Wilbur Smith:Brama Chaki. Jest to trzecia część sagi rodu Courtneyuw. Pierwsze dwie to:Gdy poluje lew,Odgłos gromu. Wilbur Smith:Brama Chaki. Tytuł oryginałuA SPARROW FALLS Przekład JACEK- MANICK-I sir. 1-152DOROTA GAŁCZYŃSKA - str. 153491 Autor ilustracjiGHORGE SHARP Opracowanie graficzneStudio Graficzne "Fototype" RedaktorKRYSTYNA GRZESIK "W Copyright Wilbur Smith 1972 and William Hemaninn Ltd. Cover illusttation usedby iirrangement with Pan Books Ltd (UK) For the Polish cdition Copyright 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o. o.Published in cooperation wilhWydawnictwo Amber Sp. z o-o, ISBN 83-85309-18-7 Wydawnictwo Mizar Sp. z o o. Waiszawi 1993. WydanielSkład: "Fototype"w MilanówkuDruk:Zakłady Graficzne Sp z o. o. w Pile Akft. dla Danielle. Niska, ołowiana powłoka chmur nad polami bitewnymi Francjipełzła z ospałym majestatem w stronę niemieckich linii. Generał brygadySean Courteneyspędzał we Francji czwartą jużzimę i zdążył poznać ten klimat na tyle, by kierując się swyminstynktem hodowcy bydła i farmera, przepowiedzieć pogodę prawietak samo bezbłędnie jak w rodzinnej Afryce. W nocyspadnie śnieg mruknął i jegoadiutant, porucznikNick vander Heever, obejrzałsię nańprzez ramię. Nie zdziwiłbym się,sir. Van der Heever szedł solidnieobjuczony. Opróczsłużbowegokarabinu i oporządzenia dźwigał na ramieniu brezentową torbę, gdyżgenerał Courteney umyślił sobie zjeść obiad z kadrą oficerską2 batalionu. W tej chwili pułkownik ioficerowie 2 batalionu pozostawalijeszcze w błogiej nieświadomości czekającego ich zaszczytu i Seanuśmiechnąłsię szelmowsko do siebie na myśl o panice, jaką wywołajegonie zapowiedzianawizyta. Pewnąrekompensatą za wstrząs będziezawartość brezentowej torby, na którą składało się pół tuzina butelekkapslowanej whisky marki Haig i tłusta gęś. Sean orientował się. że podlegającymu oficerowie uważają jegonieformalny zwyczaj pojawiania się na pierwszych liniachbez zapowiedzi i asysty sztabowców zabardziej niż drażniący. Zaledwie tydzieńtemu, wskutek zwarcia kabli, podsłuchał przypadkowo rozmowęjakiegoś majora z kapitanem prowadzoną przeztelefon polowy. Temu staremu skurczybykowi wydaje się, że wciąż jest nawojnie burskiej. Nie możecie go zapuszkowaćw tym waszymsztabie? Słonia chciałbyś zapuszkować? No to przynajmniej nas uprzedzajcie, jak wyłaziz nory. Sean uśmiechnął sięznowu i brnął dalej zaswym adiutantem. Pod. hełmem w kształcie talerza do zupy dla ochrony przed zimnem miałokutaną jedwabnym szalikiem głowę, a o łydki okręcone owijaczamiobijały mu się poły drugiego szynela. Deskiuginały się przy każdymkroku, a zalegające podnimi grząskie błocko ugniatane ciążaremdwóch przechodzących mężczyzn bryzgało i gulgotało. Niecały tydzień temu brygada zmieniłapozycje i nie znał jeszczetego odcinka frontu, ale smród unoszący się w powietrzu był taki samjak wszędzie. Zbutwiała woń ziemii błota przesycona odoremrozkładającego się ciała i ludzkich odchodów, zastarzałym, zawiesistymswędem spalonego kordytu i materiałów wybuchowych. Sean pociągnąłnosem isplunął z odrazą. Dobrze wiedział, że nimminie godzina, przywyknie do smrodu, teraz jednak miał wrażenie, żena podniebieniu i w przełyku osiada mu warstewkazimnego smaru. Spojrzał znowu w niebo i tym razem ściągnął brwi. Albo wiatr skręciło jakieś dwa rumby na wschód, albo pomylili drogę w labiryncietranszej, bonisko płynącechmury nie sunęły już wkierunku zgodnymzmapą, którą Sean nosił w głowie. Nick'. Tak, sir? Dobrze idziesz? W oczach oglądającego się młodego oficera od razu wyczytałniepewność. No, sir. Przez ostatnie ćwierćmilitranszeje były wyludnione, w labirynciewysokich ziemnych korytarzy nie spotkali żywego ducha. Lepiej się rozejrzyjmy, Nick. Ja to zrobię, sir. Van der Heeyer popatrzył wzdłuż transzeii dostrzegłto, czego szukał. Drewnianą drabinkę przytwierdzoną dościanyokopu przy następnym skrzyżowaniu. Sięgała do samegoobłożonego workami z piaskiem parapetu. Ruszył w jej kierunku. Ostrożnie, Nick! zawołał za nim Sean. Tak jest, sir! odkrzyknął młodzieniec i oparł karabin o ścianę,żeby mu nie przeszkadzał przy wspinaczce. Sean oceniał, że znajdują się nadal jakieśtrzysta, czterysta jardówod linii frontu, a zmierzch zapadał szybko pod przybierającymipastelowopurpurową barwę chmurami. O oddaniu celnego strzałuw tych warunkach nie było mowy, a van der Heeyer,pomimomłodego wieku, cieszył się opinią doświadczonego żołnierza. Wystawigłowę ponad parapeti błyskawicznieschowa jąz powrotem niczymświstak wyglądający z norki. Obserwował, jak chłopak przyczaja się przygarbiony na szczycie drabiny, unosi na moment głowę, by jednym szybkim spojrzeniemprzeczesać przedpole, i pochyla ją znowu. Wzgórzejest za bardzo po lewej! zawołał z góry do Seana. Wzgórze, o którym mówił, było niskim, obłym kopcem, którywznosił się zaledwie na stopięćdziesiąt stóp ponadniemal równinnykrajobraz. Kiedyś porastał je gęsty las, ale teraz podrzewachpozostałytylko poszarpane kikuty pni sięgające człowiekowi do pasa, a zboczaporyte były lejami po pociskach. Jak daleko do chałupy? spytał Sean,zadzierającgłowę. Chałupa była prostokątem pokiereszowanych, pozbawionych dachuścian, które wznosiły się niemal dokładnie naprzeciw środkowegoodcinka pozycji obsadzonych przez batalion. Służyła za centralnypunkt orientacyjny artylerii, piechocie i lotnictwu. Zetknę jeszcze raz powiedział yan derHeever i znowuwysunąłgłowę. Wystrzał z mausera ma charakterystyczne suchebrzmienie. Jestto wysoki, przeszywający trzask i Sean słyszał go tak często, żepotrafił teraz z zamkniętymi oczami ocenić odległość i kierunek,z którego padł. Był to pojedynczy strzał z odległości okołopięciuset jardów,z punktu leżącegoniemaldokładnie na wprost nich. Głowa van der Heevera odskoczyła do tyłu, jak gdyby podwpływem silnego ciosu, a stalowy hełmzadzwonił niczym gong. Pasekprzytrzymujący go pod brodą pękł i okrągły hełm, wirującwzleciałwysoko w powietrze, by po chwili wylądować na deskach, którymiwyłożono dno transzei, poturlać się ponich i znieruchomieć wreszciew bajorze szarego błocka. Dłonie van der Heevera ściskały jeszcze przez chwilę kurczowoostatni szczebel drabiny, potempalce straciły chwytność i młodyporucznik runął do tyłu, spadając na wznak na dno transzei. Wypełnione powietrzempoły jegopłaszczawydymały się jeszcze przez chwilęjak balony flaczejąc z wolna. Sean stal jak skamieniały,obserwując tę scenę zniedowierzaniem. Zrazu niedocierało do niego, że Nickdostał, iw pierwszym odruchużołnierza imyśliwego z uznaniem podziwiał ten pojedynczy, wspaniałystrzał. Co zaoko! Pięćset jardów w tejszarówce; jedno przelotnepojawieniesię głowy w hełmie nad parapetem okopu;trzy sekundy nanastawienieodległości i złożeniesię dostrzału, potem jeszcze ułameksekundy na zgranie muszki ze szczerbinką i naciśnięcie spustu, kiedygłowa pojawiła się znowu. Hun, który popisał się tym strzałem, był. albo niezrównanym snajperem o refleksie leoparda, albo najfartowniejszym strzelcem na całym froncie zachodnim. Otrząsnąwszy się szybko z tych myśli, Sean znalazł sięw kilkususach przyadiutancie. Przyklęknął, chwycił go za ramię, odwróciłtwarzą do siebie i poczuł, jak żołądek podchodzimu do gardła, a naklatce piersiowej zaciska się zimna obręcz. Pocisk wszedłskronią,a wyszedł z drugiej strony głowy, tuż zauchem. Sean położył sobie roztrzaskaną głowę van der Heevera nakolanach, zdjął ze swojejhełm i zaczął pdwijać jedwabny szalik,którym była okręcona. Przepełniałgo żal. Powoli owinął głowę chłopca szalikiem, a krewnatychmiastprzesiąkała przez cienki materiał. Był to daremny gest, ale pomógł muzająćczymś ręce i złagodzić poczucie bezsilności, Siedział przygarbionyna zabłoconych deskach, tulącdosiebieciało chłopca. Wielkość odkrytej głowy Seana uwydatniały gęste pukleciemnych,sztywnych włosów przetykanych łatkami ipasmami siwizny. które skrzyły się w gasnącym świetle dnia jak szron. Krótka, gęstabrodarównież siwiała mu na końcach, a z twarzy sterczał wielki,haczykowaty nosskrzywiony i obtłuczony. Tylko łukowate brwi pozostawały gładkie i nieskazitelnie czarne,a spod nich patrzyły czujnie czyste niebieskie oczy o odcieniu ciemnegokobaltu, oczy o wiele młodszego mężczyzny. Sean Courteneysiedział tak z chłopcem dłuższy czas, a potemwestchnął głęboko i ostrożnie opuścił jego roztrzaskaną głowę nadeski. Wstał, zarzucił sobiebrezentową torbę na ramię i ruszył dalejtranszeją. Na pięćminut przed północą pułkownik dowodzący batalionemodgarnął pałatkę zasłaniającą wejście, wkroczył schylony do kantynyi prostując się, zaczął otrzepywać śnieg zramion dłonią obleczonąw rękawiczkę. Kantyna jeszcze przed sześcioma miesiącami była niemieckąziemianką i teraz stanowiła obiekt zazdrości całej brygady. Znajdowałasię trzydzieści stóppod powierzchnią, dzięki czemu nie był jej w staniezaszkodzić nawet najcięższy ostrzał artyleryjski. Miała podłogęz grubych, surowych desek, a ściany wyłożone boazerią dla ochrony przedwilgocią i chłodem. W środku, w wyszabrowanych fotelach, siedzieli półkolem oficerowie nie mający akurat służby. Jednak oczypułkownika wypatrzyły od razu potężną postaćgenerała, zajmującego największy i najwygodniejszy fotel ustawionynajbliżej piecyka. Pułkownik ruszył spiesznie przez ziemiankę, ściągającpo drodze płaszcz. Bardzo przepraszam, generale. Gdybymwiedział o pańskiejwizycie. obchodziłem posterunki. Sean Courteney zachichotał i podżwignął się z fotela, byuścisnąćdłoń pułkownika. I bardzo dobrze, Charles,a twoi oficerowienadzwyczajgościnnie mnie przyjęli. Zostawiliśmy ci kawałek gęsi. Pułkownik rozejrzał się szybko po twarzach obecnych i zmarszczyłczoło, dostrzegając u niektórych podwładnych zarumienione policzkii maślane oczy. Musi ichostrzec, że nie mogą sięporywać nadotrzymywanie generałowi pola w piciu. Po starym nie było,oczywiście,niczego widać, popatrywałtytko spod ciemnych brwi tymioczami jakbagnety, ale pułkownik znał go na tyle dobrze, by podejrzewać, żewlałjuż w siebie dobrą ćwiartkę dimple haiga i że coś go porządniegryzie. Już wiedział. Oczywiście. Strasznie mi przykro, sir, słyszałem o młodym van der Heeyerze. Starszy sierżant powiedziałmi, co sięstało. Sean machnął ręką, dając tym jednak do zrozumienia, żenie mao czymmówić, ale oczy na chwilęmu pociemniały. Gdybym tylko wiedział, że wybiera siępan dzisiaj na linię, sir,ostrzegłbym pana. Mamy piekielny zgryz ztymsnajperem, od kiedytu nastaliśmy. To bez dwóch zdań ciągle ten sam drań stuprocentowo skuteczny. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Że też diabligonam nadali, kiedy wszędzie taki spokój. Jedyneofiary śmiertelne przezcały ostatnitydzień to jego sprawka. A wy co na to? spytałszorstko Sean. Wszyscy obecni dostrzegli rumieniec gniewu występujący munapoliczki. Byłem w tej sprawie w 3 batalionieu pułkownika Caithnessa wtrącił czym prędzej zastępca dowódcy i zawarliśmy układ. Zgodziłsię wypożyczyćnam Andersa i MacDonalda. A jednak ich wydębileś! wpadł mu w słowo pułkownik. No nie, to wspaniale! ciągnął uradowany. Nie sądziłem, żeCaithness będzieskłonny rozstać się ze swoją wyborową parą. Przyszli dziśrano i przezcały dzień zapoznawalisię z terenem. Dałem im wolną rękę,ale z tego, co wiem, planują odstrzał na jutro. Młodykapitan dowodzący kompanią"A"wydobył zegarek i przyglądał mu się przez chwilę. Ruszają z mojego odcinka, sir. Właściwieto zamierzałem ichkawałek odprowadzić. Wychodzę napozycję trzydzieści minut popółnocy. Jeśli więc pan pozwoli, sir. Tak, naturalnie, możesziść, Dicky. Życzim ode mnie powodzenia. O Andersie i MacDonaldzie słyszała cała brygada. Chciałbym poznać tych dwóch oświadczył nagle SeanCourteney. Oczywiście, sir przystał skwapliwie pułkownik. Pójdęz panem. Nie, nie. Charles, jesteśprzemarznięty, cały wieczór spędziłeśna dworze. Zabiorę się z Dickym. Ze smolistoczarnego nieba sypał wielkimi płatami gęsty śnieg. Osiadał na ziemi grubą puszystąpokrywą, która wchłaniała odgłosynocy i tłumiła regularne serie yickersa prowadzącego ostrzał na lewejflance pozycji zajmowanych przez batalion. Mark Anders siedział okutany w pożyczone kocei pochylał głowęnad trzymaną na kolanach książką,usiłując przyzwyczaić wzrok dożółtego, migotliwego światła rzucanego przez płomień ogarka świecy. Wzrost temperatury towarzyszący pierwszemu opadowi śniegui zmiana barwy dźwięków docierających z zewnątrz do małej ziemiankiobudziłyśpiącego przy nim mężczyznę. Zakaszlał i przekręcił się nadrugi bok, żeby uchylić o włos brezentowąklapkę zasłaniającą okienkoobok jego głowy. O, cholera mruknął i znowuzaniósł się suchym, urywanymkaszlem nałogowego palacza. Szlag by to trafił. Śnieg pada. Odwrócił sięz powrotem twarzą do Marka. A ty wciąż czytasz? warknął. Ślęczysz ciągle z nosem w tej przeklętej książce. Zniszczyszsobie swoje strzeleckie oczy. Mark podniósł głowę. Pada już od godziny. Na co cita nauka? Fergusa MacDonalda niełatwo byłozbyć. Nic ci zniej nie przyjdzie. Niepodoba misię ten śnieg powiedział Mark. Niewzięliśmy go w rachubę. Śnieg komplikowałzadanie, które mieli do wykonania. Pokryjeziemię tam, na zewnątrz, zdradliwą warstwą bieli. Każdy, kto wyjdziez transzei naziemię niczyją, pozostawi ślady, którf. o świcie wypatrzynatychmiastczujny wróg. Zabłysła zapałka i Fergus przypaliłdwa woodbinesy, z których 12 jednego podał Markowi. Usiedli ramię przy ramieniu, owijającsięciasno kocami. Możesz się jeszczewycofać, Marku. Powiedz im, żeby sięwypchali. Jesteś ochotnikiem. Palili w milczeniu przez pełną minutę, zanim Mark odpowiedział: Ten Hunto drań. Jeśli pada, to prawdopodobniejutro nie wyjdzie. Jego też śniegzatrzyma w łóżku. Mark pokręcił wolno głową. Jeśli jest taki dobry, jak mówią, to wyjdzie. Tak. Fergus pokiwałgłową. Jest dobry. Ten jegowczorajszy strzał po całym dniu leżenia na zimnie, z pięciusetjardów, jakby to był cal, i przy zapadającym zmroku. Fergusurwał, ale zaraz podjął: Ale tyteż jesteś dobry, chłopcze. Jesteśnajlepszy. Mark nic nie odpowiedział, tylkostrzepnął pedantycznie popiółz rozjarzonego koniuszka papierosa. Idziesz? spytał Fergus. Tak. No to się trochę prześpij, chłopcze. Tobędzie długi dzień. Mark zdmuchnął świecę, położył się i naciągnął koce nagłowę. Śpij spokojnie mruknął Fergus. Obudzę cię, jak przyjdzieczas powiedział i ledwie się powstrzymał od protekcjonalnegopoklepaniaprzezkoc chudego,kościstego ramienia. Młody kapitanzagadnął cicho jednego z wartowników nawysuniętym stanowisku ogniowym. Żołnierz odpowiadając szeptem, wskazałjednocześnie ruchem głowy na pogrążoną w mroku transzeję. Tędy, sir. Ruszyłprzodem. Warstwy ubrania, które miał nasobie, upodabniały go do niedźwiedzia. Podążający za nim Seanprzewyższał goo głowę. Za następnym zakrętem zobaczyli rozmyty czerwony odblaskprzesączający się poprzez puszystą zasłonę sypiącego śniegu; bił odkoksownika ustawionegow płytkiej wnęce,którą wydłubano w ścianietranszei. Przycupnęłatam gromadka widmowych postaci otaczającychkoksownik ciasnym kręgiem,niczym wiedźmy nasabacie. Jest tu sierżant MacDonald? Jednoz widm wstało i zbliżyło się. To ja. Wgłosie żołnierza pobrzmiewał ton zuchowatościi pewności siebie. Jest tu z wami Anders? Obecny i w formie odparł MacDonald, a z kręgu grzejącegosię przy koksowniku podniosła się i wystąpiła kolejna postać. Mężczyzna ten byłwyższy, ale poruszał się z wdziękiem jak tancerz. Jesteściegotowi, Anders? zapytał kapitancichym półszeptem. Chłopak rwie się do boju, sir odpowiedziałza tamtegoMacDonald. Mówił tonem treneramistrza walki na pięści. Jasnebyło,że uważa chłopcaza swoją własność iże ten status właścicielazapewnia mu pozycję,której sam nigdy by się nie dochrapał. W tym momencie wysoko na niebie bezgłośną eksplozją jaskrawobialego światła, zmiękczonego przez śnieg, rozbłysła flara. Sean znał się na ludziach tak samo jak nakoniach. Na pierwszyrzutoka potrafił odróżnić lichą szkapę od wspaniałego wierzchowca. Była to sprawa doświadczeniai wrodzonej intuicji. Korzystając z blasku rzucanego przez flarę, zerknął na twarzsierżanta MacDonalda. Ujrzał pospolitą, niedożywioną fizjonomięmieszkańca slumsów, zbyt blisko siebie osadzoneoczy, wąskie ustao wygiętych ku dołowi kącikach. Nie znalazł tam nic, co wzbudziłobyjego zainteresowanie, i przesunął wzrok na drugiego mężczyznę. Ten oczy miał złocistopiwne, szeroko rozstawione, o marzycielskimspojrzeniupoety albo człowieka, który żyjena otwartych przestrzeniachi obcuje na co dzień z widokiem bezkresnych horyzontów. Wysokouniesione powieki niezachodziły na źrenicei odsłaniały rogówki,które niczym księżyce w pełni pływały wczystych białkach. Takie oczySean widział do tej pory tylkokilka razy; ich niemal hipnotyzującespojrzenie było tak otwarte i przenikliwe, że zdawało się wnikaćgłębokow jegoduszę. Po pierwszym zauroczeniu tymi oczami runęła lawina innychspostrzeżeń. Przede wszystkim to, żemężczyzna jest bardzo miody. Sean ocenił jego wiekna niewiele ponadsiedemnaście lat, ale zarazpotem rzuciła mu się woczy tężyzna fizyczna chłopca. Pomimomarzycielskiego spojrzenia był nadzwyczaj rozrośnięty w barach i taknabitymięśniami,że odnosiło się wrażenie, iżskóra za chwilępuścimu w szwach. Przez ostatnie czterylata Sean często miewał doczynienia z podobnymiprzypadkami. Odkryto niezwykłe predyspozycjetego dzieciaka i bezwzględnie je eksploatowano. Udział mieli w tymwszyscy Caithness z 3 batalionu, przebiegły MacDonald, Charles,Dicky, a pośrednio i onsam. Żyłowali go bezlitośnie, me dając chwiliwytchnienia. Chłopiec trzymał w ręku cynowy kubek parującej kawy, a jegochudy, kościstyprzegub wystającyspod mankietu płaszcza usiany był 14 wściekleczerwonymicętkami ukąszeń ludzkich wszy. Z kołnierzaszynela wystawała długa szyja,nieproporcjonalnie cienka w stosunkudo osadzonej na niej głowy. Policzki i oczodoły miał zapadnięte. To jest generał Courteney powiedział kapitan. W zamierającym blasku flarySean dostrzegł, jak oczy chłopakarozbłyskują nowym światłem, i usłyszał, jak z wrażenia zapiera mu dech. Czołem, Anders, wiele o tobie słyszałem. i ja o panu słyszałem, sir. Seanazirytowały wyraźnenuty uwielbienia dla swojej osoby. Chłopak musiał,oczywiście, słyszeć wszystkie te historie. Regimentszczycił się swymbohaterskim generałemi opowieści o jego wyczynachwysłuchiwał każdy nowy rekrut. Nie był w staniepołożyć kresu ichrozpowszechnianiu. To dla mnie wielki zaszczyt poznać pana, sir powiedziałAnders połykając końcówki słów i trochę się zacinając, cobyło jeszczejedną oznaką straszliwego stresu, w jakim żył. Mówił jednak zupełnieszczerze. Legendarny Sean Courteney, człowiek, który zdobył pięć milionówfuntów na złotonośnych polach Witwatersrandu i stracił to wszystko,co do pensa, pewnego poranka,przez jeden kaprysfortuny. SeanCourteney,który ścigał burskiego generała Leroux przez pół południowej Afryki i pokonałgo wreszcie po stoczeniu straszliwej walkiwręcz. Żołnierz, który zatrzymał siejącą spustoszenie zuluską hordęBombaty w wąwozie, a potem zepchnął ją podczekające maximy,który zasiadł do rozmów ze swym dawnym wrogiem Leroux i pomagałw opracowywaniu Karty Unii jednoczącej cztery niezależne stanypołudniowej Afryki w jedną potężną całość, który zbudował kolejnąogromną fortunę osobistą w ziemi, bydle i przemyśle drzewnym, któryzrezygnował z ministerialnej teki w gabinecie Louisa Bothy i zestanowiska prezesa Rady Legislacyjnej Natalu, by stanąć na czeleregimentu wojska wyruszającego na front do Francji to naturalne,że oczy chłopca tak zabłysły i że zaczął mu się plątać język. Sean niemógł się jednak pozbyć uczucia irytacji. Mam pięćdziesiątdziewięć lati jestem za stary, żeby odstawiać bohatera, pomyślałcierpko i w tymmomencie flara zgasła na powrót, pogrążając wszystkichi wszystkow ciemnościach. Może znalazłby się jeszcze jeden kubek tej kawy? mruknąłSean. Cholernie zimna noc. Przyjął odjednego z żołnierzy poobijanyemaliowany kubeki przykucnął przykoksowniku. Tuląc naczynie wdłoniach, dmuchałna parującą ciecz i siorbał głośno, a po chwili, z wahaniem, za jego. przykładem poszła reszta. Dziwnie było taksiedzieć jak kamratz kamratem w towarzystwie generała, panowała więc niczym niezmącona cisza. Pochodzisz zZululandu? zwrócił się nagle Sean do chłopca. Jego uchowychwyciłoten akcent i nie czekając na odpowiedź, spytałw języku zulu: Yelapi wena! Skąd jesteś? Językzulu przyszedł Markowi całkiemnaturalnie ibez trudu, choćnie mówił nim jużod dwóch lat. Znad Umfolosi River, na północ od Eshowe. Tak. Dobrze znam tamte strony. Polowałem tam. Seanprzeszedł z powrotem na angielski. Anders? Znałem jednegoAndersa. W 1880przybył z transportem z zatoki Delagoa. Chyba miałna imię John. Tak, John. Stary JohnnyAnders. To jakiś twój krewny? Może ojciec? Dziadek. Mój ojciec nie żyje. Dziadek maziemię nad Umfolosi. Mieszkamz nim. Chłopiec już się odprężył. Seanowi wydało się, żew blasku bijącym od koksownika dostrzega, jak wygładzają sięzmarszczki napięcia wokół jego ust. Nie sądziłem, że będziepan znal takichbiedaków jak my, sir wtrącił uszczypliwie Fergus MacDonald, nachylając siędo koksownikai obracając ku niemu głowę, tak że Sean widział zaciśniętą zawzięcielinię jego ust. Seanpokiwał powoli głową. Znal takich jak MacDonald. Tychfanatyków nowego ładu ze związkami zawodowymi, KarolemMarksem, bolszewikami podkładającymi bomby i nazywających siebietowarzyszami. Ni stąd, ni zowąd zauważyłteraz, że MacDonald mawłosy barwy imbiru i duże złotawe plamy na grzbietachdłoni. Zwróciłsię znowu do Marka Andersa: To dziadeknauczył cię strzelać? Tak, sir. Chłopak uśmiechnął się po raz pierwszy, ożywionytym wspomnieniem. Dostałemod niego mój pierwszy karabin,martini henry. Buchał przy strzale takim kłębem dymu, jakby busz siępalił, ale niósł celnie na sto pięćdziesiąt jardów. Polowałem takim na słonie. Wspaniałabroń przyznał Seani nie wiadomo kiedy, pomimo dzielącej ichczterdziestoletniej różnicywieku, stali się przyjaciółmi. Być może niedawna śmierćtego drugiego inteligentnego młodegoczłowieka, Nicka van der Heevera, pozostawiła w życiuSeana bolesnąwyrwę, bo teraz poczuł przypływojcowskiego uczucia do siedzącegoobok młodzieńca. Fergus MacDonaldchyba to zauważył, gdyż wtrąciłsię jak zazdrosna kobieta. 16 Lepiejsię już zbieraj, chłopcze. Uśmiech znikł z ust Marka, oczy mu ochlodly. Skinąłsztywnoosadzoną na cienkiejszyi głową. Pergus MacDonald zakrzątnął się wokół Andersa i Sean znowuodniósłwrażenie, że patrzyna trenera przygotowującego swojegozawodnika w szatni. Ściągnął mu gruby, obszerny płaszcz i kurtkęmunduru. Na długiwełniany podkoszulek poszławełniana koszulai dwa dżersejowe swetry. Naszyję wełnianaopaska. Jednoczęściowy kombinezon mechanika pokrył te warstwyodzieżypojedynczą gładkąskórą, która nie będzie się plątała między nogamiani przyciągałaoka wroga, trzepocząc na wietrze. Wełniana kominiarkana glowę, na nią skórzanyhełm lotniczy i Sean wiedział dlaczego. Stalowy brytyjski hełmmiał rzucającesię w oczy rondo i niestanowiłżadnego zabezpieczenia przed pociskiemwystrzelonym z mausera. Chowajswoją bańkę, chłopcze. Dziergane rękawiczki z odciętymi palcami,a na nie grube, luźnerękawice. Poruszajbez przerwypaluchami, chłopcze. Nie daj im się zastać. Małaskórzana torba przez ramię, zwisająca wygodnie pod lewąpachą. Kanapki z szynką i musztardą, czekolada i cukier w kostkach to co najbardziej lubisz. Nie zapominaj o jedzeniu, onorozgrzewa. Cztery pełne magazynki nabojów kalibru 303, trzy wsuniętew ciasne kieszenie kombinezonu,jeden w specjalną kieszonkę wszytąw przedramię lewego rękawa. Własnoręcznie nawoskowałem pociski oznajmił Fergus głównie pod adresem przysłuchującego sięgenerała. Wejdą jak. tunastąpił złośliwy, sprośny uśmieszek, który miał zaświadczyć o pogardzie, jaką żywił Fergus dla rang iklas. Ale Sean nie dal sięsprowokować. Zbyt byłpochłonięty obserwacją przygotowań dołowów. Cuthberta wystawię dopiero, jak słońce dobrze wzejdzie. Cuthberta? spytał Sean. Fergus zachichotał i wskazałna nieruchomą postać leżącą cichow głębi ziemianki. Sean dopiero teraz ją zauważył. Widząc zaskoczeniena twarzy generała, Fergus znowu zachichotał i wyciągnął rękę,bydotknąć półleżącej postaci. Do Seana dotarło wreszcie, że to kukła, któraw blasku koksownikado złudzenia przypominała prawdziwegoczłowieka. Nawet głowaw hełmie wyrastała pod naturalnym kątem zbarków. Podobieństwodo ludzkiej postaci kończyło sięraptownie najdsterczał tylko kij od szczotki, . Chciałbym się dowiedzieć, jak zamierzacie to przeprowadzić. Sean zwracał się do młodego Marka Andersa, ale odpowiedział muFergus, robiąc przy tym ważną minę. Wczoraj ten Hun strzelał spod północnego stokuwzgórza. Przeanalizowaliśmy z Markiem kąty, z jakich oddal dwa strzały,i namierzyliśmygo z dokładnością do pięćdziesięciu jardów. Może zmienić stanowisko zauważyłSean. Nie opuści północnego stoku. Przez całydzień zalega tam cień,nawet kiedy słońce stoi wysoko. Dobrze mu się strzela z cienia w światło. Sean pokiwał głową, uznając logikę tego uzasadnienia. Takprzyznałale może przecież prowadzićogień zestanowiska na niemieckiej linii. Teraz cichym głosem odpowiedział Mark. Nie sądzę, sir. Linie frontu są tuzbyt od siebie oddalone niemiecka przebiega przez szczyt wzgórza on lepiejsięczuje nakrótszydystans. Nie, sir, onstrzela z bliska. Urządza sobie stanowiskona zieminiczyjej i prawdopodobnie zmienia je codziennie, ale zakażdym razem podchodzi do naszych linii najbliżej, jak się da,uważając przy tym, by pozostawać wciąż pod osłoną cienia. Teraz,mając umysł zaabsorbowany problemem, chłopiec nie zająknąłsięanirazu. Mówił cicho i z przekonaniem. Wybrałem dla chłopaka dobre stanowisko, zaraz za chałupą. Będzie stamtąd widziałjak nadłoni cały północny stok z niecałychdwustu jardów. Zarazrusza, żeby się zainstalować, póki ciemno. Wysyłam go wcześniej,bo chcę, żeby dotarł na miejsce, zanim Hunzajmie swoje stanowisko. Po co ma się nadziać po ciemku nategosukinsyna? Fergus MacDonald mówiłza Marka ze swadą tego,który jest tu szefem. Potem obaj czekamy, aż się porządnierozwidni, a wtedy jawchodzę do akcji zobecnym tu Cuthbertem poklepał kukłę iznowu zachichotał. Cholernietrudno tak nimmanipulować, żeby wyszło zupełnie naturalnie i ten Hun wziąłgo zajakiegoś durnego żółtodzioba, który wystawia łebz okopu,bo zachciałomu się rzucićokiem na Francję. Nie może go widzieć za długo, . bopołapiesię, że to podstęp, ani za krótko, bo nie zdąży oddać strzału. Nie, to nie takie proste. O tak,wyobrażam sobie mruknął z przekąsemSean tonajtrudniejsza i najniebezpieczniejsza część zadania. Odwracając siędo Marka Andersa,dostrzegł jeszcze nienawistny grymas przemykającyprzez twarz Fergusa MacDonalda. .leszcze jeden kubek kawy, chłopcze, i trzeba będzie ruszać. Musisz dotrzeć na miejsce, zanim śnieg przestanie sypać. 18 Sean sięgnął za pazuchę płaszczai wydobył srebrnąpiersiówkę,którą dostał od Ruth w dniu, kiedy regiment odbijał od nabrzeża. Nalej sobieparę kropeldo kawy. Podał flaszkę Markowi. Chłopiec pokręcił nieśmiało głową. Nie, dziękuję, sir. Od tego dwoi mi się w oczach. Pan pozwoli,że ja skorzystam, sir. Fergus MacDonaldwyciągnął skwapliwie rękę nad koksownikiem. Klarowna brązowaciecz polała się obficie do jego kubka. Starszy sierżant wysłał przedpółnocą patrol z zadaniem wycięciaprzejściaprzez zasieki rozciągnięte przed pozycjamikompanii "A". Mark zatrzymał się przed drabinką przymocowaną do ścianytranszei i przełożył karabin do prawej ręki; w górze rozerwała siętymczasem kolejnatiara i wjej blasku Sean zobaczył, z jakimzaangażowaniem podchodzi chłopiec do swojego zadania. Markodciągnąłrygiel karabinu i Sean zauważył,że chłopiec nie używastandardowego krótkiego lee-enfielda nr 1, konia roboczego brytyjskiejarmii, lecz amerykańskiegoP. 14, który również strzelał pociskamikalibru 0. 