu zapalników, oskarżano o defetyzm i chęć wybielenia własnej nieudolności. Dopiero w 1943 roku w Pearl Harbor przeprowadzono - po bezpośredniej interwencji najwyższych czynników państwowych - testy funkcjonalne torped, które, co łatwo było przewidzieć, zakończyły się wielkim skandalem. Nowe torpedy, Mk XVIII, wprowadzone w końcu 1943 roku, okazały się o wiele bardziej udaną konstrukcją [przyp. red.]. głową tak, że czaszka pękła. Cztery dni był nieprzytomny, stracił mnóstwo krwi i lekarze wykluczyli jego powrót na okręt, zanim specjalista nie orzeknie jak poważnych uszkodzeń doznała tkanka mózgowa. USS „Remora", jak mu powiedziano, i tak już zresztą wypłynął w morze. Bez niego. Nadal prześladowało go wspomnienie radości, ulgi, że nie musi znowu wychodzić na nim w morze, bo zalał pałę i poślizgnął się pod prysznicem. Wstydził się tego i dosłownie rzygać mu się chciało, kiedy sobie o tym przypominał. Naprawdę żałował, że go znaleźli, zanim się wykrwawił na śmierć. Wiceadmirał Wagam pojawił się u jego szpitalnego łóżka trzeciego dnia po odzyskaniu przytomności. Oznajmił mu, że ma dobrą wiadomość i złą wiadomość. Dobrą było to, że wyniki badań były pomyślne. Wstrząs mózgu nie spowodował trwałych uszkodzeń. Złą wiadomością było to, że jego adiutant został awansowany i potrzebował nowego. Tak się składało, że był jedynym w tej chwili w bazie porucznikiem bez stałego przydziału. - Panie admirale, z całym szacunkiem, wolałbym wrócić na morze. - To tak jak ja, panie Greyson - odparł admirał Wagam. - Niestety, Marynarka uważa, że bardziej się jej przydam dowodząc biurkiem, a ja uważam, że pan bardziej się przyda będąc moim adiutantem. Jutro pana wypisują, proszę wykorzystać trzydniowy urlop i zameldować się u mnie w dowództwie Floty Pacyfiku. Mimo straszliwego pragnienia Greyson nawet nie powąchał korka od butelki przez całe siedemdziesiąt trzy godziny urlopu. I po trzech dniach zameldował się z samego rana do służby u admirała Wagama. Po sześciu tygodniach służby w sztabie przyszła oficjalnie potwierdzona wiadomość o tym, że okręt podwodny USS „Remora", spóźniony już o dwa tygodnie na tankowanie na Midway, zostaje uznany za zaginiony, prawdo- podobnie zatopiony wraz z całą załogą. Greyson był całkowicie przekonany, że gdyby nie był takim śmierdzącym tchórzem i nie zalał się w hotelu, a potem nie rozwalił sobie głowy, to teraz leżałby na dnie wraz z wrakiem swojego okrętu. Nazajutrz porucznik Greyson odebrał swój kapitański awans, jednocześ- nie składając pierwsze z wielu podań o powrót na okręty podwodne. Admirał jasno dał mu odczuć, że spodziewał się takiej prośby, lecz uznaje ją za dziecinadę i stanowczo odmawia. - I niech się panu nie wydaje, panie Greyson, że jeśli wyrobi sobie pan nawyk powtarzania tego podania co jakiś czas, to ja się w końcu ugnę. Jak będę miał dość, to wyląduje pan w ośrodku szkolenia unitarnego nad Wielkimi Jeziorami, a nie na okręcie podwodnym. Potrzebuję pana tutaj. Wywiązuje się pan ze swoich obowiązków wyśmienicie. I czy ma pan takie wrażenie, czy nie, to co pan robi, naprawdę służy Marynarce. Ale kiedy na tapetę trafiła operacja „Wiatrak", sytuacja się zmieniła. „Wiatrak" był potrzebny Marynarce, bo potrzebował go admirał Nimitz. Doświadczenie z rejsów na Corregidor sprawiało, że jego obecność w cha- rakterze reprezentanta admirała Wagama (a pośrednio i samego Nimitza) na pokładzie „Sunfisha" będzie dla Marynarki bardziej użyteczna niż noszenie teczki za Wagamem i odbieranie jego telefonów. Gdyby nie zgłosił się na ochotnika do wzięcia udziału w tym rejsie, nie mógłby sobie spojrzeć w oczy w lustrze. 3 Po dłuższym namyśle kapitan Macklin uznał w końcu, że decyzja udania się z jego problemem do szefa miejscowego biura OSS była słuszna, nawet jeśli szef biura był innego zdania. To, że szef biura nie będzie zachwycony tym, co usłyszał, było do przewidzenia. Należało oczekiwać, że szef biura - nazwiska nie znał i nie zostało mu ono podane - będzie poruszony wiadomością o śmierci majora Brownlee. Była to dla niego podwójna strata, gdyż oprócz jej ludzkiego wymiaru, miała także negatywny wpływ na przygotowania do operacji. Należało się także spodziewać zmartwienia szefa na wieść o tym, że stan przygotowania Macklina i jego brak doświadczenia, nie wspominając jego stanu zdrowia, nie pozwala mu zająć miejsca majora. No i jeszcze musiał go poinformować o sytuacji, którą wytworzyła obecność i zachowanie Steckera, Sessionsa i McCoya. Na miejscu szefa, rozumował Macklin, też byłby wściekły. I zapewne zrobiłby to samo, co prawie na pewno robił teraz szef biura - zasięgnąłby opinii przełożonych. W przypadku szefa to oznaczało kontakt bezpośrednio z samym szefostwem OSS w Waszyngtonie. Biuro na pewno miało jakieś szybkie, bezpośrednie środki łączności z Waszyngtonem, Macklin był o tym przekonany. Zapewne radiostację krót- kofalową, która służyła tylko do tego celu. W tak wyjątkowej sytuacji uzyskanie odpowiedzi z Waszyngtonu powinno być możliwe w ciągu nie więcej niż dwudziestu czterech godzin. Kiedy więc ktoś zapukał do drzwi, Macklin zerwał się radośnie z łóżka, sądząc, że to wezwanie do telefonu na końcu korytarza, albo nawet ktoś z biura OSS. Może nawet sam szef, kto wie? Otworzył drzwi i zobaczył za nimi przystojnego oficera Marynarki z pod- wodniackimi delfinami na piersi mundurowej koszuli khaki i srebrnymi szynami kapitana na kołnierzyku. - Cześć, John - powitał dawno nie widzianego kolegę kapitan Greyson, podając mu rękę. - Dawno się nie widzieliśmy, co? Dość długo trwało, zanim Macklin poznał swojego gościa. Przypomniał sobie podchorążego z Akademii, wraz z którym zasiadali w sądzie koleżeń- skim, który posłał trzech podchorążych winnych zachowania niegodnego munduru na zieloną trawkę. - Greyson? Richard, prawda? - zapytał Macklin. - Rocznik 1940? - Zgadza się. Wpuścisz mnie, czy tak będziemy stać na korytarzu? - Jasne, wchodź - Macklin otworzył drzwi na całą szerokość i cofnął się do środka. - Wiedziałem, że zareagują natychmiast! - Niech to diabli! - ucieszył się Macklin. - Spodziewałem się szybkiej reakcji, ale ty chyba byłbyś ostatnią osobą na świecie, której bym się spodziewał. - Sam się jeszcze ciągle dziwię, że tu trafiłem. Zanurzył rękę w chlebaku Sessionsa i wyciągnął stamtąd parę kąpielówek. - Masz - podał je Macklinowi. - To od Sessionsa. Macklin obejrzał je podejrzliwie, jakby się bał, że wybuchną. - Nie mają rozporka - poinformował go Greyson. - Po co to? - Idziemy trenować wyładunek z okrętu podwodnego do pontonów - wyjaśnił Greyson. - Sessions czeka na dole. O Boże! On wcale nie jest z OSS! - Greyson, a co ty tu właściwie robisz? - Zdaje się, że w ogólnych zarysach to samo, co ty. - Mnie przysłało OSS w ramach tajnego zadania. - Operacji „Wiatrak" - uściślił Greyson. - Czyli miałem rację. - A więc też jesteś w OSS? - Nie. Mnie przysyła dowódca Floty Pacyfiku. - Nie rozumiem. Co ty masz wspólnego z „Wiatrakiem”? Kto ci w ogóle o nim powiedział? Przecież to ściśle tajna operacja! - Admirał Wagam ze sztabu Nimitza. Jestem jego adiutantem. Wysłał mnie na tę operację, w razie gdybym się okazał potrzebny. Nie jest z OSS. Jasno mi to powiedział. - Jak to potrzebny? - Na przykład, żeby się upewnić, że okręt podwodny dopłynie tam, gdzie trzeba i zostanie tam tak długo, jak trzeba. - Może nie być okrętu podwodnego. - Będzie, skarbeńku, będzie - uśmiechnął się wrednie Greyson. - Możesz na to liczyć. - Wiesz, miały miejsce komplikacje - powiedział Macklin. - Nie wiem, ile z tego mogę ci powiedzieć. Ale to mogę ci powiedzieć na pewno: tę operację mogą odwołać. Powinni odwołać. - A to niby dlaczego? - Cholera, nie wiem, czy ci to mogę powiedzieć... - Martwisz się, czy mam dopuszczenie do tajemnic? Mam. A jeśli masz jakieś wątpliwości, zapytaj kapitana Sessionsa. - To jeden z nich. - Jakich „nich"? - Wiesz, że nie mam kwalifikacji, żeby dowodzić tą operacją. Człowiek, który je miał, który powinien tym dowodzić, zginął po drodze w katastrofie lotniczej. - Major Brownlee? Słyszałem. Przykro mi z powody tej straty. - To był dobry człowiek, znakomity oficer. Ja byłem jego zastępcą. - No to jeśli nie przyślą kogoś na jego miejsce, wygląda na to, że ty je zajmiesz. - - Ja nie tylko nie mam kwalifikacji do prowadzenia tej operacji, ale ponadto nie wyzdrowiałem całkiem z ran. Zameldowałem o tym odpowied- nim władzom i powiedzieli, że się ze mną skontaktują. Myślałem, że ciebie przysłali na zastępstwo za mnie. - Nie. Może jako posiłki, ale nie na zastępstwo. - Słuchaj, nie chodzi o to, że chcę się od czegoś wymigać, czy coś w tym rodzaju. Nie, ja tylko nie mam kwalifikacji, żeby dowodzić taką operacją. - Jeden z marines Pickeringa, Sessions, twierdzi, że operacją ma dowo- dzić McCoy, a nie ty. - McCoy to tylko porucznik, a ja jestem kapitanem. To ja będę odpo- wiadał za tę operację. - Chyba nie. Nie, jeśli przełożony, kierujący ogółem operacji, czyli w tym przypadku generał Pickering, wyznaczy kogoś innego do kierowania zespołem. Macklin spojrzał na niego zaciekawiony. - No, rzeczywiście! Tak będzie, prawda? Skoro mnie formalnie pozbawią dowództwa, to nie będę mógł odpowiadać, prawda? - Raczej nie. Słuchaj, Macklin, nie wiem, co jest między tobą, Sessionsem i resztą, i nie chcę wiedzieć. Ja mam wyraźne rozkazy: do odwołania moim dowódcą jest generał Pickering i on mi mówi, co mam robić. Kazał słuchać rozkazów Sessionsa, a Sessions czeka na dole na nas obu. Rusz dupę! - Nie ma sensu, żebyś się w to pakował, Richard. To sprawa OSS. OSS się tym powinna zająć. - Sessions czeka. Nie mam wyboru. Muszę to na razie robić, póki OSS nie położy temu kresu. - Byłbym ci wdzięczny, Greyson, gdybyś zachował dla siebie treść tej rozmowy. - Jasne. Idziesz wreszcie? Mam na ciebie zaczekać na dole? - Zaraz będę. Daj mi jeszcze z minutę. Tchórz, pomyślał Greyson. Jak to mówią? Swój swojego wyczuje na milę? Gabinet dyrektora 4 Biura Służb Strategicznych, Narodowy Instytut Higieny, Waszyngton 3 grudnia 1942 roku, 8.30 L. Stanford Morissette był pięćdziesięciopięcioletnim prawnikiem po Yale, który na czas wojny zostawił swoją firmę prawniczą w San Francisco i zwią- zane z nią zarobki w wysokości 300.000 dolarów rocznie, by za symbolicz- nego dolara objąć stanowisko zastępcy dyrektora OSS do spraw operacji specjalnych. Swojego szefa, pułkownika Donovana poważał, ale nie czuł się nieswojo w jego obecności, jak wielu z jego pozostałych podwładnych. Co więcej, uważał że szef myli się w sprawie tego, co na swój własny użytek nazwał „bałaganem z Pickeringiem i Fertigiem". Morissette znał Pic- keringa sprzed wojny dość dobrze, jego firma z racji bliskości często świadczyła obsługę prawną dla Pacific & Far Eastern Shipping, co pozwalało mu twierdzić, że odrzucenie oferty Pickeringa sprzed roku było ogromnym błędem Donovana. Wierzył też, że jeśli Pickering nie był w stanie przekonać generała MacArthura do OSS, to nikt nie będzie w stanie tego zrobić. Uważał, że pokrętny plan obejścia oporów MacArthura przez zmuszenie Pickeringa do wysłania agentów OSS na organizowaną przez niego wyprawę, ma wielkie szansę na to, żeby im jeszcze wyjść bokiem. I to porządnie. Nie wchodzi się bezkarnie w drogę komuś takiemu, jak Fleming Pickering. Donovan powinien sam o tym wiedzieć, o tym Morissette był przekonany, a jednak wyglądało na to, że nie wiedział. Morissette przeszedł przez sekretariat, do otwartych drzwi jego gabinetu Donovana, kompletnie ignorując jego sekretarkę. W jego opinii, sekretarka Donovana, zupełnie jak rejestratorka dentysty, czy weterynarza, uzurpowała sobie zbyt wiele z pozycji swego szefa. Morissette nie był zwykłym intere- santem i nie miał ochoty prosić jej pokornie o zaanonsowanie jego obe- cności Wielkiemu Człowiekowi Za Drzwiami. - Masz chwilę czasu, Bill? - zapytał. - Myślę, że powinieneś na to rzucić okiem. Wzrok Donovana w pierwszej chwili wyrażał rozdrażnienie, ale już po chwili irlandzki wdzięk wziął górę. - Przynajmniej w odróżnieniu od innych nigdy nie zawracasz mi głowy bez potrzeby, Mo. Wejdź. Co tam masz? Morissette podszedł do biurka Donovana i położył na nim długą wstęgę papieru teleksowego. - Właśnie przynieśli z działu szyfrów. - No, zobaczmy - powiedział Donovan i wziął papier do ręki. ŚCIŚLE TAJNE PILNE BRISBANE NUMER 107 0900 GMT 2GRU42 OD: SZEF BIURA OSS BRISBANE AUSTRALIA DO: DYREKTOR OSS NARODOWY INSTYTUT HIGIENY WASZ DOTYCZY: OPERACJA WIATRAK WASZĄ WIADOMOŚĆ NUMER 403 0845 GMT 31LIS42 O ŚMIERCI MAJORA BR0WNLEE OTRZYMAŁEM 0715 GMT 2GRU42 xxx NASZE BIURO NIE OTRZYMAŁO P0WT NIE OTRZYMAŁO WCZEŚNIEJ ŻADNEJ WIADOMOŚCI O WYPADKU VIA OFICER ŁĄCZNIKOWY OSS PRZY NDPDZACHPAC xxx OFICER ŁĄCZNIKOWY OSS PRZY NDPDZACHPAC INFORMUJE ŻE WASZA WIADOMOŚĆ NUMER 403 ZOSTAŁA ODEBRANA W NDPDZACHPAC 1905 GMT 31LIS42 xxx OPÓŹNIENIE W DOSTARCZENIU DEPESZY NUMER 403 DO BIURA OSS W BRISBANE WYTŁUMACZONO CYTUJĘ DUŻĄ ILOŚCIĄ TAJNEJ KORESPONDENCJI WYMAGAJĄCEJ ODSZYFROWANIA KONIEC CYTATU xxx SYTUACJA NIEZBĘDNIE WYMAGA WYPOSAŻENIA NASZEGO BIURA W DOSTĘP DO KANAŁU ŁĄCZNOŚCI SPECJALNEJ W CELU WYSYŁANIA PILNYCH WIADOMOŚCI xxx NIŻEJ PODPISANY ZOSTAŁ POINFORMOWANY O ŚMIERCI MAJORA BROWNLEE 1605 CZASU MIEJSCOWEGO 29LIS42 W NASTĘPUJĄCYCH OKOLICZNOŚCIACH xxx O 1440 CZASU MIEJSCOWEGO 29LLS42 MACKLIN ZADZWONIŁ NA NUMER AWARYJNY I ZAŻĄDAŁ NATYCHMIASTOWEGO SPOTKANIA Z SZEFEM BIURA xxx OFICER DYŻURNY ZASUGEROWAŁ MIEJSCE SPOTKANIA ALE MACKLIN ODMÓWIŁ OPUSZCZENIA KWATERY OFICERSKIEJ TWIERDZĄC ŻE JEGO ŻYCIE JEST W NIEBEZPIECZEŃSTWIE xxx OFICER DYŻURNY NIE MOGĄC NAWIĄZAĆ KONTAKTU Z NIŻEJ PODPISANYM WYSŁAŁ DO MACKLINA JEDNEGO Z AGENTÓW xxx O 1550 CZASU MIEJSCOWEGO 29LIS42 AGENT WYSŁANY DO MACKLINA SKONTAKTOWAŁ SIĘ Z NIŻEJ PODPISANYM I ZAKOMUNIKOWAŁ POTRZEBĘ OSOBISTEGO SPOTKANIA Z MACKLINEM W KWATERZE O 1615 CZASU MIEJSCOWEGO 29LIS42 xxx NIŻEJ PODPISANY ZASTAŁ MACKLINA W STANIE SILNEGO WZBURZENIA NERWOWEGO xxx W CZASIE SPOTKANIA MACKLIN: (1) OŚWIADCZYŁ ŻE PUŁKOWNIK KPM JACK STECKER POWIADOMIŁ GO O ŚMIERCI MAJORA BROWNLEE OKOŁO 1130 CZASU MIEJSCOWEGO 29LIS42 xxx STECKER POINFORMOWAŁ GO ŻE GENBRYG PICKERING ZAMIERZA MIMO TO KONTYNUOWAĆ OPERACJĘ WIATRAK ZGODNIE Z PLANEM xxx (2) OŚWIADCZYŁ ŻE ZAŻĄDAŁ OSOBISTEGO SPOTKANIA Z GENBRYG PICKERINGIEM I ŻE MU GO ODMÓWIONO xxx (3) OŚWIADCZYŁ ŻE POINFORMOWAŁ STECKERA IŻ NIE CZUJE SIĘ NA SIŁACH DOWODZIĆ OPERACJĄ Z POWODU BRAKÓW W WYSZKOLENIU I NIEZAKOŃCZENIA CYKLU LECZENIA Z RAN ODNIESIONYCH NA GAVUTU xxx (4) OŚWIADCZYŁ ŻE STECKER ODPARŁ MU NA TO IŻ CHOCIAŻ FORMALNIE MACKLIN BĘDZIE NAJSTARSZYM STOPNIEM OFICEREM RZECZYWISTE DOWODZENIE OPERACJĄ MA SPRAWOWAĆ POR KPM K R MCCOY KTÓRY WEDŁUG MACKLINA BYŁ CYTUJĘ ZNANY JAKO „RZEŹNIK" MCCOY PONIEWAŻ W BRUTALNY SPOSÓB ZASZTYLETOWAŁ CZTERECH ŻOŁNIERZY WŁOSKIEJ PIECHOTY MORSKIEJ W DZIELNICY MIĘDZYNARODOWEJ SZANGHAJU W 1941 ROKU KONIEC CYTATU xxx (5) OŚWIADCZYŁ ŻE W PRZESZŁOŚCI MIAŁ JUŻ KŁOPOTY ZARÓWNO ZE STECKEREM JAK MCCOYEM I ŻE OBAJ JAKO BYLI PODOFICEROWIE SPISKUJĄ PRZECIWKO NIEMU BY GO OCZERNIĆ I ZASZKODZIĆ JEGO PROFESJONALNEJ REPUTACJI xxx (6) OŚWIADCZYŁ ŻE STECKER GROZIŁ MU IŻ WYDA MCCOYOWI ROZKAZ ZABICIA GO GDY TYLKO WYPRAWA DOTRZE NA BRZEG MIDANAO xxx PONIEWAŻ NIŻEJ PODPISANEMU OSOBA PUŁKOWNIKA STECKERA NIE BYŁA ZNANA ZASIĘGNIĘTO DYSKRETNIE INFORMACJI NA JEGO TEMAT U OFICERA ŁĄCZNIKOWEGO DOWÓDZTWA FLOPAC PRZY NDPDZACPAC PŁK KPM LEWISA R MITCHELLA xxx MITCHELL POWIEDZIAŁ ŻE O ILE NIE ZNA NATURY STOSUNKÓW ŁĄCZĄCYCH PICKERINGA ZE STECKEREM ZNA STECKERA JAKO DOSKONAŁEGO OFICERA KAWALERA MEDALU HONORU ZA CZYNY Z CZASÓW PIERWSZEJ WOJNY ŚWIATOWEJ I JEST MU WIADOMO ŻE GENDYW KPM VANDERGRIFT DCA 1. DPM KTÓREJ JEDNYM Z BATALIONÓW STECKER DO NIEDAWNA DOWODZIŁ NA GUADALCANAL DARZY GO SZACUNKIEM xxx CO DO MCCOYA MITCHELL STWIERDZIŁ ŻE WIE IŻ GENBRYG PICKERING BARDZO GO POWAŻA A OD STECKERA WIE ŻE MCCOY UCZESTNICZYŁ W WYPADZIE NA MAKIN xxx W ŚWIETLE ZEBRANYCH INFORMACJI NIŻEJ PODPISANY UWAŻA ŻE O ILE MACKLIN JAKOŚ PRZEŚLIZGNĄŁ SIĘ PRZEZ KONTROLĘ PSYCHIATRYCZNĄ NIE POWINIEN POWT NIE POWINIEN BRAĆ UDZIAŁU W REALIZACJI OPERACJI WIATRAK I POWINIEN BYĆ USUNIĘTY Z OSS JAKO NIE SPEŁNIAJĄCY WYMOGÓW xxx NIŻEJ PODPISANY Z CAŁĄ MOCĄ PODKREŚLA POTRZEBĘ JAK NAJSZYBSZEGO WYSŁANIA ODPOWIEDNIO WYSZKOLONEGO I DOKŁADNIE ZBADANEGO ZASTĘPCY ZA MACKLINA xxx GDYBY TO BYŁO NIEMOŻLIWE NA MIEJSCU SĄ TRZEJ AGENCI KTÓRZY W RAZIE POTRZEBY MOGĄ SIĘ ZGŁOSIĆ NA OCHOTNIKA xxx POZA TYM INFORMUJĘ ŻE PUŁKOWNIK MITCHELL PRZEKAZAŁ MI IŻ GENBRYG PICKERING KONFEROWAŁ 29LIS43 Z WICEADM WAGAMEM ZE SZTABU NEMITZA xxx ROZMOWA DOTYCZYŁA ZAPEWNE DOSTĘPNOŚCI OKRĘTU PODWODNEGO DO POTRZEB OPERACJI WIATRAK xxx TA WIADOMOŚĆ RAZ JESZCZE PODKREŚLA WAGĘ SZYBKIEGO ZNALEZIENIA ZASTĘPSTWA ZA MACKLINA xxx WATERSON SZEF BIURA OSS BRISBANE Donovan doczytał do końca i podniósł wzrok na Morissette'a. - No i? - Co ja mam z tym zrobić, Bill? - Poza znalezieniem tego idioty, który wysłał Macklina do Brisbane? Czy pytasz mnie, co z nim masz zrobić zanim go wyrzucimy? Może by go tak przybić za jaja do tego wielkiego dębu koło pierwszego dołka na polu golfowym Country Clubu? Zardzewiałym gwoździem, ma się rozu- mieć. - Co zrobimy w sprawie kapitana Macklina? - A co byś proponował, Mo? - Najpierw wysłać pilną depeszę do Watersona, żeby poszedł do Picke- ringa i oznajmił mu, że Macklin zostaje wyłączony z „Wiatraka" i że zastęp- ca jest w drodze a potem od razu wysłać zastępstwo. - Nie możemy tego zrobić, Mo. - Jak to nie możemy? - Wyślij zaraz pilną depeszę do Watersona i każ mu zachować jego opinię o Macklinie dla siebie. Ostatnie, czego moglibyśmy chcieć, to żeby MacArthur dowiedział się, że podesłaliśmy Pickeringowi tego idiotę. - Wiedząc o nim to, co wiemy, wolisz wysłać kapitana Macklina na Filipiny niż przyznać się do drobnej w końcu porażki? Bill, błędy zdarzają się każdemu. Tym razem nam się zdarzyło. - Podjęto decyzję, przy aprobacie prezydenta, żeby posłać dwóch agen- tów OSS z misją Pickeringa do Fertiga. I co, teraz pójdziemy tam i powiemy: „Chwileczkę, chłopaki, ale wiecie, zdarzył nam się głupi błąd. Okazuje się, że jeden z naszych ludzi to paranoik”? Wyjdziemy na idiotów. A ja nie mam zamiaru wyjść na idiotę przed prezydentem, Knoxem i MacArthurem. Czy to tak trudno zrozumieć? - Zrozumieć, nie. Raczej uwierzyć. A co z innymi ludźmi, którzy tam popłyną? Zastanawiałeś się nad tym, jakim zagrożeniem dla nich i powo- dzenia tej operacji będzie wysłanie na nią kogoś takiego? - Sprawę uważam za zamkniętą, Mo. Wziąwszy pod uwagę wszelkie okoliczności sprawy, podjąłem decyzję, że kapitan Macklin zgodnie z pla- nem weźmie udział w operacji „Wiatrak". Czy to jest jasne? Wyślij Water- sonowi depeszę w tym duchu. - Mogę mówić szczerze? - Jasne. - Bill, to śmierdzi. Aż do nieba. - Mnie się to nie podoba tak samo, jak tobie. To wybór podyktowany długofalowym celem operacji. - A jaki jest ten długofalowy cel? - - Żeby OSS wreszcie zaczęła działać na Pacyfiku. Wierzę, i mam nadzieję, że ty też, w to że możemy tam wnieść znaczący wkład w wysiłek wojenny. Jedyną przeszkodą na drodze do tego jest upór MacArthura. - I chcesz go obejść w taki sposób? Wysyłając kogoś takiego jak Macklin na tę wyprawę? Być może skazując ją przez to na niepowodzenie? - Ta operacja albo się uda albo nie. Jeśli się powiedzie, dowiedzie przydatności OSS na Pacyfiku. - A jeśli nie? - Przynajmniej zginęliśmy próbując. Udowodniliśmy, że jesteśmy gotowi ponosić wyrzeczenia, kiedy chwila tego wymaga. Potem spróbujemy jeszcze raz. I jeszcze raz, do skutku, jeśli to będzie konieczne. Ale nie możemy sobie pozwolić na to, żeby się przyznać, że nasze własne wewnętrzne procedury doboru ludzi są tak beznadziejne, że jesteśmy w stanie wysłać paranoika w rodzaju Macklina do wykonania zadania o takiej wadze. - My zginęliśmy próbując? My jesteśmy gotowi ponosić wyrzeczenia? Co to za pieprzenie z tym „my”, Bill? Mówimy o życiu innych ludzi, a nie o twoim i moim. - Mo, dowodzenie na wojnie polega na szafowaniu cudzym życiem. Jeżeli uda nam się uzyskać możliwości działania na Pacyfiku, pozwoli to uratować znacznie więcej ludzi. - I co? Życie tych ludzi będzie ceną, którą zapłacisz za możliwość operowania na Pacyfiku? - Widzę, że w ogóle nie bierzesz pod uwagę, że może im się udać, Mo. Ja bym na to liczył. Więcej, stawiam na to. Cokolwiek można powiedzieć o Pickeringu, to nie to, że jest durniem. - A przyszło ci do głowy, że Pickering, jeśli nie od razu, to w każdym razie z czasem opowie o tym wszystkim prezydentowi? - Pickeringiem ja się będę martwił - uciął Donovan dość napastliwie. - Masz coś jeszcze, Mo? - Idę pisać depeszę do Watersona. Przyniosę ci tekst do podpisu. - Sam to możesz podpisać, Mo. - Mogę, ale nie mam zamiaru - odpowiedział Morissette i bez słowa wyszedł z gabinetu. Dowództwo 1. DPM, 5 Guadalcanal, Wyspy Salomona 4 grudnia 1942 roku, 9.45 Sierżant-szef kompanii sztabowej 1. Dywizji Piechoty Morskiej, grubo ciosany, potężnie umięśniony Stary Wiarus, który dwadzieścia sześć ze swoich czter- dziestu trzech lat życia spędził w Korpusie, odsunął na bok płachtę namio- tową, wiszącą na telefonicznym drucie, która oddzielała „gabinet" dowódcy dywizji od reszty namiotu jego stanowiska dowodzenia. Na składanym drewnianym fotelu przy stoliku, na którego blacie stało wojskowe „biurko polowe"- skrzynia z wieloma przegródkami i półkami, której wieka używało się jako blatu do pisania - siedział piećdziesięcioparo- letni wysoki mężczyzna, o lekko obwisłych policzkach, ubrany podobnie jak sierżant w sprany, przepocony mundur polowy. Zdawał się w ogóle nie zauważać wejścia sierżanta. - Panie generale - odezwał się podoficer. Generał dywizji Alexander Archer Vandergrift, dowódca 1. DPM i ogółu sił amerykańskich na Guadalcanal, obejrzał się przez ramię. - Przybył pułkownik Carlson, panie generale. Generał kiwnął głową i skinął ręką, żeby wprowadzać gościa. Pułkownik Evans Carlson, dowódca 2. batalionu rajdersów piechoty mor- skiej, odepchnął kotarę i wszedł do gabinetu generała. Vandergrift wstał zza swojego biurka. Carlson był potężnie zbudowany, jego mundur był jeszcze bardziej sprany, poprzecierany i przepocony niż mundury generała i sierżanta. Na ramieniu wisiał mu pistolet maszynowy Thompsona, u pasa wisiały dwie manierki, pokrowiec na busolę, torebka na opatrunek osobisty, pistolet Colt wz. 1911A1 w kaburze wz. 1916 i ładownica na dwa magazynki do pisto- letu. Vandergrift spojrzał na niego i uznał, że wygląda niezdrowo. Niedoży- wiony i wycieńczony fizycznie. - Panie generale, pułkownik Carlson melduje powrót 2. batalionu rajder- sów po wykonaniu zadania - zameldował, kiedy wymienili saluty. Drugi batalion przebywał za linią frontu od 9 listopada, a więc prawie miesiąc. Japończycy, którzy poniewczasie zorientowali się, jak ważnym dla dalszego przebiegu działań wydarzeniem był amerykański desant na Wy- spach Salomona, ogromnym nakładem sił i środków, za cenę wysokich strat w tonażu, sprzęcie i ludziach, przerzucali pośpiesznie posiłki dla broniącej ich 17. Armii, które lądowały w zatoce Gavanga na Guadalcanal. Pomimo natężenia wszelkich sił, jakimi dysponowali Amerykanie, Japończykom udało się przerwać ich linie obronne i ponad 3.000 japońskich żołnierzy przebijało się przez góry w kierunku Matanikau. Carlson i około dwustu rajdersów wyruszyło w pościg za nimi. Posuwali się szybko, co zawdzięczali temu, że nie zabrali żadnych zapasów żywności. Japoński ryż zdobywali po drodze, reszty pożywienia szukając w dżungli. - Witaj w domu, Evans - odparł generał. - Z przykrością muszę zameldować, że straciłem szesnastu zabitych i osiemnastu rannych. - Żadnych zaginionych? - Nie, panie generale. Rannych przynieśliśmy ze sobą, groby zabitych zostały oznaczone. Vandergrift kiwnął głową. - Straty nieprzyjaciela wyniosły 488 zabitych, panie generale. Liczbę rannych oceniam na około 750. Vandergrift starał się nie okazać zdziwienia, ani tym bardziej wątpliwości, wywołanych tymi liczbami. Rajdersi Carlsona należeli do najlepszych żoł- nierzy piechoty morskiej, byli doskonale wyszkoleni, wyposażeni i mieli znakomite morale, ale żeby byli aż tak dobrzy? Przecież Carlson właśnie zameldował, że jego dwustu ludzi zabiło dwa i pół razy więcej żołnierzy przeciwnika i zraniło prawie cztery razy więcej. - Tych 488 zabitych to też szacunek? - Nie, panie generale. Liczba zabitych jest potwierdzona. Tyle naliczy- liśmy trupów. - Dobra robota, panie pułkowniku. Oczywiście, chętnie wysłuchałbym pańskiej opowieści, ale, by zaoszczędzić panu fatygi dwukrotnego opowia- dania wszystkiego, myślę, że będzie lepiej, gdybyśmy to odłożyli do odprawy sztabowej o 13.00. Chyba że ma pan coś przeciwko temu? - Nie, panie generale. Naprawdę bardzo potrzebuję się wykąpać i przebrać. - Nie mówiąc już o porządnym posiłku. Może by się pan wykąpał i przebrał, a potem wrócił do mnie na obiad? - Tak jest, panie generale. Dziękuję, panie generale - odparł Carlson i po chwili dodał z uśmiechem: - Chciałbym także zameldować powrót do służby jednego samowolnie oddalonego podoficera, panie generale. Vandergrift zachmurzył się. - Sierżanta Zimmermanna, panie generale - wyjaśnił Carlson. - Starszego sierżanta Zimmermanna? Z VMF-229? - Tak jest, panie generale. - Może mi pan powiedzieć, panie pułkowniku, w jaki sposób sierżant Zimmermann trafił do 2. batalionu rajdersów? - Panie generale, on po prostu do nas wrócił. Był żołnierzem batalionu od dnia jego sformowania. Uczestniczył w wypadzie na Makin. - A potem został przeniesiony do VMF-229? - Tak jest, panie generale. Dywizjon potrzebował dobrego zbrojmistrza, a Zimmermann zna się na Browningach jak mało kto w Korpusie. - Tak, słyszałem o tym. A więc, kiedy VMF-229 został zluzowany, sier- żant samowolnie oddalił się z dywizjonu i pozostał na wyspie? Czy tak było, Carlson? - Tak jest, panie generale. W ogólnych zarysach, tak to właśnie się odbyło. Zimmermann uznał, że nam będzie bardziej przydatny. Dziwi mnie tylko, że pan generał osobiście się tą sprawą interesuje. Na twarzy Vandergrifta pojawiło się coś, co można było wziąć za cień uśmiechu. - A, coś mi się obiło o uszy. Zresztą nie tylko mnie. Mnóstwo ludzi w Korpusie interesuje się wyczynami sierżanta. Podoficer! - zawołał. Sierżant uchylił płachtę i zajrzał do środka. - Na rozkaz, panie generale. - Proszę przynieść to, co dostaliśmy na temat sierżanta Zimmermanna. Głowa sierżanta bez słowa zniknęła za opuszczającą się płachtą. Pół minuty później sierżant pojawił się ponownie, wszedł do gabinetu generała i podał mu arkusz papieru. Vandergrift spojrzał na niego przelotnie, jakby upewniając się, czy to właściwa depesza i podał ją Carlsonowi. ŚCIŚLE TAJNE PILNA OPERACYJNA OD: DTWO KORPIECHMOR WASZ 1535 23LIS42 DO: DCA 1DPM CACTUS OSOBISTA OD G-2 KPM DO DCY 1DPM ALEX DOWÓDCA Z POLECENIA SEKMAR NAKAZUJE NIEZWŁOCZNE PRZENIESIENIE STSIERŻ ERNESTA ZIMMERMANNA OSTATNI PRZYDZIAŁ SŁUŻBOWY DYWIJON MYŚLIWSKI VMF-229 CACTUS DO ODDZIAŁU WYDZIELONEGO 14 PRZY NDPDZACHPAC x ZEZWALA SIĘ NA PRZYZNANIE PRIORYTETU AAAAAA NA TRANSPORT LOTNICZY DCA VMP-229 TWIERDZI ŻE ZIMMERMANN SŁUŻY OBECNIE W 2 BAONIE RAJDERSÓW x PODEJMIJ WSZELKIE KONIECZNE ŚRODKI ABYM MÓGŁ ZAMELDOWAĆ DOWÓDCY ŻE STSIERŻ ZIMMERMANN JEST JUŻ W DRODZE DO BRISBANE x ZAMELDUJ MI NATYCHMIAST KIEDY STANIE SIĘ TO MOŻLIWE SERDECZNE POZDROWIENIA HORACE KONIEC OSOBISTEJ DO DCY 1DPM Z ROZKAZU FORREST GENDYW Vandergrift słabo znał samego sierżanta Zimmermanna, ale znał doskonale ten typ ludzi. W 1939 roku Korpus liczył 1.308 oficerów i 18.052 podoficerów i szeregowych, w sumie mniej niż nowojorska policja miejska. Oficerowie znali się jak łyse konie, a i swoich podwładnych w większości znali choćby z wi- dzenia. Zimmermann był Starym Wiarusem, czyli przedwojennym podoficerem Korpusu. Vandergrift poznał go jako kaprala w Chinach. Gdyby nie wojna, Zimmermann zapewne nadal byłby w Szanghaju i nadal byłby kapralem. W obecnej chwili Korpus liczył 7.000 oficerów i ponad 135.000 podoficerów i szeregowych, a Zimmermann został starszym sierżantem szybciej, niż miał prawo marzyć o naszywkach plutonowego. Starzy Wiarusi stanowili kręgosłup dywizji. Bez nich, nieraz dochodził do wniosku Vandergrift, dywizja nie byłaby w stanie dokonać tego, czego dokonała. - A pan, pułkowniku, oczywiście nie zdawał sobie sprawy z obecności sierżanta w pańskim oddziale, zanim nie znaleźliście się już daleko za linią frontu i nic pan na to nie mógł poradzić, prawda? - zapytał generał. - Nie musi pan odpowiadać na to pytanie, panie pułkowniku. Oficer piechoty morskiej nie powinien kłamać, a nasza konstytucja gwarantuje prawo do milczenia w razie, gdyby odpowiedź mogła służyć do wysu- nięcia oskarżenia. - Dziękuję, panie generale - odparł uśmiechając się Carlson. - Panie generale, o co w tym wszystkim chodzi? - Wiem o tym tyle, co i pan. - Panie generale, wspomniałem o Zimmermannie dlatego, że mam zamiar przedstawić go do odznaczenia. - Proszę wypisać wniosek na cokolwiek pan uważa, że zasłużył. Z góry zapowiadam, że zaopiniuję pozytywnie każdy wniosek, który pan przedsta- wi. A czegóż on takiego dokonał? - O tym właśnie chciałem powiedzieć. Właściwie, nic wielkiego, poza tym, że zabijał Japończyków. - Nie rozumiem. - To dość ciężko opisać. Widzi pan, on tę wojnę bierze bardzo osobiście. - Nadal nie rozumiem. - Mało mówi. Ciężko cokolwiek z niego wyciągnąć. Ale na ile go pozna- łem, najszczęśliwsze chwile jego życia wiązały się z Szanghajem i 4. puł- kiem. Miał chińską żonę. Żonę, oczywiście, w cudzysłowie, bo nie pozwa- laliśmy naszym podoficerom się żenić z tubylkami. W każdym razie mieli troje dzieci i mieszkanie w Szanghaju, a w jej wiosce kupowali dom. Miał zamiar dociągnąć do końca piątej tury, dojść do plutonowego, może nawet sierżanta, a potem przejść w stan spoczynku i zamieszkać z rodziną w tym domu. Niewiele oczekiwał od życia. To, co miał, w pełni go zadowalało. A potem przyszli Japończycy i to wszystko runęło jak domek z kart. - Czyli prawdziwy chiński marine? - Tak jest, panie generale. On, zdaje się, wierzy, że wojna się skończy, kiedy tylko poderżnie gardło ostatniemu żywemu japońskiemu żołnierzowi. Że wtedy wróci do Szanghaju, do rodziny i wszystko będzie jak dawniej. Robi co może, żeby przyśpieszyć tę chwilę. Generał uśmiechnął się i pokręcił głową. - Właściwie nie dokonał żadnego porażająco bohaterskiego czynu, panie generale, ale nigdy nie wymawiał się od pójścia w szpicy, a w tym jest naprawdę doskonały, panie generale. Najszczęśliwszy był, kiedy mógł się gdzieś położyć, założyć pas na łokieć i wsadzać pocisk za pociskiem w głowy Japończyków na 300, 400, czy 500 metrów. - Rozumiem. - Nie chodziło mi o to, żeby go odmalować jako jakiegoś pijanego krwią mordercę, nie jest też szaleńcem. Jest po prostu bardzo dobry w zabijaniu Japończyków. Nie prowadziłem spisu, ale nie ulega wątpliwości, że zabił ich więcej niż ktokolwiek inny w całym batalionie. - - Czy z czystym sumieniem podpisałby pan wniosek na Srebrną Gwiazdę dla niego? Carlson zastanowił się przez chwilę. - Tak jest, panie generale. Jak mówię, nie dokonał jakiegoś jednego boha- terskiego aktu, ale co dzień chętnie szedł do walki, a czasem więcej niż raz dziennie. W mojej opinii to więcej niż jakiś odosobniony akt bohaterstwa. - Załatwione. Proszę go ogolić i wykąpać, po czym przebrać w czysty mundur i przyprowadzić do mnie. Przypniemy mu Srebrną Gwiazdę, a po- tem wsadzi go pan do samolotu na Espiritu Santo. - Tak jest, panie generale. Dziękuję, panie generale. Czy mogę się odmeldować? - powiedział Carlson i uniósł rękę, żeby zasalutować. - Jeszcze jedno - przypomniał sobie Vandergrift. - Zapomniałem, że był pan poza liniami i nie mógł o tym słyszeć. - Tak, panie generale? - Nasz pobyt tu dobiega końca. 9 grudnia, w następną środę, przekazuję wyspę Patchowi. - Komu, panie generale? - General dywizji Alexander M. Patch z Armii Stanów Zjednoczonych przej- muje dowództwo na Guadalcanal 9 grudnia. Pierwsza Dywizja Piechoty Morskiej zostanie wycofana do Australii na odpoczynek i dla uzupełnienia stanów. - Nic o tym nie słyszałem, panie generale. Najwyższy czas. - Ponad siedemdziesiąt procent dywizji ma malarię. Przeciętny żołnierz stracił jedenaście kilogramów wagi. - Nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak źle, panie generale. - Owszem, jest aż tak źle - odparł Vandergrift i po chwili zasalutował, odwzajemniając salut Carlsona. - Dziękuję, panie pułkowniku. To wszystko. Terminal pasażerski 6 lotnictwa Armii Stanów Zjednoczonych lotnisko Queensland, Brisbane, Australia 6 grudnia 1942 roku, 17.15 Cztery sanitarki służby zdrowia Armii i ich załogi czekały na samolot C-47, który kończył właśnie dobieg i kołował do terminalu. Gdy tylko otwarto szerokie drzwi do przedziału ładunkowego i zamontowano aluminiową dra- binkę, lekarz, trzy pielęgniarki i sześciu sanitariuszy wdrapało się po niej do środka po swój ładunek. Kierowcy sanitarek uruchomili silniki i kolejno podjeżdżali tyłem do samolotu. Pierwszego pacjenta podano ledwie pojazd się zatrzymał i kierowca otworzył tylne drzwi. Dwóch sanitariuszy niosło nosze, a nad owiniętym w koce rannym czuwała pielęgniarka, unosząc bu- telkę z plazmą krwi, która gumową rurką spływała do jego żył. Cztery minuty później do sanitarki wniesiono kolejne nosze i zatrzaśnięto drzwi. Jej miejsce natychmiast zajęła druga. Do niej i do trzeciej załadowano także po dwóch rannych na noszach. Ostatnie nosze, nakryte białym prześcieradłem, trafiły do czwartej sanitarki. Wraz z ciałem zapakowali się do niej lekarz i pielęg- niarka, po czym sanitarka odjechała. W luku z tyłu samolotu pojawił się niski, krępy, okrągłolicy, potężnie umięśniony marine w mundurze polowym. Rozejrzał się po lotnisku, rzucił na ziemię prawie pusty marynarski worek i powoli, ostrożnie, jedną ręką podtrzymując przewieszony przez szyję karabin wz. 1903, zszedł po aluminiowej drabince. Porucznik McCoy podszedł do niego i wyciągnął rękę na powitanie. - No, jasne - mruknął starszy sierżant Ernest W. Zimmermann. - Od razu wiedziałem, że to ty musiałeś w tym maczać paluchy, McCoy. Co się, kurwa, dzieje? - Potrzebowałem cię, więc po ciebie posłałem. - O cholera! Tak po prostu? - zapytał Zimmermann i dopiero teraz zauważył za McCoyem kapitana Marynarki w mundurze khaki. Przez chwilę wyraźnie zastanawiał się, co ma zrobić, wreszcie zasalutował. Kapitan Greyson odwzajemnił salut. - Zimmermann, to jest kapitan Greyson - przedstawił ich sobie McCoy. Zimmermann ledwie dostrzegalnie skinął głową, po czym przelotnie, niemal z ociąganiem, uścisnął podaną sobie dłoń. - Witamy w Australii, sierżancie. Zimmermann skinął głową ponownie. - Jezu, jak mi się chce lać - powiedział. - Pieprzony kibel się zatkał. - Idź za samolot - poradził McCoy. - Tam cię nikt nie zobaczy. Zimmermann znowu kiwnął głową bez słowa, ściągnął z szyi karabin, podał go McCoyowi i obszedł wokół ogon samolotu. Dwie minuty później wynurzył się zza niego, dopinając rozporek z wyrazem ogromnej ulgi na twarzy. - Dobra, no i co teraz? - zapytał. - Zawieziemy cię na badania, a poza tym myślałem, że jesteś głodny. Do szpitala wolisz najpierw, czy po jedzeniu? - Po. Ale tak naprawdę, to chciałbym dobrego, zimnego piwa. - Mamy wiadro piwa w samochodzie - powiedział McCoy, wskazując na Studebakera generała Pickeringa. Zimmermann milcząco skinął głową, odebrał swojego Springfielda, pod- niósł prawie pusty worek i ruszył do samochodu. - Ejże, a co to takiego? Studebaker? Skąd żeś go podwędził, co? - Należy do generała Pickeringa. - A co to za jeden? - Mój szef. A od tej chwili także i twój. - Aha. Mam tylko to, co na sobie, nie licząc zmiany bielizny, skarpet i butów polowych w worku. Reszta pojechała na Hawaje. - To się da załatwić - uspokoił go McCoy. - Dostaniesz pełny przydział. Doszli do samochodu. - Piwo jest z tyłu, Ernie. Siadaj z tyłu. - A ten? - zapytał Zimmermann, wskazując kciukiem kapitana Lewisa. - Pojedzie z przodu z porucznikiem Hartem. - Zimmermann wsiadł do tyłu Studebakera, wyjął butelkę piwa z wiadra z lodem i, dobywając zza pasa nóż bojowy, podważył nim kapsel. Popatrzył na butelkę przez chwilę, po czym podniósł ją do ust i opróżnił duszkiem. Opuścił butelkę i z satysfakcją głośno beknął. - Witamy w cywilizacji, Gunny - zaśmiał się porucznik Hart z przodu. - A ten co za jeden? - Porucznik Hart jest adiutantem generała Pickeringa. Zresztą widziałeś go już, był z nami na Buka. Uważaj na niego, to były glina. Zimmermann wyjął z wiadra kolejną butelkę i znowu wprawnie użył noża. - A ten marynarz? - zapytał, albo uważając, że kapitan jest głuchy, albo kompletnie ignorując jego obecność. - Zawiezie nas okrętem podwodnym. - Dokąd? - Płyniemy na Filipiny. - Po co? - Jest tam oficer Armii, i paru chłopaków z czwartego pułku, którzy się nie poddali. Chcemy im zawieźć radiostacje, trochę sprzętu i lekarstw, rozejrzeć się, co są warci, czego potrzebują i jak im to podrzucić. - My? To znaczy ty i ja? - Ty, ja, sierżant nazwiskiem Koffler i kapitan John D. Macklin. - Macklin? Ale nie ten sukinsyn, który próbował nas, a zwłaszcza ciebie i Sessionsa, wkopać w Chinach? - Ten sam. - Pracujesz dla niego? - Nie. On po prostu płynie z nami. - Dziwne, że nikt dotąd sukinsyna nie zastrzelił - powiedział sierżant Zimmermann i pociągnął spory łyk z butelki, po czym ponownie donośnie beknął. - Niezłe piwo - skomentował. - Gdzie teraz jedziemy? - Pomyślałem, że dobry stek, na przykład z jajkiem, by ci nie zaszkodził. Hart zna doskonałe miejsce. - W tej chwili najbardziej potrzebuję nie jedzenia, tylko wręcz odwrotnie. Kibel tam też mają taki dobry, panie poruczniku? Gabinet komendanta Mindanao, 7 Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Mindanao, Filipiny 8 grudnia 1942 roku, 14.50 - W sprawie Fertiga zaszły nowe okoliczności - powiedział pułkownik Tange do generała Kurokawy. - Uważałem je za na tyle istotne, by zwrócić na nie uwagę pana generała. Kurokawa skinął głową. Pułkownik Tange zwrócił się do kapitana Ma- tsuoki, który podał mu złożoną kartkę. Pułkownik przekazał ją generałowi. Kurokawa przeczytał ją i podniósł wzrok na Tange, oczekując wyjaśnień. - Jak pan generał widzi, wywiad łączności zdołał złamać kod prostego podstawienia, którym posługiwali się Amerykanie z Australii w swojej ostat- niej korespondencji z Fertigiem. Przesłana wiadomość brzmi: „Do zobaczenia wkrótce, Rzeźnik". - I jak pan to interpretuje, pułkowniku? - Po przemyśleniu uznałem, że nie możemy ignorować interpretacji kapitana Matsuoki, jakkolwiek, oczywiście, może się on mylić. - To w końcu jak pan to zinterpretuje, kapitanie? - zapytał generał, z odcieniem zniecierpliwienia w głosie. - Panie generale, uważam, że musimy oprzeć się na założeniu, że Amerykanie wkrótce mogą spróbować zinfiltrować Mindanao i nawiązać kontakt z Fertigiem. - Może pan to rozwinąć? - Panie generale, doszedłem do wniosku, że Fertig został zaakceptowany przez amerykańskie dowództwo w Australii jako ten, za którego się dotąd podawał, i że Amerykanie będą teraz próbowali nawiązać z nim fizyczny kontakt. - W jakim celu? I w jaki sposób? - Na miejscu amerykańskiego dowódcy, panie generale, przede wszyst- kim dążyłbym do nawiązania bezpiecznej łączności, poprzez umieszczenie tu odpowiednio zawansowanego sprzętu łączności. Innymi słowy, urządzenia szyfrującego, które uniemożliwi nam tak proste odczytywanie ich łączności jak do tej pory, kiedy używali tej prymitywnej maszyny. Poza tym, skoro nie wydaje się możliwym, by byli im w stanie przysyłać regularne zaopa- trzenie w znacznych rozmiarach, zapewne spróbują im przysłać złoto. Być może także trochę lekarstw, broni i amunicji. - Jak? Samolotami? - Myślę, że raczej okrętem podwodnym, panie generale. Nie przypusz- czam, żeby Amerykanie chcieli ryzykować utratę jednego ze swych samo- lotów dalekiego zasięgu dla tak małego ładunku, tym bardziej, że w grę wchodziłby jedynie czterosilnikowy bombowiec Boeinga, a tych mają ogra- niczoną ilość. Jednostka nawodna nie wchodzi w grę, bo na pewno zostałaby wykryta przez nasze lotnictwo. Pozostaje więc jedynie okręt podwodny. Jak pan generał zapewne pamięta, Amerykanie używali ich z powodzeniem aż do dnia kapitulacji Corregidoru. - Gdzie? - To oczywiście tylko przypuszczenie, panie generale, ale uważam, że do tej próby dojdzie gdzieś na wschodnim wybrzeżu wyspy. - Znowu im się udało, prawda? - Nie rozumiem, panie generale. - Po raz kolejny udało im się nas zmusić do rozproszenia sił i środ- ków na poszukiwania. To jeden z celów działania sił nieregularnych, panowie. Zmusić okupanta do napoczęcia rezerw, których wolałby nie napoczynać. - Tak jest, panie generale. Obawiam się, że pan generał ma rację. - - Linia brzegowa Mindanao ma parę tysięcy kilometrów długości, pano- wie. Jest rzeczą oczywistą, że nie mamy ani tylu samolotów, ani tylu ludzi, żeby patrolować każdy kilometr i czekać na okręt podwodny, który nie wiadomo gdzie i kiedy, a nawet nie wiadomo czy w ogóle, przypłynie, żeby wysadzić kogoś na ląd. Zapewne ma pan jakieś propozycje, kapitanie Matsuoka? - Rzeczywiście, zastanawiałem się nad tym i pułkownik Tange był tak uprzejmy, by udzielić mi kilku wskazówek. Przygotowałem mapę, na której zaznaczyłem miejsca w mojej opinii najlepiej nadające się do przeprowa- dzenia takiej próby desantu z okrętu podwodnego. Czy chce ją pan zoba- czyć, panie generale? Kurokawa kiwnął głową i kapitan rozłożył mapę na biurku. - Bardzo ciekawe - powiedział Kurokawa, oglądając uważnie mapę. - Ale i tak nie mamy tylu ludzi, żeby patrolować wszystkie te plaże. - Zdaję sobie z tego sprawę, panie generale - odparł Matsuoka. - Sugerowałem panu pułkownikowi Tange, żebyśmy patrolowali te zaznaczone odcinki plaż wyrywkowo, używając do tego lotnictwa i małych trzy-cztero- osobowych patroli. - I to najlepsze, co pan może zaproponować? - zapytał niemal ze smutkiem w głosie Kurokawa. - Naszą najlepszą szansą, panie generale, byłoby przechwycenie i szyb- kie odszyfrowanie informacji, które Australia wyśle do Fertiga, informując go o planowanym miejscu i czasie pojawienia się okrętu podwodnego. - O ile, oczywiście, Amerykanie nie wysadzą swoich ludzi na brzeg bez zapowiedzi, żeby sami poszukali Fertiga. - Oczywiście, panie generale, musimy się liczyć i z taką ewentualnością - odparł pułkownik Tange. - Mimo to, pozwolę sobie nalegać, byśmy nasilili patrolowanie wschodniego wybrzeża wyspy, panie generale. Generał Kurokawa przez chwilę milczał, zastanawiając się nad tym. - Tange, proszę pójść do naczelnika wydziału operacyjnego mojego sztabu i ułożyć ten plan razem z nim. Potem proszę przynieść mi go do akceptacji. - Tak jest, panie generale. - A pan, Matsuoka, niech dopilnuje, żebyśmy przechwycili wiadomość z Australii o okręcie podwodnym, jeśli jakąś wyślą. - Tak jest, panie generale. XIV Water Lily Cottage, 1 Brisbane, Queensland, Australia 9 grudnia 1942 roku, 21.05 Major Hon Song Do, klnąc ordynarnie pod nosem, co mu się bardzo rzadko zdarzało, wstał zza zasłanego papierem stołu w jadalni. Podszedł do stojącego pod ścianą barku, wyjął z niego butelkę whisky Famous Grouse, nalał do stojącej tam zwykłej szklanki trzy palce brązowego płynu i, nie rozcieńczając niczym, wypił duszkiem. Wokół stołu siedzieli kapitanowie Macklin, Sessions i Greyson, porucznicy McCoy i Moore oraz sierżant Koffler. Pluto odwrócił się do nich znad barku, spojrzał McCoyowi prosto w oczy i odezwał się z wyraźniejszym niż zwykle bostońskim akcentem: - Wiesz co, McCoy, drogi chłopcze? Kiedy mnie namawiano bym się poświęcił starej i szlachetnej sztuce szyfrowania na pohybel naszym nie- przyjaciołom, nie myślałem o czymś takim. - To dlaczego nie dasz sobie z tym spokoju? Parę godzin już tu siedzimy i nie jesteśmy w stanie wymyślić nic lepszego niż te bzdury - wskazał na maszynę do pisania stojącą przed Kofflerem. - A w ogóle, to może byś nam też dał tę flaszkę, skoro już się nią zająłeś, co? - Szef kazał wymyślić jakiś sposób porozumienia się z Fertigiem... - zaczął porucznik Moore. - BAAczność! - przerwał mu okrzyk Macklina, który zauważył wchodzą- cego generała Pickeringa. McCoy i Sessions popatrzyli na Macklina z mieszaniną niedowierzania i odrazy. Czy temu tępakowi nikt nie powiedział, że to Water Lily, a nie Parris Island? Mimo to, zareagowali w odruchu bezwarunkowym: zerwali się z miejsc, szurając nogami odpychanych krzeseł. - Spocznij, panowie - powiedział Pickering, wchodzący do pokoju w to- warzystwie pułkownika Steckera. - Siadajcie. Sami także zajęli miejsca przy stole. - Daj nam tu tę butelkę, Pluto - Pickering powtórzył prośbę McCoya. - A skoro wyprzedziłeś już nas w smakowaniu jej zawartości, możesz tym- czasem wyjaśnić jakie to bzdury mieliście na myśli. - Przepraszam, panie generale, nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie - powiedział McCoy. - Na to wygląda. Razem z pułkownikiem obłupiliśmy El Supremo i jego małżonkę w brydża z jedenastu dolarów. Ktoś, kto wykazuje się tak złymi manierami, nie ma co liczyć na koniak po rozgrywce, niepraw- daż? - Pluto zaśmiał się i podszedł do miejsca, gdzie przy Koffler siedział przy maszynie do pisania. Wyciągnął z niej częściowo zapisany arkusz papieru, pozbierał kilka jeszcze podobnych, leżących wokół maszyny i rozłożył je przed generałem i Steckerem. - Trochę mi głupio to pokazywać, panie generale. Koffler właśnie prze- pisywał to na czysto. Większość z tego, to pomysł Moore'a. - Dzięki, Pluto - skrzywił się Moore. - Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało, przepraszam John. Po prostu nikt z nas nie wpadł na lepszy pomysł, panie generale. No i to się może sprawdzić. McCoy parsknął pod nosem. Pickering przeczytał pierwszą kartkę: WIADOMOŚĆ NUMER 1 GODZ. ZERO UŻYJ JAKO KODU PODSTAWIENIA CZEGO DOWIE SIĘ MARYNARKA W NIEBIE Dalej następował zapis tej samej wiadomości w pięcioliterowych blokach i odpowiadające im grupy po pięć liczb. Pickering oddał kartkę Steckerowi. - Dobrze, John. Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi? Zacznij od po- czątku i omów wszystko dokładnie. Pułkownik i ja jesteśmy już starymi ludźmi i nie jesteśmy tak błyskotliwi, jak wy. - Byliśmy w połowie przygotowań, panie generale - zaczął Moore - kiedy przyszedł Pluto i powiedział, że musimy poczynić trzy założenia. Po pierw- sze, należy się liczyć z tym, że Japończycy mogą przechwytywać naszą korespondencję z Fertigiem. Po drugie, że do tej pory kod oparty na nazwisku panieńskim pani Banning mógł już zostać złamany, z czego wynika, że po trzecie, będziemy potrzebowali nowego kodu. - Dobra, jak dotąd rozumiem. No więc, czego Marynarka dowie się w niebie? - Jeśli Marynarka i Armia trafią kiedyś do nieba, dowiedzą się, że porządku tam broni Piechota Morska Stanów Zjednoczonych - powiedział kapitan Sessions. - To słowa Hymnu Piechoty Morskiej, panie generale. - O Boże! - westchnął pułkownik Stecker z wyrazem niedowierzania i odrazy na twarzy. - I to wszystko, na co potrafili wpaść nasi tak zwani geniusze? - Tak jest, panie pułkowniku - powiedział McCoy. - Z ust mi pan to wyjął, sir. - Z całym szacunkiem, panie pułkowniku - bronił się Pluto. - Moore powiedział, że potrzebujemy czegoś, co znałby każdy marine, a co nie byłoby od razu oczywiste dla Japończyków. To spełnia te kryteria. Prze- testowaliśmy to na dziewięciu marines w Townesville, Joe Howardzie w szpitalu i pułkowniku Mitchellu z Naczelnego Dowództwa w Brisbane. - - Skoro ze zrozumiałych względów nie mogliście im powiedzieć, o co chodzi - uśmiechnął się Pickering - to musiały być bardzo ciekawe rozmowy. - O tak, panie generale. I wszyscy poza jednym z naszych rozmówców od razu udzielili poprawnej odpowiedzi. - Kto był tym wyjątkiem? - Pułkownik Mitchell, panie generale - odparł Moore. - Zapytał, ile wypiłem i ostrzegł mnie, że będzie musiał o tym zawiadomić pana generała. - A wy byliście trzeźwiutcy jak świnki? - zapytał Stecker, wskazując na niemal pustą butelkę, stojącą przed McCoyem. - Ile tego wypiliście przed naszym przyjściem? - Daj spokój, Jack - mitygował go Pickering. - Jeśli to działa, nie ma sensu się z tego naśmiewać. No dobra, a więc mamy nowy szyfr. Co to znaczy „godzina zero”? - „Sunfish" wynurzy się w trzydzieści minut po zapadnięciu zmroku na dzień przed planowanym lądowaniem, panie generale i wyśle wiadomość numer 1. Wraz z jej wysłaniem zaczynamy liczyć czas, więc moment jej wysłania będzie godziną zero. Proszę spojrzeć na następną kartkę. Mamy na niej wiadomość numer 2. - Wiadomość numer 1 będzie nadana z pokładu „Sunfisha", tak? - upewnił się Pickering, przerzucając stronę. WIADOMOŚĆ NUMER 2 GODZ. ZERO +2 RZEZNIK I ERNIE ZJEDZĄ FASOLĘ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ KILOMETRÓW NA POŁUDNIE DZIŚ RANO - Kapitan Greyson zaproponował, panie generale, a my się z nim zgo- dziliśmy, żeby wiadomość po raz pierwszy nadał „Sunfish", dodając wez- wanie do stacji Marynarki tutaj i w Pearl, które uprzedzimy o takiej depe- szy, żeby ją powtarzały. Większa moc ich nadajników powinna zapewnić odebranie jej przez Fertiga. - Jeżeli akurat będą słuchali - wtrącił z przekąsem McCoy. - Istnieje możliwość, Ken, że rzeczywiście nie będą słuchać, masz rację - przyznał Pluto. - Ale ja myślę, że będą. - A jeżeli nie? - podchwycił Pickering, przekazując Steckerowi tekst drugiej wiadomości. - Jeśli nie będzie potwierdzenia? - Będziemy próbować do skutku. Stacje tutaj i w Pearl, ale już nie „Sunfish", będą ją nadawać co godzinę, do północy. Naprawdę uważam, że to powinno w końcu do nich dojść. - No dobrze, załóżmy, że się udało. I co dalej? - W dwie godziny po otrzymaniu potwierdzenia, wysyłamy wiadomość numer dwa. Damy im dwie godziny na połapanie się w szyfrze opartym na Hymnie. - - Skoro już o połapywaniu się w szyfrach mowa - odezwał się Stecker. - Czy ktoś może mi to przełożyć na jakiś bardziej zrozumiały język? - No właśnie - poparł go McCoy. - Ci ludzie chowają się po lasach, żółtki depczą im po piętach, a my się będziemy z nimi bawić w durne rebusy. - McCoy, jeśli nie potraficie sobie poradzić z alkoholem, to lepiej z niego zrezygnujcie. Jeżeli to jeszcze do was nie dotarło, to wyjaśniam, że chodzi nam o zachowanie was przy życiu - upomniał go Pickering i zaraz poża- łował ostrych słów. Nie dlatego, że reprymenda była zbyt ostra, czy niezasłużona, ale z powodu wyrazu satysfakcji, jaki wywołała na twarzy kapitana Macklina. - Zjedzą fasolę? - zapytał Stecker, by zmienić temat. - Co to znaczy? I na południe od czego? Dla mnie to nie ma sensu. - Nie było cię tu, Jack, kiedy razem z Greysonem studiowaliśmy mapy - odparł Pickering. - Pluto, gdzie jest ta mapa? - Tu, proszę, panie generale - powiedział Pluto i popchnął mapę przez stół. - Kapitanie Greyson, proszę pokazać miejsce lądowania pułkownikowi. - Tak jest, panie generale. Wraz z generałem Pickeringiem ustaliliśmy, że najlepszym miejscem do wysadzenia McCoya i zespołu będzie wschodnie wybrzeże Mindanao. - Pływałem po wodach wewnętrznych tego archipelagu, Jack - dodał Pickering. - Ich mapy nie są najlepszej jakości. Nie chcielibyśmy, żeby „Sunfish" wpakował się na jakąś podwodną rafę, czy mieliznę. A wody na wschodnim wybrzeżu Mindanao są najbezpieczniejsze. - Proszę spojrzeć, panie pułkowniku, na ukształtowanie dna morskiego w tej okolicy. Rów Filipiński, największa głębia na świecie, ponad dziesięć i pół tysiąca metrów głębokości, przebiega zaledwie siedemdziesiąt pięć mil morskich od wybrzeża. Izobata siedmiu tysięcy metrów przebiega sześć- dziesiąt mil od wybrzeża, a pięciu tysięcy trzydzieści mil. 20 mil od wybrzeża przebiega izobata dwóch kilometrów głębokości, a izobata 400 metrów prawie dotyka brzegu. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. - Izobata to linia łącząca na mapie punkty o jednakowej głębokości, Jack - wyjaśnił Pickering. - Według Greysona, dowódcy okrętu podwodnego do pełni szczęścia wystarczy dwieście metrów wody pod stępką. Głębiej i tak nie zejdzie, bo go ciśnienie wody zgniecie. Z mojego i Greysona doświad- czenia wynika, że jeśli izobaty na mapie mają taki przebieg, statkowi nie grozi spotkanie z żadną podwodną przeszkodą. - Nawet zanurzonemu okrętowi podwodnemu? - wątpił Stecker. - Popatrz, tu jest izobata czterystu metrów, widzisz? Głębokość pery- skopowa to dwanaście metrów. Załóżmy, że okręt płynie na trzydziestu metrach. Ile mu jeszcze zostaje pod stępką? Trzysta siedemdziesiąt, Jack. - Rozumiem. - Panie pułkowniku - wskazał ponownie na mapę Greyson - jak pan widzi, izobata czterystu metrów niemal dotyka wybrzeża o tu, w punkcie - oddalonym o czterdzieści pięć kilometrów na południe od miejscowości, która, na nasze szczęście, nazywa się Boston. - A, to stąd ta fasola? Bo Boston to Miasto Fasolarzy*, tak? - Właśnie o takie skojarzenie nam chodziło, panie pułkowniku - potwier- dził Greyson. - „Sunfish", pozostając przez cały czas w zanurzeniu, może przedostać się na odległość dwustu metrów od plaży i nadal mieć pod kilem ponad sto metrów zapasu. - Dwustu metrów od brzegu? - z niedowierzaniem zapytał Stecker. - A skąd będziecie wiedzieć, że w nic nie uderzycie? - Będziemy mieli sonar, panie pułkowniku. To echosonda służąca do nawigacji i wykrywania celów pod wodą. „Sunfish" będzie go miał na pokładzie. Przy jego użyciu będziemy mogli wiedzieć, czy mamy przed sobą wolną drogę. - Rozumiem. Ale skąd pewność, że Fertig zrozumie tę szaradę z fasolą? - To też sprawdziliśmy, panie pułkowniku - uśmiechnął się Pluto. - W jaki sposób? - zapytał Pickering. - Poszliśmy z McCoyem do klubu oficerskiego Naczelnego Dowództwa i spytaliśmy dziesięciu oficerów stojących przy barze, z czym im się kojarzy słowo „fasola" - wyjaśnił Sessions. - Sześć odpowiedzi brzmiało „Boston", albo „fasolka po bostońsku", dwie odpowiedzi brzmiały „fasolka szparagowa" i jedna „meksykańska czarna fasola". - Rany boskie, naprawdę się przykładaliście do roboty - zaśmiał się Pickering. - Zaraz, to dopiero dziewięć osób. Mówiliście o dziesięciu oficerach? - Tak jest, panie pułkowniku. Skoro pan nalega... Ten dziesiąty mówił o pierdzeniu, panie pułkowniku. - Sześć z dziewięciu odpowiedzi wykazało słuszność teorii Moore'a, panowie - powiedział wśród ogólnej wesołości śmiertelnie poważnym tonem Pluto. - Myślę, że możemy założyć, iż Fertig wybierze „Boston", odrzucając „szparagową" i „czarną" fasolę. - Nie zapominając o „pierdzeniu", Pluto - dodał, krztusząc się ze śmiechu Pickering. - A jeśli nie otrzymacie potwierdzenia od Fertiga? - Co do tego, panie pułkowniku, zaszła poważna rozbieżność zdań - odparł Pluto. - Są dwie możliwości: albo „Sunfish" powinien powtórzyć całą operację o dobę później i jeszcze raz, po upływie kolejnej doby, albo wysadzimy McCoya i zespół na brzeg bez potwierdzenia, żeby sami spró- bowali się skontaktować z Fertigiem. - Tę drugą opcję zgłosił zapewne sam McCoy? - upewnił się Pickering. - Tak jest, panie generale - potwierdził McCoy. - * Wiele miast amerykańskich nosi bardziej lub mniej oficjalne przydomki, takie jak „Motor City" (Detroit, zwane także „Motown", której to nazwy nie trzeba przedstawiać miłośnikom muzyki Czarnych), „Windy City" (Chicago - Wietrzne Miasto), „Big Apple" (Nowy Jork - Wielkie Jabłko). Boston z racji zamieszkiwania tam wielkiej kolonii Amerykanów irlandzkiego pochodzenia, którym przypisuje się znaczne spożycie fasoli, doczekał się przydomku „Bean City”, czyli Miasto fasolarzy [przyp. tłum.]. - Dobra McCoy. Co ci się nie podoba w tej pierwszej możliwości? - Panie generale, im bardziej skomplikowane plany, tym częściej nic z nich nie wychodzi. Jak na mój gust, tu jest stanowczo za dużo „jeśli". Wolałbym coś prostszego. Nas czterech zeszłoby na ląd, nie robiąc nic, co by ściągnęło uwagę Japończyków. Znajdziemy Fertiga... - W jaki sposób? - Zimmermann mówi, że Filipińczycy będą wiedzieć, gdzie go szukać i co do tego się z nim zgadzam. Będą też wiedzieć, że zeszliśmy na brzeg. Pickering skinął głową. - A właśnie, gdzie on jest? - Ciągle zasypiał, więc posłałem go do łóżka, panie generale. Wylądujemy na brzegu, zabierzemy działającą radiostację i szyfry z nami. Kiedy tylko dotrzemy do Fertiga, nawiążemy bezpośrednią łączność z okrętem. Myślę, że to nie powinno zabrać więcej niż pięć dni. Tyle chyba okręt może poczekać bez niepotrzebnego narażania się, wynurzając się tylko na kilka- naście minut w umówionych porach, żeby posłuchać naszych sygnałów. A kiedy nawiążemy łączność, powiemy okrętowi gdzie i kiedy będziemy na nich czekać. Pickering wzruszył ramionami. - Tu nie Kongres i nasze głosowanie o niczym nie rozstrzygnie, ale chciałbym usłyszeć, co każdy z was o tym myśli - powiedział. Wskazał na Kofflera. - Zacznijmy od ciebie, a potem pójdziemy w górę według star- szeństwa. - Popieram McCoya, panie generale. Nie chcę, żeby gromada napalonych i zaalarmowanych naszą gadaniną żółtków ganiała za nami w tę i nazad, kiedy wreszcie wylądujemy na brzegu, zwłaszcza że nie znamy terenu i nie mamy pojęcia, gdzie się tam chować. A te wiadomości, bez obrazy, panie majorze, panie poruczniku, są lekko pokrętne. To tylko dzieciak, jeszcze bez praw wyborczych*, pomyślał Pickering, ale z drugiej strony, z nas wszystkich on najwięcej wie o zabawie w cho- wanego z Japończykami na okupowanej wyspie. - Teraz ty, John, tak? - Nie zgadzam się ze Steve'em co do pokrętności wiadomości. Fertig i jego ludzie są zdesperowani. Ich mózgi pracują na najwyższych obrotach i są inteligentni. Myślę, że powinni bardzo szybko zrozumieć nasze depesze. Wielką niewiadomą jest natomiast, i tu się z Kofflerem zgadzam, ile czasu rozgryzienie tych naszych szarad zajmie Japończykom. Ja również obawiam się tej „gromady napalonych żółtków", o której mówił Koffler, ale nie przypuszczam, żeby prawidłowo skojarzyli naszą fasolę z Bostonem. Tak, ja się też tego obawiam, pomyślał Pickering. - Który z was ma dłuższe starszeństwo w stopniu? - zapytał Greysona i Macklina. - Ja, panie generale - odparł Greyson. * Czynne prawa wyborcze przysługiwały wówczas dopiero dwudziestojednolatkom [przyp. tłum.]. - W takim razie pan ma głos, Macklin. - Panie generale, nie wyrażam opinii o sprawach, o których nie mam pojęcia. - Dobrze, inaczej więc sformułuję pytanie. Co pan myśli o wyjściu na brzeg bez uprzedniego nawiązania kontaktu z Fertigiem? - Jestem oficerem piechoty morskiej, panie generale i idę tam, gdzie mi rozkażą. To zabrzmiało tak, jakby miało go nie dotyczyć... Dlaczego nie jest tym zainteresowany? Są dwie możliwości. Albo nie dopuszcza do siebie możli- wości tego, że będzie jednak wiosłował w pontonie na zajętą przez wroga wyspę, albo, i chyba o to chodzi, uważa, że w ogóle nie weźmie udziału w tej wyprawie. - Greyson? - Panie generale, nie płynę na brzeg, więc wolałbym się nie wypowiadać. - Dobrze, ale kto ma rację? Pluto czy McCoy? - zapytał zniecierpliwiony Pickering. - Chyba wziąłbym jednak stronę majora Hona, panie generale. - W porządku. Ed? - Koffler i McCoy, panie generale. - Jack? Bo co sądzi Pluto już wiemy. - McCoy. Pickering kiwnął głową. To mnie stawia w niezręcznej sytuacji. Ci z obecnych w tym pokoju, których najbardziej cenię, nie zgadzają się ze mną. W tym ci, którzy naprawdę będą, jak to ujął Koffler? „Ganiać się w tę i nazad z gromadą napalonych żółtków". Nie mają racji. Mindanao wypełnia kwadrat o boku 700 kilometrów. Nie mamy pojęcia gdzie ukrywa się Fertig, a na pewno nie możemy go narażać, pytając o to, zanim nie nawiążemy z nim bezpiecznej łączności i nie dostarczymy szyfru, którego Japończycy nie złamią w ciągu godziny. Jeżeli McCoy i jego ludzie wylądują na brzegu i słuch po nich zaginie, to wcześniej piekło zamarznie, niż da się zorganizować kolejną ekspedycję do Fertiga. MacArthur będzie miał satysfakcję, że miał rację, a Donovan jeszcze dorzuci, że gdyby to on dowodził od początku, nic podobnego nie mogłoby mieć miejsca. - Tak więc postąpimy zgodnie z planem Moore'a i Pluto. „Sunfish" wy- nurzy się czterdzieści pięć kilometrów na południe od Bostonu pół godziny po zapadnięciu zmroku 23 grudnia i nada wiadomość numer 1. Poczeka dziesięć minut na potwierdzenie. W razie jego braku zanurzy się, wynurza- jąc ponownie co godzinę, dziesięć minut po pełnej godzinie, aż do godziny 1.10 w nocy 24 grudnia... - To będzie wigilia - zauważył nagle zaszokowany Macklin. - Wesołych Świąt, panie Koffler - rzucił McCoy. - Cisza! 24 grudnia, a więc w dzień wigilii Bożego Narodzenia. Nieza- leżnie od tego, czy otrzyma potwierdzenie, czy nie, wynurzy się ponownie na pół godziny przed świtem, a więc o 5.25, i wysadzi McCoya, Zimmer- - manna, Kofflera i Macklina. Zabiorą oni ze sobą jedynie broń osobistą, radiostację, tabelę szyfrową oraz niewielkie ilości lekarstw i złota. „Sunfish" zaczeka na powierzchni, dopóki nie otrzyma wiadomości, że zespół bez- piecznie wylądował na plaży... - Albo nie zacznie go obrzucać bombami japoński samolot, cokolwiek nastąpi wcześniej - wtrącił McCoy. - Panie McCoy, dosyć już tego. Dziękujemy za zabranie głosu - przerwał Pickering, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Zanim nasz Charlie McCarthy* uznał za stosowne zabrać głos, mówiłem właśnie, że „Sunfish" pozostanie na powierzchni do momentu bezpiecznego lądowania zespołu na brzegu. Potem się zanurzy i będzie wynurzać na pięciominutowe seanse łączności co dwie godziny, dziesięć minut po pełnej godzinie w ciągu dnia i od pół godziny po zmroku do pół godziny przed świtem w nocy, przez następne siedem dni. Jeżeli kontakt nie zostanie w tym czasie nawiązany, okręt powróci do Pearl Harbor. Jeżeli kontakt nastąpi, realizujemy pierwotny plan bez zmian. Rozejrzał się wokół stołu. - Jakieś uwagi, panie McCoy? McCoy uniósł obie ręce do góry. - Proszę o pozwolenie zabrania głosu, panie generale - odezwał się kapitan Macklin. - Proszę bardzo. - Mogę zapytać skąd wzięły się te daty? 23 i 24 grudnia? - Pokaż mu, Jack - powiedział Pickering do Steckera. Pułkownik Stecker sięgnął do kieszeni i podał Macklinowi złożoną depeszę. ŚCIŚLE TAJNE OD: NDFLOPAC PEARL HARBOR 1210 9GRU42 DO: NDPDPZACHPAC BRISBANE KANAŁEM SPECJALNYM KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO RAK WŁASNYCH GENBRYG PICKERINGA OSOBISTA OD ADM NIMITZA DO GENBRYG PICKERINGA DROGI PANIE GENERALE POINFORMOWANO MNIE ZE SUNFISH ZAKOŃCZY BUNKROWANIE I ZAŁADUNEK ZAOPATRZENIA NA ESPIRITU SANTO DO 1200 10GRU42 * Charlie McCarthy to drewniana kukła brzuchomówcy Edgara Bergena (ojca aktorki Candice Bergen), gospodarza popularnego w lalach trzydziestych programu radiowego [przyp. aut.]. DOWÓDCA NATS* BRISBANE OTRZYMAŁ POLECENIE UDOSTĘPNIENIA SAMOLOTU PB2Y CORONADO W CELU PRZETRANSPORTOWANIA PAŃSKIEGO ZESPOŁU I JEGO BAGAŻU NA ESPIRITU SANTO O 0500 10GRU42 PROSZĘ PRZEKAZAĆ WSZYSTKIM CZŁONKOM ZESPOŁU ODE MNIE I ADMIRAŁA WAGAMA CYTUJĘ BÓG Z WAMI POWODZENIA KONIEC CYTATU SERDECZNE POZDROWIENIA NIMITZ ADM KONIEC OSOBISTEJ ADM NIMITZA DO GENBRYG PICKERINGA Z ROZKAZU WAGAM WICEADM - Stąd na Espiritu Santo jest 1.300 mil morskich - poinformował Picke- ring. - Jakieś siedem godzin lotu Coronado. Jeżeli przyleci zgodnie z planem jutro o piątej, to myślę, że powinna wystartować około południa, a wiec na Espiritu Santo powinna dolecieć około 18.00. Przeładunek zajmie nam około godziny i potem powinniśmy być w stanie wypłynąć pojutrze o świcie. - My? - zapytał Stecker. - Myślałem, że już to przedyskutowaliśmy... - Przejęzyczyłem się, Jack. „Sunfish" wypłynie pojutrze, jedenastego, o świcie, a ja będę tylko stał na nabrzeżu. Z Espiritu do Bostonu na Mindanao jest około 3.200 mil morskich. Opierając się na wziętych z sufitu danych Greysona, że „Sunfish" rozwija na powierzchni prędkość do piętnastu węzłów, powinien dopłynąć na Mindanao w dziesięć dni. Na wszelki wypa- dek dodajmy dwa dni i załóżmy, że to będzie dwudziestego trzeciego. Spojrzał wzdłuż stołu. - Pytania? - Panie generale - odezwał się Macklin. - Słucham, Macklin. - Nie, nic. Przepraszam, panie generale. - Jeżeli miał pan coś do powiedzenia, panie kapitanie - odezwał się McCoy niezbyt przyjaźnie - to słuchamy. - Bardzo dobrze, McCoy. Skoro już dowodzisz tą wyprawą i przejąłeś ode mnie odpowiedzialność za jej powodzenie, chciałbym wiedzieć, czy wziąłeś pod uwagę mój stan zdrowia i to, że może on niepomyślnie wpłynąć na realizację zadania. - Widziałem, jak pan sobie radził z wiosłowaniem, panie kapitanie. Nie wyglądało na to, żeby miał z tym większe trudności. A na co się pan uskarża? *NATS (Naval Air Transportation Service) - Służba Transportu Lotniczego Marynarki [przyp. aut.]. - Macklin - włączył się jeszcze mniej przyjaźnie Stecker - jeśli chcecie, możemy was zawieźć do szpitala na badanie lekarskie i w ten sposób będziemy mieli oficjalny raport o waszym stanie zdrowia. - Ja tylko troszczyłem się o powodzenie operacji, panie pułkowniku - zastrzegł się Macklin. - Ale mam jedno pytanie. - Słuchamy. - Czy OSS jest informowane o postępach przygotowań do tej operacji na bieżąco? - Nie, nie jest - odparł Pickering. - Czy wobec tego mam pańskie pozwolenie na poinformowanie ich o tych planach, panie generale? - Nie widzę... - Opowiemy im po powrocie, Macklin - uciął McCoy. McCoy z jakiegoś powodu nie chce, żeby Macklin skontaktował się z OSS. Ja w tym nie widzę nic zdrożnego, ale na wszelki wypadek poprę McCoya. - Nie widzę powodu do tego, żeby pan się obawiał o OSS, Macklin. Kiedy tylko „Sunfish" odbije od brzegu, wyślę depeszę do sekretarza Knoxa, a on na pewno przekaże ją panu Donovanowi. - Dziękuję, panie generale - powiedział Macklin i opadł na krzesło. Water Lily Cottage, 2 Brisbane, Queensland, Australia 11 grudnia 1942 roku, 23.05 Porucznik McCoy wyciągnął kartkę z maszyny do pisania i położył ją na stole w jadalni. Wyjął z kieszeni koszuli pióro wieczne Watermana i podpisał się u dołu strony. Schował pióro i wziął do ręki list, którego napisanie zajęło mu niemal godzinę. Brisbane, Australia, 9 grudnia 1943 r. Droga Ernie, Ed Sessions wyjeżdża pojutrze z powrotem do Stanów i przyrzekł mi, że ci doręczy ten list. To będzie mój ostatni list przez jakiś czas, bo dostałem robotę tam, gdzie poczta nie dochodzi. Może to i lepiej, bo ty też przez jakiś czas nie będziesz musiała pisać listów - i tak nie dojdą. Nie mogę ci powiedzieć gdzie jadę i nie wiem kiedy wrócę. Proszę cię, nie męcz Eda i nie stawiaj go w niezręcznej sytuacji, bo i tak ci nie powie. Ja nie widzę potrzeby aż takiego utajniania wszystkiego, ale Ed jest z wywiadu, a oni wszyscy mają lekkiego kręćka na punkcie tajemnicy. Gdyby im pozwolić, to nawet książki telefoniczne objęliby klauzulą ŚCIŚLE TAJNE. Zabieram ze sobą ten anglikański krzyżyk, czy jak to się tam nazywa, który mi przysłałaś przez Eda ostatnim razem. A ludzie, którzy ze mną jadą, są wszyscy doskonałymi marines. Właściwie, to nawet nie mogę się doczekać tego wyjazdu, kobiet krajowców, ubranych w spódniczki z trawy i niewiele więcej, tańczących hula hula, pieczonego prosiaka z jabłkiem w pysku i całej reszty. Jakiś czas temu myślałem o tym, że poznałem cię 20 listopada zeszłego roku. To tylko niewiele ponad rok temu, a wydaje się tak długo. Przypomniało mi się wtedy powiedzenie, że lepiej kochać i stracić, niż nie kochać wcale. Chcę ci powiedzieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, choć na to się raczej nie zapowiada, to i tak będę myślał, że mi się w życiu powiodło. Nigdy nie marzyłem nawet o tym, że będę miał szczęście poznać kogoś takiego jak ty, nie mówiąc o tym, żebyś została moją dziewczyną i żebyś lubiła mnie choć w połowie tak bardzo, jak ja lubię ciebie. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie, że czasem coś może pójść nie po myśli. Gdyby do czegoś takiego doszło, chcę, żebyś nadal żyła własnym życiem. Jestem naprawdę wdzięczny losowi za te trzynaście miesięcy. Ale jeśli zdarzy się, że zasiądę na chmurce i będę brzdąkał na harfie, to trudno, bywa. Przynajmniej stało się to wtedy, kiedy robiłem coś, w czym jestem dobry i coś, co ktoś musiał zrobić. A tylu ludzi ginie robiąc coś głupiego i bezcelowego, albo pod kołami autobusu w drodze do sklepu po bułki. Wiem, że gdyby coś złego się stało, Pick będzie przy tobie. I prawdę mówiąc, gdybym ci miał wybierać męża, to właśnie on otwierałby listę. Dziękuję ci za wszystko, kochanie Kocham cię, Ken Starannie złożył kartkę na trzy, znalazł kopertę i napisał na niej „K. R. McCoy, por." w lewym górnym rogu i „Panna Ernestine Sage, do rąk włas- nych" na środku, włożył list do środka, poślinił klej na klapie i starannie zakleił kopertę. Zważył kopertę w dłoni, kilka razy postukał nią w rękę, jakby coś ubijał i głośno westchnął. Podszedł do baraku, otworzył go i wyjął butelkę Famous Grouse. Nie było szklaneczki, więc przytknął szyjkę do ust i pociągnął spory łyk. Wyszedł z jadalni, przeszedł przez salon i korytarzykiem do pokoju Eda Sessionsa. Pod drzwiami zobaczył smugę światła, więc Ed nie spał. Zapukał do drzwi, poczekał, aż Sessions się odezwie i otworzył drzwi. Sessions, w pidżamie, właśnie sposobił się do łóżka. Zobaczył kopertę w ręku McCoya. - Do Ernie? - domyślił się. McCoy kiwnął głową i podał mu kopertę. - Dzięki, Ed. Sessions wzruszył ramionami. - Wszystko w porządku, Ken? - Jasne. Pewnie - odparł McCoy. Przez chwilę stali tak bez ruchu i bez słowa. - Nie przeszedłbyś się gdzieś na jednego? - Nie gadaj, wszystko wypiliśmy? - Chcę gdzieś stąd wyjść. Siedziałem w tej pieprzonej jadalni od wpół do czwartej bez przerwy. Ostatnie, czego mógłbym na tym świecie chcieć, to wyjść gdzieś i zalać pałę, pomyślał Sessions. Też siedziałem w tej samej jadalni i prawie tyle samo czasu. Ale widać, że Ken cholernie potrzebuje towarzystwa. A poza tym to pierwszy raz, odkąd się znamy, kiedy McCoy o coś mnie poprosił. Podejrzewam, że to w ogóle jeden z niewielu przypadków, w których Ken poprosił kogoś, poza Ernie, żeby mu dotrzymał towarzy- stwa. - Jednego, albo jeszcze lepiej trzy. To najlepsza propozycja, jaką dziś usłyszałem. Mamy czym pojechać? - Jakiś dźip stoi na dole. - No to zaraz będę. - Pan Bóg króluje w niebiesiech, a świat jest na swoim miejscu - oznajmił donośnie Ed Sessions, kiedy weszli do baru w kwaterze oficerów młodszych Naczelnego Dowództwa i zobaczyli przy nim kapitana Greysona. - Marynarka Stanów Zjednoczonych mężnie pełni swe obowiązki, podtrzy- mując bar łokciami, żeby nie odjechał. - Nie spodziewałem się was tutaj - odparł Greyson. Nie brzmiało to jak okrzyk radości na ich widok. Chyba wychylił już parę głębszych, pomyślał Sessions. - A, tak się szlajamy. - Właściwie, to nawet cię szukałem - dodał McCoy. - Doprawdy? - zapytał Greyson chłodno. - Powie mi pan z jakiegoż to powodu, panie McCoy? Wyraźna wymowa i przesadna uprzejmość pijanego, pomyślał Sessions. Jezu, po cholerę McCoy uparł się tu przyjść? - No, skoro jesteś i marynarzem i specjalistą od okrętów podwodnych, to chciałem... Przerwało mu pojawienie się barmanki. - Panowie sobie życzą? - Macie tu szkocką? - Panowie tu od niedawna, prawda? Bo inaczej byście wiedzieli. - Chce pani przez to powiedzieć, że nie macie tu whisky? - W ostatniej dostawie trunków klasy VI były trzy butelki. Najpierw zatroszczono się o grube szychy. Potem o sztabowych. Potem zatroszczyli się o siebie sierżanci. A po nas w kolejce są już tylko szeregowi i kaprale, - którzy nie mają prawa pić żadnych mocnych alkoholi. Jak z powyższego widać, mogę panom zaoferować jedynie dżin, rum i brandy. - W takim razie ja i przyjaciel poprosimy po szklance wody z lodem. Aha, dla naszego przyjaciela marynarza też. Ruch ramion barmanki wskazywał na to, że żadne dziwactwo jej janke- skich gości nie jest jej w stanie zaskoczyć. Postawiła na kontuarze trzy szklanki z lodem i dzbanek na wodę z nierdzewnej stali. - Dziękujemy - powiedział McCoy i postawił na blacie litrowa, butelkę Famous Grouse, wyjętą ze szmacianej torby. - Mówcie, kiedy przestać - powiedział, nalewając do pierwszej szklanki. Kiedy skończył nalewać i dodał wody, wzniósł swoją szklankę. - Za Korpus Okrętów Podwodnych Marynarki, czy jak się to tam nazywa. - Popieram - włączył się Sessions. - Podrywacie mnie, czy co? - zapytał Greyson. - Nie, wcale - odparł McCoy. Greyson pociągnął łyczek. - Zwędziłeś ją generałowi Pickeringowi? - zapytał. - Nie, sam mi dał. Powiedział, żebym się częstował w miarę potrzeb. Zresztą, właśnie o tym chciałem z tobą pogadać, kiedy cię szukałem. - No to mnie znalazłeś - powiedział Greyson, na tyle już mało przyjaźnie, że teraz McCoy już to wyczuł. Spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Wiesz, pomyślałem sobie, że ty wiesz, jak to jest na podwodnych, a sam przecież wiem, że Marynarka ma fioła na punkcie zabierania alkoholu na pokład... - Chcesz zabrać flaszkę w rejs? - przerwał Greyson. - Tylko o to ci chodziło? - Pomyślałem, że jakbym siedział w lesie tyle czasu, co Fertig i jego ludzie, to łyk dobrej whisky na pewno by mi dobrze zrobił. - Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek na pokładzie „Sunfish" miał kwe- stionować cokolwiek z tego, co chcecie ze sobą zabrać, panie McCoy. - W samolocie też? - W samolocie też. Przez fakt mojej obecności jesteście w czułych objęciach samego dowódcy Floty Pacyfiku. - Myślałem o skrzynce. - Chcecie ze sobą zabrać całą skrzynkę whisky? - A czemu nie? - Jasne, czemu nie? Tylko niech pan ją w coś owinie, żeby się nie rzucało w oczy, że uważa się pan za kogoś, kogo nie wiążą przyziemne wymagania regulaminów, panie McCoy. Sessions spojrzał na McCoya i zauważył, że uśmiech zamiera mu na twarzy, a w oczach zapalają się lodowate błyski. Ale już w chwilę później jego twarz ponownie się rozjaśniła, tak jakby sam sobie wytłumaczył, że nie ma się co denerwować przycinkami kogoś zalanego w pestkę. - Już zawinęliśmy. W ten plastik Kofflera. - No to nie widzę problemu. - - Dzięki. - Powiesz, co cię trapi, Richard? - zapytał Sessions. - A co, to widać? Że coś mnie trapi? - Czy to ma coś wspólnego z Macklinem? - A jak ci się zdaje? Myślę, że to, co mu zrobiliście jest po prostu obrzydliwe. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak upokorzył oficera Marynarki. - Zaraz, czegoś tu nie rozumiem... - powiedział McCoy. - McCoy nic o tym nie wie - powiedział Sessions. - Czego nie wiem? - zapytał McCoy. - A, w takim razie śpieszę złożyć pokorne i szczere przeprosiny, panie McCoy. Aż do tej pory byłem przekonany, że to był pański pomysł. - O czym wy, do cholery, mówicie? - To był pomysł generała Pickeringa. McCoy nie miał z tym nic wspól- nego. - Na miłość boską! Powiesz mi wreszcie, Ed, o czym nie wiedziałem? - Hart tu przyjechał, panie McCoy i... - Och, przestań wreszcie z tym panem McCoyem! To naprawdę nie jest zabawne. - Pięć minut po tym, jak przyjechaliśmy tu z kapitanem Macklinem, Ken - powiedział Greyson, szczególnie akcentując to ostatnie słowo - pojawił się tutaj porucznik Hart. Powiedział Macklinowi, że ma rozkaz zostać z nim do rana, do chwili w której przyjedzie po nas transport do terminalu. Do tego czasu, powiedział, kapitan Macklin nie ma prawa opuszczać budynku kwatery, ani używać telefonu bez wyraźnego pozwolenia pułkownika Stec- kera. - Cholera - mruknął McCoy - miałem nadzieję, że da nogę. - Zdaje się, że Pickering poszedł o jeden krok dalej od ciebie, Ken - powiedział Sessions. - Tuż przed tym, jak po zakończeniu spotkania w sprawie szyfrów Greyson i Macklin zaczęli się zbierać do wyjścia, a ty wtedy poszedłeś do ubikacji, Pickering kazał Moore'owi zmienić Harta w Lochu. Steckerowi kazał z kolei zadzwonić do Harta i wysłać go do kwatery, żeby siedział na Macklinie i dopilnował, żeby trafił do terminalu na 9.00. - Wy nie myśleliście naprawdę, że John Macklin zdezerteruje, prawda? - Greyson zapytał Sessionsa zaczepnie. McCoy dopił drinka i nalał sobie drugiego. - Barman poszedł do domu, panowie - obwieścił. - Od tej pory nalewajcie sobie sami. - Bo jest z Annapolis, tak? - odparł Sessions. - Owszem, naprawdę liczyłem się z taką ewentualnością. Po tym wszawym gnoju spodziewam się zawsze wszystkiego najgorszego. Z dezercją włącznie. - Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że tak zrobi - przyznał się McCoy. - Bóg mi świadkiem, że nie chcę go zabierać ze sobą. Liczyłem na to, że wymyśli coś, co pozwoli mi tego uniknąć. Już nawet napisałem do mojej dziewczyny, że jadę tylko z dobrymi marines. - Sessions zaśmiał się. - A tu raz jeszcze mądry generał przechytrzył młodzika! - Pewnie i tak was nie przekonam, mówiąc, że moim zdaniem nie jesteście wobec niego obiektywni? - Nie ufam sukinsynowi ani za grosz - odparł McCoy. - Pickering powiedział, że ma nadzieję, że nie trzeba go będzie zastrzelić, ale też nie zabronił tego kategorycznie. Czy to ci wystarczy za odpowiedź? Ciekawe, czy nawet na trzeźwo Greyson byłby to w stanie całkiem pojąć. To, że Pickering i McCoy całkiem na serio rozważali wady i zalety rozwią- zania problemu przez fizyczną eliminację powodu tego problemu, nazwi- skiem Macklin. - Ken, nigdy ci nie przyszło do głowy, że oprócz takich jak ty, istnieje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy w odróżnieniu od ciebie, odczuwają strach? - zapytał Greyson, całkiem już spokojnie, pojednawczo i rozsądnie. - O czym ty, do cholery, mówisz? - Próbuję zasugerować, że strach Macklina wynika z jego świadomości tego, co może się zdarzyć w ciągu tej operacji. Bardzo się stara nad sobą zapanować, ale to nie jego wina, że mu się nie udaje. Po prostu jedni ludzie rodzą się odważni, a inni nie. - A ja co, myślisz, że się nie boję? - zapytał McCoy. - Tak całkiem między nami, sram ze strachu na myśl o tej wyprawie... - Urwał na chwilę i po chwili na twarzy odmalował mu się wyraz bezbrzeżnego zdziwienia. - Ty naprawdę uważasz, że dla mnie to kupa uciechy? - Nie widać po tobie, żebyś się bał. - Pierwszą powinnością oficera jest dbałość o swoich podwładnych. Chyba mi nie powiesz, że na okrętach podwodnych jest inaczej? - To znaczy? - Greyson znowu się najeżył. - Gdybym dał po sobie poznać, że się boję, przestraszyli by się też Zimmermann i Koffler, zgoda? Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby Zimmermann i Koffler pomyśleli, że są w gównie po szyję, bo ich dowódca popuszcza w spodnie ze strachu. - Popatrzył przez chwilę na Greysona i zaczął znowu, coraz bardziej zapalając się do tego, co mówił. - Bo chyba mi nie powiesz, że oficerowie na okrętach podwodnych nie wypruwają sobie flaków, żeby nie dać poznać marynarzom, jak bardzo się boją, co? - A skąd ta pewność, że oni się boją? - Jedno z dwojga: albo się boją, albo są idiotami. I nie pieprz mi tu, Richard. Płynąłem dwoma tymi cholerstwami, to coś o tym wiem. Najgorszą częścią wypadu na Makin była podróż tą pieprzoną stalową podwodną trumną. I najgorszą częścią wyprawy na Buka też był rejs tam na okręcie podwodnym. Wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, kiedy zobaczyłem tego Dyzia, który podchodził do lądowania, żeby nas zabrać? „Dzięki ci, Boże za to, że nie będę musiał wracać pieprzonym okrętem podwodnym". - Niektórzy się nie boją. - Zgadza się. Można liczyć na to, że w każdej grupie dziesięciu oficerów znajdzie się dwóch imbecyli. I na tych dwóch można liczyć, że cię wpakują - w kłopoty. Ale ty się na pewno bałeś. Jesteś za mądry na to, żeby się nie bać. Najwyraźniej jednak w świecie, jesteś na tyle dobrym oficerem, żeby marynarze tego nie widzieli. W innym razie wyrzuciliby cię z okrętów podwodnych na zbity pysk. - Panu McCoyowi chodzi o to, kapitanie Greyson - powiedział Sessions - że nie ma za złe kapitanowi Macklinowi zbyt skąpego zaopatrzenia w gruczoły płciowe, tylko to, że kapitan Macklin uważa za swój nadrzędny obowiązek troszczenie się o kapitana Macklina, a cała reszta niech się pieprzy. - To dosyć surowa opinia, nie uważacie? - W pełni podpisuję się pod opinią pana McCoya, kapitanie Greyson. Zdarzyło mi się widzieć tego sukinsyna w akcji. - Co byście powiedzieli, gdybyście usłyszeli, że nie spędziłem na pokła- dzie okrętu podwodnego ani sekundy, której bym się nie bał? - zapytał Greyson i poniewczasie przeraził się otwartością tego, co powiedział. Ani McCoy, ani Sessions nie wydawali się tym wyznaniem zbytnio zaskoczeni. - Marynarze to zauważyli? - zapytał tylko McCoy. - Mam nadzieję, że nie. - Uwierz mi, nie zauważyli. Gdyby tak było, inni oficerowie dopilnowa- liby, żebyś już nigdy nie postawił nogi na pokładach ich okrętów. Boże, pomyślał kapitan Greyson. Czy to może być prawda? - Można zadać wam pytanie, panowie? - wtrącił się Sessions. - O co wy się właściwie kłócicie, jeśli można wiedzieć? - A kto to może wiedzieć? - odparł McCoy. - I kogo to obchodzi? Dawaj no tu tę butelkę. Gabinet dyrektora Biura Służb 3 Strategicznych, Narodowy Instytut Higieny, Waszyngton 13 grudnia 1942 roku, 9.30 L. Stanford Morissette, zastępca dyrektora OSS do spraw operacji specjalnych, przeczytał dokument przyniesiony w szarej kopercie z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE i na jego twarzy odmalowało się coś, co można by wziąć za uśmiech. - Może pan zaczekać chwilę, panie pułkowniku? - zapytał swego gościa, zastępcę dowódcy Biura Analiz Zarządzania Dowództwa Piechoty Morskiej, pułkownika Rickabee. - Myślę, że powinienem z tym zapoznać dyrektora. - Mój czas należy do pana - odparł pułkownik. Morissette podniósł słuchawkę czerwonego telefonu, jednego z trzech aparatów stojących na jego biurku, i wykręcił zero. - Bill, tu Mo. Pułkownik Rickabee z piechoty morskiej przyniósł mi coś, co chciałbym ci pokazać. Znajdziesz dla nas chwilę? Odpowiedź dyrektora była zapewne twierdząca, bo Morissette bez słowa odłożył słuchawkę, wstał i wskazał gościowi drzwi. - Pójdziemy prosto tym korytarzem - powiedział. - Tylko muszę pana uprzedzić, że dyrektor Donovan uważa praktyki barbarzyńców z mrocznych głębi dziejów, którzy ścinali posłańców, przynoszących złe wiadomości, za całkowicie usprawiedliwione. - Wie pan, w tym zawodzie człowiek do tego powoli przywyka - odparł Rickabee. Morissette otworzył bez pukania drzwi do gabinetu dyrektora Donovana i gestem zaprosił do środka. - Pułkowniku Donovan - powiedział - zna pan zapewne pułkownika Rickabee? - Oczywiście - odparł Donovan, wstając zza biurka i wyciągając na powitanie rękę. - O, widzę ptaszki*, Fritz. Już dawno na nie zasłużyłeś. - Dziękuję, panie pułkowniku. - Co tam masz dla mnie? - To, panie pułkowniku. Komandor Haughton, oficer do zleceń sekretarza Marynarki, przyniósł mi to dziś rano osobiście i nakazał zapoznać z tym pana. Podał mu szarą kopertę z nadrukiem. Donovan wskazał im dwa czerwone skórzane fotele, stojące przed jego biurkiem, usiadł i otworzył kopertę. ŚCIŚLE TAJNE OD: NDPDZACHPAC BRISBANE 1815 11GRU42 DO: DEPMAR WASZ KANAŁEM SPECJALNYM ŚCIŚLE TAJNE DO RĄK WŁASNYCH: SEKMAR WASZ DCY FLOPAC PEARL HARBOR TH KOPIOWANIE ZABRONIONE ORYGINAŁ ZNISZCZYĆ PO ZASZYFROWANIU I WYSŁANIU DO SEKRETARZA MARYNARKI DEPESZA OD GENBRYG KPM PICKERINGA POTWIERDZA ŻE USS SUNFISH WYPŁYNĄŁ Z ESPIRITU SANTO 0508 CZASU MIEJSCOWEGO 11GRU42 Z ZESPOŁEM MAJĄCYM NAWIĄZAĆ KONTAKT Z GENERAŁEM FERTIGIEM NA POKŁADZIE x DALSZE SZCZEGÓŁY ZOSTANĄ PODANE W MIARĘ NADCHODZENIA x O WYPŁYNIĘCIU POINFORMOWANO GŁÓWNODOWODZĄCEGO PDZACHPAC * Patrz załącznik z oznakami stopni na końcu książki [przyp. tłum.]. GENBRYG PICKERING PROSI ABY TREŚĆ TEJ DEPESZY NIEZWŁOCZNIE PRZEKAZANO PŁK RICKABEE Z BIURA ANALIZ ZARZĄDZANIA I NIE WYRAŻA SPRZECIWU BY ZAPOZNAĆ Z NIĄ TAKŻE DYREKTORA BIURA SŁUŻB STRATEGICZNYCH A. ZESPÓŁ KONTAKTOWY W SKŁADZIE: MCCOY KENNETH R POR KPM 489657 DCA ZESPOŁU ZIMMERMANN ERNEST STSIERŻ KPM 18909 ZCA DCY ZESPOŁU KOFFLER STEPHEN M SIERŻ KPM 504883 RADIOOPERATOR B. PONADTO NA POKŁADZIE SUNFISHA ZNAJDUJE SIĘ KPT MAR RICHARD D GREYSON III JAKO OSOBISTY PRZEDSTAWICIEL ADM NIMITZA x GREYSON NIE SCHODZI NA BRZEG C. PONADTO GENBRYG PICKERING POINFORMOWAŁ ŻE NA POKŁADZIE SUNFISHA ZNAJDUJE SIĘ TAKŻE KPT KPM MACKLIN REALIZUJĄCY CYTUJĘ OPERACJĘ WIATRAK KONIEC CYTATU BIURA SŁUŻB STRATEGICZNYCH KTÓREJ NATURA NIE JEST GENERAŁOWI ZNANA x KPT MACKLIN MOŻE ZEJŚĆ NA BRZEG JAKO OBSERWATOR x DECYZJA O JEGO LĄDOWANIU ZOSTANIE PODJĘTA W CHWILI LĄDOWANIA PRZEZ POR MCCOYA NA PODSTAWIE JEGO OCENY CZY OBECNOŚĆ KPT MACKLINA BĘDZIE POMOCNA CZY TEŻ BĘDZIE STANOWIĆ ZAGROŻENIE DLA POWODZENIA OPERACJI D. KPT KPM EDWARD SESSIONS ODLECI Z BRISBANE DO WASZ VIA PEARL HARBOR I SAN FRANCISCO 0900 12GRU42 x KPT SESSIONS JEST PRZYGOTOWANY DO PRZEDSTAWIENIA PO PRZYJEŹDZIE RAPORTU ZAINTERESOWANYM STRONOM Z ROZKAZU HON MJR Po przeczytaniu pierwszego akapitu Donovan uśmiechnął się, ale uśmiech ten w miarę czytania bladł, a kiedy kładł przeczytaną kartkę na biurku, widać było, że jest wymuszony. - Wspaniale, Fritz - orzekł mimo to. - Nareszcie coś się ruszyło. - Tak jest, panie pułkowniku. - Ten porucznik, McCoy. I ta reszta. Znasz ich dobrze? - Tak jest, panie pułkowniku. Są przydzieleni do nas na stałe. Donovan milczał, czekając na ciąg dalszy, a skoro się nie doczekał, gestem zachęcił gościa do kontynuacji. - Porucznik McCoy i sierżant Zimmermann uczestniczyli wraz z kapita- nem Rooseveltem w wypadzie na Makin, panie pułkowniku. Sierżant Koffler spędził jakiś czas na Buka z australijskimi Strażnikami Wybrzeża. Wszyscy mają bogate doświadczenie w działaniach tego rodzaju. - Byłem pewien, że generał Pickering wybierze do tego zadania swoich najlepszych ludzi. - I tak waśnie zrobił, panie pułkowniku. - Tobie też nic nie wiadomo o operacji „Wiatrak", Fritz? - - Nie, panie pułkowniku. - No cóż, nasz błąd. Przepraszamy. Powinniśmy dopilnować, by ciebie i generała poinformowano o niej. To po prostu nazwa, którą nadaliśmy wyprawie do Fertiga. - Rozumiem, panie pułkowniku. - Byłbym wdzięczny, gdyby kapitan Sessions przedstawił po powrocie swój raport także mnie i Morissette'owi. - Dopilnuję tego, panie pułkowniku. - Masz do mnie coś jeszcze, Fritz? - Nie, panie pułkowniku. To już wszystko. - No cóż, dziękuję, że tak szybko nas z tym zaznajomiłeś, Fritz. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie pułkowniku. - Nie będę cię już dłużej zatrzymywał. Dziękuję raz jeszcze. - Proszę bardzo, panie pułkowniku. Czy mogę się odmeldować? - Oczywiście, Fritz. Mo, zostań jeszcze chwilę. - Dziękuję, pułkowniku Rickabee - powiedział Morissette i podał rękę gościowi. - Do widzenia panom. Donovan poczekał, aż za pułkownikiem zamkną się drzwi. - Jak myślisz, Mo, jakie są szansę na to, że prezydent już zobaczył lub wkrótce zobaczy to przeklęte pismo? - Sto procent, Bill. Jeżeli Frank Knox mu go nie pokaże, czy już mu nie pokazał, to i tak pewnie trafi do niego innymi kanałami. Choćby przez Nimitza i Leahy'ego. - Nie lubię takich ciosów poniżej pasa. Wypalę za to Pickeringowi drugą dziurę w dupie. - Za co? - Jak to za co? Nie czytałeś tej depeszy? - Generał Pickering, w zgodzie z rozkazami, które otrzymał, dokłada wszelkich starań w granicach rozsądku, żeby włączyć naszego człowieka do swojej operacji. Nasz człowiek płynie na okręcie podwodnym. Jeśli nie zejdzie na ląd, to tylko dlatego, że w opinii dowódcy zespołu może stanowić zagrożenie dla realizacji zadania. - Nasz człowiek jest kapitanem. A ten McCoy tylko porucznikiem. To nasz człowiek powinien dowodzić! - Owszem, porucznik. Ale to jest porucznik, który dokonał wraz z synem Roosevelta wypadu na Makin - odparł Morissette. - A jeśli ci się zdaje, że Pickering nie dopilnował tego, żeby Roosevelt zdawał sobie z tego sprawę, to znaczy, że go nie doceniasz. - Co masz na myśli? - Ciężko ci przyjdzie przekonać Roosevelta, że Pickering zadaje ci cios poniżej pasa, stawiając tego porucznika na czele zespołu. Ten porucznik to oficer rajdersów piechoty morskiej, a rajdersi piechoty morskiej, zwłasz- cza tacy, którzy byli z jego synem na Makin, są oczkiem w głowie prezy- denta. - - Chyba nie oczekujesz, że pokornie przyjmę coś takiego? - Pytasz o radę? - Tak. Doradź mi. - Pogódź się z Pickeringiem. Donovan przez dłuższą chwilę patrzył na niego w milczeniu. - Dzięki, Mo - powiedział wreszcie. - Masz do mnie coś jeszcze? Morissette pokręcił przecząco głową. XV Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 1 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 23 grudnia 1942 roku, 18.45 Padało i kapitan Weston poślizgnął się, wspinając na śliskie stopnie drabinki wiodącej na ganek kwatery generała brygady Wendella W. Fertiga. O mało nie spadł. Udało mu się złapać Thompsona, ale jego kapelusz poleciał gdzieś w ciemność u stóp drabiny. Musiał zejść na dół i na czworakach poszukać go pod podłogą szałasu na palach. Wreszcie znalazł i ponownie wspiął się na drabinę, wdrapał na ganek i doszedł do drzwi. Otwór zawieszony był kotarą zaciemniającą - amerykańskim kocem wojskowym, który wrócił do prawowitych właścicieli po półrocznej służbie dla okupanta na zdobycznej amerykańskiej wojskowej ciężarówce. Po założeniu obozu któryś z byłych podoficerów przypomniał, że światło świeczki widać w nocy z samolotu oddalonego o ponad dziesięć kilome- trów. Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, ale nikt w Dowództwie jakoś nie miał ochoty szukać potwierdzenia tych danych. Generał Fertig zarządził umieszczenie zasłon zaciemniających we wszystkich oknach i drzwiach po zapadnięciu zmroku, jeśli wewnątrz paliła się jakakolwiek świeczka czy lampka. Weston odsunął kotarę i wślizgnął się do środka. Wnętrze oświetlone było lampą naftową i trzema własnej roboty lampkami - butelkami po Coca-Coli wypełnionymi olejem kokosowym, w których szyjkach umieszczo- no prymitywne knoty. Światło było bardzo słabe, ale Westona, który wszedł tu z całkowitej ciemności, niemal oślepiło. Kiedy wzrok przyzwyczaił się już do tak jaskrawego oświetlenia, Weston ujrzał generała Fertiga, siedzącego za swoim biurkiem i dwóch z trzech członków Działu Łączności dowództwa: podporucznika Balia i sierżanta LaMadrida, siedzących na rattanowych krzesłach obok. Obaj trzymali w rę- kach butelki z coraz lepszym piwem warzonym przez Armię Stanów Zjed- noczonych na Filipinach, a cztery inne, w tym trzy puste, butelki stały na biurku generała. Przyjęcie? A mnie jakoś nikt nie zaprosił... - Posyłał pan po mnie, panie generale? - Jako nasz oficer wywiadu i oczywiście, jako kapitan prześwietnego Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, jest pan, jak wierzę, prawdziwym rogiem obfitości, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu Marynarki niedostępną nam, szczurom lądowym. - Słucham, panie generale? - Ohoho, zdaje się, że pan generał zaprosił na to przyjęcie tylko siebie. - Porucznik Ball, sierżant LaMadrid i ja od jakiegoś czasu usilnie poszu- kujemy odpowiedzi na pytanie, czego też Marynarka może dowiedzieć się w niebie. Zalany czy co? - Chyba nie rozumiem, panie generale. - Rozczarowuje mnie pan. Miałem nadzieję, że odpowiedź na to intry- gujące pytanie nasunie się panu natychmiast. - Przykro mi, panie generale, po prostu nie rozumiem o co panu chodzi. - Zawsze wydawało mi się, że marynarz liczy na to, że w niebie znajdzie tłum nagich piękności i prawdziwe, zimne piwo, ale to nijak nie chce pasować. Panie poruczniku, może pan pokaże tę depeszę kapitanowi? Ball wziął z blatu kartkę, na której w ciemnym świetle ledwie widoczne były odbijane przez kalkę litery. Był tam poprzedni klucz szyfru prostego podstawienia, który rozwiązał Everly i następna szarada, ułożona z cyfr, odpowiadających jego literom: UŻYJ JAKO KODU PODSTAWIENIA CZEGO DOWIE SIĘ MARYNARKA W NIEBIE - To przyszło jakąś godzinę temu - powiedział Ball. - Sygnał był bardzo silny - dodał LaMadrid. - Potem kilkakrotnie to powtórzono, zarówno z Australii, jak i z Pearl Harbor. - Użyj jako kodu... Czego dowie się Marynarka... Marynarka? Dowie się w niebie? Cholera, co to może znaczyć? - I nagle wydało mu się, że to brzmi jakoś znajomo i poczuł dreszcz na plecach. - Jeśli Marynarka i Armia - zanucił cicho pod nosem - trafią kiedyś do nieba, dowiedzą się, że porządku tam broni Piechota Morska Stanów Zjednoczonych... - Bingo! - zawołał porucznik Ball. - To musi być to! - Hymn Piechoty Morskiej - wyjaśnił Weston. - Jak długo potrwa odszy- frowanie depeszy na podstawie tego? - Może dziesięć minut - odparł Ball. - Oczywiście, kiedy tylko dostaniemy depeszę. - Tylko tyle przysłali? Nie było nic więcej? - Tylko tyle - odparł sierżant LaMadrid. - Na pewno wkrótce będzie więcej - orzekł Fertig. - Panie kapitanie, może miałby pan w tym czasie ochotę na piwo? - Tak jest, panie generale. Dziękuję, sir, Kiedy po godzinie przyszła wreszcie oczekiwana wiadomość, jej odcy- frowanie zajęło im znacznie dłużej, niż początkowo zakładali. Najwyższym numerem litery był 62, więc należało założyć, że cytat, będący podstawą szyfru ma co najmniej sześćdziesiąt dwie litery. Wziął kartkę i napisał: PORZĄDKUBRONIPIECHOTAMORSKAUSA Trzydzieści liter. Za mało. Ale porucznik Ball zaproponował, że może cytat należało powtórzyć dwukrotnie. Zawsze można to sprawdzić później, jeśli nie wpadną na nic lepszego. A może rozwinąć skrót? PORZĄDKUBRONIPIECHOTAMORSKASTANÓWZJEDNOCZONYCH Czterdzieści sześć liter. Znowu za mało, ale też za dużo do dwukrotnego zastosowania. PORZĄDKUTAMBRONIPIECHOTAMORSKASTANÓWZJEDNOCZONYCH Czterdzieści dziewięć. Znowu, za krótko i za długo zarazem. PORZĄDKUTAMBRONIPIECHOTAMORSKAUSA Trzydzieści trzy. Za krótkie, żeby starczyło samo, ale jeśli Ball miał rację i cytat miał być powtórzony, to ten cytat nie byłby znowu taki za długi. Sześćdziesiąt sześć liter, tylko cztery ponad sześćdziesiąt dwie, których potrzebowali. Ale nie, okazało się, że wychodzi coś bez sensu. Porucznik Everly, ściągnięty do pomocy zacytował z pamięci, na ile potrafił najdokładniej cały wers. DOWIEDZĄSIĘŻEPORZĄDKUTAMBRONIPIECHOTAMORSKASTANÓWZJE DNOCZONYCH Okazało się, że liczy dokładnie sześćdziesiąt dwie litery. To musiał być właściwy klucz. Gorączkowo wrócili do kolumn liczb depeszy numer dwa i podstawili go pod odpowiednie liczby. Wreszcie zaczęli otrzymywać coś, co miało - niewiele, ale zawsze - trochę sensu. Everly wziął do ręki kartkę, nad którą męczyli się tak długo. - Rzeźnik i Ernie? Co za Ernie? Zjedzą fasolę? O co tu do cholery może chodzić? Czterdzieści pięć kilometrów na południe? Od czego? Dziś rano. - Czy Rzeźnik to może być ten McCoy, o którym pan opowiadał? - zapytał LaMadrid. - Innych nie znam - rzucił Everly znad kartki, zły, że ktoś go wytrąca z koncentracji. - To może Ernie jest tym niemieckim sierżantem... - Jasne! To musi być Zimmermann! Cholera, chłopcze, nie jesteś tak głupi, jak wyglądasz - pochwalił Everly. - A więc to będzie Rzeźnik i Zimmermann! - Rzeźnik i Zimmermann to ludzie, których pan zna osobiście, panie poruczniku? - zapytał Fertig. - - Tak jest, panie generale. Marines z Chin. Ernie Zimmermann i „Rzeźnik" McCoy. - Fasole? Czterdzieści pięć kilometrów na południe? - zastanawiał się na głos kapitan Weston. - Najważniejsza jest chyba ta fasola i odległość na południe. Co to może do cholery znaczyć? - Fasola, fasola - wtórował mu Ball. - Szparagowa fasola, tyczkowa fasola, fasolka po bretońsku, fasolka po bostońsku... - Zaraz! - zawołał Fertig. - Na wschodnim wybrzeżu wyspy jest miej- scowość Boston! Boston, Miasto Fasolarzy! Weston, na miłość boską, macie jeszcze tę mapę fizyczną wyspy, którą zabraliśmy ze szkoły? - Tak jest, panie generale. - Proszę ją zaraz przynieść. - - To musi być to - gorączkowo pokazywał palcem na mapie Weston. - O, proszę: czterdzieści pięć kilometrów na południe od Bostonu, tam gdzie w morze wystaje taki kaczy dziób... - W geografii coś takiego nazywa się cyplem, panie kapitanie - poprawił Fertig. - Daleko to stąd? Weston urwał pasek papieru i przyłożył go do mapy, a potem do jej skali na marginesie. - Dziewięćdziesiąt kilometrów, panie generale. - A więc, skoro zgadzamy się, że wzmianka o jedzeniu fasoli oznacza lądowanie w okolicy Bostonu, pozostaje nam zdefiniować „rano". Jedno z dwojga: albo już są na Mindanao i sugerują punkt spotkania, albo dopiero mają zamiar lądować, zapewne z okrętu podwodnego. Stawiałbym na tę drugą możliwość. Jeżeli mam rację, należy ponadto założyć, że okręt podwodny nie będzie się chciał wystawiać na niebezpieczeństwo przebywa- jąc na powierzchni dłużej, niż jest to niezbędnie konieczne. Z czego należy wyprowadzić wniosek, że rano znaczy o brzasku. - Boże, panie generale - z niedowierzaniem zapytał Ball - pan naprawdę myśli, że oni tu przypłyną jutro rano? - Czy ktoś ma przesłanki, by sądzić inaczej? - zapytał Fertig. Nikt się nie odezwał. - To nas prowadzi do kolejnego pytania, panowie. Co w tej sprawie robimy? Nie ma żadnego sposobu na to, żeby pokonać te dziewięćdziesiąt kilometrów, tak pan mówił, Weston? - upewnił się generał. - Tak jest, panie generale. - Istnieje zatem możliwość, że ci ludzie, którzy zejdą na brzeg, nie zastaną tam nikogo i wrócą na okręt. - Panie generale, proszę o pozwolenie na zabranie głosu. - Słuchamy, sierżancie LaMadrid. - Może by użyć mojego motocykla, panie generale? - Jasna cholera! - zawołał Everly. - Zupełnie o nim zapomniałem! - Czy ten motocykl da się sprowadzić na dół, do drogi, po ciemku? - zatroskał się Fertig. - - Ważniejsze, czy on jest na chodzie? - zapytał Weston. - Czy mamy do niego paliwo? I czy przejedzie dziewięćdziesiąt kilometrów? - Nie ma tłumika - zauważył Everly. - Każdy Japończyk w promieniu piętnastu kilometrów będzie go słyszał. - Benzyna jest - odparł LaMadrid. - I pojedzie tak daleko, aż się olej skończy. Będę ostrożnie prowadził. - Nie, sierżancie, nigdzie nie pojedziecie. Nie mogę sobie pozwolić na stratę radiooperatora. - Ja pojadę - zgłosił się natychmiast Weston. - A umie pan jeździć na motocyklu, panie Weston? - To nie może być aż takie trudne. Przecież to tylko rower z doczepio- nym silnikiem, prawda? A na rowerze umiem jeździć. - Ja pojadę - powiedział Everly. - Przed wojną miałem własny motocykl. Potrafię na nim jeździć. - Obaj pojedziecie - zadecydował Fertig. - Na miejscu spróbujecie dać znać na okręt podwodny, o ile tam będzie jakiś okręt podwodny, że jesteście. Jeżeli okręt będzie, kapitan Weston pozostanie na plaży i zrobi wszystko, co konieczne dla nawiązania kontaktu z okrętem, a porucznik Everly wróci na motocyklu, po drodze nawiązując kontakt z patrolem, który stąd w kierunku miejsca spotkania poprowadzi kapitan Hedges i kierując go na miejsce spotkania. Jeżeli okrętu nie będzie, porucznik Everly wróci do kapitana Hedgesa, który zawróci patrol z powrotem tutaj. W razie takiego rozwoju wypadków, będzie pan, niestety, musiał wracać na własną rękę, panie kapitanie. - Tak jest, panie generale. - Zajmiemy się w tej chwili ustaleniem trasy patrolu, której nauczy się pan, Everly, na pamięć. Lepiej, żeby pan jej nie znał, kapitanie Weston. - Tak jest, panie generale. Nietrudno się domyślić powodu, pomyślał Weston. Należy się liczyć z tym, że wpadnę w ręce Japończyków. Jeśli nie będę znał trasy patrolu, to jej nie zdradzę Japończykom, cokolwiek by ze mną robili. - Po wyruszeniu patrolu zmienimy miejsce postoju dowództwa - ciągnął Fertig. - Jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, przekażę wam lokalizację nowego miejsca postoju. A jeśli nie, to i tak będzie dla was bez znaczenia, gdzie się ono mieści. - Tak - westchnął Everly w zamyśleniu, ale szybko się poprawił: - Tak jest, panie generale. - Kapitanie Weston, czy mógłby pan przekazać moje pozdrowienia kapitanowi Hedgesowi i poprosić go, by zaraz przybył do mojej kwatery? - Tak jest, panie generale. - Sierżancie LaMadrid, proszę poinstruować porucznika Everly’ego co do obsługi waszego motocykla, a potem, używając naszego nowego klucza opartego na Hymnie Piechoty Morskiej, proszę przekazać do Australii i Pearl Harbor: „Przywieziemy im kiełbaski, Fertig". - Panie generale... - - Słucham, Weston? - Czy mógłbym zasugerować, żeby tekst tej depeszy brzmiał raczej: „Postaramy się przywieźć kiełbaski"? - O wy, małej wiary! LaMadrid, wyślijcie „Przywieziemy kiełbaski". - Tak jest, panie generale. 45 kilometrów na południe od Bostonu 2 w prowincji Davao Oriente, wyspa Mindanao, Filipiny 24 grudnia 1942 roku, 5.01 Padało bez przerwy. Deszcz to zacinał potokami, to siąpił, ale nie ustawał ani na chwilę przez całą noc. Droga była śliska i przez to wylądowali w rowie pięć razy. Upadki nie spowodowały na szczęście żadnego uszczerbku na zdrowiu, jeśli nie liczyć posiniaczonej dumy, ale za to do komór zamkowych broni nabrało się Bóg wie ile błota. Armia Stanów Zjednoczonych na Filipinach, ogłaszając w swoim orędziu stan wojenny na Mindanao, poleciła ludności zniszczyć, zatrzeć, usunąć lub przenieść wszystkie drogowskazy, by utrudnić orientację najeźdźcy. Filipiń- czycy zabrali się do tego dzieła z entuzjazmem, a efektywność tych wysił- ków zdołała tej nocy wielokrotnie wyprowadzić z równowagi kapitana Westona. Nie mogli tak po prostu wjechać do Bostonu i zacząć stamtąd odliczać odległości, więc brak słupków kilometrowych doprowadzał ich do szału. Przedostatni upadek zdarzył się, kiedy Weston w ostatniej chwili zauwa- żył słupek, jakimś cudem przeoczony przez Filipińczyków. Zahamował odrobinę zbyt mocno na śliskiej nawierzchni i znowu szorowali siedzeniami po glinie. Kiedy się pozbierali, poszli obejrzeć słupek, który okazał się wyznaczać dwudziesty dziewiąty kilometr od Bostonu. Używając go jako punktu orien- tacyjnego, pojechali jeszcze 15 kilometrów drogą numer 1, po czym zjechali z niej. Motocykl ukryli sto metrów od szosy, w zaroślach tak gęstych, że Weston był pewien, że będzie tam spoczywał z 50 lat, zanim jakiś archeolog przypadkiem na niego natrafi. Dalej poszli na piechotę przez ociekającą wilgocią dżunglę, aż wreszcie usłyszeli szum fal rozbijających się na plaży. Morze było słychać, ale nie widzieli nic, dżungla była zbyt gęsta. Poszli więc dalej, a kiedy szum morza narósł tak, że brzeg musiał być już tylko o rzut kamieniem, wspięli się na najwyższe drzewo w okolicy, by z niego rozpoznać sytuację. Przyszło im to z trudem, a kiedy wreszcie wspięli się po oślizłej korze, zobaczyli przed sobą jedynie korony drzew. W dodatku przy schodzeniu Everly poślizgnął się, spadł z dziesięciu metrów i skręcił nogę w kostce. Będzie z nim kłopot, kiedy przyjdzie czas na powrót do motocykla, pomyślał Weston. O ile go znajdą. Ruszyli dalej w stronę, z której dochodził szum, pełznąc przez dżunglę. Rozdzielili się i zajęli miejsca na brzegu gąszczu, sto metrów od siebie, by w razie, gdyby na któregoś natrafił japoński patrol, drugi mógł się jakoś stamtąd wycofać. Teraz pozostało im już tylko czekać. Kapitan Weston spuścił zamek swojego Thompsona na pustą komorę, żeby przypadkowy wystrzał nie zdekonspirował ich kryjówek. Teraz żałował tego, gdy usłyszał jakiś szelest w dżungli za sobą. Serce waliło mu jak młotem, kiedy szarpnął w tył zamek pistoletu maszynowego i obrócił się na plecy, gorączkowo szukając celu. - Spokojnie, panie Weston - usłyszał szept Everly'ego. - Nie ma się co gorączkować. - Jasna cholera, o mało do ciebie nie wygarnąłem ze strachu. - Widziałeś Japończyków? Serce Westona znowu podskoczyło. Pokręcił głową. - Czterech, szli na północ. Kapral i trzech szeregowych. - Poszli? Everly kiwnął głową. - No to w czym problem? - Tam płynie dwóch na gumowym pontonie. Weston wyjrzał przez krzaki. Widoczność była jeszcze słaba, słońce dopiero wschodziło, a z ich miejsca widać było bardzo wielką połać wody, ale wreszcie dostrzegł to, o czym mówił Everly. Rzeczywiście było ich dwóch. Nisko zgięci, wiosłowali zawzięcie, choć powoli, by nie pluskać, w małym, czarnym gumowym pontonie. - Chryste Panie! - Japończycy mogą wrócić, albo i nie - powiedział Everly. - Decyzja należy do ciebie. - Jak to do mnie? - Uznajemy, że nie wrócą i ryzykujemy pozostawienie ich przy życiu? Bo jeżeli wrócą, to na pewno zauważą, co się tu dzieje. Jeżeli już nie zauważyli i nie poszli o tym zameldować. Bo radiostacji ze sobą nie mieli. W każdym razie nie widziałem. Weston zastanawiał się. - Chyba nie lezą przez tę plażę tak sobie, dla sportu - ciągnął Everly. - Pewnie wysadzili ich z samochodu tam - wskazał na południe. - Patrolują plażę, a samochód czeka na nich gdzieś tam - wskazał na północ. - Jeżeli nie mają się zamiaru wdrapać na słup telefoniczny i stamtąd zadzwonić, a raczej na to nie wygląda, to pewnie muszą dojść do samochodu, którym pojadą gdzieś, skąd mogą zadzwonić. Nawet jeśli widzieli ponton, we czterech nic nie zdziałają. Ale założę się, o co chcesz, że wysłano ich tu właśnie po to, żeby meldowali o czymś takim. - Tak. - Weston przyznał mu rację i kolejny raz zawstydziła go własna niekompetencja. - Musimy podjąć decyzję: sprzątnąć ich na wszelki wypadek, czy dopiero kiedy będą wracali. Bo jeżeli będą wracali, to zobaczą ten ponton na pewno. Czy może zaryzykujemy puszczenie ich wolno, zakładając, że nie wrócą? - - Chyba lepiej ich sprzątnąć - zdecydował Weston tonem, w którym, jak miał nadzieję, brzmiało więcej przekonania, niż go naprawdę odczuwał. - To oznacza, że będziesz się tym musiał zająć sam. - Cholera, ta twoja kostka! - Nie zrobiłem ci tego na złość - odparł Everly. - Zresztą i tak ktoś tu musi zostać. Jeśli ci z pontonu usłyszą strzały, chyba nie chcielibyśmy, żeby zawinęli ogon i powiosłowali z powrotem na okręt, prawda? - Cholera! - Mogę coś zaproponować? - Jasne. - Idź za nimi. Jeśli będziesz się trzymał blisko drzew i nie narobisz za dużo hałasu, nie ma mowy, żeby cię zauważyli. Dogonisz ich nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Ci z pontonu będą tu za jakieś pięć minut. Będziesz miał wystarczająco wiele czasu na dogonienie patrolu, chyba żeby zdecy- dowali się zawrócić. Kiedy ponton wyląduje, strzelę w powietrze, a wtedy ty ich załatwisz. Idą zbici w grupę, to nie powinno być trudne. A my tymczasem zajmiemy się wszystkim tu na plaży. - Jasna cholera! Dlaczego musieli sobie wybrać akurat ten odcinek plaży do patrolowania i to akurat teraz! - Tak to już bywa, panie kapitanie. - Dawno temu przeszli? - Weston wrócił do tematu. - Naprawdę ich nie widziałeś? - Everly zdawał się zdziwiony. - Jakieś dwie minuty temu. Szli bardzo powoli. Piach szybko odbiera siły. - Załatwię ich, kiedy usłyszę twój strzał. Ty przypilnuj, żeby ci w pon- tonie nie wzięli dupy w troki. - Tak jest, panie kapitanie. Wstali i wyszli z krzaków na brzeg plaży. Weston ruszył na północ, trzymając się jak najbliżej zarośli. Już po minucie przekonał się, że Everly jak zwykle miał rację. Marsz po piasku, nie mówiąc nawet o biegu, rzeczy- wiście wyczerpywał siły w ekspresowym tempie. Po trzech minutach za- uważył Japończyków. Nie zdawali się niczym zaalarmowani, szli z wysił- kiem, noga za nogą, nie zwracając na nic uwagi. Weston zwolnił, pocieszając się, że nie tylko jemu cholerny piach odebrał tak szybko siły. Everly wyszedł z zarośli i padł płasko na piasek, chowając się za duży głaz. Ułożył się wygodnie i wyjrzał na morze, szukając wioślarzy. Nie było ich. Zerwał się na równe nogi i wtedy zauważył ich głowy w wodzie obok pontonu. Posuwali się do brzegu po dnie, ciągnąc za sobą ponton. Po chwili dno zaczęło się podnosić, i głowy, a potem torsy wynurzały się coraz bardziej, gdy podchodzili do brzegu. Wreszcie wyszli na piasek i wciągnęli ponton. Ubrani byli w ufarbowane na czarno drelichy i twarze wymazali sobie jakimś czarnym smarem. Mimo to sylwetka jednego z przybyszów wydała mu się znajoma. Everly wysunął się zza ukrycia, które dawała skała. - To ty, McCoy? - zapytał. - Kto tam? - odparł przybysz, uważnie przyglądając się pogrążonej jeszcze w mroku plaży. - Everly. - Chodź nam pomóc z pontonem. Everly pokuśtykał jak mógł najszybciej do pontonu i gości. Towarzysz McCoya z bliska wyglądał najwyżej na 17 lat. - Mamy problem - oznajmił Everly, wymieniwszy uścisk dłoni. - Jaki? - Czterech żółtków, jakieś pięćset metrów stąd na północ - odparł Everly. Sięgnął za pasek i wyjął stamtąd krótkolufowy rewolwer. Podniósł go nad głowę i strzelił dwa razy. Weston już czekał na ten sygnał. Czterech Japończyków szło gęsiego, niespełna dwadzieścia metrów przed nim, jak blaszane tarcze na strzelnicy. W ogóle nie mieli pojęcia, że ktoś mógł ich śledzić, co bardzo zdumiało kapitana. Weston szedł obok nich już od kilku minut, z rosnącą trudnością utrzymując w drżących rękach uniesionego do ramienia Thompsona. Czuł się jak myśliwy, czekający z dubeltówką przy ramieniu, bo stado kaczek może się poderwać z wody lada chwila. Był gotów do natychmiastowego otwarcia ognia. Zdawał sobie sprawę zarówno z analogii swojej sytuacji z sytuacją myśliwego, jak i z różnic. Polujący na kaczki zwykle nie musi biegać po piasku pół kilometra za swoją zwierzyną, to raz. Z wielu dubeltówek, które w życiu trzymał w ręku, żadna nie ważyła pięć i pół kilo, jak ten cholerny złom, to druga różnica. I wreszcie ta zasadnicza: jeszcze się nie urodziła taka kaczka, która odpowiada ogniem. Właśnie kolejny raz poprawił przy ramieniu Thompsona, wycelował tuż przed i pod pierwszego Japończyka, kiedy zabrzmiały w powietrzu dwa strzały z plaży. Prowadzący stanął jak wryty, zaczął się odwracać i ściągać z ramienia karabin. Nagle Westonowi wydało się, że siedzi w kinie i ogląda film puszczony w zwolnionym tempie. Poczuł uderzenia w ramię i pod pierwszym Japończykiem złożyły się nogi. Drugi i trzeci po prostu padli tam, gdzie stali. Ostatni, który właśnie obracał się ku niemu i podnosił do ramienia karabin, dostał cztery pociski w twarz i pierś, rozrzucając szeroko ramiona, zanim upadł na plecy. Weston podbiegł do nich, wciąż trzymając Thompsona przy ramieniu. Pierwszy i trzeci z Japończyków jeszcze się ruszali, ale nie byli w stanie podnieść karabinów. Kapitan zarzucił Thompsona na ramię i bez zbytnich rozważań wyjął z kabury przy pasie japoński pistolet Nambu, dobijając ich obu strzałami w głowę. Stał tam nad nimi, z pistoletem w ręku, i czuł, jak czerwona mgła gdzieś odpływa i wracają mu ludzkie odruchy. Nagle zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, zauważył krew i tkankę mózgową na piasku i zebrało mu się na wymioty. Opanował się po chwili, pochylił nad ciałami, zabierając im karabiny, ładownice i bagnety. Zarzucił to wszystko na ramiona i uginając się pod ciężarem, ruszył z powrotem na plażę. - Co ty wyprawiasz, do cholery?! - zdążył zapytać McCoy, zanim z oddali doszły go odgłosy kilku serii z Thompsona: krótkiej, najwyżej trzystrzało- wej, długiej, co najmniej sześciostrzałowej i znowu krótkiej, czterostrzało- wej. - Kapitan Weston właśnie rozwiązał nasz problem - wyjaśnił Everly. - Czekał na mój sygnał. Rozległy się jeszcze dwa, dużo cichsze strzały. - Koffler, idź zobacz, czy możesz mu pomóc - polecił McCoy. - Tak jest. - Młodociany towarzysz McCoya wyciągnął spod czarnych drelichów czterdziestkępiątkę i ruszył biegiem po plaży tam, skąd docho- dziły strzały. - Czy on aby trochę nie za młody, McCoy? - zapytał Everly, ciągnąc wraz z McCoyem ponton w kierunku zarośli. McCoy nie odpowiedział na pytanie. - Poza tym patrolem jest tu na tyle bezpiecznie, żeby ściągać pozostałe pontony? - Sam musisz zdecydować, McCoy. Wydaje mi się, że to wszyscy Japończycy w okolicy, ale wiedzieć na sto procent tego nie mogę. McCoy wyciągnął z pontonu jakąś czarną paczkę, potem z pochwy, przypiętej do lewego przedramienia wyjął jakiś dziwny, podobny do sztyletu nóż, którym rozciął paczkę. Jasna cholera, pomyślał Everly, to chyba tym poharatał wtedy makaro- niarzy! Tymczasem McCoy rozerwał paczkę i uniósł w dłoni jakiś podłużny, lekko wygięty pudełkowaty przedmiot długości około pół metra. Wyciągnął z niego w górę jakiś błyszczący pręt, który wyglądał jak antena samocho- dowego radia, po czym zbliżył jeden z końców pudełka do ust. - Trumna, Trumna, tu Kolumb, tu Kolumb. - Kolumb, tu Trumna, słyszymy cię głośno i wyraźnie - zaskrzeczał głośnik z drugiego końca pudła. - Trumna, wysyłajcie dwie, powtarzam, dwie łodzie. - Potwierdzam dwie łodzie, Kolumb. Trumna bez odbioru. - Z kim ty do cholery gadasz, Rzeźnik? McCoy nie odpowiedział wprost. - Chyba nie słyszeli tego Thompsona, bo wtedy gadałbym do siebie. - Po czym klepnął go w ramię i wskazał na morze. Było spokojne, jednak w jednym miejscu coś się zaczęło dziać. Woda nagle się tam jakby zagotowała i wyłoniło się z niej coś ciemnego, co szybko zaczęło przybierać kształty kiosku okrętu podwodnego. Jeszcze zanim cały kadłub wynurzył się z wody, na pomoście trwała gorączkowa krzątanina. Nad brzegiem pomostu pojawiły się dwie czapki z daszkiem, na pewno jacyś oficerowie. Pięciu czy sześciu innych miało gołe głowy albo okrągłe białe marynarskie czapki. Któryś z nich wytaszczył z włazu chłodzoną powietrzem pięćdziesiątkę i założył ją na przeciwlotniczą podstawę na kiosku. Drugi podał mu zaraz koniec taśmy z nabojami kalibru 12,7 mm, połyskującej mosiężnymi łuskami. Na flagsztok z tyłu kiosku wciągnięto banderę, którą wiatr zwiał z powrotem na jego tło. Białe i czerwone pasy oraz białe gwiazdy na grana- towym tle jaskrawo odcinały się od ciemnoszarej farby. Marynarze i oficerowie powitali banderę salutem i wrócili do swoich zajęć. Tymczasem pokład wyszedł już z wody i otwarto właz z lewej strony kiosku. Wybiegło z niego kilku marynarzy, z których część obsadziła po- kładową stodwójkę, a reszta zaczęła wyciągać z włazów na pokład jakieś paczki. Dwie największe z nich okazały się pontonami, które zaraz napom- powano, wyrzucono do wody i zaczęto do nich pakować pozostałe. - Cholera, człowieku - powiedział Everly łamiącym się głosem - patrz no tylko na tę flagę! Weston i Koffler dobiegli, kiedy następne dwa pontony były zaledwie sto metrów od plaży. - Dostałem ich wszystkich! - zawołał triumfalnie Weston. - Ściągnęliśmy ciała z plaży na bok. - Panie Weston, to jest „Rzeźnik" McCoy - przedstawił Everly. - Pieprz się, Everly - syknął McCoy. - McCoy, kapitan Weston. Ken uśmiechnął się i zasalutował. - Porucznik McCoy - przedstawił się raz jeszcze. - Powinien się pan ogolić, panie kapitanie. - Sierżant Koffler, panie kapitanie - włączył się Steve. - Tam po drodze nie było czasu na prezentacje. - Jak się macie, sierżancie - odparł formalnie Weston. - Sierżant? - zapytał z niedowierzaniem Everly. - A sierżant - potwierdził z uśmiechem McCoy. - A w tych pontonach siedzi Zimmermann. Jest już Gunnym. Weston spojrzał na morze i zauważył kołyszące się na falach gumowe pontony z „Sunfisha". Potem podniósł wzrok na sam okręt, na banderę dumnie powiewającą na jego kiosku i poczuł, że łzy spływają mu po policzkach. Jego piersią wstrząsnęło łkanie, nad którym nie był w stanie zapanować. 3 - Panie kapitanie, czy ma pan tu ze sobą jakichś ludzi? - zapytał McCoy. - Nie, jesteśmy tu we dwóch. Tylko porucznik Everly i ja. - Porucznik Everly? - zdziwił się McCoy. - Generał mnie awansował - wyjaśnił Everly. - A pan kim był przed wojną? - zapytał z kolei Westona McCoy. - Porucznikiem. Jestem z lotnictwa. Sam się zdziwił, jak obco to zabrzmiało. Nie był już żadnym lotnikiem. Wydawało mu się nieprawdopodobne, że mógł nim kiedyś być. - Jest pan zawodowym oficerem piechoty morskiej? - Owszem. - Czy są u was jeszcze jacyś oficerowie? Może ktoś wyższy rangą? - zapytał McCoy. - Kapitan Hedges - odparł Everly. - Prowadzi patrol, który wyszedł nam na spotkanie. - Kiedy tu dotrze? - Za dwa, trzy dni - ocenił Everly. - To dziewięćdziesiąt kilometrów, więc może za cztery - poprawił się. - I nikogo powyżej kapitana? - Ano nikogo, McCoy. To już wszyscy. - Panie kapitanie, potrafi pan wiosłować pontonem? To znaczy, gdyby trzeba było, potrafiłby pan stąd dotrzeć do okrętu podwodnego? - Chyba tak. - Dużo pan wie o działaniach Fertiga? - Proszę, panie McCoy - odezwał się Koffler, podając mu karabinek. - Ostrożnie, załadowany, nabity i nie zabezpieczony. - O Jezu, a co to takiego? - zapytał drwiąco Everly na widok broni McCoya. I po chwili: - On do ciebie powiedział „panie McCoy"? - Ty możesz do mnie mówić „panie poruczniku", Percy. A to jest karabinek Ml. Strzela powiększonym nabojem pistoletowym kalibru 7,62 mm. W magazynku jest piętnaście nabojów. Dobry, mały karabin. Wyładu- jemy wam ich sto na brzeg. - Wiesz, że nie lubię tego imienia, McCoy. Nie mów do mnie „Percy". - To ty nie mów do mnie „Rzeźniku", albo będziesz musiał do mnie mówić „panie poruczniku", Percy. - Pan McCoy jest porucznikiem - potwierdził Koffler. - Pan dowodzi tą operacją, panie McCoy? - zapytał Weston. - Tak - odparł po prostu McCoy. - Pytałem pana przed chwilą o to, czy dużo pan wie o działalności Fertiga. - Jestem jego G-2. - W pierwszym pontonie płynie ten z OSS i pan Greyson, panie porucz- niku - zameldował Koffler. McCoy spojrzał na niego. Koffler stał i przez lornetkę spoglądał na morze. - Daj te szkła - zażądał. Koffler z ociąganiem podał mu lornetkę. - Pozbieraj ten plastik - rozkazał McCoy. - Na litość boską, Steve, chyba sam powinieneś wiedzieć, żeby nie zostawiać takich śladów dla Japończyków! - Przepraszam - odparł Koffler z rzeczywistą skruchą w głosie i natych- miast opadł na kolana, żeby pozbierać porozdzierane resztki opakowań karabinków, lornetki i krótkofalówki. - Panie kapitanie, proszę wyjść w morze do momentu, aż woda sięgnie panu do pasa - powiedział McCoy. - Koffler pójdzie z panem. Proszę - zostawić Thompsona. Kiedy przypłynie pierwszy ponton, proszę pomóc go rozładować. Paczki będą pływać, Koffler dopilnuje, żeby nic nie zginęło. A potem proszę wsiąść na ponton i popłynąć na okręt. - Po co? - Mam rozkaz odesłać stąd „Sunfishem" najwyższego stopniem oficera, którego zastanę na miejscu lądowania. Padło na pana. - Ale dlaczego? Nie wiem, czy... - Proszę się ze mną nie kłócić, panie kapitanie - chłodno uciął McCoy. - Taki jest rozkaz i proszę go wykonać. - Niech pan to zrobi, panie Weston - poradził Everly. Weston spojrzał na McCoya z wyrazem dezorientacji w oczach. McCo- yowi zrobiło się go żal. - Myślę, że chodzi o to, żeby pan mógł złożyć generałowi MacArthurowi meldunek o tym, co się dzieje - powiedział uśmiechając się. - A na pewno złoży pan meldunek generałowi Pickeringowi. - MacArthurowi? - zapytał Everly. - Naprawdę? - Naprawdę, Everly. Aha, panie kapitanie, niech pan nie goli tej brody, zanim generał Pickering jej nie zobaczy. Weston wciąż wyglądał na zmieszanego i wahał się. - Niech pan idzie, do cholery! - powtórzył McCoy. - Zanim pan tam dojdzie, pontony dopłyną. Weston spojrzał na Everly’ego. Everly kiwnął głową. - Niech pan wypije duże zimne z pianką za moje zdrowie, panie Weston - powiedział. - Uważaj na siebie, Everly. - Jasne - odparł Everly, wyciągając rękę po Thompsona. Weston oddał mu go i wszedł do wody. - Co zrobimy z zaopatrzeniem, które wyładujemy na brzeg? - zapytał McCoy. - Dużo tego jest? - Na razie tyle, co w tych dwóch pontonach. Jutro będzie więcej, jeśli to dziś ujdzie nam na sucho. - O jutrzejszym dniu możemy chyba zapomnieć - odparł Everly. - Prędzej czy później Japończycy przyjdą szukać swoich. Prędzej, jeśli miał- bym zgadywać. - Co to było z tymi Japończykami? - Czteroosobowy patrol. Myślę, że wyładowali ich z ciężarówki gdzieś po drodze i pewnie mieli ich zabrać z powrotem parę kilometrów stąd wzdłuż drogi. Jak się nie pokażą, to ktoś ich pewnie przyjdzie szukać. - Ile mamy czasu? Everly rozłożył bezradnie ręce. - Jeśli mieliśmy szczęście, nie słyszeli Thompsona. To by nam dało trochę więcej czasu. Ale jeśli go słyszeli, to możemy ich mieć na karku w każdej chwili. - Może by to gdzieś w pobliżu zakopać? - Stąd do drogi, prawie kilometr, jest gęsta dżungla. Można to tam zaciągnąć. - Daleko stąd do Fertiga? - Dziewięćdziesiąt kilometrów. Ale on się przenosi. - Przenosi? Jak to przenosi? - Musiał wziąć pod uwagę to, że któryś z nas dostanie się do niewoli. Nie chciał, żebyśmy wydali jego pozycję. Jeśli jej nie będziemy znać, to jej nie zdradzimy, cokolwiek by nam zrobili, nie? - Jezu! - Nic się nie martw, McCoy. Znajdzie nas. Chyba że Japońce będą pierwsi... - Co myślisz o Fertigu? - Jest trochę dziwny. Nosi rudą bródkę, no i chyba wiesz, że nie jest prawdziwym generałem. Zdaje się, że był podpułkownikiem. Ale jest cwany i ma jaja jak balony. To zdaje się najwyższa pochwała, jaką ktokolwiek dotąd otrzymał z ust Everly’ego, pomyślał McCoy. - Dobra, zrobimy tak. Przede wszystkim musimy wysłać Kofflera i jedną z radiostacji do Fertiga. Jak to zrobimy? - Wiem, gdzie miałem się spotkać z kapitanem Hedgesem i jego patrolem... - Ilu ludzi? Starczy, żeby to gdzieś przenieść? - Przynajmniej większą część. Nie uwierzyłbyś, ile te konusy potrafią unieść. Ale nie mam pojęcia, ilu ich będzie. Piętnastu, może dwudziestu, nie wiem. - Czy dwóch z nich mogłoby pójść z Kofflerem do Fertiga? On ma chyba z pięćdziesiąt kilo sprzętu do zaniesienia. - Mam tu gdzieś motocykl, który schowałem po drodze. Jeśli tylko skurkowańca znajdę. Czy to, co ma do przeniesienia, da się przytroczyć do motocykla? - A co z Japończykami na drogach? - Nie mam pojęcia. Generał nic nie mówił, ale, jak już powiedziałem, jest sprytny. Myślę, że narobi szumu daleko stąd, żeby odciągnąć z okolicy jak najwięcej żółtków. - Znaczy, Fertig, tak? Everly kiwnął głową. - Możemy też poczekać z tym do wieczora. Wezmę tego, jak on się nazywa? - Kofflera. - Wezmę tego Kofflera i jego sprzęt, poszukamy motocykla i załadujemy na niego, a potem poczekamy do wieczora i dopiero ruszymy. - Jak uważasz. Tylko pamiętaj, że dostarczenie Kofflera i jego radia Fertigowi to w tej chwili najważniejsza sprawa. McCoy spojrzał na morze. Pierwszy ponton dopłynął do Kofflera i Wes- tona, którzy wraz z Greysonem wyrzucali za burtę czarne paczki. Kapitan Macklin klęczał na środku pontonu i, o ile było widać, nie robił absolutnie nic. Drugi ponton, z Zimmermannem i dwoma marynarzami z „Sunfisha" też do nich dopływał. Słońce było już wysoko. Gdyby teraz pojawił się skądś japoński patro- lowiec, albo gorzej, samolot, „Sunfish" byłby w poważnych kłopotach. McCoy podniósł głowę i uważnie obejrzał przez lornetkę horyzont. Nic. Potem niebo. Też nic. Ponton Zimmermanna przepłynął już poza miejsce, gdzie Greyson, Koffler i Weston rozładowywali pierwszy. - Jak nie wyskoczą za burtę teraz, to przybój ich wywróci - powiedział McCoy. Chwilę później jego przepowiednia się sprawdziła. Ponton przechylił się i przewrócił, wyrzucając do morza swoich pasażerów i furę zapakowanych w czarny plastik paczek. - No i fajnie. A teraz chodź, wyciągniemy trochę broni dla tych ludzi. Lada chwila może się przydać - powiedział McCoy, wskazując ponton wyciągnięty przez nich na brzeg. Podeszli tam, McCoy sięgnął do wnętrza i wydobył podłużną paczkę, owiniętą jakąś śliską, czarną płachtą z mate- riału, którego Everly dotąd nigdy nie widział. Nożem rozciął paczkę i wy- dobył jeszcze jeden taki mały karabin, jak ten, który mu przyniósł Koffler. - To ten sam nóż, który miałeś w Szanghaju? - No i co z tego? - Tak tylko pytam, żeby się upewnić. - Popatrz lepiej jak to działa - powiedział McCoy, unosząc karabinek. - Bezpiecznik i zatrzask magazynka są tu, na obudowie mechanizmu spustowe- go. Popatrz, gdzie jest który, bo po ciemku nietrudno je pomylić. O, ten okrągły kołek to jest bezpiecznik. Przepychasz go w lewo i jest odbezpieczony. A ten z przodu to zatrzask magazynka. Naciskasz go i magazynek wypada. - Wziął magazynek do ręki i podetknął go Everly’emu pod nos. - Piętnaście nabojów. Wsadza się go o, tu, w gniazdo przed kabłąkiem i pcha do góry, aż się zatrzaśnie, o tak. Potem odciągasz rączkę zamkową i puszczasz ją. Sprężyna sama dośle nabój do lufy, jak w pistolecie. Nie musisz ręką zamykać zamka. Po ostatnim strzale zamek pozostanie otwarty. Starczy zmienić magazynek, lekko go odciągnąć do tyłu, żeby zszedł z zaczepu i można znowu strzelać. - Pistoletowe naboje? - kręcił nosem Everly. - Bardzo silne pistoletowe naboje. Pistolet by rozerwały. - A da się z tego kogoś zabić? - Jasne, że tak. Jeśli tylko trafisz, no i nie strzelasz na pół kilometra. - Sprawdzałeś? - Rajdersi piechoty morskiej sprawdzili na Makin. Może to i nie jest prawdziwy karabin, ale o niebo lepszy niż pistolet. - Większość ludzi nie trafiłaby z pistoletu we własny tyłek. - I właśnie o to chodziło tym, którzy wymyślili ten karabinek. - Macie trochę amunicji, co? Nam się już prawie skończyła, i nasza i japońska. Ostatnio sami robiliśmy sobie naboje, z pociskami z prętów do - zasuwania zasłonek i prochem z japońskich nabojów. A do tego - klepnął ręką kolbę Thompsona - zostało mi już tylko siedem nabojów. - Mamy amunicję do karabinków, poza tym kilkaset sztuk kalibru 11,45 i 7,62 mm karabinowej. Ale na razie została na okręcie. - A granaty? Naprawdę potrzebujemy trochę granatów. - Nie tym razem. Może w następnej dostawie. - A będzie jakaś następna dostawa? Więcej okrętów podwodnych? - Za trzy tygodnie. Jeśli nas do tej pory nie wybiją - odparł McCoy i wrócił do podłużnych paczek. Rozciął jedną z nich, zawierającą cztery karabinki i zarzucił je na ramię. Ruszyli z powrotem na plażę. Kapitan Richard D. Greyson III dobrnął na plażę, ciągnąc za sobą dwie opakowane w plastik paki. - Dzień dobry, panie McCoy. Jak widzę piechota morska wylądowała i sytuacja jest pod kontrolą*? - Co ty tu robisz? Miałeś nie schodzić na brzeg? - Wiedziałem, jak bardzo ci zależało na tym, żeby kapitan Macklin dotarł cało na brzeg - uśmiechnął się Greyson. - A poza tym nie mógłbym odpłynąć nie udowadniając ci, że umiem wiosłować pontonem nie gorzej od ciebie. McCoy spojrzał ponad jego ramieniem. Macklin szedł, jak mógł najszyb- ciej przez sięgającą mu do piersi wodę. Nic nie ciągnął za sobą, a przy- najmniej McCoy tego nie widział. Nagle się roześmiał. - O Boże, popatrzcie tylko na tego! Starszy sierżant Ernest Zimmermann, wściekły i zaniepokojony jedno- cześnie, ociekając wodą, która wylewała się z nogawek i rękawów, z wysił- kiem wdrapał się na brzeg i wyciągał cztery sporej wielkości paczki. Obok niego stało dwóch marynarzy z okrętu podwodnego w podobnej sytuacji. Każdy z nich ciągnął po dwie paczki. - Czegoś nie wyskoczył z pontonu tak, jak ci mówiłem? - Nie wiedziałem jak tu głęboko, a nie chciałem się utopić. Nie umiem pływać, do jasnej cholery! - Spojrzał na towarzyszącego McCoyowi party- zanta i poznał go od razu. - Hej! I co powiesz, Everly? Jak leci? - Nie narzekam. McCoy mówił, że zostałeś Gunnym? - Ano zostałem. A co u ciebie? Pomożesz mi z tym cholerstwem, czy będziesz dalej stał z palcem w dupie? - Słuchaj, możesz tu utknąć - powiedział McCoy do Greysona. - W każdej chwili może się tu zaroić od Japończyków. Ten facet Fertiga... Everly, jak on się nazywał? - Weston, panie poruczniku. Kapitan James Weston. „Panie poruczniku", zdziwił się McCoy. O cholera! - No więc ten kapitan Weston sprzątnął czteroosobowy japoński patrol, kiedy płynęliśmy do brzegu. Everly uważa, że Japończycy będą szukać swoich . * Zwyczajowe zdanie, którym oświadczenia dla prasy wydawane przez Departament Stanu kwitowały kolejne amerykańskie interwencje w Ameryce Środkowej, coś w rodzaju .Na Zachodzie bez zmian" [przyp. tłum.]