15699

Szczegóły
Tytuł 15699
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15699 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15699 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15699 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wilbur Smith:Brama Chaki. Jest to trzecia część sagi rodu Courtneyuw. Pierwsze dwie to:Gdy poluje lew,Odgłos gromu. Wilbur Smith:Brama Chaki. Tytuł oryginałuA SPARROW FALLS Przekład JACEK- MANICK-I sir. 1-152DOROTA GAŁCZYŃSKA - str. 153491 Autor ilustracjiGHORGE SHARP Opracowanie graficzneStudio Graficzne "Fototype" RedaktorKRYSTYNA GRZESIK "W Copyright Wilbur Smith 1972 and William Hemaninn Ltd. Cover illusttation usedby iirrangement with Pan Books Ltd (UK) For the Polish cdition Copyright 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o. o.Published in cooperation wilhWydawnictwo Amber Sp. z o-o, ISBN 83-85309-18-7 Wydawnictwo Mizar Sp. z o o. Waiszawi 1993. WydanielSkład: "Fototype"w MilanówkuDruk:Zakłady Graficzne Sp z o. o. w Pile Akft. dla Danielle. Niska, ołowiana powłoka chmur nad polami bitewnymi Francjipełzła z ospałym majestatem w stronę niemieckich linii. Generał brygadySean Courteneyspędzał we Francji czwartą jużzimę i zdążył poznać ten klimat na tyle, by kierując się swyminstynktem hodowcy bydła i farmera, przepowiedzieć pogodę prawietak samo bezbłędnie jak w rodzinnej Afryce. W nocyspadnie śnieg mruknął i jegoadiutant, porucznikNick vander Heever, obejrzałsię nańprzez ramię. Nie zdziwiłbym się,sir. Van der Heever szedł solidnieobjuczony. Opróczsłużbowegokarabinu i oporządzenia dźwigał na ramieniu brezentową torbę, gdyżgenerał Courteney umyślił sobie zjeść obiad z kadrą oficerską2 batalionu. W tej chwili pułkownik ioficerowie 2 batalionu pozostawalijeszcze w błogiej nieświadomości czekającego ich zaszczytu i Seanuśmiechnąłsię szelmowsko do siebie na myśl o panice, jaką wywołajegonie zapowiedzianawizyta. Pewnąrekompensatą za wstrząs będziezawartość brezentowej torby, na którą składało się pół tuzina butelekkapslowanej whisky marki Haig i tłusta gęś. Sean orientował się. że podlegającymu oficerowie uważają jegonieformalny zwyczaj pojawiania się na pierwszych liniachbez zapowiedzi i asysty sztabowców zabardziej niż drażniący. Zaledwie tydzieńtemu, wskutek zwarcia kabli, podsłuchał przypadkowo rozmowęjakiegoś majora z kapitanem prowadzoną przeztelefon polowy. Temu staremu skurczybykowi wydaje się, że wciąż jest nawojnie burskiej. Nie możecie go zapuszkowaćw tym waszymsztabie? Słonia chciałbyś zapuszkować? No to przynajmniej nas uprzedzajcie, jak wyłaziz nory. Sean uśmiechnął sięznowu i brnął dalej zaswym adiutantem. Pod. hełmem w kształcie talerza do zupy dla ochrony przed zimnem miałokutaną jedwabnym szalikiem głowę, a o łydki okręcone owijaczamiobijały mu się poły drugiego szynela. Deskiuginały się przy każdymkroku, a zalegające podnimi grząskie błocko ugniatane ciążaremdwóch przechodzących mężczyzn bryzgało i gulgotało. Niecały tydzień temu brygada zmieniłapozycje i nie znał jeszczetego odcinka frontu, ale smród unoszący się w powietrzu był taki samjak wszędzie. Zbutwiała woń ziemii błota przesycona odoremrozkładającego się ciała i ludzkich odchodów, zastarzałym, zawiesistymswędem spalonego kordytu i materiałów wybuchowych. Sean pociągnąłnosem isplunął z odrazą. Dobrze wiedział, że nimminie godzina, przywyknie do smrodu, teraz jednak miał wrażenie, żena podniebieniu i w przełyku osiada mu warstewkazimnego smaru. Spojrzał znowu w niebo i tym razem ściągnął brwi. Albo wiatr skręciło jakieś dwa rumby na wschód, albo pomylili drogę w labiryncietranszej, bonisko płynącechmury nie sunęły już wkierunku zgodnymzmapą, którą Sean nosił w głowie. Nick'. Tak, sir? Dobrze idziesz? W oczach oglądającego się młodego oficera od razu wyczytałniepewność. No, sir. Przez ostatnie ćwierćmilitranszeje były wyludnione, w labirynciewysokich ziemnych korytarzy nie spotkali żywego ducha. Lepiej się rozejrzyjmy, Nick. Ja to zrobię, sir. Van der Heeyer popatrzył wzdłuż transzeii dostrzegłto, czego szukał. Drewnianą drabinkę przytwierdzoną dościanyokopu przy następnym skrzyżowaniu. Sięgała do samegoobłożonego workami z piaskiem parapetu. Ruszył w jej kierunku. Ostrożnie, Nick! zawołał za nim Sean. Tak jest, sir! odkrzyknął młodzieniec i oparł karabin o ścianę,żeby mu nie przeszkadzał przy wspinaczce. Sean oceniał, że znajdują się nadal jakieśtrzysta, czterysta jardówod linii frontu, a zmierzch zapadał szybko pod przybierającymipastelowopurpurową barwę chmurami. O oddaniu celnego strzałuw tych warunkach nie było mowy, a van der Heeyer,pomimomłodego wieku, cieszył się opinią doświadczonego żołnierza. Wystawigłowę ponad parapeti błyskawicznieschowa jąz powrotem niczymświstak wyglądający z norki. Obserwował, jak chłopak przyczaja się przygarbiony na szczycie drabiny, unosi na moment głowę, by jednym szybkim spojrzeniemprzeczesać przedpole, i pochyla ją znowu. Wzgórzejest za bardzo po lewej! zawołał z góry do Seana. Wzgórze, o którym mówił, było niskim, obłym kopcem, którywznosił się zaledwie na stopięćdziesiąt stóp ponadniemal równinnykrajobraz. Kiedyś porastał je gęsty las, ale teraz podrzewachpozostałytylko poszarpane kikuty pni sięgające człowiekowi do pasa, a zboczaporyte były lejami po pociskach. Jak daleko do chałupy? spytał Sean,zadzierającgłowę. Chałupa była prostokątem pokiereszowanych, pozbawionych dachuścian, które wznosiły się niemal dokładnie naprzeciw środkowegoodcinka pozycji obsadzonych przez batalion. Służyła za centralnypunkt orientacyjny artylerii, piechocie i lotnictwu. Zetknę jeszcze raz powiedział yan derHeever i znowuwysunąłgłowę. Wystrzał z mausera ma charakterystyczne suchebrzmienie. Jestto wysoki, przeszywający trzask i Sean słyszał go tak często, żepotrafił teraz z zamkniętymi