303, ale miał dłuższą lufęi był lepiej wyważony. Markprzeładował dwa pudełkanabojów do magazynku i zasunąłrygiel, wprowadzając jedną sztukęstarannie wyselekcjonowanej i nawoskowanej amunicji do komory. Spojrzał na Seana wostatnich promieniach dogasającej flary i skinąłwolno głową. Flara zgasła i wciemnościach, jakie zapadły, Sean usłyszałszybkie, lekkie kroki naszczeblach drabiny. Chciał zawołaćza chłopcem"powodzenia", ale powstrzymał się w ostatniej chwili izamiast tegozaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu pudełkacygaretek. Może wrócimy, sir? spytał cichokapitan. Idźcie sami warknął Sean. Przeczucie nadchodzącej tragediizmieniło mu głos. Ja jeszcze chwilę zostanę. Chociaż niebył jużw stanie nic chłopcu pomóc, to jednak miałwrażenie, że odchodzącteraz, wydałby go na pastwę losu. Mark szedł szybko wzdłuż liny, którą przeciągnął patrol,bywskazać mu drogę przez zasieki. Pochylał się, sunąc lewą dłonią polinie, a w prawej ściskając swój P. 14. Unosił ostrożnie nogi i stąpałlekko,starając się nie wzruszać śniegu i rozkładać ciężar ciałarównomiernie na każdąstopę, żeby nieskruszyć pokrywającej goz wierzchu cienkiej lodowej warstewki. Jednak za każdym razem, kiedy w górze rozrywała się flara,zmuszony był padać na twarz, kulić się i zastygać w bezruchu ciemnąplamą odcinającą się wyraźnie w jaskrawym rozbłysku światła odbiałego tła i maskowaną jedynie przez gęstą kurtynę sypiącego śniegu. Gramoląc się w ciemnościach zziemi i ruszając dalej, zdawał sobiesprawę, że pozostawiana śniegu swój odcisk. W normalnych warunkach niemiałobytożadnego znaczenia, bo na zrytym pociskamidzikim pustkowiu ziemi niczyjej takie drobne ślady przechodziły niezauważone. Ale Mark wiedział, że w pierwszych zimnychpromieniachbrzasku niezwykła para oczu przeczesywać będzie teren cal pocalu, wypatrując takiego właśnie rodzaju znaku. Przeszedł go nagleprzenikliwy dreszcz samotności, zimniejszy od lodowatego, gęstego od śniegupowietrza, które chłostało mu policzki. Poczuł się nagi, wystawiony na laskę i niełaskę wytrawnego, bezlitosnego wroga, niewidzialnego, groźnego, niesamowicie skutecznegoprzeciwnika, z którego ręki może zginąć, nawetsię nie obejrzawszy, jeśli tylko popełni najmniejszy błąd. Opadła i zgasła kolejna flara. Podźwignął sięna nogi i dobrnął do ciemnej, pokiereszowanejściany rozwalonej chałupy. Przykucnął podnią i usiłował zapanować nad oddechem, gdyż dławiący strach, którychwycił go teraz za gardło, omal go nie zadusił. Pierwszy raz tak siębal. Strach nie był mu obcy przez te ostatnie dwa lata żył z nim naco dzień, ale nigdy dotąd nie przybierał on postaci takiego paraliżującego przerażenia. Dotknąwszy palcamiprawejdłoni zimnego jak lód policzka, poczuł, jak drżą; solidnie, do taktu,zaszczekały mu przyspieszonym staccato zęby. W takim stanie nie będę mógł oddać strzału pomyślał gorączkowo i zacisnął dobólu szczęki, a potem splótł mocno dłonie i przycisnąłje do podbrzusza i nie mogę tuzostać. Stanowisko w ruinach byłobyzbyt łatwe do wykrycia. To miejsceniemiecki snajper zlustrujew pierwszej kolejności. Musi się stąd wynosić, i toszybko. Z powrotemdo transzei. Ogarniające go przerażenie przeszło nagle w panikę i zerwałsięnarówne nogi, by zostawiając karabin oparty o pokiereszowanąścianę czmychnąć po własnych śladachz powrotem do swoich. Bist du da7rozległ się szept dochodzący zpobliskich ciemności. Mark zamarł. Ja! Odpowiedz padła spod muru, pod którym siedział, Mark namacal swój karabinlewą ręką izacisnął jąna łożysku, prawanatrafiła automatycznie na chwytkolby, apalec wskazujący spoczął na spuście. 20 Komin, wir gehen zuriick. W zalegających ciemnościachMark wyczuł bardziej niżzobaczył ciężkoobjuczoną postać przesuwającąsię tużobok. Skierował na nią karabin, trzymając kciuk nabezpieczniku, gotowy w każdej chwili goprzerzucić. Niemiec potknąłsię na zdradliwym, maskowanym przez śnieg podłożui zatoczył zeszczękiem obijających się o siebie narzędzi do rozciągania zasieków, którymi był obwieszony. Scheisse! zaklął. Hal den Mond syknął tamten drugii ruszyli zpowrotem w kierunku niemieckiej liniiprzebiegającej szczytem wzgórza. Mark nie spodziewał się, że drużyna zasiekowców wyjdzie w takąpogodę do pracy. W pierwszej chwilisądził, że to niemiecki snajper,ale teraz, kiedy zrozumiał, jaką niepowtarzalną szansęzsyła mu ślepy los, ruszyłaz kopyta lawina myśli. Patrol przeprowadzi go przez niemieckie zasieki, a wyraźne ślady, jakie beztrosko po sobie pozostawią, ukryją przed okiem snajpera jego własne. Uświadomiwszy to sobie, zauważył z zaskoczeniem, że po panice pozostało tylko wspomnienie, że ręce ma znowu pewne, aoddechgłęboki i miarowy. Skwitował pobłażliwym uśmieszkiem swoją chwilęsłabości i ruszył lekko tropem niemieckiego patrolu. Kiedy odeszli na sto kroków od chałupy, śnieg przestał padać. Mark poczuł wpiersi skurcz konsternacji. Bardzo liczył na to, żeśnieżyca utrzyma się przynajmniej do świtu, szedł jednak dalej zapatrolem. W miarę zbliżania się do swoichlinii Niemcyczuli się coraz pewniej i przyspieszali kroku. Dwieście jardów przed szczytem nadeszła pora rozstania. Niemcy poszli dalej sami, a Mark skręcił w boki, wymacując sobie z mozołemdrogę poprzezgęste zasieki, zaczął się przedzierać w poprzek stoku doupatrzonego stanowiska, które poprzedniego popołudnia wybralizFergusem, obserwującwzgórze przez lornetkę. Kikut jednego z dębów porastającychkiedyśwzgórze przewróciłsię tam czubkiem w dół zbocza, wyrywając zmiękkiej, zrytejwybuchami ziemi wielki, spękany kłąb korzeni. Mark wczołgałsię pomiędzy nie, wybierając tę stronę, którą świecące pod ostrym kątemzimowe słońce pogrąży w najgłębszymcieniu. Wpełzł na brzuchu między korzenie, bacząc jednak, bypozostawić swobodę ruchugłowie i ramionom. Przed sobą miał jak na dłoni pełnąkrzywiznępomocnego stoku. Pierwszą czynnością po zajęciu stanowiska było skrupulatne sprawdzenie P. 14, ze szczególnymuwzględnieniem podatnego na21. uszkodzenia, zamontowanego na wysokich wspornikach celownikaBisleya, który podczas przeprawy przez ziemię niczyją mógł o cośuderzyć albo się rozkalibrować. Zjadł potemdwie kanapki zszynką,popiłje kilkoma odmierzonymi łykamisłodkiej kawy i naciągnął nausta i nos wełnianą opaskę dla ochrony przedzimnem i zatrzymywaniapary z oddechu. Wsparł teraz ostrożnie czoło o kolbę karabinu. Sztukę szybkiego zasypiania miał dobrze opanowaną, a kiedy spał, śnieg znowu zaczął sypać. Ocknął się w przygnębiającej szarówce świtu, pokrytypuszystymcałunem białychpłatków. Ostrożnie, żeby go nie poruszyć, uniósłpowoli głowę i zamrugał szybko oczami, by przywrócić im ostrośćwidzenia. Palce w rękawicachmiałzesztywniałe i zimne; zaczął nimiporuszać rytmicznie, wymuszając w ten sposób dopływ ciepłejkrwi. Szczęście znowu mu dopisało dwa razyto za wiele jak na jednąnoc. Najpierwten patrol, który przeprowadził go przez zasieki, a terazta cienka,biała powłokanaturalnegokamuflażu, która stopijegokształtyze splątanymi korzeniami dębu. Za dużo tego szczęścia naraz,każde wahadłozaczyna się kiedyś wychylać w drugą stronę. Ciemności powoli rzedły, poszerzając jego pole widzenia, a w miarę,jaksię rozwidniało, cała świadomość bytu Marka koncentrowała sięcorazbardziej w tych dwóch szeroko otwartych, zlolopiwnych oczach. Poruszałysię szybko tam i z powrotem, rejestrując kolejno każdąosobliwośći fałdę, każdą nierówność terenu, każdy obiekt, każdykikut zwalonego drzewa, każdą leżącą naziemi gałąź, nieregularnyobwód każdego leja po pocisku, wypatrując cieni tam, gdzie ich byćnie powinno, szukając podejrzanych śladów pod świeżą warstewkąśniegu, wypatrując, szukając w imię przeżycia, dosłownie w imię przeżycia. Na krótko przed dziewiątąśnieg przestał znowu padać, a dopołudnia przetarto się na tyle, że w powłoce chmur potworzyły siędziury i pojedyncze, rozmyte promienie słońca, padając na południowy stokwzgórza,zaczęły się po nim przesuwaćniczymsnopyświatła z reflektorów. ^No, Cuthbert, ściągnijmy na siebie trochę ognia tego Huna. Tslapożyczonejod starszego sierżanta mapietranszei Ferguszaznaczył sobie miejsca, w którychodkuł niemieckiego snajperapadłytrupy. Otrzymał dwie położone blisko siebie czarne kropki na tymsamym odcinku transzei. W tych miejscach parapet był zbyt niskiw stosunku do dominującego nad okolicą wzgórza. Kiedy w tych 22 dwóch punktach zginęło już pięciu ludzi, parapet podwyższonoworkami z piaskiem, a dla nieostrożnych wywieszono tabliczkiz wypisanym koślawymi literamiostrzeżeniem: UWAGA, SNAJPER! POCHYL GŁOWĘ. Te dwieczarne kropki dzieliła w naturze odległość pięciu krokówi Fergus doszedłdowniosku, że snajper zaliczył tutaj celnetrafienia,wyczekującna ofiary przechodzące transzeją. Kiedy zauważył głowęw jednymwyłomie parapetu, brał natychmiast na cel drugi i gdyprzechodzący człowiek pojawił sięw nim, wystarczyło mu tylkopociągnąć za spust. Przygotowując kukłę, Fergus podzielił się swymspostrzeżeniem zSeanem Courteneyem, którego polowanie naniemieckiego snajpera tak wciągnęło, że tylko wielka ofensywa sil wrogabyłaby go w stanie zwabić z powrotemdo kwatery głównej. Z samegorana połączył się telefonicznie ze sztabem i poinformował ich, gdziemożnago znaleźć, gdyby zaszło coś ważnego. Tylko żeby mi to byłonaprawdę coś ważnego grzmiał groźnie do słuchawki. Przejdę przed nim z południa na północ wyjaśniał Fergus. To zmusi tegocholernego Hunado odwrócenia się od stanowiskaMarka i chłopak zyska dodatkową sekundę, jak tamten będzie sięokręcał z powrotem wjego stronę. Sean musiał przyznać, żeFergus MacDonald jest dobry w operowaniu kukłą. Biorąc poprawkę na podwyższony parapet,niósłją dwiestopy wyżej,niż wynosi naturalny wzrostmężczyzny, i mijającpierwszywyłom, nadawał jej realistyczny, kołyszący ruch ramion idącego spiesznie człowieka. Sean, młody kapitan, zwalisty, czerwony na twarzy starszysierżanti z pół tuzina innych żołnierzy czekali za drugim wyłomem, obserwującFergusa kroczącego pewnie wich kierunkupo deskachułożonychna dnie transzei. Kiedy zbliżał się dodrugiego wyłomu, wszyscy instynktownie wstrzymali oddechi stężeli znapięcia. Ze stoku wzgórza przemówiłmauser; wystrzał zabrzmiał w mroźnym powietrzujak trzask z bicza. Kukła szarpnęłasię konwulsyjniewdłoniach Fergusa MacDonalda. Fergusopuścił ją momentalnie i padł na kolana, żeby obejrzećokrąglutki otwór w papierowej głowie. A niech to! wyszeptał zrozpaczą. A niech towszyscy diabli porwą! 23. Co jest, MacDonald? Ten cholerny Hun. och, ten przeklęty skurwysyn. MacDonald! Wybrał sobie to samo stanowisko co mój chłopiec. Sean nie od razuzrozumiał. Jest między dębami. Siedzi tuż nad Markiem. Wybrali sobie to samo stanowisko. Zjadliwy, przeszywający huk wystrzału zmausera rozdarł powietrzetak blisko, był tak wysoki i ostry, że bębenki Marka wibrowały jeszcze przez kilka sekund komarzymbzykiem pogłosu. Przezjakiś czas leżał ogłuszony, sparaliżowanyszokiem. Niemieckisnajper znajdował się gdzieś w promieniu dwudziestu stóp od niego. Jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności wybrał sobie nastoku ten sam punkt co Mark. Nie, to nie był nieprawdopodobnyzbieg okoliczności. Z myśliwskim wyczuciem terenu obaj mężczyźniwybrali idealną pozycję dla przyświecającego imwspólnie celu zadawania szybkiej śmierci z ukrycia. Wahadło szczęścia Marka wychyliło się w przeciwną stronę. Zamilkły już ostatnie echa wystrzału, a Mark trwał nadal w bezruchu. Rwąca żyłami adrenalina wyostrzała mu wszystkie zmysły,a serce waliło ztaką silą, że czuł niemal, jak obija się o żebra klatki piersiowej. Niemiec był gdzieś po jego lewej, trochę wyżej, tuż za jego barkiem. Plątaninę korzenidębu miał po prawej ręce, a od lewej strony nicgo nie osłaniało. Nie poruszając głową i penetrując najbliższe otoczenie samymi oczyma, nie opodal, nasKraju swego pola widzenia dostrzegł drugipowalony pień dębu. Leżał nieruchomo jeszcze przez minutę,wypatrując tam kącikiem oka najdrobniejszego choćbyporuszenia. Niczegotakiego nie zauważył, acisza była przeraźliwa, przygniatająca dopókinie zmąciła jej seria ze spandaua oddalona jakąś milę dalej. Powolutku, jak kameleon gotujący siędo ataku na muchę,Markzaczął odwracać głowę w lewo. Zniekształcenia występujące naobrzeżach pola widzenia stopniowoustępowały i mógłjuż ogarnąć wzrokiem cały stok ponad sobą. Najbliższy pień dębu poharatał szrapnel,zrywając całą korę i wydzierając kawałyżywego drewna. Drzewo zwaliło się w poprzekzagłębienia terenu,tworząc nad nim jakby pomost; przy pniu utworzyłasię śnieżna zaspa, alepomiędzy pniem a grzbietem zaspy pozostała 24 wąska szczelina. Szczelina miała pośrodku ze trzy cale szerokościi Markdostrzegał za nią refleksy światła odbijającego się od śniegu. I w tym momenciewychwyciłwzrokiemcień poruszenia. Bvło tonie tyle poruszenie co mikroskopijne drgnienie, jednak Mark jezauważył. Wpatrywał się wten punkt przez pełne pięć sekund, zanim uświadomiłsobie, cowidzi. Zza końca pnia powalonego dębu wystawał sam czubeklufy mausera. Była owiniętapakułami dla zamaskowaniazarysu i zapobieżenia powstawaniu odbić światła odgładkiego metalu alejej złowrogi mały wylot pozostawał nie osłonięty, Niemiec leża)za dębowym klocem, podobnie jak Mark miałchronioną prawą flankę, zwróconytwarzą w tę samą stronę co Mark,tyle że kąt między nimi wynosił czterdzieści pięć stopni dzieliło ich niespełna dwadzieścia stóp. Mark obserwował koniuszek lufy mausera przezdalsze dziesięć minut. Nie poruszyła się już. Niemiec leżałnieruchomo i byłcierpliwy. Przeładowawszy broń, zastygł znowu w pozycji wyczekiwania. Jest tak dobry, że nie ma mowy, bym zdążył złożyć się do strzału,pomyślał Mark. Jeśli się tylko poruszę,usłyszy mnie i zareaguje szybko. Bardzo szybko. Żeby zająć dobrąpozycję strzelecką, Mark musiałby sięwycofać o conajmniej dwadzieścia stóp, a zanimbyje przebył, Niemieczaalarmowany jego szamotaniną wziąłby go namuszkę. Mark byłprzekonany, że przeciwnik tego kalibru niezaprzepaściłby takiej okazji. Wlokły się długie, nieruchome, pełne wycieńczającego napięcia minuty. Markowi wydawało się, że dygocze zauważalnie każdy nerw,każdy mięsień jego ciała, ale wrzeczywistości poruszałysię tylko palceobleczonej w rękawicę prawej dłoni. Był to miarowy ruch ugniataniapodtrzymujący ich elastyczność i ciepłotę; poruszały się jeszcze oczyw czaszce, wodząc powoli tam i z powrotem po pokiereszowanympniu dębu, i powieki, które mrugając regularnie, zgarniały z gałek ocznychłzy wyciskanenapięciem i mrozem. Co tam się, u diabła, wyprawia? denerwowałsię FergusMacDonald, przywierając oczyma do wziernika peryskopu, dziękiktóremu obserwatornie musiał się wychylaćponad obłożony workami zpiaskiem parapet transzei. Chłopiecjest przygwożdżony. Generał Sean Courteney nie odrywał oczu od drugiegoperyskopu i obracającnim lekko tam 25. i z powrotem przeczesywał zbocze wzgórza. Spróbuj jeszcze raz sprowokować tegoHuna Cuthbertem. Nie wydajemi się, żeby drugi raz dat się na to nabrać zaprotestowałnatychmiast Fergus, spoglądającna Seana tymi swoimibHsko osadzonymi oczkami, wokół których utworzyły się teraz różowe obwódki wywołane zimnem i napięciem wyczekiwania. To rozkaz, sierżancie. Szerokie czoło Seana Courteneyaporyło się zmarszczkami,a ciemne brwi ściągnęłygroźnie. Jego gloszabrzmiał jak pomruk starego lwa,a ciemnoniebieskie oczy ciskałybłyskawice. Władczy ton i zdecydowana postawa tego człowieka wywarły wrażenie nawet na FergusieMacDonaldzie. Już się robi, sir mruknął nadąsany i podszedł do kukły opartej o stopień strzelniczy. Przeszywający trzask wystrzału z mausera rozpruł znowu powietrzei powieki zaskoczonego Marka Andersa, zatrzepotawszy odruchowodwa razy, rozwarły się szeroko. Ze złotopiwnych oczu utkwionych w stoku powyżej wyzierała czujność polującego sokola. Chwilę po wystrzale usłyszał szczęk odciąganego, a zaraz potempopychanegow przód zamkamausera; snajper wprowadził nowynabój do komory. Koniuszek owiniętej pakułami lufy znowu drgnął, ale tym razem wzrok Marka przyciągnęło co innego, Jakieś inne poruszenie, tak minimalne,że uszłoby uwagi mniejwprawnych oczu. Ledwie tchnienie w wąskiej, trzycąlowejszparzepomiędzy powalonym pniem dębu a pokrywającą ziemię warstwąśniegu. Po prostu pojedyncze drgnienie, a potem znowu nieruchomość. Chociaż Mark wpatrywał się w szparę przez długie sekundy, nicwięcej siętam nieporuszyło. Widział tylko cień i jakiś nieokreślonyzarys, światło odbite zwodniczo odzalegającego tamśniegu. I wtem odróżnił coś jeszcze. Wzór włókientkaniny, jej cienkie srebro w wąskiej szczelinie. Teraz jego oczy wypatrzyły wreszcie szew szarego materiału wybrzuszającego się leciutko nad żywym ciałem, które okrywał. W szczelinie majaczył maleńki fragment ciała Niemca. Leżał podrugiej stronie bala, tuż przy jegokońcu, z głowąskierowaną w tę samą stronę, z której wystawała lufa mausera. Markzaczął uzmysławiać sobie w wyobraźni proporcjeciała mężczyzny. Mając za jedyny punktodniesienia konieclufy, oszacowałw przybliżeniu położenie jego głowy i ramion, jegotułowia i bioder. Właśnie, biodra,zdecydował. To jegobiodra albo górny odcinek 26 uda.. i w tym momencie zmieniły się warunki oświetlenia. Słońcewymacało wpokrywie chmur słaby punkt i na chwilę zrobiło się jaśniej. Mark rozpoznał teraz fragment wojskowego pasaz pustą pętlą, w której powinien tkwić bagnet. To utwierdziło go w domysłach. Wiedział już, że nieznaczne wybrzuszeniena szarym materiale polowegomunduru odpowiada miejscu, gdziegłówka kościudowej wchodzi w panewkę miednicy. Przez obydwa biodra, pomyślał chłodno. To unieruchamiający strzał, a do tego tamtędy przebiega arteria udowa. Zacząłostrożnie zsuwać rękawicę z prawej dłoni. Musi przetoczyćsię na bok i obrócićdługą lufę swojego P. 14 o ponad dziewięćdziesiąt stopni, nie wywołując przy tym najmniejszego szmeru. Boże, dopomóż, poprosił Mark w duchu. Lufakarabinu drgnęła i z rozdzierającą powolnością zaczęła się przesuwać, a on stopniowo przenosił ciężar swego ciała na drugiłokieć. Wydawało się, żeupłynęła cała wieczność, zanim zatoczywszy P. 14pełny łuk naprowadził go wreszcie na wąską szczelinę podpniemdębu. Zgiętywe dwoje spróbował z tej niewygodnej pozycji złożyć sięteraz do strzału. Nie mógłodbezpieczyć broniprzed naciśnięciem naspust; nawet cichutki,metaliczny szczęk przesuwanego bezpiecznika zaalarmowałby Niemca. Zagiął palec na spuście i namacal kciukiem dźwigienkę mechanizmu odbezpieczającego. Wykręcając nienaturalnieszyję, wycelował dokładnie izaczął popychać bezpiecznikkciukiem, zwiększając jednocześnie z wyczuciem nacisk palca wskazującego na spust. Musiał torobić płynnie, żeby nie zakłócić ustawienia urządzeń celowniczychzgranych na skrawku srebrzystoszarego materiału munduru. Grzmot strzału zdał się odbićod niskiego pułapu ołowianychchmur i pocisk przemknął przez wąziutką szparę. Mark widział,jaktrafiaw cel, jak ciało odkształca się elastycznie pod wpływem wchodzącego weń metalu. Usłyszał krzyk Niemca, dziki wrzask pozbawiony formy iznaczenia, i z instynktowną wprawą odciągnął zamek, by przeładować broń. Następny strzał zlał się z echem pierwszego, padły w tak krótkimodstępie czasu, żezabrzmiały jak jeden. Kolejnypocisk pomknął przezszparę i tym razem Mark zobaczył tryskającą krew, jasnoszkarłatnąfontannę krwi, która zbryzgała śnieg i topiąc go własnym ciepłemrozcieńczała się, nabierając szybko bladoróżowej barwy. Potem w szparze nic już nie było widać; siła uderzenia odrzuciła 27. Niemca od pnia albo sam odtoczyt się na bok. Tylkoplama różu kalała śnieżną biel, Mark wprowadził do komory P, 14 nowynabój i czekał odwrócony teraz twarzą dodębowego pnia, złożony do następnego strzału. Jeślirana nie jest rozstrzygająca, Niemiec będzie chciał się odgryźć i był na to przygotowany. Leżał spokojny, wyprany z emocji, ale fizycznie sprężony w sobie. Każdymięsień, każdy nerw napięty miałdo ostatnich granic, wzrok wyostrzony i jasny,słuchwyczulony. Cisza trwałajeszcze przez parę sekund a potem dal się słyszeć jakiśdźwięk. Mark nie rozpoznałgo od razu;po chwili powtórzył się. Szloch mężczyzny. Był teraz głośniejszy, bardziej histeryczny, chwytający za serce. Ach, mein Gott. meinlieber Gott. zawodził żałośnie męski urywany głos. Das Blut. ach,Gott. das Blut. i nagle ten płaczliwy jęk wraził się w duszęMarka, wdarł głębokow jego świadomość. Ręka zaczęła mu dygotać i poczuł, że znowu drżąmuusta. Spróbował zacisnąć zęby, ale i tezaszczekały dziko. Przestań,na Boga, przestań wyszeptał i karabin wysunąłmu się z rąk. Zatkał mocno uszyobleczonymi w rękawicedłońmi,usiłując zagłuszyć własnym krzykiem straszne zawodzenie umierającego Niemca. Proszęcię, proszę! zawołał błagalnie. Proszę cię, przestań. Niemiec chyba go usłyszał. Hilf mir, lieber Gon. das Blut! głos mu się załamał iprzeszedł w bezsilny jęk rozpaczy. Pod wpływem nagłego impulsu Mark zaczął pełznąć na ślepo przez śnieg pod górę. Już idę. Wszystko w porządku mruczał. Tylko przestań. Czul, że traci zmysły. Ach, mein lieber Gott, ach, meine Mutti. Jezu. przestań. Przestań. Czołgając się, Mark okrążył koniecdębowego kloca. Niemiec na wpół siedział, na wpół leżał oparty o pień. Obiemadłońmi usiłował nadaremniezatamować fontannę jasnej, pulsującejkrwi tętniczej, tryskającą mu między nieporadnymi palcami. Dwapociski strzaskałymu oba biodra i otaczała go papkowatabreja zmieszanegoz krwią śniegu. Odwrócił głowę i spojrzał naMarka. Z twarzy odpływał mu już kolor, robiła się popielata i lśniła od drobniutkich kropelek potu. Niemiec był młody, w wieku Marka, ale szybko zbliżająca się śmierć . 28 wygładziła mu rysy, przez co wyglądałjeszczemłodziej. Była to twarzmarmurowegoanioła. Gładka i biała, i dziwnie piękna. Z siniejącychoczodołów patrzyły błękitne oczy, spod hełmu na gładkie czoło spadała grzywa bladozlotych kędziorów. Otworzył usta i powiedział coś, czego Mark nie zrozumiał. Zęby miał białe i równe, wargi pełnei bezkrwiste. Potem Niemiec, nie spuszczając zMarka wzroku, osunął się wolnopo pniu. Uciskające kroczedłonie opadły bezwładnie, apulsującyregularniegejzer krwi tryskający z rozharatanego ciała osłabł i zanikł. Bladobłękitne oczy zatraciły gorączkowy połysk, zmatowiały i zapatrzyły sięw przestrzeń. Mark poczuł, jak materia jego umysłu trzeszczy niczym zaczynający się pruć jedwab. Było toniemal Fizyczne doznanie słyszał, jakcoś w nimpuszcza. Woczach mu pociemniało,twarz martwego Niemca rozpłynęła się niczym topniejący wosk, by po chwili zacząć się na powrót formować. Czul, jak rozdarcie powiększasię, jak rozłazi się delikatna niczymmuślin struktura jego rozumu; pod nią byłatylko ciemność i rozbrzmiewająca echami otchłań. Rysy martwego Niemca nabierały z wolna ostrości, aż wreszcie stężały i Markowi wydało się, żepatrzyw falujące, krzywe zwierciadło,w którym widzi odbicie własnejtwarzy. Własnej widmowejtwarzyozłotopiwnych przerażonychoczach i otwartych ustach, które byłyjego ustami i z tych ust wydobył się krzyk niosący w sobie rozpacz i cierpienie całego świata. Huragan zgrozy porwał ostatnie strzępy zdrowego rozsądku i Mark usłyszał własny krzyki poczuł,że biegnie, że nogi same go niosą,alew głowiepanowała tylko czerń, aciało miał lekkie i nieważkie niczym ciało ptaka w locie. Celowniczy niemieckiego karabinumaszynowego jednym gwałtownym szarpnięciem za rączkę obrócił maxima w lewo ipochylającjednocześnie pod ostrym kątem grubą, chłodzoną wodnym płaszczemlufę sterczącą spod worków z piaskiem, nakierował ją na przebiegające w dole brytyjskie linię. Samotna, pędząca na oślep sylwetka zbaczaław lewo. Strzelec przycisnął do ramienia drewnianą kolbę maxima i pociągnął krótkąkoszącą serią, celując minimalnie niżej z uwagi na naturalną tendencję- --i-;. , ,i" ""sr. r.BTmia nrzy prowadzeniu ognia do celuznajdującego karabinu do przenoszeniaprzy prow; się w dole. 29. Mark Anders nie zwrócił nawet uwagi na potężne jak ciosymłotkiem uderzenia dwóch pocisków, które weszły mu z impetem w plecy. Fergus MacDonald płakał. Sean przyglądałmu się z zaskoczeniem; nie spodziewał siępo tymczłowieku podobnej reakcji. Łzy wyślizgiwałymu się powoli z oczu o różowych obwódkach i Fergus strącił je zrzęs jednym rozeźlonym ruchem. Czy wolno prosićo pozwolenie wysłania patrolu, sir? spytał imłody kapitan zerknął niezdecydowaniena Seana ponad ramieniem sierżanta. Sean skinął ledwie zauważalnie głową. Sądzicie, że znajdziecie ochotników? spytał niepewnie kapitan. Ochotnicy się znajdą, sir odburknął czerwonyna twarzysierżant chłopaki są pod wrażeniemwyczynu tego młodzika. No to dobrze. jak tylko się ściemni. Znaleźli Markaniedługo po ósmej wieczorem. Leżał przewieszonyprzez zardzewiały drut kolczasty rozciągniętyu stóp wzgórza iwyglądałjak połamana lalka. Fergus MacDonald musiałgo wycinać nożycamiz zasieków i minęła blisko godzina,zanim, brnąc z noszamiprzezbłoto i topniejący śnieg, dotaszczyli go z powrotem do brytyjskich linii. Nie żyje stwierdził generał Courteney, spoglądając w świetlelatarnina białą, wycieńczonątwarz leżącego na noszach chłopca. Żyje, żyje zapewniłgo skwapliwie Fergus MacDonald. Nie tak łatwo zabić mojego chłopca. Lokomotywa zagwizdała przeraźliwie, wtaczając się z turkotem nastalową konstrukcję mostu. Srebrzysta para wystrzeliła wysokojasnympióropuszem, by po chwili rozwiać się na wietrze. Mark Anderswychylił się daleko przez barierkę pomostujedynegow składzie wagonupasażerskiego i ten sam wiatrzmierzwił mu'brązową czuprynę, a deszcz gorących drobinek popiołu wywianegoz pieca sparzył policzek. Chłopak nie zważałjednak na to i mrużącoczy wpatrywał się w koryto rzeki, nad którą z łoskotem przejeżdżali. Przepłynąwszy pod trzcinami,woda napotykała na swej drodzepylony mostu, zdezorientowana kręciłasię przez chwilę w kółko,a potem, zielona,silna i pełna, podejmowała swą podróż ku morzu. Wysoki poziom jak na tę porę roku mruknąłgłośnoMark staruszekbędzie się cieszył i poczuł, jak odwykłe usta 30 1 ir rozciągają sięw uśmiechu. Przez ostatniemiesiące rzadko mu się to zdarzało. Lokomotywa przemknęła przez stalowy most i przypuściłanatarciena zaczynające się zaraz za nimwzniesienie. Rytm jej silnika natychmiast uległzmianie, a szybkość spadla. Mark pochylił się, podniósł zpomostu swój stary wojskowyplecak, otworzył bramkę w barierce i zszedłszy na metalowe stopniezawisłna jednej ręcenad umykającym w tył tłuczniem torowiska. Pociąg wytracał coraz bardziej szybkość na rosnącej stroniewzniesienia. Mark zsunął plecak zramienia,wychylił siędalekoi upuścił go najdelikatniej, jak potrafił,natłuczeń. Plecak odbił się odziemi i potoczył wdół po skarpie nasypu,by wpaść z impetempędzącego żywego stworzeniaw rosnąceu podnóża krzaki. Teraz Mark sam przyczaił się w półprzysiadzie nad mknącą ziemią. Wyczuwającprecyzyjnie moment, kiedy pociąg przetaczał się przezszczyt wzgórza, puścił się poręczy i zeskoczył na skarpę. W momenciezetknięciasię z ziemią zaczął biec, podając się w przód dla skompensowaniasiłyzderzenia. Żwir usuwał mu się spodnóg. Utrzymał sięna nogach. Kiedy wyhamował i zatrzymał się,mijałgowłaśnie z turkotemostatni wagon składu. Konduktor stojącynapomościespojrzał nań groźnie i krzyknął: To wbrew przepisom! Przyślijpan szeryfa! odkrzyknąłMark i zasalutował muironicznie. Lokomotywa posapując potężnierozpędzała się jużnazjeździe po przeciwległym stoku i rytm stukotu kół na złączachszynprzybierał gwałtowniena częstotliwości. Konduktor pogroził mupięścią. Mark odwrócił się do niego plecami. Wstrząs przy skokusprawił, że znowu odezwał się ból w plecach. Mark wsadziłrękę pod koszulę i patrząc na tory pomacał się podpachą. Namacał dwa wgłębienia pod łopatką i po raz nie wiadomoktóry zdumiał się, jak blisko wybrzuszeńkości kręgosłupa znajdowałosięjedno z nich. Nowa skóra w tym miejscu była w dotyku atlasowa,niemal niewrażliwa, a przecież zabliźnianie się ran trwało długiemiesiące. Markwzdrygnął się mimowolnie nasamo wspomnienieturkotuwózka, na którym rozwożono środki opatrunkowe, i beznamiętnej, prawie męskiej twarzy matrony upychającej długie bawełniane zwitki w otwartych wargach ran postrzałowych; pamiętał teżpowolne, rozdzierające katusze towarzyszące wyciąganiu nasiąkniętychkrwią tamponów błyszczącymi, stalowymi szczypcami, swój spazmatyczny oddech i szorstki, bezosobowy głos matrony: Oj, nie bądź dzieckiem! 