. - To by było najlepsze wyjście - wtrącił Everly. - Najlepsze? Co ty wygadujesz, do cholery? - Gorzej, gdyby usłyszeli Thompsona kapitana Westona i pobiegli kogoś zawiadomić. Najlepiej byłoby, gdyby nie usłyszeli Thompsona i posłali paru ludzi, żeby poszukali tamtych. A jeszcze lepiej byłoby znaleźć ich samo- chód... - Nie wiemy, czy jakiś mieli - wtrącił McCoy. - ...zapakować na niego ciała i schować gdzieś jedno i drugie w krza- kach, żeby przez parę dni ich nie znaleźli. Gdyby tak się dało zrobić, Japończycy mieliby mniejsze szansę na to, żeby znaleźć zaopatrzenie, które tu schowamy. - Gdybyśmy mieli ciężarówkę, można by odwieźć ciała parę, czy parę- naście kilometrów stąd i tam ukryć - zastanowił się McCoy. - To by nawet było jeszcze lepiej - zgodził się Everly. - Co ci jest w kostkę? - Spadłem z drzewa. - No to jak będziesz szukał ciężarówki z taką nogą? - Urwę sobie jakąś gałąź i zrobię szczudło. - Powiedz mi, Everly, gdzie ci wydaje, że jest ta ciężarówka, a ja jej pójdę poszukać - zaproponował Zimmermann. - Idź razem z nim, Everly. Tego się nie da obejść. My zaciągniemy zaopatrzenie w dżunglę i zaczekamy tam na was. - Zimmermann, te małe karabiny są coś warte? - zapytał Everly. - Do tego, do czego mają służyć są w sam raz. - To może dajcie mi jeden. Do Thompsona zostało tylko siedem nabojów. Chyba że... Gdzie jest ta amunicja 11,43 mm, McCoy? - Nie mam pojęcia, gdzie jest w tej chwili. - W takim razie dajcie mi jedną z tych waszych zabawek. Nie mamy czasu do stracenia. - Jest jeszcze jedno wyjście - odezwał się McCoy, patrząc na Greysona. - Mam iść z nimi? Nie ma sprawy. - Nie o tym myślałem - McCoy wskazał na morze. - Kapitan Weston już prawie dopłynął do „Sunfisha". Możemy im nadać przez radio, żeby się wynosili, kiedy tylko wyjdzie na ich pokład i... Chyba właśnie to powinienem zrobić. - Panie McCoy - odparł Greyson - Marynarka Stanów Zjednoczonych poniosła spore koszty i zdobyła się na wielki wysiłek, żeby ten okręt znalazł się tam, gdzie w tej chwili go widzimy. Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek na jego pokładzie chciał stąd odpłynąć, zanim wypakują zaopatrzenie albo pojawi się japoński niszczyciel. McCoy popatrzył na niego badawczo. - Niezależnie od tego, co nastąpi pierwsze - dodał Greyson. - Naprawdę możesz tu utknąć. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Ta niezbyt przyjemna myśl zaświtała mi, zanim jeszcze wsiadłem do pontonu. Mam nadać na „Sunfisha", żeby zaczynali rozładunek? - - Radiostacja jest zaraz za tymi krzakami - wskazał McCoy. Kapitan Macklin wypełzł na brzeg i padł na piasek, jakby był całkiem wyczerpany. - Ranny czy co? - zainteresował się Everly. - Pies go trącał, niech leży - mruknął McCoy. - Musimy zepchnąć te pontony z powrotem na wodę - powiedział Greyson i zadziwiająco głośno, jak na niego, krzyknął: - Macklin! Macklin uniósł głowę, spojrzał na niego i poruszył ramionami w geście bezsiły. - Macklin, rusz dupę i pomóż przepychać pontony na drugą stronę przyboju, albo ci ją odstrzelę! Kapitan Macklin nadal się nie ruszał, wykonując rozpaczliwe gesty na piasku, dopóki Greyson nie ściągnął jednego z karabinków z ramienia McCoya, nie przeładował go i nie podniósł do ramienia. To w cudowny sposób zregenerowało siły Macklina, który biegiem wrócił do morza, złapał za cumę jeden z pontonów i zaczął go odciągać od plaży. Everly patrzył na to wszystko szeroko rozwartymi oczyma, ale nie powiedział ani słowa. - Naprawdę byś strzelił? - zapytał McCoy. - Nie wiem - odparł Greyson. - Na szczęście on też nie wiedział. A właściwie, to dlaczego by go nie wsadzić na ponton i niech wraca na okręt? - On ma tu zostać - twardo powiedział McCoy. Greyson wzruszy ramionami i odszedł w kierunku radiostacji. - Co to za jeden? - zapytał Everly. - Greyson? Adiutant grubej szychy z Pearl. - Nie o niego pytałem. Czy to ten sam Macklin, który był w Chinach, McCoy? - Niestety. - Po co wam ten kutas? - To długa historia, Everly. Potem ci opowiem. Na pokładzie USS „Sunfish" (SS-281), 4 126° 48' długości wschodniej 7° 35' szerokości północnej Morze Filipińskie 24 grudnia 1942 roku, 5.27 - Panie komandorze... - powiedział oficer wachtowy, kapitan Amos P. Yo- ungman, wskazując brodą na morze i nie wypowiadając reszty pytania: „Czy pan widzi to, co ja?". - Widzę - odparł komandor podporucznik Warren T. Houser. Obaj stali na zatłoczonym pomoście na szczycie kiosku „Sunfisha", z lornetami wachtowymi u oczu, czujnie przepatrując niebo i horyzont, i z niepokojem śledząc powolne postępy rozładunku na pontonach. Pasażer pierwszego pontonu wracającego na „Sunfisha" rzeczywiście stanowił widok godny uwagi. Miał na głowie staromodny kapelusz polowy z szerokim rondem, ubrany był w coś w rodzaju brudnej pidżamy, a do tego nosił długą, z daleka widoczną blond brodę. - McCoy mówił, że spróbuje stamtąd odesłać jakiegoś oficera - powie- dział komandor nie odrywając lornetki od oczu. - To musi być on. Kapitan Youngman odwrócił się do bosmana okrętowego, który stał opodal i równie pilnie omiatał widnokrąg wzrokiem przez lornetę. - Szefie, dopilnujecie, żeby ten człowiek bezpiecznie trafił pod pokład. - Tak jest, panie kapitanie - odparł starszy bosman sztabowy Buchanan. Raz jeszcze spojrzał w kierunku wybrzeża, po czym oddał lornetę wach- towemu, stojącemu pod peryskopem na środku pomostu i poruszając się ze zręcznością i szybkością, o którą mało kto posądzałby człowieka tak potężnej postury, zniknął w otworze włazu, prowadzącego na dół, do centrali. Po chwili pojawił się u podnóża kiosku, wychodząc na pokład drzwiami, zwykle używanymi przez obsługę działa pokładowego. W chwili, w której ponton dotarł do „Sunfisha", bosman Buchanan stał już za relingiem, obwiązany w pasie centymetrową linką, której drugi koniec trzymało trzech marynarzy na wąskim pokładzie. Na drugiej linie zawiązał pętlę, którą teraz trzymał w ręku, jak kowboj, szykujący się do wiązania i znakowania cielaka. Jej koniec także trzymał jeden z marynarzy na pokładzie. - Obwiążcie nią pana - zagrzmiał, rzucając pętlę w kierunku dwóch marynarzy w pontonie, sam podchodząc, ostrożnie stawiając nogi na obłej, śliskiej powierzchni zbiornika balastowego. Marynarze w pontonie nie złapali liny, co bosman skomentował słowami, które nieczęsto słyszy się w szkółce niedzielnej, a w ogólnym zarysie kwestionującymi pochodzenie nieudaczni- ków z prawego łoża. Ściągnął linę z powrotem i ponowił próbę. Tym razem, być może pod zbawiennym wpływem uprzedniej admonicji, marynarz siedzący na rufie pontonu zdołał ją złapać. - Niech pan ją przełoży przez głowę i założy pod pachy - zachęcił pasażera. - Zaraz pana wyciągniemy na pokład. Kapitan Weston zrobił to, o co go proszono i niepewnie stanął na miękkiej podłodze gumowego pontonu. Postawił nogę na burcie i próbował się odbić od podłogi, ale w rezultacie jedynie się poślizgnął i padł jak długi na obłą burtę okrętu. Próbował się czegoś chwycić, ale w zasięgu rąk nic nie miał i zaczął powoli zsuwać się do wody. - Ciągnąć! - ryknął Buchanan. Weston przestał się staczać do wody, lina naprężyła się i marynarze podciągnęli go na tyle, że zdołał sięgnąć ręką do niskiego relingu otacza- jącego pokład artyleryjski przed kioskiem. Buchanan i jeden z marynarzy wspólnym wysiłkiem szarpnęli go do góry na tyle, że mógł stanąć na własnych nogach. - Proszę tędy - wskazał drogę bosman. Weston zaczął podnosić nogę, by przełożyć ją przez reling, kiedy z jakiegoś mrocznego, uśpionego zakamarka pamięci wychynęły nagle resz- tki ceremoniału morskiego, którego niegdyś go uczono. Odsunął się od wyciągniętego ramienia bosmana, stanął na baczność i zasalutował banderze. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład! - zawołał. Buchanan próbował mu ponownie podać ramię, ale Weston, wciąż salu- tując, odsunął je lewą ręką. - Udzielam! - zabrzmiał głos z wysoka. Weston podążył wzrokiem za głosem i ujrzał twarz w czapce z dasz- kiem, wychylającą się zza obramowania pomostu. Oficer z góry odwzajemnił salut, więc Weston opuścił rękę i przeszedł przez reling. - Proszę odprowadzić pana do mesy - rozkazał z pomostu komandor Houser. - Tak jest, panie komandorze. Weston podążył za bosmanem wzdłuż pokładu, a potem drzwiami do wnętrza kiosku. Znalazł się nagle w ciemnym, pełnym manometrów i rur świecie, który czuć było potem i ropą, pełnym marynarzy w podkoszulkach i oficerów w roboczych bluzach, spoglądających na niego z nieukrywanym zaciekawieniem. Poprowadzono go z centrali w kierunku rufy, aż w pewnym momencie bosman Buchanan odsunął na bok zieloną zasłonkę wiszącą w drzwiach prowadzących z wąskiego korytarzyka i wskazał mu, by wszedł do środka. - Wkrótce ktoś do pana przyjdzie - powiedział Buchanan. - Ja muszę już wracać na górę. - Dziękuję - odparł Weston. Wszedł do niewielkiej wnęki, w której stał stół. Burta tworzyła beczkowate sklepienie nad stołem, tak że stać można było tylko z jednej jego strony. Obrócił się, ale zasłona wróciła na swoje miejsce i Buchanana już nie było. Weston usiadł przy stole i wsunął się pod burtę. Na jednym z krzeseł leżał egzemplarz „The Saturday Evening Post". Wziął go do ręki z ciekawością. Po chwili zasłonka znowu się odsunęła i w wejściu pojawił się marynarz. - Świeża kawa, sir - powiedział. - Gdyby czegokolwiek pan potrzebował, wystarczy nacisnąć ten guzik. Postawił na stole przed Westonem tacę, na której stała filiżanka na spode- czku, srebrny dzbanek z kawą, dzbanuszek czegoś, co wyglądało jak śmietanka i miseczka cukru w kostkach. Obok stał mały talerzyk, na którym leżało pół tuzina kruchych ciasteczek z kawałeczkami czekolady. Weston popchnął jedno z nich palcem, a potem wziął do ręki i ugryzł maleńki kawałeczek. - Może pan głodny? - zapytał marynarz. - Mogę panu zrobić coś do jedzenia. Weston popatrzył na niego, nic nie odpowiadając. - Cokolwiek pan zechce, od kanapki z jajkiem po stek z jajkami. - Tak, poproszę - wykrztusił wreszcie Weston. - Ale co, sir? Kanapkę czy stek? - A mógłbym jedno i drugie? - Oczywiście - odparł marynarz, po czym zasłonka zasunęła się i tyle go było widać. - Weston ugryzł następny kawałeczek ciastka, po czym wrzucił całe ciastko do ust i powoli rozkruszył, a potem żuł, delektując się smakiem. Nalał kawy ze dzbanka, powąchał ją i próbował się napić. Była tak gorąca, że sparzyła mu wargi. Dodał więc śmietanki i wrzucił kostkę cukru, po czym zamieszał i raz jeszcze podniósł filiżankę do ust. Tym razem udało mu się wypić łyk. Sięgnął po następne ciasteczko z talerzyka i wsadził je całe do ust. Kiedy je połknął, wziął kolejne i tym razem zanurzył je w kawie ze śmietanką i cukrem. Zasłonka rozsunęła się ponownie, kiedy Weston zbierał resztki sosu z talerza kawałkiem tostu. Tym razem do wnętrza wszedł oficer, ten sam, który udzielał mu zezwolenia na wejście na pokład. Teraz, z bliska, Weston zauważył złote słoneczka komandora podporucznika na kołnierzyku. Zaczął wstawać, by w ten sposób oddać honory wyższemu stopniem oficerowi. Beczkowata burta za jego plecami i nad jego głową uczyniła tę próbę niewykonalną, jeszcze zanim komandor powiedział: - Proszę siedzieć. Czy kuk zajął się panem należycie? Mogę panu jeszcze czymkolwiek służyć? Weston pokręcił głową. - Nie, dziękuję. - Nazywam się Warren Houser i dowodzę tym okrętem. - Kapitan Weston, panie komandorze. A właściwie... Porucznik Weston, panie komandorze. - To w końcu jak, panie Weston? - zapytał z uśmiechem Houser, siadając na przeciw i podając rękę na przywitanie. - Kapitan Armii Stanów Zjednoczonych Na Filipinach, panie komandorze, a porucznik Korpusu Piechoty Morskiej. - Witam na pokładzie USS „Sunfish", panie kapitanie. - Dziękuję, panie komandorze. Co się tam dzieje, panie komandorze? - Rozładowujemy ładunek, który przywieźliśmy dla panów, kapitanie. - Panie komandorze, jeśli Japończycy jeszcze nie wiedzą o waszej tu obecności, to już wkrótce będą wiedzieć. Na plaży, tuż przed lądowaniem pierwszego pontonu, pojawił się japoński patrol. Zastrzeliłem ich, ale ktoś może się zacząć interesować tym, gdzie się podzieli i to już niedługo. - No cóż, nie po to taki szmat świata płynęliśmy z tym ładunkiem, żeby go teraz nie rozładować do końca. Z tego, co mi wiadomo, nie mieliście panowie ostatnio najlepszego zaopatrzenia. - W ogóle nie mieliśmy, panie komandorze. - No właśnie - powiedział komandor i zmienił temat. - Jak tylko skoń- czymy, odpływamy na Espiritu Santo. - Gdzie, panie komandorze? - To taka wyspa. Mamy tam coś w rodzaju wysuniętej bazy. Myślę, że stamtąd odleci pan do Australii samolotem. - Tak jest, panie komandorze. - - Jeżeli zaspokoił pan już apetyt, to może chciałby się pan wykapać i ogolić? W tym czasie znajdziemy panu jakiś mundur. Teraz wybaczy mi pan, ale muszę wracać na pomost. Bardzo chętnie wrócę do tej rozmowy z panem, kiedy już wyruszymy. Moi oficerowie są panem zaintrygowani. - Z wdzięcznością skorzystam z kąpieli i munduru, ale brodę zachowam. Porucznik McCoy poradził mi, żebym jej nie golił, dopóki generał Pickering jej nie zobaczy. - Z tego, na ile miałem okazję poznać w czasie naszego rejsu porucznika McCoya, wynika, że lepiej żeby się pan zastosował do jego rady, panie kapitanie - uśmiechnął się Houser. - A czy mógłbym dostać jeszcze kawy? Już się skończyła, a ja od pół roku... - Może pan mieć wszystko, co tylko znajduje się na pokładzie „Sunfisha", panie Weston - odparł komandor i sięgnął ręką do dzwonka, przywołującego mesowego. 45 kilometrów na południe od Bostonu 5 w prowincji Davao Oriente, wyspa Mindanao, Filipiny 24 grudnia 1942 roku, 7.45 Kapitan Greyson i porucznik McCoy stali za linią zarośli, które wyznaczały kres plaży. McCoy trzymał w ręku karabinek, oparty kolbą na biodrze. Karabinek Greysona wisiał na pasie, zarzuconym na ramię. „Sunfish" kołysał się na wodzie niecałe dwieście metrów od brzegu, z pełną obsługą wokół przeciwlotniczych wukaemów na kiosku i studwumi- limetrowej armaty na pokładzie przed kioskiem. Wiatr, który rano łopotał jego banderą ucichł i sama bandera smętnie zwisała teraz z flagsztoka. Od wynurzenia minęło już ponad dwie godziny. Od momentu, kiedy McCoy z ciężkim sercem postanowił zaryzykować wyładunek, zakładając, że Zimmermann i Everly znajdą japońską ciężarówkę i zdołają ją usunąć - o ile w ogóle jakaś ciężarówka istniała - na plaży trwała wytężona praca. Nadmuchano i spuszczono na wodę kolejne cztery pontony, które ob- sadzono marynarzami z okrętu podwodnego. Wśród załogi nie brakowało ochotników do pomocy - każda owinięta czarnym plastikiem paczka prze- wieziona na brzeg skracała niebezpieczny pobyt na powierzchni u nieprzy- jacielskiego brzegu. Z biegiem czasu poranny przybój osłabł i pontony coraz szybciej krążyły między okrętem a brzegiem. W kolejnych rejsach pontony nawet nie dopływały do plaży - paczki zwalano do wody i jeden z wioślarzy wyskakiwał w ślad za nimi, a reszta wracała na okręt po następny ładunek. Po kolejnych kilku rejsach na brzegu lub po pas i szyję w wodzie stało już dziesięciu marynarzy, którzy podawali sobie paczki wyrzucane za burtę z kolejnych pontonów na plażę i w zarośla, które się zaczynały na jej skraju. To był znacznie sprawniejszy system rozładunku, niż ten, który na początku wymyślili. W ogóle nie brali go pod uwagę w czasie ćwiczeń w Australii, polegając wówczas wyłącznie na własnych siłach. Użycie mary- narzy było pomysłem Greysona. McCoy zgodził się z nim, że jeśli w zato- czce nagle pojawi się japoński niszczyciel, to właściwie wszystko jedno, czy marynarze zginą na brzegu, przy rozładunku, czy na okręcie, czekając, aż oni sami, w czterech czy pięciu, przerzucą kilkadziesiąt ton zaopatrzenia. Właściwie od początku liczył się z tym, że nie wyładują wszystkiego, ale skoro taka szansa zdawała się rysować, uznał, że ma prawo dla jej realizacji narażać życie tych marynarzy. Rozładunek zaczęli wspólnymi siłami, ale wkrótce jeden z marynarzy, pucołowaty kucharz, grzecznie zasugerował McCoyowi, żeby pozostawił to Marynarce i raczej zachowywał siły na potem, kiedy oni już odpłyną. McCoy przyjął ofertę, zastanawiając się w duchu, czy uczynił tak, godząc się z jej nieodpartą logiką, czy też poszedł na nią z wygodnictwa, by oszczędzić sobie wysiłku w tropikalnym upale i wilgoci, skoro są na miejscu inni, którzy mogą to za niego zrobić. Zostawił więc robotę marynarzom, a sam poszedł do cienia. Wysłał tam też Kofflera. Niech odpoczywa, póki nie wróci Everly - o ile w ogóle wróci - i nie pójdą szukać motocykla, by na nim pojechać do Fertiga. Ta wyprawa może go kosztować wiele wysiłku. Tym jak dostarczą to wszystko do Fertiga - gdziekolwiek się wyniósł - będą się martwić potem. To był dość poważny problem, ale mógł poczekać na rozwiązanie. Teraz liczyło się przede wszystkim to, żeby dostarczyć to wszystko na plażę, a stąd do dżungli, by tam ukryć zaopatrzenie przed Japończykami. Czterdzieści minut później Everly pojawił się plaży, zadziwiająco szybko kuśtykając z pomocą kuli, zaimprowizowanej z gałęzi. Z ramienia zwisały mu teraz karabinek i japoński karabin Arisaka. - Znaleźliśmy ich. Mieliśmy farta. Był tylko sierżant i kierowca. Zimmer- mann popodrzynał im gardła. - I gdzie teraz jest? - Pojechał ciężarówką na południe. - A jak ma zamiar wrócić? - Tylko ze dwa, trzy kilometry. Powiedział, że tyle wystarczy. I potem wróci tutaj. - Po co ci to? - McCoy stuknął palcem w Arisakę na jego ramieniu. - Na pamiątkę? - Zanim się pojawiliście, uzbrajaliśmy się na Japończykach. - Dobra. Teraz trzeba przetransportować Kofflera i radiostację do Fertiga. Możesz znaleźć ten motocykl? - Jasne. - Koffler! - zawołał McCoy. Sierżant przybiegł po chwili. Pot spłukał mu z twarzy większość czernidła, którym była pokryta i Everly pomyślał, że wygląda jeszcze młodziej, niż kiedy spotkali się po raz pierwszy. - Steve, ty i Everly idziecie razem. Wiesz, co masz robić? - Tak jest, panie poruczniku. *** Po wyładowaniu ostatnich paczek, marynarze, którzy wyładowywali pa- czki uściskali ręce zespołowi piechoty morskiej i po raz ostatni weszli do wody, ładując się na dwa pontony, które popłynęły z powrotem na okręt. Trzeci ponton był już w połowie drogi, a czwarty czekał na Greysona. Dwóch marynarzy siedziało w środku, trzeci stał po pierś w wodzie. Kapitan Macklin usiłował, jak mógł najlepiej, usunąć ślady przeładunku, zamiatając plażę pękiem palmowych liści. - Nie musiałeś schodzić na brzeg - powiedział McCoy, podając rękę Greysonowi. - Doceniam to, co zrobiłeś. Uważaj na siebie, Richard. - Pozwól mi go zabrać ze sobą - powiedział Greyson, wskazując pod- bródkiem Macklina. - Nie. - Będzie z nim kłopot. - Nie, z dwóch powodów. Po pierwsze, generał Pickering powiedział, że ma tu zostać. A po drugie, po namyśle, ja też chcę, żeby tu został. - Ale dlaczego, na miły Bóg? - Dostaję drgawek na myśl, że ten sukinsyn będzie za kilka dni stał w barze klubu oficerskiego i czarował pielęgniarki opowieściami o tym, jak to był na Filipinach z partyzantami - powiedział McCoy. - Poza tym jest oficerem piechoty morskiej. Wysłano go tutaj, do jasnej cholery, więc powinien się zachowywać jak na oficera przystało. Jeśli nie da sobie z tym rady, to nie powinien być oficerem. - Zabijesz go, jeśli stanie się zagrożeniem dla powodzenia operacji? - Mam nadzieję, że nie będę musiał - odparł wymijająco McCoy. - Ale nie odeślę sukinsyna. - Tego się obawiałem. McCoy wzruszył ramionami. - Jeśli uda ci się wymyślić jakiś sposób, żeby ci za to tyłka nie urwali, to spróbuj przesłać mojej dziewczynie wiadomość przez Eda Sessionsa, że u mnie wszystko w porządku. - Przepraszam, ale nie będę mógł tego zrobić - odparł Greyson i ruszył przed siebie. Przeszedł przez plażę, zatrzymał się na granicy wody i złożył ręce w trąbkę. - Zabierajcie go i wracajcie na okręt! - zawołał. - Ja zostaję na brzegu! - Hej, co ty wyprawiasz!? - zawołał McCoy i wybiegł do niego. - Słyszeliście? No już was tu nie ma! Dwaj marynarze z pontonu wciągnęli trzeciego i szybko zaczęli wiosło- wać w kierunku okrętu. - Odbiło ci? - zapytał McCoy. - Niewykluczone - uśmiechnął się Greyson. - Dwie rzeczy. Po pierwsze, nie chcę, żebyś zastrzelił Macklina, a po drugie, nie mam zamiaru wracać do tej pieprzonej stalowej rury. - Jeśli uznam, że sytuacja dojrzała do tego, żeby z nim zrobić porządek, nie właź mi pod rękę. - - Zrozumiano. Ruszyli z powrotem pomiędzy krzewy i stamtąd patrzyli, jak ponton dopływa do burty „Sunfisha", a marynarzy szybko wciągają na pokład. - Wciąż jeszcze możesz im kazać przez radio wracać po siebie - przypomniał McCoy. - Nie, już za późno - odparł Greyson, wskazując ręką. Bandera nagle zniknęła z kiosku, jakby ją coś zdmuchnęło, pokład opustoszał i okręt zaczął poruszać się powoli naprzód, zagłębiając się coraz bardziej w wodzie. Po chwili tylko końcówki masztów i peryskopów na kiosku wystawały jeszcze ponad falami. - Mam nadzieję, że wziąłeś ze sobą coś do żarcia - powiedział Greyson. - Odbiło ci? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - stwierdził McCoy. - Jasne, że mamy jedzenie. Racje żywnościowe Armii typu C, tak się to nazywa. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 6 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 25 grudnia 1942 roku, 7.05 Naczelny dowódca ASZFIL przed udaniem się na spoczynek, pozostawił dyspozycje, by go nie budzić, chyba że w pobliżu pojawiliby się Japończycy. Z tego też powodu sierżant Koffler po raz pierwszy zobaczył generała Wendella Fertiga, kiedy ten właśnie wstawał z łóżka w swojej kwaterze. To znaczy z płachty brezentu leżącej pod ścianą najwyraźniej dopiero co i w dodatku w pośpiechu postawionego szałasu. Koffler ujrzał mężczyznę w średnim wieku, z rudą kozią bródką, ubranego w wymiętą i ledwie trzymającą się kupy koszulę mundurową, z krzywymi srebrnymi gwiazdkami na kołnierzyku. Nad łóżkiem generała wisiały spodnie w stanie równie opłakanym i znoszone buty. Generał siedział na swojej płachcie z Coltem wz. 1911A1 w ręku. Kombinacja odwiedzionego kurka i niezbyt przytomnej miny jego posiadacza nieco zaniepokoiła Kofflera. Generał ujrzał przed sobą jakiegoś chłopca - najwyraźniej Amerykanina - który wyglądał najwyżej na siedemnaście lat. Chłopak miał na sobie ufarbowany na czarno mundur polowy. Wystające z rękawów ręce były również czarne, tak jak i zewnętrzne powierzchnie dłoni, a twarz okalała czarna obwódka. W ręku trzymał jakiś mały karabin typu, którego Fertig nie był w stanie rozpoznać, a ze sznurka na szyi zwisało mu coś na kształt obciętej w połowie szabli. Chłopiec stanął na baczność i zasalutował. - Panie generale, melduje się sierżant Koffler z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych. Generał zamrugał powiekami, odłożył pistolet i także zasalutował. - Skąd się tu wzięliście, sierżancie? - zapytał i wstał, sięgając po wiszące nad łóżkiem spodnie. Chłopaka zatkało na chwilę, widać było, że pytanie bardzo go zdziwiło i zastanawia się nad odpowiedzią. - Z Australii, panie generale - odparł wreszcie po chwili takim tonem, jakby mówił coś oczywistego. - Przysyła nas generał Pickering, panie generale. Bogu niech będą dzięki! - A kto to jest generał Pickering? To pytanie także zbiło sierżanta z tropu. - To generał piechoty morskiej, sir. Jest naszym przełożonym. - Lądowaliście z okrętu podwodnego? - zapytał Fertig, przepychając nogę przez wciąż wilgotną nogawkę spodni. - Tak jest, panie generale. Zeszliśmy na ląd z „Sunfisha". - Ilu was tam jest? - Trzech, panie generale. No i ten facet z OSS. OSS? A cóż to takiego, do ciężkiej cholery? - Jak się nazywa wasz dowódca? - McCoy, panie generale. Porucznik McCoy, sir. Porucznik? Posłali do mnie porucznika? No cóż, to całkiem wyraźnie pokazuje moje miejsce w szeregu, prawda? - I gdzie jest ten porucznik McCoy? - Pozostał na plaży wraz z zaopatrzeniem, panie generale. Porucznik Everly przywiózł mnie na swoim motocyklu do miejsca postoju kapitana Hedgesa, a kapitan Hedges wysłał tego człowieka - wskazał na stojącego opodal Filipińczyka - żeby mnie zawiózł do pana, po czym ruszył z pa- trolem dalej w kierunku plaży. - O jakim zaopatrzeniu mowa? - Trochę broni, panie generale, jakieś lekarstwa, inne rzeczy. No i, oczy- wiście, złoto. - Złoto? - Fertig podniósł głowę znad wzuwanego właśnie buta. - Tak jest, panie generale. Koffler odstawił pod ścianę swój mały karabin i zaczął wyciągać koszulę ze spodni. Pod nią ukazały się dwa pobłyskujące czarne pasy, opasujące brzuch sierżanta. Jeden miał postać rury, o średnicy około pięciu centyme- trów. Drugi był płaski, z prostokątnym wybrzuszeniem wielkości kieszon- kowego kalendarzyka na środku. Koffler odwiązał troki, na które zawiązany był ten pierwszy, ściągnął go i podał generałowi. Pas okazał się zadziwiająco ciężki. Boże, czyżby to naprawdę było złoto? Fertig pomacał pas i pod dziwną, nieznaną mu śliską i gładką materią wyczuł brzegi monet. Spróbował znaleźć jakieś zamknięcie. - Jeśli chce pan to otworzyć, panie generale, to trzeba przeciąć. Plastiku pan nie rozerwie. Fertig spojrzał na niego. Koffler ściągnął przez głowę sznurek, wiszący na szyi i podał generałowi wiszącą na nim szablę-nieszablę. - Co to jest plastik, sierżancie? - zapytał Fertig, biorąc z rąk Kofflera to, co mu podał i sprawdzając opuszką kciuka ostrze. Było ostre jak brzytwa. - Prawdę mówiąc, sam nie mam pojęcia, panie generale. Armia zaczęła od niedawna pakować w to radiostacje, a my użyliśmy tego do pakowania tego, co panu przywieźliśmy. Fertig ostrożnie przeciął dziwny materiał. Z otworu wypadła błyszcząca złota dwudziestodolarówka. - Każdy z nas ma na sobie taki pas, panie generale, a na plaży jest tego jeszcze kilka paczek. Łącznie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. No, jeśli wysłali mi tyle pieniędzy, to znaczy, że ktoś jednak traktuje mnie poważnie! - Was przysłali przodem ze złotem, sierżancie? - Nie, panie generale. Miałem pana odszukać i kiedy już to zrobię, zawiadomić Australię. - Mamy radiostację, ale w tej chwili nie pracuje. Jak widzicie, właśnie się przenosimy. - Mam ze sobą swoją radiostację, panie generale. Są do niej akumu- latory, ale starczą najwyżej na dwie godziny, więc gdyby mógł mi pan użyczyć prądnicy, to byłoby to bardzo wskazane. Tak naprawdę jednak potrzebuję tylko pomocy w rozciągnięciu anteny. Mogę wyjść w eter już za kilka minut. - Jesteście radiooperatorem, sierżancie? - Tak jest, panie generale. To dlatego generał Pickering mnie wysłał. Fertig spojrzał na stojącego obok Filipińczyka. - Proszę zawołać do mnie sierżanta LaMadrida i porucznika Balla. - Po czym zwracając się do Kofflera, wyjaśnił: - Porucznik Ball jest moim oficerem łączności. Pomoże wam rozciągnąć waszą antenę. - Tak jest, panie generale. Dziękuję, panie generale. - Ciekawy przedmiot - powiedział Fertig, przyglądając się krótkiej szabli. - Co to jest? - Porucznik McCoy opowiadał, że jak się zaczęła wojna, jakiś dupek z Armii... O, przepraszam, panie generale... Koffler przerwał, z wyrazem przerażenia na twarzy. - W porządku, sierżancie - odparł generał. - Całkiem podzielam wasze przekonanie, że w Armii Stanów Zjednoczonych, jak wszędzie, znajduje się pewna liczba patentowanych dupków. - Przepraszam, panie generale. W każdym razie, jakiś oficer Armii wysłał do Australii 20.000 kawaleryjskich szabel. Oficer Służby Uzbrojenia Armii, który je dostał w Australii, kazał je skrócić i naostrzyć. Doskonale nadają się na maczety. Znakomita stal. - Rozumiem. A ten wasz karabin? Koffler podniósł karabinek i podał go generałowi. - To karabinek Ml, panie generale. Coś między pistoletem a karabinem. Piętnastostrzałowy. Na odległości do stu metrów bardzo skuteczny i celny. Przywieźliśmy ich sto sztuk, panie generale, ale nie wiem, jak przebiegł wyładunek po moim wyjeździe. Mieliśmy spróbować wyładować wszystko, ale Japończycy mogli w tym przeszkodzić. - Ciekawa broń. Bardzo poręczna - skomentował generał, kręcąc nim w rękach na różne strony. - Pułkownik Stecker i porucznik McCoy uznali, że lepiej zabrać karabinki niż karabiny. Są mniejsze, amunicja jest dużo lżejsza, a poza tym pułkownik uważał, że pańskim Filipińczykom, panie generale, wygodniej będzie się nimi posługiwać, niż karabinami. - Pułkownik Stecker? A któż to taki? - Pułkownik piechoty morskiej, panie generale. Kawaler Medalu Honoru z poprzedniej wojny światowej. Miał z nami popłynąć, ale w Waszyngtonie uznano, że tam jest bardziej potrzebny i mają go zrobić generałem, więc nie mógł. No to przynajmniej dwóch oficerów starszych stopniem niż ten porucznik bierze w tym udział. Dzięki Bogu! I ta myśl przypomniała mu jeszcze o czymś. - Czy spotkaliście na plaży kapitana Westona, sierżancie? - Tak jest, panie generale. - Zapewne pozostał na plaży wraz z tym porucznikiem, jak mówiliście, McCoyem? - Tak jest, panie generale, porucznikiem McCoyem. Nie, panie generale, pana kapitana nie ma na plaży. Porucznik McCoy odesłał go okrętem podwodnym do Australii. - Co takiego?! - zapytał zaskoczony Fertig. Po chwili zaskoczenie zaczęło przeradzać się w gniew. - Kto mu dał prawo rozporządzać moimi oficerami? - Porucznik McCoy odesłał go do Australii, panie generale - potwierdził Koffler. - Myślę, że uważał iż ma takie prawo, w przeciwnym razie by tego nie uczynił, panie generale. - Nie mogę się doczekać spotkania z tym porucznikiem - wycedził Fertig, na razie kończąc temat, bo w wejściu do szałasu pojawił się zaspany porucznik Ball. Przetarł oczy raz jeszcze i dopiero teraz dostrzegł w ciemnym wnętrzu szałasu Kofflera. Obejrzał go dokładnie od stóp do głów, nie kryjąc ciekawości. - Posłał pan po mnie, panie generale? - To jest sierżant Koffler z piechoty morskiej, panie poruczniku. Potrze- buje pomocy w rozciągnięciu anteny. Chce z jej pomocą nawiązać łączność z Australią. Czy mógłby pan wraz z sierżantem LaMadridem udzielić mu w tym pomocy? - Tak jest, panie generale. Sierżancie, mam nadzieję, że macie ze sobą drut? - Tak jest, panie poruczniku. Mam nieizolowany drut antenowy, przycięty do nadawania w dwudziestometrowym paśmie, izolatory i całą resztę. Są w jednej z paczek na motocyklu. - Macie też radiostację? - Tak jest. Radiostację, klucz i akumulatory na dwie godziny. A pan ma generator? - Tak, ale uruchomienie go zajmie około godziny. Trzeba go będzie zmontować. - - W takim razie zacznę na akumulatorach - odparł Koffler. - Nie starczą na długo, więc będę wkrótce potrzebował tego generatora, panie poruczniku. W obecności zaaferowanej publiczności w osobach sierżanta LaMadrida, porucznika Balla, a po chwili także samego generała Fertiga, Koffler ostrożnie zajął się usuwaniem plastiku ze swoich paczek. Cztery z nich zawierały cztery identyczne akumulatory, inne kryły zwój miedzianego drutu z por- celanowymi izolatorami, nadajnik, odbiornik, klucz telegraficzny i słuchawki. Obie anteny - nadajnika i odbiornika - rozciągnięto wśród drzew, a Kof- fler rozstawił radiostację i ponownie wyciągnął koszulę ze spodni, ściągając z siebie drugi pas. Rozłożył go ostrożnie na pieńku i z precyzją chirurga rozciął swoją maczetą wybrzuszenie na środku pasa. - Z tym trzeba się obchodzić ostrożnie jak cholera - wyjaśnił. - Ten papier wygląda jak toaletowy i nasączony jest jakimiś świństwami, które powodują, że w zetknięciu z płomieniem właściwie eksploduje. Wewnątrz zgrubienia była ceratowa koperta. Koffler otworzył ją i wyjął z wnętrza blok papieru, wyglądający jak kieszonkowy notatnik. Ostrożnie oddarł pierwszą stronę i schował do kieszeni koszuli. Resztę włożył z pow- rotem do ceratowej koperty i spojrzał na porucznika Balia. - To wasza nowa książka szyfrowa - powiedział. - Ma pan gdzie ją schować, żeby jej szlag nie trafił, czy ma zostać u mnie, panie poruczniku? - Ja ją przechowam. - Porucznik McCoy ma drugi egzemplarz - powiedział, podając Ballowi kopertę - ale jeśli oba stracimy, to mamy problem, panie poruczniku. Wyciągnął z kieszeni schowaną tam kartkę i przeczytał ją uważnie. Gdy skończył, zauważył zaciekawienie publiczności i podał kartkę generałowi. - Tak myślałem, że to K i P, ale zawsze lepiej sprawdzić - uśmiechnął się. WIADOMOŚĆ 001 CZĘŚĆ A - NADAWAĆ OTWARTYM TEKSTEM, POWTÓRZYĆ DWUKROTNIE PILNA OPERACYJNA OD MXX O ODEBRANIU POWIADOMIĆ NATYCHMIAST DCA FLOPAC OSOBIŚCIE WSZYSTKIE STACJE PROSZONE SĄ O POWTÓRZENIE TRANSMISJI DO KFS CZĘŚĆ B - WYSŁAĆ JEDNĄ LUB WIĘCEJ Z PONIŻSZYCH GRUP W ZALEŻNOŚCI OD ROZWOJU SYTUACJI OTWARTYM TEKSTEM, CZTEROKROTNIE AAA - ZESPÓŁ LĄDUJĄCY ODSTĄPIŁ OD WYKONANIA ZADANIA SUNFISH WRACA BBB - ZESPÓŁ LĄDUJĄCY NA BRZEGU UTRACIŁ KONTAKT Z SUNFISHEM CCC - SUNFISH WYKRYTY PRZEZ JEDNOSTKI NABRZEŻNE PRZECIWNIKA DDD - SUNFISH WYKRYTY PRZEZ JEDNOSTKI NAWODNE PRZECIWNIKA EEE - SUNFISH WYKRYTY PRZEZ LOTNICTWO PRZECIWNIKA FFF - SUNFISH OSTRZELIWANY PRZEZ ARTYLERIĘ PRZECIWNIKA GGG - SUNFISH ATAKOWANY PRZEZ JEDNOSTKI NAWODNE PRZECIWNIKA HHH - SUNFISH ATAKOWANY PRZEZ LOTNICTWO PRZECIWNIKA III - SUNFISH USZKODZONY JJJ - SUNFISH PRZYPUSZCZALNIE ZATOPIONY W WYNIKU AKCJI PRZECIWNIKA KKK - SUNFISH ODPŁYNĄŁ BEZPIECZNIE LLL - ZESPÓŁ LĄDUJĄCY NA BRZEGU PRZYPUSZCZALNIE WYKRYTY PRZEZ PRZECIWNIKA MMM - ZESPÓŁ LĄDUJĄCY WYKRYTY PRZEZ PRZECIWNIKA SYTUACJA NIEJASNA NNN - ZESPÓŁ WYLĄDOWAŁ BEZPIECZNIE NIE NAWIĄZAŁ KONTAKTU OOO - ZESPÓŁ WYLĄDOWAŁ BEZPIECZNIE NAWIĄZAŁ KONTAKT Z PRZYJAZNĄ LUDNOŚCIĄ PPP - ZESPÓŁ WYLĄDOWAŁ BEZPIECZNIE NAWIĄZAŁ KONTAKT Z FERTIGIEM CZĘŚĆ C - NADAĆ OTWARTYM TEKSTEM DWUKROTNIE POWTÓRZYĆ KONIEC MXX BO - Hmm, KP... To nie brzmi zbyt zachęcająco, prawda, sierżancie*? - uśmiechnął się Fertig. - To prawda, panie generale - odparł Koffler. - Proszę spalić tę kartkę, panie generale. Już nie będzie nam potrzebna. Fertig wzruszył ramionami, wyciągnął zapalniczkę i przyłożył płomyk do kartki. Zaskoczony cofnął rękę, gdy zamiast się zapalić, karteczka rozpłynęła się w obłoczku białego dymu. - O niech mnie szlag... - mruknął. - A teraz zobaczmy, czy ta kupa złomu się do czegoś nadaje - powiedział Koffler, zakładając słuchawki na uszy. Rocky Fields Farm, 7 Bernardsville, New Jersey 25 grudnia 1942 roku, 23.15 Kiedy zadzwonił telefon, panna Ernestine Sage stała od dziesięciu minut przy kominku w salonie domu. Stała w szlafroku i grzebała pogrzebaczem w wę- glach, nic nie mówiąc, nieobecna, zamyślona, z ręką opartą o okap nad kominkiem. Pan Sage zarządził „czas do łóżka" już ponad godzinę wcześniej. Dom był pełen gości. Ojciec, w szytej grubymi nićmi próbie oderwania jej od niepokojących myśli, zaprosił mnóstwo ludzi na Wigilię i wydał obiad dla tuzina gości w pierwszy dzień świąt. - No, kochani - orzekł w końcu - to był długi dzień, a wczesne pójście do łóżka jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poszła do siebie, ale sen nie przychodził. Kręciła się w łóżku, nie mogąc zasnąć, aż wreszcie wstała, narzuciła na siebie szlafrok i zeszła na dół. Nalała sobie mocnego drinka i wypiła go, po czym postawiła szklankę na okapie kominka i tak już zostało. Dzwonek telefonu napełnił ją przerażeniem. Poczuła, jak żołądek pod- chodzi jej do gardła, ale podbiegła do telefonu i podniosła słuchawkę. To muszą być złe wiadomości. Wiedziała, że tak musi być. Po co ktoś miałby dzwonić tu o tej porze, gdyby chodziło o co innego? - Ernie? - głos w słuchawce potwierdził jej najgorsze przypuszczenia. To był Ed Sessions, więc musiało chodzić o Kena. - Nie! - załkała w słuchawkę. - Tylko nie to! - Co „nie"? - zapytał Sessions. - A jak ci się do diabła zdaje, co? Albo nie. Dobrze. Powiedz mi to, Ed. Nie, Boże, nie mów. Sama już nie wiem... - Ken się odezwał. - I co? - Dotarł tam, gdzie miał dotrzeć, bezpiecznie. Tak jak i pozostali. Kilka minut temu przyszła pilna operacyjna z dowództwa Floty Pacyfiku do * KP - Kitchen Police - służba w kuchni, często tłumaczona jako „Keep Peeling", czyli „obieraj, obieraj [kartofle]", od głównej czynności, która składa się na służbę kuchenną dla poborowych [przyp. tłum.]. sekretarza Knoxa i do naszej wiadomości. Mam służbę, więc sam ją odbie- rałem. Nie było odpowiedzi. - Myślałem, że chciałabyś się dowiedzieć - tłumaczył się zmieszany Sessions. - Czego? Że, ku twojemu zdumieniu, dotarł tam, gdzie miał dotrzeć w jednym kawałku? Ale gdzie, to już mi nie powiesz, co? To następna z tych waszych cholernych tajemnic, tak? W każdym razie gdzieś, skąd jeśli się wydostanie cało, to też nie będziesz się posiadał ze zdumienia, tak? Ed Sessions nie wymyślił żadnej odpowiedzi, więc tym razem on milczał. - Och, Ed, przepraszam. Od samego rana odchodzę od zmysłów, nacho- dzą mnie złe przeczucia... - Ken da sobie radę. Nic mu nie będzie. - „Powiedział, pocieszając rozhisteryzowaną babę, choć doskonale wie- dział, że nie wie ani trochę lepiej od niej, co przyszłość trzymała dla niego w zanadrzu'? - Gdybym tak nie myślał, to bym tak nie mówił. A ty wcale nie histeryzujesz. - Ciekawe. Nie rwę włosów z głowy tylko dlatego, żeby nie robić przykrości rodzicom. Wiesz, ojciec ma fioła na punkcie dobrych manier. - Ernie, Kenowi nic nie będzie. - Co tam u dzieci? - spytała, żeby zmienić temat. - Dzieciak ma się dobrze. Sama przyjedź i zobacz. - Nie, nie mogę. Szlag by mnie trafił z zazdrości. Gdybyś sam na to nie wpadł, to ja z Kenem żadnego nie mam. - Zapanuj nad zazdrością i przyjedź. Jeanne się ucieszy. W słuchawce zapadła długa cisza. - Ed, przepraszam. Zachowałam się jak furiatka. Bardzo ci dziękuję za telefon i nie miałam prawa na ciebie naskakiwać. - Byłaś lekko wzburzona, ale żeby zaraz furiatka? Daj spokój, Ernie. - Masz pod ręką numer do Picka? - Mieszka w hotelu „Peabody" w Memphis. - Wiem, ale nikt nie odbiera. - Czekaj, gdzieś tu miałem numer do kancelarii jego dywizjonu... Po- czekaj chwilkę. - Usłyszała stukot, kiedy położył słuchawkę na stole, a po chwili wziął ją z powrotem do ręki i podał numer. - Może tam będą wiedzieć, gdzie go szukać. Usłyszała w tle dzwonek innego telefonu, więc kiedy powiedział, że musi kończyć, bo ma drugą rozmowę na linii, wiedziała, że to nie wybieg. - Dobranoc, Ed. Wesołych Świąt. Dziękuję. I szczęśliwego Nowego Roku. - Słuchaj, może przyjedziesz chociaż na Sylwestra, co? Zastanów się nad tym - powiedział i odłożył słuchawkę. - Newton 4-6761, Newton 4-6761 - powtarzała pod nosem numer tele- fonu kancelarii dywizjonu Picka, aż wreszcie znalazła ołówek i papier, żeby - go zapisać. Potem wykręciła numer międzymiastowej i powiedziała do telefonistki: - Proszę międzymiastową, Memphis w stanie Tennessee, Newton 4-6761. - Czy ta rozmowa jest konieczna? - zapytała telefonistka, zgodnie z zarządzeniem władz. Chodziło o to, by nie zajmować sprawami osobi- stymi łącz, które mogły być w każdej chwili potrzebne do rozmowy w sprawach mających związek z obronnością kraju. - Nie. Jestem hitlerowskim szpiegiem i próbuję zatkać linię, żebyśmy przegrali wojnę! - wściekła się Ernie. Telefonistka musiała się już przyzwyczaić do podobnych wybuchów, bo tylko spokojnie powtórzyła swoje pytanie: - Czy ta rozmowa jest konieczna? - Tak. Telefon został odebrany w połowie drugiego dzwonka. - VMF-262, sierżant Cadman, słucham! - zabrzmiała donośnie wyskan- dowana formułka. - Szukam porucznika Pickeringa. - Chwileczkę, proszę pani - usłyszała głos sierżanta, potem odgłos odkładanej na bok słuchawki i jeszcze raz, znacznie ciszej, głos sierżanta Cadmana. - To do pana, panie poruczniku. Jakaś pani. - Porucznik Pickering, słucham. - Możesz się rozluźnić, jeszcze nie musisz się ze mną żenić. Przynaj- mniej na razie. - O Boże, jaka ulga. Jestem zdecydowanie za młody na taką odpowie- dzialność. Co jest? - Co ty robisz o tej porze w... Co to jest, twoje biuro? - No cóż, zanim zostałem wezwany do telefonu, usiłowałem zmrużyć oko. Mam dzisiaj służbę. - Możesz spać na służbie? - Stoi tu jakaś kanapa. Dobra, o co chodzi, Ernie? - Ed Sessions właśnie dzwonił. Ken dotarł tam, gdzie miał dotrzeć cało i zdrowo. Ale gdzie to już cholerna tajemnica. - Skoro nie mówią, to znaczy, że pewnie jest na Filipinach. - Na Filipinach? Boże, przecież na Filipinach są Japończycy!? - Oho, chyba nie powinienem ci tego był mówić. - Chociaż ty mnie nie zostawiaj w niepewności! - Jeżeli już nastajesz, to ci powiem, że i tak się nigdy z tobą nie ożenię, Ernie. - Szlag by cię trafił, Pick! - Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Tata pisał do mamy, a ona mi powtórzyła, że próbują udzielić pomocy partyzantom na Filipinach... - O Boże! - Hej, Ernie, nie doceniasz go. To naprawdę doskonały żołnierz. A robi teraz to, w czym jest najlepszy. - Co za ulga! Dziękuję ci serdecznie - odparła sarkastycznie. Ernie, chętnie bym sobie pogawędził, ale to jest nasz oficjalny numer, a mój szlachetny dowódca dywizjonu, Mały Billy Dunn, właśnie obchodzi urodziny Pana Naszego prowadząc szkolenie w lataniu w nocy. - W święta?! - Słuchaj, niektórym z nich bałbym się dać do zabawy rowerek na trzech kółkach, a co dopiero Corsaira*. Jak się który zwali, będą potrzebować tej linii. - Billy posłał ich dziś w nocy w powietrze? - Zapisz to sobie, jeśli jeszcze nie wiesz: od roku mamy wojnę. - A ja histeryzuję, tak? - Ty to powiedziałaś, nie ja. Kenowi nic nie będzie. A jeżeli nawet, to najwyżej będę się musiał z tobą ożenić. - Ty sukinsynu! - O, nareszcie. Stara, dobra Ernie. No, pa. Dobranoc. - I rozłączył się. Odłożyła słuchawkę. - Wszystko w porządku, kochanie? - usłyszała głos ojca.. Obejrzała się i ujrzała go, stojącego w szlafroku za jedną z kanap w salonie. Jego zwykle ulizane .brylantyną włosy były zmierzwione. - Od dawna tu jesteś? - Słyszałem, że telefon dzwonił. - To był telefon od jednego z oficerów, którzy pracują dla wujka Fleminga. Powiedział, że Ken bezpiecznie dostał się tam, gdzie miał się dostać, ale gdzie to już straszna tajemnica. Zadzwoniłam do Picka i on mi powiedział, że prawdopodobnie Ken jest na Filipinach. Wujek pisał do cioci, że mają tam pomagać jakimś partyzantom, ona powtórzyła to Pickowi, a Pick domyśla się, że to właśnie tam jest Ken. Robi tam to, w czym jest najlepszy, jak ujął to Pick. - Nic mu nie będzie, kotku, zobaczysz - powiedział łagodnie pan Sage. - Jeśli dziś jeszcze raz usłyszę to zdanie, to się pochoruję - powiedziała i rzuciła się w objęcia ojca, po czym wybuchła płaczem. *Chance-Vought F4U Corsair - amerykański jednosilnikowy myśliwiec pokładowy, dolnopłat Potężny silnik Korsarza wymagał śmigła o bardzo dużej średnicy, co w celu skrócenia goleni podwozia wymusiło użycie skrzydeł w kształcie (z przodu) spłaszczonej litery W, który stał się szybko znakiem rozpoznawczym tego samolotu. Corsair okazał sie samolotem bardzo szybkim (już prototyp w 1940 roku pokonał 640 km/h, a F4U4 z 1944 roku osiągał aż 718 km/h), ale zapłacił za to brakiem widoczności z kabiny na ziemi i trudnościami w lądowaniu na lotniskowcu - na tyle poważnymi, by Marynarka orzekła, że nie nadaje się do operowania z pokładu okrętów i oddała wszystkie F4U piechocie morskiej, decydując się zamiast nich na Grummany F6F Hellcat Pierwszy dywizjon piechoty morskiej na Corsairach (W-124) zorganizowany we wrześniu 1942 roku, wszedł do walki 13 lutego 1943 roku na Guadalcanal. Marynarka przeprosiła się z Korsarzami dopiero w kwietniu 1944 roku, ale mimo to do końca wojny jej lotnicy osiągnęli na nich ponad 2.000 zwycięstw za cenę utraty niespełna 200 F4U [przyp. tłum.]