oczami ocenić odległość i kierunek,z którego padł. Był to pojedynczy strzał z odległości okołopięciuset jardów,z punktu leżącegoniemaldokładnie na wprost nich. Głowa van der Heevera odskoczyła do tyłu, jak gdyby podwpływem silnego ciosu, a stalowy hełmzadzwonił niczym gong. Pasekprzytrzymujący go pod brodą pękł i okrągły hełm, wirującwzleciałwysoko w powietrze, by po chwili wylądować na deskach, którymiwyłożono dno transzei, poturlać się ponich i znieruchomieć wreszciew bajorze szarego błocka. Dłonie van der Heevera ściskały jeszcze przez chwilę kurczowoostatni szczebel drabiny, potempalce straciły chwytność i młodyporucznik runął do tyłu, spadając na wznak na dno transzei. Wypełnione powietrzempoły jegopłaszczawydymały się jeszcze przez chwilęjak balony flaczejąc z wolna. Sean stal jak skamieniały,obserwując tę scenę zniedowierzaniem. Zrazu niedocierało do niego, że Nickdostał, iw pierwszym odruchużołnierza imyśliwego z uznaniem podziwiał ten pojedynczy, wspaniałystrzał. Co zaoko! Pięćset jardów w tejszarówce; jedno przelotnepojawieniesię głowy w hełmie nad parapetem okopu;trzy sekundy nanastawienieodległości i złożeniesię dostrzału, potem jeszcze ułameksekundy na zgranie muszki ze szczerbinką i naciśnięcie spustu, kiedygłowa pojawiła się znowu. Hun, który popisał się tym strzałem, był. albo niezrównanym snajperem o refleksie leoparda, albo najfartowniejszym strzelcem na całym froncie zachodnim. Otrząsnąwszy się szybko z tych myśli, Sean znalazł sięw kilkususach przyadiutancie. Przyklęknął, chwycił go za ramię, odwróciłtwarzą do siebie i poczuł, jak żołądek podchodzimu do gardła, a naklatce piersiowej zaciska się zimna obręcz. Pocisk wszedłskronią,a wyszedł z drugiej strony głowy, tuż zauchem. Sean położył sobie roztrzaskaną głowę van der Heevera nakolanach, zdjął ze swojejhełm i zaczął pdwijać jedwabny szalik,którym była okręcona. Przepełniałgo żal. Powoli owinął głowę chłopca szalikiem, a krewnatychmiastprzesiąkała przez cienki materiał. Był to daremny gest, ale pomógł muzająćczymś ręce i złagodzić poczucie bezsilności, Siedział przygarbionyna zabłoconych deskach, tulącdosiebieciało chłopca. Wielkość odkrytej głowy Seana uwydatniały gęste pukleciemnych,sztywnych włosów przetykanych łatkami ipasmami siwizny. które skrzyły się w gasnącym świetle dnia jak szron. Krótka, gęstabrodarównież siwiała mu na końcach, a z twarzy sterczał wielki,haczykowaty nosskrzywiony i obtłuczony. Tylko łukowate brwi pozostawały gładkie i nieskazitelnie czarne,a spod nich patrzyły czujnie czyste niebieskie oczy o odcieniu ciemnegokobaltu, oczy o wiele młodszego mężczyzny. Sean Courteneysiedział tak z chłopcem dłuższy czas, a potemwestchnął głęboko i ostrożnie opuścił jego roztrzaskaną głowę nadeski. Wstał, zarzucił sobiebrezentową torbę na ramię i ruszył dalejtranszeją. Na pięćminut przed północą pułkownik dowodzący batalionemodgarnął pałatkę zasłaniającą wejście, wkroczył schylony do kantynyi prostując się, zaczął otrzepywać śnieg zramion dłonią obleczonąw rękawiczkę. Kantyna jeszcze przed sześcioma miesiącami była niemieckąziemianką i teraz stanowiła obiekt zazdrości całej brygady. Znajdowałasię trzydzieści stóppod powierzchnią, dzięki czemu nie był jej w staniezaszkodzić nawet najcięższy ostrzał artyleryjski. Miała podłogęz grubych, surowych desek, a ściany wyłożone boazerią dla ochrony przedwilgocią i chłodem. W środku, w wyszabrowanych fotelach, siedzieli półkolem oficerowie nie mający akurat służby. Jednak oczypułkownika wypatrzyły od razu potężną postaćgenerała, zajmującego największy i najwygodniejszy fotel ustawionynajbliżej piecyka. Pułkownik ruszył spiesznie przez ziemiankę, ściągającpo drodze płaszcz. Bardzo przepraszam, generale. Gdybymwiedział o pańskiejwizycie. obchodziłem posterunki. Sean Courteney zachichotał i podżwignął się z fotela, byuścisnąćdłoń pułkownika. I bardzo dobrze, Charles,a twoi oficerowienadzwyczajgościnnie mnie przyjęli. Zostawiliśmy ci kawałek gęsi. Pułkownik rozejrzał się szybko po twarzach obecnych i zmarszczyłczoło, dostrzegając u niektórych podwładnych zarumienione policzkii maślane oczy. Musi ichostrzec, że nie mogą sięporywać nadotrzymywanie generałowi pola w piciu. Po starym nie było,oczywiście,niczego widać, popatrywałtytko spod ciemnych brwi tymioczami jakbagnety, ale pułkownik znał go na tyle dobrze, by podejrzewać, żewlałjuż w siebie dobrą ćwiartkę dimple haiga i że coś go porządniegryzie. Już wiedział. Oczywiście. Strasznie mi przykro, sir, słyszałem o młodym van der Heeyerze. Starszy sierżant powiedziałmi, co sięstało. Sean machnął ręką, dając tym jednak do zrozumienia, żenie mao czymmówić, ale oczy na chwilęmu pociemniały. Gdybym tylko wiedział, że wybiera siępan dzisiaj na linię, sir,ostrzegłbym pana. Mamy piekielny zgryz ztymsnajperem, od kiedytu nastaliśmy. To bez dwóch zdań ciągle ten sam drań stuprocentowo skuteczny. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Że też diabligonam nadali, kiedy wszędzie taki spokój. Jedyneofiary śmiertelne przezcały ostatnitydzień to jego sprawka. A wy co na to? spytałszorstko Sean. Wszyscy obecni dostrzegli rumieniec gniewu występujący munapoliczki. Byłem w tej sprawie w 3 batalionieu pułkownika Caithnessa wtrącił czym prędzej zastępca dowódcy i zawarliśmy układ. Zgodziłsię wypożyczyćnam Andersa i MacDonalda. A jednak ich wydębileś! wpadł mu w słowo pułkownik. No nie, to wspaniale! ciągnął uradowany. Nie sądziłem, żeCaithness będzieskłonny rozstać się ze swoją wyborową parą. Przyszli dziśrano i przezcały dzień zapoznawalisię z terenem. Dałem im wolną rękę,ale z tego, co wiem, planują odstrzał na jutro. Młodykapitan dowodzący kompanią"A"wydobył zegarek i przyglądał mu się przez chwilę. Ruszają z mojego odcinka, sir. Właściwieto zamierzałem ichkawałek odprowadzić. Wychodzę