31. Upływał dzień po dniu, tydzień po tygodniu, aż wreszcie błogosławioną ulgę przyniosło rozżarzone, gorączkowe delirium zapaleniapluć, które zaatakowalo jego uszkodzone pociskiem płuco. Jak długoto trwało od francuskiego lazaretu polowego pośród zmieszanegozbłotem śniegu rozjeżdżonego przez ambulanse, gdzie drużynygrabarskie kopały grobyzaraz za namiotami, do szpitala ogólnegopod Brighton, łaźni dusznych tropików na pokładzie statku szpitalnegoprzemierzającego południowy Atlantyk, oraz szpitala dla rekonwalescentów z zadbanymi trawnikami i ogrodami jak długo? W sumieczternaściemiesięcy, podczasktórych wojna niezasłużenie nazywanajuż przez ludzi"wielką", dobiegła końca. Cierpienie i delirium zatarływ pamięci upływ czasu, ale i tak zdawało się to trwać tyle co cale ludzkie życie. Przeżyłjedno życie pośród zabijania i rzezi, pośród bólui cierpienia, a teraz rodził sięna nowo. Ból w plecachustępował szybko. Przemknęłomu przez myśl, że rany prawie sięjuż wygoiły. Uszczęśliwiony tymodpędził od siebie mroczne, straszne wspomnienia i zaczął się zsuwać po skarpie, żeby poszukać plecaka. DoAnderslandu było niemalczterdzieścimil z biegiem rzeki, a pociąg trzymał się rozkładu dochodziło już południe. Markzdawał sobie sprawę, że nie pokona takiej odległości przed wieczoremdnia następnego irzecz dziwna, teraz, kiedy był już prawie w domu,pragnienie jak najszybszego znalezienia się w nim gdzieś się ulotniło. Szedł lekko, wpadając od razu w rytm wydłużonego, znajomegokroku myśliwego. Kiedy tylkoświeżo zaleczone rany przestały doskwierać, zarzuciłsobie plecak na ramiona imaszerował, rozkoszującsię zdrowym, chłodnym potem zraszającym mutwarz i ciałopod cienkąbawełnianą koszulą. Wieloletnia nieobecność wyostrzyła u niego wrażliwość na pięknoświata, któryteraz przemierzał, i to,co dawniej ledwie zauważał, teraz napełniało go nowym, nieznanym zachwytem. Nadrzecznezarośla tętniły życiem: tęczowe ważki, trzepoczącprzezroczystymi skrzydełkami, śmigałytuż nad powierzchnią wodyalbo parzyły się wlocie samczyk przywierał do grzbietu samiczkii wygiętym w tuk długim, połyskliwym odwłokiem dotykał jej odwloką; hipopotam, który wyskoczył jak korek na powierzchnię z donośnymprychnięciem, gapił się na idącego brzegiem Marka różowymi; wodnistymioczkami, strzygąc przy tym małymi uszami i pławiąc sięw zielonymwirującym nurcie niczym wielgąchnyczarny balon. Szło się tędy niczym przezstarożytnyraj, jeszcze przednastaniemczłowieka, i Mark uświadomił sobie, że tegowłaśnie potrzebabyło 32 jegociału i psychice, by proces odzyskiwania zdrowia mógł dobiec wreszcie końca. Obozowałtej nocy na trawiastym,urwistym cyplu nad rzeką, ponad terenami łowieckimi moskitów i nieprzyjemnym mrokiem gęstych zarośli. Po północy obudził go chrapliwy ryk leoparda dolatujący z dołu,znad samejrzeki. Leżał nasłuchując, jak kot odchodzi powoli podprąd nurtu, dopóki jego pomruki nie ścichły wśród stromych turniwyżyny. Nie zasnął potem od razu, tylko leżał rozmyślając z przyjemnym dreszczykiem podniecenia oczekającym go dniu. Przez ostatnie cztery latacodziennie, nawet w te bardzo złe dniciemności i majaków, myślał o staruszku. W niektóre z tych dni byłoto tylko przelotnewspomnienie, winne ogarniała go jakaś obsesjai wtedy czuł się jak stęskniony uczeń szkoły z internatem torturującysię myślami o domu. Domem, zarówno matką,jak i ojcem, któregoMark nie znał, był muoczywiściestaruszek. Był tam zawsze, od jegonajwcześniejszych, mglistych wspomnień aż do chwili obecnej, niezmienny wswej silei mądrej wyrozumiałości. Przywołując z pamięci wyraźny obraz staruszka siedzącego w twardym, rzeźbionym fotelu bujanym na przestronnej werandzie z desek,w starej, wygniecionej koszuli khaki, prowizorycznie połatanej i nagwałt dopominającej się prania, rozchełstanej pod szyją i odsłaniającejgęstwę srebrnobiałych włosów na piersi; tę szyję i policzki pomarszczonejak u indyka, ale spalone na ciemny brąz i pokryteszczeciną pięciodniowego srebrzystego zarostu iskrzącego się niczymtłuczone szkło; te połyskliwie białe, imponujące wąsiska o końcachskręconych w zawadiackie szpice i usztywnionych woskiem, tenszerokoskrzydły kapelusz nasunięty głęboko na jasne, wesołe oczykoloru toffi, Mark poczuł głębokie, fizyczne ukłucie tęsknoty. Z tymprzepoconym kapeluszem,z brudną jak święta ziemia wstążką nigdysię nie rozstawał, nigdygo nie zdejmował, nawet doposiłków aMark podejrzewał; że nawet kładąc się spać do swegowielkiego mosiężnego łoża. Markowi stanął przed oczyma staruszekprzerywający struganie,przesuwającyprymkę językiemna drugipoliczek i strzykający śliną dopięciogalonowej puszki po złotym syropieod Tale'a i Lyle'a, którasłużyła mu za spluwaczkę. Trafiał do niej pewnie z odległości dziesięciustóp nie uroniwszy ani kropli ciemnobrązowego soku, a potemkontynuował, jak gdyby nigdy nic opowieść. A cóż to były zaopowieści! Słuchającemu ich małemu chłopcu wysadzały oczy z orbitl budziły nocą, każączaglądać lękliwie pod łóżko. , ^ -. -",.. ,., 33. Mark przypominał sobie staruszka w banalnych, zdawałoby się,sytuacjach, na przykład schylającego się po garść tłustej glebyi przesiewającego ją między palcami, a potem ocierającego dłonieo siedzenie spodni z dumnym zawziętym wyrazem na zniszczonej,starej twarzy. "Dobra ziemia Andersland", mówiłi kiwał głową jakmędrzec. Brzypominal gosobie w sytuacjach doniosłych, jak stoi obokMarka, wysoki ichudy, w gęstym, ciernistym buszu, z grzmiącymi dymiącym karabinemmartini henry u ramienia, jak odrzut broniwstrząsa jego słabym, starym ciałem, a na nich szarżuje niczym czarna skata, oszalały od odniesionych ran bawół. Minęłycztery lata,od kiedy widział go po raz ostatni, od kiedy po raz ostatni miał od niego wiadomości. Z początkupisywał długie,pełne tęsknotyza domem listy, ale staruszek nie potrafiłani czytać,ani pisać. Mark miał nadzieję, że może pójdzie z nimi do kogośznajomego, może do kierowniczki poczty, kto mu je przeczyta i pomoże odpisać Markowi. Była topłonna nadzieja. Duma nigdy nie pozwoliłaby się staruszkowiprzyznać przed obcym, żenieumie czytać. Mimoto Mark niezaprzestał przez wszystkie te lata wysyłania listów do domu, pojednym co miesiąc; aledopiero jutro dowie się, co działo się ze staruszkiem przez cały tenczas. Zasnął w końcu znowu iprzespał kilka godzin. Obudziłsię przed brzaskiem, rozpalił ognisko i zaparzył sobie kawy. Zamierzałruszyćw drogę, kiedy tylko rozwidni się na tyle, by widział ziemiępod stopami. Obserwował ze skarpy stonce wyłaniające się zmorza. Wysoko nad odległym oceanemunosiłysię góry burzowych cumulusów, którepodświetlone wschodzącym słońcem rozjarzyły- się czerwieniami iróżami, szkarłatami i ciemnymipurpurami,a każdą chmurę obwiódłjasny, czerwonozłoty kontur i przeszyły snopy światła. Teren pod stopami Marka opadałku nadbrzeżnym nizinom, tejżyznej, nadmorskiej krainie gęsto zalesionych dolin iłagodnych,porośniętychzłocistą trawąwzgórz, która ciągnie się aż po bezkresne, białeplaże OceanuIndyjskiego. Poniżej miejsca, w którym stał Mark, o podnóże skarpyocierała się rzeka. Przeskakiwała płatami bieli isrebraz wilgotnych czarnychgłazów w głębokie, ciemne rozlewiska, które obracały się spienioneniczym ogromne koła, jak gdybyodpoczywając przednastępnym dzikim skokiemku morzu. Markowi dopiero teraz zaczęło się śpieszyć. Ruszyłstromą ścieżką w dół, gnany tą samą niecierpliwością co rzeka, ale kiedy znalazłsię34 wreszcie na ciepłej,sennej równinie rozciągającej się u podnóża skarpy, słońce stało już wysoko. Rzeka rozlewała się tu szerzej i była płytsza. Zmieniwszy całkowicieswój temperament, wiła się teraz meandrami pomiędzy piaszczystymibrzegami. Pojawiły się nowe gatunkiptactwa, innezwierzętabuszowaływ lesiei na wzgórzach, ale Mark nie miał już dla nich czasu. Niezwracającniemal uwagi na stadadługonogich, dtugodziobych bocianów i ibisów sejmikujące na nadrzecznych piaskach, nawet kiedy teostatnie podniosły swoją dziką, przypominającą śmiech szaleńcawrzawę, maszerował pospiesznie przed siebie. Zbliżał się do pewnego miejsca, zaznaczonego tylko małymkopczykiem usypanym u stóp ogromnego,dzikiego ligowca, miejsca,które miało dla niego szczególne znaczenie,bo wyznaczało zachodnią granicęAnderslandu. Mark zatrzymał się, bypoprawić zrujnowany kopczyk wznoszący się między szarymi łuskowatymikorzeniami,które pełzły poprzezgruntniczym przedpotopowe gady, i kiedy pracował,z konarówdrzewa ponad jego głową poderwało się z głośnym furkotemskrzydełstado tłustych zielonych gołębi posilających się tam kwaśnymiżółtymi owocami. Ruszył spod figowca z nową lekkością i sprężystością kroku, nową werwą i nową jasnością w oczach bo znowu stąpał po Anderslandzie. Osiemtysięcyakrów tłustego, czekoladowegoczarnoziemu, czteromilowy odcinek biegu rzeki, żadnych kłopotów z wodą, łagodniezaokrąglone wzgórza porośnięte gęstą,słodką trawą, Andersland,nazwa, którą staruszek nadał tym terenom przed trzydziestu laty. Uszedłszy pół mili, Mark miał już rozstać się z rzeką, by dotrzećdo zabudowań farmy skrótem prowadzącym przez następne wzgórze,kiedynagle rozległ się stłumiony odległościągrzmot, od któregojednakzadygotałaziemia, a zaraz potem w nieruchomym ciepłympowietrzu dał się słyszeć słaby gwar ludzkich głosów. Mark zatrzymał się zaintrygowany i nastawił ucha. Grzmotpowtórzył się znowu, ale tym razem towarzyszył mu trzask i łoskotłamanych gałęzi i krzaków. Charakterystyczne odgłosy walącychsię drzew. Porzucając swój pierwotny zamiar, Mark poszedł dalej brzegiemrzeki, by po niedługim czasie stwierdzić, że łaśurywa sięnagle,ustępując miejsca otwartej przestrzeni, która w pierwszejchwiliskojarzyła mu się z tymi straszliwie spustoszonymi polami Francji,porytymii pooranymi przez pociski i materiały wybuchowe do tegostopnia, że spod spodu wyzierała surowa, skotłowana ziemia. 35. Nad rzeką uwijały się grupki ciemnoskórych mężczyzn w białychpłóciennych przepaskach na biodra i turbanach, wycinając grubedrzewa i karczując zarosła. Z początku Mark nie mógt zrozumieć, kimsąci dziwniludzie, ale zaraz przypomniało musię, że czytał w gazecieo tysiącach hinduskich robotnikówsprowadzonych do pracy nanowych plantacjach trzciny cukrowej. Ci tutaj byli chudzi, żylaści,bardzo ciemnii uwijali się nad brzegiem rzeki niczym koloniamrówek. Były ich setkinie, Mark uświadomił sobie teraz, że nie setki,lecztysiące a do tegowoły. Wielkiezaprzęgi tych zwalistych, silnychzwierząt stąpały ociężale, zwlekając na stosy powalone drzewa przeznaczone do spalenia. Niezupełnie rozumiejąc, co widzi,Mark wspiął się na wzniesienie górujące nad rzeką. Ze szczytu roztaczał się niczym nie przesłanianywidok na Andersland i tereny leżące dalej na wschód,w kierunku morza. Spustoszenia ciągnęłysię jak okiem sięgnąć i teraz dostrzegł jeszcze coś zastanawiającego. Całą tę ziemię zaorywano. Otwartąprzestrzeń,jaka pozostała po wykarczowanymlesie i zniwelowanychpastwiskach,przemierzały powoli,jeden za drugim, zaprzęgi wotów ciągnące pługi,a przewracanalemieszami żyzna czekoladowa ziemia układała się zanimi w grube, połyskliwe bruzdy. Okrzyki oraczy i stłumione trzaskidługich batów niosłysię aż do miejsca na zboczu wzgórza, gdzie stał oszołomiony Mark. Przysiadł na głazie i przezblisko godzinę,targany niepokojem, przyglądał się pracującym ludziomi wołom. Niepokoiło goznaczenietego, co widzi. Staruszek nigdy nie dałby zrobić czegoś takiego swojejziemi. Nienawidził pługa itopora, zbyt głębokąmiłościądarzył tewspaniałe drzewa, które teraz jęczały i waliły się z trzaskiempodciosami siekier. Staruszek strzegłswych pastwiskjak ostatni skąpiec,jak gdyby byłytak cenne, jakto sugerowała ich złocista barwa. Nigdy by nie dopuścił do ich zaorania nie dopuściłby do tego, gdybyżył. I to właśnieniepokoiło Marka. Gdyby żył. Bo przecież, na Boga, za nic nie sprzedałby Anderslandu. Markowi wcale nie było spieszno do poznania odpowiedzi. Musiał zmobilizować całąsiłę woli, by wstać i zejść ze wzgórza. Ciemnoskórzyrobotnicyw turbanach nierozumieli jego pytań, ale ekspresyjnymi gestami wskazali mu grubego draba w bawełnianejkurtce, który przechadzał się wyniosłe od brygady do brygady,chloszcząc nagie, czarne plecy cienką laseczką alboprzystając, bydokonać mozolnie jakiegoś wpisudoogromnej czarnej księgi. Podniósł na Marka zdumiony wzrok i widzącprzed sobą białego, przyjął natychmiast uniżoną postawę. Dzień dobry, panie. urwał i jego błyszczące, chytre oczka otaksowały szybko Marka. Nie uszłyich uwagi jego młody wiek, nieogolone policzki, lichy wojskowy mundur wybrudzonyw długiejpodróży i wymiętoszony od niezdejmowaniado snu. Oczywiste było,że cały dobytek tegomłodzieńca mieści sięw jegoplecaku- Prawdępowiedziawszy, nie potrzeba nam tu już ludzi do pracy. Manierydraba zmieniłysię w oka mgnieniu, stały władcze. Ja tu jestem nadzorcą. To się dobrze składa. Mark skinął głową. Może dowiem się od ciebie, co ci ludzie robią w Anderslandzie. Tentypdziałał mu na nerwy. Znal wielu mu podobnych w wojskugnębili słabszych, lizalityłki silniejszym i starszym rangą. Bez wątpieniaprzygotowujemy ziemię pod uprawę cukru. Ta ziemia należy do mojej rodziny powiedział Mark i drab z miejsca znowu zmienił front. Ach to pan jest ze spółki z Ladyburga, szanowny paniczu? Nie, nie, my mieszkamy tutaj. W tym domu. Markwskazałna szczyt wzgórza, za którym wznosiły się zabudowania. To nasza ziemia. Drań zachichotał jak trusty, czarny dzieciak i pokręcił głową. Nikt tam teraz nie mieszka. Niestety! Wszystko to jest własnością spółki. I zatoczyłręką szeroki luk, obejmując tym gestem całykrajobraz, od skarpydomorza. Niedługo wszędzie tu będziecukier, zobaczysz. Cukier itylko cukier. I znowu się roześmiał. Ze szczytu wzgórza stary dom wyglądał tak samo, jak zawsze pomalowany na zielono dach z blachy falistej wystający z ciemnejzieleni sadu ale podszedłszybliżej zarośniętą ścieżką biegnącą obokkurnika, Mark zauważył, że ze wszystkich okien powyjmowano szyby,pozostawiając ślepe, czarne prostokąty, i że na szerokiej werandzie niema ani jednego mebla. Znikł z niej fotel bujany, a pokrytykrokwiamidaszek zapadł się w jednymkońcu; od ściany odstawała obluzowana rynna. Ogród był zapuszczony i wyglądał tak, jakby nikt sięnim od dawnanie zajmował; rozbuchana roślinność zaczynała atakować samdom. Staruszek utrzymywał go zawsze w należytym stanie, codzienniewymiatając nawetliście spod drzew i pomalowanych nabiało uliustawionych równymi rzędami w ich cieniu. Ktoś splądrował ulezbrutalną niefrasobliwością, rozłupując je siekierą. Izby stały puste, oczyszczoneze wszystkiego, co mogło przedstawiać 37. jakąkolwiek wartość, wyniesiono nawet stary czarny piec na drzewoz kuchni i tylko na werandzie walała się spluwaczka z puszki od Tate'ai Lyle'a; jej rozlana zawartość pozostawiła ciemną plamę na deskach podłogi. Mark przechodził powoli z jednej pustej izby do drugiej, achrzęst nawianych przez wiatr suchych liści podstopami napełniałgo strasznym poczuciem straty i żalu. Z sieci utkanych w narożnikach i międzyframugami drzwi obserwowały go miriadybłyszczących oczek wielkich czarnychi żółtychpająków. Mark wyszedł przed dom i skierował swe kroki na maty rodzinny cmentarzyk. Z ulgą stwierdził, żenie przybyłona nim nowychmogił. Babka Alice, jej starsza córka i kuzyn zmarli jeszcze przed przyjściemMarka na świat. Nadal tylkotrzygroby staruszkatu niebyło. Mark ściągnął ze ściany wiadro, upił z niego parę łyków chłodnej,słodkiej wody, po czym zaszedł do ogrodu i narwał sobie garśćgauw i jednego dojrzałego żółtego ananasa. Po podwórzu za domemprzechadzał sięmłody kogucik, któremu udało się ujśćprzed szabrownikami. Mark stracił dobre pół godziny,zanim celnie ciśniętymkamieniem strącił go wreszcie z dachu w rozwrzeszczanym kłębowisku piór. Oskubany i wypatroszonypowędrował do menażkizawieszonej nad ogniskiem, które Mark rozniecił na podwórku za domem. Kiedysię ugotował, Markowi wpadła nagle do głowy pewna myśl. Wszedł z powrotem do domu, ukląkł w rogusypialni staruszka,tam gdzie dawniej stało wielkie mosiężne łoże, i wymacał obluzowanądeskę. Podważył składanym nożem pojedynczy gwóźdź, którym była przybita,i uniósł ją. Wsunął rękę do znajdującej się pod nią dziury i wyciągnął stamtąd najpierw grubyplik kopert związanych kawałkiem rzemienia. Przesuwając kciukiem po brzegu paczuszki, przerzucił koperty jedna po drugieji stwierdził, że ani jednejnie otworzono. Wszystkie zaadresowane byłyjego własnym nerwowym pismem. Przechowywano je pieczołowiciewtym schowku. Jednak nie było tam wszystkich listów, jakie wysłał dodomu. Ich kolekcja urywała się naglei oglądając ostatnią kopertę,Mark zauważył, że nosi stempel pocztowy sprzed jedenastu miesięcy. Poczuł dławienie w gardlei zapiekły go wzbierające łzami oczy. Odłożył na bok paczuszkę listów i ponownie wsunął rękę doskrytkipod deską,by wyciągnąć z niej puszkę po herbacie mazzawateez wizerunkiem babci w okularach w drucianej oprawce na wieczku. Był to skarbczyk staruszka. Wyniósł puszkę iplik listów na podwórko zadomem, bo zapadał 38 zmierzch i w nie oświetlonych izbach robiło się jużciemno. Usiadł naprogu kuchni i otworzył puszkę poherbacie. Zawierała skórzaną sakiewkę z czterdziestoma złotymi suwerenami nakilku widniała głowa Krugera, starego prezydenta RepublikiPołudniowejAfryki, na innych głowy Edwarda i George'a. Mark wsunąłsakiewkę do wewnętrznej kieszenikurtki iw gasnącym świetle dniaprzejrzał resztę skarbu staruszka. Składały się nań pożółkłe i postrzępionena brzegach ze starości fotografie babci Alice jako młodej kobiety, starewycinki z gazet na temat wojny burskiej, paręsztuk taniej kobiecejbiżuterii, tejsamej, w której babka Alice występowała na fotografiach,medal w ozdobnym puzderku medal Królewskiej Południowej Afrykiz sześcioma belkami, w tym trzy za kampanię tugelską, transwalskąi spod Lasysmith, świadectwa szkolne Marka z Ladyburg School orazjego dyplom ukończenia Uniyersity College w Port Natal to staruszekcenił sobie szczególnie, otaczał czcią, jaką każdy analfabeta żywi do naukii słowa pisanego. Do wykształceniawnuka przykładał taką wagę, że abypokryć kosztyjego edukacji, sprzedałczęśćswego nagromadzonego nawystawach inwentarza. Oprócz złotych suwerenów puszka po herbacieniezawierała niczego, coprzedstawiałoby jakąkolwiek wartość, ale dlastaruszka były to bezcenneskarby. Mark wsypał wszystko skrupulatniezpowrotem do puszki i włożył jądo plecaka. W zapadającym zmierzchu zjadł żylastego kogucika i owoce,a potem legł na drewnianejkuchennej podłodze i owinąwszy się w koc, oddal się rozmyślaniom. Był pewien, że staruszek, gdziekolwiek się udał,zamierza wrócićdo Anderslandu. Gdyby nie miał takiego zamiaru, za nic w świecie niezostawiłby tu swojego skarbu. Obudził Marka bolesny kopniak w żebra. Przekręcił się na plecyi usiadł, z trudem chwytając oddech. Wstawaj! Rusz dupę i zabieraj sięstąd! Nie rozwidniło się jeszcze całkowicie, aleMark odróżniał w półmroku twarz mężczyzny. Była to twarzgładko wygolona, o silniezarysowanej szczęce, a zęby wyglądały jak spiłowane wpłaską, równąlinię olśniewająco białe na tle ciemnej opalenizny. Mężczyzna głowęmiałokrągłą niczym armatnia kula isprawiającąwrażenie bardzociężkiej, bo trzymał jąna grubej szyi nisko, jakbokserwagi ciężkiejskładający się do ciosu. Wstawaj! powtórzył i zdartym brązowym butem do jazdykonnej zamierzył się do kolejnego kopniaka. 39. Mark podniósł się z podłogi i przyjął postawę obronną. Stwierdziłteraz,żemężczyzna jest od niego niższy, ale krępy i masywny, szeroki w barach i grubej kości. To teren prywatny, nie chcemy tuwłóczęgów. Nie jestem włóczęgą zaczął Mark, ale mężczyzna nie dał mu skończyć, parskając kpiącym rechotem. No rzeczywiście, to wyszukane ubrankoi rolls-royce zaparkowany pod drzwiami, że też od razu się nie zorientowałem. Nazywam się MarkAnders podjął Mark. Ta ziemia należy do mego dziadka,Johna Andersa. Wydałomu się, że w oczach mężczyzny ujrzał jakiś błysk, jakąś zmianę wukładziejego ust,może zawahanie albo niepokój. Nieznajomy oblizał usta szybkim, nerwowym przesunięciem języka, ale kiedy się odezwał, głos miał nadal matowy i spokojny. Nic mi otym nie wiadomo. Ja wiem tylko, że ta ziemianależyteraz do Ladyburg Estates, a ja jestem brygadzistąz ramienia spółkii ani ja, ani firma nie życzy sobie, żebyś się tu kręcił urwał i przyjąłgroźną postawę, pochylając ramiona i wysuwając swoją okazałąszczękę i wiem jeszcze jedno, a mianowicie to, że od czasu do czasulubię rozwalić komuś łeb, a Bóg mi świadkiem, jak dawno żadnego nie rozwaliłem. Przez chwilę patrzylisobie w oczy i Mark poczuł raptem, jak spływa na niego gorąca fala gniewu. Mającsobie w pełni sprawę,jakpotężnego i niebezpiecznego przeciwnika maprzed sobą, zapragnąłjednak podjąćjegowyzwanie. Mężczyzna miał wygląd zabójcy,odpowiednią do tego wagę isilę, ale Mark czuł,że potrafi mu sprostać; terazi on pochylił ramiona. Tamten zrozumiałznaczenie tego gestu i powitał go z wyraźnymzachwytem. Uśmiechnął się leciutko,zaciskając przy tym szczękiz taką siłą, że na szyję wystąpiły mu sploty mięśni i żył; zaczął siękołysać lekko napiętach. I nagle unosząca się w powietrzu mdlącaatmosfera przemocywzbudziław Marku odrazę. Za dużojuż jejzaznałw życiu a teraz wdawanie się w bójkę nie miałożadnego sensu. Odwrócił się i podniósł z podłogi swoje buty. Mężczyznamożetrochę zawiedziony, ale gotowy do nowejkonfrontacji, obserwował go, jak się ubiera. Zarzucając plecak na ramię, Mark spytał: Jaksię nazywasz? Mężczyzna, chociażnadal bojowo nastawiony, odpowiedział swobodnie: Przyjaciele mówią mi Hobday. 40 Hobday jak? Po prostu Hobday. Zapamiętam to sobie powiedział Mark. Morowy z ciebiegość, Hobday. Zszedł poschodkach napodwórze i kiedy popiętnastu minutach obejrzał się za siebie ze szczytu wzgórza, którymprzebiegała droga do położonego na północLadyburga, Hobday stałwciąż nakuchennympodwórku Anderslandu i patrzył za nim. Fred Black obserwował podchodzącego pod górę Marka. Staloparty o barierkę zbiornika, żującmiarowo prymkę, sam żylasty,opalony na czarno i suchy jak laseczka tytoniu do żucia. Chociaż zaliczał się do bliskich przyjaciół Johna Andersa i znałMarka od kołyski, widać było, żego teraz nie poznaje. Markzatrzymał się piętnaście kroków przed nim i zdjął kapelusz. Czołem, wujkuFredzie! zawołał. Upłynęła jeszcze chwila,zanim stary, wydając dziki okrzyk radości, rzucił się w stronęMarka, by go uściskać. Boże, chłopcze, powiadali, żeś się dal zabićw tej Francji. Usiedli razem nabarierce zagrody dla bydła, nad wąskim przejściem, którym zuluscy pasterze przepędzali właśnie stado na skrajbasenu. Krowy skakały wierzgając rozpaczliwie w głębięśmierdzącejchemicznej kąpieli, wynurzały się po chwili z pełnymprzerażeniaparskaniem i zadzierając w górę nozdrzapłynęłyczym prędzej ku pochylni po przeciwległejstronie zbiornika. Prawie rok, jak stary nie żyje nie, dłużej, teraz będzie jużponad rok, chłopcze. Przykro mi. Nie przyszło mido głowy, żeby daćciznać. Jakpowiedziałem, myśleliśmy, że poległeś weFrancji. Wszystko w porządku, wujku Fredzie. Mark z zaskoczeniem stwierdził, że wiadomość o śmierci dziadkazupełnie nim nie wstrząsnęła. Pogodził się z niąi tylko gdzieś na dnieduszypozostałżal. Przez dłuższą chwilę obajmilczeli. Starzec rozumiał, co czuje. Jak. Mark zawahał się nad doborem stosownego slowa^- jak odszedł? No więc. Fred Black zdjąłkapelusz i zlubością pogładziłswoją łysą różową pałę. To wszystkostało się nagle. Wybrał sięz Pietem Greylingiem i jegosynem do Bramy Chaki, żeby trochępokłusować i zrobić sobie małyzapasik suszonego mięsa. Jak żywe powróciły wspomnienia. Bramą Chaki nazywano ogromny dziewiczy obszarna północy, gdzie staruszek nauczyłgomyśliws41. 'kiego rzemiosła. Dawnotemu, w 1869 roku, tereny te ogłoszonorezerwatem dzikiej zwierzyny, ale nie powołano żadnej straży i ludziez północnego Natalu i Zululandu uważali je za swoje prywatne tereny łowieckie. Piątego dniastarynie wrócił doobozu. Szukaligo przez cztery następne dni, zanim go znaleźli. Urwał znowui zerknąłna Marka. Dobrze się czujesz, chłopcze? Tak, zupełnie dobrze. Mark nie pojmował, jak jego, którywidział tylu umierających ludzi i który tylu sam zabił, może jeszczetakporuszyć śmierć jednego starego człowieka. Mów dalej, wujku Frędzle. Pięt opowiadał, że wyglądało to tak, jakbysię poślizgnął, wspinając po stromiźnie, upadł na karabin i ten sam wypalił. Dostałw brzuch. Odprowadzili wzrokiem ostatnią krowę skaczącądokąpieli i Pred Blackzsunąłsię sztywno z barierki. Przez chwilę trzymałsię za nasadą kręgosłupa. Starzeję się mruknął i ruszył wstronęswego domu, a Markpodreptał za nim. Pięt z synem pochowaligotam. Nie nadawał się do transportu, przez cztery dni leżał na słońcu. Oznaczyli tomiejscei po powrocie do Ladyburga złożyli zeznanie pod przysięgąw magistracie. Fredowi Blackowi przerwał krzyk dziewczyny pędzącej wich kierunku aleją wysadzaną drzewami niebieskiego gumowca dziewczyny o włosach barwy miodu, splecionych w gruby warkocz obijający się jej o plecy, dziewczynyo długich, opalonych na brąz nogachi bosych stopach wystających spod wypłowiałej bawełnianej sukienki. Mark! wrzasnęła znowu. Och, Mark! Alenie poznał jej, dopóki nie znalazłasię całkiem blisko. Zmieniła się przez te czterylata. Mary. Mark wiedział już, że teraz nie porozmawia sobie zFredem. Przyjdzie na to czas później. Ale nawetprzygnębienienie mogło mu przesłonić faktu, że Mary Blaek nie jestjuż tympsotnym podlotkiem, którego kiedyś, będąc uczniem ostatniej klasyLadyburgHigh School, nie raczył nawet zauważać, lecz dojrzałą dziewczyną. Buzię miała nadal piegowatą i roześmianą, a przednie zęby wystające ilekko krzywe, ale wyrosła na dużą, rozłożystą, krzepkąwiejską dziewczynę, o donośnym rubasznym śmiechu. Sięgała Markowido ramienia,a cienka, wytartabawełniana sukienka niezbytdobrzeskrywałajej pełnekształty; idąc obok niego kołysała biodramii pośladkami, w talii była wcięta niczym osa, anabrzmiałe, ciężkie 42 piersi podrygiwałyjej sprężyście w rytm kroków. Zasypywała gonieprzerwanym grademnatarczywych pytań, ibez przerwy dotykała najpierw trzymając za łokieć, potem chwytając za rękęi wytrząsającz niego odpowiedzi na swoje pytania. Ani na moment nie odrywałaod niego figlarnychoczu i co chwila wybuchała głośnym, dźwięcznymśmiechem. Mark czul siędziwnie skrępowany. Żona FredaBlacka poznała go z drugiego końca podwórzai wydała z siebie odgłos przypominający ryk mlecznejkrowy widzącejswojecielę po długiej rozłące. Miała dziewięć córek i zawszepragnęłasyna. Cześć, ciociu Hildo zaczął Mark i utonął w jej pneumatycznymuścisku. Aleś ty zagłodzony! krzyknęła i te łachy; przecież oneśmierdzą. I ty też śmierdzisz, Marku, a włosy niedługo będziesz sobieprzydeptywał. Cztery niezamężne dziewczynypod kierunkiem Mary ustawiłypośrodku kuchni galwanizowaną balię i napełniały ją wiadramiparującej wody podgrzewanej na piecu. Mark siedział tymczasempośrodku werandy na tyłach domu, a ciotka Hildapozbawiała godługichkręconych pukli parą ogromnych, tępych nożyc. Potemwypędziłaprotestujące córkiz kuchni, aMark walczyłrozpaczliwie o zachowanie twarzy. Zlekceważyła jego opory. Co byś tam nie miał, takastara kobieta jak ja widziała jużwiększe i wspanialsze. Zdarła z niego bez ceregieli ubranie i cisnęłabrudne,wygniecionelachy przez otwarte drzwi, za którymi czatowałaMary. Upierz je, dziecko,i zabierajsię spodtych drzwi. Mark spłonął rumieńcem wstydu i czym prędzej kucnął kryjąc swąnagość pod wodą. O zmierzchu Fred z Markiem siedzielina cembrowinie studni napodwórzu, a między nimi stała butelka brandy. Był to ognisty truneko nazwie Cape Smoke, gryzącyjak ogier zebry, i Mark umoczywszyraz wnim ustanie tknął więcej swojej szklanki. Tak, często o tym myślałem przyznał Fredz lekko jużmaślanymi od brandy oczyma. Stary Johnnykochał tę swoją ziemię. Przebąkiwał kiedyś,że zamierza ją sprzedać? Nie, nigdy. Zawsze myślałem, że zostanie tam do końca. Częstomówił, że chce być pochowany obok Alice. Pragnął tego. Kiedy po raz ostatniwidziałeś dziadka, wujku Fredzie? No, więc. Fred Black potarł z namysłemswoją łysągłowę. fo było mniej więcej na dwa tygodnie przed tym, jakwyruszył z Greylingami do Bramy Chaki. Tak, wtedy. Przyjechał do 43. Ladyburga, żeby kupić amunicję i zapasy żywności. Przenocował tutajjedną noc w wozie i pogadaliśmy sobie jak za starych dobrych czasów. Wspominał coś wtedy o sprzedaży? Ani słowem. Podwórko utonęło w powodzi żółtego światła lampy,wylewającegosię przezotwarte gwałtownie drzwi od kuchni, i ciotka Hilda ryknęła: Kolacjana stole. Fred, chodź tu w tej chwili, nie trzymaj tamchłopaka i nie mąć mu w głowie i nie wnoś mi tejbutelki do domu. Słyszysz! Fred skrzywił się, przelał dokubka ostatnie trzy caleciemnegotrunku i potrząsnął głową nadpustą butelką. Żegnaj, stara przyjaciółko. Cisnąłflaszkę za plot i wychyliłzawartośćkubkajak lekarstwo. Marka posadzonopodścianą kuchni na ławie między Marya jedną z pozostałych ośmiu dorodnych córek. Ciotka Hilda usiadłanaprzeciwko, napełniając mu szczodrze talerz i wymyślając głośno,kiedy tylko zwalniał tempo jedzenia. Fred potrzebuje tu teraz kogoś do pomocy. Ten stary dureństarzeje się, chociaż sam tego nie wie. Mark, który z racji pełnych ust nie mógł odpowiedzieć, pokiwałtylkogłową, a Mary sięgnęła przez niego po kolejnąkromkę dopieroco wyjętego z pieca i jeszcze ciepłego chleba domowego wypieku. Mark poczułnasobie ucisk jej wielkiego, niczym nie skrępowanegobiustu i omało się nie udławił. Dziewczynki nie mają zawiele okazji dozapoznania jakiegośmiłego chłopca. tkwią tu nafarmie. Mary poprawiła się nalawie i jej udonaparło na udo Marka. Dajspokój chłopakowi, Hilda, tygadatliwa staruchowybełkotał żartobliwie Fredod szczytu stołu. Mary, polej Markowi więcej sosu na ziemniaki. Dziewczyna nachyliłasię z dzbanuszkiem sosu ku Markowi i dla zachowaniarównowagi oparła się wolną ręką ojego nogę powyżej kolana. Jedz! Mary upiekła ci nadeser specjalny placek. Dłoń Mary wciąż spoczywała na jegonodze i terazpowoli, alesystematyczniezaczęłasię przesuwać w górę. Cala uwaga Markaskupiła się natychmiast na tej dłoni i jedzenie przemieniło mu sięw ustach w gorący popiół. Jeszcze trochę dyni, Marku? spytała z troską ciotka Hildai Mark pokręcił z roztargnieniem głową. Nie mógłuwierzyć w to, codziałosię teraz pod stołem i dokładnie naprzeciwko matki Mary. 44 Czułnarastającą panikę. Z całą nonszalancją, na jaką mógł się w tych okolicznościachzdobyć, opuścił jedną rękę na kolana i nie spoglądając na dziewczynę,chwycił jąmocno zaprzegub. Masz już dosyć, Marku? Tak,o tak, dosyć przytaknął gorliwie Mark,usiłującjednocześnie odpechnąć rękę Mary, alemiał doczynienia z dużą, silnąpannicą, którą niełatwo zniechęcić. Mary,złotko, opróżnij talerzMarka i nałóż mu kawałekswojego placuszka. Mary zdawała się nie słyszeć. Siedziała zgłową pochyloną skromnienad talerzem, policzki miała całe w wypiekach, a usta drżały jej lekko. Mark skręcał się obok niej i wił jak namękach. Mary. co z tobą, dziewczyno? Hilda spojrzała na niązirytowana. Słyszysz mnie, dziecko? Tak, mamo, słyszę. Mary odetchnęła wreszcie głębokoi ocknęła się. Wstała wolno i sięgnęła obiema rękami po talerz Marka,on zaś, osłabiony, oklapł nieznacznie z ulgą. Całodzienny marsz i podniecenie, jakiego doświadczył przykolacji,wyczerpały Marka, ale chociażzasnął niemal natychmiast, był tosenniespokojny,zakłócany koszmarami. Ścigał mroczną zjawę w widmowej,posępnejscenerii skłębionychmgieł i niesamowitego,nienaturalnego światła, ale szło mu się ciężko,jak gdyby brnął poprzez gęsty syrop, i postawienie każdego krokuwymagało olbrzymiego wysiłku. Wiedział, że zjawa majacząca przed nim we mgle to staruszek, alechociaż wytężał krtań, nie mógł dobyć z siebie głosu. W ciemnychplecachzjawy pojawiła się nagle mała czerwona dziurka, z którejtrysnął pulsujący strumień jasnej krwi, i zjawaodwróciła się twarzą doniego. Patrzył przez chwilę w twarz staruszka, w jego inteligentne, żółteoczy uśmiechające się dońponad skręconymiw szpicewąsiskami,a potem ta twarzrozpłynęła się niczym gorący wosk i jej miejsce zajęłoblade oblicze pięknej marmurowej statuy widziane jakby poprzezwarstwę wody. Oblicze młodego Niemca Mark krzyknął i przypadłdo ziemi, zasłaniającdłońmi oczy. Łkał cicho w ciemnościach, dopókiJegoumęczona wyobraźnia nie podsunęła mu nowego odczucia. Na pograniczuprzytępionej świadomości rozbrzmiewał terazwojacy, łagodnyszept. 