12665
Szczegóły |
Tytuł |
12665 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12665 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12665 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12665 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JIM butcher
Akta HarrVegd Dresdena tom 5
Śmiertelne MASKI
Przekład Anna Cichowicz
ANBER
Tytuł oryginału
DEATH MASKS
BOOK FIVE OF THE DRESDEN FILES
Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
MAGDALENA KWIATKOWSKA
BARBARA OPIŁOWSKA
Ilustracja na okładce LEE MacLEOD
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2003 by Jim Butcher. Ali rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83—241—2170—6
Pamięci Plumicona i Ershy, upadłych bohaterów
Rozdział 1
Pewne rzeczy po prostu nie idą w parze. Oliwa i woda. Sok pomarańczowy i pasta
do zębów.
Magowie i telewizja.
Reflektory punktowe świeciły mi w oczy. W wytwarzanym przez nie upale istniało
niebezpieczeństwo, że pot wyżłobi bruzdy w grubej warstwie makijażu, który kilka
minut temu
rozmazała mi na twarzy jakaś ledwo żywa asystentka od charakteryzacji. Światełka
na kamerach
zamrugały, rozległa się melodyjka zapowiadająca talk—show, a publiczność w
studiu zaczęła
skandować:
— Lar—ry, Lar—ry, Lar—ry!
Larry Fowler, niewysoki, w nieskazitelnym garniturze, ukazał się w drzwiach na
tyłach studia i
ruszył w kierunku sceny, błyskając na prawo i lewo porcelanowym uśmiechem i
ściskając
dziesiątki rąk mijanych widzów siedzących na skraju rzędów. Rozentuzjazmowana
publiczność
gwizdała i wrzeszczała. Słysząc hałas, drgnąłem na swoim miejscu na scenie i
poczułem strużkę
potu ściekającą mi po żebrach pod białą koszulą i marynarką. Przez chwilę
rozważałem, czy nie
uciec z krzykiem.
Nie znaczy to, że miałem tremę czy coś w tym rodzaju. Nic z tych rzeczy. Po
prostu było
strasznie gorąco. Oblizałem wargi i na wszelki wypadek zlokalizowałem wyjścia
przeciwpożarowe. Nigdy nie wiadomo, kiedy może zajść potrzeba szybkiego
oddalenia się.
Światła i hałas utrudniały mi nieco koncentrację i poczułem, że zaklęcie, które
utkałem wokół
siebie, chwieje się lekko. Zamknąłem na chwilę oczy, żeby przywrócić mu
równowagę.
W fotelu obok siedział pękaty, łysiejący facet dobrze po czterdziestce. Jego
garnitur wyglądał
dużo lepiej od mojego. Mortimer Lindquist czekał spokojnie, z uprzejmym
uśmiechem na
twarzy; wymruczał tylko kącikiem ust:
— Jak tam, w porządku?
— Zdarzało mi się uczestniczyć w pożarach i bardziej mi się to podobało.
— To ty prosiłeś o to spotkanie, nie ja — przypomniał mi Mortimer, zerkając
spode łba na
Fowlera, który w przelocie uścisnął rękę młodej kobiety. — Targi sprzętu
pływającego.
— Myślisz, że tak długo to potrwa? — spytałem Morty’ego. Popatrzył na pusty
fotel obok siebie
i na drugi, koło mnie. —Dwóch tajemniczych gości. To może chwilę potrwać.
Nakręcą więcej
materiału, a potem wytną i zostawią, co najlepsze.
Westchnąłem. Uczestniczyłem już w Larry Fowler Show wkrótce po otwarciu swojej
firmy
detektywistycznej i to był błąd. Musiałem walczyć o swoją pozycję wbrew
niesławie, jaką
przyniosło mi łączenie mojego nazwiska z tym programem.
— Czego się dowiedziałeś? — spytałem. Mort rzucił mi niespokojne spojrzenie.
— Niewiele — odparł.
— Daj spokój, Mort.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale spostrzegł, że Larry Fowler już zbliża się
drobnym
kroczkiem do schodów i wchodzi na scenę.
— Nie teraz. Poczekaj na przerwę na reklamy.
Larry Fowler sunął po scenie w naszą stronę. Ujął moją rękę, następnie rękę
Morty’ego i
potrząsnął nimi z jednakowym, przesadnym entuzjazmem.
— Witajcie w programie — powiedział do trzymanego w ręku mikrofonu i zwrócił się
twarzą do
najbliższej kamery. — Nasz temat na dziś to czary i magia: oszustwo czy
niezwykłość? Swoimi
poglądami podzieli się z nami medium i doradca do spraw nadprzyrodzonych
Mortimer
Lindquist.
Rozległy się uprzejme oklaski.
— Głos zabierze też Harry Dresden, jedyny w Chicago zawodowy mag.
Tym razem oklaskom towarzyszyły stłumione chichoty. Nie powiem, żeby mnie to
zdziwiło.
Ludzie w dzisiejszych czasach nie wierzą w zjawiska nadnaturalne. To, co
nadnaturalne, jest
przerażające. O wiele wygodniej jest tkwić w przekonaniu, że nikt nie może
znienacka zabić
kogoś za sprawą magii, że wampiry istnieją wyłącznie w filmach, a demony to
tylko objaw
zaburzeń psychicznych. Mniemanie całkowicie niesłuszne, ale jakże wygodne.
Pomimo właściwego poziomu psychologicznego mechanizmu obronnego poczułem, że
twarz
mnie pali. Nie znoszę, kiedy się ze mnie śmieją. Zadawniony, cichy ból dołączył
do
zdenerwowania i z trudem udało mi się utrzymać zaklęcie tłumiące.
No właśnie, powiedziałem „zaklęcie”. Widzicie, naprawdę jestem magiem. Czynię
magię.
Rzucałem się pomiędzy wampiry, demony i wiele innych bytów i mam blizny, które
są tego
świadectwem. Problem w tym, że technika kiepsko współistnieje z magią. Kiedy
tylko znajdę się
w pobliżu, wysiadają komputery, przepalają się żarówki, a alarmy samochodowe
zaczynają wyć
jak oszalałe bez żadnej racjonalnej przyczyny. Wypracowałem więc zaklęcie dla
stłumienia
magii, którą wniosłem ze sobą… przynajmniej na jakiś czas, co uchroniło mnie
przed
wysadzeniem w powietrze reflektorów i kamer w studiu czy obudzeniem do życia
alarmu
pożarowego.
Było to z natury delikatne zadanie, wyjątkowo trudne do wypełnienia. Na razie
szło nieźle, ale
zauważyłem, że znajdujący się najbliżej kamerzysta skrzywił się i zerwał z uszu
słuchawki.
Dobiegał z nich wysoki pisk sprzężenia.
Zamknąłem oczy, opanowując nieprzyjemne zażenowanie, i skoncentrowałem się na
zaklęciu.
Dźwięk sprzężenia ucichł.
— A więc do rzeczy — powiedział Lany po dalszej chwili paplaniny. —Morty, po raz
kolejny
jesteś gościem naszego programu. Czy zechciałbyś przybliżyć nam to, czym się
zajmujesz?
Mortimer wytrzeszczył oczy i wyszeptał:
— Widzę umarłych.