napozycję trzydzieści minut popółnocy. Jeśli więc pan pozwoli, sir. Tak, naturalnie, możesziść, Dicky. Życzim ode mnie powodzenia. O Andersie i MacDonaldzie słyszała cała brygada. Chciałbym poznać tych dwóch oświadczył nagle SeanCourteney. Oczywiście, sir przystał skwapliwie pułkownik. Pójdęz panem. Nie, nie. Charles, jesteśprzemarznięty, cały wieczór spędziłeśna dworze. Zabiorę się z Dickym. Ze smolistoczarnego nieba sypał wielkimi płatami gęsty śnieg. Osiadał na ziemi grubą puszystąpokrywą, która wchłaniała odgłosynocy i tłumiła regularne serie yickersa prowadzącego ostrzał na lewejflance pozycji zajmowanych przez batalion. Mark Anders siedział okutany w pożyczone kocei pochylał głowęnad trzymaną na kolanach książką,usiłując przyzwyczaić wzrok dożółtego, migotliwego światła rzucanego przez płomień ogarka świecy. Wzrost temperatury towarzyszący pierwszemu opadowi śniegui zmiana barwy dźwięków docierających z zewnątrz do małej ziemiankiobudziłyśpiącego przy nim mężczyznę. Zakaszlał i przekręcił się nadrugi bok, żeby uchylić o włos brezentowąklapkę zasłaniającą okienkoobok jego głowy. O, cholera mruknął i znowuzaniósł się suchym, urywanymkaszlem nałogowego palacza. Szlag by to trafił. Śnieg pada. Odwrócił sięz powrotem twarzą do Marka. A ty wciąż czytasz? warknął. Ślęczysz ciągle z nosem w tej przeklętej książce. Zniszczyszsobie swoje strzeleckie oczy. Mark podniósł głowę. Pada już od godziny. Na co cita nauka? Fergusa MacDonalda niełatwo byłozbyć. Nic ci zniej nie przyjdzie. Niepodoba misię ten śnieg powiedział Mark. Niewzięliśmy go w rachubę. Śnieg komplikowałzadanie, które mieli do wykonania. Pokryjeziemię tam, na zewnątrz, zdradliwą warstwą bieli. Każdy, kto wyjdziez transzei naziemię niczyją, pozostawi ślady, którf. o świcie wypatrzynatychmiastczujny wróg. Zabłysła zapałka i Fergus przypaliłdwa woodbinesy, z których 12 jednego podał Markowi. Usiedli ramię przy ramieniu, owijającsięciasno kocami. Możesz się jeszczewycofać, Marku. Powiedz im, żeby sięwypchali. Jesteś ochotnikiem. Palili w milczeniu przez pełną minutę, zanim Mark odpowiedział: Ten Hunto drań. Jeśli pada, to prawdopodobniejutro nie wyjdzie. Jego też śniegzatrzyma w łóżku. Mark pokręcił wolno głową. Jeśli jest taki dobry, jak mówią, to wyjdzie. Tak. Fergus pokiwałgłową. Jest dobry. Ten jegowczorajszy strzał po całym dniu leżenia na zimnie, z pięciusetjardów, jakby to był cal, i przy zapadającym zmroku. Fergusurwał, ale zaraz podjął: Ale tyteż jesteś dobry, chłopcze. Jesteśnajlepszy. Mark nic nie odpowiedział, tylkostrzepnął pedantycznie popiółz rozjarzonego koniuszka papierosa. Idziesz? spytał Fergus. Tak. No to się trochę prześpij, chłopcze. Tobędzie długi dzień. Mark zdmuchnął świecę, położył się i naciągnął koce nagłowę. Śpij spokojnie mruknął Fergus. Obudzę cię, jak przyjdzieczas powiedział i ledwie się powstrzymał od protekcjonalnegopoklepaniaprzezkoc chudego,kościstego ramienia. Młody kapitanzagadnął cicho jednego z wartowników nawysuniętym stanowisku ogniowym. Żołnierz odpowiadając szeptem, wskazałjednocześnie ruchem głowy na pogrążoną w mroku transzeję. Tędy, sir. Ruszyłprzodem. Warstwy ubrania, które miał nasobie, upodabniały go do niedźwiedzia. Podążający za nim Seanprzewyższał goo głowę. Za następnym zakrętem zobaczyli rozmyty czerwony odblaskprzesączający się poprzez puszystą zasłonę sypiącego śniegu; bił odkoksownika ustawionegow płytkiej wnęce,którą wydłubano w ścianietranszei. Przycupnęłatam gromadka widmowych postaci otaczającychkoksownik ciasnym kręgiem,niczym wiedźmy nasabacie. Jest tu sierżant MacDonald? Jednoz widm wstało i zbliżyło się. To ja. Wgłosie żołnierza pobrzmiewał ton zuchowatościi pewności siebie. Jest tu z wami Anders? Obecny i w formie odparł MacDonald, a z kręgu grzejącegosię przy koksowniku podniosła się i wystąpiła kolejna postać. Mężczyzna ten byłwyższy, ale poruszał się z wdziękiem jak tancerz. Jesteściegotowi, Anders? zapytał kapitancichym półszeptem. Chłopak rwie się do boju, sir odpowiedziałza tamtegoMacDonald. Mówił tonem treneramistrza walki na pięści. Jasnebyło,że uważa chłopcaza swoją własność iże ten status właścicielazapewnia mu pozycję,której sam nigdy by się nie dochrapał. W tym momencie wysoko na niebie bezgłośną eksplozją jaskrawobialego światła, zmiękczonego przez śnieg, rozbłysła flara. Sean znał się na ludziach tak samo jak nakoniach. Na pierwszyrzutoka potrafił odróżnić lichą szkapę od wspaniałego wierzchowca. Była to sprawa doświadczeniai wrodzonej intuicji. Korzystając z blasku rzucanego przez flarę, zerknął na twarzsierżanta MacDonalda. Ujrzał pospolitą, niedożywioną fizjonomięmieszkańca slumsów, zbyt blisko siebie osadzoneoczy, wąskie ustao wygiętych ku dołowi kącikach. Nie znalazł tam nic, co wzbudziłobyjego zainteresowanie, i przesunął wzrok na drugiego mężczyznę. Ten oczy miał złocistopiwne, szeroko rozstawione, o marzycielskimspojrzeniupoety albo człowieka, który żyjena otwartych przestrzeniachi obcuje na co dzień z widokiem bezkresnych horyzontów. Wysokouniesione powieki niezachodziły na źrenicei odsłaniały rogówki,które niczym księżyce w pełni pływały wczystych białkach. Takie oczySean widział do tej pory tylkokilka razy; ich niemal hipnotyzującespojrzenie było tak otwarte i przenikliwe, że zdawało się wnikaćgłębokow jegoduszę. Po pierwszym zauroczeniu tymi oczami runęła lawina innychspostrzeżeń. Przede wszystkim to, żemężczyzna jest bardzo miody. Sean ocenił jego wiekna niewiele ponadsiedemnaście lat, ale zarazpotem rzuciła mu się woczy tężyzna fizyczna chłopca. Pomimomarzycielskiego spojrzenia był nadzwyczaj rozrośnięty w barach i taknabitymięśniami,że odnosiło się wrażenie, iżskóra za chwilępuścimu w szwach. Przez ostatnie czterylata Sean często miewał doczynienia z podobnymiprzypadkami. Odkryto