45. No cicho, uspokój się, no cicho już dobrze, wszystko będzie dobrze. Nie rób tyle hałasu. Wybudzałsię stopniowo, niezdającsobiez początku sprawy, że tociepłe, jędrne ciało jest rzeczywistością. Zobaczył nad sobą biel ciężkich,nabrzmiałych piersi opadających mu na klatkę piersiową. Biała, nagaskóra połyskiwała w poświacie księżyca wlewającej się przez okno nadjego wąskim, stalowym łóżkiem. Mary cię pocieszy szeptał schrypnięty, dyszący pożądaniem głos. Mary? wydusiłz siebie jej imię i spróbował usiąść, lecz przygniotła go łagodnie dołóżka całym swym ciężarem. Zwariowałaś. Zaczął się szamotać, ale jej wilgotne, cieple, zachłanne usta przylgnęłydo jego ust i porażony tym nieznanymwrażeniem zaprzestał wszelkiego oporu. Świat zawirował. Przeciwwagą dla narastającego w nim podniecenia były strasznerzeczy, jakie słyszał okobietach. Te dziwne i okropne rzeczy, którewyjaśniał im kapelan regimentowy, wiedza, która uodporniała go nazaczepki zuchwałych, małych poules we Francji i na kuszenie damkiwających na niego z ciemnych bram londyńskich zaułków. Kapelan ostrzegał ich przed dwoma, równie fatalnymi, strasznymikonsekwencjami grzesznego spółkowania z kobietą. Pierwszą byłanieuleczalna choroba, którawyżera ciało, pozostawiając gnijącą dziuręw kroczu mężczyzny,a w końcu wpędza go w szaleństwo, drugą zaśdziecko bez ojca bękart kładący sięcieniem na honorze mężczyzny. Przerażony Mark szarpnął się, odwracając głowę i uciekającz ustami od złaknionych, ssących warg dziewczyny i jej natarczywego, napierającego języka. O, Boże! wyszeptał. Będziesz miała dziecko. To nic, głupi wymruczała roznamiętnionym, ochrypłym szeptem. Możemy się pobrać. Oniemiał. Wykorzystała ten moment i zmieniając gwałtowniepozycję, zarzuciłazgiętą w kolanienogę na jego bezwolne ciało,przygniotła go swym miękkim ciężarem, przykryła faląjasnychwłosów. Nie. Szarpnął się rozpaczliwie, próbującspod niej wydostać. Nie, to szaleństwo. Nie chcę się żenić. Tak. o, tak. To nowe doznanie sparaliżowało go na moment, ale zaraz szarpnąłsię ze zdwojoną energiąi tym razem udałomu się zrzucić ją z siebie. Wylądowała na boku, jeszcze przezchwilę czepiałasię kurczowo jegoramion, a potem zsunęła się pozakrawędź łóżka. 46 Przewróciłsięstojakna miednicę, a łomot, z jakim duże ciałodziewczyny rąbnęło o deski podłogi, poniósł się echem po cichym,pogrążonym we śnie domu. Echa szybko zamarły ina moment powróciłacisza, którą zarazzmącił chórpisków przerażenia dochodzących zsypialni młodszychdziewczynek po drugiej stronie korytarza. Co tam? ryknął Fred Blackz dużej małżeńskiej sypialni. Ktoś jest w domu. Łap go, Fred, nie leż tak. Gdzie moja strzelba? Ratunku, tatusiu! Ratunku! Mary jednym płynnym ruchem zerwała sięz podłogi sypialni,porwałaz krzesła swoją nocną koszulę i zarzuciła ją na siebie przezgłowę. Mary! Mark usiadł na łóżku. Chciał się przed nią wytłumaczyć,opowiedzieć jej o kapelanie. Nachylił się i chociaż byłociemno, dostrzegłfurię,która wykrzywiała rysyjej twarzy. Mary. Nie zdążył uchylić sięprzed ciosem. Zadany został z rozmachu,otwartą dłonią i spadł na bok jego głowy ztaką siłą, że zaszczekałymuzęby, a w oczachpojawiły się gwiazdy. Była dużą i silną dziewczyną. Kiedyoprzytomniał,już jej nie było i tylkow uszach bzyczało mutysiąc dzikich os. Obok Marka wlokącego się poboczem polnej drogi porytejgłębokimi koleinami i porośniętej gęstą trawą wzdłuż biegnącegośrodkiem garbu zatrzymałasię zakurzona ciężarówka marki Daimler. Za kierownicą siedział mężczyzna w średnim wieku, a obokkobieta, prawdopodobnie jego żona. Dokąd to wędrujesz, chłopcze? zawołałmężczyzna. Do Ladyburga, proszę pana. Noto wskakuj na skrzynię. Mark przejechał blisko dwadzieściamil, siedząc wysoko nabezładnej stercie worków obok klatki z rozgdakanymi kurami, a wiatrmierzwiłmu sztywne, świeżo przystrzyżone włosy. Przemknęli z turkotem przez most nad Baboon Stroom i Mark niemógłsię nadziwić, jak wszystko się tu pozmieniało. Ladyburg nie byłjuż wioską, lecz małym miasteczkiem. Rozrósł się aż do samegostrumienia, a u podnóża skarpy rozpościerałsię nowy plac przeładunkowy, na którym z pół tuzina lokomotyw przeciągało pracowicie 47. wagony wyładowane po brzegi świeżo pociętymi w tartakach deskami albo workami z cukrem z nowe] fabryki. Samafabryka górujący nad otoczeniem kompleksbudynków i ogromnychkotlów nastalowych konstrukcjach stanowiłapomnik rozwoju miasteczka. Dym i para unoszące się z kilkukominów tworzyły szarą mgiełkę rozwiewającą się na łagodnym wietrzyku. Marszcząc nos drażniony lekkim odorem przynoszonym stamtąd przez wiatr, Mark popatrzył zezdumieniem wzdłuż głównej ulicy. Przybyło na niej chyba z tuzin nowych budynków. Miały okazałefasady zdobione kutymi w żelazie ornamentami, pięknie wykończoneszczyty, szyby z przydymionego szklą w drzwiach wejściowych, a napisyz wypukłych gipsowych liter na frontowych ścianach informowałyo nazwisku właściciela i dacie budowy; ale nad tym wszystkimdominował gigantyczny pięciopiętrowy gmach przeładowany ornamentacją niczym weselny tort bogatej panny młodej. Napisnad wejściemgłosił dumnie "Ladyburski Bank Farmerski". Kierowcaciężarówkiwysadził Marka na chodniku przed tym właśnie budynkiem i pomachawszy mu wesoło pojechał dalej. Wśród bryczek i zaprzężonych w koniewozów parkowałotu co najmniej tuzin pojazdów silnikowych, a przechodnie byli dobrzeubrani i pogodni, jak przystało na obywatelizamożneji dobrze prosperującej społeczności. Idąc ulicą z przerzuconym przez ramię plecakiem, Mark rozpoznawał coi rusz kogoś znajomego i przystawał, żeby się znimprzywitać. Za każdymrazem następował moment zawahania, a potempadały pełne niedowierzania słowa: "Toty, Marku? Słyszeliśmy. myśleliśmy, że poległeś weFrancji. Było o tymw gazecie". Kancelaria Notariatu Ziemskiego znajdowała sięw rozległymlabiryncie urzędów państwowych za Ratuszem i posterunkiem policji. W trakcie długiej podróży z Anderslandu Mark miał wiele czasu nazastanowienie i teraz wiedział już dokładnie, co ma robić i w jakiej kolejności. Prosta barierka dzieliła pomieszczenie biurowe naciasną, przeznaczoną dla interesantów część frontową, w której stała drewnianaławka o zachęcającym do spoczęcia wyglądzie, i część właściwą, gdziesiedział starszy wiekiemurzędnik o oczach krótkowidza w okularachw drucianej oprawce na nosie iw zielonym daszku przeciwsłonecznymna czole. Czarna alpakowa marynarka z nasuniętymi na mankietypapierowymi ochraniaczami, kościsty, haczykowaty nosi przygarbionapozycja, w której oddawał sięherkulesowemuzadaniu stemplowania piętrzącej się na biurku sterty dokumentów,upodabniały go do starożytnego kruka. Mijały minuty, a on pracował z zapamiętaniem. Mark czekałcierpliwie, zabijając czas odczytywaniem urzędowychobwieszczeńpokrywających ściany. W końcu urzędnik podniósł wzrok znadpapierzysk i spojrzał na niego z irytacją kogoś, komu przeszkodzonowdziele, od którego możezależećlos rodzaju ludzkiego. Przepraszam pana, chciałbym zobaczyć pewien akt przeniesieniawłasności ziemi. Działka własnościowa Efr A'r42, parcela Ajl. okręg Ladyhurg. Farma znana pod nazwą ANDERSLAND. Akt przeniesienia własności na spólke Ladyhurg Estates Ltd zarejestrowaną w Ladyburgu dnia S czerwca 19J9 roku. Podaje się do wiadomości wszystkich zainteresowanych, że sgłosił się do mnie notariusza ziemskiego, niejaki DENNIS PETERSEN legitymujący się formalnym pełnomocnictwem wystawionym dnia 12 maja 1919 roku przez JOHNA ARCH1BALDA ANDERSA zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa i w obecnościświadków. wymieniony wyżej klient powiadomi mnie. że jego mocodawca prawnie sprzeda! Mark przeszedł do następnego dokumentu. Umowa sprzedaży nieruchomości. ze JOHN ARCHIBALD ANDERS, nazywany dalejSprzedającym. i spotka LADYBURGESTATES LTD zwanadalej Nabywcą. Farmaznana pod nazwą ANDERSLAND. wraz ze wszystkimi instalacjamii zabudowaniami, nie zebranymi pionami, narzędziami iinwentarzem żywym. za sumę Trzech Tysięcy Funtów Sztcrlingów. wobecności którego stronydoszły do porozumienia. JOHN ARCHIBALD ANDERS (jego podpis)XZ ramienia spólki LADYBURGESTATES LTD. DIRKCOURTENEY (DYREKTOR)Świadkowie: PIĘTER ANDRIES GREYŁINGCORNELIUS JOHANNES GREYŁING . Widząc te dwa nazwiska, Mark zmarszczył czoło. Pięt Greyling' Jego syn towarzyszyli staruszkowi do Bramy Chaki zaraz po sPorządzeniu tego dokumentu, na którym złożyli swepodpisy jako śwadkowie, akilka dni później znaleźli go martwego i pogrzebaliw dziczy. Pełnomocnictwo ogólne wystawione na DEN NI SA PETERSENA. Ja, niżej podpisany,JOHN ARCHIBALD ANDERS, upoważniam niniejszym wyżej wymienionego DENNISA. podpisanoJOHN ARCHIBALD ANDERS f jego podpis} Xjako świadek PIet ANDRIES GREYLINGCORNELIUS JOHANNES GREYLING Mark ślęczał nad plikiem prawnych dokumentów wykaligrafowanych na sztywnympergaminie i opatrzonych czerwonymi woskowymipieczęciami, w których zatopiono wstążki z morowanego jedwabiu,skrupulatnie wynotowując nazwiska osób ze stron biorących udzialw transakcji. Skoro tylkoskończył, urzędnik, który przez cały czaszazdrosnym okiem śledził swoje cenne dokumenty, zabrał mu jeskwapliwie i z ociąganiem pokwitował przyjęcieoficjalnej pięcioszylingowej opłatymanipulacyjnej. Urząd rejestru firm mieścił siędokładnie naprzeciwko, po drugiejstronie wąskiego zaułka, i tutaj obsłużono Marka w zupełnieinnysposób. Kapłanką tej ponurej jaskini była młodadama ubranaw surowy szary żakiet i długą, powłóczystą spódnicę, które kontrastowały ostro z jej żywymi oczymai wyzywającym sposobem bycia. Kiedy Mark przestąpiłpróg, ładną, drobną twarz archiwistkiopiegowatym zadartym nosku rozjaśnił przychylny uśmiech i nimminęło kilkaminut, pomagała mu już jak stara znajomawertowaćmemoranda i artykuły związane z Ladyburg Estates Ltd. Mieszkasztutaj? spytała dziewczyna. Nie pamiętam, żebym cię widziała. Nie odparł Mark ostrożnie, nie podnosząc na nią wzroku. Trudno mu było skoncentrować się na dokumentach,bo żywo pamiętał ostatnie spotkanie z dziewczyną. Masz szczęście westchnęła dramatycznie. Takie tu nudy,wieczorami po pracy nie ma co robić. Czekała przez chwilęz nadzieją, ale milczenie przeciągało się. Dyrektorami spółki Ladyburg Estates Ltd byli panowie DirkCourteney i Ronald Beresford Pye, alekażdy z nich posiadałtylkojednąakcję, akurat tyle, ile upoważniało doreprezentowania interesów spółki. Właścicielem pozostałych. dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciutysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu pelnopłatnych pięcioszylingowych akcji był Ladyburski BankFarmerski. Bardzo pani dziękuję powiedział Mark. zwracając dziew50 czynie akta i unikającjej szczerego spojrzenia. Czy mógłbymjeszcze zobaczyć akta Ladyburskiego Banku Farmerskiego? Przyniosła mu je szybko. Milion jednofuntowych akcji Ladyburskiego Banku Farmerskiego należało do trzech ludzi, z których wszyscy byli dyrektoramifinnv. Dirk CourteneyRonald Beresford PyeDennis Petersen 600 000 spłaconych akcji200000spłaconychakcji200000 spłaconych akcji Mark zasępił się. Sieć była splątana i misternie utkana. Wszędziepowtarzałysię te same nazwiska. Zapisał je sobie w notesie. Mam na imię Marion. a ty? Mark. Mark Anders. Mark, to takie romantyczne imię. CzytałeśJuliusza Cezara! Marek Antoniusz był taką romantyczną postacią. Tak zgodził się z nią Mark. Rzeczywiście. Ile jestem paniwinienopłaty manipulacyjnej? Och, zapomnijmy o tym. Nie,niech pani tego nie robi. Ja chcę zapłacić. Nodobrze, skoro takci na tym zależy. Przy drzwiach przystanął. Dzięki bąknął nieśmiało. Była pani bardzo miła. Och, cała przyjemność po mojej stronie. Jeśli byłoby ci potrzebacoś jeszcze, to znasz mojeimię i wiesz, gdzie mnie szukać powiedziała inagle, nie wiadomo czemu, spłonęła szkarłatnymrumieńcem. Odwróciła się, żeby go ukryć. Kiedy sięobejrzała,jego jużnie było. Westchnęła przyciskającteczki z dokumentami do pulchnego,drobnego biustu. Mark znalazł wyliczenie masy spadkowej pozostałej po staruszkuwpisane przez biegłego sądowegoniemal pogardliwie pod nagłówkiem"Masa spadkowa poniżej 100 nie zapisana testamentem". Po stronie kredytów figurowały dwa karabiny i strzelba, czterywoły zaprzęgowe i bryczka sprzedane na publicznejlicytacji zasumę osiemdziesięciu czterechfuntówszterlingów. Po stromedebetuwidniały opłaty skarbowe i sądowe przypadające na niejakiego Dennisaetersena koszta likwidacji majątku ziemskiego. W sumie uzbierałoa? tego sto dwadzieścia siedem funtów; na koncie był deficyt. JohnArchibald Andersodszedłi nie pozostawił po sobie nawet zmarszczki 51. na wodzie, nawet tych trzech tysięcy funtów, które zapłacono mu za Andersland. Mark dźwignął z ziemiswój plecak i wyszedł na jasne, popołudniowe słońce. Główną ulicątoczył się wolno beczkowóz zaprzęgniętyw dwa woły, az jego kranów tryskały na drogę cienkie strużki wody,przyklejając do nawierzchni grubą warstwę pyłu. Mark zatrzymał się,wciągnął wpłuca zapach wsiąkającejw suchąziemięwilgoci i spojrzał naLadyburski Bank Farmerski, wznoszący się po drugiejstronie ulicy. Chciałjuż przeciąć jezdnię, wkroczyć do budynku i zapytaćpracujących tam ludzi, co zmusiło staruszka do zmiany silnegopostanowienia, by dożyć swych dniw Anderslandzie i tam złożyćkości, jak wypłacono mu pieniądze, i co z nimi zrobił, ale szybkozarzucił ten pomysł. Ludzi pracującychw tym budynku i wnukaniepiśmiennego, zaharowanęgo farmera bezgrosza przyduszy dzieliłaniewidzialna przepaść. W każdym społeczeństwie istniałyklasy, niewidoczne bariery, których nie wolno było przekraczać, nawet jeśli miałosię dyplom uniwersytecki, wojskowy medal za walecznośći zostało się z honorami zwolnionym z armii. Budynek ten był świątynią bogactwa, władzy i wpływów, którązamieszkiwali, niczym bogowie, ludziepodobni gigantom. Tacy jakMark nie mogli tam tak po prostu wchodzić z ulicy i żądać odpowiedzina błahe pytania o jakiegoś starca i jego nie istniejące konto. Masaspadkowaponiżej 100 funtówniezapisana testamentem wyszeptał Mark i ruszyłprzez miasto kierując sięna szczęki posapywania dochodzące z bocznicykolejowej. Tak przypomniał sobie zawiadowca stacji. Pięt Greylingbył maszynistą lokomotywy dalekobieżnej,a jego synpalaczem aleobaj rzucili robotę wiele miesięcy temu, jeszczew 1919. Potarłz namysłem brodę. Nie, nie wiem, gdzie się udali, chyba zbyt byłemszczęśliwy,że się ich pozbywam. O, tak, teraz coś mi się przypomina. Synwspomniał coś, że wybierają się do Rodezji. Chcieli tamkupićfarmę czy cośw tym rodzaju mężczyzna zachichotał. Kupićfarmę! Ciekawe, za co pobożne życzenia przecieżnie z pensyjkimaszynisty czypalacza. Sala konferencyjna Ladyburskiego Banku Farmerskiego zajmowałapołowęostatniego piętra budynku; jeden ciąg wysokich od podłogi dosufitu okienwychodził na wschodnią stronę,chwytając w gorące dnichłodną bryzę, przed drugimpiętrzyła się wysoka skarpa. Ta ostatnia 52 świetnie izolowałagmach od miasta i nadawała ciekawy aspektogromnej sali o wysokim, bogato zdobionym suficie, z którego zwisałygłowami do dołu rozbaraszkowane, dźwigające kiście winogron białecherubiny zastygłe w wiecznej zabawie. Ściany wyłożono ciemną mahoniową boazerią, od którejodcinałysię kotary zzielonego aksamitu, oblamowano złotymi haftami. Dywan był również zielony i tak gruby, że stłumiłby tętent kopytszarżującej kawalerii. W sali konferencyjnej stałmarmurowy stółornamentowany kutymi w pozłacanym brązie liśćmi winogron i postaciaminagich kobiet, które pięły się po jego nogach, grając naharfach albo wyginając w afektowanych tanecznych pozach. U szczytu stołu stał wuniżonej postawie mężczyzna, mężczyznaobyczym karku i potężnych barkach zapaśnika. Siedzenie bryczesówkoloru khaki miał wyświecone od siodła, a buty zakurzone poforsownej konnej jeździe. Miął nerwowo między palcami skrzydłofilcowego kapelusza. Naprzeciwko miejsca,w którymstał, na obitym skórą krześlew drugim końcu marmurowego stołu, siedział w niedbałej pozieelegancki mężczyzną. Chociaż siedział, widać było, żeniejest ułomkiem. Świadczyły o tym szerokie, potężne ramiona wypychające czarnąmarynarkę z drogiego brytyjskiego sukna. Głowa osadzona na tych ramionach harmonizowała jednak z resztą ciała. Byłato pięknagłową o lśniących,starannie ułożonych,ciemnych, falującychwłosach, które przechodziły we wspaniałe bokobrody. Silniezarysowany, gładko wygolony podbródek zdradzałczłowieka nawykłego do przewodzenia, idealnie białymi zębamiprzygryzał teraz w zamyśleniu dolnąwargę szerokich, zdecydowanychust. Słuchał w milczeniu, podpierając brodę zaciśniętą w pięśćdłonią, a siateczką zmarszczek u nasady nosa, pomiędzy ściągniętymi brwiami i ciemnymi, inteligentnymi oczyma, układała się w kurząłapkę. Tak czy inaczej, pomyślałem sobie, że lepiej pana o tympowiadomić, panie Courteney zakończył swoją chaotyczną relacjęprzybysz wzakurzonych butach, przestępując niepewnie z nogi na"ogę napuszystym dywanie. Zaległoprzedłużające się milczenie. Mężczyzna obrzucił ukradkowym spojrzeniem dwóch dżentelmenówzasiadającychpo bokach Dirka Courteneya,ale zaraz skupił wzrokz powrotem na centralnej postaci. Dirk Courteney opuścił rękę na kolana i czoło mu się wygładziło. . 'Chyba dobrze zrobiłeś, Hobday. Uśmiechnął sięnieznacznie1 Jego urodziwa twarzjeszcze bardziej wypiękniała. Odpocznij sobie 53. w poczekalni. Sekretarz da ci tam coś na pokrzepienie, ale będę chciałjeszcze z tobą pomówić. A więc czekaj. Tak jest, sir, panie Courteney, sir. Mężczyzna wycofał sięskwapliwie do drzwi i ledwie te się za nim zamknęły, obaj mężczyźnizasiadający po bokach Dirka Courteneya wybuchnęli jeden przez drugiego. A mówiłem ci, że wkońcu dojdzie do czegośtakiego. Przecież zapewniałeś nas, że onzginął. Ten pomysł nigdy mi się nie podobał. Och, chybatym razemsprawy posunęły się za daleko. Trajkotali gorączkowo, jednym tchem, przekrzykując sięwzajemnie,aDirk Courteney siedział spokojnie z enigmatycznym póluśmieszkiemna ustach i przyglądając się z zajęciem diamentowi na serdecznympalcu swej prawej dłoni obracał wielki biały kamień tak, by tenwychwytywał światło padające nań z okna i rzucał je oślepiającymi zajączkamiwysoko na sufit, Po kilku minutach zdenerwowana dwójka umilkła wreszcie i DirkCourteney popatrzył z pobłażaniem po ich twarzach. Skończyliście? Było to bardzo pomocne, konstruktywne, twórcze. Przenosił wyczekująco wzrok z jednegona drugiego i widząc,że nie doczeka się odpowiedzi, podjął. Niestety jednak nie znaciewszystkich faktów. Mam tu dla was jeszcze parę nowin. Dziś ranoprzybył do miasta i pierwsze swoje krokiskierował doNotariatuZiemskiego, stamtądposzedł do Rejestru Firm, do urzędu burmistrza. Słuchacze wybuchnęlinowym lamentem, a Dirk Courteney, dającim czas na wykrzyczeniesię, wybrał sobie cygaro zespecjalnego,utrzymującego wilgoć pudełeczka,i przygotował je do przypaleniaobcinając kieszonkowym pozłacanym nożem jego koniuszek orazzwilżającje między wargami. Następnie ujął cygaro między kciuki palecwkazujący iznieruchomiał, dając tym do zrozumienia,że pragnie zabrać głos. Dziękuję wam,panowie. Jak mi doniesiono, interesujący nasdżentelmen udałsię potem na bocznicę przeładunkową i zaczął tamwypytywać o Greylinga i jego syna. Tym razem obaj mężczyźni nie rozjazgotali się na nowo. Wymienilitylko zatrwożone, nie dowierzające spojrzenia i ciszaprzeciągała się. Dirk Courteney potarł tymczasemzapałkę o draskę, poczekał, ażpłomyk strawisiarkę, i dopiero wtedy przypalił sobie cygaro. To był twój pomysł jęknął Ronald Pye. Był o co najmniejtrzydzieści lat starszy od Dirka Courteneya. Wytwornakamizelkaopinała mu napęczniałe niegdyś dobrobytem, a teraz sflaczałe cielsko, 54 podgardle miał obwisłe jak uindora, a policzki nakrapiane bladymicętkami starczych wybroczyn i nieco ciemniejszymi plamamiwątrobowymi. Włosy też mu się przerzedziły i spłowialy. i po ogniścierudej swego czasu czuprynie pozostały tylkonieliczne ryże pasemka. Wydatne uszy sterczące z głowy upodabniały go do nasłuchującegoczujnie pustynnego lisa, a wrażenie to potęgował jakiś chytry lisi blaskczający się we wlepionych w twarz Dirka Courteneya oczach. Tak przyznał Dirk Courteney. Większość rodzących siętutaj pomysłów rzeczywiście jest mego autorstwa. I właśnie dziękitemuw ciągu dziesięciulat, jakie upłynęły od chwili, kiedy zacząłemwnosić w udziale swe idee, rezerwy nettoBankuFarmerskiego wzrostyz półtora do piętnastu milionów funtów. Ronald Pyenie spuszczał z niego oka, po razdziesięciotysięcznyw ciągutych dziesięciu lat żałując gorzko,że uległ kiedyś pokusieodsprzedania pakietu kontrolnego banku temu awanturnikowi, temuwymuskanemu piratowi. Bóg świadkiem, że były powody do zachowania rezerwy, dotrzymania się na baczności, idługo się wahał, zanimprzyjął wreszciefantastyczną ofertę złożoną przez Dirka Courteneya. Zbyt wielewiedział o przeszłości tego chłopaka, pamiętał, jak wniesławnychokolicznościach, wygnany z domu przez ojca i rodzinę, opuściłLadyburg. W dziesięć lat później Dirk Courteney,nie umówiony i niezapowiedziany, zjawił się w gabinecie RonaldaPye'ai złożył swojąofertę. Pye na pierwszy rzut oka zorientował się,że chłopak wyrósł natwardego mężczyznę, ale oferta była zbyt kusząca, by ją beztroskoodrzucić. A potem, zarazpotemzaczęły do niegodochodzić ponurepogłoski, które ciągnęły sięza tym człowiekiem jak szakalepodążającetropem lwa. Powinno mu to dać do myślenia. Fakt, że DirkCourteneymoże zaproponować sześćset tysięcy funtów gotówką za sześćdziesiątprocent akcjiBanku i poprzeć swoją ofertę gwarancją bankową BankuLloyda z Londynu, był sam w sobie wystarczający, by potraktowaćte' ponure plotki poważnie. Któryuczciwy człowiek jestw stanie zrobićtakie pieniądzew tak niewiele lat, zadawał sobie pytanie Pye. W końcu Ronny'ego Pye'a skusiły pieniądze, pieniądze i nadarzająca sięokazja do zrobieniana złośćstaremu wrogowi, generałowiłanowi Courteneyowi. Zafascynowała go perspektywa dania życiowej^nsy odrzuconemu synowi, urządzenia go na niemalmagnackichwarunkach w samym środku włości Courteneya. Ta fascynacjaprzeważyła niejasną kwestię sześciuset tysięcyfuntów wgotówce. 55. Zły to był interes. Odpoczątku byłem temu przeciwny powiedział teraz Pye. Mój drogi Pye, ty jesteś przeciwny każdemu nowemupomysłowi z zasady. Niedalej niż przed tygodniem mdlałeś jak dziewicaw noc poślubną przy omawianiu zestawienia bilansowego LadyburgEstates i sprawy cukru z Zululandu. Dirk wstał z krzesła i wyprostował się nacałą swą imponującąwysokość. Przygryzając cygarosilnymi białymi zębami, przygładziłobiema dłońmi włosy, poprawił fałdy krawata, dotknął wpiętej weńszpilki zperłą i odwróciwszy się podszedł zdecydowanym krokiem doprzeciwległej ściany sali konferencyjnej. Ściągnął w dół zrolowaną mapę Zululandu i północnego Natalu,która porozwinięciu pokryła pół ściany,i cofnąłsię. Granicekażdejfarmy zaznaczone były symbolami topografii wielkoskalowej. Farmynależące do Ladyburg Estates zacienionozieloną kredką. Układały sięwimponujące jednobarwne pasmo ciągnące się od morza do góryi stanowiły wielki obszar obfitujący w ziemię i bogactwa naturalne. Oto on, panowie plan, któremu z takim zacięciem sięprzeciwstawialiście. Znowu się uśmiechnął. Był zbyt śmiały jakna waszą rozwodnioną krew. Przestał się uśmiechać i patrzył terazna nich spode łba. Zawsze, kiedytak patrzył,usta zaciskały mu sięw jeszcze bardziej cienką linię, a jego przenikliwe oczy przybierałypodły, zimny wyraz. Klucz do całegoprzedsięwzięcia znajdował siętutaj, nadUmfolosi była nim woda,którą musieliśmy mieć, boinaczej wszystko to traciłoby sens. A jeden głupi, uparty, niedouczonysukinsyn. urwał nagle ipo chwili znowu się uśmiechał, a kiedypodjął, głos miał napięty z podniecenia. To wszystko,całypołudniowy brzeg rzeki, jestteraz nasz i natym się nie skończy! Rozpostarł ramiona i dłońmi o palcach zakrzywionych nakształtszponów uderzył o powierzchnię mapy. Tutaj warknął tutaj,i tutaj. jego dłonie przesuwały się zachłanniena północ. Śmiejąc się odstąpił odmapyi spojrzał nanich, przechylając na bok piękną głowę. Spójrzcietylko na siebie parsknął. Sikacie ze strachu ponogach, a wszystko przez to, że robię was bogatymi. Głos zabrał teraz Dennis Petersen. Miał tyle samo lat co RonaldPye, był mężem jego siostry i gdybynie ten związek, nigdy niezasiadlby przy marmurowym stole, bo z całejtrójki był osobą najmniejznaczącą. Rysytwarzy miał nijakie i nieco rozmyte, ciało pękatei nieforemne,odziane w drogie ubranie, a kolor oczu trudny doustalenia. 