Widownia zareagowała śmiechem.
— Mówię poważnie. Przede wszystkim przeprowadzam seanse, Larry — oznajmił
Morimer. —
Robię, co mogę, by pomóc ludziom, którzy utracili kogoś bliskiego lub tym,
którzy muszą się
skontaktować z kimś w zaświatach, żeby załatwić do końca sprawy, jakie pozostały
otwarte tu,
na ziemi. Zapewniam też przewidywanie przyszłości, pomagając klientom podejmować
życiowe
decyzje. Staram się również ostrzec ich przed grożącym niebezpieczeństwem.
— O, doprawdy? — powiedział Larry. — Czy mógłbyś nam coś zademonstrować?
Mortimer zamknął oczy i podparł czoło czubkami palców prawej dłoni. Po chwili
odezwał się
głuchym głosem:
— Duchy mówią mi… że wkrótce przybędzie tu jeszcze dwóch gości. Publiczność
roześmiała
się, a Mortimer skinął głową ze swobodną
miną. Ten to wie, jak sobie radzić z ludźmi. Lany posłał Mortimerowi wyrozumiały
uśmiech.
— Dlaczego tu dziś z nami jesteś?
— Cóż, Larry, po prostu chciałbym przyczynić się do wzrostu powszechnej
świadomości, że
istnieje królestwo zjawisk nadprzyrodzonych i paranormalnych. Według ostatnich
badań
osiemdziesiąt procent dorosłych Amerykanów wierzy w istnienie duchów zmarłych, w
zjawy.
Chcę pomóc ludziom zrozumieć, że one naprawdę istnieją i że są pośród nas osoby,
które
doświadczyły dziwnych i niewytłumaczalnych spotkań z nimi.
— Dziękuję, Morty. A teraz Harry. Czy mogę do ciebie mówić Harry?
— Jasne. To twój napiwek — odparłem. Uśmiech Larry’ego nabrał cierpkiego
odcienia.
— Czy możesz nam opowiedzieć trochę o tym, czym się zajmujesz?
— Jestem magiem — zacząłem. — Odnajduję zaginione przedmioty, śledzę zjawiska
paranormalne, pomagam ludziom zaskoczonym nagłym ujawnieniem się własnych
zdolności.
— Czy jesteś także konsultantem wydziału specjalnego chicagowskiej policji?
— Czasami — powiedziałem. Wolałem uniknąć rozmowy o wydziale specjalnym. Reklama
w
Larry Fowler Show była ostatnią rzeczą, jakiej mogła sobie życzyć chicagowska
policja. —
Policja w całym kraju zatrudnia tego rodzaju konsultantów, kiedy wszystkie inne
środki okażą się
nieskuteczne.
— A dlaczego tu dziś z nami jesteś?
— Ponieważ jestem bez forsy, a twój producent płaci dwa razy tyle, ile wynosi
moje zwykłe
honorarium.
Publiczność znów się roześmiała, raczej z sympatią. Oczy Larry’ego Fowlera
błysnęły
niecierpliwie zza okularów, a jego uśmiech zaczął przypominać wściekły grymas.
— No nie, Harry. Poważnie. Dlaczego?
— Z tego samego powodu, co Mort, eee… Morty — odpowiedziałem. Była to prawda.
Znalazłem się tam, żeby spotkać się z Mortem i uzyskać od niego pewne
informacje. On z kolei
przyszedł, żeby się spotkać ze mną, ponieważ nie chciał pokazywać się w moim
towarzystwie na
ulicy. Chyba można powiedzieć, że nie cieszę się najlepszą na świecie reputacją.
— Więc twierdzisz, że potrafisz czynić magię — powiedział Larry.
—No… tak.
— Czy możesz nam pokazać? — naciskał Larry.
— Mógłbym, Larry, ale nie sądzę, żeby to było rozsądne.
Larry skinął głową i rzucił publiczności porozumiewawcze spojrzenie.
— A to dlaczego?
— Bo to prawdopodobnie zniszczyłoby urządzenia w studiu.
— Oczywiście — przyznał Larry, puszczając oko do widzów. — Cóż, tego byśmy nie
chcieli,
prawda?
Na widowni rozległy się śmiechy i gwizdy. Takty z Carrie i Firestar—ter wciskały
mi się do
głowy, ale opanowałem się i utrzymałem tłumiące zaklęcie. Mistrz samodyscypliny
to ja. Jednak
znowu tęsknie obejrzałem się na wyjście ewakuacyjne.
Larry kontynuował program, rozprawiając o szklanych kulach, postrzeganiu
pozazmysłowym i
kartach do tarota. Mówił przeważnie Mort. Ja wtrącałem od czasu do czasu jakieś
słówko.
Upłynęło na tym kilka minut, po czym Larry zapowiedział:
— Wracamy po reklamach.
Asystenci unieśli w górę tablice z napisem Aplauz, a kamery pokazywały w planie
ogólnym i w
zbliżeniach gwiżdżących i pohukujących widzów.
Larry obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i z godnością oddalił się za kulisy,
gdzie urządził
dziewczynie od charakteryzacji scenę o swoją fryzurę.
Pochyliłem się do Morta.
— No, dobra. Czego się dowiedziałeś? — zagadnąłem. Pulchny ektomanta pokręcił
głową.
—Niczego konkretnego. Jeszcze nie wróciłem do wprawy w nawiązywaniu kontaktu z
umarłymi.
—1 tak masz więcej ode mnie kontaktów w tych rejonach — stwierdziłem. — Moi
informatorzy
nie sana bieżąco, kto ostatnio umarł, a kto nie, więc muszę się zadowolić tym,
co dostanę. Czy
ona przynajmniej żyje?
Przytaknął.
— Żyje. Tyle wiem. Jest w Peru.
— W Peru? — Odczułem ogromną ulgę, że nie zginęła, ale co, u diabła, Susan robi
w Peru? —
To terytorium Czerwonego Dworu.
— Do pewnego stopnia — zgodził się Mort. — Więcej ich jest jednak w Brazylii i
na Jukatanie.
Próbowałem się dowiedzieć, gdzie ona dokładnie przebywa, ale zostałem
zablokowany.
— Przez kogo?
Mort wzruszył ramionami.
— Nie potrafię tego stwierdzić, przykro mi. Pokręciłem głową.
— To nic, w porządku. Dzięki, Mort.
Oparłem się w fotelu, trawiąc usłyszaną wiadomość.
Susan Rodriguez była reporterką drukowanej na żółtym papierze lokalnej gazety
„Arkana.
Środkowy Zachód”. Zainteresowała się mną, kiedy tylko zacząłem praktykować i
niestrudzenie
podążała moim śladem, by dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach dziwnych i
przerażających,
które dzieją się pod osłoną nocy. Zakochaliśmy się w sobie i nasza pierwsza
randka zakończyła
się tak, że leżeliśmy nadzy na ziemi, pośród burzy z piorunami, a błyskawica
zamieniła demona o
wyglądzie ropuchy w rozgotowane, maziste strzępy. Potem Susan z wielkim
powodzeniem
opisała parę tajemniczych, prowadzonych przeze mnie spraw we własnej autorskiej
kolumnie w
gazecie.