niezwykłe predyspozycjetego dzieciaka i bezwzględnie je eksploatowano. Udział mieli w tymwszyscy Caithness z 3 batalionu, przebiegły MacDonald, Charles,Dicky, a pośrednio i onsam. Żyłowali go bezlitośnie, me dając chwiliwytchnienia. Chłopiec trzymał w ręku cynowy kubek parującej kawy, a jegochudy, kościstyprzegub wystającyspod mankietu płaszcza usiany był 14 wściekleczerwonymicętkami ukąszeń ludzkich wszy. Z kołnierzaszynela wystawała długa szyja,nieproporcjonalnie cienka w stosunkudo osadzonej na niej głowy. Policzki i oczodoły miał zapadnięte. To jest generał Courteney powiedział kapitan. W zamierającym blasku flarySean dostrzegł, jak oczy chłopakarozbłyskują nowym światłem, i usłyszał, jak z wrażenia zapiera mu dech. Czołem, Anders, wiele o tobie słyszałem. i ja o panu słyszałem, sir. Seanazirytowały wyraźnenuty uwielbienia dla swojej osoby. Chłopak musiał,oczywiście, słyszeć wszystkie te historie. Regimentszczycił się swymbohaterskim generałemi opowieści o jego wyczynachwysłuchiwał każdy nowy rekrut. Nie był w staniepołożyć kresu ichrozpowszechnianiu. To dla mnie wielki zaszczyt poznać pana, sir powiedziałAnders połykając końcówki słów i trochę się zacinając, cobyło jeszczejedną oznaką straszliwego stresu, w jakim żył. Mówił jednak zupełnieszczerze. Legendarny Sean Courteney, człowiek, który zdobył pięć milionówfuntów na złotonośnych polach Witwatersrandu i stracił to wszystko,co do pensa, pewnego poranka,przez jeden kaprysfortuny. SeanCourteney,który ścigał burskiego generała Leroux przez pół południowej Afryki i pokonałgo wreszcie po stoczeniu straszliwej walkiwręcz. Żołnierz, który zatrzymał siejącą spustoszenie zuluską hordęBombaty w wąwozie, a potem zepchnął ją podczekające maximy,który zasiadł do rozmów ze swym dawnym wrogiem Leroux i pomagałw opracowywaniu Karty Unii jednoczącej cztery niezależne stanypołudniowej Afryki w jedną potężną całość, który zbudował kolejnąogromną fortunę osobistą w ziemi, bydle i przemyśle drzewnym, któryzrezygnował z ministerialnej teki w gabinecie Louisa Bothy i zestanowiska prezesa Rady Legislacyjnej Natalu, by stanąć na czeleregimentu wojska wyruszającego na front do Francji to naturalne,że oczy chłopca tak zabłysły i że zaczął mu się plątać język. Sean niemógł się jednak pozbyć uczucia irytacji. Mam pięćdziesiątdziewięć lati jestem za stary, żeby odstawiać bohatera, pomyślałcierpko i w tymmomencie flara zgasła na powrót, pogrążając wszystkichi wszystkow ciemnościach. Może znalazłby się jeszcze jeden kubek tej kawy? mruknąłSean. Cholernie zimna noc. Przyjął odjednego z żołnierzy poobijanyemaliowany kubeki przykucnął przykoksowniku. Tuląc naczynie wdłoniach, dmuchałna parującą ciecz i siorbał głośno, a po chwili, z wahaniem, za jego. przykładem poszła reszta. Dziwnie było taksiedzieć jak kamratz kamratem w towarzystwie generała, panowała więc niczym niezmącona cisza. Pochodzisz zZululandu? zwrócił się nagle Sean do chłopca. Jego uchowychwyciłoten akcent i nie czekając na odpowiedź, spytałw języku zulu: Yelapi wena! Skąd jesteś? Językzulu przyszedł Markowi całkiemnaturalnie ibez trudu, choćnie mówił nim jużod dwóch lat. Znad Umfolosi River, na północ od Eshowe. Tak. Dobrze znam tamte strony. Polowałem tam. Seanprzeszedł z powrotem na angielski. Anders? Znałem jednegoAndersa. W 1880przybył z transportem z zatoki Delagoa. Chyba miałna imię John. Tak, John. Stary JohnnyAnders. To jakiś twój krewny? Może ojciec? Dziadek. Mój ojciec nie żyje. Dziadek maziemię nad Umfolosi. Mieszkamz nim. Chłopiec już się odprężył. Seanowi wydało się, żew blasku bijącym od koksownika dostrzega, jak wygładzają sięzmarszczki napięcia wokół jego ust. Nie sądziłem, że będziepan znal takichbiedaków jak my, sir wtrącił uszczypliwie Fergus MacDonald, nachylając siędo koksownikai obracając ku niemu głowę, tak że Sean widział zaciśniętą zawzięcielinię jego ust. Seanpokiwał powoli głową. Znal takich jak MacDonald. Tychfanatyków nowego ładu ze związkami zawodowymi, KarolemMarksem, bolszewikami podkładającymi bomby i nazywających siebietowarzyszami. Ni stąd, ni zowąd zauważyłteraz, że MacDonald mawłosy barwy imbiru i duże złotawe plamy na grzbietachdłoni. Zwróciłsię znowu do Marka Andersa: To dziadeknauczył cię strzelać? Tak, sir. Chłopak uśmiechnął się po raz pierwszy, ożywionytym wspomnieniem. Dostałemod niego mój pierwszy karabin,martini henry. Buchał przy strzale takim kłębem dymu, jakby busz siępalił, ale niósł celnie na sto pięćdziesiąt jardów. Polowałem takim na słonie. Wspaniałabroń przyznał Seani nie wiadomo kiedy, pomimo dzielącej ichczterdziestoletniej różnicywieku, stali się przyjaciółmi. Być może niedawna śmierćtego drugiego inteligentnego młodegoczłowieka, Nicka van der Heevera, pozostawiła w życiuSeana bolesnąwyrwę, bo teraz poczuł przypływojcowskiego uczucia do siedzącegoobok młodzieńca. Fergus MacDonaldchyba to zauważył, gdyż wtrąciłsię jak zazdrosna kobieta. 16 Lepiejsię już zbieraj, chłopcze. Uśmiech znikł z ust Marka, oczy mu ochlodly. Skinąłsztywnoosadzoną na cienkiejszyi głową. Pergus MacDonald zakrzątnął się wokół Andersa i Sean znowuodniósłwrażenie, że patrzyna trenera przygotowującego swojegozawodnika w szatni. Ściągnął mu gruby, obszerny płaszcz i kurtkęmunduru. Na długiwełniany podkoszulek poszławełniana koszulai dwa dżersejowe swetry. Naszyję wełnianaopaska. Jednoczęściowy kombinezon mechanika pokrył te warstwyodzieżypojedynczą gładkąskórą, która nie będzie się plątała między nogamiani przyciągałaoka wroga, trzepocząc na wietrze. Wełniana kominiarkana glowę, na nią skórzanyhełm lotniczy i Sean wiedział dlaczego. Stalowy brytyjski hełmmiał rzucającesię w oczy rondo i niestanowiłżadnego zabezpieczenia przed pociskiemwystrzelonym z mausera. Chowajswoją bańkę, chłopcze. Dziergane rękawiczki z odciętymi palcami,a na