56 I co terazzrobimy? spytał i chociaż dłonie taymałsplecionena kolanach pod stołem, widać było,że wykręca je sobie nerwowo. My? spytał uprzejmie Dirk i podszedł do jego krzesła. My,mój drogi Dennisie? Pomimo dzielącej ich różnicy wiekupoklepał mężczyznę ojcowskimgestempo ramieniu. My nicniezrobimy. Ty wrócisz teraz do swojego gabinetu, a ja powiadomięcię,kiedy będzie już po wszystkim. Posłuchaj,Dirk Dennis zadarł zaczepniepodbródek. Dosyć tego. dosyćtych brutalnych metod, słyszysz? Napotkałoczy Dirka i natychmiast spuścił z tonu. Proszę cię wymamrotał. Dirk zachichotał. Spływajcie stąd obaj podliczać pieniądze. O nic się nie martwcie. Biorąc każdego pod pachę, pomógł im wstać z krzesełi popychając przed sobą odprowadził do drzwi. Jutro odziewiątejmamy zebranie zarządu, Dennis. Będę omawiał wyniki nowego zakładuwydobywczego w Stangerze. Potrzebne mibędą dane liczbowe,przygotuj je dla mnie. Kiedy tylko został sam, wyraz jego twarzyuległ zmianie, a oczyzwęziły się. Zdusiwszy niedopałek cygara w onyksowej popielniczcepodszedł do drzwi prowadzących do poczekalni. Hobday! zawołał cicho. Proszę do mnie. W karierzekażdego myśliwego zdarzają siętakie przypadki, żejeszcze przed chwilą wyraźny i ciepły trop nagle się urywa. Markpamiętał takie polowanie; wybrali się nanie ze staruszkiem doBramyChaki. Martwy trop urywa się mruknął teraz pod nosem i przystanąłniezdecydowanie na głównej ulicy Ladyburga. Nie miał pojęcia,jakodnaleźć mogiłę staruszka. Niewidział szans, by udało mu sięsprowadzić ciało z powrotem i pogrzebać je wAnderslandzie obokbabki Alice. Mniej ważny, ale również problem, stanowiły pieniądze, którewypłacono staruszkowi za Andersland. Trzytysiącefuntów. Z punktuwidzenia Marka była to olbrzymia fortuna i dobrze byłoby siędowiedzieć, co się z nią stało. Dysponując taką sumą, mógłby sobie"ipić gdzieś własną ziemię. Pozostawałomu teraz tylko jedno wyjście,ze skorzystaniemz któregodo tej pory zwlekał. Przyznawał wduchu,że to jeszcze jedna"abaszansa, ale na myśl o tym, comusi zrobić, ściskał mu się żołądek. fizycznymwysiłkiem zebrał się na odwagę i ruszył ulicąw kierunku 57. górującego nad otoczeniem gmachu Ladyburskiego Banku Farmerskiego. Zanim tamjednak dotarł, zegar na kościelnej wieży na końcuulicy wybił godzinę, pięć czystych uderzeń, które poniosły się echempo dolinie, i głównym wejściem wysypała się na ulicę kilkunastoosobowa grupa roześmianych i gawędzących wesoło pracownikówbanku odprężonych po zakończonym dniu pracy a umundurowanystrażnik przystąpił do zamykania masywnych mahoniowych podwoi. Mark doznał pełzającego uczucia ulgi i zawrócił. Przyjdę tujutro, przyrzekł sobie stanowczo. Pensjonatza kościołem oferował jedenposiłek i łóżko za siedemszylingówi sześć pensów. Po chwili zastanowienia Mark zrezygnował. Niewiadomo, na jak długobędą mu musiały starczyć suwereny ze skarbczyka staruszka. Minął pensjonat, doszedł do mostu nad Baboon Stroom, zsunął siępo skarpie i ruszył brzegiem wgórę rzeki, szukając miejscana biwak. Ćwierć mili od mostu natrafił na świetne miejsce z drzewamii chrustem na ognisko, kiedy jednak zszedł nad sam brzeg, żebyzaczerpnąć wody, poczuł zalatujący od rzeki smród, zanim jeszczezdążył dotknąć manierką powierzchni; znieruchomiał wprzysiadzie. Przy brzegupływały grube płaty mydlanej piany czepiające sięłodyg trzcin. Dopiero teraz Mark zauważył, że trzciny są martwei brązowe, i żepowierzchnię rzeki pokrywa mrowie nabrzmiałychpęcherzyków gazu. Zaczerpnąwszywody złożoną w muszelkę dłonią,powąchał i strzepnął ją z obrzydzeniem. Podniósł się, ocierając dłoń o siedzenie spodni. Ospały nurtniósł wielką,co najmniej czterofuntową żółtąrybępłynącą spuchniętym brzuchem do góry i wybałuszającą gnijące,matowe oczy; obracała się powoli, mijając zawirowania prądu naskraju szuwarów. Mark obserwowałją z niepokojem, z jakimśniejasnym przeczuciem, jak gdyby ta zatruta, rozkładająca się padlinamiała kiedyś wywrzeć znaczący wpływna jego życie. Wzdrygnął sięlekko,odwrócił plecami do rzeki, wdrapał z powrotem na wysokibrzeg i zarzucił na ramię plecak. Ruszył dalej w górę rzeki, zatrzymując się od czasu doczasu, żebyspojrzeć na koryto. Idąc tak znalazł się wreszcie naprzeciwkostalowychkonstrukcji nowej cukrowni; tutaj wody rzeki kipiały i parowaływstęgamibladego gazu, który zalegał niczym mgłamiędzy sztywnymibrązowymi trzcinami. Za następnym zakrętem wypatrzył rurę ściekową,sześciocalową czarną żelazną rurę sterczącą z przeciwległego brzegu,z którego nieprzerwanym strumieniem wylewała się gorąca, parującabreja. Wiatr zmieniłwłaśnie kierunek i przyniósł do miejsca, w którym"stałMark, jej kwaśny, chemiczny odór. Markzakasłał i odwrócił sięStojardów dalej,w zdrowych zielonych szuwarach kołyszących się2 gracją na wietrze bulgotała wesoło czysta woda, a w rozlewisku zaisini Mark zauważył wijącego się węgorza oraz czarne i różowe krabySpełzające po białym jak cukier piasku pokrywającym dno. Na pierwszej pochyłości skarpy znalazł drugienadające się nabiwak miejsce położone nadwirującym wolnorozlewiskiem, jakieUtworzyło sięu stópmałego wodospadu. Pomiędzy rosnącymi wyżejdrzewami pieniły się miękkimzielonym woalem paprocie. ZrzuciłUbranie i zanurzył się w chłodnej, cudownie odświeżającej wodzie. Ogolił się potem starą brzytwą, siedząc naomszałym głazie nadbrzegiem rozlewiska. Wytarł się koszulą, którą następnie wypłukałi powiesił przy małym, jasnym ognisku, żeby wyschła. Zamiast czekaćbezczynnie,aż zagotuje się wodaw manierce, obnażony do pasa,wdrapał się na szczyt wzniesienia i spojrzał w dolinę. Słońce dotykało już krawędziskarpy i jegoskośnepromienie miałyrumianą, cieploróżową barwę. Połyskiwało nametalowych dachachmiasteczka i zabarwiałona piękny złocisty brąz kolumnę dymuwydobywającą sięz komina cukrowni. Dym wznosiłsię wysokow wieczorne niebo, bow tej szczególnej nieruchomościi ciszyafrykańskiego zmierzchuwiatrustał zupełnie. Jakieś poruszenie przyciągnęło jego oko i zamrugał powiekami,że8y wyostrzyćsobie wzrok. W otwartym terenie poza granicami miasteczka dostrzegał grupęmyśliwych. Chociaż odległośćbyła duża, nie miał wątpliwości, że tomyśliwi. Czterech posuwającychsię wolno jeźdźców. Jeden pochylałsię w siodle i wypatrywał czegoś pilnie na ziemi, trzymając karabinalbo strzelbę wspartą kolbą o biodro i wymierzoną lufą w niebo. Trzejpozostali również byli uzbrojeni; widziałkarabiny wystające z futerałówPBy siodłach. Unosiła się też wokół nich ta silna aura tłumionegopodniecenia, aura łowcy. Grupę konnych poprzedzała samotna figurka,Zulus w porwanym zachodnimubraniu, który prowadził jeźdźcówwcharakterystycznydla tropiciela sposób, biegnąc złudnie szybkimtruchtem Zulusów z pochyloną głową, wzrokiem utkwionym w ziemil z obraną trzciną wdłoni różdżkątropicieli służącą do rozchylaniatrgwy bądź dotykania tropu. Marka zastanowiło, na cóż to mogą polować w takiejbliskościmiasteczka i nad brzegiem tej umierającej, zatrutej rzeki, bo posuwalisl? tym samym szlakiem, którym on dotarł do skarpy. Ściemniałosię teraz szybko. W miarę jak słońcechowało sięza 59. grań, gasły jedna po drugiej błyszczące latarnie metalowych dachów,ale w ostatnich jego promieniach Mark dostrzegł jeszcze, jak jeździecna czele grupki ściąga uzdę swego wierzchowca i prostuje się w siodle. Widaćbyło teraz, że jest krępej budowy. Podniósłgłowę ispojrzałw kierunku wzniesienia, na którym stał Mark. i w tym momenciezapadłą noc, a grupka jeźdźcówstalą się ciemną plamkąnatle pogrążonego w mroku terenu. Mark siedziałw kucki przy ognisku dręczony nieokreślonym niepokojem. Przeżuwając powoli gulasz z konserwowej wołowiny,a potem siorbiąc kawę, rozpamiętywał wypadki mijającego dnia,chłodne wspomnienia o staruszku, smutek umierającej rzeki i wreszcie widok tej odległej krępej postaci. W końcu naciągnął płaszczi owinąwszy siękocem legi blisko ognia, ale nie mógł zasnąć. Uczucie niepokoju zamiast go opuszczać,przybierało wręcz na sile i przyłapał się znowu na zastanawianiu,cotamci czterej jeźdźcy mieli nadziejęupolować na skraju ludnegomiasteczka. Przypomniało mu się, że podążali brzegiem rzeki jegośladem i niepokój wzmógłsię jeszcze, a sen uleciał. Nagle uświadomiłsobie, że staruszek nigdy nie położyłby sięspać przy samym ognisku. Niemal usłyszał jego słowa: ,,Nauczyłem się tego, kiedyścigałem Burów. Światło w nocyoprócz ciem przyciąga też inne stworzenia lwy, hieny i ludzi". Zerwał się z ziemi iz kocem zarzuconym naramiona odszedł w górę zbocza. Pięćdziesiątstóp od ogniskaznalazł zagłębienie wymoszczone zeschłymi liśćmi. Sen przyszedł w końcu imiękkim welonem opadał mu już na oczy. kiedy w pobliskim lesie rozległo się pohukiwaniesowy; oprzytomniałraptownie. W znajome brzmienie nocy wkradłsię jakiś zgrzytliwy,fałszywy akord. Naśladownictwo byłomistrzowskie, nie zwiodło jednak ucha tak dostrojonego do odgłosówdziczy. Markuniósł powoli głowę i zamieniając się w słuch, spojrzał wdółzbocza. Przy ognisku pozostałakupka różowegożaru, nad którą, natleczystego nieba i białych gwiazd,majaczyły ciemne, puszyste sylwetki drzew. Z dołu, gdzieś znad brzegu rozlewiska, doleciało znowu pohukiwanie sowy iw tej samej chwili Mark usłyszał, jak w pobliskichciemnościach cos się skrada,cośdużego i ciężkiego, stąpającegoostrożnie po suchych liściach. Nagle znowu zaległa cisza. Mark wytężyłwzrok i sluch, ale mrok pod drzewamibył nieprzenikniony. Daleko w dolinie rozległy się trzy czyste i wyraźnew nieruchomym 60 powietrzu gwizdki lokomotywy,a zaraz potem posapywanie pociąguwytaczającego się z bocznicy towarowej i stukot metalowych kół nazłączachszynnabierający coraz większej miarowości i rytmu. Mark usiłował zamknąć uszy na to nowe źródło dźwięku, odfiltrować je i skupić sięna bliższych, cichszych odgłosach rozlegającychsię w otaczającej go nocy. U stóp wzniesienia coś sięporuszało; słyszałjedwabiście cichyszmer towarzyszący temu ruchowi, a po chwili, na tle żarzącego siępopiołu, dostrzegłobute nogi mężczyznymaterializujące się w ciemności i zatrzymujące przy dogasającym ognisku. BliżejMarka dało się słyszeć inne poruszenie, szelest zeschłych liścipod niecierpliwymi stopamia potem łatwy do rozpoznaniametaliczny szczęk kurka odbezpieczanego karabinu. Dźwięk tenporaziłzakończenia nerwowe Marka zsiłą wyładowania elektrycznego i pozbawił go oddechu. Rozległ się bardzo blisko, jakieś sześć stóp odniego, i teraz wydało mu się,że odróżnia sylwetkę człowieka majaczącąna tle rozgwieżdżonego nieba. Stał niemalu wezgłowia legowiskaMarka ipatrzył w dół,nawygasłe ognisko. Mężczyzna przy ognisku odezwał się teraz cicho,ale słychać gobyło wyraźnie. Zwiał sukinsyn. nie ma go tutaj. Pochyliłsię nad kupkąsuchychgałęzi nazbieranych przez Marka i rzucił jedną w żar. Wniebo strzeliły ognistymi spiralamiiskry i gałąźzajęłasię płomieniem,rozsiewając wokół krąg żółtego światła. Został tu jegoplecak krzyknął raptem mężczyzna, ujmując silniej karabin i wlepiając oczyw mrok. Pamiętaj, że mamy za niego obiecane sto funtów. Słowa te isposób, w jaki mężczyzna trzymał karabin, nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości co dojego zamiarów. Markdygotał rozsadzany tłumioną energią. Czuł ciepłyprąd adrenalinyrwącej jego ciałem i byłgotowy wprawić jew każdej chwili w eksplodujący ruch. Znajdujący się bliżej mężczyzna znowu się poruszył i Markusłyszałstłumiony metalicznystuk oraz świszczący z napięcia oddechi raptem, z paraliżującą brutalnością, ciemności przecięła jasna smugabiałego światła. Snop światła z latarni zatoczył łuk i zatrzymał sięnaskulonej, owiniętej w koc postaci Marka. Mark,zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, ujrzał na krótkąchwilę postaćmężczyzny majaczącą za źródłem oślepiającego światła. Tamten trzymał latarnię wuniesionej do wysokości głowy prawej ręce,a w opuszczonejlewej karabin. 61. Był kompletnie nie przygotowany na to, że ujrzy Marka leżącegoniemal u swoich stóp i z jego krzyku przebijał paniczny przestrach: Jest tutaj. O, Boże! Próbował złożyć się do strzału, ale jego prawa rękanadal trzymałalatarnię. Strzelaj! Strzelaj, cholera! wydarł się inny głos, głos jakby znajomy,i mężczyzna stojąc obok Markaupuściwszylatarnię zacząłunosićkarabin do ramienia. Mark rzucił się naniego szczupakiem. Wykorzystując moment ruchu ramienia mężczyzny podrywającegow górę karabin, chwycił jedną ręką za koniec lufy, a drugąza kolbęi wzmacniając pchnięcie całym ciężarem i impetem swego ciała,wpakował mu broń w twarz. Usłyszał chrzęst kruszonej kości, a potężnywstrząs, z jakimstalowa komorawyrżnęław twarz mężczyzny,przeniósłsię poprzez karabin na jego ręce i wprawił w drgania jego ramiona. Mężczyznapadł na wznak z wrzaskiem, który wskutek gwałtownego napływu krwi do nosa i ust przeszedł szybko w zduszony bulgot. Mark przeskoczyłprzez niego i pognał w górę stoku. Słyszał za plecami bezładnychór krzyków i wrzasków, a potemdwa razy zagrzmiała strzelba i noc rozdarty dwa rozbłyskiz luf. Słyszał, jak mknący pocisk tnieobok niegoliście i ramię zapiekło goniczym użądlone przez dziką pszczołę. Światło. Dawać tu światło! Tam jest, nie pozwólcie mu zwiać. Trzykrotnie, raz po raz,huknął karabin. Sądząc z brzmieniawystrzału, był to lee-enfield kalibru 0,303. Jeden pocisk uderzyło kamieńi uleciał z wizgiemw niebo,drugi utkwił z głuchym pacnięciem w pniu drzewa tuż obok biegnącego Marka. Mark potknąłsię wciemnościach i wyłożył jak długi. Kflstkaeksplodowała potwornym bólem, którybłyskawicznie przeniósł sięponodze do krocza i podbrzusza. Podżwignąl się na kolana. Snop światłaprzesunął się po nim, zawrócił i przylgnął do niego zachłannie. Mamygo! Rozpętała się bezładnastrzelanina zmieszanaz chórem tryumfalnychokrzyków. Wystrzały i grad pocisków poszarpały powietrze. Jeden przemknął tak blisko, że jego świst ogłuszył Marka na jedno ucho. Zerwał się na nogii pognałdalej pod górę. Ból w stopie wydusiłz niego jęk cierpienia. Był to rozpalony do białości, promieniujący paroksyzm, który tryskał zkostkii rozbijał sięjaskrawym,fosforyzującym przybojem osklepienie czaszki. Biegijednak dalej zlany potem, zataczając się, szlochając i utykając na zranioną nogę. 62 Ścigający rozsypali się w tyralierę, ale bieg pod górę przezgęsiekrzaki szybko chyba zmęczył tych nawykłych do jazdykonnej ludzi,boich krzykistawały się coraz rzadsze i coraz bardziej zdyszane,graniczące w tonie z niepokojem i rodzącą się obawą, że ofiara może im jednakujść. W przerwach między spazmami bólu przeszywającymi go przy każdym stąpnięciu Mark próbował myśleć. Przemknęło mu przezmyśl, żeby paść w gęste zaroślai leżeć nieruchomo, dopóki go nieminą, ale byli za blisko, żeby fortel się udał, i mieli ze sobą tropiciela,który przyprowadził ich bezbłędnie do jego obozowiska,i to pociemku. Położenie sięteraz równałoby się poddaniu i samobójstwu,czuł jednak, że daleko już nie ujdzie. Ból corazbardziej przytępiałmuświadomość,w głowie narastał dźwięk przypominający szum wielkichskrzydeł, a wzrok zaczynały przesłaniać mroczkii gwiazdy. Padłna kolana i zwymiotował, dławiąc się i krztusząc gryzącymśluzem. Stracił ledwiekilka sekund,a krzykipościgu przybliżyły sięi przybrały na natarczywości. Podźwignął się na nogi wprost w snopświatła rzucanego przezlatarnię ipowietrze tuż obok jego głowyprzeorał pocisk karabinowy. Rzucił sięna oślep przed siebie, szukającosłony przedwiązką światłaza krzakamii nagle poczuł, jak ziemiapod jego stopami przechyla się stromo. Potknąłsię znowu, ale wyszedł z upadku przewrotem i podrywającsię natychmiast naczworaki, przełaziniezdarnieprzezkrawędźstromizny. Podniósł się z wysiłkiem. Stal na płaskim terenie, a podstopamichrzęścił sucho tłuczeń. Postąpił trzy chwiejne kroki i naglerunął ciężko na ziemię zbityz nóg. Padając wyrzucił rozpaczliwieramiona w poszukiwaniujakiegoś punktu podparciai uderzył rękąo coś stalowego, zdzierając sobie skórę z przegubu. Oślepiony na długie sekundy leżał dysząc chrapliwie i nasłuchującioefaodzącychz dołu pohukiwań prześladowców. Te odgłosy podziałałyaa- niego mobilizująco. Pomacał wokół siebie za czymś,na czymmógłby się podciągnąć, żeby znowu wstać. Natrafiłna zimną, gładkąstal, o którą przed chwilą się potknął; drżała podjego dłońmi jak cośżywego. Dopiero terazdotarłodo^go, że wdrapał się na nasyp linii kolejowej i upadł w poprzek szyn. Podźwignąwszy się na kolanausłyszał basoweposapywanie nad^gające szybko poprzez ciemności; wtem całe wzniesienie zalała łunaodbitegoświatła, która przesunęła się majestatycznie ipojaśniała,Przemieniając noc w dzień. Z głębokiegowykopu wiodącego przeznajbardziej stromyodcinek wzniesienia wyłoniła się z łoskotemokomotywa, której wyjazd z bocznicy towarowej w dolinie słyszał 63. niedawno. Stąd blisko już było do mostu przerzuconego nad przełomem rzeki. Długi, białysnopświatła z reflektora padł wprostna niego; odczulto jak trafienie czymś materialnym. Osłoniłoczyprzedramieniem isturlał się z torów, przypadając do wysypanego tłuczniem nasypu po stronie przeciwnej do tej, z której nadbiegali prześladowcy. W blasku reflektora parowozu zobaczył krępą postać wbiegającązwinnie na nasyp. Przeskoczyła przeztory tuż przed nadjeżdżającąz łoskotem i posapywaniem lokomotywą. W oślepiającej powodziświatła Mark nie zdołał dojrzeć twarzy mężczyzny,ale w jego ruchachizarysie ramion było coś znajomego. Parowóz przetoczył się nad Markiem z ogłuszającym dudnieniem,pokonując ostatni odcinek wzniesienia; oparzyła go swym gorącymoddechem struga pary tryskająca z tłoków. Potem grzmot osłabii górąprzesuwałasię już tylkociemna, rozmazana smuga wagonówtowarowych. Mark wstał z wysiłkiem. Balansując na zdrowej nodze i ocierającstrumienie potu zalewającego mu oczy, zadarł głowę i wyczekiwałodpowiedniegomomentu. Niewiele brakowało, a byłby goprzegapił; ręce miałmokreodpotu i chociażna podjeździepod górępociąg znacznie wytraciłszybkość, poręczomal nie wyślizgnęła musię z dłoni. Szarpnięcie przeszyłomu bólem ramię aż po bark. Poderwanyzziemi zawisłprzy burcie wagonuna jednej ręce i rozpaczliwymiwyrzutami ciała usiłował dosięgnąć poręczy drugą. Udało mu się to wreszcie i przywarł do bocznej ściany wagonuprzebierając jeszczew powietrzu nogami w poszukiwaniustopni i w tym momencieranną kostkę pochwyciły z siłą stalowych kleszczyczyjeś ręce; ktoś uwiesił się na niej całym ciężarem ciała, odrywając good ściany wagonu. Mark krzyknął zniewyobrażalnego, palącego bóluw ściskanejkostce i zmobilizował wszystkie siły i hartducha, by nie wypuścićporęczy z dłoni. Trzymający goza nogę mężczyzna sam z początku stracił kontaktz podłożem, ale zaraz odzyskał równowagę i ślizgającsię po luźnymtłuczniu pokrywającym nasyp, to znów podbiegając kawałek, zupełniejakbykierował psimzaprzęgiem, pędziłuparcie wzdłuż pociągu,wprawiając ciało Marka w ruch wahadłowy. Mark odwrócił głowę,wypatrzył bielszą plamę twarzy napastnikaiwolną nogąwymierzył w nią kopniaka, alechybił. W tej samej chwili 64 istw łoskot przyspieszającegopociągu wkradłsię nowy ton; lokomotywawtoczyła się na stalowy most nad płynącą głębokimprzełomem rzeką. Z rwącego korytarza czerni wyłoniła się raptemkratownicowakonstrukcja mostu; Mark usłyszałmrożący krew w żyłach sykśmigających mu nad głową nitowanych stalowych wzdłużnie i jednocześnie poczuł, jak dłoń mężczyzny puszcza jego nogę. Wykrzesującz siebie resztkę sił, zacisnął kurczowo dłonie na poręczywagonu. Pociąg przemknął przez most i pnąc się wytrwale podwzniesienie podrugiej stronie rzeki dotarł wreszciedoszczytu, za którym roztaczał. się już płaskowyż. Szybkość zaczęła wzrastać. Mark podciągnął się calpo calu poporęczy i przewalił bezwładnie przez burtę odkrytegowagonu. Leżąc twarzą dodołuna workach z cukrem, walczyłrozpaczliwie o każdy haust powietrza, przeszywany paroksyzmamibólu,które rozrywały mu nogę. Przytomność przywróciłmu w końcuziąb. Przepoconakurtkaowiewana wartkim prądemnocnego powietrza stawała się lodowataw dotyku, przeczołgał się więc na przód wagonu, by schronić sięw zaciszujego wysokiej stalowejściany czołowej. Pomacał niespokojniekieszenie i stwierdził z ulgą, że sakiewka inotes wciąż tam są. Nagle uświadomił sobie, że niejest sam, i zalała gonowa falapaniki. Kto tam? wychrypiał sprężając sięnatychmiast wsobiei przyjmując postawę obronną. Nie obawiajsię, Nkosiodpowiedział szybko w języku zuluniski głos i Mark odetchnął z ulgą. Mężczyzna siedział w kucki podścianą wagonu, która zapewniała muosłonę przed wiatrem, i nieulegałowątpliwości,że jest tak samo jak Mark zatrwożony nagłymodkryciemobecności kogośobcego. Nie obawiaj się, panie. Jestembiednym człowiekiem,który nie ma pieniędzy na opłacenieprzejazdukoleją. Jadę do miasta Durban w Tekweni, doumierającego ojca. Spokojnie burknął Markw tym samym języku. Ja teżjestem biednym człowiekiem. Podpełzł pod osłonę ściany i kiedypodciągnął się do pozycji siedzącej obok Zulusa, zraniona kostkaznowu dała o sobie znać. Z piersiwyrwał mu się jęk bólu. Oj! w patrzącychna Markaoczach czarnego mężczyznyodbijało się światło gwiazd. Jesteś ranny. Moja noga wykrztusił Mark, starając sięułożyć jaw bardziejZgodnej pozycji. Zulus pochylił się i Mark poczuł na swej kostcedelikatny dotyk jego palców. ^' ^iemasz butów? Mężczyzna był zaskoczonywidokiemPoscieranych i krwawiących stóp Marka. -Brama chaki 65. Ścigali mnie źli ludzie. Zulus pokiwałgłową i w poświacie gwiazd Mark spostrzegł, że jestmłody. Brzydko mi wygląda tanoga. Kość chybacała, ale nie jestdobrze. Rozwiązał mały tobołek, który leżał obok, i wyjął z niego jakąśczęść garderoby. Zaczął systematycznie drzeć materiał na pasy. Nie zaprotestował ostro Mark. Nieniszcz dla mnieswojego ubrania. Wiedział, jakim skarbem jest dla czarnych każdyzachodni ciuch, obojętne jak wyświechtany i znoszony. To stara koszula powiedziałzwyczajnie Zulus i zabrał się zeznawstwem do bandażowania spuchniętej kostki. Opatrunek przyniósłMarkowi ulgę. Ngi ya bonę wielkie dzięki stęknął ispóźniony lodowatydreszcz szokuwstrząsnął całymjego ciałem;poczuł, jak żołądekpodchodzi mu do gardła i zadygotał znowu. Zulus zdjął zramion koc i przykrył nim troskliwie Marka. Nie,nie mogę przyjąć twojego koca. Koc trącił dymempalonego suszonego łajna i samym Zulusem pachniał Afryką. Potrzebny ci oświadczył stanowczo Zulus. Jesteś chory. No dobrze wymamrotał Mark, wstrząsany kolejnym dreszczem. Ale to duży koc, wystarczydla dwóch. To nie wypada. Chodź warknął szorstko Mark i Zulus, po chwili wahania,przysunął się bliżej i wślizgnął pod fałdę wełnianegookrycia. Ramię przy ramieniu mknęli przez noc. Wyczerpanie i pulsującahipnotyzującym bólem kostka wprawiły Marka w otępienie. Siedzącyobok Zulus milczał i Mark sądził, że śpi, ale kiedypo dwóchgodzinach szybkiej jazdyprzez płaskowyż pociąg zwolnił, Murzynodezwał sięszeptem: To przystanek Sakabula. Zatrzymujemy się tutaj, żebyprzepuścić inny pociąg. Mark pamiętałtę odludną bocznicę mijankową zdwoma pętlamitorów. Żadnych budynków, samatylko tablica identyfikacyjna z nazwą. Miał już zapaść zpowrotem wpółsen, ale coś go zaalarmowało,jakieś dziwne przeczucie zagrożenia, które tak mu się wyostrzyło weFrancji! Strząsnąłz siebie koc i podciągnął się na kolana, żeby wyjrzećprzez burtęwagonu. Tory dochodziły do bocznicy łagodnym łukiem,szyny połyskiwały srebrzyście w świetlereflektorów lokomotywy. Daleko w przedzie widać byłosłup ze znakiem stop, który 66 w snopieświatła rzucanego przez reflektor wydawałsię zupełnie biały,i coś jeszcze. Na torach przyprzystankustał zaparkowanyciemnypojazd, duża ciężarówka z zapalonymi reflektorami. Mark odróżniałsylwetki ludziczekających w kałuży żółtego blasku. Niepokój przeorałmu wnętrzności i ścisnąłklatkę piersiową zimną stalowąobręczą. Ciężarówka z Ladyburga nie zdążyłaby tu dotrzeć przed nimi. alewysłana telegraficzniewiadomość mogła uprzedzić. Muszę się zbierać syknął Mark. Sztywnymipalcami wyłuskałz wszytejw pas skrytki suwerena i wcisnął go pośpiesznie w dłońZulusa. Nie trzeba. zaczął Murzyn, ale Mark przerwał mu niecierpliwie. Bywaj. Podczołgał siędo burty wagonu odstrony przeciwnejdo tej, po której czekali nieznajomi, spuścił się po stalowej drabincer zawisł tuż nadtorami. Zaczekał, ażlokomotywa jęcząc, zgrzytając i sapiąc parą zwolni,zebrał się w sobie i zeskoczył, starającsię przyjąć większączęść ciężaruciała na zdrową nogę. ;, Dotknąwszy ziemi, poddał się w przód, chowając głowęw ramionach, wywinąłkozła przez bark i podciągnął pod siebie kolana, stoczyłsię z nasypu niczym gumowa piłka. Znalazłszy się w suchej, spłowiałej trawie przy torach, nie podniósłsię, lecz podczołgał nałokciach i brzuchu w kierunku niskich ciernistych. zarośli majaczących w mroku w odległości jakichśpięćdziesięciujardów od nasypu. Wpełzł powoli podobwisłe,kolczaste gałęzie i ległtwarzą do dołu zaciskając zęby, by niekrzyknąć z tępego bólu,którympulsowała kostka. - Pociąg zatrzymał się. Z budkiz tyłu ostatniego wagonu, któryatattąt na wysokościkryjówki Marka, zszedłpo drabince strażnikŁwpalił swoją latarnię, aod przodu składu biegła już ku niemu grupąItffizyzn z latarniami, przeszukując po drodze odkryte wagony. A Mar^ ^"ważył, że wszyscy są uzbrojeni. Słyszał ich głośną wymianę"łan z maszynistą ipalaczem, którzy wychylali się z kabiny parowozu. ' O co chodzi? Wieziecie przestępcę ściganego przez prawo. A wy kto? Jesteśmy konstablamisłużb specjalnych. - Co to za jeden? Obrabowałbank. Zamordował cztery osoby w Ladyburgu. Wskoczył nawzgórzudo waszego pociągu,,. 67. Nie ryzykujcie, panowie, to morderca. Biegli szybko wzdłuż pociągu, dodając sobie odwagi głośnymirozmowami i nawoływaniami, i dopiero teraz Mark pomyślał o Zulusie. Zapomniał ostrzec tego człowieka, alebył zbyt zaaferowany ratowaniemwłasnej skóry. Chciał teraz krzyknąć, żeby uciekał, nie potrafiłsię jednak na to zdobyć. Zulusowi nicnie grozi,nie zastrzelą go, kiedyzobaczą, że toczarny, najwyżej trochę potarmoszą i wyrzucą z. Zulus wyprysnął spomiędzy dwóch wagonów,ze sprzęgu, naktórywcześniej zlazł. Ktośzauważył jego ciemnąpędzącą co sił w nogachsylwetkę i krzyknął. Padł strzał. Mark zobaczył w świetle reflektora obłoczek pyłu wzbity przezpocisk. Zulus skręcił ostro i pognał prosto w otwarty step. Nocrozdarto kilka kolejnych wystrzałów, którym towarzyszyły wściekleczerwone w panujących ciemnościach rozbłyski tryskające z luf, ale Zulus biegł dalej. Jedenz mężczyzn na torach przykląkł na jedno kolano i w blaskulamp Mark dostrzegł jego białą, zaciętą twarz. Złożył się starannie do strzałui karabin kopnął silnie. Zulus padł w trawę nie wydawszy krzyku. Rzucili sięku niemurozemocjonowaną kupą i otoczylikołem ciało. O, Jezu, to tylko czarnuch' Pięć minuttrwała bezładna,gniewna dyskusja, po czymczterech mężczyzn wzięło Zulusa za ręcei nogii poniosło w kierunku zaparkowanej ciężarówki. Głowa Murzyna zwisała w tył. szorując niemal po ziemi i kołyszącsię bezwładnie w rytm nierównego kroku dźwigających go mężczyzn,usta miał szeroko otwarte, a kapiącaz nich krewbyła czarna jaksmoła. Wrzuciligo na skrzynię ciężarówki. Na bocznicęmijankową wpadł z łoskotem pociąg zmierzający napółnoc, pozdrowił przepuszczający go skład przeraźliwym, wibrującymgwizdem i nie zwalniając biegu pomknął dalej w kierunku Ladyburga. Mężczyźni wgramolilisię naskrzynię, zawarczał zapuszczanysilnik i ciężarówkaodjechała wyboistymszlakiem omiatając reflektorami niebo i ziemię. Stojący pociąg zagwizdał posępnie, drgnął i zospałym dudnieniempotoczył się powoli poszynach. Mark wyczołgał się ze swej kryjówkipod krzakami i zataczając się i potykając pokuśtykał za nim najszybciej,jak pozwalała mu na to skręcona kostka. Dogonił skład na momentprzed tym, jak ten zaczął przyspieszać. Przeczołgał się po workach z cukrem dozacisza podstalową ścianąi znalazł tam koc pozostawiony przez Zulusa. Owijał nimswojeprzemarznięte ciałozalewany falą poczucia winy, winy za spowodo68 /ame śmierci człowieka, życzliwego mu człowiekapoczucie winy przerodziło się w gniew. a potem to Gorzki,gryzący gniew, który nie opuszczał go przez całą nocspędzoną w mknącymnapołudnie pociągu. Fordsburg jestnędznymprzedmieściem Johannesburga oddalonymo trzystamil od porośniętych złocistą trawą wzgórz Zululandu i pięknej,lesistej doliny Ladyburga. Jest to dzielnica szkaradnych "bidadomków", maleńkich robotniczych domków o drewnianych szkieletachobitych galwanizowaną blachą, ze smutnym, małym ogródkiem każdy. Częśćtych ogródkówwyróżniała się śmiałymi, wyzywającymi kompozycjami kolorowych kwiatów,rabatkami stokrotek, trzcin kwiatowych i płomiennoczerwonych poinsecji, ale w większości gola, zaniedbana ziemia, upstrzona gdzieniegdzie plamami zgorzeli roślinneji zagonami chwastów, świadczyła o zobojętnieniu gospodarzy. Nad wąskimi uliczkami i zatłoczonymi chatynkami trzymały swąmajestatyczną wartękopalniane hałdy wyniosłe, płaskie jak stółgóry trującej żółtej ziemi, z którejpozyskiwano złoto. Stosowanywtym celu proces cyjanowania sprawiał, że ziemia wysypywana nahałdy była wyjałowiona ibezpłodna. Nie rosło na nich nic i wwietrznedni nad przycupniętymi uich stóp chatami hulały tumany żółtego pyłui piasku. Hałdy dominowały wkrajobrazie niczym monumenty mrówczejpracowitości człowieka, symbole jego wiecznie nie zaspokojonej żądzyzłota. Pośród stepowego afrykańskiego płaskowyżu, natle bladegobłękitu bezchmurnego zimowegoniebarysowały się pajęcze stalowekonstrukcje kopalnianychwież wyciągowych. Ogromne stalowe kołana ich szczytach obracały się bez ustanku tam i z powrotem,? M8zczając pełne ludzi klatki w głąb ziemi i wyciągającje z powrotem"^"powierzchnię wyładowane zasobnikami ze złotonośną skałą. Mark szedł wolno jedną z wąskich, zakurzonych uliczek. Utykał leKKO, a wtaniejtekturowej walizce niósł cały swójskromny dobytekskupiony postracie wszystkiego, coposiadał, na wzgórzach pod Ladyburgiem. Miał na sobieubranie przerobione ze zdefasonowanego munduru -"Mobnizacyjnego, który dostał odarmii. Flanelowe spodnie miał"rannieodprasowane, a niebieski blezer dopasowany do szerokiej^^Mionach i zwężającej się kutalii sylwetki. Śnieżnobiała, rozpięta ^zyją koszulakontrastowała z gładką, opaloną na brąz skórą jego"Si i twarzy. 69. Stanął przed domkiem, na którego furtce wisiała tabliczka z numerem pięćdziesiąt pięć, stanowiącym lustrzane odbicie takich samychdomków ciągnących się przed nim i za nim, oraz po przeciwnej stronieuliczki. Otworzył furtkę i ruszył krótkim chodniczkiem z płyt cementowych czując na sobie czyjś wzrok. Ktoś obserwowałgozzakoronkowej firanki wiszącejw oknie frontowego pokoju. Kiedyjednak zapukał do drzwi, te otworzyły się dopiero po kilkuminutach. Mark zamrugał ze zdumienia na widok stojącej w progukobiety. Ciemne, krótkie włosy miała świeżo przyczesane, a ubraniewyraźnie narzucone w pośpiechu w miejsceskromniejszej sukienki,którą zapewne nosiła na codzień. Kończyła właśnie zapinać pasek naswej wciętej talii. W bladoniebieskiej sukniw żółte stokrotki wyglądałamłodo i zalotnie, chociaż Mark zorientował się od razu, że jest conajmniejo dziesięć lat starsza od niego. Tak? spytała pokrywając uśmiechem oschłość tonu. Czy tutaj mieszka Fergus MacDonald? Zauważyłteraz, żejest przystojna; nietyle ładna, co właśnie przystojna, a zawdzięcza tokształtnym kościompoliczkowym i ciemnym, inteligentnym oczom. Tak, to dom Fergusa MacDonalda. Intrygujący był ten cieńobcego akcentu w jej głosie. Jestem jego żoną. Och bąknąłzaskoczony. Wiedział, że Fergus jest żonaty. Wspominał o tym często, ale Mark nigdy dotąd nie zastanawiał się,jak wygląda jego żonanie myślał o niej przynajmniej jako kobieciez krwi i kości, a jużna pewno niewyobrażał sobie,że będzie taka jakta. Jestem kolegąFergusa z wojska. Ach, tak. zawahała się. Nazywam się Mark, Mark Anders. W jej nastawieniu zaszłaraptowna zmiana; póluśmieszek rozkwitł w uśmiech irozjaśnił całątwarz. Westchnęła z zadowolenia. Mark, oczywiście, Mark. Schwyciła go impulsywnie za rękęi przeciągnęła przez próg. Opowiada często o tobie. mam wrażenie,jakbym cię bardzo dobrze znała. Jakczłonka rodziny,jak brata stała blisko i trzymającgo wciąż za rękę, przyglądała mu sięz uśmiechem. Wchodź, Marku, wchodź. Mam na imię Helena. Fergus MacDonald siedział za stołemw obskurnej kuchni. Stół,zamiast obrusem, przykryty byłpłachtami gazet. Fergus pochylał sięnad talerzemi słuchając relacji Marka z jego ucieczki z Ladyburga,rzucał spode łba gniewne spojrzenia. Te sukinsyny, Marku, to wrogowie. Nowi wrogowie. Mówił 70 z ustami pełnymi ziemniaków i bardzo pikantnej, grubejfarmerskiej"kiełbasy, nazywanej tutaj boerewors. Mamy kolejną wojnę, chłopce tym razemz kimś gorszym od tych cholernych Hunów. ,, Jeszcze piwa, Mark? Helena nachyliła się ku niemu, żebynapełnićjego kufel z czarnej ćwierćlitrowej butelki. ,: Dziękuję. Mark obserwował podnoszącą sięw kuflu pianępróbował dojść znaczenia słów Fergusa. Nie rozumiem, Fergusie. 