. XVI Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 1 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 28 grudnia 1942 roku, 6.25 Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy generałowi u trzech oficerów i sierżanta piechoty morskiej było to, że wyglądali na tak dobrze odżywio- nych. Ich czarne buty i mundury były jak nowe. Drugą rzeczą, która mu się rzuciła w oczy, kiedy doszli do drabiny, prowadzącej na ganek jego kwatery było to, że dwóch z nich z podwójnymi srebrnymi belkami, „szynami", na nakryciach głowy, które identyfikowały ich jako kapitanów, zatrzymali się u podnóża, puszczając przodem najmłod- szego, najwątlej zbudowanego i najmłodszego stopniem z oficerów, który nosił zaledwie jedną srebrną belkę porucznika. A więc to musi być ów porucznik „Rzeźnik" McCoy, który odesłał mojego kapitana Westona do Australii. Czekaj no, młody człowieku, już ja ci pokażę twoje miejsce w szeregu. Porucznik wdrapał się na drabinkę i podszedł do Fertiga. - Panie generale, melduje się porucznik McCoy z piechoty morskiej. Fertig odwzajemnił salut. - A pozostali panowie? - Kapitan Greyson z dowództwa Floty Pacyfiku, kapitan Macklin z OSS i starszy sierżant piechoty morskiej Zimmermann, panie generale. Nie mam pojęcia, co to jest OSS, ale nie będę szczeniaka pytał. - Witamy wśród żołnierzy Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach, panowie. Nazywam się Fertig - powiedział, przechodząc do ściskania rąk wszystkim gościom, po czym wskazał im rattanowe fotele. - Prawdę mówiąc, jesteśmy nieco zdziwieni, spotykając tu pana - po- wiedział McCoy. - Everly mówił, że się pan ewakuował. - To był tylko środek prewencyjny - wyjaśnił Fertig - na wypadek, gdyby Japończycy złapali jednego z moich oficerów. Skoro dowiedziałem się, że do niczego takiego nie doszło, wróciliśmy na stare śmiecie. - Tak jest, panie generale. - Tak tylko zapytam, dla rozjaśnienia atmosfery: kto właściwie dowodzi tą wyprawą? - Porucznik McCoy - odparł Greyson. - Kapitan Macklin i ja jesteśmy tylko obserwatorami. - Doszło do mnie, panie poruczniku, że na własną rękę podjął pan decyzję wysłania stąd okrętem podwodnym do Australii jednego z moich oficerów. - Tak jest, panie generale. Postąpiłem zgodnie z rozkazem. - A jakie to są dokładnie rozkazy, panie poruczniku? Czy ma pan mi zamiar je pokazać? - Rozkazy dotyczące tej wyprawy otrzymałem od generała Pickeringa w formie ustnej. Miałem pana odnaleźć, przekazać sprzęt łączności i szyfry, jak również trochę zaopatrzenia, w tym złoto. Następnie mam ocenić pański potencjał... - O, a czuje się pan kompetentny do wydania takiej opinii? - ...i odesłać jednego z pańskich oficerów do Australii na „Sunfishu". Panie generale, moja własna opinia na temat moich kwalifikacji nie ma żadnego znaczenia. Zresztą i tak jest pan na mnie skazany - uśmiechnął się McCoy. - Należy pan do sztabu generała MacArthura, panie poruczniku? McCoy ponownie się uśmiechnął. - Nie, panie generale. Jestem oficerem Biura Analiz Zarządzania piechoty morskiej. - Aha. I jest pan tutaj, by analizować moje zarządzanie, czy tak? - Czy mogę prosić o głos, panie generale? - wtrącił się Greyson. Fertig kiwnął głową. - Spośród oficerów, którymi rozporządzał generał Pickering, panie gene- rale, porucznik McCoy miał największe doświadczenie w zakresie operacji niekonwencjonalnych. Zajmował się tym już wcześniej. - Chce pan powiedzieć, że prowadził działania partyzanckie? - Chcę powiedzieć, że prowadził już operacje za liniami wroga. - A generał Pickering? Może chociaż on należy do sztabu generała MacArthura? - Nie, panie generale. Jest dowódcą Biura Analiz Zarządzania. - A więc panowie nie reprezentujecie Naczelnego Dowództwa Sojuszni- czych Sił Zbrojnych na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku? - Nie, panie generale. - Panie generale - odezwał się znowu Greyson -ja jestem oficerem sztabu dowódcy Floty Pacyfiku. Admirał Nimitz na polecenie admirała Leahy’ego, szefa sztabu Zwierzchnika Sił Zbrojnych, prezydenta Roosevelta, udzielał generałowi Pickeringowi wszelkiej wymaganej pomocy w organizacji tej wyprawy. Czyli wysłał na nią trzech młodszych oficerów i sierżanta, pomyślał gorzko Fertig. - Miałem nadzieję, że to, co tu robiliśmy, ściągnęło na nas wreszcie uwagę i troskę generała MacArthura. Widzę, że tak nie jest. - Panie generale, El Supremo publicznie oświadczył, że żadna działalność partyzancka na Filipinach nie jest w tej chwili możliwa. Tak właśnie go pan nazywa, panie poruczniku, El Supremo? - Ma pan na myśli generała MacArthura, panie poruczniku? - chłodno zapytał Fertig. - A pan jeszcze pogmatwał sprawę tym samozwańczym awansem, panie generale - ciągnął niezrażony McCoy. - Uważałem to za konieczne - odparł Fertig.- Nikt by nie poszedł za podpułkownikiem. - - Wierzę, że zarówno generał Pickering, jak admirał Nimitz, właśnie tak to odebrali, panie generale - powiedział Greyson. - Porucznik McCoy próbuje tylko wyjaśnić panu sytuację, z którą przyszło nam się borykać w czasie organizacji tej wyprawy. - Siedzę tu jak zaszczute zwierzę w dżungli, na granicy głodu, z kilkuset odważnymi ludźmi, zarówno Amerykanami, jak Filipińczykami i staram się prowadzić wojnę z Japończykami, przez co muszę pokornie prosić, by łaskawie dano mi narzędzia do prowadzenia tej wojny - odparł Fertig. - Przyznaję się bez bicia, że rzeczywiście, od czasu do czasu nachodzą mnie dość gorzkie myśli na ten temat. - Panie generale, po pierwsze, to co pan tu robi, nie przechodzi bez echa - powiedział Greyson. - I po drugie, pańska sytuacja zaopatrzeniowa zaczęła właśnie ulegać zmianie. To, co przywieźliśmy ze sobą, to zaledwie skromny początek tego, co zacznie do pana napływać. - Albo i nie - w zależności od, wyniku analizy mojego zarządzania przez pana porucznika, tak? To pan chciał powiedzieć? - Panie generale, mam podstawy wierzyć, że cokolwiek porucznik McCoy będzie miał do powiedzenia na pański temat, zostanie przyjęte na najwyż- szych szczeblach bez mrugnięcia okiem. - Tak pan sądzi, panie kapitanie? A na jakiej to podstawie, jeśli można spytać? - Panie generale, nie miał pan pewnie okazji o tym słyszeć, ale prezydent już na samym początku wojny powołał do życia specjalną jednostkę w ramach Korpusu Piechoty Morskiej, bataliony rajdersów piechoty morskiej. To coś w rodzaju brytyjskich komandosów, oddziały mające atakować Japończyków w niekonwencjonalny sposób. W sierpniu, dziesięć dni po inwazji 1. Dywizji Piechoty Morskiej na Guadalcanal, pododdziały 2. bata- lionu rajdersów, przetransportowane okrętami podwodnymi, zaatakowały z powodzeniem atol Makin. - Bardzo ciekawe - z przekąsem skomentował Fertig. - Jeżeli dało się wysłać okręt, czy nawet jak pan mówi, okręty, podwodne na Makin w sierpniu, to dlaczego do mnie dotarliście panowie dopiero na Gwiazdkę? - Z całym szacunkiem, panie generale - odparł Greyson - pierwsze wiadomości o pańskiej obecności na wyspie dotarły do nas dopiero w po- czątkach października. Cholera! No przecież! Ach, ależ zrobiłem z siebie idiotę! Co się ze mną dzieje? Dlaczego tak się zachowuję w stosunku do tych ludzi? Może mi odbija? A może tylko widok tych spasionych byków w pięknych butach, a zwłaszcza ich dobre samopoczucie i wiara we własne siły - szczególnie u tego cholernego „Rzeźnika" McCoya - działają mi na nerwy? - Jak już mówiłem - wrócił do przerwanego wątku Greyson - rajdersi zaatakowali garnizon wyspy Makin i odnieśli zwycięstwo. Porucznik McCoy i sierżant Zimmermann brali udział w tym ataku, panie generale. - Panie poruczniku, niech pan nie odniesie czasem wrażenia, że mój gniew na możnych tego świata jest wymierzony w pana - powiedział Fertig. - - Przepełnia mnie radość z tego spotkania i w pełni doceniam ryzyko, jakie panowie ponieśliście, by się tu przedostać. - Panie generale - odparł wyraźnie skrępowany McCoy - ja jestem tylko zwykłym marine. Idę, gdzie mi każą. - Czy mogę kontynuować, panie generale? - zapytał Greyson. - Kapitan piechoty morskiej James Roosevelt, syn prezydenta, także brał udział w wy- padzie na Makin. Znany jest jako jeszcze jeden z cichych wielbicieli talentów porucznika McCoya. Odważę się więc zasugerować, że cokolwiek spłynie z ust porucznika McCoya na temat pańskich działań i pańskiego potencjału, trafi wprost do ucha prezydenta i to z entuzjastycznym poparciem. - Rozumiem, co pan ma na myśli, panie kapitanie. Skoro tak, to postaram się pana przekonać, panie poruczniku, że to, co tu mam, to potencjalnie bardzo użyteczna siła bojowa, a nie banda niesubordynowanych wyrzutków pod komendą samozwańczo awansowanego megalomana. - Jestem otwarty na pańską perswazję - uśmiechnął się McCoy. - Pan dotąd nie powiedział ani słowa - zwrócił się z kolei Fertig do Macklina. - Jaka jest pańska rola w operacji? Może zacznijmy od początku. Co to w ogóle jest OSS, panie kapitanie? - To Biuro Służb Strategicznych, panie generale. Na jego czele stoi pułkownik William Donovan, który podlega bezpośrednio prezydentowi. Do jego zadań należy zbieranie informacji wywiadowczych, organizowanie sabotażu na terytoriach okupowanych i wspieranie działań partyzanckich na całym świecie. Wysłano mnie na tę operację jako obserwatora. To... - MacArthur i jego otoczenie nawet nie chcą słyszeć o OSS - przerwał mu McCoy. - Generał Pickering myśli, że pułkownik Donovan uważa, iż da się zmusić generała MacArthura do zaakceptowania OSS, jeśli ktoś od nich weźmie udział w naszej operacji. W każdym razie, dostał rozkaz wysłania z nami kapitana Macklina. A panu się to ani trochę nie podoba, tak, panie poruczniku McCoy? Z tonu pańskiego głosu wynika, że kapitan Macklin także nie przypadł panu do gustu. Ciekawe, o co im poszło? - W takim razie przejdźmy do interesów - zaproponował Fertig. - Co dokładnie wchodzi w skład tej, jak był pan łaskaw ją określić, „symbolicznej dostawy? McCoy sięgnął do wypchanej bocznej kieszeni ufarbowanych na czarno drelichowych spodni i wyciągnął stamtąd ceratową, wodoszczelną kopertę. - Tu jest lista - powiedział i zaśmiał się. - Panie generale, będzie pan to wszystko musiał pokwitować. Inaczej, zaczną mi to ściągać z pensji. - Najważniejsze z tego jest to złoto - ocenił generał, doczytawszy do końca. - Od samego początku wypisywałem kwity rekwizycyjne na zaopatrzenie, głównie żywność, którą dostarczali Filipińczycy. Teraz będę je mógł wykupić, a jak to powiedział ktoś mądry, pieniądze przemawiają donośniej niż słowa. - El Supremo uważa, że zapałki także przemawiają - zaśmiał się znowu McCoy, podając generałowi pudełko zapałek. Na etykiecie wydrukowany był portret generała i słowa: POWRÓCĘ! MACARTHUR. Fertig obejrzał je zaskoczony. - Cholera - mruknął pod nosem. - Wie pan co, zdaje mi się, że to może być skuteczne... - Mamy tego całą skrzynię - powiedział McCoy. - Mamy też dla pana taśmy barwiące do maszyn do pisania, o które pan prosił. Są także mundury. Generał Pickering pytał pańską żonę o rozmiary, więc powinny pasować. Także od niego pochodzi skrzynka szkockiej whisky. Tego wszystkiego nie ma na liście i nie musi pan tego kwitować. - Panie poruczniku - odparł Fertig - chyba zaczynam pana lubić. Być może z czasem nawet panu wybaczę odesłanie kapitana Westona. - Musiałem to zrobić, panie generale. Miałem wybór pomiędzy nim a Ever- lym. Kiedy ostatni raz przed tym spotkaniem widziałem Everly’ego, był starszym szeregowym. Starsi szeregowi nie plasują się zbyt wysoko na liście El Supremo. - Weston spotka się z generałem MacArthurem? - Po to właśnie miałem go odesłać, panie generale. - Rozumiem. A kiedy pan już zanalizuje moje zarządzanie, pan także złoży raport generałowi MacArthurowi? - Złożę go generałowi Pickeringowi, panie generale. On potem przekaże go generałowi MacArthurowi. A zapewne także prezydentowi. - A więc panowie będą się stąd ewakuować? - „Sunfish" ma po nas wrócić 14 stycznia. Należy się liczyć z możliwością niewielkiego opóźnienia. Oczywiście, nie będzie się mógł wynurzyć w tym samym miejscu. Nowe miejsce spotkania to jedna z rzeczy, których usta- leniem będziemy musieli się zająć. - Panie generale, mam ze sobą mapy morskie wybrzeża - uzupełnił Greyson. - Na ich podstawie będziemy mogli wyznaczyć inne miejsca dogodne do desantowania z okrętu podwodnego. Oczywiście, nie mamy pojęcia co do sytuacji po stronie japończyków, ale... - Linia brzegowa jest bardzo długa, panowie. Japończycy nie mogą patrolować jej całej przez cały czas. Z drugiej strony, wiedząc o tym, że już tu dotarliście, jestem pewien, że zintensyfikują patrolowanie, zarówno z ziemi, jak i z powietrza. Wydostanie stąd panów może być trudniejsze niż droga w tą stronę. Utraciliśmy już element zaskoczenia, panowie. Fertig zaczekał, aż ta myśl zapadnie im w głowy, po czym kontynuował: - Pytałem o to dlatego, że mamy tu ludzi, których chcielibyśmy ewa- kuować. To głównie moi ranni, którymi nie możemy się tu właściwie zająć, ale i cywilni Amerykanie, w tym zakonnice z misji. - Myślę, że to się da załatwić, panie generale - odparł Greyson. - Jeśli uda nam się wyładować ładunek, zrobi się miejsce dla, powiedzmy, dwu- dziestu ludzi. Tłok będzie straszny, ale... - Przygotuję listę - przerwał mu Fertig. - Przepraszam, panie poruczniku. Wspominał pan o skrzynce whisky? - Tak jest, panie generale. - Czy raczą panowie przyjąć zaproszenie na małe przyjęcie z okazji wa- szego przybycia? Zdaję sobie sprawę z tego, że pora nie jest odpowiednia, ale... - - Przyjmiemy je z radością, panie generale - odparł Greyson. - Bardzo dziękujemy. Macklin, czy mógłbyś przynieść skrzynkę whisky dla pana generała? Fertig zwrócił uwagę na to, że Macklin bez słowa podniósł się i zszedł na dół po skrzynkę. Gabinet wojskowego komendanta Mindanao, 2 Cagayan de Oro, prowincja Misamis-Oriente, Mindanao, Filipiny 29 grudnia 1942 roku, 14.50 - Chwileczkę, czy ja aby na pewno dobrze usłyszałem, panie pułkowniku? - zapytał generał Kurokawa Kenzo pułkownika Himasatsu, dowodzącego 203. pułkiem piechoty. - Pańskiemu pułkowi, dwu i pół tysiącom ludzi, znalezienie ciężarówki zaginionego patrolu zajęło pięć dni? - Tak jest, panie generale. Proszę jednak uwzględnić naturę tamtego terenu, panie generale. To gęsta dżungla, nie ma tam... Kurokawa podniósł rękę, uciszając pułkownika. - A kiedy znaleziono ciężarówkę - ciągnął - wewnątrz były tylko ciała kierowcy i dowódcy patrolu, którym poderżnięto gardła i nic więcej? Zagi- niony patrol przepadł bez śladu? - Tak jest, panie generale. Do tej pory nie udało nam się odnaleźć żadnego śladu patrolu. - Wliczając w to tę oburzającą historię, ile to już napadów w tym miesiącu w pańskim rejonie odpowiedzialności, panie pułkowniku? - Dwadzieścia dwa, panie generale. - Ilu japońskich żołnierzy zamordowali ci bandyci? - Siedmiu oficerów oraz 116 podoficerów i szeregowych, panie generale. - Wliczając kierowcę i dowódcę patrolu? - Nie, panie generale. - A pozostałych czterech uczestników zaginionego patrolu? - Także nie, panie generale. - Czyli straty tak naprawdę wynoszą stu dwudziestu dwóch podoficerów i szeregowych, czy tak, panie pułkowniku? - Ależ panie generale, nie wiemy jeszcze, czy oni nie żyją. Nie możemy... - Ja też bym wolał, żeby zwiali z kompanijną kasą i przepijali ją teraz w jakimś burdelu z dziwkami, Himasatsu, ale w odróżnieniu od pana uwa- żam, że to raczej mało realne. - Tak jest, panie generale. - Ilu bandytów udało się panu ująć, panie pułkowniku? - Ani jednego, panie generale. - No cóż, panie pułkowniku, w takim razie muszę stwierdzić, najdobit- niej, jak to tylko możliwe, że nie mogę być zadowolony z postawy pańskiego pułku. - Tak jest, panie generale. - - Himasatsu, ma pan dwa tygodnie. Dwa tygodnie na to, żeby się pan mógł pochwalić jakimiś sukcesami. W przeciwnym wypadku zwrócę się z wnioskiem o odwołanie pana ze stanowiska dowódcy pułku. - Tak jest, panie generale. - To wszystko, Himasatsu. Na zewnątrz czeka pułkownik Tange. Wycho- dząc, proszę mu powiedzieć, żeby wszedł. - Tak jest, panie generale - powiedział pułkownik Himasatsu, ukłonił się, po czym wykonał w tył zwrot i wyszedł z pokoju. Po chwili w drzwiach pojawił się pułkownik Tange. Podszedł do biurka generała i ukłonił się. - Byłbym bardzo wdzięczny, Tange, gdyby Kempeitai skutecznie wsparła nasze starania o położenie kresu tym aktom bandytyzmu - powiedział Kurokawa. - Chciałbym także poprosić o wskazówki co do zalecanego przez pana sposobu postępowania, gdyby się panu coś takiego nasunęło. - Panie generale, Kempeitai przesłuchała już gruntownie ponad dwustu Filipińczyków, których podejrzewano, iż mogą coś wiedzieć o poczynaniach generała Fertiga. Siedemnastu z nich zmarło w trakcie przesłuchania, lecz niestety, zmuszony byłem uznać, że żaden z tych dwustu nie wiedział nic o atakach, zanim do nich dochodziło. - Ośmielę się więc zasugerować, by przesłuchano kolejnych dwustu, czterystu czy nawet tysiąc Filipińczyków, panie pułkowniku, i kontynuować śledztwo tak długo, aż znajdziemy kogoś, kto powie coś interesującego. - Dalsze przesłuchania są cały czas w toku, panie generale. Właśnie przyszedłem zdać panu relację na bieżąco. - Ach, tak, prosił mnie pan przecież o spotkanie, prawda? Przepraszam, zupełnie zapomniałem. Miałem zamiar pana do siebie zaprosić i nawet już kogoś do pana wysłałem, kiedy sierżant powiadomił mnie, że pan czeka w poczekalni. Pomyślałem, że już pan przybył na moje zaproszenie. Muszę się panu przyznać, Tange, że ta sprawa z generałem Fertigiem zaczyna mnie coraz bardziej niepokoić. - Tak jest, panie generale. Panie generale, właśnie otrzymałem z sekcji wywiadu radiowego w Manili odszyfrowane depesze, które Fertig wymieniał 24 grudnia z Australią. - Było w nich coś interesującego? - Analitycy wywiadu uważają, że mogą one dawać Fertigowi do zrozu- mienia, iż szykuje się próba infiltracji na wschodnim wybrzeżu wyspy, na południe od miejscowości Boston. - Jak daleko na południe? - zapytał cicho generał. - Około czterdziestu pięciu kilometrów na południe. Niedaleko miejsca, w którym zaginęła ciężarówka patrolu pułkownika Himasatsu. - Słyszał pan już, że ciężarówkę odnaleziono? - Dowiedziałem się o tym tuż przed wejściem tutaj, panie generale. - A więc doszło do próby infiltracji - z namysłem powiedział Kurokawa. - I to udanej. - Fakt ten zdaje się potwierdzać dalsza część raportu wywiadu radio- wego, w której mowa o tym, że kolejne wymiany depesz pomiędzy Ferti- - giem a Australią dokonywane są z pomocą nadajnika o większej niż uprze- dnio mocy i szyfrowane całkowicie odmiennym systemowo szyfrem. No i obecnie nadaje je wysoko wykwalifikowany radiooperator. - Czy to znaczy, że wywiad nie będzie już w stanie odczytywać ich depesz? - Nie, panie generale, ale będzie to proces o wiele bardziej skompliko- wany i czasochłonny niż dotychczas. Kurokawa pokiwał z rezygnacją głową. - Powiada się, Tange, że już niezbyt długo będziemy się cieszyć obe- cnością wśród nas kapitana Matsuoki. Wiadomo panu coś o tym? - To jeden z powodów, dla których poprosiłem o to spotkanie, panie generale. Pomyślałem, że zainteresuje pana wiadomość, iż kapitan Matsuoka został odwołany do Tokio, by tam objąć odpowiedzialne stanowisko w Ce- sarskim Sztabie Generalnym. - Cóż za intrygujący zbieg okoliczności. Czy to sam kapitan poprosił o to przeniesienie? - O ile mi wiadomo, panie generale, rozkazy przyszły z Tokio, z gabi- netu generała Tojo. Trzy dni temu kapitan Matsuoka poprosił o zezwolenie na skorzystanie z linii komunikacyjnych Kempeitai w celu nawiązania kon- taktu z matką, która właśnie poważnie zachorowała. Udzieliłem mu takiego zezwolenia. - Czy pańskim zdaniem, panie pułkowniku, można liczyć na to, że Matsuoka prócz swej cennej osoby, wniesie do Sztabu Generalnego również odrobinę zrozumienia dla naszych kłopotów z Fertigiem? - Myślę, że tak, panie generale. Obawiam się jednak, że tuż po przybyciu do Tokio, pan kapitan zrobi wszystko, co w jego mocy, by zapomnieć jak najszybciej o wszystkim, co mogło mieć związek z generałem Fertigiem. - Tak - uśmiechnął się generał. - Zwłaszcza o tych swoich entuzjastycz- nych początkowych ocenach, zgodnie z którymi Fertig miał być tylko drobnym kłopotem, z którym załatwimy się szybko i skutecznie. Szpital polowy Nr 2 Armii Stanów 3 Zjednoczonych na Filipinach, Compostela, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 31 grudnia 1942 roku Szpital polowy numer 2 ASZFIL składał się z trzech krytych palmową strzechą szałasów na palach, ustawionych na stromo wznoszącym się zboczu bez- imiennego wzgórza w dżungli, do którego wiodła tylko błotnista ścieżka. Jeden z szałasów dawał schronienie personelowi medycznemu, czyli pod- porucznikowi Stanleyowi J. Millerowi (dawniej bosmanowi farmaceucie) i jego czterem asystentom, sierżantom Waldronowi Barronowi (dawniej starszemu marynarzowi), Manuelowi Garcii, Luisowi Delarocca i Osvaldo Lopezowi (wszy- scy trzej byli dawniej podoficerami służby zdrowia armii filipińskiej). Pacjenci zajmowali dwa pozostałe szałasy, a o tym, do którego trafiali, decydowały szanse na przeżycie w ocenie personelu medycznego. Ci, któ- rym dawano duże szansę na przeżycie, zajmowali szałas zwany Oddziałem Pierwszym, pozostali trafiali na Oddział Drugi. - Doktorze, proszę się przywitać z porucznikiem McCoyem - powiedział podporucznik Everly, kiedy goście weszli na Oddział Drugi. Miller, któremu z umundurowania pozostała jedynie wystrzępiona bos- mańska czapka, podniósł oczy znad wymizerowanego, zlanego potem Fili- pińczyka, leżącego na prymitywnej pryczy i ujrzał młodego człowieka w czarnym drelichowym mundurze. Młody człowiek był najwyraźniej w świecie dobrze odżywiony, z ramienia zwisał mu wypchany plecak, a w rękach trzymał coś, co wyglądało jak zmniejszony o połowę karabin. Ledwo wyczuwalnie skinął głową, ale nic nie powiedział. - Witam, bosmanie - powiedział młody człowiek. - Przynieśliśmy wam trochę zaopatrzenia - powiedział Everly. - To znaczy? - zapytał Miller. - Ryż, trochę wieprzowiny, ananasy, no i flaszkę - odparł Everly, podając Millerowi butelkę Famous Grouse. - Boże przenajświętszy! Skąd wyście to wytrzasnęli? - zapytał, z niedo- wierzaniem patrząc na trzymaną w ręku butelkę. - No i to - dodał do listy McCoy, podając Millerowi ściągnięty z ramienia plecak. Miller ostrożnie odłożył butelkę whisky na bambusową podłogę i dopiero wtedy wziął z rąk McCoya plecak. Otworzył klapę i zajrzał do środka. Plecak zawierał ciasno upchane pakiety zawinięte w jakiś dziwny, śliski, półprzeźroczysty materiał, którego nie znał. Podniósł oczy na McCoya i spojrzał na niego z zaciekawieniem. McCoy akurat wyciągał z lewego rękawa nóż, który podał następnie Millerowi. Miller rozciął jedną z paczek i wyjął z niej sześć oliwkowozielonych płaskich kwadratowych kopert, o bo- ku około czterech centymetrów. Wetknął je z powrotem do paczki, a jedną podniósł do oczu i uważnie studiował czarne napisy, wydrukowane na niej. - Wie pan, co to takiego? - zapytał McCoy. - Wiedzieć wiem - odparł Miller - ale pierwszy raz widzę sulfanilamid z bliska. Ile tego jest? - Jeszcze dwie paczki w plecaku, a pozostały tuzin został u generała. - A co to takiego, doktorze? - zainteresował się Everly. Miller ponownie pochylił się nad Filipińczykiem, ostrożnie zdjął prze- siąknięty krwią bandaż z rany na boku rannego, a potem rozdarł trzymaną w ręku kopertę i posypał białym proszkiem paskudną, wyraźnie zainfeko- waną, ranę. - Ten preparat wymyślił pewien chemik nazwiskiem Roblin, który pra- cował dla Laboratoriów Lederle w Stanach. A pierwotnie produkowali to Niemcy. Bayer, to ci od aspiryny. - I co to robi? - To środek antybakteryjny - stwierdził Miller. - Zabija zarazki. Jeśli jest tak dobry, jak piszą, to ten chłopak wyjdzie z tego żywy. - Naprawdę? - - To ostatnia rzecz, której bym się tutaj spodziewał. Panie McCoy, skąd pan się tu wziął? - Zanim Ken miał szansę odpowiedzieć, zadał kolejne pytanie: - Czy ma pan dla mnie coś jeszcze? - Morfinę, apteczki polowe, atabrynę... - Jezu! Skąd to wszystko? - Z okrętu podwodnego - wyjaśnił Everly. - Co pan tu robi? - Chcę od pana dostać listę tego, czego pan potrzebuje. Ma pan do dyspozycji półtorej tony w pierwszej dostawie. - Rany boskie, człowieku! - Miller zatoczył ręką koło wokół. - Sam widzisz, jak to wygląda. Potrzebuję wszystkiego, jak leci! - Ma pan do dyspozycji półtorej tony w pierwszej dostawie - powtórzył McCoy. - Nic, co waży więcej niż dwadzieścia pięć kilogramów sztuka. Reszta w kolejnych dostawach. - Kiedy będzie pierwsza dostawa? - „Sunfish" ma tu wrócić 14 stycznia. - A skąd będą wiedzieć, co mają przywieźć? - Proszę mi powiedzieć, czego pan potrzebuje, a ja to wyślę przez radio ze sztabu generała. - Hej, doktorku, żebyś wiedział, jak oni to mają sprytnie urządzone - z zachwytem powiedział Everly. Miller popatrzył na niego zmieszany. - Wszystko na swój numer na liście. Powiedzmy, skrzynka 2.000 sztuk amunicji kalibru 11,43 mm to numer 606, czy inna cholera. Wysyłają tylko, powiedzmy, cztery kreska sześć-zero-sześć i tamci już wiedzą, że mają załadować cztery skrzynki amunicji 11,43 mm. - Potrzebujemy pańskiej listy najszybciej, jak to będzie możliwe - powie- dział McCoy, wręczając mu odbity na powielaczu długi spis medykamentów. - Chryste, doktorze, nie uwierzy pan, co nam przynieśli! - zawołał od drzwi sierżant Barron, niski, kościsty, chudy dwudziestodwulatek. - Worki ryżu! Sześć pieprzonych świń! - McCoy przywiózł też trochę złota - wyjaśnił Everly. - Zadziwiające, co się u ludzi znajduje, kiedy człowiek zaczyna płacić złotymi dwudziestodo- larówkami... - A przywiózł nam pan jakieś opatrunki? - zapytał Miller. - Znaczy, teraz, ze sobą? - Normalne opatrunki osobiste. - Barron, zacznij od tego - polecił Miller. - Ściągaj te wszystkie zasyfiałe bandaże. Ranę posyp sulfanilamidem i... - Czym? - Tym. - Miller pokazał następną wyciągniętą z pakietu kopertę. - Patrz uważnie, co robię. - Odsłonił kolejną ranę, rozerwał torebkę i posypał ranę proszkiem. - A potem załóż świeży opatrunek. - Co jest w tych torebkach? - To zabija zarazki. A przynajmniej tak mówią. - - O cholera. To naprawdę działa? - Podobno tak - uśmiechnął się McCoy. - Jezu! Czy to naprawdę butelka whisky? - zapytał Barron, z szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma, pokazując palcami na butelkę Famous Grouse, leżącą na podłodze. Miller podniósł ja z podłogi i odkręcił zakrętkę. - Jeden łyk - powiedział, podając butelkę Barronowi. - A potem bierz się do roboty. Barron spojrzał na butelkę, podniósł ją do ust, ale zaraz opuścił, nawet nie dotknąwszy ustami szyjki. - Tamten z przestrzelonym kolanem potrzebuje tego bardziej ode mnie - powiedział. - Dla niego mamy morfinę. - No, to chyba mogę łyczka - uśmiechnął się Barron i ponownie uniósł butelkę. Na pokładzie USS „Sunfish" (SS-281), 4 161°27' długości wschodniej, 5° 19' szerokości północnej, Morze Filipińskie 4 stycznia 1942 roku, 5.05 Porucznik piechoty morskiej, kapitan ASZFIL James B. Weston wytknął głowę przez właz prowadzący na pomost kiosku okrętu. - Proszę o pozwolenie wejścia na pomost. Komandor podporucznik Warren T. Houser opuścił lornetę i kręcąc z re- zygnacją głową, popatrzył w dół na brodatą głowę wychylającą się z włazu. - Ile razy mam panu mówić, panie Nadetatowy, że na moim okręcie ma pan przywilej pomostu? Mógłbym zrozumieć, gdybym tylko jeden raz powiedział, ale już trzeci raz muszę to powtarzać. - Dziękuję, panie komandorze - odparł Weston, wspinając się na ostatnie szczeble drabinki. Miał teraz na sobie mundur Marynarki i poza iście patriarszą brodą, niczym się nie wyróżniał od reszty oficerów na pomoście. Dziewięć dni wcześniej USS „Sunfish" otrzymał drogą radiową następujący rozkaz: PILNA OPERACYJNA 2106 GREENWICH 25GRU42 OD: DCA PLOPAC DO: SUNFISH 1. PODĄŻAĆ Z NAJWIĘKSZĄ SZYBKOŚCIĄ NA JAKĄ POZWALA ZAPAS PALIWA DO PUNKTU O KOORDYNATACH SIEDEM OSIEM ZERO xxx JEDEN CZTERY DZIEWIĘĆ x ZAPAS PALIWA SZACOWAĆ Z UWZGLĘDNIENIEM KONIECZNOŚCI PÓŹNIEJSZEGO PRZEJŚCIA Z TEGO PUNKTU DO PUNKTU O KOORDYNATACH SIEDEM CZTERY CZTERY xxx DZIESIĘĆ ZERO SZEŚĆ Z PRĘDKOŚCIĄ EKONOMICZNĄ 2. POCZĄWSZY OD 1STY43 PODAWAĆ W USTALONYCH SEANSACH ŁĄCZNOŚCI PRZYBLIŻONY CZAS DOTARCIA DO PUNKTU O KOORDYNATACH SIEDEM OSIEM ZERO xxx JEDEN CZTERY DZIEWIĘĆ 3. PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO PRZEKAZANIA NADETATOWEGO W PUNKCIE O KOORDYNATACH SIEDEM OSIEM ZERO xxx JEDEN CZTERY DZIEWIĘĆ x SZCZEGÓŁY PÓŹNIEJ Z ROZKAZU DCY FLOPAC WAGAM WICEADM Koordynaty 744x1006 po przeniesieniu na mapę w zgodzie z codziennie zmienianymi tabelami szyfrowymi, wskazywały, jak się okazało, wyspę Espiritu Santo. Tam zapewne dostaną paliwo na dalszą podróż. Koordynaty 780x149 wyznaczały zaś punkt leżący na kompletnie pustej połaci oceanu, kilkaset mil morskich od Espiritu Santo. Dla uniknięcia wykrycia przez japońskie lotnictwo i okręty, „Sunfish" przez pierwsze cztery dni od wypłynięcia z Mindanao płynął w ciągu dnia w zanurzeniu. Potężne baterie fabrycznie nowych akumulatorów, napędza- jących jego cztery silniki elektryczne o mocy 2.085 koni mechanicznych, umożliwiały im podróż z prędkością aż ośmiu węzłów w zanurzeniu. Po zapadnięciu zmroku wynurzali się, co prócz możliwości delektowania się wreszcie świeżym powietrzem, pozwalało także przejść na zasilanie czte- rema silnikami dieslowskimi o mocy 4.300 KM. Dzięki nim mogli ładować akumulatory i jednocześnie robić ponad siedemnaście węzłów - paliwa mieli tyle, że mogli sobie pozwolić na tę rozrzutność. Od pięciu dni „Sunfish" płynął na powierzchni, nie schodząc już w ciągu dnia pod wodę, ale gotów w każdej chwili zniknąć, gdyby czujni obserwa- torzy na pomoście zauważyli cokolwiek na niebie lub horyzoncie. Nie było takiej konieczności. Poprzedniego dnia o 18.05 wysłali do Pearl Harbor meldunek, że powinni dotrzeć do punktu 780x149 o 4.40. Dotarli prawie dokładnie o tej godzinie, ale nikogo tam nie było. Już od godziny krążyli powoli, zachowując jedynie tyle prędkości, by okręt słuchał steru, po spokojnym, gładkim morzu i czekali na dalszy rozwój wypadków. Nie mieli pojęcia, czego oczekiwać. Wbrew zapowiedzi z rozkazu żadne „szczegóły później" nie nadeszły. Przedłużająca się cisza po dniach huku diesli zwabiła Westona na pomost z mesy, w której po raz nie wiadomo który czytał wszelkie czasopisma, jakie dało się znaleźć na pokładzie. Było już jasno, ale słońce nie pojawiło się jeszcze nad horyzontem. Komandor Houser podjął decyzję, która leżała mu teraz na barkach ciężkim brzemieniem. Chcąc przyśpieszyć ewentualne alarmowe zanurzenie, polecił nie obsadzać działa pokładowego ani przeciwlotniczych wukaemów na kiosku. Ewakuacja obsad uzbrojenia i uszczelnienie luf zajęłoby zbyt wiele czasu. W chwili, w której krawędź czerwonej słonecznej tarczy przebiła się ponad krawędź horyzontu, to brzemię stało się jeszcze cięższe: - Niezidentyfikowany samolot na dwunastej, odległość dwie mile, pułap sześćset metrów! - zadudnił nabrzmiały niepokojem głos bosmana Buchanana. Komandor spojrzał we wskazanym kierunku i zwrócił się do telefonisty, przekazującego rozkazy z pomostu do centrali. - Cała naprzód, przygotować się do alarmowego zanurzenia! - Cała naprzód, przygotować się do alarmowego zanurzenia! - powtórzył telefonista do mikrofonu umocowanego na piersi. Jego słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy od rufy doszedł potężny ryk i uniosła się chmura ciemnoszarego dymu. - Panie Weston, proszę zejść pod pokład - powiedział Houser, całkiem spokojnie, podnosząc do oczu lornetę, by spojrzeć na zbliżającą plamkę na horyzoncie. Na razie ciężko jeszcze było cokolwiek powiedzieć o tym samolocie. Nadlatywał od strony wschodzącego słońca, zlewając się z jego blaskiem. Po chwili można było już rozpoznać, że jest to łódź latająca. Kadłub był zbyt wysoki jak na zwykły samolot. Pod końcówkami wysoko umieszczonych skrzydeł widać było jakieś plamki - pewnie pływaki podporowe. Właśnie, pływaki - czyli to nie Catalina. Catalina ma pływaki chowane w locie w końcówki skrzydeł. No i znacznie niższy kadłub. Coronado? Pewnie tak. To idealny samolot do takiego zadania. Daleki zasięg, cztery silniki, no i kadłub na tyle duży, by w miarę stabilnie zachowywać się na wzburzonym morzu. Pewnie przyleciała po Westona - wyląduje, zabierze go na pokład i poleci z powrotem na Espiritu Santo. Podwójne usterzenie, to by się zgadzało... Zaraz, Coronado jest grzbie- topłatem, a tu wyraźnie widać prześwit pod skrzydłem! O, kurwa! To Mavis! Kawanishi H6K Mavis! japoński samolot! A ja jestem bezbronny... Rób coś, idioto, nie ma czasu na głupie myśli! - Zanurzenie alarmowe! - krzyknął. - Zanurzenie alarmowe! Obsada pomostu zaczęła znikać w otworze włazu, na łeb, na szyję zjeżdżając po drabince do centrali. Houser poczuł, że okręt nabiera ujem- nego trymu na dziób, ale proces zanurzania zdawał mu się trwać dłużej, niż go zapamiętał z ćwiczeń. H6K rósł w oczach z sekundy na sekundę. Wykryli ich, to nie ulegało wątpliwości. Zauważył, że łódź latająca dokonuje drobnych zmian kursu, jakby bombardier starał się utrzymać ich w celowniku. Japończyk leciał nawet jakby trochę wolniej niż uprzednio. Pewnie, po co się miał śpieszyć? Pośpiech powoduje większy rozrzut bomb. Powolny, dokładny nalot bom- bowy - cudownie! I wtedy zdarzyło się coś, co sprawiło, że sytuacja wydała się jeszcze gorsza. Ich nieproszony gość nie był sam. Za nim pojawiły się naraz dwa mniejsze samoloty, bez wątpienia myś- liwce, na tym samym kursie. Przy swojej większej prędkości na pewno dolecą szybciej niż H6K i ostrzelają okręt z działek kalibru 20 mm, żeby się nie mógł zbyt głęboko zanurzyć. Kadłuba sztywnego raczej nie uszkodzą, ale kiosk rozwalą na amen. Houser jak zahipnotyzowany patrzył na samoloty, zapominając o włazie i zanurzeniu. Nagle ze skrzydła japońskiej łodzi latającej zaczął się wydo- bywać dym. Po sekundzie w ślad za dymem strzeliły żółte płomienie zwieńczone czarnym dymem i naraz w błysku pomarańczowej eksplozji skrzydło oderwało się. H6K wpadł w płaską spiralę i zaczął wirować w kie- runku oceanu. Wyrżnął w wodę wśród błysków kolejnych eksplozji i roz- bryzgów wody. W górę uniósł się grzyb czarnego, tłustego, gęstego dymu. - Jezu Chryste! - dobiegł go zza pleców głos. - A mówią, że z tą kawalerią w westernach to lipa, panie komandorze. Houser obejrzał się i ujrzał Buchanana. Nie wiedział, że bosman pozostał z nim, ale wcale się nie zdziwił. Gdyby wszystko poszło tak, jak się zapowiadało, to on, a nie dowódca byłby ostatnią osobą, która zeszła z pomostu. Zawsze jego musiało być na wierzchu. - Przerwać zanurzanie! Buchanan klęknął nad włazem i przekazał rozkaz do centrali. Houser wyjrzał za osłonę pomostu i ujrzał, że woda sięgała już do połowy kiosku. Jeszcze chwila i szpigatami zaczęłaby się wlewać na pomost, a stamtąd włazem do centrali. Buchanan wstał i spojrzał w górę. - Machają skrzydłami, panie komandorze - stwierdził zupełnie niepo- trzebnie. - Ano - odparł, nie spuszczając z nich szkieł komandor - wygląda na to, że machają. Samoloty zbliżały się bardzo szybko. Kiedy doszły do punktu, który piloci najwyraźniej uznali za maksymalny zasięg wukaemów z kiosku, oba myśliwce rozeszły się na prawo i lewo w ostrych, podciąganych zawrotach bojowych. Obserwujący ten manewr komandor i bosman ujrzeli wyraźnie duże białe gwiazdy na spodniej stronie skrzydeł - taki zapewne był też praktyczny cel tego manewru. Wraz z nimi gwiazdy oglądał już także telefonista, który jako pierwszy z obsady pomostu powrócił na stanowisko po odwołaniu zanurzenia alar- mowego. Houser zauważył go i wydał rozkazy: - Ćwierć naprzód. Kapitan Weston na pomost. - Ćwierć naprzód. Kapitan Weston na pomost. Weston pojawił się tuż po tych słowach - zapewne czekał u stóp drabinki. - Nie wiem, gdzie twoja karoca, Kopciuszku - powitał go Houser - ale hajducy z pochodniami już są. - Wskazał palcem dwa przemykające nisko nad wodą myśliwce. Oba samoloty sformowały się z powrotem w normalną parę, z prowa- dzącym i skrzydłowym, zeszły tuż nad powierzchnię oceanu i pruły pełną szybkością w kierunku okrętu. Weston nigdy nie widział takich samolotów. Duże, niemal o połowę większe od myśliwców, jakie widywał Weston, były zadziwiająco szybkie i zwinne. Z przodu przypominały trochę niemieckie bombowce nurkujące, które widywał w kronikach filmowych, miały podobne skrzydła - centropłaty opadały, by następnie w jednej trzeciej rozpiętości wznieść się w górę. Prowadzący minął kiosk z prawej, przemykając obok z otwartą osłoną kabiny - tak blisko i tak nisko, że Weston mógł zajrzeć do kabiny i zobaczyć pilota. Za sterami siedział jakiś blondyn z gołą głową, z zawadiacko nasadzonymi na bakier słuchawkami i w okularach słonecz- nych z drucianymi oprawkami na nosie. Przelatując uśmiechał się do nich i machał ręką. Ale nie to było najważniejsze dla byłego szefa rozpoznania ASZFIL, który wieki całe temu był pilotem Marynarki: Na tylnej części kadłuba wielkimi, białymi literami wypisane było słowo MAR1NES. Tego było już Westonowi za wiele i łzy polały mu się ciurkiem po twarzy, niknąc pomiędzy kłakami brody. - Samolot na trawersie prawej burty! - rozległ się znowu okrzyk bosmana Buchanana, który zajął w międzyczasie swoje stanowisko na podstawie peryskopu, najwyższy punkt pomostu na szczycie kiosku okrętu podwod- nego. - Odległość trzy mile, pułap sześćset metrów! Ależ wielki sukinsyn! Zanim komandor skierował lornetę we wskazanym kierunku, rozległ się kolejny okrzyk: - Samolot z rufy! Trzy mile, pułap dwa i pół tysiąca metrów! Dwa samoloty! Myśliwce! - To nasze. Corsairy - powiedział Houser. - Cholera, nawet nie wiedzia- łem, że już je mamy na Pacyfiku. Odwrócił się do telefonisty. - Wolno naprzód, przygotować się do zatrzymania maszyn. - Wolno naprzód, przygotować się do zatrzymania maszyn - powtórzył do mikrofonu telefonista. - Załoga pontonu na pokład, przygotować się do spuszczenia pontonu - polecił następnie Houser, a kiedy telefonista powtarzał rozkaz, zwrócił się do Westona: - Wygląda na to, że ten wielki sukinsyn, jak wulgarnie był łaskaw go określić bosman Buchanan, to nasza brakująca karoca, Kopciuszku. Tym razem to już na pewno Coronado. Weston słuchał go półuchem. - Boże, patrzcie na to! - wydusił z tchem zapartym z podziwu. Jeden z Corsairów, nadlatujących od rufy świsnął wzdłuż kadłuba, po- niżej obramowania pomostu kiosku. Weston ocenił, że maszyna poruszała się z prędkością około 600 km/h, ale zaraz wybił sobie taką niedorzeczność z głowy. Kilkadziesiąt metrów dalej wystrzelił w niebo zapierającą dech w piersiach świecą, która zdawała się nigdy nie mieć szczytu. Weston patrzył bez słowa z otwartymi ustami za oddalającym się myś- liwcem, kiedy Houser klepnął go w ramię. - Jim, chcesz coś ze sobą stąd zabrać? Weston przez chwilę wracał do siebie, po czym zastanowił się nad pytaniem i po chwili odparł: - Chyba tylko kapelusz, panie komandorze. Houser odwrócił głowę do telefonisty. - Kapelusz pana Westona na pomost. - Kapelusz pana Westona na pomost - powtórzył telefonista. Coronado, który wydawał się tym większy, im bliżej okrętu podlatywał, wyraźnie zwolnił i zaczął zadzierać nos, szykując się do wodowania. Cały czas krążyły nad nim czujnie dwa Corsairy, a druga para raz jeszcze zatoczyła krąg wokół okrętu i podchodzącej do lądowania łodzi latającej, po czym samoloty wystrzeliły w górę, zajmując pozycje gdzieś wysoko ponad nimi. Po raz kolejny szybkość wznoszenia, którą przy tym zapre- zentowały, wprawiła Westona w niemy podziw. Wysoki oficer w nieco zmiętym mundurze wyciągnął Westona z pontonu przez boczny właz na pokład Coronado. Zanim zamknął właz silniki samolotu zawyły i pilot zaczął obracać maszynę pod wiatr do startu. Siedzenia wewnątrz były bardzo wygodne, miękko wyściełane. Wysoki oficer upewnił się, że Weston siedzi w fotelu i ma zapięty pas, po czym zajął miejsce obok niego. Weston rozejrzał się po wnętrzu, ale nie było tam nikogo innego, poza jakimś komandorem podporucznikiem z kaduceuszem Służby Zdrowia Marynarki na kołnierzu. - Witamy na powrót wśród cywilizowanych ludzi, panie kapitanie - uśmiechnął się Wysoki i wyciągnął do niego rękę. - Nazywam się Pickering. Dopiero teraz Weston zauważył srebrne gwiazdki na kołnierzyku koszuli swego rozmówcy. Generał Pickering! Czy to nie o nim mówił ten porucznik na plaży? - Panie generale, tak naprawdę to jestem dopiero porucznikiem... - zaczął. - Nic podobnego - władczo przerwał generał, choć wesoły uśmiech nie schodził mu z twarzy. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej kartkę jakiegoś dziwnego, cienkiego, śliskiego papieru. OD: DTWO KORPIECHMOR WASZ 0906 2STY43 KANAŁEM SPECJALNYM DO: NDPDZACHPAC BRISBANE DO WIAD: GEN BRYG KPM FLEMING PICKERING 1. BENEFICJENT POLISY UBEZPIECZENIOWEJ PANI DOUGLASOWA WILLIAMSOWA (CIOTKA) ZAMIESZKAŁA CEDAR RAPIDS IOWA ZOSTAŁA POWIADOMIONA O ODNALEZIENIU I POWROCIE DO CZYNNEJ SŁUŻBY PORUCZNIKA KPM JAMESA B WESTONA PRZEZ NIŻEJ PODPISANEGO 26GRU42 x MOŻLIWE KOMPLIKACJE ADMINISTRACYJNE JAKO ŻE PO UZNANIU PORUCZNIKA WESTONA ZA ZAGINIONEGO ZOSTAŁO WYPŁACONE ODSZKODOWANIE x SPRAWA W TOKU 2. DLA PAŃSKIEJ WIADOMOŚCI: WYCIĄG Z ROZKAZU DZIENNEGO NR 1/43 DTWA KORPIECHMOR Z 1STY43 13. POR JAMES B WESTON CZASOWO ODKOMENDEROWANY Z DTWA ASZFIL I PRZYDZIELONY DO SŁUŻBY W OW14 STACJONUJĄCYM W BRISBANE AUSTRALIA 14. NASTĘPUJĄCY OFICEROWIE AWANSOWANI NA STOPIEŃ KAPITANA ZE STARSZEŃSTWEM OD DNIA 28GRU42: MCCOY KENNETH R BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA WESTON JAMES B ODDZIAŁ WYDZIELONY 14 3. DLA PAŃSKIEJ INFORMACJI: KAPITANOWI WESTONOWI PRZYSŁUGUJE URLOP ZDROWOTNY W WYMIARZE TRZYDZIESTU (30) DNI NIE ZALICZANY DO URLOPU WYPOCZYNKOWEGO W DOWOLNIE WSKAZANYM MIEJSCU NA TERENIE STANÓW ZJEDNOCZONYCH x SEKMAR PRZYDZIELIŁ PRIORYTET TRANSPORTOWY AAA NA PRZELOT PORUCZNIKA WESTONA DO AMERYKI. VIA PEARL HARBOR GDY TYLKO STAN ZDROWIA MU NA TO POZWOLI Z ROZKAZU BANNING MJR Przez cienkie ściany kadłuba doszedł ogłuszający ryk silników, kiedy pilot otworzył przepustnice na pełną moc startową. Coronado wciąż jeszcze się wznosił, kiedy lekarz odpiął pas i podszedł do nich. Generał Pickering wpuścił go na swój fotel. - Dzień dobry, panie kapitanie - powitał pacjenta komandor, po czym wetknął w uszy słuchawki stetoskopu wiszącego mu na szyi. Osłuchał klatkę piersiową Westona, zmierzył mu puls, uszczypnął skórę, zajrzał w oczy, po czym kazał otworzyć usta. Chwycił w palce przednie zęby kapitana i po- ruszał nimi, po czym poklepał go po ramieniu pocieszająco. Zakończywszy badanie, wstał i podszedł do generała. Weston spojrzał za nim, po czym także odpiął pas i poszedł w jego ślady. Lekarz przerwał w pół zdania to, co mówił. - Jeżeli mówicie panowie o mnie, to też chciałbym usłyszeć. - Słyszy pan, doktorze? Proszę powtórzyć wszystko od początku. - Jest pan niedożywiony, ale wygląda na to, że nie ma pan malarii, co mnie zdumiewa. Oczywiście, po powrocie do Brisbane zrobimy jeszcze - porządne badania, ale nie widziałem także żadnych symptomów schorzeń wywołanych przez pasożyty przewodu pokarmowego. Kiedy tylko zdołamy pana odkarmić, dziąsła same stwardnieją i zęby przestaną się chwiać. Chyba pan nawet żadnego nie straci, panie kapitanie. - Brisbane? To tam lecimy? - Zgadza się - odparł Pickering. - Myśliwce będą nas eskortować, te i z lotniska Hendersona, dopóki nie znajdziemy się poza zasięgiem japoń- skiego lotnictwa. - Lotnisko Hendersona? Gdzie to jest? - Na Guadalcanal, w archipelagu Wysp Salomona - wyjaśnił generał. 1 po chwili dodał: - Mój syn latał stamtąd na Wildcatach. - Co to za samoloty? - zapytał znowu Weston, wskazując za okno, gdzie sto metrów od Coronado przemknął myśliwiec z wygiętymi skrzydłami. - Nigdy takich nie widziałem. - Najnowszy typ na froncie, Corsairy. Mój syn, który teraz jest instru- ktorem pilotażu w Stanach w jednym z nowych dywizjonów, który wypo- sażono w Corsairy, nachwalić się ich nie może w listach. Pisał, że zamon- towano na nich najpotężniejsze silniki, jakich kiedykolwiek użyto do napędu myśliwców. - Kiedyś byłem pilotem myśliwskim - powiedział Weston. - Kiedyś był pan? - zapytał Pickering. - Mój stary przyjaciel, nazwiskiem Doc McInerney, powiedział mi kiedyś, że z lataniem jest jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina. - Mam nadzieję, że miał rację - powiedział Weston. - Panie generale, czy nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym mógł na chwilę zajrzeć do kabiny pilotów? - Jestem pewien, że nie. Weston wstał i ruszył naprzód między fotelami, do drabinki, prowadzącej w górę po wrędze kadłuba. - Aha, kapitanie! - zawołał za nim generał Pickering. - Słucham, panie generale? - Czy grywa pan może w brydża? - Tak, panie generale - odparł wyraźnie zaskoczony Weston. - To dobrze. Weston, zastanawiając się nad tym, o co mu mogło chodzić, wdrapał się na drabinkę i stanął w drzwiach kabiny pilotów. Dowódca, komandor pod- porucznik, drugi pilot i bosman, który, jak przypuszczał Weston, był me- chanikiem pokładowym, spojrzeli na niego ciekawie. - Piękna broda - powiedział wreszcie pilot. - Dostałem rozkaz, żeby jej nie golić - odparł Weston. - Latał pan już kiedyś PB2Y? - Nie, panie komandorze. Zanim się to zaczęto, pilotowałem PBY, a wcześ- niej F2A. Dowódca spojrzał na drugiego pilota i machnął ręką, wystawiając kciuk do góry. Drugi posłusznie rozpiął pasy i wstał z fotela. - To proszę siadać - powiedział do Westona, wskazując zwolnione miejsce. - Mówią, że z tym to jak z seksem. - Przepraszam, panie komandorze? - Jak się raz nauczysz, to nie zapominasz. Kwatera Głównodowodzącego 5 Sojuszniczych Sił Zbrojnych Na Obszarze Południowo-Zachodniego Pacyfiku, Brisbane, Australia 6 stycznia 1943 roku, 17..30 Całkiem możliwe, że mi się to wszystko tylko śniło, pomyślał Weston zupełnie serio, oglądając się w lustrach, którymi pokryte były ściany windy. Odbijało się w nich czterech oficerów piechoty morskiej w doskonale skrojonych i odprasowanych na sztywno białych letnich (styczeń to w Au- stralii środek lata) galowych mundurach. Jeden z nich, generał brygady, miał na piersi imponującą kolekcję baretek wysokich odznaczeń bojowych i pań- stwowych, świadczącą o chlubnej służbie w ciągu obu wojen światowych na różnych kontynentach. Drugi, pułkownik, którego pierś zdobiło niemal tyle samo baretek, nosił do tego na szyi najwyższe amerykańskie odzna- czenie za waleczność na polu bitwy, wiszącą na niebieskiej, usianej białymi gwiazdami wstędze gwiazdę Kongresowego Medalu Honoru. Trzeci oficer, podporucznik, najmłodszy z nich i wiekiem, i rangą, miał tylko pięć baretek na piersi, a z jego ramienia zwisał złoty, przetykany czerwienią sznur naramienny generalskiego adiutanta. Czwartym był kapitan piechoty morskiej. Na piersi jego białego munduru widniały jedynie dwie baretki, znikome kolorowe wysepki na białym oceanie galowej kurtki. Obie były żółte. Jedna z nich, z dwoma cienkimi niebiesko- -biało-czerwonymi paskami, symbolizowała Medal Za Służbę W Obronie Ameryki, nadawany automatycznie każdemu, kto przed 7 grudnia 1941 roku był w czynnej służbie wojskowej. Druga, podzielona równo trzema wąskimi paskami - zewnętrzne były biało-czerwono-białe, a wewnętrzny niebiesko- -biało-czerwony, oznaczała Medal Za Kampanię Na Pacyfiku i W Azji, który przysługiwał każdemu, kto był w czynnej służbie wojskowej na Daleko- wschodnim Teatrze Działań Wojennych między 7 grudnia 1941 roku a „dniem, który zostanie podany do wiadomości później", czyli końcem wojny. Prócz tego miał jeszcze złote skrzydła pilota i imponującą, choć całkowicie sprzeczną z regulaminem, brodę. Kabina zatrzymała się i drzwi rozsunęły się z cichym szmerem. Przed nimi stał wyprężony jak struna starszy sierżant sztabowy o oliwkowej cerze w wykrochmalonym na sztywno mundurze khaki. - Dobry wieczór panom - powiedział doskonałą angielszczyzną bez śladu naleciałości. - Głównodowodzący i pani MacArthur oczekują w gabinecie. Przypuszczam, że zna pan drogę, panie generale? - Owszem, dziękuję - odparł Pickering. - - Está muy acepta aqui, mi Capitán - zwrócił się po hiszpańsku do kapitana Westona. Zaraz, co on powiedział? Aha, „Pana witamy szczególnie gorąco, panie kapitanie". - Gradas, Sargento - podziękował Weston. To jednak nie był tylko sen. Naprawdę byłem na Filipinach i on to wiedział. Powitał mnie po hiszpańsku, a ja zrozumiałem i odparłem w tym samym języku. A jednak opłaciło się spędzać tyle czasu z sierżantem LaMadridem, nawzajem szlifując jego angielszczyznę i mój hiszpański. To wszystko było naprawdę. I może nawet naprawdę zaraz spotkam się z ge- nerałem MacArthurem? Poszedł w ślad za generałem Pickeringiem i pułkownikiem Steckerem. Przeszli może dwadzieścia pięć metrów wyłożonym dywanem korytarzem. Prawa połówka podwójnych drzwi na jego końcu była otwarta. Ubrany na biało smagły ordynans, najwyraźniej również Filipińczyk, zaprosił ich do środka z ukłonem. Mundur Głównodowodzącego nie był równie wykwintny, jak umunduro- wanie jego gości. Kurtka i spodnie były miękkie, sprane, lekko wyblakłe. W ustach trzymał długie, cienkie cygaro. - Fleming, drogi chłopie! - powiedział, zrywając się z fotela, by podać rękę gościowi. - Dobry wieczór, panie generale, pani MacArthur. - Dla ciebie Jeanne, Fleming, znowu ci muszę przypominać? - Pułkownika Steckera i porucznika Harta znają już państwo dobrze. Chciałbym zatem przedstawić kapitana piechoty morskiej Jamesa B. Westona, który był szefem rozpoznania Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach. Weston nie był pewien, czego wymaga w takiej chwili regulamin, uznał jednak, że w każdym razie nie zaszkodzi zasalutować i tak właśnie postąpił. Generał odwzajemnił salut i wyciągnął rękę. Weston uścisnął ją, a wtedy MacArthur złapał jego dłoń w obie ręce i entuzjastycznie potrząsnął. - Oboje z panią MacArthur jesteśmy panu bardzo wdzięczni za to, że znalazł pan dla nas chwilę czasu, panie kapitanie. Na pewno spieszno panu wracać do kraju, na łono rodziny i do przyjaciół. Jean, to jest ten młody oficer, o którym ci opowiadałem. - Dobry wieczór, panie kapitanie - powiedziała Jean MacArthur, podając dłoń Westonowi. - Dobry wieczór pani. - Moja żona i ja jesteśmy głodni wszelkich wieści z Filipin, co chyba zrozumiałe. - Z przyjemnością opowiem państwu wszystko, co wiem. Obawiam się jednak, że nie ma tego zbyt wiele. Do pokoju wszedł ordynans. - Czego się pan z nami napije, panie kapitanie? O, przepraszam. Czy pański stan zdrowia pozwoli panu z nami wypić toast... - Właśnie dostałem ze szpitala wyniki badań kapitana, panie generale. Jest tylko niedożywiony, czego należało się spodziewać, ale poza tym stan jego zdrowia jest zadowalający - odparł za Westona Pickering. - W takim razie, co Manuel może panu przygotować? - Poproszę szkocką, panie generale. Z wodą. - Dzięki szczodrości obecnego tutaj generała Pickeringa mamy pod dostatkiem, a nawet więcej, doskonałej szkockiej - uśmiechnął się MacAr- thur. - Manuel, Famous Grouse dla wszystkich. Jak na razie ani słowa o brodzie, pomyślał Pickering. Przecież musiał ją zauważyć. Wspaniałomyślność, czy łaska okazana bohaterowi? - Ta broda, jak rozumiem, to zalecenie lekarskie? - zapytał MacArthur. Jasny gwint, on naprawdę czyta w myślach! - Pan kapitan zachował swoją brodę na mój rozkaz - odparł za Westona Pickering. - Doprawdy? - Wydaje mi się, że kapitan Weston będzie się musiał spotkać z jednym z ludzi pułkownika Donovana, więc znając ich słabość do konspiracji, pomyślałem, że... - A na jakiej podstawie twierdzisz, że Donovan będzie go chciał prze- słuchiwać? - przerwał MacArthur. - Przeczucie. A poza tym, tuż po rozpoczęciu operacji dostałem depeszę od jego zastępcy, dziwnym zbiegiem okoliczności starego znajomego, też prawnika, nazwiskiem L. Stanford Morissette, z prośbą o zorganizowanie spotkania ewakuowanych ludzi generała Fertiga z OSS w jak najszybszym terminie. Ordynans w białym kitlu wniósł srebrną tacę, na której stały szklaneczki z whisky. MacArthur poczekał, aż każdy weźmie swoją szklaneczkę i wzniósł ją do góry. - Panowie, jeśli można, trzy toasty. Po pierwsze, za zdrowie tego walecznego młodego oficera, który zrobił to, za co oddałbym życie: złamał mój rozkaz, i zamiast się ukryć i przeczekać, kontynuował walkę. - Zdrowie! - powiedział Pickering i wypił łyk, a inni się do niego przy- łączyli. Weston zmieszał się nieco. - Po drugie, za dzielnych wojowników, Filipińczyków i Amerykanów, którzy pozostali na Filipinach. Wszyscy wznieśli szklaneczki i upili drugi łyk. - I wreszcie, panowie, za zwycięstwo! Wypili kolejny łyk. - Jeśli można - włączył się Pickering - chciałbym zaproponować jeszcze czwarty toast. Zdaje się, że o nich zapomnieliśmy. Za generała Wendella Fertiga i jego Armię Stanów Zjednoczonych na Filipinach. - Miałem nadzieję, że mój drugi toast objął także ich - odparł chłodno MacArthur. - Ale, oczywiście, chętnie raz jeszcze wypiję za zdrowie naszych partyzantów na Filipinach i ich dowódcy. - Pickering zdusił uśmiech, cisnący mu się na usta. Jezu, on jest naprawdę paradny! Nie przeszło mu przez gardło ani nazwisko Fertig, ani jego generalski stopień, ale nagle ASZFIL stał się „naszymi" partyzantami. „My, z bożej łaski El Supremo i nasi (czytaj: moi) partyzanci" - a to dobre! MacArthur upił łyczek i wrócił do Pickeringa. - Ja też dostałem depeszę od twojego znajomego, Morissetta. Narzekał w niej na niedoskonałą łączność pomiędzy centralą OSS w Waszyngtonie i ich tutejszą placówką. Pytał, czy czasem nie mamy jakiegoś specjalnego kanału łączności, do którego moglibyśmy im udzielić dostępu - uśmiechnął się i uczynił znaczącą pauzę. - Grzecznie odpowiedziałem, że jedynym takim kanałem, o którym mi wiadomo, dysponuje generał Pickering. - No to wkrótce, bez wątpienia, dostanę następną depeszę od mego starego, serdecznego druha - uśmiechnął się Pickering. - I co mu odpowiesz? - Pewien stary, mądry przyjaciel powiedział mi kiedyś, że największym zagrożeniem ze strony OSS jest to, że z czasem wtyka nos w nie swoje sprawy. Kiedy dostanę depeszę w tej sprawie, panie generale, będę o tym pamiętał. - Czyżby pan sugerował, że ten stary, mądry, acz nienazwany przyjaciel mógł się nie mylić, ostrzegając przed rzeczonym nosem? - Zdziwiłbym się, gdyby rzeczony przyjaciel sam już tego nie wiedział. - Z tego, co do mnie dotarło, musiałeś zdaje się zabrać na swoją operację co najmniej jednego nadliczbowego oficera, prawda? - Tylko jednego, panie generale. MacArthur zaśmiał się. - Przepraszam, Jean, panowie - powiedział. - To takie prywatne żarty między mną, a moim młodszym, ale szybko nabierającym doświadczenia przyjacielem. - Poklepał Pickeringa po ramieniu. - A więc masz zamiar wydać tego młodego człowieka na pastwę Donovana i jego ludzi? - Chyba nie da się tego uniknąć. Pułkownik Stecker zawiezie go do szefa miejscowego biura OSS... - Pułkownika Johna J. Watersona - przerwał MacArthur. - West Point rocznik 1922, przeszedł w stan spoczynku w 1934 roku, jako kapitan, kiedy kolejny raz pominięto go w kolejce awansowej. Wrócił do rezerwy w roku 1939 i we wrześniu 1941 roku został powołany do służby czynnej. Wątpię, żeby w życiu prochu powąchał. Zdaje się, że ta nota biograficzna miała kilka celów, pomyślał Pickering. Po pierwsze, chce żebym wiedział, że Charlie Willoughby odrobił lekcje. Poznaj swojego wroga - to zasadnicza maksyma oficerów wywiadu. Po drugie, upewnia się, że zrozumiałem, że po człowieku z tak nieciekawym przebiegiem kariery służbowej nie można się spodziewać, by miał ducha wojownika jak on, ja, Stecker, Weston, czy nawet Hart. - ...pułkownika Watersona, jutro rano - dokończył przerwane zdanie Pickering. - Zanim kapitan Weston opuści nasz obszar operacyjny - podjął MacAr- thur lodowatym tonem - mam nadzieję, że uda się wam znaleźć chwilę - czasu na to, by i generał Willoughby mógł z nim zamienić dwa słowa. Jak myślisz, Fleming, czy to się da zrobić? - Pan generał Pickering, kapitan Weston i ja spędziliśmy dziś po południu dwie godziny, rozmawiając z generałem Willoughbym i jego ludźmi, panie generale - odezwał się Stecker. El Supremo był tym wyraźnie zaskoczony, zauważył Pickering. Najwyraźniej nie miał o tym pojęcia. Co tu jest grane? Byłem pewien, że Willoughby pobiegnie prosto z tego spotkania do El Supremo, by zdać mu z niego relację. - Naprawdę? - zapytał MacArthur i ciepło powróciło do jego głosu i oczu. - Ciekawe. Dlaczego Charlie mi o tym nie powiedział? Aha, chyba już wiem, pomyślał Pickering. Zdaje się, że słusznie podej- rzewał, iż panu Głównodowodzącemu mogłoby się nie spodobać to, co mówił Weston. O Fertigu, o tym jaką wspaniałą robotę zrobił na Mindanao i że już teraz, zanim zaczął dostawać zaopatrzenie od nas, sprawia Japoń- czykom spore kłopoty. - Zapewne chciał ująć to, czego się dowiedział w jakąś analityczną całość, by nie marnować czasu pana generała chaotyczną relacją - podsunął Pickering. - Tak, to możliwe - zgodził się MacArthur. - Zapewne właśnie tak było. - A mimo to szybko zmienił temat. - Miałeś nam wyjaśnić, dlaczego kazałeś Westonowi zostawić brodę? - Tak jest, panie generale. Ma ją zgolić dopiero po zakończeniu sprawy z OSS. Pomyślałem, że być może... - Zrobi na nich wojownicze wrażenie? - przerwał MacArthur. - Przekona, że mają do czynienia z wojownikiem? - No cóż, przynajmniej z marine, który ma na głowie poważniejsze zmartwienia niż to, że powinien się ogolić. - Widzę, że mamy podobne poczucie humoru, Fleming - powiedział El Supremo. - Nie wiem tylko, co na to Jean? - Z tą brodą kapitanowi jest bardzo do twarzy - orzekła pani MacArthur. - Mój dziad nosił brodę, ale mój ojciec, generał Arthur MacArthur Jr. już nie. Tradycja rodzinna głosi, że to dlatego, że mu nie chciała urosnąć. Chyba rzeczywiście tak było, bo w czasie bitwy o Wzgórze Misjonarzy, kiedy zdobył Medal Honoru, miał zaledwie osiemnaście lat. Pułkownikiem został w wieku dziewiętnastu lat, zostając najmłodszym pułkownikiem w hi- storii naszej Armii. Fama głosi, że wtedy postanowił zapuścić sobie brodę, żeby poważniej wyglądać. Nic z tego nie wyszło. Po tej próbie poczuł się tak upokorzony, że już do końca życia golił się codziennie, zapuścił tylko wąsy. Zdaje się, że to także po nim przejąłem. - Z wąsami wyglądałbyś wspaniale - stwierdziła pani MacArthur. El Supremo nie powiedział nic, obrzucił tylko żonę spojrzeniem, będącym mieszaniną lekkiego rozdrażnienia i rozbawienia - widać, że w domu ten temat często wracał na tapetę. - Panie kapitanie, chciałbym panu zadać pytanie, które może się wydać trochę dziwne. Co pan myśli, a dokładniej, jak pan ocenia reakcję Filipiń- czyków na zapałki? - Na zapałki, panie generale? - Weston nie posiadał się ze zdziwienia. - Tak, zapałki. Na nasze zapałki. - Panie generale, mam wrażenie, że nie mam pojęcia, o czym pan mówi. MacArthur spojrzał na Pickeringa. - Odniosłem wrażenie, Fleming, że zapałki były wśród zaopatrzenia, które twoi ludzie mieli dostarczyć na Mindanao? Jego głos znowu stał się chłodny. - Kapitan Weston zapewne nie widział pańskich zapałek, panie generale - wyjaśnił Pickering. - Został odesłany na pokład „Sunfisha" zanim rozłado- wano jakiekolwiek zaopatrzenie. Na pokładzie były dwie skrzynie tych zapałek. Powiedziałem McCoyowi, żeby przynajmniej jedną z nich zapako- wał już do pierwszego pontonu, który będzie lądował na brzegu. - Rozumiem. - Kochanie - włączyła się Jeanne MacArthur - mam tu gdzieś paczkę. Może ich poszukać? - Bardzo proszę, moja droga. Choćby po to, by zaspokoić ciekawość naszego gościa. - Podano do stołu - oznajmił ordynans w białym kitlu, który pojawił się w chwilę po tym, jak pani MacArthur wyszła z pokoju. - Jedzenie może zaczekać - niecierpliwie rzucił MacArthur. - Pani MacArthur jeszcze nie jest gotowa. A tymczasem przynieś nam jeszcze jedną kolejkę. - Tak jest, panie generale. Drinki podano, zanim wróciła pani MacArthur z garścią pudełek zapałek. Podała jedno Westonowi, a potem jak hotelowa hostessa z tacą ciastek, obeszła resztę obecnych, wręczając je im także. Weston ciekawie obejrzał trzymane w ręku pudełko zapałek. Na etykiecie wydrukowane były wielkimi literami słowa: POWRÓCĘ! MACARTHUR i jego portret. - Z tym pomysłem wystąpili specjaliści od wojny psychologicznej - powiedział MacArthur, jakby się usprawiedliwiał. - Trochę mi głupio, ale oni podobno wiedzą, co robią, więc się zgodziłem. - Nigdy ich wcześniej nie widziałem, ale z całym szacunkiem, panie gene- rale, wydaje mi się, że pańscy spece od wojny psychologicznej mieli rację. - Z czego pan to wnosi, kapitanie? - Filipińczycy uważają pana, panie generale, i pańskiego ojca, za istoty na wpół boskie. Pańskie nazwisko na tych zapałkach sprawi, że ich nie będą używali. Staną się relikwiami, a Japończycy nic na to nie będą mogli poradzić. - Dlaczego? - Zabijają ludzi, przy których znajdują broń albo takich, którzy starają się nam pomóc. Ale nawet Japończycy nie są w stanie zabijać za pudełko zapałek. Wciąż starają się wciskać ludziom ten swój kit o Wielkiej Azjatyckiej Strefie Współdobrobytu. Reagując brutalnie na takie głupstwo, jak zapałki, straciliby twarz. - Charlie Willoughby był zafascynowany poglądami kapitana Westona na japońską filozofię okupacyjną, panie generale - wtrącił się Pickering. - - A także założeniami, na których generał Fertig oparł swoją koncepcję wojny psychologicznej. - Doprawdy? - zapytał z niedowierzaniem MacArthur. - Tak jest, panie generale - dołączył do rozmowy Stecker. - Można było odnieść wrażenie, że działania generała Fertiga opierają się na tych samych zasadach, na jakich oparłby ją generał Willoughby, panie generale. - Fascynujące - ocenił MacArthur. - Będę musiał z nim o tym porozma- wiać. - Po czym zwrócił się na powrót do Westona: - Nie uważa pan, panie kapitanie, że umieszczenie na tych nazwiskach mojego nazwiska było lekko nie na miejscu? Czy nie lepiej byłoby tam wydrukować, bo ja wiem, gwieździsty sztandar, albo skrzyżowane flagi amerykańską i filipińską, albo jeszcze coś w tym rodzaju? - Nie, panie generale. Bez nazwiska MacArthur, to by były tylko zapałki i nic więcej. - A widzisz, Douglas? - triumfowała pani MacArthur. - Mówiłam ci. - No cóż, to żadna ujma, kiedy ekspert dowiedzie, że nie masz racji - odparł MacArthur, ale widać było po nim, że aż promienieje ze szczęścia. - Panie generale - odezwał się Weston - czy mogę pana poprosić o osobistą przysługę? Czy mógłbym dostać takie zapałki z pańskim auto- grafem? - Chciałby pan mój autograf, panie kapitanie? - Tak jest, panie generale. - Proszę bardzo, oczywiście. Ale nie na zapałkach, kapitanie. Jeśli generał Pickering przyprowadzi pana do mojego gabinetu w dowództwie jutro, powiedzmy o dziewiątej rano, z przyjemnością złożę panu swój autograf, ale na legitymacji orderowej Srebrnej Gwiazdy, która nagrodzi pańskie męstwo w boju. - Tak jest, panie generale. Jeżeli order jest zasłużony, pomyślał Pickering, to okoliczności jego nadania są nieważne. Zresztą chyba moje podejrzenia, że ta chęć do odznaczania naszła El Supremo zaraz po tym, kiedy usłyszał, że Filipińczycy mają go za pół-boga, to już czystej wody cynizm. - Douglas, na którą kazałeś podawać kolację? - Właśnie teraz, moja droga. Panie kapitanie, czy zgodzi się pan zasz- czycić panią MacArthur swoim towarzystwem przy stole? Gabinet dyrektora 6 Biura Służb Strategicznych, Narodowy Instytut Higieny, Waszyngton 8 stycznia 1943 roku, 9.00 - Sam nie wiem, czy chciałbyś to widzieć, czy nie - powiedział L. Stanford Morissette, kładąc na biurku dyrektora Donovana długi pas papieru telekso- wego. - Tak? A cóż to takiego? - Sprawozdanie Watersona z rozmowy z oficerem, którego ewakuowano okrętem podwodnym z Filipin. - Niby dlaczego miałbym tego nie chcieć widzieć, Mo? - Nie wnosi nic nowego. Potwierdza jedynie to, co meldował porucznik McCoy. Zresztą, meldunki McCoya są nawet bardziej szczegółowe niż to. Donovan wzruszył ramionami i sięgnął po papier. Przeciągnął depeszę na swoją stronę zielonej nawierzchni blatu, starannie złożył na trzy i zaczął czytać. ŚCIŚLE TAJNE PILNE BRISBANE NR 138 1500 GREENWICH 7STY43 OD: SZEF BIURA OSS BRISBANE AUSTRALIA DO: DYREKTOR OSS NARODOWY INSTYTUT HIGIENY WASZ DOTYCZY: OPERACJA WIATRAK (1) WASZĄ DEPESZĘ PODPISANĄ MORRISSETTE DO RĄK WŁASNYCH GENERAŁA MACARTHURA NIŻEJ PODPISANY USIŁOWAŁ DOSTARCZYĆ ADRESATOWI x PŁK SIDNEY L HUFF ADIUTANT GŁÓWNODOWODZĄCEGO OŚWIADCZYŁ ŻE NAPIĘTY PLAN DNIA UNIEMOŻLIWIA MACARTHUROWI OSOBISTE SPOTKANIE Z NIŻEJ PODPISANYM x W TEJ SYTUACJI NIŻEJ PODPISANY POZOSTAWIŁ DEPESZĘ PŁK HUFFOWI x PŁK HUFF ZADZWONIŁ PÓŹNIEJ DO NIŻEJ PODPISANEGO OŚWIADCZAJĄC ŻE CYTUJĘ JEDYNYM SPECJALNYM KANAŁEM KOMUNIKACJI O JAKIM WIADOMO GŁÓWNODOWODZĄCEMU ZAWIADUJE W BRISBANE GENBRYG FLEMING PICKERING Z OW14 KPM I WSZELKIE WNIOSKI O JEGO UDOSTĘPNIENIE POWINNY BYĆ ADRESOWANE DO NIEGO A NIE DO GŁÓWNODOWODZĄCEGO KONIEC CYTATU x NIŻEJ PODPISANY UDAŁ SIĘ WIĘC DO KWATERY GENBRYG PICKERINGA GDZIE POINFORMOWANO GO IŻ GENERAŁ JEST CZASOWO NIEOBECNY W BRISBANE x NIŻEJ PODPISANY POPROSIŁ O TELEFON PO POWROCIE GENERAŁA CO DO TEJ PORY NIE NASTĄPIŁO x Z PÓŹNIEJ UZYSKANYCH WIADOMOŚCI WYNIKAŁO IŻ GENBRYG PICKERING PRZEBYWAŁ NA WYSPIE ESPIRITU SANTO NADZORUJĄC PRZEBIEG REALIZACJI OPERACJI WIATRAK (2) O GODZ 1600 6STY43 DO NIŻEJ PODPISANEGO ZADZWONIŁ PŁK KPM JACK STECKER OŚWIADCZAJĄC IŻ GENBRYG PICKERING POWRÓCIŁ Z ESPIRITU SANTO ALE NAPIĘTY PLAN DNIA UNIEMOŻLIWIA MU OSOBISTE SPOTKANIE Z NIŻEJ PODPISANYM x OŚWIADCZYŁ PONADTO ŻE GENBRYG PICKERING PRZYWIÓZŁ ZE SOBĄ KPT KPM JAMESA B WESTONA KTÓRY PEŁNIŁ OBOWIĄZKI G-2 ASZFIL ORAZ ŻE KPT WESTON JEST DO DYSPOZYCJI OSS OD GODZ 0800 7STY43 (3) STRESZCZENIE ZEZNAŃ KAPITANA KPM JAMESA B WESTONA ODEBRANYCH PRZEZ NIŻEJ PODPISANEGO W GODZ 1006 - 1240 7STY43 (A) KPT WESTON JEST PILOTEM LOTNICTWA PIECHOTY MORSKIEJ KTÓRY NIE ZDOŁAŁ SIĘ WYDOSTAĆ Z FILIPIN PO WYBUCHU WOJNY I WRAZ Z INNYMI ŻOŁNIERZAMI PIECHOTY MORSKIEJ ZOSTAŁ PRZYŁĄCZONY DO 4 PPM NA CORREGIDORZE x PODCZAS WYPRAWY PO ZAOPATRZENIE NA PÓŁWYSEP BATAAN 1KWIE42 WRAZ Z TOWARZYSZĄCYM MU PLT PERCYM L EVERLYM ZNALEŹLI SIĘ ZA LINIĄ FRONTU x NIE MOGĄC PRZEBIĆ SIĘ Z POWROTEM PRZEZ LINIE WROGA POSTANOWILI SPRÓBOWAĆ PRZEDOSTAĆ SIĘ DO AUSTRALII MAŁĄ ŁODZIĄ (B) 8PAZ42 WYLĄDOWALI NA WYSPIE MINDANAO W ZATOCE GINGOOK W PROWINCJI MISAMIS-ORIENTE WRAZ Z ZEBRANYMI PO DRODZE DWUNASTOMA INNYMI ŻOŁNIERZAMI PIECHOTY MORSKIEJ ARMII I MARYNARZAMI PODOBNIE JAK ONI ODCIĘTYMI OD MACIERZYSTYCH JEDNOSTEK x NA BRZEGU ZNALEŹLI PRZYBITĄ DO SŁUPA TELEFONICZNEGO PROKLAMACJĘ WYDANĄ PRZEZ GENBRYG WENDELLA FERTIGA OGŁASZAJĄCĄ PRZEJĘCIE PRZEZ NIEGO DOWÓDZTWA NAD WSZYSTKIMI JEDNOSTKAMI SIŁ ZBROJNYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA FILIPINACH (C) 11PAŹ42 GRUPA WESTONA NAWIĄZAŁA KONTAKT Z GENBRYG WENDELLEM FERTIGIEM W REJONIE MONKAYO W PROWINCJI DAVAO-ORIENTE x FERTIG POINFORMOWAŁ WESTONA ŻE W RZECZYWISTOŚCI JEST PPŁK REZERWY WOJSK INŻYNIERYJNYCH ALE PRZYBRAŁ GENERALSKĄ RANGĘ W PRZEKONANIU ŻE JEST TO NIEZBĘDNE DLA POZYSKANIA ZAUFANIA I POMOCY ZE STRONY WOJSKOWYCH I CYWILNYCH FILIPIŃCZYKÓW x WESTON ODDAŁ SIĘ WRAZ ZE SWYMI LUDŹMI POD ROZKAZY FERTIGA x FERTIG AWANSOWAŁ GO DO STOPNIA KPT ASZFIL A PLT EVERLY’EGO DO STOPNIA PPOR ASZFIL X WEDŁUG WESTONA FERTIG AWANSOWAŁ WSZYSTKICH AMERYKANÓW POD SWOIMI ROZKAZAMI x OFICEROWIE AWANSOWALI O CO NAJMNIEJ JEDEN STOPIEŃ A PODOFICEROWIE ZOSTAWALI OFICERAMI ASZFIL x WESTON ZOSTAŁ TAKŻE MIANOWANY SZEFEM ROZPOZNANIA ASZFIL A EVERLY JEGO ZASTĘPCĄ (D) POMIMO ROZPACZLIWEJ SYTUACJI W ZAKRESIE ZAOPATRZENIA ASZFIL ROZPOCZĘŁA DZIAŁANIA PRZECIW SIŁOM JAPOŃSKIM NIEMAL NATYCHMIAST PO SFORMOWANIU x BRAKI W ZAKRESIE UZBROJENIA BYŁY TAK DOTKLIWE ŻE DO ENFIELDÓW KALIBRU 762 MM UŻYWANO AMUNICJI MIEJSCOWEGO WYROBU Z POCISKAMI CIĘTYMI Z MOSIĘŻNYCH PRĘTÓW DO FIRANEK ELABOROWANEJ CZARNYM PROCHEM WŁASNEJ ROBOTY I SPŁONKAMI Z MASY ZAPALAJĄCEJ ZESKROBYWANEJ Z ZAPAŁEK x WEDŁUG WESTONA PERTIG UWAŻAŁ ŻE TYLKO PODJECIE CZYNNEJ WALKI Z SIŁAMI JAPOŃSKIMI MOGŁO DO NIEGO PRZEKONAĆ FILIPIŃCZYKÓW I POTWIERDZIĆ JEGO POZYCJĘ DOWÓDCY ASZFIL x WESTON TWIERDZI ŻE OBECNIE ASZFIL UZBROJONA JEST PRAWIE WYŁĄCZNIE W ZDOBYCZNĄ BROŃ JAPOŃSKĄ (E) WESTON TWIERDZI ŻE PO ROZEJŚCIU SIĘ PO MINDANAO WIEŚCI O ROZPOCZĘCIU DZIAŁAŃ PRZECIW JAPOŃCZYKOM DOSZŁO DO NASTĘPUJĄCYCH WYDARZEŃ: (1/E) ŻOŁNIERZE SIŁ ZBROJNYCH FILIPIN I USA KTÓRZY NIE POSZLI DO NIEWOLI LUB Z NIEJ UCIEKLI I DO TEJ PORY UKRYWALI SIĘ NA WŁASNĄ RĘKĘ ZACZĘLI SIĘ ZGŁASZAĆ DO ASZFIL W TAKICH ILOŚCIACH ŻE KARMIENIE ICH I UZBROJENIE STAŁO SIĘ NIEMOŻLIWE x WESTON TWIERDZI ŻE LUDZI TAKICH ZGŁOSIŁO SIĘ PONAD DWA TYSIĄCE (2000) x WIĘKSZOŚCI POLECONO UKRYWAĆ SIĘ DALEJ AŻ DO NADEJŚCIA ODPOWIEDNICH ILOŚCI ZAOPATRZENIA A CZĘŚĆ PRZEWAŻNIE AMERYKAŃSKICH OFICERÓW UZBROJONO I ROZESŁANO W RÓŻNE REJONY MINDANAO Z ROZKAZEM ORGANIZOWANIA PODOBNYCH ODDZIAŁÓW Z MYŚLĄ O ICH PÓŹNIEJSZYM WŁĄCZENIU DO ASZFIL (2/E) FILIPIŃCZYCY ZACZĘLI PRZYJMOWAĆ NOTY REKWIZYCYJNE WYDAWANE PRZEZ ASZFIL WYDAJĄC W ZAMIAN ŻYWNOŚĆ I INNE ZAOPATRZENIE (3/E) PEWNA LICZBA OBYWATELI AMERYKAŃSKICH KTÓRYCH LICZEBNOŚĆ WESTON OCENIA NA PONAD TRZYSTA (300) OSÓB SKONTAKTOWAŁA SIĘ Z ASZFIL POSZUKUJĄC POMOCY W UNIKNIĘCIU JAPOŃSKIEJ NIEWOLI ORAZ MOŻLIWOŚCI EWAKUACJI Z WYSPY x JEST WŚRÓD NICH PIĘCIU (5) LEKARZY I JEDENAŚCIE (11) ZAKONNIC Z RÓŻNYCH MISYJNYCH OŚRODKÓW POMOCY MEDYCZNEJ x DWÓCH LEKARZY I SZEŚĆ ZAKONNIC NARODOWOŚCI AMERYKAŃSKIEJ PRZYJĘŁO STOPNIE OFICERSKIE ASZFIL BY W OCZEKIWANIU NA EWAKUACJĘ POMAGAĆ W ORGANIZOWANIU SŁUŻBY ZDROWIA ASZFIL (4/E) LICZEBNOŚĆ JAPOŃSKICH SIŁ ZWIĄZANYCH NA WYSPIE PRZEZ DZIAŁANIA ASZFIL WESTON OCENIA NA DWADZIEŚCIA TYSIĘCY (20000) (F) WESTON TWIERDZI ŻE JEŚLI TYLKO DOTRZE NA WYSPĘ ODPOWIEDNIA ILOŚĆ ZAOPATRZENIA ASZFIL MOŻE WYSTAWIĆ SIŁY O LICZEBNOŚCI PONAD 20000 ŻOŁNIERZY x WEDŁUG SZACUNKÓW JEGO I FERITGA POTWIERDZONYCH PRZEZ PŁKA STECKERA KTÓRY MA DOŚWIADCZENIA W WALCE Z PARTYZANTKĄ Z CZASÓW WALK W NIKARAGUI OKUPANT POTRZEBUJE MINIMUM SZEŚCIU LUB SIEDMIU RAZY WIĘCEJ ŻOŁNIERZY DO UTRZYMANIA ASZFIL W RYZACH (G) WESTON OCENIA ŻE DOSTARCZENIE W RAMACH OPERACJI WIATRAK NA WYSPĘ ZAOPATRZENIA - ZWŁASZCZA ZŁOTA CO POZWOLI FERTIGOWI NA ROZPOCZĘCIE SPŁATY NOT REKWIZYCYJNYCH - ZNACZNIE PODNIESIE WIARYGODNOŚĆ ASZFIL x DODATNIO WPŁYNIE NA NIĄ TAKŻE JEGO ZDANIEM DOSTARCZENIE KARABINKÓW Ml x TE OSTATNIE JAKO BROŃ NIE ZNANA NA FILIPINACH PRZED WOJNĄ SĄ DOWODEM NA TO ŻE RZECZYWIŚCIE MIAŁY MIEJSCE OBIECYWANE DOSTAWY ZAOPATRZENIA Z AUSTRALII (H) WESTON STWIERDZIŁ ŻE NIE MA ŻADNYCH WIADOMOŚCI O KPT MACKLINIE POZA TYM ŻE ZSZEDŁ Z POKŁADU USS SUNFISH I PRAWDOPODOBNIE TOWARZYSZYŁ POR MCCOYOWI W DRODZE DO DTWA ASZFIL (4) NIŻEJ PODPISANY UWAŻA IŻ KAPITAN WESTON JEST MIARODAJNYM ŹRÓDŁEM INFORMACJI I ŻE JEGO OPINIA O FERTIGU MÓWIĄCA ŻE FERTIG JEST CZŁOWIEKIEM INTELIGENTNYM ZDROWYM PSYCHICZNIE I KOMPETENTNYM POWINNA ZOSTAĆ ZAAKCEPTOWANA (5) SPÓŹNIENIE KPT WESTONA NA PRZESŁUCHANIE PRZEZ NIŻEJ PODPISANEGO WYNIKAŁO Z ODZNACZENIA GO PRZEZ GENERAŁA MACARTHURA ORDEREM SREBRNEJ GWIAZDY x OŚWIADCZENIE DLA PRASY TOWARZYSZĄCE TEMU WYDARZENIU ZAWIERAŁO STWIERDZENIE IŻ CYTUJĘ KPT WESTON SŁUŻYŁ W ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH NA FILIPINACH PODLEGAJĄCEJ ROZKAZOM NACZELNEGO DOWÓDZTWA SOJUSZNICZYCH SIŁ ZBROJNYCH NA OBSZARZE POŁUDNIOWO-ZACHODNIEGO PACYFIKU KONIEC CYTATU x WESTON ODLATUJE JUTRO Z BRISBANE DO KRAJU VIA PEARL HARBOR NA TRZYDZIESTODNIOWY URLOP REKONWALESCENCYJNY x PŁK STECKER OŚWIADCZYŁ ŻE WSZELKIE WNIOSKI O DALSZE SPOTKANIA KPT WESTONA Z JEDNOSTKAMI ORGANIZACYJNYMI OSS POWINNY BYĆ KIEROWANE NA RĘCE SEKMAR x WESTON ODMÓWIŁ PODANIA ADRESU POD KTÓRYM ZAMIERZA PRZEBYWAĆ PODCZAS URLOPU WATERSON SZEF BIURA BRISBANE - Wiesz, co to potwierdza, Mo? Tylko to, że twój kumpel Pickering gra nam wciąż na nosie. - Mówiłem, że lepiej będzie z nim zawrzeć pokój, Bill. - A kim on, do cholery, jest, żeby posyłać Watersona do diabła, twierdząc, że nie ma dla niego czasu? - Myśli że jest generałem brygady Pickeringiem, który nie pracuje dla ciebie. - Przecież, na miłość boską, został tam posłany z wyraźnym rozkazem, żeby nam zapewnić możliwość działania na obszarze dowodzenia MacArthura! - - Nie „zapewnić", Bill, tylko „próbować nakłonić do umożliwienia" - poprawił Morissette. - Gdybyś mnie pytał, jestem przekonany, że próbował go nakłonić. Przecież załatwił, żeby zabrać kapitana Macklina. - Oczywiście zauważyłeś, że od czasu, kiedy wypłynęli, nie dostaliśmy znaku życia od kapitana Macklina? - Owszem, nie uszło to mojej uwadze. - Jak dla mnie, wygląda na to, że McCoy nie dopuszcza go do radia. I zapewne na niczyj inny, tylko właśnie generała Pickeringa rozkaz! - A może kapitan Macklin po prostu nie ma do dodania nic poza tym, co przekazuje McCoy? - Cała ta operacja była po to, żeby OSS mogła w niej zaistnieć! Czy nikt tego nie powiedział Macklinowi? Morissette nic nie odpowiedział. - Po cholerę on tam w ogóle pojechał? Nie mamy z niego żadnego pożytku! - wściekał się Donovan. - Za każdym razem wychodzę na idiotę, kiedy Knox składa prezydentowi sprawozdanie z tego, czego dowiedział się przez Pickeringa o Filipinach, a ja, mimo że mam tam przecież swojego człowieka, nie mam nic do powiedzenia! - Słyszałem, że „Sunfish" będzie niedługo ruszał tam z powrotem z ła- dunkiem zaopatrzenia. Czy mam poszukać kogoś na miejsce Macklina, jeśli będziemy mieli na to czas? - Rób jak uważasz, Mo, ale ma tam trafić wreszcie ktoś kompetentny. Tam, to znaczy właściwie gdzie? - Jak to gdzie, Bill? - Gdzie będą ładować zaopatrzenia na „Sunfisha", Mo, bo o co innego mógłbym teraz pytać? - Nie mam pojęcia. Równie dobrze w Pearl, co w Brisbane. A może znowu na Espiritu Santo? - W takim razie dowiedz się gdzie i dostarcz tam kogoś kompetentnego przed terminem wyjścia w morze okrętu. Kogoś starszego stopniem od Macklina. - Czy to ważne, w jakim będzie stopniu? - Ważne, bo wcale nie mamy zamiaru zastąpić nim Macklina, tylko wzmocnić siły OSS na Filipinach. A jeżeli ten Macklin to naprawdę taki idiota, jak wszyscy zdają się być o tym przekonani, to bez sensu byłoby, żeby to on dowodził, prawda? - Nie łatwiej byłoby jednego zastąpić drugim? - Wtedy każdy, kto będzie miał z nim do czynienia będzie się mógł naocznie przekonać, jakich kretynów wysyłamy w pole. Powiedz Marynarce, że wysyłamy zespół trzech agentów. - Aż trzech? Przecież ludzie Pickeringa i ten admiralski adiutant odpłyną na pokładzie „Sunfisha". - Tym lepiej. Może nasi ludzie wreszcie będą się mogli dopchać do radiostacji i dać światu znać, że OSS wciąż żyje i ma się świetnie. - XVII Terminal pasażerski Służby Transportu 1 Lotniczego Marynarki, baza Marynarki Stanów Zjednoczonych Pearl Harbor, Oahu, Terytorium Hawajów 10 stycznia 1943 roku, 6.25 Kiedy Coronado wodował padało nadal, ale nie było wiatru, więc wodowanie było łagodne. Nawet nie kołysało zanadto, kiedy łódź latająca dopłynęła i zacumowała do boi. Barkas admiralski - o wiele bardziej luksusowy i wygodny od zwykłych motorówek, którymi wożono zwykle pasażerów pomiędzy łodziami latają- cymi a molem w Brisbane i na Midway - podpłynął pod drzwi w boku kadłuba. Kapitan wsiadł na barkas, trochę się dziwiąc, że czymś takim pływają tu po zwykłych oficerów, ale nie to zaprzątało jego uwagę. Przed odlotem z Brisbane wypłacono mu zaległe pobory - aż tysiąc dolarów w błyszczących, świeżych dwudziestkach. Pieniędzy było tyle, że podzielił plik banknotów na dwie części i schował w dolnych kieszeniach kurtki mundurowej. Przez całą drogę do nabrzeża zastanawiał się na co je wyda. - Kapitan Weston? - usłyszał pytanie, gdy tylko postawił nogę na betonie. Obejrzał się i zobaczył porucznika piechoty morskiej, który salutował mu i patrzył na niego jakoś tak z wahaniem. Weston odwzajemnił salut i uśmiechnął się. - Zgadza się, poruczniku. - Czy pańskie bagaże są oznaczone nazwiskiem, panie kapitanie? - Owszem, są. Świeżuteńka brezentowa walizka pełna świeżuteńkich sortów munduro- wych była gdzieś w samolocie. Pasażerów zapewniono, że ich bagaże znajdą się na brzegu. - Proszę wejść na górę, panie kapitanie - powiedział porucznik, wska- zując wiodące na górę betonowego nabrzeża schody. - Samochód czeka u ich szczytu. Kapitan wszedł po szerokich betonowych schodach na szczyt nabrzeża i rzeczywiście zastał tam samochód. Sztabowego Plymoutha z odsłoniętą ge- neralską gwiazdką na czerwonej tabliczce. Weston rozejrzał się za swoim samochodem. Odsłonięta tabliczka oznaczała, że wewnątrz jest generał, a skoro tak, to nie mógł być jego samochód - ten, o którym mówił porucznik. Stał tak i patrzył, kiedy ktoś otworzył od wewnątrz tylne drzwi samochodu. - Jeśli to pan jest Weston, kapitanie - usłyszał - to wsiadaj pan do środka. Podszedł do samochodu i wsiadł posłusznie. - Pickering uprzedzał, że z pana oryginał - powiedział człowiek siedzący wewnątrz - ale nie że aż taki. Co to za broda? - Chyba teraz już będę mógł ją zgolić - powiedział Weston. - To chyba nie będzie taki najgorszy pomysł, kapitanie, zważywszy, że ma pan jeść obiad z admirałem Nimitzem - odparł tamten i poprawił się na siedzeniu. Weston ujrzał srebrne generalskie gwiazdki na jego kołnierzu. - Nazywam się McInerney - powiedział generał i podał mu rękę. - Dzień dobry, panie generale. Generał McInerney podał mu kopertę. - Proszę to przeczytać. PILNA OPERACYJNA OD: NDPDZACHPAC BRISBANE DO: DTWO FLOPAC PEARL HARBOR OSOBISTA OD GENBRYG PICKERINGA DO GENBRYG MCINERNEYA DOC, WŁAŚNIE ZAPAKOWAŁEM KPT KPM JAMESA B WESTONA NA CORONADO DO PEARL HARBOR x KPT JEST W DRODZE NA URLOP DO STANÓW NA OKRES TRZYDZIESTO DNI x TO BARDZO NIEZWYKŁY MŁODY OFICER KTÓRY WŁAŚNIE DOTARŁ TU Z FILIPIN x BYŁ TAM SZEFEM WYWIADU GENERAŁA FERTIGA DOWÓDCY NASZYCH PARTYZANTÓW x MACARTHUR UDEKOROWAŁ GO WCZORAJ ZA WYCZYNY NA FILIPINACH SREBRNĄ GWIAZDĄ BĘDĘ CI BARDZO WDZIĘCZNY GDYBYŚ MÓGŁ DLA NIEGO ZROBIĆ CO W TWOJEJ MOCY BY MAKSYMALNIE UPRZYJEMNIĆ I SKRÓCIĆ DO MINIMUM JEGO POBYT W PEARL HARBOR NIE ZDZIWIŁBYM SIĘ WCALE GDYBY ADMIRAŁ NIMITZ ZECHCIAŁ CHOCIAŻ UŚCISNĄĆ MU RĘKĘ W CZASIE TEGO POBYTU x POWIADOM GO PROSZĘ JAK MOŻESZ NAJDYSKRETNIEJ O PRZYBYCIU KAPITANA SERDECZNE POZDROWIENIA FLEM KONIEC OSOBISTEJ OD GENBRYG PICKERINGA DO GENBRYG MCINERNEYA Z ROZKAZU HART PPOR - Od razu powiem panu, czego na pewno nie da się załatwić: Nie da się uniknąć obiadu z Nimitzem. Nie da się zapakować pana w żaden samolot do Stanów wcześniej niż jutro, a i to nie jest pewne. No i nic nie poradzę na ten cholerny deszcz. Poza tym wyspa należy do pana. - Dziękuję bardzo, panie generale. Jestem naprawdę zaskoczony, ba, wręcz przytłoczony tym wszystkim... - Generał Pickering i ja zaprzyjaźniliśmy się jako szeregowcy w czasie Wielkiej Wojny we Francji. Należy do moich najbliższych przyjaciół. - Tak jest, panie generale. - Jestem lotnikiem, podobnie jak i jego syn. Mówił panu o tym? Latał na Wildcatach z Guadalcanal, został asem. - Tak jest, panie generale. Generał Pickering mówił mi o tym. Ja też jestem, byłem, lotnikiem. - Byłem? Coś panu powiem, kapitanie. Z lataniem jest jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina. - Tak jest, panie generale. Generał Pickering też mi to powiedział, zresztą powołując się na pana. - Jak na nie-lotnika to zadziwiająco bystry facet - uśmiechnął się generał. - O, idzie już Charlie z pańską walizką. - Boże, a cóż to takiego? - zapytał oszołomiony Weston, kiedy wyszedł z samochodu. Drzwi otworzył mu siwowłosy Murzyn w białej marynarce. - To Muku-Muku, panie kapitanie - wyjaśnił. - Na imię mam Denny. Jestem tu kimś w rodzaju kierownika. - Ale co to jest, jakiś hotel? - Ostatnio coraz częściej odnoszę takie wrażenie - odparł Denny. - Ale nie, panie kapitanie, to nie hotel. To tutaj Pacific & Far Eastern Shipping kwateruje kapitanów i głównych mechaników swoich statków, jeśli zawiną do portu. A ostatnio zatrzymują się tu także przyjaciele generała Pickeringa, i panicza Picka... I właściwie cały Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjedno- czonych. McInerney zaśmiał się głośno. - Denny, kapitan Weston jest osobistym gościem generała Pickeringa. Otrzymałem rozkaz od twojego szefa, żeby zapewnić mu jak najwygodniej- szy pobyt na Hawajach. - Skoro tak, to zapraszam do środka i postarajmy się spełnić życzenie pana generała - powiedział Denny. - Czy panowie jedli już śniadanie? - Charlie i ja tak, ale kapitan na pewno nie. Tylko go nie przekarm, Denny, będziemy jedli obiad z admirałem Nimitzem. - Tutaj? To pierwszy... - Nie. W Pearl Harbor. - Właściwie nie jestem głodny - zaoponował Weston. - To może podam kawę i jakieś ciastka na patio? Poprowadził ich wszystkich na kamienne patio i usadził wokół żelaznego stolika o szklanym blacie. Pojawił się kolejny Murzyn, także już starszy wiekiem. - Podaj gościom pana kapitana Pickeringa kawę i ciastka - rozkazał Denny. - Tu jest cudownie! - zachwycił się Weston. - - Denny, masz ostrą brzytwę? - zapytał generał. - Właśnie się zastanawiałem nad tą brodą. Jest tak piękna, że aż żal ją ciąć. Gdzie ją pan wyhodował, panie kapitanie, jeśli wolno spytać? - Byłem czas jakiś na Filipinach. - Teraz? - Teraz. - I na pewno nie chce pan nic do jedzenia? Może mały stek z jajkami? - Brzmi zachęcająco. - Niech się pan przesiądzie z tego krzesła na to - wskazał Denny. - Zaraz przyniosę moje fryzjerskie narzędzia, a w czasie gdy pozbawię pana tej pięknej brody pańskie śniadanie będzie gotowe. - Panie generale? - odezwał się Charlie. - Tak? - Telefon. - O Boże, całkiem bym zapomniał! Dziękuję, Charlie. Weston, jeśli chce pan zadzwonić do kogokolwiek w Stanach i nie czekać na to paru godzin, to może pan to zrobić właśnie stąd. Chce pan zadzwonić, nie wiem, może do rodziców? - Rodzice nie żyją, panie generale. Mam tylko ciotkę... - Gdzie? - W Iowa. - Panie generale - odezwał się Denny - to może nie moja sprawa, ale w Iowa jest teraz środek nocy. - No tak, rzeczywiście - zgodził się Mclnerney. - No cóż, może pan zadzwonić po obiedzie. O 15.30 generał Mclnerney, jego adiutant i kapitan Weston powrócili z obiadu, którzy spożyli w towarzystwie admirała Nimitza w jego kwaterze i zastali na patio Muku-Muku kapitana Charlesa M. Gallowaya. Kapitan Galloway był nie tylko zaskoczony widokiem generała, ale i mocno zmieszany, na co składało się kilka przyczyn. Po pierwsze, miał na sobie brudny, przepocony i poplamiony płynem hydraulicznym mundur. Po drugie, został właśnie przyłapany na gorącym uczynku spożywania alkoholu w czasie godzin służbowych, a jakby tego było mało, pił piwo wprost z butelki. - Dzień dobry, panie generale - powiedział, zrywając się na baczność. - Witam, kapitanie. Coś mi się zdaje, że pański dzień nie poszedł zgodnie z oczekiwaniami? Jak się panu wydaje, skąd o tym wnoszę? Ze stanu pańskiego umundurowania, po którym widzę, że znowu, łamiąc wyraźne w tym względzie zalecenia, uznał pan za stosowne sam naprawiać silnik? Po sposobie w jaki atakuje pan tę butelkę piwa? Czy po prostu dlatego, że ze mnie taki wytrawny znawca ludzkiej natury? - Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, panie generale. - Kapitan Galloway, panie Weston, jest następną z sierotek Korpusu Piechoty Morskiej, które znalazły dom z dala od domu w Muku-Muku. Byłby - z niego doskonały oficer, gdyby tylko częściej pamiętał o wykonywaniu rozkazów. - Nie, panie generale - odezwał się Galloway. - Nie, panie generale? - powtórzył zdumiony generał. - Nie remontowałem osobiście tego samolotu, panie generale. - Jest pan oficerem piechoty morskiej, akceptuję pańskie słowo. Coś ty w takim razie rozbił, Charlie? Tarzałeś się po podłodze w hangarze? McInerney zauważył na twarzy Gallowaya coś, co kazało mu drążyć ten temat. - No więc, kapitanie Galloway? Dlaczego tarzał się pan po podłodze hangaru? - Z całym szacunkiem, panie generale, odmawiam odpowiedzi na to pytanie. - Komu musiałeś przyłożyć, Charlie? I dlaczego? Mówimy teraz prywatnie. - Stevensonowi, panie generale. - A czym pan porucznik Stevenson sobie na to zasłużył? - Powiedział, że gdybym się tylko nie chował za moje szyny, to by mi spuścił łomot. - Aha, i tak po prostu poszliście do hangaru, zamknęliście drzwi i zdją- łeś szyny razem z kurtką? - Tak jest, panie generale. - W jakim stanie jest porucznik Stevenson? - Stracił ząb, panie generale i przez jakiś czas będzie trochę obolały, ale nic więcej. - Czy musiał szukać pomocy medycznej? - Tak jest, panie generale. - I jak wytłumaczył utratę tego zęba? - Wielki Śteve powiedział dentyście, że wszedł po ciemku do hangaru i nadział się na rurkę Pitota*. McInerney odwrócił się do Westona. - Wielki Steve, panie kapitanie, to chorąży Oblensky, stary pilot, którego znam więcej lat, niż miałbym ochotę pamiętać. - Po czym wrócił do Gallowaya. - Czy porucznik Stevenson ma zamiar złożyć na ciebie skargę odpowiednim czynnikom? - Myślę, że nie, panie generale. - Panie kapitanie, bójki pomiędzy oficerami i dżentelmenami to coś, czego Marynarka w żadnym razie nie może akceptować. - Tak jest, panie generale. - Z drugiej jednak strony, od tej zasady, jak od wszystkich, są wyjątki. Z tego, co widziałem, ten szczeniak prosił się o to od dawna. Możesz uznać sprawę za niebyłą. - Bardzo bym chciał, panie generale. * Przyrząd do pomiaru prędkości lotu na podstawie różnicy ciśnienia dynamicznego powietrza opływającego skrzydło i ciśnienia statycznego wewnątrz samolotu. Dysza pobierająca powietrze z zewnątrz osadzona jest na końcu cienkiej rurki, w samolotach z silnikami tłokowymi zwykle wystającej z krawędzi natarcia płata [przyp. tłum.]