nie grube, luźnerękawice. Poruszajbez przerwypaluchami, chłopcze. Nie daj im się zastać. Małaskórzana torba przez ramię, zwisająca wygodnie pod lewąpachą. Kanapki z szynką i musztardą, czekolada i cukier w kostkach to co najbardziej lubisz. Nie zapominaj o jedzeniu, onorozgrzewa. Cztery pełne magazynki nabojów kalibru 303, trzy wsuniętew ciasne kieszenie kombinezonu,jeden w specjalną kieszonkę wszytąw przedramię lewego rękawa. Własnoręcznie nawoskowałem pociski oznajmił Fergus głównie pod adresem przysłuchującego sięgenerała. Wejdą jak. tunastąpił złośliwy, sprośny uśmieszek, który miał zaświadczyć o pogardzie, jaką żywił Fergus dla rang iklas. Ale Sean nie dal sięsprowokować. Zbyt byłpochłonięty obserwacją przygotowań dołowów. Cuthberta wystawię dopiero, jak słońce dobrze wzejdzie. Cuthberta? spytał Sean. Fergus zachichotał i wskazałna nieruchomą postać leżącą cichow głębi ziemianki. Sean dopiero teraz ją zauważył. Widząc zaskoczeniena twarzy generała, Fergus znowu zachichotał i wyciągnął rękę,bydotknąć półleżącej postaci. Do Seana dotarło wreszcie, że to kukła, któraw blasku koksownikado złudzenia przypominała prawdziwegoczłowieka. Nawet głowaw hełmie wyrastała pod naturalnym kątem zbarków. Podobieństwodo ludzkiej postaci kończyło sięraptownie najdsterczał tylko kij od szczotki, . Chciałbym się dowiedzieć, jak zamierzacie to przeprowadzić. Sean zwracał się do młodego Marka Andersa, ale odpowiedział muFergus, robiąc przy tym ważną minę. Wczoraj ten Hun strzelał spod północnego stokuwzgórza. Przeanalizowaliśmy z Markiem kąty, z jakich oddal dwa strzały,i namierzyliśmygo z dokładnością do pięćdziesięciu jardów. Może zmienić stanowisko zauważyłSean. Nie opuści północnego stoku. Przez całydzień zalega tam cień,nawet kiedy słońce stoi wysoko. Dobrze mu się strzela z cienia w światło. Sean pokiwał głową, uznając logikę tego uzasadnienia. Takprzyznałale może przecież prowadzićogień zestanowiska na niemieckiej linii. Teraz cichym głosem odpowiedział Mark. Nie sądzę, sir. Linie frontu są tuzbyt od siebie oddalone niemiecka przebiega przez szczyt wzgórza on lepiejsięczuje nakrótszydystans. Nie, sir, onstrzela z bliska. Urządza sobie stanowiskona zieminiczyjej i prawdopodobnie zmienia je codziennie, ale zakażdym razem podchodzi do naszych linii najbliżej, jak się da,uważając przy tym, by pozostawać wciąż pod osłoną cienia. Teraz,mając umysł zaabsorbowany problemem, chłopiec nie zająknąłsięanirazu. Mówił cicho i z przekonaniem. Wybrałem dla chłopaka dobre stanowisko, zaraz za chałupą. Będzie stamtąd widziałjak nadłoni cały północny stok z niecałychdwustu jardów. Zarazrusza, żeby się zainstalować, póki ciemno. Wysyłam go wcześniej,bo chcę, żeby dotarł na miejsce, zanim Hunzajmie swoje stanowisko. Po co ma się nadziać po ciemku nategosukinsyna? Fergus MacDonald mówiłza Marka ze swadą tego,który jest tu szefem. Potem obaj czekamy, aż się porządnierozwidni, a wtedy jawchodzę do akcji zobecnym tu Cuthbertem poklepał kukłę iznowu zachichotał. Cholernietrudno tak nimmanipulować, żeby wyszło zupełnie naturalnie i ten Hun wziąłgo zajakiegoś durnego żółtodzioba, który wystawia łebz okopu,bo zachciałomu się rzucićokiem na Francję. Nie może go widzieć za długo, . bopołapiesię, że to podstęp, ani za krótko, bo nie zdąży oddać strzału. Nie, to nie takie proste. O tak,wyobrażam sobie mruknął z przekąsemSean tonajtrudniejsza i najniebezpieczniejsza część zadania. Odwracając siędo Marka Andersa,dostrzegł jeszcze nienawistny grymas przemykającyprzez twarz Fergusa MacDonalda. .leszcze jeden kubek kawy, chłopcze, i trzeba będzie ruszać. Musisz dotrzeć na miejsce, zanim śnieg przestanie sypać. 18 Sean sięgnął za pazuchę płaszczai wydobył srebrnąpiersiówkę,którą dostał od Ruth w dniu, kiedy regiment odbijał od nabrzeża. Nalej sobieparę kropeldo kawy. Podał flaszkę Markowi. Chłopiec pokręcił nieśmiało głową. Nie, dziękuję, sir. Od tego dwoi mi się w oczach. Pan pozwoli,że ja skorzystam, sir. Fergus MacDonaldwyciągnął skwapliwie rękę nad koksownikiem. Klarowna brązowaciecz polała się obficie do jego kubka. Starszy sierżant wysłał przedpółnocą patrol z zadaniem wycięciaprzejściaprzez zasieki rozciągnięte przed pozycjamikompanii "A". Mark zatrzymał się przed drabinką przymocowaną do ścianytranszei i przełożył karabin do prawej ręki; w górze rozerwała siętymczasem kolejnatiara i wjej blasku Sean zobaczył, z jakimzaangażowaniem podchodzi chłopiec do swojego zadania. Markodciągnąłrygiel karabinu i Sean zauważył,że chłopiec nie używastandardowego krótkiego lee-enfielda nr 1, konia roboczego brytyjskiejarmii, lecz amerykańskiegoP. 14, który również strzelał pociskamikalibru 0. 303, ale miał dłuższą lufęi był lepiej wyważony. Markprzeładował dwa pudełkanabojów do magazynku i zasunąłrygiel, wprowadzając jedną sztukęstarannie wyselekcjonowanej i nawoskowanej amunicji do komory. Spojrzał na Seana wostatnich promieniach dogasającej flary i skinąłwolno głową. Flara zgasła i wciemnościach, jakie zapadły, Sean usłyszałszybkie, lekkie kroki naszczeblach drabiny. Chciał zawołaćza chłopcem"powodzenia", ale powstrzymał się w ostatniej chwili izamiast tegozaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu pudełkacygaretek. Może wrócimy, sir? spytał cichokapitan. Idźcie sami warknął Sean. Przeczucie nadchodzącej tragediizmieniło mu głos. Ja jeszcze chwilę zostanę. Chociaż niebył jużw stanie nic chłopcu pomóc, to jednak miałwrażenie, że odchodzącteraz, wydałby go na pastwę losu. Mark szedł szybko wzdłuż liny, którą przeciągnął patrol,bywskazać mu drogę przez zasieki. Pochylał się, sunąc lewą dłonią polinie, a w prawej ściskając swój P. 14. Unosił ostrożnie nogi i stąpałlekko,starając się nie wzruszać śniegu i rozkładać ciężar ciałarównomiernie na każdąstopę, żeby nieskruszyć pokrywającej