'Hlle wiem, kim są ci ludzie, i nie mampojęcia, dlaczego chcieli mnie ; , To panowie, chłopcze. Właśnie z nimi teraz walczymy. Z bogaczami, właścicielami kopalń, bankierami, z wszystkimi tymi, którzy. uciskają człowieka pracy. ;. Markpociągnął solidny łyk piwa, a Helena uśmiechnęła się doniego przez stół. - Fergus ma rację, Marku. Musimy ichzniszczyć zaczęłamówić. Dziwnie było tego słuchać z ust kobiety. W jej ciemnychoczach płonąłfanatyczny blask. Słowawypowiadane ze śpiewnym iakcentemjej czystym, wyraźnymgłosem miały nieodpartą moc i Mark obserwowął jej ręce, którymi gestykulowała żywo, podkreślając ważniejsze tezy swojej wypowiedzi. Dłonie miała smukłe,silne, ozwężających się ku koniuszkom palcach i krótko przyciętych paznokciach. Paznokcie były czyste i starannie utrzymane,aledwa pierwsze palce(Owej dłoni nosiły ślady zażółcenia. Dopiero kiedyHelena sięgnęła do paczki papierosów leżącej na stole przy łokciu Fergusa, Mark zorientował się, skąd pochodzą żółte plamy. ; Nie przerywając monologu, przypaliła sobiepapierosa zapałką,Osłaniającpłomyk złożonymi w muszelkę dłońmi,zaciągnęła się głęboko i wydmuchnęła dymprzez zaciśnięte usta. Mark, który nie widziałjeszcze palącej kobiety, wybałuszył na nią oczy. Potrząsnęła energicznie głową. ''^- Historia buntów społecznych pisana jestkrwią. Weźtaką"TOSę, popatrz, jak rewolucja przetacza się przez Rosję. ' -Krótkie ciemne kędziory okalające jej bladą twarz podrygiwały P^ystałjąc. Zacisnęłaznowu usta, żebyzaciągnąć się papierosem, i ten krótki odruch nie wiedziećczemu zaszokował Marka i podniecił. Poczuł nie kontrolowany skurcz w lędźwiach, gwałtowne nabrzmiewanie i twardnienie ciała, na którenie miał żadnego wpływu. azok lzakłopotanie odebrało muoddech. Odchylił się na oparcie krzesła i wsunął rękę do kieszeni, pewny, żeMacDonaldowie musieli zauważyć jego krępującą reakcję, ale Helena sięgnęła tylko przez stół. z zadziwiającą siłą chwyciła goza przegub drugiej ręki. 71 Wiemy, kim jest nasz wróg, wiemy, co trzeba zrobić i jak totrzeba zrobić, Marku. Miał wrażenie, że jejpalce wtapiają się w jego ciało niczymrozpalone żelazo. Oszołomiła goichsiła. Kiedy zdobył się wreszcienaodpowiedź, głos miał schrypnięty: Oni są silni, Heleno, potężni. Nie, nie, Marku, to robotnicy są silni. Wrogowie są słabii zadufani wsobie. Niczego niepodejrzewają, tarzają się jak wieprzew swoich złotych suwerenach łudząc się, że bogactwo jest gwarancjąbezpieczeństwa, ale w istocie są nieliczni i nie przygotowani. Nie zdająsobie sprawy z własnej słabościa robotnicy nie uświadamiają sobiejeszcze swojej wielkiej siły. My im otworzymy oczy. Masz rację, dziewczyno. Fergus wytarł resztki sosu z talerzaskórką od chleba iwepchnął ją sobie do ust. Słuchaj, co mówi,Marku. Budujemynowy świat, zacny ipiękny świat. Beknął głośnoi odsunął od siebie talerz, nieodrywając łokci odblatu. Ale wpierw musimy rozedrzeć i zburzyć to przegniłe, niesprawiedliwe i skorumpowane społeczeństwo. Walka zapowiada sięciężka ibędą nam potrzebni dobrzy, twardzi bojownicy. Zarechotałchrapliwie i klepnąłMarka w ramię. Znowu wezwą pod brońMacDonalda i Andersa, zobaczysz, chłopcze. Nie mamy nic dostracenia, Marku. Policzki Helenypłonęły. Nic prócznaszych łańcuchów. a do zyskania cały świat. Tak powiedziałKarolMarks i jest to jedna znajwiększych prawdw historii ludzkości. Heleno, czy ty. Mark zawahał się, czy użyć tego słowa czy ty i Fergus. znaczy się, wy chyba nie jesteście bolszewikami, co? Tak właśnienazywają nas panowie i ich pachołkowie, policja. Helena roześmiała się pogardliwie. Próbują robić z nas kryminalistów, już się nas boją. I mają powody,Marku,my im ich dostarczymy. Nie, chłopcze, nie nazywaj nas bolszewikami. Jesteśmy członkamipartii komunistycznej, poświęconymi sprawie wszechświatowegokomunizmu. Sprawujęfunkcję lokalnego sekretarza partii i przewodniczącego zakładowej komórki związku zawodowego górników nawydziale kotłowni. Czytałeś KarolaMarksa? zapytała Helena. Nie. Mark pokręcił głową oszołomiony i wstrząśnięty, alewciąż niemal do bólu pobudzony seksualnie jej zmysłową kobiecością. Fergusbolszewikiem? Potworem rzucającym bomby? Za dobrze goznał, żeby w to uwierzyć. Byli przecież starymi,zaufanymi kumplami. 72 Pożyczę ci mój egzemplarz. Daj spokój, dziewczyno Fergus zachichotał i potrząsnąłgłową. Chłopak nie nadąża. Po oczach widzę, że zupełnie jużzbaraniał. Nachyliłsię do Marka, objąłgo serdecznie zaramionai przyciągnąłdo siebie. Masz się gdzie zatrzymać, chłopcze? Maszpracę? Masz gdzie pójść? Nie. Mark poczerwieniał na twarzy. Niemam, Fergusie. ';- A właśnie, że masz wtrąciła się szybko Helena. Posłałam '^óżko w pokojuobok zostajesz u nas,Marku. Ale niechciałbym. Dyskusja skończonaprzerwała mu zwyczajnie. Zostajesz, chłopcze. Fergus ścisnął go za ramię. A jutroposzukamy ci pracy. Masz wykształcenie,potrafisz czytać, pisaćirachować,łatwo będzie cię gdzieś umieścić. Słyszałem, że szukająurzędnika do kantoru rachuby płac, agłówny płatnik to towarzysz,członek partii. Zapłacę wam za mieszkanie. Jasne, że zapłacisz zachichotał znowu Fergus i napełnił jegokufel piwem po sam wrąbek. Cieszę się, że znowu cię widzę,synu uniósł swój kufel. Za MacDonalda iAndersa istrzeżciesięsukinsyny, bo idziemy! Pił solidnymi haustami, a spiczastagrdyka chodziła mu miarowo w górę i w dół. Odstawił potempustykufeli wierzchem dłoni otarł pianę z górnejwargi. Dawno w wojsku kapelan regimentowy nazywałto "grzechemOnana", natomiast żołnierze mieli na towiele innych sprośnychokreśleń, jak na przykład "biciekonia" albo "wizyta u pani Ręki i jejpięciu córek". Kapelan ostrzegał przed okropnymikonsekwencjamioddawania siętej praktyce pogorszenie wzroku, wypadanie włosów,Biedowład i drżeniedłoni, a w końcu rozmiękczenie mózgu i szpitaldlfl wariatów. Mark leżał na wąskim żelaznym łóżku i niewidzącymioczymawpatrywał się w spłowiałą różową tapetę w różyczki, pokrywającą ściany maleńkiego pokoiku. W powietrzu unosiła się woństęchliznycharakterystyczna dla długo nie otwieranych pomieszczeń,a Pod przeciwległą ścianą stała miednica na metalowym stojakul emaliowanykubeł. Zsufitu zwisała na kawałku kabla pojedyncza,gola, upstrzona przez muchy żarówka;teraz też na kablusiedziały trzysenne muchy. Mark skupił na nich całą swą uwagę, usiłując zapanowaćad falami pożądania, które przepływały, jedna za drugą, przez jegociało. 73. Lekkie kroki w korytarzu zatrzymały się przed drzwiami jegosypialni i rozległo się pukanie. Mark? Usiadł szybko i cienki koc zsunął mu się z piersi. Mogę wejść? Tak szepnął ochryple i drzwi otworzyły się. Helena podeszłado jegołóżka. Była wszlafroku zróżowego błyszczącegomateriału,zapinanym z przodunaguziki; poły rozchylały się przy każdymkroku, odsłaniając na chwilę gładkie, białe ciało powyżej kolan. Niosła w ręku cienką książeczkę. Obiecałam, że ci jąpożyczę wyjaśniła. Przeczytaj to,Marku. Podała mu tomik. Tytuł brzmiał Manifest komunistyczny. Markwziął odniej książkęi otworzył ją na chybił trafił. Pochylił głowę nad zadrukowanymi gęstostronicami, żeby ukryć zakłopotanie, w jakie wprawiała gobliskośćHeleny. Dziękuję, Heleno. Po raz pierwszy zwrócił się do niej poimieniu, modlącsię przy tym w duchu, by wyszła, a jednocześnieżywiąc nadzieję, że jednak zostanie. Pochyliła się nad nim, żeby zajrzećwotwartą książkę, i dekolt szlafroka obwisło cal. Mark zerknąłwgóręi ujrzał niewiarygodnie jedwabistą gładź w miejscu, gdziezaczynała się jedna z białych piersi uciskanych koronką zdobiącąbrzeg dekoltu szlafroka. Spuścił szybko oczy i oboje milczeli przezchwilę. W końcuMark nie wytrzymał ipodniósł na nią wzrok. Heleno zaczął i urwał. Na jejlekko rozchylonych,wilgotnych,połyskujących wostrymelektrycznym świetle ustach błąkał sięuśmiech,tajemniczy kobiecyuśmiech. Ciemne oczyskryte do połowy w cieniubrwi płonęły znowu ognistym, fanatycznym blaskiem, a jej pierśunosiła się i opadała pod różową satyną w rytm przyspieszonego,bezgłośnego oddechu. Mark spłonął pod ciemną opalenizną krwistym rumieńcem ipadł nałóżko, odwracając się do niej plecami i podciągając kolanapod brodę. Helena, uśmiechając sięwciąż, wyprostowała się powoli. Dobranoc, Marku. Dotknęłajego ramienia, rozpalającw nim znowuogień koniuszkami swoich palców, a potemodwróciłasię i podeszła niespiesznie do drzwi. Gładki materiał szlafroka ślizgałsię płynnie tam iz powrotem po jędrnych oblościach jej pośladków. Zostawiam światło. Obejrzała się w progu i teraz jej uśmiechbył porozumiewawczy. Będziesz chciał pewniepoczytać. 74 3ate'Kantor rachuby płac Crown DeepMines Ltd był długim pomieszSizeniem osurowym wystroju, w którym za wysokimi biurkamiustawionymi rzędempod jedną ze ścian pracowało jeszcze pięciuarzędników. Byli to przeważniemężczyźni wzaawansowanym wiekufcednim, w tym dwaj cierpiący na suchoty,tęstraszną chorobę"górników biorącą się zpowolnego osiadaniaskalnego pyłu napłucach,I które z upływem lat obracają się stopniowo w kamień i człowiek staje się kaleką. Zatrudnienie w biurach kopalni było dla tych nieszczęśników t^onną renty. Pozostali trzej mężczyźni bylisiwi,nijacy i przygarbieni od wiecznego ślęczenia nadksięgami. Wkantorze panowała cicha, i pełna powagi atmosfera klasztoru. . Markowi przydzielono nadzór nad aktami personalnymi osób o nazwiskach zaczynających się na litery od R do Z. Praca była;. nieciekawa i monotonna, toteż wkrótce, wyliczając dodatki za nadigodziny i potrącenia za nieobecności, odpisyemerytalne i składki. związkowe, a na koniec sumującto wszystko, popadł w automatyzm. ^ Była torutyna nie wymagająca żadnego wysiłku od błyskotliwego. -( aktywnego młodego mózgu, aciasny, wąski kantor stanowił klatkędla ducha, który czuł się najlepiej pod bezkresnym niebem otwartejSawanny i poznał walący się wszechświat pól bitewnych Francji. :. . W weekendy wymykał się z tej klatki i pędząc na starymmotocyklu -^-.'polnymi ścieżkami biegnącymipodnóżem skalistychpagórków, na których rosły królewskie kandelabry gigantycznych aloesów o kwiatach. tonących jasnym szkarłatem na tle czystego błękitu nieba, zapuszczał się na wiele mil w sawannę. Szukał odosobnienia, dziczy,sekretnych miejsc z dala od innych ludzi, ale gdziekolwiek się zwrócił,drogę; -'^przegradzałamu zawsze zaporaz kolczastego drutu;sawannę zaory'wano, nad czerwoną ziemią, naktórej po żniwach pozostała zeschnięta, gładka szczecina kukurydzianego ścierniska, wirowały i tańczyły blade twhany pyłu. ; Po wielkich tabunach dzikiej zwierzyny, którepokrywały niegdyś Jak okiem sięgnąć otwartą sawannę, nie pozostało śladu. Zastąpiło jetarłowate, wielobarwne, chude bydłopasące się bezmyślnymi,ociężałymi stadami pod okiem prawienagich Murzyniątek. Pastuszkowie zatrzymywali się na widok przejeżdżającegoMarka, by pozdrowić go^powagą, i mile zaskoczeni szeroko otwierali oczy, kiedyodpowiadał w ich własnym języku. Czasami zdarzało się Markowi wypłoszyć z legowiska małą szarą'. antylopęo krótkich ostrych rogach i patrzeć, jak z postawionymi^Uszami, zygzakując, sadzi długimi susami poprzez suchą trawę kiedy indziej udawało mu się zaobserwować samotną gazelę,której udało się 75 jeszcze uchować przed długimi strzelbami, sunącą poprzez równinęzhidnie niczym dym. W takich przypadkachzachwyt ich dzikąobecnościąpozostawał w nim na dhigo, rozgrzewając podczas powrotów chłodnym wieczorem do domu. Potrzebował tych chwil spokoju isamotności, by doprowadzićdokońca proces rekonwalescencji, i tonie tylkopo ranachod kul maxima w plecach, ale i po tych głębszych, zadanych duszy wskutekzbyt wczesnego doświadczenia wojny i wszystkich jej okropieństw. Potrzebowałteż tego spokoju, by zastanowić sięnad wartkimnurtem wydarzeń, które wypełniałymuwieczory i noce i stanowiłyzupełne przeciwieństwo szarej rutyny dni spędzanychw pracy. Fanatyczny zapał Fergusa MacDonalda i Heleny porwał Marka. Fergus byłtowarzyszem, zktórym dzielił doświadczenia nieznanewielu ludziom, twarde, straszne trudy walki. Był też od Marka dużostarszy i swoim ojcowskim podejściem wypełniał głęboką lukę wjegożyciu. W tej sytuacji łatwo było odrzucić wątpliwościi uwierzyć;niemyśleć i dać się ślepo ponieść niespożytej energii Fergusa. W tychspotkaniach z ludźmitakimi jak on, ludźmi wyznającymipewną ideęi przekonanymio swym posłannictwie, było coś podniecającego i dającego poczuciewspólnoty. Te potajemne zebraniaw zamkniętych na klucz pomieszczeniach z uzbrojonymi wartownikamiprzy drzwiach, taatmosferaprzepełniona emocją rzeczyzakazanych. Te kłęby papierosowego dymu unoszące się spiralami pod sufiti wypełniającewreszcie pomieszczenie gęstą siną mgiełką niczymkadzidło palone w ramach jakiegoś mistycznego rytuału; te twarzebłyszczące od potu i pałające tłumionym szaleństwem fanatyzmu,chłonące słowa mówców. Harry Fisher, pierwszysekretarz partii, był wysokim, żywotnymmężczyzną o wielkim brzuszysku, potężnychbarach i włochatych,muskularnych ramionach palacza kotłowego, zmierzwionejczarnejczuprynie przetykanejpasemkami siwizny i ociemnych, płonącychoczach. Stanowimy partię, pretoriańskągwardię proletariatu,i niepętają nas prawa ani kodeks etycznyery burżuazyjnej. Partia samaw sobie jest nowym prawem,naturalnym prawem istnienia. Uścisnęli sobie potem dłonie zMarkiem, a Fergus stal z boku,przyglądając się temu z ojcowską dumą. Uścisk Fisherabył tak samoognisty jakjego spojrzenie. Jesteście żołnierzem powiedział kiwając głową. Będziemywas znowu potrzebowali, towarzyszu. Krwawa robota przed nami. Niezwykła osobowość tego człowieka na długo zburzyła Markowi 76 spokój ducha; był pod jej wrażeniem jeszczew zatłoczonym tramwaju,którymwracali do domu ściśnięci we trójkę nadwuosobowej ławce. Udo Heleny napierało silnie na jegoudo, a ona sama, zwracając siędo niego, nachylała się tak, że ustami muskała niemal jego policzeki czuł wtedyjej oddech przesiąknięty wonią alkoholu i papierosowegodymu zmieszanąz zapachemtanich kwiatowych perfum, którychużywała, a pod tym wszystkim zmysłowe ciepło kobiecego ciała. " Wpiątkowe wieczoryodbywały się inne spotkania. Były to wielkie zgromadzenia rozbrzmiewające ochrypłymi wrzaskami setek białychgórników stłoczonych wogromnej Sali Związków Zawodowych miastaFordsburg. Większość przychodziła na nie opita tanią brandy, skorado rozrób i głośno manifestująca swoje zdanie. Gdy na podiumwstępowałmówca, wyli jak motłoch kibicujący walce byków; ktośz widowni właził cochwila na krzesło i kiwając się na nim, wywrzaskiwał bez związku jakieś banalne slogany, dopóki nie ściągnął go nadół rechot towarzyszy. Jednym z najpopularniejszych mówców natych publicznychzgromadzeniach był Fergus MacDonald. Znał tuzin sposobów nadoprowadzenie słuchaczy do amoku, potrafił dotrzeć do ich najskrytszych obaw i tak je rozjątrzyć, że wylina wpół z bólu, nawpół zachwytu. A wiecie, co oni planują, ci panowie, wiecie,co chcą zrobić? Najpierw wprowadzą rozbicie stanowisk pracy. Od okropnego, grzmiącego ryku zatrzęsły się szyby w oknach, Fergus na podium zawiesił głos, odgarnął z czoła rzednące, piaskowewłosy iuśmiechając się donich z góryswoimi zaciśniętymi w wąską linię ustami, czekał cierpliwie, dopóki nie ucichli. ...pracę, do której kwalifikacjezdobywaliście przez pięć długichlat, podzielą teraz naetapy i będzie ją wykonywało trzech niewykwalifikowanych,każdy po rocznym przyuczeniu do swojego wąskiego"drinka, ibędą im płacić dziesiątą część tego, ile obecnie wyciągacie wy. Sala wyryczała ochrypłe "NIEEEE! ", aFergus odbił im to w twarz: Tak! wrzasnął. Tak! Tak! I jeszcze raz tak. To właśnie^"^zrobić panowie. I nie koniec na tym, oni chcą zatrudnić na wasze miejsca czarnuchów. Pracęzabiorąwamczarni czarni, którzy będąPracować za pieniądze, z których wybyścienie wyżyli. ' Darli się teraz opętani złością, straszną złością, której nie można "^ wyładować. ^' A cosię staniez waszymi dziećmi, będziecie je karmić pojedynkami, wasze żony będą chodziły w łachmanach? Oto, co was -czeka, kiedy czarnuchy zabiorą wam pracę! 77. NIE! zawyli. NIEEEE! Robotnicy świata! krzyknąłFergus. Robotnicy świata,łączcie się i zachowajcie nasz kraj dla białych! Ryk aplauzu i rytmiczny tupotsetek stóp o drewnianą podłogętrwały z dziesięć minut, a Fergus przechadzał się tymczasem tami z powrotem po podium, klaskając w uniesione nad głową dłonieniczym zwycięski bokser. Kiedy owacjewreszcie ścichły, odrzuciłw tyłgłowę idrąc się na całegardło, zaintonował pierwszą zwrotkęCzerwonego sztandaru. Cała sala wstała z łoskotem odsuwanych krzeseł i prężącsięwpostawie na baczność podchwyciła tę rewolucyjną pieśń: Krewnasządlugo leją kąty,Wciąż plyną ludu gorzkie Izy,Nadejdzie jednakdzień zapiały,Sędziami bedziem wtedymy! Mark wracał dodomu z MacDonaldami. Wieczór był mroźny i paraunosząca się imz ust przy każdym oddechu przypominała w blaskuulicznych latarni strusie pióropusze. Helena szłamiędzy Markiema Fergusem. W czarnym palcie z kołnierzem z królika iwełnianejczapcenaciągniętej głęboko na oczy wyglądała bardzo filigranowo. Trzymała swoich towarzyszy podręce z pozornie bezstronnąnaturalnością, ale Mark czul na bicepsie wprawiający go w zakłopotanie ucisk jej palców, a kiedy odczasu do czasu zmieniała nogę,by dorównać dłuższemu krokowi mężczyzn, jej udo ocierało się o jego. Wiesz, Fergusie, to co wygadywałeś na sali, nie trzymało siękupy przerwał milczenie Mark, kiedy skręcali wswojąuliczkę. Nie dasię pogodzić jednego z drugim jedności robotniczej i objęcianią tylko białych. Fergus zachichotał z uznaniem. Bystry jesteś, chłopcze, towarzyszuMarku. Ale jamówię poważnie, Fergusie nie tak jak Harry Fisher. Oczywiście,że nie, chłopcze. Dziś wieczorem dolewałem oliwydo ognia. Musimy w nich wzniecić szał bojowy, wiele jest dozburzenia,mnóstwo krwawej roboty. Zatrzymał się i spojrzał na Marka ponadgłową Heleny. Potrzeba nam mięsa armatniego, chłopcze, i todużo. A więc to nie będzie tak? spytał Mark. Nie, chłopcze. To będzie piękny, sprawiedliwynowy świat. Bolesław Czerwieński: . Czerwony sztandar". 78 SSf^iyscy równi, wszyscy szczęśliwi, żadnych panów państw'robotników. -,;; Markstarał się stłumić cisnące mu się na ustawątpliwości. ';, Mówisz bez przerwy o walce, Pergusie. Czy rozumiesz11Ajgtownie? To znaczy, czy to ma być prawdziwa wojna? .Prawdziwa, towarzyszu,prawdziwa krwawa wojna. Taka jafclOirolucja w Rosji, gdzie towarzysz Lenin wskazał nam drogę. Musimypa)ić zgniliznę, musimy zrosić tę ziemię krwią rządzących i panówimamy skąpać ją we krwi ich sługusów burżuazyjnej klas; lifcerów policji i wojska. ; A czym. Mark zawahał się, bo słowo "będziemy" nie chciał; KU jakoś przejść przezusta. Byłoby to swegorodzaju zobowiązanie,a na takie nie potrafił sięjeszcze zdobyć. Czym będziecie walczyli' Fergusznowu zachichotał i mrugnął do niego chytrze. ^ Ani mru-mru, chłopcze,ale chyba pora, żebyś dowiedział sitczegoś więcej. Skinął głową. Tak, jutro wieczorem zadecydował -." W sobotęLiga Kobietzorganizowała w Sali Związków went'dobroczynną, z której dochód miał byćprzeznaczony na budów'ttowego kościoła. Tam gdzie poprzedniego wieczora rozszalałyttuii9'ywrzaskiwal swą gotowość do mordu i udziału w krwawej rewolucjittały terazdługie stołyna kozłach, wokół których krzątały silgospodynie wystawiające własnoręcznie upieczone i fantazyjnie przyzdobione ciasta, tace z plackami, słoiczki i słoje marynat. ; Mark kupił za pensa torbę ciasteczek z konfiturami i ruszyli z Fergusem bezpośpiechu przez salę, chrupiąc je machinalnie. Zatrzymałgsie jeszcze raz przystercie używanych ubrań, gdzie Fergus przymierz;! ' 'tatetanową wełnianąkamizelkę i po głębokim zastanowieniu nabył jązs"Iłol korony. Doszli do końca sali i przystanęli przy podium. ;. Fergus rozejrzał sięczujnie dookoła, po czym wziął Markapoi"'łamię i wprowadził naschodki. Przecięli w milczeniu podwyższeni! , ^Weszli w drzwi wiodące na zaplecze, w wyludniony wto sobotnie JtBpołudnielabirynt związkowych biur imagazynów. - Kluczem zawieszonym na łańcuszku zegarka Fergus otworze niskie żelazne drzwi i przekroczyli próg. Fergus zamknął za sobi dfawi, przekręcił klucz w zamku i ruszyli w dół wąskimi, stromymi tehodkami. Czując woń wilgoci i ziemi Mark zorientował się, źi tChodządo podziemi. Fergus zapukał w drzwi u podnóżaschodów i pochwili prze; Judasza łypnęło na nich podejrzliwie czyjeś oko. W porządku, towarzyszu. Tu Fergus MacDonald, członekkomitetu. Szczęknął łańcuch i drzwi otworzyły się. Ponury, rozmemłanymężczyzna usunąłsię na bok, żeby ich przepuścić. Twarz miał nieogoloną i obrzmiałą. Pod ścianąmaleńkiego pomieszczenia stałykrzesło i stół, na którym walały się resztki posiłku i zmięta gazeta. Mężczyzna burknął cośpod nosem i Fergus wprowadziłMarkaprzez długie drzwido podziemi. Podłogę stanowiłoklepisko, a strop podpierały łukowate filaryz surowej, nieotynkowanej cegły. Zastałe, wilgotne powietrześmierdziało kurzem i szczurami. Pojedyncza goła żarówka oświetlała ostrymblaskiem środek pomieszczenia, ale nisze za łukami pogrążonebyływ głębokim cieniu. Tutaj, chłopcze, przechowywane jest to, czego użyjemy. W niszach piętrzyły się na wysokość człowieka stosy poukładanych starannie, jedna nadrugiej, drewnianych skrzyń, przykryte grubym brezentem,skradzionym najwyraźniej z warsztatówkolejowych, bo widniały na nim oznaczenia SARH. Z nikłym, posępnym uśmieszkiem na ustach Fergus uchylił brzeg jednej brezentowejpłachty. Jeszcze nie otarte ze smaru, chłopcze. Drewniane skrzynieoznakowane były wyraźną strzałką i symbolem WD brytyjskiegoMinisterstwa Wojny, a poniżej widniałnapis: ,,6 sztuk. Lee-Enfieldtyp IC (CNVD)". Mark osłupiał. Dobry Boże, Fergusie, przecież tu są ich setki. Zgadza się,chłopcze, a to tylko jeden z arsenałów. Są jeszczeinne rozsiane po całym Wybrzeżu. Przeszedł w drugi koniecpiwnicy iodgarnął następną płachtę. Okrywała skrzyniez amunicją z zamykanymi na szybkozwalniającezatrzaski wiekami, na których widniały napisy: ,,1000 pocisków 0,303". Wystarczy tego donaszych celów. Fergus uścisnął Marka zaramię i podprowadził go do stojaków z gotowymi do natychmiastowegoużycia karabinami. Niebieskawa stalluf połyskiwała w elektrycznymświetle oliwą rusznikarską. Fergus wziął jeden z karabinów i podał goMarkowi. Na tym jestnaniesione twoje imię. Markwziął broń do ręki i ogarnęło go straszliwie znajome uczucie. Mamy tylko jedentaki,ale kiedy go zobaczyłem, zarazpomyślałem o tobie. Kiedy przyjdzie czas, tygo dostaniesz. Specjalne wyważenie sprawiało, że karabin snajperski P. 14 leżałmu idealnie w rękach,aleteż przyprawiało Marka o mdłości. Bez 80 słowa oddałbroń Fergusowi, a ten, zanim z namaszczeniemwstawiłją na powrót do stojaka, mrugnął dońporozumiewawczo. Jak na rasowegoshowmana przystało, Ferguszachował najlepszena koniec. Zamaszystym gestem odrzucił brezent z ciężkiej bronio falistej, chłodzonej płaszczem wodnym lufie, przycupniętej nastalowym trójnogu. Karabin maszynowy Maxim, w jego licznychodmianach, wyróżniała wątpliwa sława broni, która uśmierciła więcejistotludzkich niż jakiekolwiek inne narzędzie zagłady, jakie zdołałwynaleźć niszczycielski geniusz człowieka. Był to członek tejśmiercionośnejrodziny, Vicker-Maxim . 303TypIVB, a obok piętrzył się stos pudeł. Każde zawierało taśmę z 250pociskami. Karabin wystrzeliwał jez szybkością 2440 stóp na sekundęi z częstością750 sztuk na minutę. I co tyna to, towarzyszu? Pytałeś, czymzamierzamy walczyć. Czy na początek to wystarczy? W ciszy, jaka zapadła, Mark słyszał stłumiony,lecz wyraźnydziecięcy śmiechdolatujący z sali nad nimi. Mark siedziałsamotnie na szczycie najwyższego z ciągnących sięaż pozachodni horyzontniskichpagórków, których czarne syderytowegarby wyrzynały się z płaskiej, suchej ziemi niczym grzebieniasty9'zbietkrokodyla przebijający nieruchomą taflę jeziora. Wspomnienie tajnego arsenału prześladowało goprzez całą noc,opędzając sen zpowiek, toteż teraz oczy go szczypały, askórę napoliczkach miał ściągniętą i suchą. " Po tej bezsennej nocy czułsię rozbity, rozkojarzony, oderwany odKeczywistości. Siedzącw jasnym słońcu, mrugałpowiekamijak dziennaswai spoglądał w siebie niczym ktoś obcy. Uświadamiając sobie, jakbiernie dryfował drogą, która zaprowa'Wb gona sam skraj przepaści, czuł narastające poczucie konsternacji. Trzeba było dopiero ciężaru P. 14 w dłoniach i śmiechu dzieci, żebyw Ostatniej chwili spłynęłona niego otrzeźwienie. Całe jego wykształcenie,wszystkie jegonajgłębszeprzekonaniakoncentrowałysię wokół świętości prawa, wokół ładu społecznegol obywatelskiej odpowiedzialności. O to walczył, walce w imię tegoPokonania poświęcił całe swe dorosłe życie. Teraz okazywało się, że"laapatii zniosłago do obozu wroga: został już zaliczony do ^glonów anarchistów, wciskali mu już w ręcebroń, by rozpoczynałWido destrukcji. Teraz nie mógł się już łudzić, że to tylko pustaworyka wywrzaskiwana na spędachpijanych robotników widział Brama Chaki 81. karabiny. Ta walka będzie okrutna i bezlitosna. Znał Harry'egoFishera, przejrzał powodujące nim siły. Zna! Fergusa MacDonalda. Ten człowiek zabijał już, i to często; bez mrugnięcia powieką będziezabijał znowu. Mark jęknął głośno, przerażonysytuacją, w jakiej się znalazł. On,który wiedział,czym naprawdę jest wojna, on,który nosił królewskimunduri został odznaczony medalem za odwagę. Poczuł w krtani oleiste, dławiące ciepło wstydu i żeby uchronić sięna przyszłość przed tego rodzaju błędem, usiłował dojść przyczyn,które sprawiły, że dal się w to wciągnąć. Uświadomił sobie teraz, że był zagubionyi samotny, bezrodzinyi domu, i że FergusMacDonald stanowił dla niego jedyną ostoję. Fergus, starszy towarzysz dzielonych wspólnie niebezpieczeństw,któremubezzastrzeżeń ufał. Fergus, ojcowska postać poszedł więcznowu zanim wdzięczny za opiekę, nie pytając dokąd. Naturalnie była jeszcze Helena iwpływ, jaki na niego wywierała,ta najsilniejsza władza, jaką człowiek może mieć naddrugim człowiekiem. Dotąd niewyzbył się obsesji na jej punkcie. Obudziła w nimdługotłumionei ściśle kontrolowane pożądanie. Teraz Markrozsadzałmur, który wzniósł, by je poskromić; przerwawszy tę tamę, może staćsię siłą, nad którąnie potrafi zapanować, i ta myśl przeraziła goniemalw tymsamym stopniu, co poprzednia. Starałsię teraz oddzielić kobietę od kobiecości, starał się ujrzećczłowieka za wyniszczającą siecią,którą opętała jego zmysły, iudałomu się to o tyle, że uświadomił sobie, iż Helena nie jest kobietą, którąmógłby adorować, nie jest kobietą, którą wybrałby na matkę swoichdzieci. A poza tym była przecieżżoną towarzysza, który pokładałw nim pełne zaufanie. Poczuł się terazgotowy do podjęcia decyzji o odejściu i konsekwentnego wprowadzenia jej w życie. Wyjedzie natychmiast zPordsburga, zostawi Fergusa MacDonaldaz jego mrocznymi, apokaliptycznymi planami. Ledwie o tym pomyślał,lżej mu się zrobiło na duszy. Nie będzie mu brakowało ani Fergusa,ani tej codziennej pokuty nudy i mozołu w szarym, klasztornymkantorze rachuby płac. Poczuł znowu jasny, młodzieńczy płomieńzapałuWyjedzie z Fordsburganastępnympociągiem a Helena. Płomieńzamigotał i przygasł. Ta myśl wywołała fizyczny ból wlędźwiach i poczuł, jak w ścianie tamy jego namiętnościpowstaje rysa. Kiedy wstawił rower do szopy wogródku, byłojuż ciemno,Zdomu dochodziłypodniesione, wesołe głosyi wybuchy śmiechu. Za 82 zasłoniętymi oknamikuchni paliło się światło iwszedłszy do środka,zastał tam czterech mężczyzn siedzących przy stole. Helena podbiegłaszybko iśmiejącsię przytuliła go impulsywnie, a potem wzięła za rękęi podprowadziła do stołu. Na policzkach miała wypieki. - Witajcie, towarzyszu. Harry Fisher spojrzał na Marka tyminiepokojącymioczami. Grzywa ciemnych, sztywnych włosów opadałamu na czoło. Przyszliście w samą porę,by wziąć jeszcze udziałw celebracji. Daj chłopakowi szklankę, Heleno roześmiałsię Fergus. Helena puściła rękę Markai pośpieszyła do kredensu po szklankę,którą napełniła zbutelki czarnym, mocnymporterem. Harry Fisher wzniósł swojąszklankę do Fergusa. - Towarzysze, przedstawiam wam nowegoczłonka KomitetuCentralnego, Fergusa MacDonalda. Czyż to nie cudowne, Marku? Helenaścisnęła Marka za dłoń. -To dobry aktywista grzmiał dalej Harry Fisher. Zasłużyłsobie na tę nominację. Potrzeba nam takich ludzi jak Fergus Mac. Donald. Pozostali dwaj pokiwali potakująco głowami nad szklankami z porterem. Mark znał ich zmasówek; obaj byli członkamilokalnego komitetu partii. Siadaj, chłopcze. Ferguszrobił Markowi miejsce przy stolei'ten przycupnął obokniego, ściągając na siebie uwagę wszystkichSbecnych. :; A co do was, młodyczłowieku Harry Fisher położył swojąf0tężną, owłosioną łapę na ramieniuMarka to zamierzamy wam;ydać legitymacjąpartyjną. a,Icoty na to, chłopcze? Fergus mrugnął do Marka i trąciłgo łokciem w bok. Zwykle trzeba na to czekaćco najmniej dwatea. Nie przyjmujemy do partii byle kogo. Alemasz teraz przyjaciółwKomitecie Centralnym. ;;Mark otwierał już usta, żeby odrzucić wyróżnienie, któregodostąpił. Nikt go nie pytał o zdanie. Zakładali, że będącprotegowanym^crgusa, jest ich człowiekiem. Miał już wyprowadzić ich z błędu,poinformować o decyzji, jaką tego dnia podjął, ale ostrzegło go 2ezucie zagrożenia. Widział karabiny i jeśliokaże się, że nie jestP^yiacielem, touznają go za wroga, który posiadł najściślej strzeżonąHlernnicę. Tajemnicę, którąbędą chcieli za wszelką cenę zachować. ^le miał teraz cieniawątpliwościco do tych ludzi. Skoro jest wrogiem,to dopilnują już,żeby jej nikomu nie zdradził. Nic nie odpowiedział. Towarzyszu MacDonald, mam dla was zadanie. To pilne'bardzo ważne. Czy możecie wziąć dwutygodniowy urlop? ^ 83. Mam chorą matkę zachichota} Fergus. Kiedy mamjechaći co zrobić? Wyjedziecie, powiedzmy, w środę. To da mi czas na wydanieszczególnych instrukcji, a wam na przygotowanie się do drogi. HarryFisher pociągnął łyk porteru ina górnej wardze pozostał mu strzępekpiany. Objedziecie wszystkie lokalne komitetyCape Town,Bloemfontein,Port Elizabeth celem skoordynowania działań. Te słowa przyniosły Markowi ulgę. Nie dojdzie teraz do konfrontacji z Fergusem. Po prostu wymkniesięstąd, kiedy Fergus będziew drodze. Podniósł wzrok i zamarł, napotykając oczy Heleny. Wpatrywała się w niego nieruchomym, wygłodniałym spojrzeniemleoparda obserwującego z ukrycia ofiarę, na którą się za chwilę rzuci. Kiedy ich oczyspotkałysię, uśmiechnęła się znowutym porozumiewawczymuśmiechem i między jej lekko rozchylonymiustamimignął na moment koniuszek różowego języka. Markowi serce zabiło w piersiach do fizycznego bólui pośpieszniespuścił oczy naswoją szklankę. Będą zHelenąsami' Ta perspektywanapawała go lękiem i żarem niepohamowanej namiętności. Mark odprowadzał Fergusa na stację, niosąc jego tanią, straszliwiesfatygowaną walizkę. Szli na skróty przez otwarty step. Gruby szronchrzęściłpod stopami niczym cukier i skrzył się w świetle pierwszychpromieni wschodzącego słońca miriadami diamentowychpunkcików. Na pociąg jadący na południe czekali nastacji z czterema innymiczłonkami partii. Wtoczył się wreszcie na peron z chrapliwym posapywaniem, spóźniony o trzydzieści pięć minut, strzelając parą wysokow mroźne powietrze. Trzydzieścipięć minut spóźnienia to na kolei tyle co niczawyrokował Fergus ze śmiechem, wymieniając z każdymz odprowadzających uścisk dłoni i poklepując go po ramieniu. Wspiął siępotempo stalowej drabincedo wagonu, a Markpodał mu walizkęprzez otwarte okno. Uważajna Helenę, chłopcze,i na siebie, Mark stałi patrzył za oddalającym się na południe, malejącymwoczach składem, aż jego łoskot ścichł do szmeru, by następnierozpłynąć się w nicość. Wtedy odwrócił się izadarłszy głowę spojrzałna wzgórze, w kierunkukopalni. Syreny rozpoczynały właśnie swojeżałobne zawodzenie odbijające się echem odżółtych płaskowyży hałd,zwołując na stanowiska pracy szare potoki robotników. Mark wmieszałsię między nich. Stałsię jednym ztysięcy, nie wyróżniał się z tłumu 84 ani wyglądem, ani dokonaniami. Ponownie naszło go to poczuciewrzącegorozgoryczenia, odezwała się mglista jeszcze,ale dojrzewającaz wolna świadomość, że na tymżycie ięs nie kończyy. . możliwości. Rozejrzał się ciekawie po twarzach mężczyzn spieszącychwraz znim ku żelaznym bramom na władczy ze\vkopalnianej syreny. Na wszystkich malował się ten nieobecny, wyraz, podktórym, Mark był o tym przekonany, czaiłysię ^ ^^wątpliwości. Zpewnością oni również odczuwają beznadzieję tejcodziennej rutynya już na pewno młodzi. Starsi i bardziej siwimuszą boleć nad zmarnowanym życiem; w głębi ducha żałują zapewnedługich słonecznychdni, teraz już bezpowrotniestraconych, jakiespędzili harując w pocie czoła za psi grosz. Muszą bolećnad tym, żeidąc przezżycie nie pozostawiająpo sobieżadnego śladu,żadnejzmarszczki na powierzchni, żadnego pomnika, może z wyjątkiemkilku synów, którzy zastąpią ich kiedyś w tym "niekończącym siękieracie, wszyscy podobni do siebie, wszyscy niepotrzebni. Zatrzymał się przed bramą i usunął nabok, przepuszczając płynącyludzki potok. Ogarniało gocoraz większe podniecenie, pewność, żema coś do zrobienia, że stoi przed nimjakieś specjalne, ważne zadanie. Że czeka na niego jakieś szczególne miejsce i czaswyruszyć na jegoposzukiwanie. Ruszył szybkim krokiem, wdzięczny teraz Fergusowi^; MacDonaldowi za presję, jakiej go poddał, zazmuszenie do refleksji, zadoprowadzenie do przełamania tej pasywności, kiedy ^^popadł odczasu ucieczki z Ladyburga. Spóźniliście się, Anders. Kierownik podniósł wzrok znadksiąg i spojrzał nań groźnie. Wszyscy jego podanipowtórzyli tengesti na Marka patrzył długirząd wyrażających potępienie twarzy. Co macie na swoje usprawiedliwienie? Wpadłem tylko, żeby posprzątać biurko --odparł z uśmiechemMark. Nie opuszczałogo radosne podniecenie. -,;rzucam posadęZ twarzyurzędników spełzło z wolna potępienie. Zmierzchało już, kiedy Mark otworzył tylną furtkę iwstąpił nakrótki chodniczek prowadzący do drzwi kuchennych,. Włóczył sięPrzez całydzieńbez celu gnany nowym prądem energi; podniecającychmyśli; nie zdawał sobie nawet sprawy, jak jest głodny,dopóki nieujrzał światła w oknie i nie poczuł delikatnego aromatu posiłku. W kuchninie było nikogo, ale Helenazawołała do niego zfrontowego pokoju. 