Dwa lata później wbrew moim ostrzeżeniom poszła za mną do gniazda wampirów,
licząc na
bogaty dziennikarski materiał. No i wpadła w ręce arystokratki Czerwonego Dworu
wampirów,
która rozpoczęła proces jej transformacji z istoty ludzkiej w wampira. Mściła
się w ten sposób za
jedno moje przewinienie. Arystokratka owa uważała, że ze względu na swoją
pozycję na
Czerwonym Dworze jest nietykalna, a ja nie odważę się zadrzeć z całym Dworem.
Zapowiedziała mi, że jeśli spróbuję odzyskać Susan, rozpętam wojnę światową
pomiędzy Białą
Radą magów a Czerwonym Dworem wampirów.
Co też uczyniłem.
Wampiry nie wybaczyły mi odebrania im Susan, może dlatego, że wiele z nich,
włącznie z
arystokratka, zginęło w płomieniach na skutek moich działań. To dlatego Mort nie
życzył sobie,
żeby go widziano ze mną. On nie był zaangażowany w wojnę i chciał, żeby tak
zostało.
Susan nie przeszła pełnej transformacji, ale wampiry zaraziły ją swoim
pragnieniem krwi. Gdyby
się mu poddała, stałaby się jedną z nich. Poprosiłem ją o rękę, obiecując, że
znajdę sposób na
odzyskanie przez nią pełni człowieczeństwa. Odrzuciła moje oświadczyny i
wyjechała z miasta,
chyba po to, żeby spróbować samodzielnie się z tym wszystkim uporać. Nieustannie
poszukiwałem sposobu na uwolnienie jej od infekcji, ale od czasu, gdy wyjechała,
dostałem od
niej tylko jeden liścik i ze trzy pocztówki.
Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie jej szefowa z gazety, pytając, czy nie
wiem, jak
mogłaby się skontaktować z Susan, która nie przysłała na czas materiałów na
swoją stałą
kolumnę w „Arkanach”.
Nie wiedziałem, ale zacząłem szukać. Wpadłem na pomysł, żeby zwrócić się do
Morta
Lindquista i sprawdzić, czy jego kontakty w świecie duchów nie przyniosą więcej
niż moje.
Nie dowiedziałem się wiele, ale przynajmniej tyle, że ona żyje. Moje napięcie
trochę zelżało.
Zobaczyłem, że Larry wraca na scenę przy dźwiękach melodii przewodniej programu.
Kiedy
zaczął mówić, głośniki zawyły piskliwie i zorientowałem się, że znów straciłem
kontrolę.
Cholerne zaklęcie tłumiące okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłem; z
każdą chwilą było
coraz gorzej. Spróbowałem się skoncentrować; a głośniki się uspokoiły, wydając
tylko od czasu
do czasu pojedyncze trzaski.
— Witajcie po przerwie — powiedział Larry do kamery. — Dziś rozmawiamy z
fachowcami od
zjawisk paranormalnych, którzy przybyli tu, aby podzielić się swoimi poglądami z
publicznością
w studiu i widzami przy telewizorach. Aby lepiej zgłębić zagadnienie, zaprosiłem
tu do nas
dwóch ekspertów prezentujących przeciwstawne punkty widzenia. A oto oni.
Przy wtórze oklasków z przeciwnych stron sceny pojawili się dwaj mężczyźni.
Pierwszy z nich
usiadł w fotelu koło Morta. Był ponadprzeciętnie wysoki i szczupły, o skórze
spalonej słońcem.
Trudno było określić jego wiek, ale powiedziałbym, że mieścił się gdzieś w
przedziale pomiędzy
czterdziestką a sześćdziesiątką. Miał starannie przycięte, siwiejące włosy, na
sobie czarny
garnitur, a pod szyją koloratkę. Na piersi wisiał mu różaniec z krucyfiksem. Z
uśmiechem skinął
głową Morto—wi i mnie, wymienił uścisk dłoni z Lanym.
— Pozwólcie, że przedstawię ojca Vincenta — kontynuował Larry. — Przyjechał do
nas aż z
Watykanu. Jest naukowcem, który dla Kościoła katolickiego bada sprawy związane z
czarami i
magią, zarówno w aspekcie historycznym, jak i psychologicznym. Witamy ojca w
programie.
Głos Vincenta brzmiał nieco chropawo, ale akcent jego literackiej angielszczyzny
wskazywał na
to, że musiał pobierać kosztowną edukację.
— Dziękuję, Larry. Miło mi, że mogę tu być.
Przeniosłem wzrok z ojca Vincenta na drugiego mężczyznę, który zajął fotel koło
mnie akurat w
chwili, gdy Larry zapowiadał:
— …gość z Uniwersytetu Brazylijskiego w Rio de Janeiro. Powitajmy doktora Paola
Ortegę,
badacza światowej sławy, demaskatora zjawisk nadnaturalnych.
Larry mówił coś dalej, ale już go nie słyszałem. Zagapiłem się na faceta koło
mnie w przebłysku
rozpoznania. Był średniego wzrostu,
ciężkawej budowy, o szerokich barach i klatce piersiowej. Miał ciemną karnację,
czarne włosy
gładko zaczesane, a srebrnoszary garnitur elegancki i gustowny.
A w dodatku był to diuk Czerwonego Dworu. Prastary, śmiertelnie niebezpieczny
wampir
uśmiechał się do mnie z odległości mniejszej niż na wyciągnięcie ręki. Tętno
przyspieszyło mi z
sześćdziesięciu do półtora miliona, strach przemknął srebrną błyskawicą przez
moje kończyny.
Emocje mają w sobie moc. W dużym stopniu podsycają moją magię. Strach uderzył we
mnie całą
siłą, podwajając napór na zaklęcie tłumiące. Nastąpił błysk i z najbliższej
kamery buchnął kłąb
dymu, a operator zatoczył się do tyłu, zrywając z głowy słuchawki z
przekleństwem nie—
nadającym się do emisji w dziennym czasie antenowym. Dym unosił się nieustannie
z kamery,
rozszedł się swąd palonej gumy, monitory w studiu zawyły sprzężeniem.
— Cóż — mruknął Ortega pod nosem — miło znów pana widzieć, panie Dresden.
Przełknąłem ślinę, grzebiąc w kieszeni, w której miałem parę magicznych gadżetów
używanych
do samoobrony. Ortega położył mi dłoń na ręce. Nie wyglądało, żeby się
szczególnie wysilał, ale
jego palce zacisnęły się na moim nadgarstku jak kajdany, a ból rozszedł się
poprzez łokieć aż do
ramienia. Rozejrzałem się, ale wszyscy wpatrywali się w popsutą kamerę.
— Spokojnie — powiedział Ortega z ciężkim, nieokreślonym latynoskim akcentem. —
Nie
zamierzam zabijać cię w telewizji, magu. Przyszedłem tu, żeby z tobą
porozmawiać.
— Puść mnie — odezwałem się cienkim, drżącym głosem. Cholerna trema.
Puścił, a ja wyszarpnąłem rękę. Ekipa techniczna odtoczyła dymiącą kamerę na
zaplecze, a facet
wyglądający na reżysera wykonał palcami gest oznaczający, że należy kontynuować
program.