goz wierzchu cienkiej lodowej warstewki. Jednak za każdym razem, kiedy w górze rozrywała się flara,zmuszony był padać na twarz, kulić się i zastygać w bezruchu ciemnąplamą odcinającą się wyraźnie w jaskrawym rozbłysku światła odbiałego tła i maskowaną jedynie przez gęstą kurtynę sypiącego śniegu. Gramoląc się w ciemnościach zziemi i ruszając dalej, zdawał sobiesprawę, że pozostawiana śniegu swój odcisk. W normalnych warunkach niemiałobytożadnego znaczenia, bo na zrytym pociskamidzikim pustkowiu ziemi niczyjej takie drobne ślady przechodziły niezauważone. Ale Mark wiedział, że w pierwszych zimnychpromieniachbrzasku niezwykła para oczu przeczesywać będzie teren cal pocalu, wypatrując takiego właśnie rodzaju znaku. Przeszedł go nagleprzenikliwy dreszcz samotności, zimniejszy od lodowatego, gęstego od śniegupowietrza, które chłostało mu policzki. Poczuł się nagi, wystawiony na laskę i niełaskę wytrawnego, bezlitosnego wroga, niewidzialnego, groźnego, niesamowicie skutecznegoprzeciwnika, z którego ręki może zginąć, nawetsię nie obejrzawszy, jeśli tylko popełni najmniejszy błąd. Opadła i zgasła kolejna flara. Podźwignął sięna nogi i dobrnął do ciemnej, pokiereszowanejściany rozwalonej chałupy. Przykucnął podnią i usiłował zapanować nad oddechem, gdyż dławiący strach, którychwycił go teraz za gardło, omal go nie zadusił. Pierwszy raz tak siębal. Strach nie był mu obcy przez te ostatnie dwa lata żył z nim naco dzień, ale nigdy dotąd nie przybierał on postaci takiego paraliżującego przerażenia. Dotknąwszy palcamiprawejdłoni zimnego jak lód policzka, poczuł, jak drżą; solidnie, do taktu,zaszczekały mu przyspieszonym staccato zęby. W takim stanie nie będę mógł oddać strzału pomyślał gorączkowo i zacisnął dobólu szczęki, a potem splótł mocno dłonie i przycisnąłje do podbrzusza i nie mogę tuzostać. Stanowisko w ruinach byłobyzbyt łatwe do wykrycia. To miejsceniemiecki snajper zlustrujew pierwszej kolejności. Musi się stąd wynosić, i toszybko. Z powrotemdo transzei. Ogarniające go przerażenie przeszło nagle w panikę i zerwałsięnarówne nogi, by zostawiając karabin oparty o pokiereszowanąścianę czmychnąć po własnych śladachz powrotem do swoich. Bist du da7rozległ się szept dochodzący zpobliskich ciemności. Mark zamarł. Ja! Odpowiedz padła spod muru, pod którym siedział, Mark namacal swój karabinlewą ręką izacisnął jąna łożysku, prawanatrafiła automatycznie na chwytkolby, apalec wskazujący spoczął na spuście. 20 Komin, wir gehen zuriick. W zalegających ciemnościachMark wyczuł bardziej niżzobaczył ciężkoobjuczoną postać przesuwającąsię tużobok. Skierował na nią karabin, trzymając kciuk nabezpieczniku, gotowy w każdej chwili goprzerzucić. Niemiec potknąłsię na zdradliwym, maskowanym przez śnieg podłożui zatoczył zeszczękiem obijających się o siebie narzędzi do rozciągania zasieków, którymi był obwieszony. Scheisse! zaklął. Hal den Mond syknął tamten drugii ruszyli zpowrotem w kierunku niemieckiej liniiprzebiegającej szczytem wzgórza. Mark nie spodziewał się, że drużyna zasiekowców wyjdzie w takąpogodę do pracy. W pierwszej chwilisądził, że to niemiecki snajper,ale teraz, kiedy zrozumiał, jaką niepowtarzalną szansęzsyła mu ślepy los, ruszyłaz kopyta lawina myśli. Patrol przeprowadzi go przez niemieckie zasieki, a wyraźne ślady, jakie beztrosko po sobie pozostawią, ukryją przed okiem snajpera jego własne. Uświadomiwszy to sobie, zauważył z zaskoczeniem, że po panice pozostało tylko wspomnienie, że ręce ma znowu pewne, aoddechgłęboki i miarowy. Skwitował pobłażliwym uśmieszkiem swoją chwilęsłabości i ruszył lekko tropem niemieckiego patrolu. Kiedy odeszli na sto kroków od chałupy, śnieg przestał padać. Mark poczuł wpiersi skurcz konsternacji. Bardzo liczył na to, żeśnieżyca utrzyma się przynajmniej do świtu, szedł jednak dalej zapatrolem. W miarę zbliżania się do swoichlinii Niemcyczuli się coraz pewniej i przyspieszali kroku. Dwieście jardów przed szczytem nadeszła pora rozstania. Niemcy poszli dalej sami, a Mark skręcił w boki, wymacując sobie z mozołemdrogę poprzezgęste zasieki, zaczął się przedzierać w poprzek stoku doupatrzonego stanowiska, które poprzedniego popołudnia wybralizFergusem, obserwującwzgórze przez lornetkę. Kikut jednego z dębów porastającychkiedyśwzgórze przewróciłsię tam czubkiem w dół zbocza, wyrywając zmiękkiej, zrytejwybuchami ziemi wielki, spękany kłąb korzeni. Mark wczołgałsię pomiędzy nie, wybierając tę stronę, którą świecące pod ostrym kątemzimowe słońce pogrąży w najgłębszymcieniu. Wpełzł na brzuchu między korzenie, bacząc jednak, bypozostawić swobodę ruchugłowie i ramionom. Przed sobą miał jak na dłoni pełnąkrzywiznępomocnego stoku. Pierwszą czynnością po zajęciu stanowiska było skrupulatne sprawdzenie P. 14, ze szczególnymuwzględnieniem podatnego na21. uszkodzenia, zamontowanego na wysokich wspornikach celownikaBisleya, który podczas przeprawy przez ziemię niczyją mógł o cośuderzyć albo się rozkalibrować. Zjadł potemdwie kanapki zszynką,popiłje kilkoma odmierzonymi łykamisłodkiej kawy i naciągnął nausta i nos wełnianą opaskę dla ochrony przedzimnem i zatrzymywaniapary z oddechu. Wsparł teraz ostrożnie czoło o kolbę karabinu. Sztukę szybkiego zasypiania miał dobrze opanowaną, a kiedy spał, śnieg znowu zaczął sypać. Ocknął się w przygnębiającej szarówce świtu, pokrytypuszystymcałunem białychpłatków. Ostrożnie, żeby go nie poruszyć, uniósłpowoli głowę i zamrugał szybko oczami, by przywrócić im ostrośćwidzenia. Palce w rękawicachmiałzesztywniałe i zimne; zaczął nimiporuszać rytmicznie, wymuszając w ten sposób dopływ ciepłejkrwi. Szczęście znowu mu dopisało dwa razyto za wiele jak na jednąnoc. Najpierwten patrol, który przeprowadził go przez zasieki, a terazta cienka,biała powłokanaturalnegokamuflażu, która stopijegokształtyze splątanymi