85. To ty, Marku? Zanimzdąży} odpowiedzieć, pojawiła sięw drzwiach kuchni i oparła biodrem o framugę. Myślałam, żejużnie wróciszdzisiaj do domu. Miała na sobie niebieską sukienkę i Mark wiedział,że to jejnajlepsza, zarezerwowana na specjalne okazje. Miała też makijaż,czegonigdy dotądu niej nie widział. Róż na policzkach i umalowaneusta nadawały nowego blasku jej bladej normalnie cerze. W świetlelampy błyszczały świeżo umyte krótkie, ciemne włosyzaczesane dotyłu i spiętenad uchem spinką ze skorupy żółwia. Mark gapił się na nią oniemiały. Widział gładkie,smukłe nogiw jedwabnych pończochach i stopy obute w małe pantofelki. Co tak patrzysz, Marku? Jesteś. chrypka nie dała Markowi skończyć. Odchrząknął. Bardzo ładnie dziś wyglądasz. Dziękuję panu. Roześmiała się niskim, gardłowym chichotemi wykonałapowolny piruet. Dół niebieskiejcienkiejsukni wybrzuszyłsię kloszowo nad obciągniętymi jedwabiem nogami. Cieszę się, żeci się podobam. Zatrzymała się przy nim i wzięła go pod ramię. Jejdotyk przejął gorozkosznym dreszczem, odniósł wrażenie, że nurkujew górskim stawie. Siadaj, Marku. Podprowadziła go do krzesła u szczytustołu. Poczęstuję cięsmacznym piwem. Podeszła do skrzynkizlodem i odkapslowując butelkę, a potem rozlewając piwo doszklanek,ciągnęła wesoło. Kupiłam urzeźnika gęś. lubiszpieczoną gęś? Markowi ślina napłynęła do ust. Uwielbiam. Ze smażonymikartofelkami i plackiem z dyni. Zaprzedałbym za to duszę. Helena roześmiała się radośnie. Była to jedna zezwykłych skromnych i powściągliwych odpowiedzi Marka. Tegowieczora emanowałaz niego jakaś aura podniecenia, wywołująca podniecenieu niej. Przyniosła dwie szklankii oparła siębiodrem o stół. Za co sięnapijemy? Zawolność odparł bez wahania i lepsze jutro. Może być zdecydowała i trąciłajego szklankę swoją,pochylając sięnad nim tak, że jej biust znalazł się na poziomie jegooczu. Aledlaczego akurat jutro, dlaczego lepsze czasy nie mogą sięzacząćod razu, od tej chwili? Mark roześmiał się. No dobrze, a więc za udanydzisiejszy wieczór i lepsze jutro. 86 Marku! Helena zacisnęłausta z udawaną dezaprobatą,a onnatychmiast spłonął rumieńcem i roześmiał się zmieszany. Och, nie, nie to miałemna myśli. głupio tozabrzmiało. Niechciałem. Założę się, że mówisz to wszystkim swoim dziewczynom. Helenawyprostowała się szybko. Nie chciała wprawiać go w zakłopotanie ipsuć nastroju, podeszła więc do pieca. Jeśli chcesz jużjeść, togęś jest gotowa oznajmiła. Usiadłanaprzeciw, obserwując z zadowoleniem, jak zajadaz apetytem, smarując grube pajdy chlebażółtym wiejskim masłem, i pilnując,by jego szklanka była bez przerwy pełna. A ty nie jesz? Nie jestem głodna. Dobre; niewiesz, co tracisz. Lepszeniż to, cogotowały ci inne dziewczyny? zapytałaprzekornie i Mark spuścił oczy na talerz, by przystąpić do pracowitegonabijania mięsa na widelec. Nie było żadnych innych dziewczyn. Och, Marku, chyba się nie spodziewasz, że w to uwierzę! Takiprzystojny młody kawaler jak ty i te francuskie dziewczęta. Założę się,że szalały za tobą. Byliśmy zbyt zajęci, a poza tym. urwał. Poza tym, co? podchwyciła skwapliwie. Podniósł na nią wzrok i po chwili milczenia język musię rozwiązał. 'Nagle okazało się, że takłatwo znią rozmawiać. Rozpierał go radosnynastrój, zżołądkiem pełnym jedzenia i picia czuł się odprężony. Rozmawiał z nią tak, jak jeszcze z nikim, a onaodpowiadałamu zeSzczerością drugiego człowieka. Och. Marku, przecież to bzdura. Nie każda kobieta jest chora. To dotyczytylko ulicznic. Tak, wiem. Nie wierzyłem,że dotyczy to każdej dziewczyny, nołe mężczyzna może tylko z takimi. urwał. A inne mają potemdzieci dokończył niepewnie. Roześmiała się i klasnęła w ręce zuciechy. Och, mójdrogi Marku. To nie takie proste. Jestemod dziewięciułat mężatką,a nie mam jeszcze dziecka. No cóż Mark zawahał się. Ty jesteś inna. Mówiąc towszystko, nie miałem namyśli ciebie. Chodziło mi o innedziewczyny. Nie bardzo wiem, czy traktować to jako komplement, czy jakozniewagę droczyła się z nim dalej. Zorientowała się, naturalnie, żezachował jeszcze cnotę. Powiedziała jej to ta bijąca od niego niewinność, 87. brak pewności siebie i wzruszająca nieporadność wobec kobiet, taszczególna wstydliwość, która wkrótce mu przejdzie, ale która tak jąteraz pociągała, w jakiś perwersyjny sposób podniecała. Wiedziała już,dlaczego niektórzy mężczyźni gotowi sąpłacić ogromne sumy zaodebranie dziewictwa; dotknęła teraz jego obnażonego przedramieniai zachwycona gładką twardością młodych mięśni nie potrafiła sięzdobyć na cofnięcie ręki. No nie, to był komplement zapewnił ją pośpiesznie Mark. Lubisz mnie, Marku? O, tak. Lubią cię bardziej niż jakąkolwiek dziewczynę, jakądotąd znałem. Widzisz, Marku przysunęła się do niego, a jejgłos opadłdogardłowego szeptu. Nie jestem chora i nie zamierzammieć nigdydziecka. Uniosła dłoń i dotknęłajego policzka. Jesteśpięknymmężczyzną, Marku. Spodobałeś mi się od pierwszego wejrzenia, kiedyzobaczyłam cię, jak idziesz alejką niczym zabłąkane szczenię. Wyprostowała się powoli, podeszła do kuchennych drzwi, nieśpiesząc się przekręciła klucz wzamku i zgasiła światło. Małepomieszczenie pogrążyło się w ciemnościachrozpraszanych jedynieprzez smugę światła przesączającą sięz korytarzaprzez szparę międzyprogiema drzwiami. Chodź, Marku. Wzięła go za rękę i skłoniła do wstaniaz krzesła. Idziemyteraz do łóżka. W progu sypialniMarka wspięła sięna palce i musnęła ustami jegopoliczek, a potem puściła bez słowa jego rękę i oddaliła się cicho. Mark obserwował ją niezdecydowanie,jak odchodzi; miał ochotęzawołać, by została,pobiec za nią a przy tym odczuwał ulgę, żesobie poszła, że tenskok na łeb na szyję w nieznane uległ raptownemuprzerwaniu. Helena doszła tymczasem do drzwi własnej sypialnii zniknęła za nimi, nie oglądając się za siebie. Rozdzierany sprzecznymi emocjami Mark odwrócił się i wszedł doswojej sypialni. Rozebrał się powoli, bardziej teraz rozczarowany niżzadowolony z obrotu sprawy, i składając ubranie,nasłuchiwał cichychodgłosówkrzątaniny dochodzących zza cienkiej ściany. Położył się wreszcie na wznak na wąskim, żelaznymłóżku i trwałwbezruchu,dopóki nieusłyszał pstryknięcia wyłącznika światław pokoju obok; wtedy westchnął i wziął książkę z nocnego stoliczka: nie przeczytał jej jeszcze, ateraz nudnypolityczny tekstmoże na tyleuśmierzyć targające nim emocje, by zdołał zasnąć. Szczęknął cicho zatrzask jego drzwi i w progu stanęła Helena. Niesłyszał, jak nadchodziła. Była w brzoskwiniowym szlafroku z biysz88 czącej satyny, miała poprawioną fryzurę i makijaż na policzkachi ustach. Z namaszczeniem zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez pokój,kołysząc powoli biodrami pod lejącą się satyną. Żadne z nich nie odezwało się słowem, dopóki niezatrzymała sięprzy łóżku. Przeczytałeś to, Marku? spytała cicho. Jeszcze nie do końca. Odłożył książkę. No cóż, nie pora teraz na lekturę mruknęła, rozchyliłapowoli poły szlafroka, zsunęła goz ramion i rzuciła na oparciekrzesła. Stała przed nim naga i Markowi zaparło dech. Byłatak gładka. Jakoś się tego nie spodziewał. Gapił się na nią oniemiały, jej skóramiała oliwkowy odcień starej porcelany ipołyskiwała w świetle. Markczul,jakcałym jego ciałem wstrząsa przeszywające napięcie pożądania,i próbował je nieudolnie stłumić. Pomyślał o Fergusie, ozaufaniu,jakie ten w nim pokładał. "Uważaj na Helenę, chłopcze, i na siebie". Piersi miała duże jak na swesmukłe ciało. Zwisały jużciężko,prawie przejrzałe, gładkie ikrągłe, z zadziwiająco wydatnymi różowobrązowymi sutkami wielkości dojrzałych winogron. Zakołysały sięmajestatycznie, kiedy podeszłabliżej, idostrzegł terazrzadkie, ciemne,kręcone włoski wyrastające zpofałdowanych aureol otaczających sutki. Ciemne, błyszczące włosy wymykały się też kręconymi kosmykamispod jej pach aponiżej gładkiego, kremowego, lekko zaokrąglonegobrzuchapieniła się ich cała dzika gęstwa. Te włosy podnieciły go; były na tle bladej skóry takie ciemnei kędzierzawe. Wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Wszystkieskrupuły związane z honorem i zaufaniem straciły na wyrazistości,ezul, jaktrzeszczy wnim i pęka jakaś tama. Wyciągnął rękę i dotknąwszyjej nagiego ramienia cofnął jągwałtownie, wzdrygając się konwulsyjnie jakod smagnięcia biczem. Dotykaj mnie,Marku wyszeptała. Wyciągnął znowu rękępowoli, z wahaniem, jak człowiek pogrążonyw transie, i nie spuszczając z niej wzroku, dotknąłjednym palcem jejgładkiego,ciepłegouda. Tak, Marku, właśnie tak. Ujęła go za nadgarstek i zaczęłaunosić powoli jegodłoń, tak że koniuszkipalców sunęły wzdłuż jejboków izarysu żeber, muskając je leciutko niczym piórka. Tutaj,Marku mruczała itutaj. Duże, ciemne sutki cofnęły się podtykiem jegopalców, zmieniły kształt, wybrzuszyły się i stwardniały, 89. nabrzmiewając i jeszcze bardziej ciemniejąc. Mark nie mógł uwierzyćwłasnym oczom, nie miał pojęcia, jak ciało kobiety potrafi reagowaćtak samo szybko i dramatycznie, jak ciało mężczyzny. Czuł,jak tama pęka i przez wyrwę walipotop. Zbyt długopowstrzymywany,zbyt potężny i wartki, by zagrodzić mu drogę, zalałjegoumysł i ciało, znosząc swym impetem wszelki opór. Ze zdławionym okrzykiem otoczył ją obydwoma rękami w taliii przyciągnąłgwałtownie do siebie, wciskając twarzw gładkie, miękkieciepło jej nagiego brzucha. Och, Marku! krzyknęła głosem schrypniętymi drżącymz pożądania i tryumfu, wczepiając się palcami w jegokasztanowewłosy ipochylając nad jego głową. Kolejne dnizamazywały się i zlewały w jedno, a catywszechświatskurczył się domaleńkiegodomku przy nędznej uliczce. Upływ czasuodmierzały tylko ich ciała śpiące i budzące się, by się kochaćaż dowyczerpania, znowuzasypiające i budzone przez głód, spragnionezarówno pokarmu, jak i miłości. Z początku był jak bykszarżującyz bezmyślną energią i zajadłością. Przeraził ją tym, bo nie spodziewała się takiej siły po tym szczupłym,zgrabnym ciele. Stawiła czoło tej sile,okiełznując ją po trochui ukierunkowując, zmieniając jej naturę, a potem przystąpiładosubtelnej edukacji. Długo potem, wspominając te pięć szalonych dni, Mark uświadamiał sobie, jak wielkie miałszczęście. Tylumłodychmężczyzn musisamodzielnie, bezprzewodnika, odnajdywać drogępoprzez nie zbadanekrólestwa miłości fizycznej, mając zwykle do towarzystwa partnerkę,która sama odbywa swoją pierwszą niepewną podróż w nieznane. Czy wiesz, Marku, że w Ameryce Południowej żyje plemiępielęgnujące zwyczaj nakazujący każdej zamężnej kobiecie wziąćjednegomłodegowojownika plemienia i nauczyć go tego, co my terazrobimy? zapytała klęczącobok niego podczas jednego z okresówciszy przed następną burzą zmysłów. To ci dopiero uśmiechnął się leniwie. Aja już myślałem,że my dwojepierwsi na to wpadliśmy. Sięgnął do paczki papierosówleżącej na stoliku i przypaliłdwa. Helena zaciągnęła się swoim z wyrazem lubości idumy na twarzy. Przez ostatnie kilka dni zaszła w nimtak szybka i radykalna przemiana,i todziękiniej. Ta nowa wiaraw siebie, 8a paczkująca siła charakteru. Wstydliwość i malomówność ustępowały. Mówi! teraz tak,jak nigdy 90 ^ssK dotąd, spokojnie i pewnie. Stawał sięszybko prawdziwym mężczyz'" ' na i ona miała w tym swój udział. Mark sądził, że każda nowa rozkosz, jakąprzeżywa, jest tąostateczną, ale Helena z tuzin razy dowiodła mu, że jest w błędzie. Gdyby usłyszał o niektórych rzeczach z czyichś ust, może by sięprzestraszył albo oburzył, ale zaznając ich wwykonaniu Helenyodczuwał tylko zdumienie izachwyt. Nauczyła go szacunku dlawłasnego ciała, którewreszcie wpełni obudziło się do życia, i zyskałświadomość istnienia nowych, rozległychobszarów i głębiswegoMnysłu. Przez pięć dni żadne z nich nie opuszczało domku; potem, szóstegodnia,przyjechał na rowerze umundurowany listonosz z listem i Mark,który go odebrał, rozpoznał natychmiast na kopercie niewprawną,Spracowaną rękę Fergusa MacDonalda. Poczucie winyuderzyłogoniczym niespodziewany cios pięścią w żołądek; czar prysłniczymmydlana bańka. Helena siedziała w kuchni przyzasłanym gazetami stole w rozpiętym do pasa,nie pierwszej już świeżości brzoskwiniowymszlafroku,i czytała list na głos, naśladując wymowę autora relacjonującego całepasmo pomniejszych sukcesów, aplauz na posiedzeniach partyjnychz udziałem kilkunastu towarzyszy w zakonspirowanych lokalach,składane na jego ręce wyrazy lojalności i oddania wobec KomitetuCentralnego, zapewnienia o wierności sprawie i obietnice przystąpieniado akcji, kiedy sytuacja dojrzeje do powstania. '' Helena przewróciła kpiąco oczyma i zachichotała, kiedy Fergus. łpytal wliście o Marka czydobrze się ma, czy nic mu niebrakujetezyHelena dba o niego należycie. Zaciągnęła się głęboko niedopałkiem papierosa i wrzuciła go dostojącej obok jej łokciafiliżanki po kawie, gdzie zgasł w fusachzostrym skwierczeniem. Ta prostaczynność wywołała w Markunienaturalnie gwałtowną zmianę uczuć. ^ Ujrzał ją nagle w nowym świetle ziemista skóra i drobneaateczki zmarszczek wkącikach oczu świadczące, że jejmłodośćłuszczy się i odpada niczym stara farba olejna; fioletowe cienie pod"sami, niewyparzony język iżądło osy w głosie. Dopiero teraz uderzył go bałagan panujący wkuchni, poczułoężki, zastarzały odór nie uprzątniętych resztek jedzenia i nie zmytychMczyń, zauważył rozchełstany,niechlujny szlafrok i obwisłe, rozkołysane workiwielkich żółtawych piersi pod tym szlafrokiem. Wstał iwyszedł. Dokąd idziesz, Marku? zawołała za nim. 91. Wychodzę na chwilę. Wyszorował się dokładnie w poobijanej emaliowanej wannie,puszczając z kranu najgorętszą wodę, jaką był w stanie znieść, tak żekiedy wycierał się ręcznikiem, jego ciało błyszczało jasnym różem. Spędził potem blisko półgodziny na głównej hali dworca kolejowego, studiując długie wykazy gęsto zadrukowanych rozkładów jazdy,którymi wyklejonościany. Rodezja. Słyszał, że potrzebują tam ludzi do nowo otwartychkopalni miedzi. Był to krajobfitujący wciąż w dziewicze tereny,szerokie horyzonty i dziką zwierzynę, krajjezior, gór i przestrzeniżyciowej. Podszedł do okienka. Kasjer spojrzał nań pytająco. Raz druga klasaw jedną stronę do Durbanu wyrecytowałzaskakując tymsamegosiebie. Wracał doNatalu,do Ladyburga. Musi tam doprowadzić do końca pewną spraw? i poszukać odpowiedzina dręczące go pytania. Musi zdemaskować nieznanego wroga istawićmu czoło. Kiedypłacił za bilet suwerenami staruszka, ten ostatni stanął muprzed oczami jak żywyna werandzieAnderslandu ze wspaniałymi,podkręconymi wąsiskami i w starym szerokoskrzydtym kapeluszunaciągniętym głęboko na wyblakłe, spokojne oczy. Mark zdawał sobiesprawę, że totylko odwleczenie w czasie tego, co nieuniknione,chwilowy stan zawieszenia, którywykorzysta na zaleczenie rani mobilizację przed czekającym go zadaniem. Wrócił do domku Fergusa po swoje rzeczy. Niewielemiał dopakowania. Zżerał go teraz gorączkowy pośpiech. Zgarniając dotekturowej walizki kupkę szortów iczystych skarpetekna zmianę,uświadomił sobie naraz obecność Heleny i odwróciłsię szybko. Stała w progu wykąpana już i ubrana, iprzyglądała mu siębacznieze zbyt ostentacyjnym spokojem na twarzy. Wyjeżdżasz. Było to stwierdzeniefaktu,nie pytanie. Tak odparł zdawkowo, odwracając się, by zapiąć zatrzaskiwalizki. Jadęz tobą. Nie. Jadę sam. Ale co będzie ze mną,Marku? Przykro mi, Heleno. Naprawdę miprzykro. Czy ty tego nie widzisz? Przecież jacię kocham. głos jej sięzałamał, przechodząc w niski skowyt rozpaczy. Ja cię kocham,Marku, nie możesz mnie tak zostawić. Rozrzuciła ręce. zagradzającsobą drzwi. 92 Proszę cię, Heleno. Oboje wiemy, że to szaleństwo. Obojewiemy, że niema dla nas przyszłości. Nie rób scen, daj miprzejść. Nie. Zakryła obiema dłońmi uszy. Nie, niemów tak. Kocham cię. Kocham. Spróbował odsunąć ją łagodnie z drogi. Muszę już iść. Mój pociąg. Skoczyła na niegonagle z wściekłością zranionego leoparda. Niebył na to przygotowany i jej paznokcie przeorały mu twarz długimi,krwawymi bruzdami o włos omijając oczy. Ty skurwysynu, ty samolubnyskurwysynu zapiszczała. Jesteś jak oniwszyscy i zamachnęła się znowu, ale tymrazemzdążył ją schwycićza przeguby. Wszyscy jesteście tacysami. bierzecie. bierzecie. Odwrócił ją i szamoczącą się wściekle pchnął narozgrzebanełóżko. Wola walkiopuściła ją nagle. Wcisnęła twarz w poduszkę. Jejspazmatyczne łkania ścigały Markabiegnącego korytarzem do otwartych drzwi frontowych. Do portu Durban na wybrzeżu było ponad trzysta mil. Pociąg,lawirując przełęczami, powoli,z ciężkim posapywaniem,wdrapał sięwreszcie na szczyt wielkiego masywu Drakensberg, przyspieszyłochoczo i pomknął w dół w głęboką, trawiastą nieckę wschodniegopobrzeża. W miarę zbliżania się do morza pochyłość łagodniała, byw końcu przejść w bujną,półtropikalną nadmorską cieplarnię ześnieżnobiałymi plażami i ciepłymibłękitnymi wodamiprądu mozambickiego. Podczas jazdy w dół Mark miał wiele czasuna przemyślenia,z czego lwią część zmarnował na daremną skruchę. Ilekroć pomyślało Pergusie MacDonaldzie, wuszach rozbrzmiewały mu echem krzykil oskarżenia Heleny, a na duszy kładł się ciężki, szary kamieńpoczucia winy. Potem, kiedy minęli miasteczko Pietermaritzburg irozpoczynaliostatni etap podróży, Mark otrząsnął sięz dręczących gowyrzutówsumienia izmusił do myślenia o przyszłości. 2 początku zamierzał wrócić prosto do Ladyburga, ale terazzdecydował, że byłaby tonieroztropność. Mieszkał tam wróg, wrógo morderczychskłonnościach, ukryty wróg uderzający z zasadzki,wróg bogaty, wróg potężny, który potrafi zorganizować bandęuzbrojonych ludzi gotowych do zabójstwa. Markowi przypomniały się te krwawe akcje, na które chadzali 93. z Fergusem we Francji. Pierwszy krok polegał zawsze na identyfikacjii rozpoznaniu nieprzyjaciela, zlokalizowaniu stanowiska, które zajmuje, określeniu pozycji, w jakiej leży, i rozpracowaniu go. Naile jest dobry, czytrzyma sięsztywno jednej metody, czy teżjest porywczyi nieobliczalny? Czy jest nieuważny i myśliwi mogąpójśćna pewne ryzyko, czy też podejmowaniejakiegokolwiek ryzykarównałoby się samobójstwu? ,,Musimy dochodzić metodą prób i błędów, chłopcze, co tensukinsyn myśli. " przedoddaniem pierwszego strzału to najbardziejinteresowało Fergusa. Muszę się dowiedzieć, kim ten drańjest szepnął do siebieMarki przejrzeć jego sposób myślenia. Jedno przynajmniej było jasne sto funtówto zbyt wysoka cenaza wyeliminowanie tak małoznaczącej osoby jak Mark Anders; tym,co mogło go czynić w jakiś sposób ważnym, był związek ze staruszkiemi Anderslandem. W Anderslandzie widzieli go zarówno hinduski babu,jaki białynadzorca. Potem kręcił się po miasteczku, zadając pytaniai szperając w dokumentach. Dopiero wtedy zwrócili na niegouwagę. W centrum tej łamigłówki znajdowała się ziemia, aon znał nazwiskaludzi interesujących się jej nabyciem. Mark ściągnąłwalizkę z półki na bagaże,położył ją sobie nakolanach i pogrzebawszy w niej chwilę, znalazłswój notes. Odczytałjeszcze raztenazwiska:DIRK COURTENEY,RONALD PYE,DENNIS PETERSEN, PIĘT GREYLING i jego syn CORNELIUS. Najpierw musi się dowiedzieć wszystkiego, co się da,o tychludziach, zlokalizować zajmowane przez nich stanowiska, określićpozycje,w jakich leżą, i rozpracować każdego z osobna, wytypowaćspośród nich snajpera. W trakcie tego rozpoznania musi trzymaćgłowę schowaną nisko pod parapetem. Musi trzymać się z dala odterenu nieprzyjaciela, a tym terenem był Ladyburg. Najlepszą bazą operacyjną będzie dla niego samo miasto Durban; jest wystarczająco duże, by wchłonąćgo bezkomentarzy i, jako stolicaNatalu, zapewnić mu wiele źródeł informacji, takich jak biblioteki,archiwa rządowe, redakcje gazet. Przystąpił do sporządzanianaokładce notesu listy wszystkichmożliwych źródeł i naglepożałowałgorzko,że sam Ladyburg jest dla niego zamknięty. W stolicy nieznajdzie duplikatów dokumentów z Urzędu Ziemskiego i RejestruFirm tego okręgu. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl: "O cholera, jakonamiała naimię? " Przymknął oczyi ujrzał znowu jasną,przyjazną, miłątwarz dziewczyny z ladyburskiegoBiura Rejestru Firm. gli' W uszach zadźwięczał mu nawet jej głos: "Mark to takie roman:-:="tyczne imię. " aleimię urzędniczki przypomniałsobie dopierow momencie, kiedy pociąg wtaczał się na peron. Marion! zapisał szybko w notesie. Zszedł z walizkąnaperon i wmieszał się w potrącający się tłumwyjeżdżających i przyjezdnych. Zdecydował, że najpierw poszukasobie w mieście jakiegoślokum. Z ogłoszeń drobnych w kupionej za pensagazecie "Natal Mercury"wybrał pensjonat w Point Road, niedaleko portu. Pokój byłmalutki,ciemny i cuchnął tymi olbrzymimi karaluchami, od których roiłosięw mieście, wysypującymi się każdego wieczora nażer ze ściekówpołyskliwymi, czarnymi hordami, ale czynsz wynosił tylko jednągwineę za tydzień i obejmował używalność ubikacji i natrysku podrugiej stronie małego, zamkniętego dziedzińca, Tego wieczora napisał list: Droga Marian! Nie przypuszczam, żebyś mnie pamiętała. Nazywam się MarkAnders. tenod MarkaAntoniusza! Od kiedy zmuszony byłem wyjechać niespodziewaniezLadyburga, zanimnadarzyła się okazja, by cię znowu odwiedzić, częstoo tobie myślę. Taktownienie wspomniał słowem o dochodzeniu, które zamierzałpodjąć. To mogło poczekać do następnego listu. Ostatniojegoznajomość kobiet znacznie się poprawiła. List zaadresował po prostu: "Panna Marion, BiuroRejestru Firm, Ladyburg". Mark zaczął następnego rankaod Biblioteki Miejskiej. Doszedłpieszo do czteropiętrowego gmachumagistratu wznoszącego się przySmith Street. Oflankowany równie imponującymi budowlami RoyalHotel i katedry, zeschludnym skwerem, przed frontem,na którympyszniły się wiosenne kwiaty, wyglądał jak pałac. Podchodząc do biurka bibliotekarki, wpadł na kolejny pomysł. Zbieram materiały do książki, którą zamierzam napisać. Surowe oblicze siwowłosej damysprawującej pieczę nad mrocznymisalami i sięgającymi sufitu pólkami na książki natychmiast złagodniało. Była miłośniczką książek,a miłośnicy książek kochająinnych miłośników książek. Mark otrzymał klucz do jednej z czytelni i do jegodyspozycji oddano komplet wszystkich natalskich gazet, jakie ukazałysię od czasu pierwszej okupacji brytyjskiej. 95. W Marku, namiętnym czytelniku, obudziła się natychmiast pokusapoddania się fascynacji historią wyzierającą ze stronic starych dzienników krzykliwymi nagłówkami bo historia była jednym z ulubionych przedmiotów Marka zarówno w Ladyburgu School, jak i nauniwersytecie. Oparł się jednak tej pokusie iprzeszedłod razu do szufladz rocznikami "Ladyburg Lantern and Recorder". Pierwszenumerypożółkły już ze starości irozłaziły się w palcach, obchodził sięwięcz nimi znajwiększą ostrożnością. Pierwszą wzmiankę o nazwisku "Courteney" znalazł wnagłówkujednegoz najwcześniejszychnumerów gazety, pochodzącego z roku1879. Ladyburscy StrzelcyKonni zmasakrowani pod Isandhlwana. Pułkownik Waite Courteney i jego ludzie wycięci w pień. Hordy opętanychamokiem Impisów szaleją. Mark domyślił się, że chodzi pewnie o założycielarodziny z Ladyburga; dalej nazwisko to powtarzało się niemal w każdym numerze,Courteneyów było wielu i wszyscymieszkali w okręguladyburskim,ale pierwsza wzmianka o Dirku Courteneyu pojawiła się dopierow roku 1900. Ladyburg witajednego ze swych Najgodniejszych Synów. Powraca bohater wojny angielsko-burskiej. Pułkownik Sean Courteney kupuje ranczo Lion Kop. Ladyburg z radością witajednegoze swych najbardziej zasłużonych synówpowracającego do miasta po wieloletniej nieobecności. Niewielu znajdzie sięwśród nas takich,którzy nie znają dokonańpułkownika Seana Courteneya,ajużwszyscy pamiętają decydującą rolę, jaką odegrał w organizowaniuwydobycia złota na skalę przemysłową na Witwatersrand. Dalej następował długi wykaz zasług tego człowieka, po czymartykuł kończył się słowami. Pułkownik Courteney nabył odLadyburskiego Banku FarmerskiegoranczoLion Kop. Zamierzatam zamieszkać luprawiać las z przeznaczeniem na budulec. Pułkownik Courteiiey jest wdowcem i wychowujedziesięcioletniego syna Dirka. 