Larry skinął mu głową i zwrócił się do Ortegi:
— Przepraszam za ten incydent. Później wymierny cały fragment.
— Nic nie szkodzi — zapewnił go Ortega. Larry odczekał chwilę, po czym
powiedział:
— Doktorze Ortega, witamy w programie. Cieszy się pan opinią jednego z
najwybitniejszych
analityków zjawisk paranormalnych na świecie. Dowiódł pan, że wiele tak zwanych
nadnaturalnych zjawisk to w istocie sprytne mistyfikacje. Czy może nam pan coś o
tym
opowiedzieć?
izi
— Z przyjemnością. Badałem tego rodzaju zdarzenia przez lata i jeszcze nie
spotkałem takiego,
którego nie dałoby się stosownie wyjaśnić. Na przykład przypisywane obcej
cywilizacji kręgi w
zbożu okazały się niczym więcej, jak tylko ulubioną rozrywką grupy brytyjskich
rolników.
Poszczególne przypadki są niewątpliwie niezwykłe, ale w żaden sposób nie można
ich określić
jako nadnaturalne. Nawet tu, w Chicago, mieliście deszcz żab, którego świadkami
były
dziesiątki, jeśli nie setki osób. W końcu się okazało, że to kaprys natury, że
to wichura przeniosła
je tu z innego miejsca.
Lany pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy.
— Zatem nie wierzy pan w tego rodzaju zjawiska. Ortega obdarzył Larry’ego
protekcjonalnym
uśmiechem.
— Byłbym zachwycony, gdybym mógł uwierzyć, że tego rodzaju rzeczy są prawdziwe,
Larry.
Światu brakuje magii. Obawiam się jednak, że nawet mimo tkwiącego w nas
wszystkich
pragnienia wiary w cudowne istoty i fantastyczne moce, są to w gruncie rzeczy
zwykłe,
prymitywne przesądy.
— Czyli pańskim zdaniem fachowcy od zjawisk nadnaturalnych…
— To oszuści — oznajmił Ortega z mocą. — Bez obrazy obecnych tu gości,
oczywiście.
Wszystkie te tak zwane media, zakładając, że nie ulegają autosugestii, to po
prostu zdolni
aktorzy, którzy posiedli podstawy wiedzy psychologicznej i wiedzą jak to
wykorzystać. Z
łatwością są w stanie wmówić naiwnym, że potrafią kontaktować się ze zmarłymi,
czytać w
myślach albo że sami są istotami nadnaturalnymi. Cóż, wymaga to tylko kilku
minut wysiłku i
odpowiedniej scenografii. Z pewnością umiałbym przekonać każdego z tu obecnych,
że sam
jestem wampirem.
Publiczność znów się roześmiała. Spojrzałem na Ortegę spode łba, a mój poziom
frustracji
ponownie wzrósł, zwiększając nacisk na zaklęcie tłumiące. Podniosła się
temperatura powietrza
wokół mnie.
Drugi kamerzysta z okrzykiem zerwał swoje wyjące słuchawki, kamera zaczęła
obracać się
powoli na statywie, a przewody zasilające oplotły stalową ramę.
Zgasły światła oznaczające, że trwa nagranie. Larry podszedł do brzegu sceny,
krzycząc na
nieszczęsnego kamerzystę. Zza kulis wyłonił się skruszony reżyser i Larry
zwrócił się ku niemu.
Człowiek zniósł reprymendę z cierpliwością godną wołu, po czym zajął się
badaniem kamery.
Mruknął coś do swojego mikrofonu połączonego ze słuchawkami i razem z
roztrzęsionym
kamerzystą zaczęli przetaczać niesprawną kamerę na bok.
Larry skrzyżował ręce niecierpliwym gestem, a następnie przemówił do swoich
gości:
— Wybaczcie, drodzy państwo. Dajcie nam parę minut, żebyśmy mogli uruchomić
zapasową
kamerę. To nie potrwa długo.
— Żaden problem, Larry — zapewnił go Ortega. — Możemy sobie chwilę pogawędzić.
Larry wlepił wzrok we mnie.
— Dobrze się pan czuje, panie Dresden? — spytał. — Zbladł pan trochę. Może
chciałby się pan
czegoś napić?
— Ja poproszę — powiedział Ortega, patrząc na mnie.
— Zaraz każę komuś coś przynieść — obiecał Larry i oddalił się dostojnie w
stronę swojej
fryzjerki.
Mort zajął ojca Vincenta cichą rozmową, odwracając się do mnie plecami.
Ostrożnie zwróciłem
się z powrotem do Ortegi. Ciało miałem sztywne, ale pokonałem złość i strach.
Zazwyczaj
śmiertelne przerażenie bywa w pewnym sensie przydatne. Magia bierze się z
emocji, a strach to
dobre paliwo. Jednak nie było to miejsce na przyzywanie podmuchów wichury czy
wzniecanie
pożaru. Wokół było za dużo ludzi, z łatwością komuś mogła stać się krzywda, ktoś
mógłby nawet
stracić życie.
Poza tym Ortega miał rację. To nie miejsce i pora na walkę. Jeśli się tu
znalazł, znaczyło to, że
chce rozmawiać. Inaczej po prostu napadłby na mnie na parkingu.
— Dobra — odezwałem się w końcu. — Co chcesz mi powiedzieć? Nachylił się ku mnie
trochę
bliżej, żeby móc mówić ciszej. Skuliłem
się w sobie, ale nie drgnąłem.
— Przybyłem tu zabić pana, panie Dresden, ale najpierw chciałbym panu
przedstawić pewną
propozycję.
— Naprawdę powinieneś popracować nad swoją techniką otwarcia —powiedziałem. —
Czytałem ostatnio podręcznik negocjacji. Mógłbym ci pożyczyć.
Uśmiechnął się ponuro.
— Wojna, Dresden. Wojna pomiędzy twoim a moim ludem jest zbyt kosztowna dla obu
stron.
— Wojna to dość głupia opcja, ogólnie rzecz biorąc — przyznałem. —Nigdy jej nie
chciałem.
— Ale ją zacząłeś — stwierdził Ortega. — Zacząłeś ją dla zasady.
— Wyłącznie w obronie ludzkiego życia.
— A o ile więcej istnień byś uratował, gdybyś ją teraz zakończył? —spytał
Ortega. — Nie tylko
magowie na tym cierpią. Wojna pochłania
naszą uwagę do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować co
bardziej dzikich
jednostek wewnątrz naszego własnego Dworu. Potępiamy bezmyślne zabijanie, ale
zranieni lub
pozbawieni przywództwa poddani naszych Dworów często zabijają, chociaż nie
muszą.
Zakończenie wojny w tym momencie mogłoby ocalić setki, a może tysiące ludzi.
— Tak samo, jak unicestwienie wszystkich wampirów na świecie. W czym problem?
Ortega uśmiechnął się, pokazując zęby. Po prostu zwykłe zęby, żadne tam długie
kły, nic z tych
rzeczy. Wampiry z Czerwonego Dworu wyglądają jak ludzie — przynajmniej do
momentu,
dopóki nie przemienia się w koszmar.