korzeniami dębu. Za dużo tego szczęścia naraz,każde wahadłozaczyna się kiedyś wychylać w drugą stronę. Ciemności powoli rzedły, poszerzając jego pole widzenia, a w miarę,jaksię rozwidniało, cała świadomość bytu Marka koncentrowała sięcorazbardziej w tych dwóch szeroko otwartych, zlolopiwnych oczach. Poruszałysię szybko tam i z powrotem, rejestrując kolejno każdąosobliwośći fałdę, każdą nierówność terenu, każdy obiekt, każdykikut zwalonego drzewa, każdą leżącą naziemi gałąź, nieregularnyobwód każdego leja po pocisku, wypatrując cieni tam, gdzie ich byćnie powinno, szukając podejrzanych śladów pod świeżą warstewkąśniegu, wypatrując, szukając w imię przeżycia, dosłownie w imię przeżycia. Na krótko przed dziewiątąśnieg przestał znowu padać, a dopołudnia przetarto się na tyle, że w powłoce chmur potworzyły siędziury i pojedyncze, rozmyte promienie słońca, padając na południowy stokwzgórza,zaczęły się po nim przesuwaćniczymsnopyświatła z reflektorów. ^No, Cuthbert, ściągnijmy na siebie trochę ognia tego Huna. Tslapożyczonejod starszego sierżanta mapietranszei Ferguszaznaczył sobie miejsca, w którychodkuł niemieckiego snajperapadłytrupy. Otrzymał dwie położone blisko siebie czarne kropki na tymsamym odcinku transzei. W tych miejscach parapet był zbyt niskiw stosunku do dominującego nad okolicą wzgórza. Kiedy w tych 22 dwóch punktach zginęło już pięciu ludzi, parapet podwyższonoworkami z piaskiem, a dla nieostrożnych wywieszono tabliczkiz wypisanym koślawymi literamiostrzeżeniem: UWAGA, SNAJPER! POCHYL GŁOWĘ. Te dwieczarne kropki dzieliła w naturze odległość pięciu krokówi Fergus doszedłdowniosku, że snajper zaliczył tutaj celnetrafienia,wyczekującna ofiary przechodzące transzeją. Kiedy zauważył głowęw jednymwyłomie parapetu, brał natychmiast na cel drugi i gdyprzechodzący człowiek pojawił sięw nim, wystarczyło mu tylkopociągnąć za spust. Przygotowując kukłę, Fergus podzielił się swymspostrzeżeniem zSeanem Courteneyem, którego polowanie naniemieckiego snajpera tak wciągnęło, że tylko wielka ofensywa sil wrogabyłaby go w stanie zwabić z powrotemdo kwatery głównej. Z samegorana połączył się telefonicznie ze sztabem i poinformował ich, gdziemożnago znaleźć, gdyby zaszło coś ważnego. Tylko żeby mi to byłonaprawdę coś ważnego grzmiał groźnie do słuchawki. Przejdę przed nim z południa na północ wyjaśniał Fergus. To zmusi tegocholernego Hunado odwrócenia się od stanowiskaMarka i chłopak zyska dodatkową sekundę, jak tamten będzie sięokręcał z powrotem wjego stronę. Sean musiał przyznać, żeFergus MacDonald jest dobry w operowaniu kukłą. Biorąc poprawkę na podwyższony parapet,niósłją dwiestopy wyżej,niż wynosi naturalny wzrostmężczyzny, i mijającpierwszywyłom, nadawał jej realistyczny, kołyszący ruch ramion idącego spiesznie człowieka. Sean, młody kapitan, zwalisty, czerwony na twarzy starszysierżanti z pół tuzina innych żołnierzy czekali za drugim wyłomem, obserwującFergusa kroczącego pewnie wich kierunkupo deskachułożonychna dnie transzei. Kiedy zbliżał się dodrugiego wyłomu, wszyscy instynktownie wstrzymali oddechi stężeli znapięcia. Ze stoku wzgórza przemówiłmauser; wystrzał zabrzmiał w mroźnym powietrzujak trzask z bicza. Kukła szarpnęłasię konwulsyjniewdłoniach Fergusa MacDonalda. Fergusopuścił ją momentalnie i padł na kolana, żeby obejrzećokrąglutki otwór w papierowej głowie. A niech to! wyszeptał zrozpaczą. A niech towszyscy diabli porwą! 23. Co jest, MacDonald? Ten cholerny Hun. och, ten przeklęty skurwysyn. MacDonald! Wybrał sobie to samo stanowisko co mój chłopiec. Sean nie od razuzrozumiał. Jest między dębami. Siedzi tuż nad Markiem. Wybrali sobie to samo stanowisko. Zjadliwy, przeszywający huk wystrzału zmausera rozdarł powietrzetak blisko, był tak wysoki i ostry, że bębenki Marka wibrowały jeszcze przez kilka sekund komarzymbzykiem pogłosu. Przezjakiś czas leżał ogłuszony, sparaliżowanyszokiem. Niemieckisnajper znajdował się gdzieś w promieniu dwudziestu stóp od niego. Jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności wybrał sobie nastoku ten sam punkt co Mark. Nie, to nie był nieprawdopodobnyzbieg okoliczności. Z myśliwskim wyczuciem terenu obaj mężczyźniwybrali idealną pozycję dla przyświecającego imwspólnie celu zadawania szybkiej śmierci z ukrycia. Wahadło szczęścia Marka wychyliło się w przeciwną stronę. Zamilkły już ostatnie echa wystrzału, a Mark trwał nadal w bezruchu. Rwąca żyłami adrenalina wyostrzała mu wszystkie zmysły,a serce waliło ztaką silą, że czuł niemal, jak obija się o żebra klatki piersiowej. Niemiec był gdzieś po jego lewej, trochę wyżej, tuż za jego barkiem. Plątaninę korzenidębu miał po prawej ręce, a od lewej strony nicgo nie osłaniało. Nie poruszając głową i penetrując najbliższe otoczenie samymi oczyma, nie opodal, nasKraju swego pola widzenia dostrzegł drugipowalony pień dębu. Leżał nieruchomo jeszcze przez minutę,wypatrując tam kącikiem oka najdrobniejszego choćbyporuszenia. Niczegotakiego nie zauważył, acisza była przeraźliwa, przygniatająca dopókinie zmąciła jej seria ze spandaua oddalona jakąś milę dalej. Powolutku, jak kameleon gotujący siędo ataku na muchę,Markzaczął odwracać głowę w lewo. Zniekształcenia występujące naobrzeżach pola widzenia stopniowoustępowały i mógłjuż ogarnąć wzrokiem cały stok ponad sobą. Najbliższy pień dębu poharatał szrapnel,zrywając całą korę i wydzierając kawałyżywego drewna. Drzewo zwaliło się w poprzekzagłębienia terenu,tworząc nad nim jakby pomost; przy pniu utworzyłasię śnieżna zaspa, alepomiędzy pniem a grzbietem zaspy pozostała 24 wąska szczelina. Szczelina miała pośrodku ze trzy cale szerokościi Markdostrzegał za nią refleksy światła odbijającego się od śniegu. I w tym momenciewychwyciłwzrokiemcień poruszenia. Bvło tonie tyle poruszenie co mikroskopijne drgnienie, jednak