. - A coś w tym przeszkadza? - Czy utrata panowania nad sobą i wdanie się w bójkę z podwładnym nie są przyznaniem się do tego, że przełożonemu brakuje zdolności do dowodzenia? - Nie słuchałeś uważnie, Charlie. Od każdej zasady są wyjątki. Jak długo nie wejdzie ci to w nawyk, nie masz się czym przejmować. Galloway popatrzył dłuższą chwilę na generała. - Dziękuję bardzo, panie generale. Postaram się, żeby więcej do takich incydentów nie dochodziło. - Postaram się? - Prawdę mówiąc, panie generale, kiedy patrzyłem, jak się podnosi... To nie jest facet, który łatwo się zniechęca, to chyba jedyna jego pozytywna cecha. Patrząc na niego pomyślałem o kilku innych z moich oficerów, których też chętnie posłałbym na beton. - Charlie, nie przeciągaj struny. - Tak jest, panie generale. To się już więcej nie powtórzy, panie generale. - Lepiej, żeby się nie powtórzyło - zgodził się McInerney i po chwili wyraźnie zmienił temat: - Cały dzień byłem grzecznym chłopcem i starczy, czas się czegoś napić. Gdzie się podział Denny? - W południe do portu zawinął „Pacific Merchant", więc Denny ruszył złupić jego spiżarnię i kapitańską piwniczkę - wyjaśnił Galloway. - Zabrał ze sobą Alfreda. Myślę, że jeśli chodzi o robienie drinków, jesteśmy, jak nigdy, zdani na własne siły. - Charlie... - zwrócił się generał do swojego adiutanta. - Czego się pan napije, panie generale? - Burbona, podwójnego, bez wody. Weston? - Szkocką, poproszę. Z wodą. - A ty, Charlie, też już jesteś po służbie. Weston, jeśli chce pan zadzwonić do Stanów, proszę wykręcić w sypialni dziewiątkę. Odezwie się centrala P&FE w Honolulu. Proszę powiedzieć telefonistce, że chce pan rozmawiać z San Francisco, a kiedy odezwie się telefonistka z San Francisco, poda jej pan numer. Jeżeli go pan nie zna, ona go panu znajdzie. - Dziękuję, panie generale. Nie znam numeru swojej ciotki. Weston i Charlie poszli do pokoju, pozostawiając generała z Gallowayem na patio. - Interesujący młody człowiek - powiedział McInemey. - Jeszcze kilka dni temu był szefem wywiadu partyzantów na Filipinach. Walczył z facetem z Armii, który obwołał się generałem i zorganizował, z tego co Weston powiedział Nimitzowi przy obiedzie, całkiem skuteczny ruch oporu przeciw Japończykom na Mindanao. - Nosi skrzydła - zauważył Galloway. - Był myśliwcem, latał na F2A. Potem go przesadzili na Catalinę, którą przyleciał do Cavite i tam ugrzązł na dobre. Włączyli go do 4. ppm, a kiedy wszystko zaczęło się walić, wolał spróbować się wydostać niż pójść do niewoli. Trzeba było mieć jaja, żeby się na coś takiego poważyć. - - Jak się stamtąd wydostał? - Nie miałem o tym wszystkim pojęcia aż do dzisiejszego obiadu, ale okazuje się, że MacArthur bardzo długo ignorował wiadomości o tym, że ten facet z Armii, nazwiskiem Fertig, cokolwiek robi na Filipinach. Pickering skądś się o tym dowiedział i posłał waszego wspólnego znajomego, McCoya, na Filipiny, żeby przewąchał sprawę. Nimitz dał im w tym celu okręt podwodny i właśnie nim odesłali z powrotem Westona. - A McCoy tam został? - McCoy, jeszcze dwóch marines, jakiś facet z OSS i adiutant admirała Wagama. - Adiutant admirała Wagama? - zapytał z niedowierzaniem Galloway. - Popłynął z nimi jako gwarancja, że załoga okrętu zrobi to, co do niej należy. Potem pewnie mu się zachciało przekonać, jak żyje mniej uprzywile- jowana część ludzkości, zszedł na ląd i został. To chyba jeszcze jeden wyjątek od reguły, że jeśli marynarzowi nie dasz trzech posiłków dziennie i suchego miejsca do spania, to mówi, że niech sobie ktoś inny prowadzi tę wojnę. - Facet chyba miał szczęście - zadumał się Galloway. - Większość pilotów F2A, których znałem, zginęła pod Midway. - Może - zgodził się McInerney i zmienił temat. - Masz jakieś problemy ze swoim dywizjonem, Charlie? Mogę ci cokolwiek pomóc? - Problemy? Chyba tylko jeden podstawowy, że dostałem samych pisto- letów. Roznosi ich świadomość tego, jacy są znakomici, i nie mogą się pogodzić z tym, że ktoś im może wykazać, że wcale nie są tak doskonali, jak im się zdaje. - To rzeczywiście problem. - Nadal rozmawiamy prywatnie? - zapytał Galloway, a kiedy generał kiwnął głową, ciągnął: - Ze Stevensonem problemy zaczęły się, kiedy pojawił się na lotnisku cały wymazany szminką i na lekkim cyku. Zdaje się, że nie miał kiedy położyć się do łóżka, czy raczej, nie miał kiedy położyć się spać. McInerney uśmiechnął się. - Musiałem go za to opieprzyć - kontynuował Galloway. - Pół tuzina pozostałych kowbojów patrzyło na nas i nie mogłem tego puścić płazem. Dałem mu tydzień ZOMZ-a*, a on się zaczął stawiać i wtedy właśnie zarzucił mi, że chowam się za swoimi belkami. Mogłem go za to postawić przed sądem, i tak najwyżej by zapłacił grzywnę. Mogłem złożyć raport pułkow- nikowi Dawkinsowi, ale to by oznaczało, że pułkownik by go uziemił i odesłał pierwszym statkiem do okopów na Guadalcanal. Miałbym satysfak- cję, ale nas kosztowałoby to dobrego pilota, a Pierwszej Dywizji nie przy- sporzyłoby nic dobrego, bo dzieciak w życiu nie trzymał w ręku karabinu. Więc poszliśmy do hangaru. - Twojej linii rozumowania mogę zarzucić tylko tyle, że w rezultacie szczeniak mógł ci spuścić manto. Pomyślałeś o tym? * Kara dyscyplinarna zakazu opuszczania miejsca zakwaterowania polega na odebraniu prawa do przepustek na określony czas, zwykle w połączeniu z obowiązkiem meldowania się u oficera dyżurnego jednostki w okreś- lonych porach dnia [przyp. tłum.]. - Owszem, pomyślałem. I Wielki Steve też. Dlatego poszedł za nami do tego hangaru. - Potrzebowałeś jego pomocy? - Nie. Ale przez parę minut rezultat nie był pewien. - Pozwalasz Wielkiemu Steve'owi latać? - Nie, panie generale. - Dlaczego? - Bo jakby go ktoś na tym przyłapał, pułkownik Dawkins musiałby go przenieść, a to mój jedyny przyjaciel w dywizjonie. - A czy on to rozumie? Czy rozumie, dlaczego nie możesz zawiązywać sznurowadeł, kiedy on wsiada do kabiny? - Nie, panie generale. - Pogadam z nim o tym przy sposobności. Znamy się od tak dawna, jeszcze od czasów Nikaragui. Wiesz, że wtedy my dwaj byliśmy tam całym lotnictwem Korpusu? - Niech pan będzie ostrożny, panie generale. To bardzo przekonywający człowiek, jeszcze pana przekabaci na tyle, że go pan przywróci do latania. - Nie z jego sercem, bądź spokojny. W ogóle nie powinien już nosić munduru, a nie tylko nie latać. To co, mam z nim pogadać, czy nie? - Byłbym bardzo wdzięczny, panie generale. - Charlie, tak między nami: To, co ci się udało zrobić z tym dywizjonem, znacznie przekracza oczekiwania wielu ludzi. - W tym pańskie, panie generale? - Panie kapitanie, niech pan się nie przymawia o komplementy. To zachowanie niegodne oficera i dżentelmena - odparł uśmiechając się. Za chwilę jednak ten uśmiech zamarł. - Coś mi się wydaje, że rozmowa kapitana Westona z kochającą rodziną nie przebiegła po jego myśli. Galloway odwrócił głowę, podążając za wzrokiem generała. Weston wcho- dził na patio zamyślony, z nieszczęśliwą miną. - A gdzież się, do cholery, podział Charlie? - zapytał retorycznie generał. Jakby czekając na te słowa, jego adiutant pojawił się natychmiast na patio, tocząc przed sobą wózek z imponującą baterią butelek, szklanek, kieliszków i miską lodu. - Pan to wie, kiedy się pojawić, panie kapitanie - powiedział McInerney do Westona. Weston, wyrwany z rozmyślań, nie bardzo wiedział, o czym mowa. - No i jak poszła rozmowa? - Ciocia Margaret chciała, żebym zrozumiał, że nie będzie w stanie oddać pieniędzy rządowi. - Jakich pieniędzy? - Mojej polisy ubezpieczeniowej na życie. Uznano mnie za poległego i rząd wypłacił jej odszkodowanie. - Miała do powiedzenia cokolwiek poza tym? - Nie za bardzo. - No to pieprzyć starą rurę! - skomentował wściekły Galloway. Weston spojrzał na niego, uśmiechnął się i skinął głową. - Cokolwiek z tego wyjdzie - obiecał McInerney - dopilnuję, żeby nikt nie kazał panu tego zwracać z pensji. - Wiecie, co boli najbardziej? - zapytał Weston. - Cały czas, tam na Filipinach, na Mindanao, a nawet i wcześniej, przy życiu trzymała mnie chęć powrotu do kraju. A teraz, kiedy naprawdę tam jadę, jakoś mi całkiem ta chęć odeszła. - Dlaczego? - Nie mam gdzie tam jechać. Nie znam nikogo w Stanach, a do Iowa jakoś całkiem mnie nie ciągnie. - Pan mówi poważnie? - zapytał McInerney. - Tak jest, panie generale. - W takim razie niech pan zostanie tutaj. Rozkaz wyjazdu na urlop wypoczynkowy mówi o „każdym miejscu na terenie Stanów Zjednoczonych". Jestem pewien, że to obejmuje także Hawaje. - Ale gdzie tutaj? - Tutaj, w Muku-Muku. Generał Pickering na pewno by na to nalegał. Poza tym będzie pan dotrzymywał towarzystwa Gallowayowi, a jeśli okaże pan dostateczny podziw, kiedy będzie opowiadał o swoich przewagach w powietrzu, to może da się panu przelecieć Corsairem, kto wie? Bo rozumiem, że chce pan wrócić do latania, prawda? - Dowodzi pan dywizjonem Corsairów? - zapytał z podziwem Weston. Galloway pokiwał głową. - Kawał samolotu - powiedział. - Do tej pory widziałem tylko te, które osłaniały Coronado, który podejmował mnie z okrętu podwodnego. Chryste, co za piękne maszyny! Myślę, że to wystarczy za odpowiedź, czy chce z powrotem latać, pomyślał generał. Może uda się załatwić Charlie'emu jeszcze jednego przy- jaciela w dywizjonie? - Proszę się nad tym zastanowić, ma pan mnóstwo czasu - powiedział. - Nie chciałbym, żeby to wyglądało tak, jakbym pana do czegoś zmuszał. - Panie generale, nie ma się nad czym zastanawiać. Oddałbym wszystko za to, żeby usiąść w kabinie Corsaira! Kwatery admiralskie bazy Marynarki, 2 Espiritu Santo 11 stycznia 1943 roku, 16.55 - No, no, popatrzcie tylko, co fale wyrzuciły na brzeg - powiedział generał brygady Fleming Pickering, kiedy zasłona w drzwiach jego luksusowo (w po- równaniu do innych) urządzonego baraku Quonset* odchyliła się na bok i do * Barak Quonset - prefabrykowany metalowy barak magazynowy lub mieszkalny o charakterystycznym kształcie walca z karbowanej blachy. Nazwa pochodzi od bazy lotniczej Marynarki na przylądku Quonset, gdzie ustawiono pierwsze tego typu baraki. W czasie wojny wyprodukowano ich i postawiono kilkaset tysięcy na całym świecie, w bazach amerykańskich i sojuszniczych, gdzie dostarczano je w ramach lend-lease'u. Polscy żołnierze, kwaterujący w nich w Szkocji ochrzcili je „beczkami śmiechu" [przyp. tłum.]. wnętrza wszedł wiceadmirał Daniel J. Wagam. - Cóż to pana admirała sprowadza do tego tropikalnego raju? Wagam podszedł do Pickeringa, który leżał w bieliźnie na polowym łóżku i uścisnął podaną mu z posłania na powitanie rękę. - To ci się nie spodoba, Fleming - powiedział. - Co mi się nie spodoba? Wagam otworzył teczkę i wyjął z niej kopertę z nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE. Podał ją Pickeringowi. SEKRETARZ MARYNARKI WASZYNGTON 0815 9STY43 KANAŁEM SPECJALNYM DO: DCA FLOPAC PEARL HARBOR OSOBISTA OD SEKMAR DO ADM NIMITZA PANIE ADMIRALE DYREKTOR OSS WILLIAM D0N0VAN ZAŻĄDAŁ OD ADM LEAHY’EGO DOSTARCZENIA DO PLACÓWKI OSS DZIAŁAJĄCEJ OBECNIE NA FILIPINACH TRZECH (3) AGENTÓW OSS MAJĄCYCH PRZEJĄĆ DOWÓDZTWO NAD OPERACJĄ WIATRAK WRAZ Z ADM LEAHYM POSTANOWILIŚMY ŻE NAJLEPSZYM SPOSOBEM DOKONANIA TEGO BĘDZIE OPÓŹNIENIE WYJŚCIA W MORZE USS SUNFISH BIORĄCEGO UDZIAŁ W OPERACJI WARZYWNIAK JEDEN DO CZASU GDY WYŻEJ WYMIENIENI AGENCI OSS TRAFIĄ NA JEGO POKŁAD AGENCI OSS ODLECĄ Z WASZYNGTONU NA ESPIRITU SANTO DZIŚ O GODZ 1200 CZASU WASZYNGTOŃSKIEGO PROSZĘ POINFORMOWAĆ GENBRYG PICKERINGA O TEJ ZMIANIE PLANÓW OPERACJI WARZYWNIAK JEDEN I POPROSIĆ GO O PRZEKAZANIE OFICEROWI DOWODZĄCEMU OBECNIE OPERACJĄ WIATRAK WIADOMOŚCI BY OCZEKIWAŁ AGENTÓW OSS PODRÓŻUJĄCYCH NA USS SUNFISH DOWÓDZTWO NAD OPERACJĄ WIATRAK PRZECHODZI W RĘCE NAJSTARSZEGO STOPNIEM OFICERA OSS Z CHWILĄ ODPŁYNIĘCIA Z FILIPIN OBECNEGO DOWÓDCY OPERACJI SERDECZNE POZDROWIENIA FRANK KNOX KONIEC OSOBISTEJ OD SEKMAR DO ADM NIMITZA. Z ROZKAZU HAUGHTON OF DO ZLEC SEKMAR - Sukinsyn! - warknął Pickering i zaraz się poprawił. - Sukinsyny! - Na ile „Sunfish" jest gotowy do wyjścia w morze? - Odpływa o świcie. To znaczy, miał odpłynąć o świcie. Właśnie miałem naciągać portki i zaprosić komandora Housera na pożegnalnego drinka i kolację. Jezu, Dan, już i tak opóźniliśmy oczekiwany czas dotarcia na miejsce na dwudziestego! To nie pociąg pasażerski, do jasnej cholery! Zdajesz sobie sprawę z tego, ile planowania i zachodu poszło na znalezienie odpowiedniego miejsca i czasu, żeby mogli się bezpiecznie wynurzyć? - Nie wątpię, że wiele. - Nie chodzi tylko o ewakuację McCoya i Greysona. Tam czeka tuzin rannych i chorych... - Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogliby odpłynąć natychmiast? - zapytał Wagam. - Czy też na przykład, godzinę temu? Pickering spojrzał na niego badawczo i widać było, że ciężko walczy z pokusą. - Daj spokój, narobiłbym ci kłopotów. Obaj narobilibyśmy sobie kłopo- tów. Zresztą i tak... - Z moim szefem nie miałbym żadnych kłopotów - odparł Wagam. - Nie przypuszczam, żeby był bardzo zdziwiony, gdyby dostał ode mnie depeszę, że przybyłem za późno, żeby powstrzymać wypłynięcie w morze „Sunfisha", a wymagania ciszy radiowej nie pozwoliły wezwać go do powrotu. - Aha, to dlatego dostarczyłeś mi tę wiadomość osobiście, tak? - to zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie faktu niż pytanie. - Zaprzeczę pod przysięgą, że ci to kiedykolwiek powiedziałem, ale wygląda na to, że obawy MacArthura i Nimitza o to, że Donovan będzie wtykał nos w nie swoje sprawy właśnie się potwierdziły. OSS, Donovan, zaczął decydować o tym, w jaki sposób mają być prowadzone nasze operacje i ma w nosie co na ten temat mają do powiedzenia dowódcy. - Knox nie uwierzy w twoją bajeczkę o tym, że przybyłeś za późno. Leahy też. - Nie oczekuję, że ktokolwiek w nią uwierzy. Z twoim chwalebnym wyjątkiem, Fleming, oficerowie tego stopnia nie idą po prostu do swoich przełożonych i nie mówią im, żeby ich pocałowali w dupę, kiedy im się jakiś rozkaz nie podoba. - Aha. „Jezu, jak ja chciałem zrobić to, czego zażądaliście, ale naprawdę się nie dało", tak? - Coś w tym stylu. To co robimy, Fleming? - Nie wiem. Jestem tak wściekły, że cokolwiek postanowię, pewnie będzie błędem. - - Czyli zostawiamy sprawy ich biegowi? - Pieprzone sukinsyny! Pieprzony Donovan! - Zgadzam się w całej rozciągłości, ale to nie rozwiązuje naszego prob- lemu. - Nie ma żadnego problemu, Dan - odparł Pickering. - Złożyłem przy- sięgę, że będę wypełniał rozkazy moich przełożonych. Wagam skinął głową. - Wyjście „Sunfisha" zostanie opóźnione do momentu, w którym będzie mógł zabrać na Filipiny ludzi Donovana - ogłosił formalnie Pickering. - Chyba takiej reakcji oczekiwał po tobie admirał Nimitz - powiedział Wagam. - Założę tylko portki i pójdziemy do centrum łączności dać znać, komu trzeba. A potem zabierzemy komandora Housera na kolację i parę drinków z okazji nie-wypłynięcia w morze „Sunfisha" zgodnie z planem. 3 Espiritu Santo, 0500 12 stycznia 1943 r. Senator Richardson S. Fowler Waszyngton Do rąk własnych Dick, Przyjaciel, którego nazwisko nie ma nic do rzeczy, odlatuje za dwie godziny i obiecał mi, że dostarczy ci to najszybciej, jak to tylko w ludzkiej mocy. Nie ma pojęcia, o czym piszę. Przykro mi, że mogę ci nastręczyć kłopotów tym listem, ale nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kto mógłby pomóc w tej sprawie. Doszedłem do wniosku, że w mundurze stanowię większą przeszkodę niż pożytek dla sprawy walki naszego kraju w tej wojnie. Moje możliwości szkodzenia wysiłkowi wojennemu zaczynają mi się wymykać spod kontroli, jak złośliwy rak z przerzutami. Chcę przez to powiedzieć, że zamierzam złożyć rezygnację i proszę nie mów mi, że to niemożliwe. Marynarka Jakoś przeżyła pozbawienie jej młodego kapitana Henry Forda, którego zwolniono, żeby prowadził Ford Motor Company, a dwa miesiące temu spotkałem tu pewnego teksańskiego nauczyciela, który ostatnio został kongresmanem. Udało mu się dostać stopień oficerski Marynarki, żeby się przejechać na wycieczkę tutaj. Nie wiem, może go znasz, nazywa się jakoś Lynton, czy Lyndon, w każdym razie Johnson, taki wielki kawał faceta z popsutymi zębami. W każdym razie wycieczkę skończył i wraca na stołek w Kongresie. Skoro Jest dwóch takich, których Marynarka zwolniła „ze względu na dobro kraju", to i mnie mogą zwolnić. Na moją decyzję wpłynęły wydarzenia dnia wczorajszego, kiedy znalazłem się o krok od w pełni świadomego zignorowania rozkazu samego prezydenta. To już samo w sobie złe, ale jeszcze gorsze jest to, że starszy oficer Marynarki niemal mnie do tego zachęcał. Bill Donovan to patentowany skurwysyn, ale doszedłem do wniosku, że może miał rację, odrzucając moje podanie. Cóż ja takiego wiem o wywiadzie, czy operacjach specjalnych, żebym rościł sobie prawo do zasiadania wśród jego Dwunastu Apostołów? Co mnie uprawnia do paradowania w mundurze i udawania generała piechoty morskiej? Może i jestem niezłym kapitanem statku, ale to wszystko. A co jeszcze ważniejsze - co mi daje prawo do kwestionowania rozkazów Donovana, czy admirała Leahy'ego? Co ja tu robię, do cholery, prowadząc jakieś układy z MacArthurem czy Nimitzem, jakbyśmy byli trzema kumplami z piaskownicy i dochodząc do wniosku, że to my, a nie prezydent, Leahy i Donovan, mamy rację? Wysłano mnie tu, był lał oliwę na spienione fale. Zamiast tego wyszło na to, że lałem benzynę na ognisko. Jedyne, na co na pewno nie możemy sobie tutaj pozwolić to jakieś idiotyczne podjazdowe wojenki pomiędzy MacArthurem, Nimitzem a Waszyngtonem. Dick, wydostań mnie stąd, proszę, zanim narobię jeszcze gorszych szkód. Pociągnij za jakie tylko możesz sznurki, żeby mi pozwolili jak najszybciej po cichu złożyć rezygnację. Przez „jak najszybciej" rozumiem „kiedy tylko ludzie, których wysłałem na Filipiny zostaną bezpiecznie ewakuowani". Powinno do tego dojść pod koniec miesiąca. Pozwólcie mi wrócić do kierowania P&FE i wnieść jakiś pozytywny wkład w wysiłek wojenny, robiąc, to, na czym się znam. Będę ci za to wdzięczny do grobowej deski. Pozdrowienia, Flem Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 4 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 13 stycznia 1943 roku, 10.45 Porucznik Everly wszedł do szałasu na palach, który generał Fertig ochrzcił oficerskimi kwaterami gościnnymi, niosąc naręcze nowych oficerskich mun- durów koloru khaki. - Los prezentos od el General - oświadczył McCoyowi, Greysonowi, Mac- klinowi i Zimmermannowi. „General" wymówił po hiszpańsku, jako „Heneral". - To miało być po hiszpańsku, Everly? - roześmiał się Greyson. - Tak jest, panie kapitanie. A co, nie brzmi dość po hiszpańsku? A tu los specjalnos prezentos dla panów, mi Capitan, mi Gunny. - Otworzył kieszeń koszuli i wyjął jakieś srebrne przedmioty, podając je McCoyowi i Zimmermannowi. - A to co? Przecież ja nie jestem oficerem - zaprotestował Zimmermann, oglądając ręcznej roboty porucznikowską belkę. - Tutaj jesteś - odparł Everly. - El General tak mówi. To nie takie złe, Ernie. Przyzwyczaisz się. - Cholera - mruknął McCoy, oglądając podane srebrne kapitańskie szyny. Wiadomość o jego awansie przyszła w poprzedniej depeszy z Australii, ale do tej chwili nie zastanawiał się nad tym. Namacalny dowód awansu sprawił, że cała historia nabrała bardziej konkretnego charakteru. Spojrzał na stos mundurów, które Everly trzymał na ręku. - A te się skąd wzięły? - Gówno spływa, kiedy pieniądz mówi - wygłosił filozoficznie Everly. - To znaczy? - Tuż przez kapitulacją Sharp otworzył magazyny kwatermistrzowskie i pozwolił Filipińczykom brać, co im się spodoba. Pomyślał pewnie, że lepiej to rozdać cywilom, niż palić albo żeby miało wpaść w ręce Japończyków. Może zresztą nie mieli już czasu tego spalić, kto wie. Magazyny pękały w szwach, mieli tam wszystko. W każdym razie Filipińczycy ogołocili je doszczętnie i zachomikowali wszystko na lepszą godzinę. Jakoś zupełnie nie pamiętali gdzie, kiedy poprzednio pytaliśmy, czy czegoś nie mają, ale złote dwudziestaki, które przywieźliście, odświeżyły im pamięć. Teraz mo- żemy przebierać w ofertach jak w ulęgałkach. - Everly ma rację, panie kapitanie - poparł go Greyson. - Gówno spływa, kiedy pieniądz mówi. Co w wersji może nieco bardziej elokwentnej można wyrazić jako „gotówka równa się wiarygodność". - Ale to mundury Armii - zauważył Zimmermann z czymś, co brzmiało jak mieszanina zawodu i obrzydzenia w głosie. - Załóż to i przypnij sobie belki - rozkazał McCoy. - Generał Fertig chce, żeby Amerykanie wyglądali jak oficerowie i ma rację. - Nie tylko mundury wychodzą z krzaków - kontynuował Everly. - Nie dalej jak pół godziny temu pojawiło się sześciu cywilów, w tym dwie kobiety. - Co za cywile? - zapytał Greyson. - Amerykanie - wyjaśnił Everly. - Kiedy Japończycy zaczęli zamykać cywilów, wymknęli im się jakoś. I teraz docierają tutaj. - Co to za ludzie? - Normalni cywile, pracowali na plantacjach Dole, u Shella. Łącznik przyniósł wiadomość, że w drodze jest jeszcze jedna grupa, tym razem misjonarzy. Dotrą tu za dzień, może dwa. - I co Fertig z nimi zrobi? - Wyśle wraz z wami, kiedy tylko przypłynie „Sunfish". Kapitan Buchanan chciał ich odesłać tam, skąd przyszli, ale generał się nie zgodził. - - Zaraz, ale jak my się zabierzemy z gromadą cywilów... - zaczął McCoy i sam sobie przerwał. - W jakim oni są stanie, Everly? - Głodni, słabi, ale mogą iść. - Jak my się z nimi dostaniemy na plażę? Nikt nie odpowiedział na pytanie McCoya. - Generał powiedział Buchananowi - ciągnął Everly - żeby rozesłał wiadomość, że nie możemy przyjąć więcej cywilów. Innymi słowy, żeby ich więcej nie przysyłać. Tym, co już przyszli, pozwoli zostać, z powodów... Jak pan to ujął, panie kapitanie? Wiarygodności? - Tak. Wiarygodności - potwierdził z naciskiem Greyson. McCoy spojrzał na niego, oczekując dalszego ciągu. - Amerykańscy obywatele mają prawo do ochrony ze strony swego rządu - ciągnął Greyson. - W tej chwili ASZFIL jest przedstawicielem tego rządu na Filipinach. Gdyby generał Fertig odesłał ich precz, rozniosłoby się po wyspie, że ASZF1L nie pomaga obywatelom amerykańskim. Nie pomaga, więc nie jest wiarygodna. - Ale przecież kazał nie przysyłać innych cywilów? Everly skinął głową. - Ciekawe, ilu ich tam jeszcze jest? - Z tego co słyszałem, około dwóch setek. - Boże, gdyby tu się zwaliło kilkuset ludzi, to nie tylko mielibyśmy z głowy ewakuację, ale jeszcze mogliby ściągnąć tu Japończyków! - odezwał się Macklin. - Byłeś w Chinach, to powinieneś wiedzieć, czym zajmuje się piechota morska - odparł Zimmermann. - Chroni amerykańskich obywateli. Macklinowi wyraźnie nie spodobało się, że podoficer mówi do niego w ten sposób, ale nic nie powiedział. - Macklin, może by pan poszedł rzucić okiem na tych cywilów, co? - „zaproponował" McCoy. - Everly niech pójdzie z panem. Proszę im nie mówić więcej, niż to niezbędne, ale proszę nie ukrywać przed nimi niebezpieczeństw i trudów ewakuacji okrętem podwodnym. Może parę osób się rozmyśli. I niech pan się dowie, skąd się tu wzięli. - Warto spróbować - ocenił Everly - ale nie miałbym na to zbyt wielkiej nadziei, panie McCoy. - W każdym razie proszę zebrać ich nazwiska i adresy najbliższej rodziny w Stanach. Sam pan wie, czego nam potrzeba. Koffler wyśle to przez radio. Rodziny w Stanach zapewne się o nich martwią. - Tak jest, panie kapitanie. - No proszę, o wilku mowa - odezwał się Greyson, kiedy Macklin i Everly wyszli, a na ich miejsce pojawił się sierżant Koffler. - Słyszeliście już o cywilach? - zapytał od drzwi. - Dopiero co. - O, skąd te mundury? - zapytał Koffler, wskazując na stertę leżącą na łóżku. - Podarki od dzielnej Armii Stanów Zjednoczonych - wyjaśnił McCoy. - Czy Everly przyniósł też belki dla Steve'a? - - Tu są - powiedział Zimmermann, wyciągając zawiniątko z kieszeni najmniejszej kurtki mundurowej. Rzucił je Kofflerowi. - Nie przywiązuj się do nich za bardzo, Steve - powiedział McCoy. - Będziesz je musiał zdjąć, kiedy stąd odpłyniemy. - Trudno, ale i tak pięknie to będzie wyglądać na podaniu do szkoły oficerskiej: „Najwyższy osiągnięty stopień: porucznik Armii Stanów Zjedno- czonych na Filipinach". McCoy roześmiał się. - Porucznikiem i to zaledwie na kilka dni, zostałeś tylko dlatego, że generał Fertig miał więcej srebra na belki pełnego porucznika niż złota na podporucznikowskie! - Ale na podaniu tego nie trzeba pisać - odparł Koffler i podał McCoyowi depeszę. - Pomyślałem, że będzie pan to chciał przeczytać zaraz po odszyfrowaniu. MXX KFS MXX KFS KPT MCCOY CZĘŚĆ PIERWSZA. A. WARZYWNIK JEDEN OPÓŹNIONY O PIĘĆ POWT PIĘĆ DNI B. POTWIERDZIĆ CZAS I KOORDYNATY MIEJSCA SPOTKANIA PO ICH USTALENIU CZĘŚĆ DRUGA A. PRZYGOTOWAĆ SIĘ NA PRZYJĘCIE DODATKOWO TRZECH OFICERÓW OSS KTÓRZY ZASILĄ POWT ZASILĄ PERSONEL OSS NA WYSPIE PICKERTNG GENBRYG McCoy przeczytał i podał depeszę Greysonowi. - Co to za opóźnienie? - zapytał Koffler. - Nic nie napisali o przyczynach. - Pewnie nie chcą, żebyśmy wiedzieli, bo inaczej by przecież napisali, prawda? Co się martwisz, Steve? Pięć dni dłużej będziesz paradował ze swoimi belkami. - Ale już nie będziemy mogli użyć Punktu Charlie - zatroskał się Greyson. - Do tego czasu będzie się tam mrowić od żółtków. - To gdzie teraz wyznaczymy spotkanie? Greyson sięgnął po ceratową kopertę i wyjął z niej swoją mapę morską. Rozłożył ją na podłodze i klęknął nad nią. Minęła prawie minuta, zanim mógł udzielić odpowiedzi: - Tu, w Punkcie George albo tu, w Punkcie Mikę... A może tu, w Punkcie Sugar. Problem w tym, że najbliższe z nich jest jeszcze trzydzieści kilo- metrów dalej niż Punkt Charlie. - Cholera - mruknął McCoy, przypominając sobie cywilów. Z wojskowego punktu widzenia, każdy z biorących udział w wyprawie powinien zabrać ze sobą jak najmniejsze obciążenie - karabinek, cztery magazynki, manierkę, zmianę skarpet i suchy prowiant plus swoją część tego, co służyło całej reszcie wyprawy: radiostacji, akumulatorów, zapasu amunicji i granatów, apteczki. Z wielu powodów podjęto jednak decyzję, by ewakuować dziewięciu chorych i rannych, którym groziła śmierć, jeśli szybko nie trafią do szpitala. Ich stan nie pozwalał im iść, więc trzeba ich było nieść na noszach. To oznaczało czterech noszowych na każdego rannego. Nawet jeśliby się zmieniali, znacznie by to ograniczyło tempo marszu. W do- datku, noszowi nie mogli jednocześnie nieść swojej broni i zaopatrzenia, więc potrzebni byli tragarze, którzy nieśli by ich ładunek za nich. Im więcej ludzi brałoby udział w wyprawie, tym większe ryzyko wykrycia przez Japończyków. A skoro tak, to potrzeba więcej amunicji, broni i granatów na wypadek natknięcia się na nich, co pociągało zwiększenie liczby tragarzy i tak dalej. A teraz jeszcze dochodzili do tego cywile. I nowe miejsce spotkania było o ponad dzień marszu dalej od obozu niż uprzednio planowane. - Ken, zwróciłeś uwagę na to „zasilą powtarzam zasilą”? - zapytał Greyson. - Co? - McCoy, wyrwany z rozmyślań nad skutkami dodania nieznanej liczby cywilów w nieznanym stanie fizycznym do i tak już zbyt dużej grupy ewakuacyjnej, nie bardzo kojarzył, o co mu chodzi. - Rzuciło ci się w oczy słowo „zasilić" w depeszy? - Aha. Wygląda na to, że Macklin tu zostaje, prawda? - Powiesz mu to? - Nie teraz - uśmiechnął się wrednie McCoy. - Chyba pozostawię tę przyjemność ludziom z OSS na plaży. I niech nikt o tym nie mówi generałowi. - Dlaczego? - Bo może nam rozkazać zabrać go ze sobą. Zdążył się do tej pory na nim poznać. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 5 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 26 stycznia 1943 roku, 10.45 Kapitan Kenneth R. McCoy i porucznik Percy L. Everly wmaszerowali do gabinetu generała Wendella Fertiga i zastygli na baczność o trzydzieści centymetrów przed jego biurkiem. Generał spojrzał na nich wyczekująco sponad papierów na biurku. Po długiej chwili kapitan McCoy zasalutował. Chwilę po nim także porucznik Everly przyłożył dłoń do skroni. Generał odpowiedział na ich wzorowe saluty machnięciem ręki w ogólnym kierunku czoła. - O co chodzi, panowie? - zapytał generał. - Wyglądało to tak, jakbyście mieli jakieś wątpliwości, czy zasługuję na ten prastary gest pozdrowienia wojowników. - Panie generale - odparł McCoy. - W piechocie morskiej nie salutuje się ręką pod dachem, sir. Chyba że jest się pod bronią. - Fascynujące. Codziennie czegoś nowego się uczę. Ale, ale, panie kapitanie. Czy ten sztylet, który pan nosi przywiązany do lewego przedra- mienia nie mieści się w definicji broni? - Zostawiliśmy karabinki za drzwiami, panie generale. - Miałem nadzieję, że zdołamy zamienić słówko, panie kapitanie, zanim pan wyruszy. Teraz jest tak samo dobra chwila, jak każda inna. - Panie generale, właśnie po to przyszliśmy. - Wygląda na to, że mówicie serio. No dobra, walcie. Co poszło nie tak? - Chodzi o to, panie generale, że setki rzeczy mogą pójść nie tak. Nasze szanse na dotarcie do plaży bez co najmniej pół tuzina poważnych rzeczy, które poszły nie tak, zdają się nikłe, panie generale. - Jeśli macie coś niepomyślnego do powiedzenia, to mówcie. Uważacie, że najważniejszą rzeczą jest dotarcie waszego zespołu do „Sunfisha", a z ty- mi rannymi i cywilami nie ma o tym mowy, czy tak? Szczerze mówiąc, sam doszedłem do tego samego wniosku. - Everly i ja wpadliśmy na pomysł... - zaczął McCoy i przerwał. - Panie generale, nawet nam przez myśl nie przeszło wyruszać bez rannych i cywilów. - Zaczął pan coś mówić, proszę kontynuować. - Problem polega na tym, jak przetransportować ich wszystkich ponad siedemdziesiąt kilometrów, które dzielą nas od Punktu Sugar. Wliczając tragarzy, grupa będzie liczyć ponad sto osób. - Dokładnie sto dwie, o ile pamiętam - potwierdził Fertig. - Czyli wracamy do kwestii tego, czy zabieracie ze sobą cywilów i rannych? - Nie, panie generale. Chodzi mi o to, że prawie nie ma szans na to, żeby przemieścić taką masę ludzi tak szybko i tak daleko, unikając wykrycia. - Prawie nie ma? Masz jakiś pomysł, prawda, Ken? Mów, coś wymyślił. - Czy mogę rozłożyć mapę na biurku, panie generale? - Skoro o mapie mowa. To jedna z rzeczy, o których chciałem poro- zmawiać. Możecie mi ją zostawić? - Oczywiście, że tak. Mamy trzy, dwie możemy zostawić panu już teraz, trzecią oddam Everly’emu na plaży. - Dobrze. Co chciał pan na niej pokazać? - My jesteśmy tutaj - wskazał placem McCoy. - Punkt Sugar jest tu - wskazał punkt na wybrzeżu położony o czterdzieści kilometrów na południe od miejsca, gdzie zeszli na ląd z „Sunfisha" w Wigilię. - Jeśli wyruszymy o świcie, droga zajmie nam dziewięć dni, jeśli wszyst- ko pójdzie dobrze. Może osiem, ale załóżmy, że dziewięć. Na miejscu będziemy więc 5 albo 6 lutego. - - Już o tym rozmawialiśmy. - Tu możemy się dostać w półtora dnia - wskazał miejsce na wybrzeżu położone siedem kilometrów na północ od Tarragony. - I co dalej? Jak stąd dostaniecie się do Punktu Sugar? - Zdobędziemy ciężarówkę - powiedział Everly. Brwi generała uniosły się w górę. - Chodzi o to, panie generale, że tych pozostałych dziewięćdziesięciu, zamiast targać nosze, może odciągnąć od nas japoński pościg. - Zaraz, McCoy, tu się już pogubiłem - uniósł rękę generał. - Japończycy nie posyłają tą drogą pojedynczych samochodów. Jeśli jadą, to jest ich trzy, a najczęściej cztery. Zrobimy zasadzkę trzy kilometry przed Tarragoną. Wybierzmy dwie najlepsze ciężarówki, resztę spalimy. Tymi dwiema pojedziemy po cywilów i rannych, którzy będą czekać na przykład tu, a stąd do Punktu Sugar. - Pół godziny po tej zasadzce Japończycy będą o niej wiedzieć i wyślą za wami pogoń. - Która na każdym zakręcie napotka po jednym z naszych w krzakach. Każdy z nich strzeli raz, dwa razy w prowadzącą ciężarówkę i w nogi. Myślę, że Japończycy zatrzymają się i wyślą patrol. To im zajmie z pięt- naście minut. Nic nie znajdą, więc się pozbierają, załadują z powrotem na ciężarówki i ruszą za nami. Do następnego zakrętu i następnego strzelca. - Połapanie się w tym nie zajmie im zbyt dużo czasu. Następnym razem po prostu się nie zatrzymają, mimo że będą do nich strzelać. - Everly też tak mówił, panie generale. Ale ja uważam, że w dwóch wypadkach na trzy powinno się udać trafić kierowcę prowadzącej ciężarówki. - To ich nie zatrzyma na długo. - Dopóki nas nie będą mogli złapać, to niech sobie jadą do woli. Poślemy przodem ludzi, którzy rozpoznają i zabezpieczą Punkt Sugar. Znajdą też miejsce, w którym będzie się można pozbyć ciężarówek. Przy odrobinie szczęścia uda się je wepchnąć gdzieś do lasu, a w ostateczności po prostu podpali się je na drodze. - Ale przecież do tego czasu Japończycy wyślą tam wszystkie samoloty, jakie będą mieli pod ręką. To naraziłoby „Sunfisha" na niebezpieczeństwo. - „Sunfisha" tam w ogóle nie będzie. - Jak to nie będzie? - Do Tarragony wyruszymy jutro. Zasadzka będzie, jeśli szczęście nam dopisze, następnego dnia, albo dwa czy trzy dni później. W każdym razie, wybierzemy termin. A „Sunfish" przypłynie dopiero 5 lutego, zgodnie z planem. - A w tym czasie cywile i ranni będą... No tak, oczywiście! W Punkcie Sugar! - Istnieje ryzyko, panie generale, że Japończycy znajdą nas w Punkcie Sugar przed pojawieniem się okrętu. Jeśli do tego dojdzie, no cóż... Ale ryzyko odnalezienia tam dwudziestu dwóch osób, które siedzą na tyłku i czekają na ewakuację jest mniejsze niż setki ludzi, podróżujących przez dziewięć dni na odcinku siedemdziesięciu kilometrów. Fertig wstał i wyszedł z pokoju, czym zaskoczył swoich rozmówców. Po chwili wrócił z butelką Famous Grouse i trzema szklaneczkami. Postawił to wszystko na biurku i ostrożnie zajął się napełnianiem naczyń. - Domyślacie się zapewne, że powody, dla których nakazałem ewakuację tych rannych i cywilów stąd do Pearl Harbor nie są wyłącznie humanitarnej natury - mówił, nalewając whisky. - Liczę na to, że pojawienie się tam tych cywilów wyrwanych z łap żółtych oprawców przez naszych dzielnych chłopców wywoła zainteresowanie przynajmniej części prasy losami ich i tych dzielnych ludzi, którzy im tę dramatyczną ucieczkę zapewnili, sami pozostając na okupowanym terytorium, by kontynuować walkę. Jeśli ci ludzie się stąd wydostaną, nikt już nie będzie sobie mógł pozwolić na ignorowanie faktu istnienia ASZFIL - Odstawił butelkę i przez chwilę milczał. - Podoficer! - zawołał po chwili. Filipiński sierżant pojawił się niemal natychmiast. - Proszę ogłosić, że zwołałem naradę oficerów. - Tak jest, panie generale. Wrócił do biurka i wręczył szklaneczki swoim rozmówcom. - Zanim inni się do nas przyłączą, pozwólcie panowie, że wzniosę toast za waszą pomyślaną ewakuację. Po raz pierwszy widzę cień szansy na to, że ten numer uda się, mimo wszystko, wykręcić. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 6 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 26 stycznia 1943 roku, 13.05 Kapitan McCoy wziął od porucznika Everly’ego jego Springfielda wz. 1903, przesunął skrzydełko blokady magazynka w pośrednie położenie, skrzydełko bezpiecznika na zamku ustawił pionowo, po czym otworzył zamek i wysunął go z komory zamkowej. Wetknął kciuk w otwór komory zamkowej, po czym podniósł lufę wylotem do oczu i obrócił się tak, by światło słoneczne, odbite od paznokcia kciuka oświetliło wnętrze lufy. Widok, który ujrzał, sprawił, że się skrzywił. - Wżery - stwierdził z wyrzutem. - Ciężko tu było o dobry płyn do czyszczenia lufy, panie McCoy - odparł kwaśno Everly. McCoy obejrzał z kolei zamek. - Jezu, czym wyście to smarowali? Olejem kokosowym? - Silnikowym. - Wszystkie są w tak złym stanie? Everly skinął głową. - Albo weźmiemy te, albo niech próbują z karabinków. Innych nie ma. - Nie ma mowy. Mają strzelać w głowę, a lepiej, żeby tego nie próbowali robić z karabinka. Cholera, nie pomyślałem, żeby zabrać trochę porządnej oliwy do broni i płynu do czyszczenia. Everly wzruszył ramionami. Nagle McCoy doznał olśnienia. - Zaraz, mamy oliwę! Widzisz tę metalową rurkę, na której trzyma się pas karabinka? Przecież to olejarka! Everly spojrzał na niego pobłażliwie. - Daj no mi to - McCoy wskazał na karabinek. Zimmermann zdjął z ramienia swój i podał mu go. McCoy poluzował klamerkę na końcu pasa i wysunął go z wycięcia w kolbie, przez które przechodził. Wraz z pętlą pasa z wycięcia wysunęła się metalowa rurka długości może siedmiu cen- tymetrów i średnicy około centymetra. McCoy wziął ją w palce i odkręcił moletowane wieczko. Wewnątrz umocowany był kawałek drutu, na którego spłaszczonym końcu wisiała gęsta kropla czegoś jasnobrązowego. - Oliwa do smarowania broni - objaśnił McCoy. - Cholera, cwane - przyznał Everly. - Trzeba zmyć ten olej silnikowy, czy cokolwiek to jest za świństwo, z zamków, rozłożyć je, złożyć na powrót i nasmarować tą oliwą. Nie wdając się w dalsze rozważania, kilkoma wprawnymi ruchami roz- łożył zamek. Odkręcał właśnie zameczek, kiedy spojrzał znad płachty, na której pracował i ujrzał nad sobą skupione twarze publiczności - kapitanów Macklina, Greysona, sierżanta Zimmermanna, porucznika Everly’ego, dwóch innych poruczników awansowanych ze starszych szeregowych, Oscara We- ndlingtona i Charlesa Pierce'a, filipińskiego porucznika Claudio Alvareza ze Zwiadowców Filipińskich i sierżanta Fernando Lamara z 26. pułku kawalerii. - Co jest, nie widzieliście, jak się zamek rozkłada? Chyba wiecie, a przy- najmniej powinniście, jak to samemu zrobić. Czekacie na zaproszenie, czy jak? Reszta zajęła się swoimi Springfieldami, z których także powyjmowali zamki. Mieli do dyspozycji trzy wyliniałe szczoteczki do zębów, którymi zaczęli ścierać zaschnięty olej silnikowy z części zamków. Już po chwili zamki były oczysz- czone i nasmarowane cienką warstwą oliwy z olejarek karabinków. Zimmermann skończył pierwszy. Włożył zamek do swojego Springfielda, jednym, wyćwiczonym przez lata pacnięciem ręki przestawił oba skrzydełka w dolne położenia i, trzymając ściągnięty spust, kilkakrotnie otworzył i za- mknął zamek, sprawdzając, czy wszystko funkcjonuje jak należy. Z zado- woleniem kiwając głową, odstawił karabin na bok. - Ernie, odlicz sto kroków - polecił mu McCoy. - Przystrzelamy je na dwieście metrów, a strzelać się będzie w zależności od warunków na pięćdziesiąt do stu pięćdziesięciu. Przy dwustu tor będzie na tyle płaski, że to nie będzie robić różnicy. Zimmermann poszedł na koniec polanki, wybrał odpowiednie drzewo i odliczył starannie sto metrowych kroków. McCoy narysował dermatografem na arkuszu papieru maszynowego koło o średnicy dwóch centymetrów na jego środku. - No, zobaczmy czy da zmieścić w dwudziestu centymetrach rozrzutu - powiedział. - Mamy tylko sześćdziesiąt osiem nabojów do zużycia - oświadczył Everly. - Resztę, te dwieście, które przywieźliście, generał uznał za zapas nienaruszalny na wypadek ataku Japończyków. - Co powiedziawszy, sięgnął do chlebaka i wyjął z niego cztery podnisz- czone kartonowe pudełka na dwadzieścia nabojów każde. Na szarej tekturze widniały kremowe etykiety z czarnymi nadrukami: SŁUŻBA UZBROJENIA ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH. DWADZIEŚCIA NABOJÓW KALIBRU 7,62 MM WZÓR 1906 Z POCISKIEM ZWYKŁYM WZÓR 1906. Tektura była miejscami pofałdowana i odbarwiona, widać było, że paczki zostały kiedyś zamoczone. Tektura schnąc skurczyła się i wyraźnie widać było zarysy nabojów we- wnątrz. McCoy ostrożnie wziął do ręki jedną z paczek i wyjął nabój. Zauważył świecący niklem płaszcz pocisku i zaintrygowany obrócił nabój do góry dnem. Na dnie łuski wybite były cechy WRA CO 2 13. - Jezu! Winchester Repeating Arms Co., luty 1913 roku! Te naboje są ode mnie starsze o siedem lat... Czy one jeszcze w ogóle strzelają? Były w wodzie, diabli wiedzą ile razy! - To amunicja z partii produkowanych specjalnie na tropiki, ze spłonką uszczelnioną szelakiem - uspokoił go Everly. - Większość z nich działa bez zarzutu. - Większość?! - McCoy z rezygnacją machnął ręką. I tak nie mieli wy- boru. - Macklin, zrób więcej tarcz - polecił, wręczając mu dermatograf i plik kartek. Wziął tarczę, którą sam przygotował i poszedł do drzewa, które wybrał Zimmermann. Przez chwilę rozglądał się, zawiedziony, że nie ma na czym powiesić tarczy. W końcu wyciągnął z pochwy pod przedramieniem sztylet i przybił nim tarczę do drzewa. Wrócił na linię, którą Zimmermann zakreślił butem, odliczywszy sto kroków. Wziął karabin i usiadł za linią. Poluzował klamerki pasa i wydłużył go na tyle, żeby dało się go przełożyć przez łokieć. Dwa razy poprawiał jego długość, zanim wreszcie uznał, że jest odpowiednia i raz jeszcze złożył się na próbę. Zadowolony położył się i otworzył zamek. Do tego czasu reszta skończyła już czyścić i oliwić swoje karabiny i zebrała się, by obserwować jego czynności. Wziął z chlebaka Everly’ego, na który wysypał naboje, trzy z nich. Obrócił do góry blokadę magazynka, umożliwiając załadowanie nabojów do magazynka, po czym załadował do niego naboje i zamknął zamek. Nie śpiesząc się zgrał przyrządy celownicze i ostrożnie zaczął ściągać spust, starając się wyczuć broń, z której nigdy wcześniej nie strzelał. Kiedy padł strzał, przeładował i powtórnie złożył się, ściągając powoli spust. Strzelił ponownie i jeszcze raz. - Ha, przynajmniej wszystkie odpaliły - powiedział, wstając i ruszając do tarczy. Po drodze zdjął pas z ramienia i zarzucił karabin na plecy. Centymetr powyżej czarnego kręgu na tarczy i pięć centymetrów w prawo od niego widniały trzy przestrzelmy. Były tak blisko, że był w stanie nakryć je oboma zestawionymi obok siebie opuszkami kciuków. - Nieźle - mruknął. - Będziesz się bawił ze szczerbikiem? - usłyszał zza pleców głos sierżanta Zimmermanna. - Czy weźmiesz poprawkę na oko? - - Nie tylko ja z niego będę strzelał, Ernie - odparł McCoy, obracając śrubę szczerbika w lewo o dwie podziałki. Szczerbina na nim umieszczona przesunęła się odpowiednio, przenosząc punkt celowania w prawo. Wrócił na linię stu metrów, położył się ponownie, wkładając łokieć w pętlę pasa i załadował następne trzy naboje do magazynka. Złożył się do strzału i zgrał przyrządy, po czym zaczął ściągać spust. I nic, tylko szczęknięcie kurka, jakby spuścił kurek na pustą komorę. - Cholera! - zaklął. - A najpierw ładowałem te, które wyglądały najgorzej. Podniósł rączkę zamkową i opuścił ją, nie otwierając zamka. W ten sposób napiął iglicę, nie wyrzucając naboju. Może to tylko osłabiona spłonka? Ściągnął spust raz jeszcze i z tym samym skutkiem. Cholera, a jeśli to złamanie grota iglicy? Szarpnął zamkiem, wyrzucając z komory niewypał. Podniósł go z ziemi i obejrzał. Iglica była w porządku. Spłonka była głęboko nakłuta. Wściekły, wziął zamach, żeby wyrzucić wadliwy nabój w krzaki. - Nie rób tego! - zawołał Everly. - Szkoda pocisku i łuski. McCoy spojrzał na niego i bez słowa rzucił mu nabój. Położył się z powrotem, zamknął zamek, złożył się, zgrał przyrządy i zaczął raz jeszcze ściągać spust. Tym razem karabin kopnął jak należy, potwierdzając, że nabój był w porządku. Trzeci również nie zawiódł. Odłożył karabin, wstał i poszedł do tarczy. Tym razem dwie dziury mógł przykryć opuszką jednego kciuka. Obie były tuż pod górną krawędzią czarnego kółka. - Dobra, Ernie. Teraz twoja kolej - powiedział, wyszarpując swój nóż z drzewa. - Fajnie, tylko na czym powieszę swoją tarczę? - Wymyśl coś. Od tego jesteś Gunnym, nie? - Nie odstrzelę ci tego pieprzonego noża. - Wymyśl coś. Zimmermann przetrzepał kieszenie i znalazł chromowany obcinacz do paznokci. Rozłożył pilnik i przybił nim do drzewa tarczę, po czym wrócił na linię ognia. Czterej strzelcy - McCoy, Zimmermann, Wendlington i Alvarez - przy- strzelali swoje karabiny zużywając trzydzieści dwa naboje. Było osiem niewypałów. McCoy szybko policzył w pamięci. Osiem niewypałów na trzy- dzieści dwa naboje oznaczało, że co czwarty nabój był do niczego. Nic nie powiedział. Inni też umieli liczyć. Dowództwo Armii Stanów Zjednoczonych 7 na Filipinach, prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 27 stycznia 1943 roku, 8.15 - Kiedy dojdziemy nad szosę, nie będzie czasu na powtarzanie wszystkiego - zaczął kapitan McCoy. - Teraz powtarzamy to więc po raz ostatni. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś pytanie, jeżeli ktokolwiek jeszcze dokładnie nie wie, - co ma robić, to teraz jest czas na to, żeby pytać. Potem go już nie będzie, więc słuchajcie uważnie. McCoy siedział na drabinie prowadzącej do szałasu mieszczącego kwatery oficerskie. Reszta, przebrana ponownie w czarne mundury polowe, w któ- rych tu przybyli, siedziała na ziemi u stóp drabiny. Wendlington, Pierce i dwóch Filipińczyków miało na sobie ich zapasowe mundury, które znalazły się w jednej z paczek. - Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, dopóki się nie zdarzą. Po pierwsze, dopóki Everly nie wróci z rozpoznania na motocyklu, nie będzie- my mieli pojęcia, ile będzie japońskich ciężarówek w konwoju. Dwie na pewno, ale równie dobrze może ich być cztery, albo nawet i pięć. Jeżeli będą tylko dwie, to oznacza kłopoty, bo dwie ciężarówki to minimum tego, czego będziemy potrzebowali dla cywilów i rannych. Jeżeli którakolwiek, albo nie daj Boże, obie, ucierpią w czasie wymiany ognia, to odwołujemy całą sprawę. Jeżeli obie będą do niczego, bierzemy co się da z ciężarówek, broń zabitych i w nogi. Jeżeli chociaż jedna będzie się do czegoś nadawać, to decyzję co do kontynuacji podejmiemy na miejscu, w zależności od wielkości ciężarówki. Zasadzki dokonują cztery zespoły ogniowe. Każdy z zespołów ma Spring- fielda z dziewięcioma nabojami: pięć w magazynku i cztery zapasowe, a do tego dwa karabinki z sześcioma magazynkami po piętnaście nabojów każdy. Nie muszę chyba mówić, że im mniej strzelania, tym lepiej. Nie możemy sobie pozwolić na uszkodzenie ciężarówek. W każdym z pojazdów będzie prawdopodobnie czterech ludzi: kierowca, ktoś koło niego i dwóch żołnierzy na pace. Najpierw strzelamy do kierowców pierwszej i ostatniej ciężarówki. Kierowcy ciężarówek pomiędzy nimi idą pod lufę w drugiej kolejności. Na eskortę przyjdzie kolej na końcu. Ja oddaję pierwszy strzał. Nikt nie strzela, dopóki ja nie strzelę. Nie możemy ryzykować tego, że kierowca prowadzącej ciężarówki, słysząc strzały doda gazu i ucieknie. Kiedy usłyszycie mój strzał, zaczynacie strze- lać. Ale nie na oślep, na miłość boską! Celujcie uważnie. Kiedy tylko ciężarówki się zatrzymają, strzelcy wezmą karabinki, zejdą na drogę i upewnią się, że wszyscy trafieni nie żyją. - Tylko niech mi żaden nie wyrzuca Springfielda w krzaki! - przerwał mu Everly. - Wszystkie mają się znaleźć na ciężarówkach, zanim odjedziemy. - Masz rację - przyznał McCoy. Nie widział wprawdzie pożytku ze starych karabinów, do których amunicji zostanie tyle, co na lekarstwo, podczas gdy na pokładzie „Sunfisha" przypłyną dla nich fabrycznie nowe Garandy i amunicja do nich, ale przez ten miesiąc nauczył się, że broń - każda broń - jest dla partyzanta świętością. - Kiedy tylko ciężarówki ruszą, porucznik Everly wsiądzie z powrotem na swój motocykl i pojedzie do rannych i cywilów. Poza tym chcę, żeby nasi ludzie na drodze wiedzieli, że to my, a nie Japończycy. Kiedy załadujemy pasażerów, Everly znowu pojedzie przodem, wskazując drogę i miejsce, w którym ich rozładujemy. Ukryjemy ich tam w dżungli, a ludzie porucznika Alvareza zajmą się usunięciem ciężarówek. A potem poczekamy na „Sunfisha". Spojrzał na twarze słuchaczy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nudzą się, pomyślał. Nic dziwnego, z dziesięć razy już to wszystko powtarzałem. - Są pytania? Nie było. Zdaje się, że teraz powinienem powiedzieć coś zachęcającego. Nie mam pojęcia, co im powiedzieć. A, cholera tam z umoralniającymi gadkami! - No dobra, to ruszamy. Odepchnął się od drabiny, o którą bardziej się opierał, niż na niej siedział i podniósł swojego Springfielda. - Powodzenia, panowie - odezwał się zza jego pleców Fertig. Cały czas tu był, pomyślał McCoy, a ja się zastanawiałem, gdzie się podziewa. Obejrzał się i spojrzeli sobie z generałem w oczy. - Do zobaczenia po wojnie, McCoy. - Tak jest, panie generale - odparł McCoy i zasalutował. Fertig odwza- jemnił honory, jak zwykle niedbale. McCoy wykonał w tył zwrot i podszedł do sierżanta Lamara, który właśnie zarzucał swojego Springfielda na ramię. Lamar miał ich prowadzić na miejsce zasadzki na północ od Tarragony. Sierżant poprawił karabin raz jeszcze, skinął mu głową i odwrócił się, ruszając w dżunglę. McCoy ostatni raz obejrzał się, spoglądając na leśny obóz, ale bardziej po to, by upewnić się, że Macklin idzie z nimi, po czym ruszył za sierżantem Lamarem. Trzy kilometry na północ od Tarragony, 8 prowincja Davao-Oriente, Mindanao, Filipiny 31 stycznia 1943 roku, 9.20 W profesjonalnej ocenie kapitana McCoya, jeżeli konwój miał nadjechać dziś, to była już na niego najwyższa pora. Skoro go do tej pory nie było, mogło to oznaczać, że dziś nie będzie konwoju. A to z kolei oznaczało kłopoty. Siedzieli tu od wczesnego przedpołudnia dwudziestego dziewiątego sty- cznia. Od ich przybycia lało z krótkimi przerwami, czasem deszcz przybierał formę krótkich, ale intensywnych ulew, przed którymi prymitywne ukrycia nie dawały prawie żadnej ochrony. Przemakali na wylot za każdym razem, kiedy deszcz padał, a nie mieli czasu wyschnąć. Po każdym deszczu owady stawały się jeszcze bardziej napastliwe i cali byli pokryci piekącymi bąblami od ukąszeń. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak to znoszą ranni i chorzy, czekający na nich przy drodze. Cały czas istniała możliwość, że Japończycy w końcu się ruszą, o dziesiątej, dwunastej, czy po południu. Skoro tak, to nie mogli zejść ze swoich zakamuflowanych stanowisk przy drodze i wycofać się w głąb dżungli, gdzie mogli palić ogniska bez obawy o wykrycie z drogi. Mogli tylko czekać. Nie dawało się wykluczyć także, że kluczowy element planu, z każdą chwilą tracącego na atrakcyjności i błyskotliwości, czyli Everly na swoim motocyklu, może nie wypalić i to z bardzo wielu przyczyn, od prostej awarii motocykla, aż po ujęcie przez Japończyków. Z przykrością musiał mieć nadzieję na to, że w takim przypadku Everly szybko zginął. Lepiej zginąć, niż trafić w ręce Japończyków żywym. McCoy widział kilka razy w Chinach rezultaty japońskich przesłuchań i wiedział doskonale, że ani odwaga, ani determinacja pojmanego nie miały tu nic do rzeczy. Żaden człowiek nie był w stanie oprzeć się metodom, jakim używali Japończycy, by wydobyć wiadomości, jakich oczekiwali po przesłuchiwanym. Z tych ponurych rozważań wyrwał go dochodzący z daleka, stłumio- ny, ale rozpoznawalny bez wątpienia warkot dwusuwowego silnika mo- tocykla. Z tyłu doszedł do także szczęk przeładowywanego karabinka. Obejrzał się i zobaczył Macklina, składającego się do strzału. - Co ty wyprawiasz? Chcesz zabić Everly’ego? - zapytał drwiąco. Cholera, nie czas na gnojenie Macklina. Powinienem go raczej podnieść na duchu. Może się okazać, że będę potrzebował pomocy z jego strony. Macklin popatrzył na niego wzrokiem kopniętego pieska. - Nie dotykaj spustu, zanim ja nie strzelę - powiedział McCoy i wstał, zajmując pozycję za drzewem, zza którego miał dobry widok na drogę. Dwie minuty później pojawił się Everly. Jechał powoli, uważnie rozglą- dając się na boki. McCoy wyszedł zza drzewa, żeby mógł go zauważyć. Everly zgasił silnik i podepchnął motocykl do niego. - Są jakieś dziesięć minut za mną - powiedział. - Cztery ciężarówki. Cała eskorta jedzie ostatnią ciężarówką. - Schowaj motocykl - polecił McCoy. Everly kopnął rozrusznik. Po chwili ciszy, hałas zdawał się być ogłuszający. McCoy odwrócił się do Macklina. - Słyszałeś? Cztery ciężarówki, cała eskorta na ostatniej? Macklin skinął głową. - Zostań tutaj. Ja przekażę wszystkim wiadomości. Macklinowi wyraźnie nie podobał się pomysł pozostawienia go samego, ale skinął głową, że zrozumiał. McCoy wyszedł na środek drogi. Ze swoich stanowisk po jej drugiej stronie podnieśli się porucznik Alvarez i kapitan Greyson. - Słyszeliśmy - powiedział Alvarez. - Idę przekazać wieści tamtym - powiedział McCoy, pokazując w kie- runku zajmujących pozycję sto metrów wcześniej wzdłuż drogi Pierce'a, Lamara, Zimmermanna i Wendlingtona. - Jak tylko zacznę strzelać, zajmijcie się eskortą. Alvarez skinął głową, a McCoy potruchtał do stanowisk reszty zespołu. Kiedy wrócił na swoje miejsce, nie zobaczył tam Macklina. Znalazł go dopiero po chwili. Był kilka metrów głębiej w dżungli niż powinien, kucając za grubym drzewem. McCoy opanował chęć, żeby mu kazać wracać na swoje miejsce i tylko bez słowa zabrał swój karabinek i magazynki, po czym wrócił na wybraną dla siebie pozycję strzelecką. Przełożył łokieć przez pętlę pasa, uważnie obejrzał swoje dziewięć nabojów i wybrał pięć najlepiej wyglądających, które załadował do kara- binu. Ledwie zamknął zamek, usłyszał z oddali silniki ciężarówek. Dojechały wcześniej, niż zapowiadał Everly. Sprawdził, czy karabin jest odbezpieczony i złożył się do strzału. Kierowca pierwszej ciężarówki, która wyjechała zza zakrętu, nisko po- chylał się nad kierownicą, wsparty łokciami o jej koło. Żołnierz na siedzeniu koło niego zdawał się drzemać. McCoy zgrał przyrządy celownicze i podprowadził szczyt muszki pod nos kierowcy. Wziął głęboki wdech, wypuścił połowę i zaczął ściągać spust. Springfield kopnął go mocno w ramię. Bezwiednie przeładował, nie spuszczając oka z japońskiej ciężarówki. Kierowca poderwał głowę i bez- władnie opadł całym ciałem na kierownicę. Samochód jechał dalej, wcale nie zwalniając. McCoy złapał na muszkę drugiego Japończyka w kabinie i ściągnął spust. Nic. Wściekle przeładował i złożył się ponownie do strzału. Złapał ponownie głowę Japończyka na muszkę, ale ledwie zaczął ściągać spust, głowa żołnierza odskoczyła w bok. Porucznik Alvarez był szybszy. McCoy zwolnił spust i przeniósł cel na drugą ciężarówkę. Jej kierowca wcisnął hamulec i zdawał się panicznie odpychać od siebie koło kierownicy. McCoy podprowadził muszkę pod jego nos i ściągnął spust. Springfield ponownie zahuczał i kopnął go w ramię, potwierdzając, że nabój był w porządku. Przeładował i ponownie się złożył, ale ciężarówka nagle skręciła i uderzyła w grube drzewo. Kiedy ponownie wycelował, głowa żołnierza znowu eksplodowała, zanim zdążył wystrzelić. Dobry ten Alvarez, pomyślał McCoy z aprobatą. Umie skubaniec strzelać. Dopiero teraz, kiedy opadło napięcie, usłyszał, że inni też strzelają. Odłożył Springfielda i ściągnął z ramienia karabinek, przeładowując go zanim podniósł do ramienia. Usłyszał jakiś ruch za sobą. Odwrócił głowę i zobaczył Macklina, który wychodził z dżungli, niosąc karabinek pod pachą, jak myśliwy dubeltówkę na polowaniu. Przeszedł obok McCoya w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Z oddali doszedł jakiś łomot. Spojrzał tam i zobaczył, że pierwsza ciężarówka zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Po chwili jej silnik zgasł. McCoy wyskoczył zza drzewa i pobiegł w kierunku pierwszej ciężarówki. Kącikiem oka zauważył Greysona, podążającego w tym samym kierunku. Do samochodu dobiegli w tym samym momencie. Obaj Japończycy byli martwi ponad wszelką wątpliwość. Oparli karabinki o błotniki i zaczęli wyciągać ciała. Dziwnie ciężko im to szło. W końcu obaj Japończycy leżeli w rowie i McCoy wskoczył za kierownicę, przerzucił skrzynię biegów na luz i przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozrusznik przez chwilę piłował bez- silnie, ale w końcu silnik, wciąż z pewnym wahaniem, zaskoczył. Uśmiech- nęli się z Greysonem do siebie. McCoy wycofał ciężarówkę na drogę. Obejrzeli ją dokładnie. Wydawało się, że pojazd nie doznał poważniejszych uszkodzeń. Usiadł ponownie za kierownicą i obejrzał się do tyłu, słysząc ponownie strzały. To kapitan Macklin przechodził wzdłuż drogi od jednego zabitego Japończyka do drugiego, strzelając po drodze każdemu w głowę ze swego karabinka. Punkt Sugar, 9 prowincja Davao-Oriente Mindanao, Filipiny 6 lutego 1943 roku, 0.01 Kapitan Macklin z trudnością odszukał nikłą poświatę fosforyzujących wska- zówek na tarczy swego zegarka. Wskazówki godzinowa i minutowa niemal się pokrywały, sekundowa wskazywała trzydzieści pięć. - Kolumb, Kolumb, tu Trumna, tu Trumna - zatrzeszczał głośnik radio- telefonu. - Zgodnie z rozkładem jazdy - szepnął Macklin. McCoy zignorował go. - Trumna, słyszę cię głośno i wyraźnie - odpowiedział do mikrofonu. Wstał i wycelował w morze latarkę. Mignął dwa razy długo i dwa razy krótko. - Widzę wasze światło - zatrzeszczał głośnik. - Jak przybój? - Dacie radę. - Poczekajcie pięć, powtarzam pięć, minut i dajcie raz jeszcze sygnał świetlny. - Zrozumiałem, bez odbioru - odparł McCoy i opuścił radiotelefon, spoglądając na zegarek. - Zgodnie z rozkładem jazdy - powtórzył Macklin. - Zgodnie z rozkładem jazdy - zgodził się McCoy. - Przekaż tym, którzy siedzą z cywilami, żeby zaczęli się szykować. Niech ich przyprowadzają w grupach po sześciu. - Tak jest, sir - szepnął Macklin i odszedł. Dopiero po chwili doszło do niego, że nie powinien mu tego mówić. Mimo dziwacznego rozkładu odpowiedzialności w dowództwie tej operacji, nadal był starszy od McCoya, jeśli nie samym stopniem, to przynajmniej starszeństwem w nim. Co za różnica? Operacja właśnie dobiegała końca, który uwieńczy jej udany przebieg. Za chwilę będzie bezpieczny na pokładzie „Sunfisha" i wtedy ta cała zwariowana historia dobiegnie końca. Zastanawiał się, co też OSS ma dla niego w zanadrzu. Powinni co najmniej ściągnąć go teraz do Waszyngtonu, żeby mógł złożyć raport na temat Fertiga i jego partyzantów. Biorąc pod uwagę to, co przeszedł, wchodziło w grę jakieś odznaczenie - ba, nawet należało mu się! Tylko kto by go do niego przedstawił? McCoy na pewno nie wchodził w grę. Z drugiej strony, jeśli Greyson coś dostanie, a to, biorąc pod uwagę jego koneksje, było bardzo możliwe, to pewnie i jemu coś dadzą, choćby po to, żeby ludzie nie zadawali głupich pytań. Zresztą, to też już było bez znaczenia. Odznaczenie? Cóż, na pewno nie zaszkodzi, ale liczyło się co innego - wzmianka o udziale w operacji „Wiatrak", ściśle tajnej operacji za liniami wroga, podjętej na polecenie najwyższych czynników, raz na zawsze zatrze niesprawiedliwą opinię służ- bową, którą wypichcił mu Banning. Tym razem nikt, nawet ten cholerny McCoy, nie mógł mu nic zarzucić. Sam, własnymi rękami, uśmiercił ośmiu przeciwników w czasie zasadzki kilka dni temu. To był fakt i nawet ma- chinacje McCoya nie mogły go zmienić. Greyson może zaświadczyć. Najbardziej logiczne wydawało mu się przydzielenie go do szkolenia agentów OSS w Country Clubie. W każdym razie on na miejscu podejmują- cego tę decyzję właśnie tak by zrobił. Pożytek z tego, żeby to właśnie on uczył przyszłych oficerów OSS rzemiosła był niezaprzeczalny. Nic nie zastąpi doświadczenia. Nowych agentów powinni zachęcać osobistym przykładem wykładowcy - weterani, ludzie, którzy sami robili to, czego uczą. Osiem minut później był z powrotem na plaży, wraz z sześcioma z dziewięciu kobiet, które miały odpłynąć na „Sunfishu". Takie było prawo morza - kobiety i dzieci najpierw. Kobiety odpłyną pierwszymi trzema pontonami, potem ranni i reszta cywilów. A potem i oni odpłyną na okręt podwodny. I to będzie koniec operacji. - McCoy, przyprowadziłem sześć kobiet. Reszta będzie przychodzić w grupach po sześć osób, co dziesięć minut. McCoy pokazał w kierunku morza. Macklin przez chwilę wpatrywał się na próżno, aż wreszcie zauważył zarysy czegoś, co wyglądało jak sześć gumowych pontonów, płynących w kierunku plaży. - Sześć na raz? Cholera, pójdę do cywilów i powiem, żeby szybciej podchodzili... - Nigdzie nie pójdziesz. Masz latarkę i migaj. Dwa krótkie mignięcia co pół minuty. Sam pójdę po cywilów. Pięć minut później pierwsze pontony dotarły do brzegu. Następne były tuż za nimi. Na morzu zabłysło słabe światełko, mrugając dwa razy co pół minuty - to z kiosku „Sunfisha" pokazywano drogę powrotną. Człowiek w ufarbowanym na czarno mundurze polowym doszedł, bro- dząc do brzegu i wyciągnął z wody ponton. Podszedł do Macklina. - Witamy na Mindanao - powitał go Macklin. - Kim pan jest? - Kapitan piechoty morskiej John Macklin, przydzielony do OSS. Przybysz podał mu rękę. - - Major Al Fredericks. Dowodzę zespołem OSS. - Witam, panie majorze. - Gdzie jest kapitan McCoy? - Poszedł po cywilów, których mamy ewakuować. Sześć kobiet czeka już na plaży. W tej chwili z mroku wyłonił się McCoy. - Ja jestem McCoy. O co chodzi? - Nazywam się Fredericks. Dowodzę zespołem OSS. - Chciałbym z panem zamienić dwa słowa, zanim odpłyniemy - powie- dział McCoy, ściskając podaną dłoń. - Na razie muszę się zająć cywilami i rannymi. - Nic z tego, kapitanie - powiedział Fredericks. - Słucham? - Otrzymałem inne rozkazy, McCoy. Generał Pickering rozkazał, żeby pierwszymi ludźmi, którzy stąd odpłyną, byli kapitan McCoy i kapitan Greyson. Reszta pańskiego zespołu tuż za wami. Z początku też mi się to nie podobało, ale kiedy się nad tym zastanowić, to ma sens. Celem tej operacji było zebranie przez pana wiadomości o Fertigu. Cała reszta to tylko dodatek. - Ależ na miłość boską! - Z tego, co mi wiadomo, obaj jesteśmy oficerami piechoty morskiej. W naszej formacji, panie kapitanie, właściwą odpowiedzią na rozkaz jest „tak jest, panie majorze". - Tak jest, panie majorze. - Tak, to ma sens, jeśli się nad tym zastanowić, McCoy - potwierdził Macklin. - Najważniejsze, żebyśmy my się stąd wydostali. - Proszę zepchnąć ponton, panie kapitanie. Dopilnuję, by reszta poszła zgodnie z planem. - Czy mam płynąć z kapitanem McCoyem, panie majorze? - zapytał Macklin. - Kapitan Greyson jest z cywilami, z tyłu, więc... - A z jakiej racji? Z tego, co słyszałem, kapitan McCoy to rabin od pontonów, słynny na cały Korpus, więc sobie sam poradzi. - Tak jest, panie majorze. A kiedy ja mam popłynąć na „Sunfisha", panie majorze? - Pan nigdzie nie płynie, kapitanie. - Jak to, panie majorze? - Prawdę mówiąc, bardzo żałuję, że tak mają się rzeczy - powiedział major Fredericks. - Pańska reputacja wyprzedza pańską osobę. Niestety, mam rozkaz męczyć się z panem. - Popatrzył na Macklina, a kiedy ten wreszcie pojął, że to nie żarty, przeniósł wzrok na McCoya. - Czeka pan na coś, kapitanie? Jeden wyraźny rozkaz odpłynięcia stąd panu nie wystarczy? - Uważaj na siebie, Macklin - powiedział McCoy, podając majorowi Fredericksowi swój karabinek. - Uwaga, nabity i zabezpieczony, panie ma- jorze. I wszedł do wody. 10 PILNA OPERACYJNA OD: SUNFISH 1105 GREENWICH 6LUT43 DO: DCA FLOPAC WSZYSTKIE STACJE PO ODEBRANIU KOPIOWAĆ 1. OPERACJA WARZYWNIAK JEDEN ZAKOŃCZONA POMYŚLNIE 2300 CZASU MIEJSCOWEGO 6LUT43 2. ZESPÓŁ OSS WYLĄDOWAŁ BEZPIECZNIE I NAWIĄZAŁ KONTAKT Z PLACÓWKĄ OSS PRZY DTWIE ASZFIL 3. SUNFISH PRZYJĄŁ NA POKŁAD KPT KPM K R MCCOYA KPT MAR R GREYSONA ST SIERŻ KPM E ZIMMERMANNA I SIERŻ KPM S M KOFFLERA x WSZYSCY ZDROWI I CALI 4. SUNFISH PRZYJĄŁ PONADTO NA POKŁAD DZIEWIĘĆ (9) OBYWATELEK STANÓW ZJEDNOCZONYCH CZTERECH (4) OBYWATELI STANÓW ZJEDNOCZONYCH I JEDENASTU (11) CIĘŻKO RANNYCH I CHORYCH ŻOŁNIERZY ASZFIL x WSZYSCY PILNIE POTRZEBUJĄ OPIEKI LEKARSKIEJ PO PRZYBYCIU NA MIEJSCE PRZEZNACZENIA 5. WYKONUJEMY DALSZE ROZKAZY KONIEC 11 OD: NDPDZACHPAC BRISBANE 2315 6LUT43 KANAŁEM SPECJALNYM DO: DEPMAR WASZ DLA PPŁK RICKABEE BIURO ANALIZ ZARZĄDZANIA KPM PROSZĘ PILNIE PRZEKAZAĆ PANNIE ERNESTINE SAGE x ADRES ZNANY BANNINGOWI I SESSIONSOWI Z GŁĘBOKIM ŻALEM MUSZĘ ZASUGEROWAĆ ŻEBYŚ ZADZWONIŁA DO PICKA I ROZWIAŁA JEGO PLANY MATRYMONIALNE WZGLĘDEM CIEBIE JAKO ŻE KAPITAN MCCOY WYRUSZYŁ W DROGĘ DO DOMU ZDRÓW I CAŁY x SZCZEGÓŁY PÓŹNIEJ x CAŁUJĘ WUJEK FLEMING KONIEC Z ROZKAZU HART PPOR 12 ŚCIŚLE TAJNE BIAŁY DOM WASZYNGTON 0900 8 LUTY 1943 KANAŁEM SPECJALNYM DO: GŁÓWNODOWODZĄCY PDZACHPAC GENERAŁ DOUGLAS MACARTHUR OSOBISTA OD PREZYDENTA DO GENARMII MACARTHURA DOUGLAS JESTEM PEWIEN ŻE NA TO O CZYM PISZĘ PONIŻEJ KTÓRYŚ Z NAS POWINIEN WPAŚĆ JUŻ BARDZO DAWNO TEMU x BYŁBYM WDZIĘCZNY ZA PRZEKAZANIE TEGO W RĘCE FLEMINGA PICKERINGA JAK NAJSZYBCIEJ ELEANOR PRZYŁĄCZA SIĘ DO MOICH NAJSERDECZNIEJSZYCH POZDROWIEŃ DLA CIEBIE I JEAN JAK ZWYKLE Z POWAŻANIEM FRANKLIN KONIEC OSOBISTEJ OD PREZYDENTA DO GENARMII MACARTHURA OSOBISTA OD PREZYDENTA DO GENBRYG FLEMINGA PICKERINGA FLEMING POZWÓL MI NAJPIERW WYRAZIĆ WIELKI PODZIW DLA SPOSOBU, W JAKI TWOI LUDZIE PRZEPROWADZILI OPERACJĘ NAWIĄZANIA KONTAKTU Z WENDELLEM FERTIGIEM NA FILIPINACH A TAKŻE WIELKIE ZADOWOLENIE Z FAKTU ŻE TOWARZYSZ BRONI JIMMY’EGO Z MAKIN KAPITAN MCCOY I JEGO LUDZIE ZOSTALI TAK POMYŚLNIE EWAKUOWANI x PRZEKAŻ PROSZĘ MOJE SERDECZNE POZDROWIENIA I PODZIĘKOWANIA ZA DOBRZE WYKONANĄ ROBOTĘ WSZYSTKIM KTÓRZY BRALI W TYM UDZIAŁ Z ŻALEM STWIERDZAM ŻE AŻ DO DOSŁOWNIE OSTATNIEJ NOCY NIKT Z NAS NIE WIDZIAŁ NAJPROSTSZEGO I ZDAWAŁOBY SIĘ OCZYWISTEGO ROZWIĄZANIA NASZYCH PROBLEMÓW Z DZIAŁANIAMI OSS NA PACYFIKU x NIGDY OCZYWIŚCIE NAWET NIE MYŚLAŁEM O TYM ŻEBY WYKORZYSTAĆ SWOJĄ PRZEWAGĘ I OBEJŚĆ ZROZUMIAŁE OBIEKCJE ADMIRAŁA NIMITZA CZY GENERAŁA MACARTHURA PRZED DOPUSZCZANIEM NA ICH OBSZAR OPERACYJNY JAKICHŚ INTRUZÓW ORAZ ICH OBAWY ŻE MOGLIBY ONI PRZESZKADZAĆ W ICH DZIAŁANIACH x NA ICH MIEJSCU ZAPEWNE SAM BYM TAKIE OBAWY ŻYWIŁ BY TEGO UNIKNĄĆ POTRZEBA KOGOŚ KTO CIESZY SIĘ PEŁNYM I WZAJEMNYM SZACUNKIEM I ZAUFANIEM ZARÓWNO ADMIRAŁA NIMITZA I GENERAŁA MACARTHURA JAK I DYREKTORA DONOVANA x AŻ DO OSTATNIEGO WIECZORA CZARNO WIDZIAŁEM PERSPEKTYWY ZNALEZIENIA TAKIEGO CZŁOWIEKA x I WŁAŚNIE WCZORAJ W CZASIE KOLACJI Z NASZYM WSPÓLNYM ZNAJOMYM SENATOREM POWLEREM DOZNAŁEM JAKBY OBJAWIENIA x TAKI CZŁOWIEK STAŁ PRZECIEŻ PRZEDE MNĄ I PRZED NAMI WSZYSTKIMI OD DAWNA x TO TY FLEMING WYDAŁEM DZIŚ DEKRET MIANUJĄCY CIĘ NA STANOWISKO ZASTĘPCY DYREKTORA BIURA SŁUŻB STRATEGICZNYCH DO SPRAW OPERACJI NA OCEANIE SPOKOJNYM x JESTEM PEWIEN ŻE ZARÓWNO GENERAŁ MACARTHUR JAK ADMIRAŁ NIMITZ PRZYJMĄ TĘ NOMINACJĘ RÓWNIE ENTUZJASTYCZNIE JAK PRZYJĄŁ JĄ DYREKTOR DONOVAN x POLECIŁEM PONADTO ADMIRAŁOWI LEAHY’EMU PRZENIEŚĆ W ŚLAD ZA TOBĄ WSZYSTKICH LUDZI I SPRZĘT JAKIM SIĘ POSŁUGIWAŁ ODDZIAŁ WYDZIELONY 14 PIECHOTY MORSKIEJ W AUSTRALII x ADMIRAŁ LEAHY OTRZYMAŁ TAKŻE POLECENIE ZAŁATWIENIA PRZENIESIENIA WSZELKICH INNYCH OSÓB KTÓRE UZNASZ ZA NIEZBĘDNE DO PEŁNIENIA NOWYCH OBOWIĄZKÓW BĘDZIESZ TERAZ WPRAWDZIE PODLEGAŁ BEZPOŚREDNIO DYREKTOROWI DONOVANOWI ALE ZAPEWNIAM CIĘ ŻE MOJE DRZWI JAK ZAWSZE STOJĄ PRZED TOBĄ OTWOREM I ZAWSZE BĘDĄ STAĆ OTWOREM x NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ OMAWIANIA Z TOBĄ PLANÓW DALSZYCH DZIAŁAŃ KIEDY TYLKO UZNASZ ŻE BĘDZIESZ W STANIE OPUŚCIĆ BRISBANE Z NAJSERDECZNIEJSZYMI POZDROWIENIAMI FRANKLIN KONIEC OSOBISTEJ OD PREZYDENTA DO GENBRYG PICKERINGA Z ROZKAZU LEAHY ADM SZESZTA ZSZ KONIEC Posłowie Kiedy dowódca podwodnego okrętu transportowego USS „Narwhal" wynurzył się wreszcie u brzegów Mindanao po długiej i niebezpiecznej podróży z Au- stralii, by dostarczyć na brzeg znaczną ilość zaopatrzenia (a następnie ewakuować rannych i chorych żołnierzy, oraz grupę cywilnych uciekinierów - łącznie kilkadziesiąt osób), powitała go umundurowana orkiestra Armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach, grająca „Stars And Stripes Forever". Kiedy generał MacArthur był wreszcie zdolny zrealizować swą obietnicę powrotu na Filipiny, jego siłom w walkach z japońskimi okupantami na Mindanao w znaczący sposób pomogły - liczące niemal trzydzieści tysięcy doskonale wyćwiczonych, umundurowanych i wyposażonych żołnierzy - amerykańsko-filipińskie siły ASZFIL pod dowództwem Wendella Fertiga. Fertig przeżył wojnę i powrócił do kariery inżyniera budowlanego. Aż do śmierci pozostał częstym i mile widzianym gościem, żywą legendą Centrum Operacji Specjalnych - szkoły Zielonych Beretów - w Forcie Bragg w Północnej Karolinie. Choć pod koniec wojny dowodził w walce większą liczbą ludzi, niż większość generałów dywizji, Armia nigdy nie uznała go za kandydata na stopień przynajmniej generała brygady, nawet rezerwy. Nigdy nie awansował powyżej pułkownika. Jego towarzyszowi broni z Luzon - podobnie jak on budowniczemu, którego historia zmusiła, by stał się specjalistą od burzenia - porucznikowi (potem majorowi) Ralphowi Fralickowi, udało się wydostać z Bataanu tuż przed upadkiem amerykańskiej obrony półwyspu. Zabrał ze sobą na odkryty kuter rybacki aż czterdziestu swoich ludzi i udało im się, po ciężkich przejściach, przepłynąć 1.200 mil morskich przez Morze Południowochiń- skie, dzielące Filipiny od Hajfongu w Indochinach Francuskich. W porcie Fralick ustawił swoich wygłodzonych, wyczerpanych, ale wciąż dumnych żołnierzy w dwuszeregu, potem w kolumnę dwójek i pomasze- rowali do francuskiej komendantury portu. Tam przyjęto ich równie uro- czyście, były meldunki, trzaskanie obcasami i wymiana salutów, po czym Francuzi, równie ceremonialnie, przekazali swoich amerykańskich gości Japończykom. Fralickowi, w odróżnieniu od wielu z jego ludzi udało się przeżyć cztery okropne lata japońskiej niewoli i po krótkim okresie spędzonym w mundurze po zakończeniu wojny, także powrócił do przedwojennych zajęć. Aż do końca swego długiego życia nienawidził wszystkiego, co choćby nazywało się po francusku. Major Ralph Fralick zmarł w roku 1993 i został pochowany na cmentarzu wojskowym w bazie lotnictwa Marynarki Pensacola na Florydzie. Autor tych słów miał przyjemność i zaszczyt znać go na tyle dobrze, by zostać poproszonym o wygłoszenie mowy pogrzebowej. KONIEC TOMU SIÓDMEGO Nieoczekiwany awans Pickeringa oznacza dla jego współpracowników z Biura Analiz Zarządzania Dowództwa Korpusu Piechoty Morskiej ciąg dalszy zapierających dech w piersiach przygód. Tym razem strategiczne plany amerykańskich sił zbrojnych wymagają od nich przetarcia ścieżek w nieznane - mają założyć tajną stację meteorologiczną na pustym Gobi. Raz jeszcze zadanie o strategicznej wadze łączy się z wyprawą o charakterze humanitarnym: przy okazji mają odnaleźć i ewakuować błąkającą się tam grupę amerykańskich żołnierzy, którzy przedłożyli niepewny los tułacza nad pewną śmierć z rąk Japończyków, gdy ci zajęli Chiny. W niebezpieczną podróż ruszają nasi starzy znajomi, z kapitanem McCoyem na czele. Okręt podwodny USS "Sunfish", 159° 33' długości wschodniej, 25° 42' szerokości północnej, 20 marca 1943 roku, 7.05 Kiedy bosman okrętowy Patrick J. Buchanan odchylił zasłonkę, w ciasnej mesie oficerskiej na śródokręciu „Sunfisha" siedziało czterech oficerów. - Wejdźcie, bosmanie - powiedział komandor podporucznik Warren T. Houser, dowódca okrętu. Buchanan, żylasty trzydziestosiedmiolatek z pięt- nastoma latami służby na okrętach podwodnych, wślizgnął się do mesy i zajął ostatnie wolne miejsce przy wąskim stoliku. Kapitan Amos P. Youngman, zastępca Housera, przesunął w jego stronę tacę, na której stały dzbanek z kawą i żółty fajansowy kubek. Zanim zajął się kawą, bosman, zgodnie z tradycją Cichej Służby, złożył bez słowa meldunek sytuacyjny: pokazał pięść z wyprostowanym w górę palcem wskazującym, potem obrócił ją palcem w dół i zatoczył nim kółko, kończąc tę pantomimę wzniesionym w górę kciukiem. Hou- serowi nie trzeba było tłumaczyć; są na pozycji, krążą w zanurzeniu wokół niej i wszystko jest w dechę. Podziękował za meldunek także podnosząc kciuk. - Pewnie się zastanawiacie, po co was tu zaprosiłem, co, bosmanie? - zapytał rozmówcę. Buchanan uśmiechnął się do jedynego oficera nie z Marynarki, który siedział przy stole. - Aż się boję zapytać, w co nas tym razem chce wpakować Korpus - powiedział. Poprzednie wizyty tego oficera, majora piechoty morskiej Homera J. Dillona, kończyły się zwykle ekscytującymi wyprawami, takimi jak ich ostatnie trzy wypady ku brzegom Mindanao. Wszystko szło dotąd jak w zegarku, ale Buchanan doskonale wiedział, że im częściej powtarza się jakąś czynność, tym większa szansa na to, że następnym razem coś pójdzie nie tak. - Na razie będziemy się tylko kręcić w kółko - uspokoił go Dillon. - Do wieczora powinniśmy wrócić do Pearl. - O ile mi wiadomo, piechota morska nie ma sobie równych w kręceniu się w kółko - uśmiechnął się bosman. Ta uwaga spowodowała, że nad stołem wykonano jeszcze jeden gest - major Dillon uniósł w górę pięść, po czym wyprostował środkowy palec i dźgnął nim w powietrze. Zebrani parsknęli śmiechem. - Za dziesięć minut - odezwał się Houser, podsuwając Buchananowi arkusz papieru teleksowego z czerwonym stemplem ŚCIŚLE TAJNE u góry i dołu strony - wyjdziemy na peryskopową. Potem, jeśli nie znajdziemy się w samym środku japońskiej floty, wynurzamy się i wysyłamy to na podanej częstotliwości, powtarzając przez pięć minut sygnał identyfikacyjny. Bosman ujął depeszę i uważnie przeczytał, po czym spojrzał na dowód- cę, oczekując dalszych rozkazów. - Zapiszcie sobie dane - polecił Houser. - Depesza zaraz wraca do sejfu. - Tak jest, panie komandorze - odparł Buchanan, wyjął z kieszeni koszuli mały notes i wyciągnął z łączącej kartki spirali ołówek, po czym zapisał sygnały i częstotliwości, podane w depeszy. - Zdaje się, panie majorze - z wyrzutem w głosie, choć iskierkami radości w oczach, ciągnął Houser - że pański obsceniczny gest tak wstrząs- nął naszym drogim, jakże wrażliwym bosmanem, że nawet się nie zapyta, o co w tym wszystkim chodzi. - I tak bym się nie pytał - odburknął bosman - bo gówno mi do tego. - Jeśli szczęście nam dopisze, bosmanie - odezwał się czwarty z ucze- stników spotkania - to nasz sygnał odbierze Catalina, która powinna być około stu mil stąd i dojdzie do spotkania na morzu. Ten oficer był marynarzem-podwodniakiem, jak Houser i Youngman, ale nie należał do załogi „Sunfisha". Był to kapitan Richard D. Greyson III, absolwent Akademii Marynarki w Annapolis promocji roku 1940, obecnie pełniący obowiązki adiutanta admirała Daniela J. Wagama, jednego z wysoko postawionych członków sztabu naczelnego admirała Nimitza, dowódcy Ma- rynarki na Pacyfiku. - Ćwiczymy przesadzanie ludzi na morzu? - zapytał nieco zdziwiony Buchanan. „Sunfish" już dwukrotnie spotykał się z łodziami latającymi na oceanie, przesadzając na nie ludzi ewakuowanych z Filipin. - Też, ale nie tylko - odparł Greyson i umilkł na chwilę, po czym ciągnął. - Bosmanie, to, co w tej chwili powiem, jest wiadomością ściśle tajną, o której nie wolno mówić nikomu bez mojego lub majora Dillona jasno wyrażonego pozwolenia. Bosman skwitował skinieniem głowy, ale przedłużająca się cisza dała mu do zrozumienia, że nie takiej odpowiedzi wymagano. - Tak jest, panie kapitanie. - Plan zakłada, że „Sunfish" spotka się z dwiema PBY na Morzu Żółtym, około 100 mil na północny wschód od Tiencinu. Tam okręt zatankuje te samoloty, by mogły wykonać dalszą część zadania. - - A dokąd one stamtąd polecą? - wyrwało się Buchananowi. - Nie wasz... Na razie możecie się obejść bez tej informacji, bosmanie - odparł Houser. - Na pustynię Gobi, bosmanie - powiedział Dillon. - Mają tam założyć stację meteorologiczną. - Jezusie Nazareński! - Też tak myślę - uśmiechnął się Dillon. - Ale właśnie to mamy w planie. Poza tym są tam nasi, marines z ambasady w Pekinie, emeryci z Marynarki na Jangcy, z 15. pułku piechoty i z 4. pułku piechoty morskiej. Zostali w Chinach, by się nie poddać, a teraz tułają się po pustyni. Staramy się wysłać do nich kilku ludzi z radiostacjami. - Jezusie Nazareński! - powtórzył bosman. - Zdecydowałem, że powinniście o tym wiedzieć, bosmanie - ciągnął Dillon - żebyście więcej nie pieprzyli o tym, że kręcimy się za własnym ogonem. To naprawdę cholernie ważne zadanie. - Przepraszam, panie majorze, nie chciałem nikogo obrazić. - Wiem, i wcale nie czuję się obrażony. Teraz wróćmy do tajnego charakteru tego, co się tu dzieje. Przygotowania, jak i samą operację musi otaczać ścisła tajemnica, niezależnie od tego, czy dzisiejsza próba się powiedzie, czy nie. I nie na sześć miesięcy, tylko na dobre. Jeżeli załodze powie to dowódca okrętu, to, nie powątpiewając w pańskie zdolności, panie komandorze, doda to tylko smaczku całej aferze. Z tego właśnie powodu zadanie utrzymania korka w tej butelce przerzucimy na wasze barki, bosmanie. - Aha - mruknął w zadumie Buchanan, po czym, rozumiejąc powagę sytuacji, dodał: - Tak jest, panie majorze. Przez chwilę panowała cisza, po czym znowu odezwał się Buchanan. - Jak panowie planują zatankować ten samolot? - Na razie nie mamy pojęcia - odparł Dillon. - Jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie. - To będzie od cholery ciężka zabawa - potarł podbródek Buchanan. - Kapitan Greyson mówił, że wy, podwodniacy, potraficie wszystko - odezwał się Dillon. - Panie komandorze, jest 7.12. - Dziękuję, panie Youngman - odparł Houser, sięgając do włącznika interkomu. - Mówi dowódca. Wychodzimy na peryskopową. Stojący na wieńczącym kiosk pomoście komandor Houser, major Dillon, kapitan Greyson i telefonista wachty rozkoszowali się świeżym, rześkim powietrzem poranka, choć przecież szli w zanurzeniu tylko osiem godzin. Oficerowie mieli na szyjach lornety, kapitan Greyson trzymał ponadto w ręku bateryjny megafon, a Dillon notatnik z twardą podkładką. Wynurzony „Sunfish" zataczał powolne kręgi, przecinając gładką grana- tową płaszczyznę Pacyfiku. - Tu jest morze jak stół, Jake - podzielił się refleksją Houser. - Na Morzu Żółtym jest teraz zima. Tam nie będzie tak jak tutaj. - Samolot za rufą - zameldował wachtowy. Oczy wszystkich zwróciły się do tyłu, powędrowały w górę lornety. Catalina, która leciała na wysokości około 600 metrów, zaczęła się zniżać w ich kierunku. Po mniej niż minucie na pomoście pojawił się Buchanan. Z niemym pytaniem spojrzał na megafon Greysona. - Im mniej transmisji radiowych, tym lepiej - odparł kapitan. - Oni w ogóle coś będą słyszeli? Przy włączonych silnikach? - Buchanan dalej nie był przekonany. - To jedna z rzeczy, które chcemy sprawdzić - uciął Dillon. Catalina osiadła na wodzie, zwolniła i w końcu całkiem wyhamowała. Pilot zgasił lewy silnik, po czym pomagając sobie prawym podpłynął do burty okrętu. Odsunęła się osłona nad prawą stroną kabiny pilotów i w otworze pojawił się drugi pilot z megafonem - identycznym jak ten, który trzymał Greyson. - Ahoj, Catalina! - powiedział Greyson. Prawie natychmiast lotnik podniósł do ust swój megafon. - Ahoj, „Sunfish"! - Ja cię kręcę - ucieszył się Dillon. - To naprawdę działa! - Witamy na oceanie - zawołał Greyson. - Ahoj, „Sunfish"! - usłyszeli w odpowiedzi. - Pomachaj ręką, jeśli mnie słychać. - Ahoj, „Sunfish"! - Cholera! - mruknął Dillon. - My go słyszymy, ale on nas nie - podsumował Buchanan. - Ten silnik nas zagłusza. Catalina była teraz może sto metrów od okrętu. Greyson ponownie uniósł megafon. - Zgaś silnik! Poczekał chwilę, a skoro nie wywołało to żadnej reakcji, wykonał gest podrzynania gardła. - Na jego miejscu nie chciałbym wyłączać tego silnika na wzburzonym morzu - podzielił się refleksją Houser. - Wiatr będzie go odpychać od nas - powiedział Buchanan. - To przynajmniej się z nim nie zderzymy, bosmanie. Pilot zgasił prawy silnik. I natychmiast, jeszcze zanim zatrzymało się śmigło, wiatr obrócił Catalinę, która uprzednio celowała dziobem prosto w nich, o 90 stopni. - Cholera! - zaklął Dillon. - Witamy na Pacyfiku - powtórzył przez megafon Greyson. - Nie możemy się więcej tak spotykać. Co sobie ludzie pomyślą? - błysnął dowcipem lotnik. - Przedtem nas nie było słychać? - - Ani trochę. - Jasne, że nie - pokiwał głową Buchanan. - Ten cholerny silnik! - Spuszczajcie ponton - polecił Greyson. - Chyba lepiej będzie, żebyście po zwodowaniu pontonu zapalili z powrotem ten silnik i pilnowali pozycji. - Zrozumiano, ponton na wodę i włączyć silnik. Po chwili pleksiglasowy bąbel nakrywający lewoburtowe stanowisko strze- leckie podniósł się do góry i wyrzucono z niego jakiś czarny tobół. Pakunek szybko rozwinął się na wodzie, tworząc mały gumowy ponton, połączony z samolotem linką. Długo potrwało, zanim mały ponton dopłynął do burty okrętu. Podano z niego koniec węża, który dwaj marynarze przywiązali do szczebla drabinki i ponton ruszył w powrotną drogę. - Jednym z pytań było to, czy lepiej zabrać cały wąż na ponton i rozwijać z niego, czy tylko podać linę i nią ciągnąć wąż z okrętu - wyjaśniał Dillon. - Skoro zapakowali ten wąż od razu, zobaczmy, jak się sprawdzi pierwsza możliwość. Houser kiwnął głową. - A jak macie zamiar pompować paliwo? - To następny problem. Droga powrotna, w czasie której wioślarze rozwijali wąż, trwała jeszcze dłużej. Pilot ze trzy razy musiał silnikiem poprawiać pozycję samolotu względem okrętu, zanim dotarli na miejsce. Ciężar wydanego za rufę węża także nie ułatwiał zadania. Pod koniec obciążał ponton tak bardzo, że obaj wioślarze przesiedli się na dziób, a i tak unosił się on niebezpiecznie wysoko. - Jezu, na dwumetrowej fali to dopiero będzie zabawa - zauważył Houser. - Czyli jednak lepiej podać rzutkę i ciągnąć wąż - podsumował Dillon. - Ta próba ma na celu właśnie szukanie słabych punktów operacji tanko- wania. Następny słaby punkt objawił się zaraz potem. Lotnicy z ogromnym trudem wwindowali koniec węża na wysoko nad wodą umieszczony płat, gdzie znajdowały się wlewy zbiorników paliwa. Jeden z nich wdrapał się na skrzydło, stanął na nim i szarpnął za wąż, by sięgnąć do wlewu. W tej samej chwili lekka fala uderzyła w kadłub i lotnik stracił równowagę, spadając wraz z wężem do wody. Kiedy go wyłowiono, wrócił na płat, tym razem z drugim lotnikiem i wspólnym wysiłkiem wreszcie im się udało. - Dillon, to się nie ma prawa udać na wzburzonym morzu - zawyrokował Houser. - Mówiłem, że celem tych ćwiczeń jest poszukiwanie dziury w całym. Coś się wymyśli - odparł Dillon i wychylił się z pomostu, spoglądając na pokład. - Ten wąż za chwilę pójdzie na dno, chyba że chcesz go wciągnąć na pokład - zawołał do Greysona. - Podpiszesz oświadczenie, że utonął przypadkowo? - zapytał Greyson. - - Tnij, nie gadaj - odparł Dillon, po czym podniósł megafon. - Jeśli nie uda wam się wciągnąć tego węża z powrotem, to go odetnijcie! - Pilot pyta, czy to już wszystko? - zapytał ten z megafonem z Cataliny. - To wszystko - odparł Dillon. - Temu, który się skąpał, powiedz, że po powrocie ma do wyboru karton piwa albo flaszkę. Do zobaczenia w Pearl! Załącznik Stopnie wojskowe Stopnie wojskowe Korpusu Piechoty Morskiej i Marynarki USA (stan z roku 1943) 1 Oficerowie marynarki wojennej prócz oznak stopnia marynarki noszonych na naramiennikach i mankietach rękawów kurtek mundurowych, nosili także na nakryciu głowy munduru służbowego i kołnierzyku koszuli oznakę równoważnego stopnia wojsk lądowych. Szeregowi i podoficerowie amerykańskich sił zbrojnych noszą oznaki stopni w postaci naszywek w górnej części rękawa i miniaturek przypinanych na kołnierzyku koszuli, a chorążowie i oficerowie na naramiennikach i kołnierzykach. 2 Stopień podoficerski równoważny Gunnery Sergeantowi nadawany w broniach technicznych, np w lotnictwie i jednostkach pancernych Korpusu. 3 Jak wyżej, równoważny Master Gunnery Sergeantowi. 4 Często używa się także nazwy Full Lieutenant dla tego stopnia. 5 Stopień ten nosi obecnie nazwę Commodore i oznaczany jest tylko jedną gwiazdką, dla ujednolicenia oznak stopni. 6 Pierwszego generała broni Korpus dorobił się dopiero w roku 1944, więc według stanu na rok 1942 stopniowi Admiral w Korpusie jeszcze żaden stopień generalski nie odpowiada.