— Problem w tym, Dresden, że wojna nie przynosi korzyści i jest niepożądana. Dla
mojego ludu
jesteś jej symbolicznym powodem i kością niezgody pomiędzy nami a twoją Białą
Radą. Twoja
śmierć sprawi, że Rada będzie skłonna zawrzeć pokój. Dwór również.
— Więc prosisz mnie, żebym się położył i umarł? To nie brzmi jak oferta.
Naprawdę musisz
przeczytać tę książkę.
— Składam ci ofertę. Zmierz się ze mną w bezpośredniej walce, Dresden. O mało co
nie
roześmiałem się mu w twarz.
— Dlaczego, u diabła, miałbym to zrobić? Jego oczy nic nie wyrażały.
— Ponieważ wtedy wojownicy, którzy przybyli ze mną do miasta nie będą zmuszeni
zaatakować
twoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Wynajęci przez nas śmiertelnicy, płatni
mordercy, nie
doczekają się ostatecznego potwierdzenia zlecenia na zabicie wielu twoich
klientów, dla których
pracowałeś w ciągu ostatnich pięciu lat. Z pewnością nie muszę wymieniać
nazwisk.
Strach i gniew, które już prawie ucichły, teraz zalały mnie nową falą.
— Nie ma takiej potrzeby — odparłem. — Skoro toczycie wojnę ze mną, walczcie
tylko ze mną.
— Chętnie — przyznał Ortega. — Sam nie popieram takich metod. Spotkaj się ze mną
w
pojedynku, według zasad określonych w Porozumieniach.
— A kiedy już cię zabiję, to co? — spytałem. Nie wiedziałem, czy zdołałbym go
zabić, ale nie
było powodu, żeby dać mu to odczuć. —Na scenę wkroczy następny Czerwony Diuk i
zrobi to
samo?
— Pokonaj mnie, a Dwór zgodzi się przyznać miastu status terytorium neutralnego.
Mieszkańcom, włącznie z tobą i tymi, którzy z tobą współpracują, nie będzie
grozić napaść,
dopóki tam pozostaną.
Przyglądałem mu się przez chwilę twardym wzrokiem.
— Chicagowska sielanka, co? Zdziwiony uniósł brew.
— Wszystko jedno. Ciebie to już nie będzie dotyczyło. Odwróciłem od niego wzrok
i oblizałem
sobie pot z górnej wargi.
Ktoś z ekipy nadszedł z dwiema butelkami wody mineralnej i podał je Ortedze i
mnie. Napiłem
się. Nacisk zaklęcia wywołał mi przed oczami migające, kolorowe punkty.
— Jesteś głupi, skoro chcesz ze mną walczyć. Nawet gdybyś mnie zabił, spadnie na
ciebie moje
śmiertelne zaklęcie.
Wzruszył ramionami.
— Ja się nie liczę. Liczy się cały Dwór. Podejmę to ryzyko.
Jasna cholera. Oddany, honorowy, odważny, poświęcający się głupiec to absolutnie
najgorszy na
świecie przeciwnik. Wypuściłem ostatni balon próbny, mając nadzieję, że mi się
to opłaci.
— Muszę to mieć na piśmie. Rada ma dostać kopię. Wszystko ma być załatwione
oficjalnie,
zgodnie z Porozumieniami.
— Mając to, zgodzisz się na pojedynek?
Wziąłem głęboki wdech. Szykowanie się do walki z kolejnym nadnaturalnym draniem
było
ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył. Wampiry mnie przerażają. Są silne i o
wiele za szybkie.
Mają jeszcze jedną, ogromną przewagę: otóż ich ślina jest narkotykiem o
działaniu
uzależniającym. Zetknąłem się już z nim i teraz wzdragałem się na myśl, co by
się ze mną stało,
gdyby zdarzyło mi się to znowu.
Prawie nie wychodziłem potem z domu po zmroku, a to dlatego, że nie chciałem już
spotkać
żadnych wampirów. Pojedynek oznacza uczciwą walkę, a ja nie cierpię uczciwej
walki. Mówiąc
słowami morderczej Królowej Elfów, zbyt łatwo ją przegrać.
Oczywiście, gdybym nie przyjął oferty Ortegi, walczyłbym z nim i tak,
prawdopodobnie w czasie
i miejscu wybranym przez niego. Jakoś mi się wydawało, że Ortega nie
przejawiałby takiej
arogancji i nadmiernej pewności siebie, jakie widziałem u innych wampirów.
Wyglądało na to,
że wszystko mu jedno, jak to się stanie, bylebym tylko przestał oddychać. Co
więcej, byłem
przekonany, że gdyby nie mógł załatwić mnie, zwróciłby się przeciwko moim
bliskim.
No właśnie. Była to banalna nikczemność w najgorszym wydaniu.
I bez wątpienia bardzo skuteczny motyw.
Chciałbym powiedzieć, że z uwagą rozpatrzyłem wszystkie czynniki, doprowadziłem
rozumowanie do wyważonego wniosku i powziąłem racjonalną decyzję podjęcia
określonego
ryzyka, ale to nieprawda.
Prawdąjest za to, że kiedy pomyślałem o krzywdzie, jaką Ortega i jemu podobni
mogą wyrządzić
tym, na których mi zależy, poczułem nagły przypływ gniewu, tak silny, że mógłbym
rzucić się na
niego natychmiast. Spojrzałem na niego, mrużąc oczy i nie zadając sobie trudu,
by pohamować
gniew. Zaklęcie tłumiące zaczęło pękać, a ja nie zrobiłem nic, by je podtrzymać.
Rozpadło się, a
narastająca, nieujarzmiona energia, bezgłośna i niewidoczna, przemknęła nad
studiem.
Głośniki rozkaszlały się, wydały głośny trzask i zamilkły. Reflektory w górze
zabłysły jaskrawo i
na obecnych na scenie posypały się iskry. Jedna z dwóch ocalałych kamer stanęła
w ogniu,
niebieskawe płomienie unosiły się z obudowy, gniazda wysokiego napięcia w
ścianach zaczęły
miotać pomarańczowe i zielone skry. Larry Fowler z krzykiem podskoczył do góry,
klepiąc się
po bokach, aż udało mu się zerwać z paska i rzucić na podłogę tlący się telefon
komórkowy.
Światła zgasły, a ludzie zaczęli wrzeszczeć w panice.
Ortega, oświetlony tylko przez sypiące się iskry, wyglądał ponuro i jakoś
złowrogo; cienie
tańczyły mu na twarzy, oczy miał wielkie i ciemne.
— Świetnie — powiedziałem. — Daj mi to na piśmie i umowa stoi. Zapaliły się
światła
awaryjne, zaczął wyć alarm pożarowy, a ludzie
niepewnym krokiem zmierzali ku wyjściom. Ortega pokazał w uśmiechu zęby, sfrunął
ze sceny i
zniknął za kulisami.
Wstałem, lekko drżąc. Jakiś spadający odłamek najwyraźniej uderzył Morta w
głowę. Małe
rozcięcie nabiegło krwią, a on zachwiał się niebezpiecznie, próbując wstać.