Mark jezauważył. Wpatrywał się wten punkt przez pełne pięć sekund, zanim uświadomiłsobie, cowidzi. Zza końca pnia powalonego dębu wystawał sam czubeklufy mausera. Była owiniętapakułami dla zamaskowaniazarysu i zapobieżenia powstawaniu odbić światła odgładkiego metalu alejej złowrogi mały wylot pozostawał nie osłonięty, Niemiec leża)za dębowym klocem, podobnie jak Mark miałchronioną prawą flankę, zwróconytwarzą w tę samą stronę co Mark,tyle że kąt między nimi wynosił czterdzieści pięć stopni dzieliło ich niespełna dwadzieścia stóp. Mark obserwował koniuszek lufy mausera przezdalsze dziesięć minut. Nie poruszyła się już. Niemiec leżałnieruchomo i byłcierpliwy. Przeładowawszy broń, zastygł znowu w pozycji wyczekiwania. Jest tak dobry, że nie ma mowy, bym zdążył złożyć się do strzału,pomyślał Mark. Jeśli się tylko poruszę,usłyszy mnie i zareaguje szybko. Bardzo szybko. Żeby zająć dobrąpozycję strzelecką, Mark musiałby sięwycofać o conajmniej dwadzieścia stóp, a zanimbyje przebył, Niemieczaalarmowany jego szamotaniną wziąłby go namuszkę. Mark byłprzekonany, że przeciwnik tego kalibru niezaprzepaściłby takiej okazji. Wlokły się długie, nieruchome, pełne wycieńczającego napięcia minuty. Markowi wydawało się, że dygocze zauważalnie każdy nerw,każdy mięsień jego ciała, ale wrzeczywistości poruszałysię tylko palceobleczonej w rękawicę prawej dłoni. Był to miarowy ruch ugniataniapodtrzymujący ich elastyczność i ciepłotę; poruszały się jeszcze oczyw czaszce, wodząc powoli tam i z powrotem po pokiereszowanympniu dębu, i powieki, które mrugając regularnie, zgarniały z gałek ocznychłzy wyciskanenapięciem i mrozem. Co tam się, u diabła, wyprawia? denerwowałsię FergusMacDonald, przywierając oczyma do wziernika peryskopu, dziękiktóremu obserwatornie musiał się wychylaćponad obłożony workami zpiaskiem parapet transzei. Chłopiecjest przygwożdżony. Generał Sean Courteney nie odrywał oczu od drugiegoperyskopu i obracającnim lekko tam 25. i z powrotem przeczesywał zbocze wzgórza. Spróbuj jeszcze raz sprowokować tegoHuna Cuthbertem. Nie wydajemi się, żeby drugi raz dat się na to nabrać zaprotestowałnatychmiast Fergus, spoglądającna Seana tymi swoimibHsko osadzonymi oczkami, wokół których utworzyły się teraz różowe obwódki wywołane zimnem i napięciem wyczekiwania. To rozkaz, sierżancie. Szerokie czoło Seana Courteneyaporyło się zmarszczkami,a ciemne brwi ściągnęłygroźnie. Jego gloszabrzmiał jak pomruk starego lwa,a ciemnoniebieskie oczy ciskałybłyskawice. Władczy ton i zdecydowana postawa tego człowieka wywarły wrażenie nawet na FergusieMacDonaldzie. Już się robi, sir mruknął nadąsany i podszedł do kukły opartej o stopień strzelniczy. Przeszywający trzask wystrzału z mausera rozpruł znowu powietrzei powieki zaskoczonego Marka Andersa, zatrzepotawszy odruchowodwa razy, rozwarły się szeroko. Ze złotopiwnych oczu utkwionych w stoku powyżej wyzierała czujność polującego sokola. Chwilę po wystrzale usłyszał szczęk odciąganego, a zaraz potempopychanegow przód zamkamausera; snajper wprowadził nowynabój do komory. Koniuszek owiniętej pakułami lufy znowu drgnął, ale tym razem wzrok Marka przyciągnęło co innego, Jakieś inne poruszenie, tak minimalne,że uszłoby uwagi mniejwprawnych oczu. Ledwie tchnienie w wąskiej, trzycąlowejszparzepomiędzy powalonym pniem dębu a pokrywającą ziemię warstwąśniegu. Po prostu pojedyncze drgnienie, a potem znowu nieruchomość. Chociaż Mark wpatrywał się w szparę przez długie sekundy, nicwięcej siętam nieporuszyło. Widział tylko cień i jakiś nieokreślonyzarys, światło odbite zwodniczo odzalegającego tamśniegu. I wtem odróżnił coś jeszcze. Wzór włókientkaniny, jej cienkie srebro w wąskiej szczelinie. Teraz jego oczy wypatrzyły wreszcie szew szarego materiału wybrzuszającego się leciutko nad żywym ciałem, które okrywał. W szczelinie majaczył maleńki fragment ciała Niemca. Leżał podrugiej stronie bala, tuż przy jegokońcu, z głowąskierowaną w tę samą stronę, z której wystawała lufa mausera. Markzaczął uzmysławiać sobie w wyobraźni proporcjeciała mężczyzny. Mając za jedyny punktodniesienia konieclufy, oszacowałw przybliżeniu położenie jego głowy i ramion, jegotułowia i bioder. Właśnie, biodra,zdecydował. To jegobiodra albo górny odcinek 26 uda.. i w tym momencie zmieniły się warunki oświetlenia. Słońcewymacało wpokrywie chmur słaby punkt i na chwilę zrobiło się jaśniej. Mark rozpoznał teraz fragment wojskowego pasaz pustą pętlą, w której powinien tkwić bagnet. To utwierdziło go w domysłach. Wiedział już, że nieznaczne wybrzuszeniena szarym materiale polowegomunduru odpowiada miejscu, gdziegłówka kościudowej wchodzi w panewkę miednicy. Przez obydwa biodra, pomyślał chłodno. To unieruchamiający strzał, a do tego tamtędy przebiega arteria udowa. Zacząłostrożnie zsuwać rękawicę z prawej dłoni. Musi przetoczyćsię na bok i obrócićdługą lufę swojego P. 14 o ponad dziewięćdziesiąt stopni, nie wywołując przy tym najmniejszego szmeru. Boże, dopomóż, poprosił Mark w duchu. Lufakarabinu drgnęła i z rozdzierającą powolnością zaczęła się przesuwać, a on stopniowo przenosił ciężar swego ciała na drugiłokieć. Wydawało się, żeupłynęła cała wieczność, zanim zatoczywszy P. 14pełny łuk naprowadził go wreszcie na wąską szczelinę podpniemdębu. Zgiętywe dwoje spróbował z tej niewygodnej pozycji złożyć sięteraz do strzału. Nie mógłodbezpieczyć broniprzed naciśnięciem naspust; nawet cichutki,metaliczny szczęk przesuwanego bezpiecznika zaalarmowałby Niemca. Zagiął palec na spuście i namacal kciukiem dźwigienkę mechanizmu odbezpieczającego. Wykręcając nienaturalnieszyję, wycelował dokładnie izaczął popychać bezpiecznikkciukiem, zwiększając jednocześnie z wyczuciem nacisk palca wskazującego na spust. Musiał torobić płynnie, żeby nie zakłócić ustawienia urządzeń celowniczyc