Pomogłem mu, a
ojciec Vincent podtrzymał go z drugiej strony. Wspólnie dotaszczyliśmy małego
ektomantę do
wyjścia ewakuacyjnego.
Sprowadziliśmy Morta po schodach i wydostaliśmy się razem z nim z budynku.
Policja była już
na miejscu, błyskały białe i niebieskie światła. Ulicą nadjeżdżała właśnie straż
pożarna i ze trzy
karetki. Umieściliśmy Morta wśród lżej rannych i wycofaliśmy się, gdy
sanitariusze przystąpili
do opatrywania poszkodowanych. Obaj dyszeliśmy z wysiłku.
— Właściwie, panie Dresden — odezwał się ojciec Vincent — muszę panu coś wyznać.
— Ach, tak? — powiedziałem. — Proszę nie myśleć, że nie dostrzegam tu ironii,
padre.
Wąskie wargi Vincenta rozciągnęły się w wysilonym uśmiechu.
— Nie przyjechałem do Chicago tylko po to, aby wziąć udział w tym programie.
—Nie?
— Nie. Naprawdę przyjechałem tu…
— Żeby ze mną porozmawiać — wszedłem mu w słowo. Uniósł brwi.
— Skąd pan wie?
Westchnąłem i wygrzebałem z kieszeni kluczyki od samochodu.
— Taki to już dzień.
Rozdział 2
Ruszyłem w kierunku swojego samochodu, skinąwszy na ojca Vin—centa, by szedł ze
mną.
Szedłem tak szybko, że ledwo mógł dotrzymać mi kroku.
— Musi pan wiedzieć — wysapał — że jeśli wyjawię panu szczegóły mojego problemu,
będę się
domagał całkowitej poufności.
Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi.
— W najlepszym wypadku uważa mnie pan za wariata, w najgorszym za szarlatana.
Dlaczego
więc chciałby pan, żebym się zajął pańską sprawą?
Nie chodziło o to, że zamierzałem mu odmówić. Chciałem wziąć jego sprawę. No
cóż,
dokładniej mówiąc, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja sytuacja płatnicza nie
przedstawiała się
tak źle jak w zeszłym roku, ale znaczyło to tylko tyle, że musiałem bronić się
przed
wierzycielami kijem bejsbolowym, a nie elektrycznym pastuchem.
— Słyszałem, że jest pan najlepszym w mieście detektywem od tego rodzaju spraw —
oznajmił
ojciec Vincent.
Uniosłem brwi.
— Chodzi o coś nadnaturalnego? Przewrócił oczami.
— Ależ nie, rzecz jasna. Nie jestem naiwny, panie Dresden. Mówiono mi jednak, że
zna pan
tutejsze kręgi okultystyczne lepiej niż jakikolwiek inny prywatny detektyw w
mieście.
— Och, o to chodzi — powiedziałem.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie
ma rację.
Kręgi okultystyczne, jakie miał na myśli, to ci, którzy na fali New Age wpatrują
się w szklane
kule, układają karty tarota, czytają z ręki. Pełno takich w każdym wielkim
mieście. Większość z
nich jest nieszkodliwa, a wielu ma przynajmniej odrobinę zdolności magicznych.
Dodać do tego
trochę artystów feng shui, przyprą—
wić hojnie różnego rodzaju wierzeniami, domieszać kilku umiarkowanie
utalentowanych
praktyków, którzy lubią łączyć religię z magią, jakichś wyznawców voodoo,
posypać satanistami
i przybrać tłumem młodych ludzi, którzy lubią ubierać się na czarno, a otrzyma
się to, co
większość społeczeństwa uważa za „kręgi okultystyczne”.
Oczywiście można się doszukać między nimi przypadkowego czarodzieja, nekromanty,
potwora
lub demona. Jednak poważni gracze, ci naprawdę niebezpieczni, patrzą na cały ten
tłum z
politowaniem. Mój wewnętrzny system wczesnego ostrzegania uruchomił alarm.
— Kto pana do mnie przysłał, padrel
— Eee… tutejszy ksiądz — odparł Vincent. Otworzył wyjęty z kieszeni mały notes i
odczytał:
— Ojciec Forthill z kościoła pod wezwaniem Świętej Marii od Aniołów.
Zamrugałem. Z ojcem Forthillem nie zgadzamy się w rozmaitych kwestiach
dotyczących religii,
ale to przyzwoity facet. Trochę sztywny, fakt, jednak lubię go. Poza tym winien
mu byłem
przysługę.
— Trzeba było od tego zacząć.
— Przyjmie pan sprawę? — spytał ojciec Vincent. Dochodziliśmy już do
wielopoziomowego
parkingu.
—Najpierw chciałbym poznać szczegóły, ale skoro Forthill uważa, że mogę pomóc,
zrobię to —
powiedziałem. I szybko dodałem: — Honorarium według mojej standardowej stawki.
— Naturalnie — zgodził się ojciec Vincent. Bawiąc się swoim krucyfiksem,
zapytał: — Czy
mogę liczyć na to, że oszczędzi mi pan tych wszystkich niedorzeczności magika?
— Jestem magiem — poprawiłem go.
— A jest różnica?
— Magik występuje na scenie. Magowie czynią prawdziwą magię. Westchnął.
— Nie potrzebuję artysty rozrywkowego, panie Dresden, tylko detektywa.
— A ja nie potrzebuję, żeby mi pan wierzył, padre, tylko mi zapłacił. Dogadamy
się.
— Tak — powiedział tylko, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem.
Byliśmy już przy moim samochodzie, wysłużonym, starym volkswagenie, zwanym
Niebieskim
Garbusem. Niektórzy ludzie widzieliby w nim „charakter”, ja widziałem raczej
mnóstwo
niedopasowanych do siebie części. Pierwotnie samochód może i był niebieski,
teraz jednak
składał się z zielonych, białych i czerwonych przeszczepów zastępujących
oryginalne części karoserii, które uległy zniszczeniu w ten czy inny sposób.
Klapa musiała być
przywiązana kawałkiem drutu, żeby nie otwierała się na ostrych zakrętach, a
przedni zderzak
nadal był mocno zdeformowany po tym, jak zeszłego lata samochód posłużył mi za
narzędzie,
którym unicestwiłem pewne monstrum. Jeśli zarobię na sprawie Vincenta, może będę
mógł sobie
pozwolić na naprawę. Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony na widok garbusa.
— Co się stało?
— Uderzyłem w drzewa.
— Zderzył się pan z drzewem?
— Nie. Z drzewami, w liczbie mnogiej. I z pojemnikiem na śmiecie. —Spojrzałem na
niego z
zakłopotaniem i dodałem: — To były małe drzewa.
Jego niepewność przekształciła się w głębokie zaniepokojenie.
— Ach — westchnął.
Otworzyłem kluczykiem drzwi samochodu. Nie powiem, żebym się bał, że ktoś mi go
ukradnie.
Pewnego razu złodziej samochodowy zaproponował mi nawet coś lepszego za bardzo
przystępną
cenę.
— Rozumiem, że wolałby ojciec rozmawiać o szczegółach w jakimś mniej widocznym
miejscu?
Ojciec Vincent przytaknął.
— Tak, oczywiście. Niech pan będzie tak miły i zawiezie mnie do hotelu. Mam tam
zdjęcia i…
Usłyszałem szuranie stóp na betonie w tej samej chwili, w której kątem oka
dostrzegłem
uzbrojonego faceta wyłaniającego się spomiędzy samochodów zaparkowanych w drugim
rzędzie.
Broń zalśniła w słabym świetle, a ja rzuciłem się przez klapę garbusa w
przeciwnym kierunku.
Wpadłem na ojca Vincenta, który wydał okrzyk zdumienia i obaj potoczyliśmy się
na ziemię
przy dźwięku pierwszego wystrzału.
Powietrza nie rozdarł grzmot, co byłoby normalne. Zazwyczaj strzał jest
głośniejszy niż
jakikolwiek dźwięk spotykany na co dzień. Ta broń nie ryknęła, nie szczęknęła
ani nie huknęła.
Był to hałas innego rodzaju, taki, jaki wydaje gruby słownik rzucony na biurko.
Facet używał
tłumika.
Jeden strzał dosięgnął mojego samochodu; kula ześlizgnęła się po krzywiźnie
maski. Inna
przeleciała mi koło głowy, kiedy starałem się utrzymać ojca Vincenta przy ziemi,
a trzecia
roztrzaskała szybę luksusowego, sportowego kabrioletu zaparkowanego obok.
— Co się dzieje? — wyjąkał ojciec Vincent.
— Siedź cicho — warknąłem. Napastnik właśnie okrążał samochód. Jego stopy
zaszurały po
betonie. Gdy znalazł się blisko, sięgnąłem za
przedni reflektor i wymacałem drut mocujący klapę. Drut puścił i klapa uniosła
się, dając mi
dostęp do bagażnika.
Spojrzałem w górę w samą porę, żeby zobaczyć, jak mężczyzna średniego wzrostu i
budowy, w
wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w ciemną marynarkę i spodnie, unosi
pistolet małego
kalibru, z lufą obciążoną wyrafinowanym tłumikiem. Wystrzelił, ale nie miał
czasu, żeby
wycelować. Stał najwyżej pięć metrów ode mnie, a mimo to chybił.
Wydobyłem z bagażnika karabin, w jednej chwili załadowałem i odbezpieczyłem.
Napastnik
wytrzeszczył oczy i rzucił się do ucieczki. Po drodze strzelił do mnie,
trafiając w reflektor
garbusa i, nie przestając strzelać, skręcił w stronę, z której przybył.
Odskoczyłem za samochód i nie wychylając głowy, próbowałem policzyć strzały.
Padło ich
jedenaście czy dwanaście, zanim pistolet zamilkł. Podniosłem się, trzymając broń
przy ramieniu i
mierząc wzdłuż lufy. Facet uskoczył za betonowy filar i zwiał.
— Niech to szlag — syknąłem. — Do samochodu!
— Ale… — zająknął się ojciec Vincent.
— Do samochodu! — krzyknąłem. Z powrotem skręciłem drut utrzymujący klapę i
wsiadłem.
Vincent zajął miejsce pasażera, a ja wcisnąłem mu do rąk karabin.
—Potrzymaj.
Wziął go niepewnie, oczy miał okrągłe ze zdumienia. Zapuściłem silnik z rykiem.
No dobrze, nie
z rykiem. Silnik volkswagena garbusa nie ryczy. No więc silnik zawarczał, a ja
wrzuciłem bieg,
nim ksiądz zdążył dobrze zamknąć drzwi. Skierowałem się do wyjazdu z
wielopoziomowego
parkingu, zarzucając samochodem na nierównościach i zakrętach.
— Co pan robi? — chciał wiedzieć ojciec Vincent.
— To płatni mordercy — rzuciłem. — Będą ostrzeliwać wyjazd.
Z piskiem opon pokonałem ostatni zakręt na drodze do wyjazdu z parkingu.
Usłyszałem, jak ktoś
głośno krzyczy. Z samochodu stojącego po drugiej stronie ulicy wyskoczyło dwóch
wielkich
zbirów o wyglądzie niewróżącym nic dobrego. Jeden z nich uzbrojony był w
karabin, drugi w
ciężki półautomat, możliwe, że typu Pustynny Orzeł.
Nie rozpoznałem tego z karabinem, ale zbir numer trzy, ogromny facet o rudawych
włosach,
pozbawiony szyi i ubrany w tandetny garnitur, był to pan Hendricks, prawa ręka i
zbrojne ramię
władcy świata przestępczego Chicago, dżentelmena Johnny’ego Marcone.
Musiałem wjechać na chodnik przy wyjeździe z parkingu, aby ominąć szlaban, i
skosiłem po
drodze kilka przystrzyżonych krzewów.
Przeskoczywszy przez krawężnik, znalazłem się na jezdni i dociskając gaz do
dechy, mocno
skręciłem kierownicę w prawo.
Obejrzałem się za siebie. Pierwszy z napastników stał w wyjściu awaryjnym,
mierząc w nas z
pistoletu z tłumikiem — to dlatego słyszałem tylko parę ostatnich strzałów z
całej serii. Nie
grzeszył celnością, ale udało mu się trafić w moją tylną szybę, której odłamki
posypały się do
wnętrza. Przełknąłem ślinę i na pierwszych światłach skręciłem, nie zdejmując
nogi z gazu. O
mały włos nie zderzyłem się z zawracającą ciężarówką.
Po przejechaniu kilku przecznic serce przestało mi walić na tyle, że mogłem
zacząć myśleć.
Zwolniłem do prędkości zbliżonej do dozwolonej, dziękując swojej szczęśliwej
gwieździe, że
zaklęcie tłumiące prysło już w studiu, a nie dopiero w samochodzie. Opuściłem
okno i
wytknąłem przez nie na chwilę głowę, żeby zobaczyć, czy Hendricks i jego zbiry
nie jadą za
nami, ale nie dostrzegłem nikogo, kto miałby zaatakować nas od tyłu.
Schowałem głowę z powrotem, a wtedy okazało się, że lufa karabinu wymierzona
jest w moją
brodę, a ojciec Vincent mamrocze coś pod nosem po włosku.
— Ejże! — zwróciłem się do niego, odsuwając lufę. — Ostrożnie z tym. Chce mnie
ojciec zabić?
— Sięgnąłem w dół i zabezpieczyłem broń. —Patrol policyjny zobaczy i będziemy
mieć kłopoty.
Ojciec Vincent przełknął ślinę, usiłując ukryć karabin pod deską rozdzielczą.
— Ta broń jest nielegalna?
— Nielegalna to zbyt mocne słowo — mruknąłem.
— Och — powiedział ojciec Vincent, przełykając ślinę. — Ci ludzie. Chcieli pana
zabić.
— To właśnie robią płatni mordercy — zgodziłem się.
— Skąd pan wie, kim oni są?
— Pierwszy facet miał pistolet z tłumikiem. Z dobrym tłumikiem z metalu i szkła,
a nie z
plastikowej butelki. — Ponownie wyjrzałem przez okno. — Poza tym posługiwał się
bronią
małego kalibru i zanim otworzył ogień, starał się podejść jak najbliżej.
— A co to ma za znaczenie?
To się wydawało oczywiste. Ręce mi drżały, miałem wrażenie, że nagle osłabły.
— Znaczy to, że używał lekkiej amunicji. Poddźwiękowej. Przekroczenie przez kulę
bariery
dźwięku niweczy w pewnym sensie efekt działania tłumika. Kiedy spostrzegł, że
jestem
uzbrojony, uciekł, kryjąc się, i wezwał pomoc. To zawodowiec.
— Och — powiedział znów ojciec Vincent. Lekko przybladł.
— Poza tym rozpoznałem jednego z ludzi czekających przy wyjeździe.
— Ktoś był przy wyjeździe? — zdziwił się ojciec Vincent.
— Tak. Zbiry wynajęte przez Marconego. — Zerknąłem do tyłu, przez rozbitą szybę
i
westchnąłem. — No więc dokąd jedziemy?
Ojciec Vincent udzielał mi wskazówek głuchym głosem, a ja skoncentrowałem się na
prowadzeniu samochodu, próbując ignorować ściskanie w żołądku i drżenie rąk. Nie
najlepiej
znoszę bycie celem.
Hendricks. Dlaczego, u diabła, Marcone nasłał na mnie swoich sługusów? Marcone
był władcą
parszywych ulic Drugiego Miasta, ale na ogół nie uciekał się do tego rodzaju
przemocy. Uważał,
że to szkodzi interesom. Byłem przekonany, że doszliśmy z Marconem do
porozumienia, albo
przynajmniej zgodziliśmy się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Dlaczego więc
wykonał
takie posunięcie? Może nieświadomie przekroczyłem jakąś granicę, o której
istnieniu nie miałem
pojęcia?
Rzuciłem okiem na roztrzęsionego ojca Vincenta. Nie powiedział mi jeszcze, czego
ode mnie
chce, ale bez względu na to, czym to było, okazało się na tyle ważne, żeby ktoś
z Watykanu w
sekrecie pofatygował się aż do Chicago. Może też było to na tyle ważne, żeby z
tego powodu
zabić wścibskiego maga.
Masz ci los. Co za piekielny dzień.
Rozdział 3
Ojciec Vincent pokierował mnie do motelu znajdującego się kawałek drogi na
północ za
lotniskiem 0’Hare. Motel należał do krajowej sieci, był niedrogi, ale czysty.
Rzędy drzwi
wychodziły na parking. Zajechałem od tyłu budynku i zmarszczyłem brwi. Nie było
to miejsce,
w jakim według mnie powinien się zatrzymać ktoś taki jak ojciec Vincent. Ksiądz
opuścił
samochód, jeszcze zanim zdążyłem zaciągnąć ręczny hamulec, pospieszył do
najbliższych drzwi
i natychmiast wszedł do środka.
Udałem się za nim. Gdy tylko wszedłem, Vincent zamknął drzwi na klucz i przez
chwilę
majstrował przy żaluzjach, aż udało mu sieje opuścić. Wskazał mi głową miejsce
przy stoliku.
— Proszę siadać.
Usiadłem i wyciągnąłem przed siebie nogi. Ojciec Vincent wysunął szufladę
skromnej komody i
wyjął teczkę na akta ściągniętą szeroką gumką. Usiadł naprzeciwko mnie i zdjął z
teczki gumkę.
— Kościół jest zainteresowany odzyskaniem skradzionej własności. Wzruszyłem
ramionami.
— To brzmi jak robota dla policji — powiedziałem.
— Śledztwo jest w toku, a ja jestem w stałym kontakcie z lokalną policją. Ale…
jakby to
elegancko wyrazić… — zmarszczył brwi. — Historia to dobra nauczycielka.
— Nie macie zaufania do policji — domyśliłem się. — Rozumiem. Skrzywił się.
— Chodzi jedynie o to, że w przeszłości istniały powiązania pomiędzy chicagowską
policją a
rozmaitymi figurami świata przestępczego.
— Teraz tak jest tylko w filmach, padre. Może do was to nie dotarło, ale ta cała
historia z Alem
Capone jest już od pewnego czasu nieaktualna.
— Może tak — powiedział — a może nie. Ja po prostu chcę zrobić wszystko, co w
mojej mocy,
aby odzyskać skradziony przedmiot. Do tych działań zaliczam zaangażowanie
niezależnego,
dyskretnego detektywa.
Aha. Czyli nie ufa policji i chce, żebym pracował dla niego potajemnie. To
dlatego rozmawiamy
w tanim motelu, a nie tam, gdzie się naprawdę zatrzymał.
— Co miałbym odnaleźć?
— Relikwię — oznajmił. —Co?
— Przedmiot kultu, panie Dresden, będący w posiadaniu Kościoła od kilkuset lat.
— Ach, tak — powiedziałem.
— Tak. Przedmiot jest bardzo stary i kruchy, uważamy też, że nie jest właściwie
zabezpieczony.
Koniecznie trzeba jak najszybciej odzyskać go.
— Co się z nim stało?
— Został skradziony trzy dni temu.
— Skąd?
— Z katedry Świętego Jana Chrzciciela w północnych Włoszech.
— Daleko stąd.
— Uważamy, że ten przedmiot przywieziono do Chicago, gdzie ma zostać sprzedany.
— Dlaczego?
Wyjął z teczki czarno—białą odbitkę o wymiarach piętnaście na dwadzieścia pięć
centymetrów i
podał mi. Zdjęcie przedstawiało zmasakrowane ciało leżące na bruku. Krew
tworzyła wokół
kałużę, ciekła po—
między kamieniami. Wydawało mi się, że to mężczyzna, ale trudno było stwierdzić
to z całą
pewnością. Kimkolwiek był, jego twarz i szyja zostały pocięte dosłownie na
paski. Cięcia były
równe, precyzyjne, proste. Robota profesjonalisty.
— Ten mężczyzna to Gaston LaRouche. Przywódca zorganizowanego gangu złodziei o
nazwie
Myszy Kościelne. Specjalizują się w okradaniu sanktuariów i katedr. Został
znaleziony martwy
następnego ranka po kradzieży w pobliżu małego lotniska. W teczce miał
sfałszowane
amerykańskie dokumenty i bilety lotnicze do Chicago.
— Ale nie było tam tej rzeczy.
— No właśnie.
Ojciec Vincent wyjął dwie kolejne fotografie. Były również czarno——białe, ale
mniej ostre,
jakby były kilkakrotnie powiększane. Obie przedstawiały kobiety średniego
wzrostu i budowy,
ciemnowłose, w przeciwsłonecznych okularach.
— Zdjęcia podejrzanych? — spytałem. Skinął głową.
— Z Interpolu. Anna Valmont i Francisca Garcia. Uważamy, że pomogły LaRouche’owi
dokonać kradzieży, a następnie zamordowały go i wyjechały z kraju. Interpol
otrzymał
informację, że Valmont była widziana na tutejszym lotnisku.
— Wiadomo, kim jest kupujący? Vincent pokręcił głową.
— Nie. Na tym polega sprawa. Chcę, aby odszukał pan pozostałe Myszy Kościelne i
odzyskał
przedmiot.
Ze zmarszczonymi brwiami przyglądałem się zdjęciom.
— No tak. Oni też chcą, żeby