96 Ten stary artykuł zaszokował Marka. Nawet dogłowy munieprzyszło, że Dirk Courteney może być synem jego generała. Tegowielkiego, brodatego mężczyzny oorlim nosie, którego spotkał tamtejśnieżnej nocy we Francji, człowieka, którego z miejsca obdarzyłszacunkiem i polubił nie, bardziej niż polubił. Tego człowieka,którego siła witalna i prezencja połączone z reputacją wzbudziływ nimniemal nabożne uwielbienie. W pierwszym odruchu przyszłomu do głowy, czy samgenerał niebył czasem w jakiś sposób zamieszany w napad na skarpie, z któregoledwie uszedł z życiem; i ta myśl rozstroiła go do tego stopnia, żeopuścił bibliotekę i idąc wysadzaną palmami esplanadą dotarł doplaży nad spokojnymi, osłoniętymi wodami zatoki, z widokiem nawielkie, obłe jak grzbiety wielorybów skały wrzynające się w morzeurwistego cypla. Obserwując ruch statków w zatoce,próbował rozwikłać splątanąpajęczynę, którejśrodek znajdował sięw Ladyburgu, gdziesiedziałprzyczajony pająk. Zdawał sobie sprawę, że śledztwo potrwa długo. Lekturagazet to zajęcie czasochłonne, a odpowiedzi na swój list doMarion mógł się spodziewać najwcześniej za kilka dni. Wieczorem przeliczył w swoim małym pokoiku suwereny, jakiepozostały mu wzapasie, i doszedł do wniosku, żeprzy miejskim trybieżycia niestarczą mu na długo. Musi znaleźć sobie pracę. Kierownik salonu miał brzuchpiwosza i nosił garniturz błyszczącego materiału, który upodobalisobie chyba wszyscy sprzedawcyw przemyśle motoryzacyjnym; Mark odpowiadał najego pytaniaz wymuszoną grzecznością i udawaną pogodą, alepod tą maską kryłasię rozpacz. Od pięciudni przemierzał miasto, szukając zatrudnienia. Czasy są ciężkie zagajał rozmowę niemalkażdy ewentualnypracodawca i szukamy człowieka z doświadczeniem. Mark nie miał czasu na kontynuowanie swoich poszukiwańw bibliotece. Siedział teraz na brzeżku krzesła, czekając tylko namoment, kiedy odprawiony z kwitkiembędzie musiał podziękowaćmężczyźnie i pożegnaćsię, ale ten rozgadałsię na dobre, chociażdawno już powinien był zakończyć rozmowę wstępną. Mówił o prowizjisprzedawcy, która jego zdaniem była tak wysoka, że można by niąz powodzeniem obdzielić dwie osoby. ...jeśli wie pan, co mam namyśli. Mężczyzna mrugnął do 7Brama Chaki97. niego porozumiewawczo i wcisnął papierosa w cygarniczkę z kościsłoniowej. Tak,oczywiście Markpokiwał skwapliwie głową, nie mającwprawdzie zielonego pojęcia, o co mężczyźnie chodzi, ale pragnączrobić mu przyjemność. Naturalnie, będę się panem opiekował osobiście. O ile dojdziemydo stosownego porozumienia, zgoda? Zgodaprzystał Mąrk i dopieroteraz dotarto do niego, żekierownik proponuje,by odpalał mu dolę ze swoich prowizji. Wyglądało na to, że dostanie tę pracę. Oczywiście, sir. Miał ochotę zerwaćsię z krzesła i puścićw tany. Jak rozumiem, jesteśmyrównorzędnymi wspólnikami. Umowa stoi. Kierownik nie liczył na aż pięćdziesiąt procentprowizji Marka. Zaczyna pan w poniedziałek,punktualnie odziewiątej rano dorzucił pospieszniei zaszczycił Marka promiennymuśmiechem. Mark potrząsnął z wdzięcznością jego ręką, ale kiedy opuszczałmałe pomieszczenie biura, kierownik zawołał za nim: Ma pan chyba porządny garnitur, Anders, prawda? Oczywiście zełgał szybko Mark. Niech go pan włoży. Mark znalazł na hinduskim bazarze krawca, który podjął sięuszycia w jedną noc szarego, trzyczęściowego garnituru za trzydzieścidwa szylingi. Ubrania pięknie na panu leżą, sir. Jak na księciu komplementowałgo krawiec,wskazując na upstrzone przez muchy lustrow przymierzami. Stał za Markiem, wprawnie zbierając garścią nadmiarmateriału na plecach, tak że z przodu marynarka faktycznie leżała jakulał. Będziepan reklamą pierwsza klasa moich skromnych umiejętności. Ma się rozumieć, potrafisz prowadzić auto? spytał go odniechcenia kierownik, który nazywał się Dicky Lancome, kiedypodchodzili do błyszczącego cadillaca wystawionego w salonie. Oczywiściezełgał bez zmrużenia okaMark. Oczywiście powtórzył za nim Dicky. Przecież gdyby byłoinaczej,nie starałbyś się o posadę sprzedawcy samochodów, no nie? Oczywiście, że nie. No to wskakuj za kierownicę zaproponowałDicky. Przejedziemy siędookoła kwartału. 98 Mark zmartwiał w duchu, ale nie stracił głowy. Wolałbym, żeby zapoznał mnie pan najpierw z charakterystycznymi cechami wozu. Nigdy jeszcze nie prowadziłem cadillaca. I w tym przynajmniej wypadku nie mijał się z prawdą. Nigdy jeszczenie prowadził cadillaca ani żadnego innego pojazdusilnikowego. Słuszna uwaga przyznał Dicky i kiedy pędzili MarinęParadę, a Dicky pogwizdując uchylałkapelusza przed każdą ładnądziewczyną,jaką zobaczył na trotuarze, Mark chłonął chciwie wszystkiejego operacje kierownicą i pedałami. Po powrocie dosalonu wystawowegoprzy West Street Dickytrzepnąłniedbale plikiem formularzy. Dokonując transakcji wypełniasz jeden z tych druczków. i niezapomnij zainkasować należności. Wydobył z kieszonki zegarek. O rany, ale późno. Mam strasznie ważne spotkanie przylunchu było parę minut po jedenastej z bardzo ważna klientką. Tu zniżył głos. Ściślej mówiąc, toblondynka. Bombowa! i znowumrugnął do Marka. Tona razie. No aceny i tak dalej? zawołałzanim zrozpaczony Mark. Na moim biurku leży prospekt. Tam wszystko znajdziesz. Pa, pa! iDicky ulotnił się tylnymi drzwiami. Mark obchodził niepewnie cadillaca, całkowicie pochłoniętylekturąprospektu. Czytał przyciszonym głosem, starając się wbićsobie w głowęinstrukcję obsługi i zlokalizować rozmaite elementy pojazdu wyszczególnione na rysunku złożeniowym i w ponumerowanym wykazie,kiedy nagle poczuł, że ktoś klepie go w ramię. " Przepraszam, młody człowieku, czy pan jest tutajsprzedawcą? Stała przed nim starsza para. Mężczyzna ubrany był w pięknieskrojony ciemny garnitur z goździkiem w klapiemarynarki, a w dłonitrzymał laskę. Zanim sięzdecydujemy, chcielibyśmy sięprzejechać tym autem powiedziała towarzysząca mu elegancka dama,uśmiechając sięPO matczynemu do Marka zzacienkiej woalki,która opadała jejz ronda kapeluszana oczy. Mark poczuł, jak fale paniki zaraz go pochłoną. Rozejrzał siędesperacko za jakąś drogą odwrotu, ale dżentelmen trzymał jużkobietę zarękę. pomagającjej wsiąść na przednie siedzenie cadillaca. Mark zatrzasnął za parąklientów drzwiczki i przykucnął, by podosłoną maszyny po raz ostatni przekartkować pobieżnieinstrukcjęobsługi. Wcisnąć lewą stopą pedał sprzęgła, przesunąć dźwignię zmianyWegów wlewo i do przodu, prawąstopą nacisnąćzdecydowanie pedał 99. gazu, zwolnić pedał sprzęgła przepowiedział sobie pod nosem,wepchnął instrukcję do kieszeni i wdrapał się na fotel kierowcy. Dżentelmen siedziałna tylnymsiedzeniu i z surową, czujną minąsędziegopochylał się do przodu,wsparty obiemadłońmi o główkęlaski. Jego żona uśmiechnęłasię do Marka promiennie. Ilemasz lat, młody człowieku? Dwadzieścia,pszepani, prawie dwadzieścia jeden. Markwdusił przycisk rozrusznika i silnik zawarczał, musiała więc podnieśćgłos. Tak pokiwała głową mam syna w tymsamym wieku. Markobdarzył ją niewyraźnym, mdłym uśmiechem, powtarzającw myślachtekst instrukcji. "...nacisnąćzdecydowanie pedał gazu". Warkot silnika narósł doogłuszającego ryku. Mark wczepił się kurczowo w kierownicę z takąsiłą, że pobielały mu kłykcie obu dłoni. Mieszkasz z rodzicami? spytała pasażerka. Nie, pszepani odparł Mark i zwolnił sprzęgło. Tylne kołazapiszczałyjak zraniony ogier, z rury wydechowej buchnęła błękitnachmura spalin i cała maszyna zdała się stanąć dęba. a zaraz potemwyrwała z miejsca i wchodząc w dziki wiraż pomknęła \/kierunkubramy prowadzącej na ulicę. Na wypolerowanej posadzce salonuwystawowegopozostały poniej dwiedługie, czarne smugi startejgumy. Mark skręcił rozpaczliwie kierownicą, cadillac wszedłz bocznymprzechyłemw poślizg, trafił w ostatniej chwili w bramę wjazdowąi sunąc bokiem jak krab wypadł z piskiem opon na ulicę. Koniezaprzężone do przejeżdżającej bryczki uskoczyły w popłochu z drogiryczącej maszynie, a starszy dżentelmen za Markiem zdołał jakośprzyjąć z powrotem pozycję siedzącąi podnieść z podłogi swoją laskę. Niezłe przyspieszenie! wrzasnął Mark, przekrzykując wyciesilnika. Wspaniałeprzytaknął skwapliwie pasażer z tylnego siedzenia. W lusterku wstecznymwidać było jego wytrzeszczoneoczy. Starsza dama poprawiła kwiecisty kapelusz, który zsunął się jej naoczy, i pokręciła ze smutkiem głową. Ach, wy młodzi! Skoro tylko opuściciedom rodzinny, zaczynacie głodówkę. Widaćod razu, że się usamodzielniłeś jesteśchudy jak. Mark przypuścił szarżę na skrzyżowanieulic Smith iAliwal, alekiedy bylijuż pośrodku, drogę zajechała im wyładowanapo brzegiciężarówka i musiałsię ratowaćbłyskawicznym skrętem kierownicy. 100 Cadillac zmienił kierunekjazdy o dziewięćdziesiąt stopni i wpadł nadwóch kołach w Aliwal. ...jak patyk dokończyła dama, chwytając mocno za klamkędrzwiczek jednąręką, adrugą przytrzymując kapelusz na głowie. Powinieneś którejś niedzieli zajść do domu na porządny obiad. Dziękuję, pszepani, to bardzo miłez pani strony. Kiedy w końcu Mark zatrzymał cadillaca przy krawężnikuprzedsalonem wystawowym, ręcedrżały mu tak gwałtownie, że dopiero zadrugim podejściem udało mu się uziemić prądnicę. Czuł wilgoćnerwowego potu przesiąkającą przez materiał marynarki inie miał siływysiąść z kabiny. Niewiarygodne odezwał się z tylnego siedzenia starszydżentelmen. Jakież opanowanie kierownicy, co mistrzostwo czuję, że odmłodniałem, Było uroczo, kochanie odparłajego żona. Bierzemy to auto podjął męską decyzję jej mąż i Mark niemógł uwierzyć własnym uszom. Sprzedałswój pierwszy samochód. Czy nie byłoby uroczo, gdyby ten młodyczłowiekprzyszedł donasna szofera? Taki z niego świetny kierowca. Przykro mi, pszepanipowiedział szybko Mark znowu bliskipaniki. Nie manawet mowy, bym mógł się stąd zwolnić, ale mimowszystko dziękuję. Nie byle jaki wyczyn, stary. Dicky Lancome złożyłna półdwa pięciofuntowe banknoty, które stanowiły jego pięćdziesięcioprocentowy udział w prowizji Marka za sprzedanie cadillaca. Widzęprzed tobą wielką przyszłość. Och, bez przesady zaprotestował skromnie Mark. Wielką przyszłośćpowtórzył swe proroctwo Dicky. Tylkojedna sprawa, stary twójgarnitur wzruszył lekkoramionami. Teraz, kiedy już cię na to stać, pozwól, że polecę ci mojego krawca. Bez urazy, oczywiście, ale w tym wyglądasz, jakbyś sięwybierał na balprzebierańców. Tego wieczoru, po zamknięciuinteresu, Mark po raz pierwszy odtygodnia popędził do biblioteki. Bibliotekarkapowitała go surowymspojrzeniem nauczycielki udzielającej uczniowi nagany. Myślałam, że już pananiezobaczymy że pan zrezygnował. Och, nie,bynajmniej zapewnił ją Marki ułagodzona wręczyłamu znowu klucz do czytelni. Mark wyrysował sobiewnotesie skomplikowane drzewo genealo101. giczne Courteneyów. Sean miał brata, który pod koniec wojny burskiejrównież dosłużył się stopnia pułkownika, a do tego był kawaleremKrzyża Wiktorii za waleczność nie ma co, zasłużona rodzina. Tenbrat, pułkownik Garnek Coiirteney, stał się najpierwzauważanym,a potem słynnym autorem książek z dziedziny historiiwojskowościibiografii innychsławnych żołnierzy, poczynając od Z Roberlsem doPretorii i BuUer, walczący żo^isrz, a na Bitwa o Somme i Kitchener,Życie kończąc. Książki te były obszerniei pochlebnierecenzowanew "The Ladyburg Lantern". Autor miałjednego syna Michaela. Przedrokiem 1914 w gazecie ukazywały się wzmiankio tymsynu w związkuz jego działalnością zawodowąnastanowiskunaczelnego dyrektoratartaków Courteney Saw MiHs w okręguLadyburg i z jego osiągnięciami w sporcie i jeździectwie na wielu lokalnychzawodach. Potem,w numerze z 1917 roku. pojawiłsię nagłówek: BOHATER Z LADYBURGAODZNACZONY. Kapitan Michael Courteney, syn pułkownika Garricka Courteneya,odznaczony został Wielkim Krzyżem Lotniczym za bohaterskieczyny,których dokonał we Francjijako'pilot 21 Dywizjonu Myśliwskiegowchodzącegow sktad Królewskiego Korpusu Lotniczego. KapitanowiCourteneyowi uznanopięć udokumentowanych zestrzeleń niemieckichaeroplanów, aprzez swego dowódcę scharakteryzowany został jako"odważnyi gotowy do poświęceńoficer o wysokim wyszkoleniu bojowym". Bohater, syn bohatera. Na pierwszejstrome późniejszego o kilka miesięcy numeru gazetyukazał się artykuł ujęty w gruba czarną ramkę: Z wielkim żalem donosimy o śmierci na polu chwały KAPITANAMICHAELA COURTENEYA. Wszystkowskazuje na to,żesamolotkapitana Courteneya został zestrzelony i spadł w płomieniach za liniaminieprzyjaciela oraz że człowiekiem, którydokonałtego zestrzelenia, jestnikt inny, jak cieszący się krwawą reputacjąbaron von Richthofen. "TheLadyburg Lantern" składa najgłębsze i najszczersze kondolencje ojcuirodziniebohatera. "Róża zerwana w pełnym rozkwicie", Działalność tej gałęzi rodziny, jej tryumfy i tragedie relacjonowanoszczegółowo podobnie było zrodziną Seana Courteneya w okresieod przełomu stuleci do maja roku 1910. Z detalami,od sukni panny młodej podekoracje na torcie,opisywano ślub Seana Courteneya z paniąRulh Friedman, który 102 odbył się w roku 1903. ,,Jedną z druhen była licząca sobie cztery latkapanna Storm Friedman, ubrana w wiernąreplikę sukni swej matki. Panicz Dirk Courteney zyskał sobie wniej śliczną siostrzyczkę". Znowuwymieniano nazwisko, które interesowało Marka przede wszystkim. Zanotował to sobie, bo niepojawiło się potem aż do maja 1910 roku. Całe strony kolejnych numerów zapełniały opisy dokonań pułkownika Seana Courteneya na polu politykii biznesu oraz w poważniejszych dziedzinach rekreacji, jego wybór do rady Legislacyjnej Natalu,a później do gabinetu premieraLouisa Bothy. Został liderem PartiiPołudniowej Afrykiw Natalu i byłdelegatem do Whitehall w Londyniena negocjacjew sprawie warunków Unii, dokądzabrał całą swojąrodzinę. KarierazawodowaSeana Courteneya rozwijałasię kwitnąco; nowe tartaki, nowe plantacje, nominacje na nowe stanowiska przewodniczący pierwszego w Afryce Południowej Towarzystwa Budowlanego, dyrektor Union Castle Shipping Lines, prezes PaństwowejKomisji do Spraw Bogactw Naturalnych, Przewodniczący Południowoafrykańskiego Klubu Wyścigów Konnych, stupięćdziesięciostopowyjacht zbudowany dla niego przez Thesensa Knysny, komodoraKrólewskiego Jachtclubu Natalu ale aż do maja 1910 roku jużnajmniejszej wzmianki o Dirku Courteneyu. Pierwsza strona "The LadyburgLantern and Recorder" z 12 maja1910 roku: "The Ladyburg Lantern" z przyjemnością zawiadamia,żejejcały kapitałakcyjny wykupionyzostał przez pana Dirka Courteneya, który pokilkuletniej nieobecności powrócił niedawno do Ladyburga. Pan Courteneypoświęciłostatnie kilka lat podróżom, w trakciektórych zbierał zarówno doświadczenia, jak i kapitał. Wszystko wskazujena to, że nie był to czas stracony, gdyż natychmiast po powrocie panCourteney nabył pakiet kontrolny Ladyburskiego Banku Farmerskiego zaniebagatelną sumęjednego miliona funtówszterlingów w gotówce. Ladyburg i wszyscy jego mieszkańcy są pewniodniesienia ogromnychkorzyści z niespożytej energii,bogactwa i przedsiębiorczości, jakie panDirk Courteney wnosi do tego okręgu. Spytany o plany naprzyszłość, pan Dirk Courteney powiedział: "Zamierzam interesować się naco dzień wszelkimi aspektami działalnościmoich firm w Ladyburgu. Moja dewiza to Postęp, Rozwój i Pomyślnośćdla Wszystkich". PanieDirku Courteney, "The Ladyburg Lantern" pozdrawia panai wita jako szlachetny ornament w naszej prawej społeczności. 103. Poczynając od tej chwili, nie było chyba numeru, który niezawierałby lizusowskich peanów na cześć pana Dirka Courteneya do przypadkowych wzmianek na wewnętrznych stronach zredukowałysię zaś doniesienia o jego ofcu i rodzinie. Żeby dowiedzieć się czegoś konkretnego oSeanie Courteneyu, Markmusiał sięgnąć do innych natalskich gazet. Zaczął od "Natal Marcury". LADYBURSCYSTRZELCY KONNI ODPŁYWAJĄ DO FRANCJIGENERAŁ COURTENEY ZNOWU PROWADZISWOICH LUDZINA WOJNĘ Ten nagłówek wstrząsnął Markiem. Pamiętał jeszcze mgiełkęunoszącą sięnad wodami zatoki i sznury postaci w mundurachkhakiwspinające się po trapach, każda objuczona plecakiem i karabinem. Śpiewy i krzyki kobiet, papieroweserpentyny i płatki kwiatów wirującei opadające wokół wesołymi, barwnymichmurami,i żałobny ryk syrenmgielnychdochodzący z cypla. Miał tojeszczetak wyraźnie w pamięci. Wkrótce wyruszy w ślad za nimi, dodając sobielat przed niezbytdociekliwym sierżantem zpunktu rekrutacyjnego. LADYBURSCY STRZELCY KONNIPONOSZĄ CIĘŻKIE STRATYOFENSYWA ZAŁAMUJE SIĘ POD DELILLE WOODGENERAŁCOURTENEY: "JESTEM Z NICH DUMNY" Odczytującpowoli długą listę poległych, Mark poczuł naglepieczenie pod powiekami. Zatrzymał się przy znajomymnazwisku, alechociaż wytężał pamięć, grzęzło w tamtych strasznych morzach błota,krwii cierpienia. Do rzeczywistości przywołał go dotyk czyjejś dłoni. Wyprostowałsię nad stołem oszołomiony tym nagłym wyrwaniem z zadumy. Zamykamy. Już po dziewiątej powiedziała cicho młodaasystentka bibliotekarki. Niestety, będziepan już musiał wyjść. Spojrzała na niego uważniej. Dobrze się pan czuje? Pan płakał? Nie. Mark wyciągnąłpospiesznie chusteczkę do nosa. Tood czytania. Kiedywchodził do pensjonatu, z góry zawołała do niego gospodyni. Mam dla panalist. Sądząc po grubości koperty, można by przypuszczać, żezawieradzieła wszystkie Williama Szekspira, ale otworzywszy ją znalazłwewnątrz tylko dwadzieścia dwiekartki, z których pierwsza zaczynałasię od słów; 104 Drogi Marku! Oczywiście. że bardzo dobrze Cię pamiętam, częsio o Tobie mysie i zastanawiamsię, co się z Tobą dzieje tak więc Twój list sprawił mi cudownąniespodziankę. Nieskrywana radość emanująca z tego listu wzbudziła w Markupoczucie winy. Zdaję sobiesprawę,że mało się znamy. Nie wiesz nawet, jak mamnanazwisko! więc, nazywamsię Marian Litlejohn śmiesznie, prawda? Bardzo chciałabym je zmienić. Urodziłam się w Ladyburgu (Nie powiem. kiedy. ' Dama nigdy niezdradza swego wieku'). Mój ojciec hył farmerem, alepięć lat temu sprzedał farmę i pracujeteraz jakobrygadzista w cukrowni. Dalej następowała wyczerpująca historia rodziny, wspomnieniaMarion ze szkoły, nazwiska istan majątkowy wszystkich jej licznychkrewnych, nadzieje, marzenia i aspiracje Marion. "Bardzo chciałabym podróżować, a ty? Paryż, Londyn" a wszystko to opisaneznużącymi szczegółami, z mnóstwem ujętych w nawiasy wtrąceń,szczodrze okraszonewykrzyknikami i znakami zapytania. Czy to nie dziwne,że nosimytakie podobne imionaMark i Marion? Nieźleto brzmi, prawda? Marka przeszedłteraz dreszczyk niepokojuwyglądało na to, żegwiżdżąc tylko o bryzęprzywołał trąbę powietrznąa przy tymwyczuwał jakąś zaraźliwą wesołość i ciepło przebijające z listui żałował,że taksłabo pamięta rysy twarzy dziewczyny. Uświadomił sobie, żemógłby się z nią minąć na ulicynie poznając. Odpisał jeszcze tęgo samegowieczoru, przykładając szczególnąwagę dostylu. Nie mógł jeszcze jawnie przejść do sedna sprawy,napomknął jednak mgliście,że zamierza pisać książkę, ale wymagałoby to pracochłonnego zbierania materiałów w ladyburskicharchiwach, a on nie mana razie ani czasu, ani pieniędzy napodróż, na koniec zaś zapytał, czy nie mogłaby mu przysłać swojejfotografii. Jej odpowiedź musiała zostać napisana i wysiana w dniu nadejściaJego listu. "Najdroższy Marku. " A więc awansował z"Drogiego Marka". Dodwudziestu pięciuzapisanych maczkiem stronic dołączona byłafotografia. Przedstawiała usztywnioną w sztucznejpozie młodą dziew105. czynę w wieczorowym stroju, z wymuszonym, nerwowym uśmiechemna ustach, wlepiającą wzrok w kamerę, jak gdyby była to lufanabitego howitzera. Zdjęcie było trochę nieostre, ale wystarczyło, byprzypomniał sobie, jak wyglądała. Odetchnął z ulgą. Była trochę pulchna,ale miała słodką buzię w kształcie serca,szerokie, przyjazne usta iproporcjonalnie rozstawione inteligentneoczy. Sprawiała wrażenie czujnej iżywotnej. Zorientował się odrazu,że jest wykształconai dosyć oczytana i że rozpaczliwie pragnie musię przypodobać. Na odwrocie fotografii znalazł Kolejny awans: Kochanemu MarkowiZ wyrazami sympatiiMarian. Pod jej imieniem widniały trzy krzyżyki. List tryskał bezgranicznympodziwem dla jego sukcesu w roli sprzedawcy cadillaca i uwielbieniemdla jego aspiracji zostania pisarzem. Oferowała swoją pomoc w zbieraniu materiałów, byle tylko dać jejznać, o jakie informacje mu chodzi. Miała dostęp do wszystkicharchiwów państwowych i miejskich ("i tym razem nieobciążę cięopłatą manipulacyjną! "), jej starsza siostra pracowała wredakcji "TheLadyburg Lantern", a w ratuszu mieściła się wspaniała biblioteka,gdzie Marion miała znajomości i gdzie uwielbiała buszować czypozwoli, żeby mu pomogła? I jeszcze jedno, czy maswoją fotografię? Bardzo by chciała miećcoś, co by jej go przypominało. W studio pod chmurką przy wejściuna plażę Mark zrobił sobie zapół korony zdjęcie w nowym garniturze, w słomkowym kapeluszunasuniętym zawadiacko na okoi z zabójczym uśmiechem na ustach. Kochany Marku! Ależ tyjesteś przystojny! Pokazałam twoją fotografię przyjaciółkomi teraz wszystkie mi zazdroszczą. Przesyłała część informacji, o które prosił, a wkrótce przyśle więcej. W księgarni Adams Booksellers przy Smith Street Mark nabyłopasły, oprawny w skórę notes,trzy ogromnearkusze kartonu orazwielkoskalowe mapy konturowe Natalu i Zululandu. Te ostatnie 106 przypiął do ścianswojego pokoiku tak, bymógł jestudiować, leżąc nałóżku. Na jednym kartonie wyrysował drzewa genealogiczne Courteneyów,Pye'ów i Petersonów. Wszystkie te trzynazwiska związanebyłyz transakcją wykupu Anderslandu i występowały na dokumentach,które widział wladyburskim notariacie. Na drugim kartonie wykreślił piramidę towarzystw i spótekkontrolowanych przez Ladyburski Bank Farmerski, a na trzecimpodobną piramidę firm i posiadłości należących do spółkiholdingowejgenerała Seana Courteneya, występującej pod nazwą Natal Timberand Estates Ltd. Namapie pokolorował pracowicie aktualne posiadłości ziemskieobu grup na czerwono należące dogenerała Courteneya, a Daniebiesko kontrolowaneprzez jego syna Dirka. Kiedy zamalował starannie na niebiesko długi, nieregularny kształtAnderslandu z jego poskręcaną granicą wyznaczaną przez południowybrzeg rzeki, naszłago nowa chęć i determinacja do kontynuowaniadochodzenia; a kiedy już skończyłi otarł palce z kredki, na ustachpozostał mu gorzki grymas gniewu. Był przekonany, że staruszeknigdy by tego nie sprzedał wpierw musieliby go zabić. Ten gniew nie opuszczał go, kiedy kolorował kolejne obszarymapy, i potem,kiedy kładłsię wieczorem na łóżkff i paląc ostatniegopapierosa,studiował rozrastającą sięniebiesko-czerwonąszachownicęposiadłości Courteneyów. Uśmiechał się ponuro na myśl, copowiedziałby Fergus MacDonald na taki majątekzgromadzony w rękachjednej rodziny, anastępnie wpisywał do oprawnego w skórę notesunowe informacje, które zebrał danego dnia. Potem gasit światło ileżał z szeroko otwartymi oczyma, i często,kiedy w końcu zmorzył go sen, śnił o Bramie Chaki, o wyniosłychurwiskachstrzegących rzeki i o skłębionej dziczy za bramą, w którejkryła się samotna mogiła. Mogiła nieoznaczona, zarośnięta terazzachłanną, rozbuchaną afrykańską florą chociaż ktowie, czydawno już nie rozkopały jej hieny albo inni padlinożercy. Pewnegodnia, spędzając jak zwykle wieczór na studiach w czytelnibiblioteki, Mark sięgnął najpierw po najświeższe numery"TheLadyburg Lantern", które ukazałysię bezpośrednio po jego ucieczcez Ladyburga, i wertującje omal nie przeoczył kilku linijek oawewnętrznej stronie. Wczoraj w kościele Metodystów przy Pine Street odprawiono nabożeństwożałobne za duszę pana JacobaHenry'ego Rossouwa. Pan Rossouw zginał 107' A.... spadając z nowego mostu kolejowego w przełom Baboon Stroom podczaspolowania z grupą przyjaciół. Pan Rossouw był kawalerem i pracowałw Zululand Suger Co Ltd. W uroczystościach pogrzebowych udziałwziął prezes firmyzatrudniającejzmarłego, pan Dirk Courteney, który wygłosił nad grobem krótką, leczporuszającą mowę, jeszcze raz dając wyraz swej głębokiej trosce o każdegopracownika swoich licznych dobrze prosperujących Elrm. "Wielkośćobjawiasię drobnymi czynami". Data zbiegała się dokładnie zjego ucieczkąz doliny. Tenczłowiekmógł być jednymze ścigających go ludzi, najprawdopodobniej tym,który złapałgo za skręconą kostkę, kiedy czepiał się wagonu towarowego. Jeśli tak, to łączyły go bezpośrednie związki z DirkiemCourteneyem. Mark zaciskałpowoli sznur, aie potrzebował jeszczegłowy, którą wsuniew pętlę. Pod jednym wszak względem Mark czuł się spokojniejszy. Wszystkowskazywało na to, że pomiędzy ojcem a synem, pomiędzy generałemSeanem Courteneyem aDirkiem, istniejegłęboka przepaść. Ich firmynie miałyze sobążadnych powiązań, nie zazębiały się ich kompetencjekierownicze, a każda sieć przedsiębiorstw istniałasamodzielnie i niezależnie od drugiej. Ta separacjazdawała się rozciągać poza interesyi finanse, a ponadto Mark nie natrafił nażaden dowód kontaktowaniasię obu mężczyzn na szczeblu towarzyskim; mało tego,raptownazmiana nastawienia "The Ladyburg Lantern^' w stosunkudo ojca poprzejęciu kontroli nad redakcją przez syna świadczyła o istniejącejmiędzy nimi otwartej wrogości. Niebył jednak o tym do końca przekonany. Fergus MacDonaldostrzegał go nieraz przed perfidną przebiegłością panów,wszystkichbogaczy. "Nie cofną się przed niczym,byle tylko ukryć swą winę,Marku, uważają za dozwolone wszelkie chwyty prowadzące dobezkarnego zmycia robotniczej krwi plamiącej im ręce" Najpierw trzebachyba ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy ścigatylkojednego człowieka. Następnym ruchem będzie, naturalnie, powrótdo Ladyburga ipróba sprowokowania kolejnego ataku tymrazemjednakbędzie nań przygotowany i będziesię mniej więcej orientował,skąd go oczekiwać. Powrócił wspomnieniami do podstępu zkukłąCuthbertem, który zastosowali z Fergusem MacDonaldem, by ściągnąćogień nieprzyjaciela i zmusić go do odkrycia się, i uśmiechnął sięponuro na myśl, że tym razem sam będzie musiał odegrać rolęCuthberta. Po raz pierwszy odczuwał strach przed akcją, któregonieznał we Francji. Czekała go konfrontacja z czymśpotężniejszym 108 i bezwzględniejszym, niżkiedykolwiek sobie wyobrażał, i jej czaszbliżał się wielkimi krokami. Iwtedy nadeszła kolejna obszerna epistoła z Ladyburga, dając muuzasadniony powód do odłożenia akcji bezpośredniej. Najdroższy! Ależ mam dla ciebie nowinę! Skoro góra nie przychodzi do Mahometa, toon (albo ona! ) musipójśćdo góry. Moja siostrai jej mąż wybierają się naczterodniowy wypad doDurbanu i poprosili mnie, żebym zmmi pojechała. Przyjeżdżamy czternastego i zatrzymamy się w Marinę Hotel przyMarinęPrade razsię żyje! Mark był zaskoczony rozmiarami radości i podniecenia, w jakiewprawiła go tawiadomość. Niezdawał sobie nawet sprawy z uczuciado tej ufnej, przyjaznej istoty, jakie narosło w nimpowoli przez tendługi okres rozstania. Kolejne zaskoczenie przeżył,kiedy się spotkali oboje ubrani z wyraźną starannością idbałością o detale, obojecierpiący męki zażenowaniai skrępowania pod czujnym okiem siostryMarion. Siedzieli na hotelowej werandzie ipopijając sztywno herbatę,gawędzili o wszystkim io niczym z siostrą, ajednocześnie przyglądalisię sobieukradkowo ponad brzegamifiliżanek. Mark zauważył natychmiast, że Marion straciła na wadze, alenigdy nie dane mu byłosiędowiedzieć, iż abyosiągnąć ten efekt,dziewczynaomal nie zagłodziła się na śmierć; i była ładna o wieleładniejsza, niż jąpamiętał i niżto sugerowała fotografia. Co ważniejsze,tryskała zdrowiem i ciepłem. Mark był przez większość życia samotnymchłopcem, a juższczególnie przez te ostatnie tygodnie spędzonew maleńkim pokoiku z karaluchami,marzącym o towarzystwie. Terazzareagowałna nią tak, jak podróżny wchodzącyz zamieciśnieżnejdo tawerny na widok ognia płonącego na kominku. Z początku siostra traktowała poważnie swe obowiązki przyzwoitki,alebyła co najwyżej o sześć lat starszaod Marka i na tylespostrzegawcza, by zauważyć, że młodzi mająsię ku sobie iżechłopiecnależy doporządnych. Była też na tyle młoda i od tak niedawnazamężna, żepotrafiła ich zrozumieć. Chciałbym zabraćMarionnaprzejażdżkę, niedługo byśmywrócili. Marion zwróciła na siostrę oczy takuduchowione i błagające,jak to potrafi tylko konająca gazela. Och, proszę cię,Lyn. Cadillac byłmodelem pokazowym i Mark osobiście nadzorował 109. dwóch zuluskich pracowników Natal Motors, którzy polerowali nabłysk jego lakierowaną karoserię. Dojechali aż doujścia rzekiUmgeni. Marion siedziała obok niegoładna i dumna. Mark nigdy jeszcze nieczuł się tak dobrze; modnie ubrany, zezłotem w kieszeni, w wielkim, błyszczącym automobilu i z ładną,adorującą go dziewczyną u boku. Adoracja to słowonajtrafniej oddawało nastawienie Marionwobec niego. Ani na chwilę nie odrywała wzroku od jego twarzyiilekroć zerknął na nią, stawała w pąsach. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie siebie z takimprzystojnym, bywałym kawalerem. W najbardziej romantycznych snachnie jechała błyszczącym cadillakiem u boku bohatera wojennegoodznaczonego medalem za odwagę. Kiedy zaparkował na poboczu drogi i ruszyli ścieżką przezgęstozarośnięte wydmy w kierunku ujścia rzeki, przywarła do jego ramienianiczym tonący żeglarz. Rzekawezbrała wskutek jakiejś ulewyw głębi lądu; szeroka na półmili i mętnobrązowa jak kawa, rwała bystro przed siebie, by białąspienioną pręgązderzyć się z kontrą zielonego morza. Brązowy nurtniósł porwane przez powódź gałęzie i zwłokipotopionychzwierząt. Padlina zwabiła daleko w górę rzeki kilkanaściedużych czarnychrekinów; krążyły w poszukiwaniu żeru, tnąc ciemnymi, trójkątnymipłetwami wzburzoną powierzchnię. Mark i Marion usiedli ramię przy ramieniu na wydmie, z którejroztaczałsię widok na ujście. Ochwestchnęła Marion, jakby za chwilę miałojej pęknąćserce mamy dla siebie tylkocztery dni. Cztery dni todużo czasu roześmiał się Mark. Nie wiemnawet, jak go wypełnimy. Spędzili razem blisko godzinę. Dicky Lancomebył bardzo wyrozumiały dla swojego najlepszegosprzedawcy. Co rano pokaż tuna paręminut swoją gębę, żeby uszczęśliwićszefa, a potem możesz się urwać. Będę cię krył. A coz modelem pokazowym? spytał bezczelnie Mark. Powiem mu, że starasz się goupchnąć bogatemu plantatorowitrzcinycukrowej. Bierz go, stary, ale,na miłość boską, nie owiń sięnim wokół drzewa. Nie wiem,jak ja ci się odwdzięczę, Dicky,naprawdę niewiem. Niełam sobienadtymgłowy, stary, coś już się wymyśli. Więcejnie będę prosił. Ta dziewczyna to ktoś specjalny. 110 Rozumiem. Dicky poklepał go ojcowskim gestempo ramieniu. Najważniejsza rzecz w życiu smaczny kąsek. Sercem jestemz tobą, stary. Cały czas będętrzymał za ciebie kciuki. To nie tak, Dicky zaoponował Mark, czerwieniąc się jakburak. Jasne,że nie, jakżeby mogło być inaczej. Ale mimowszystkobaw się dobrze i Dicky lubieżnie przymrużył oko. Marki Marion miała rację, nieźleto brzmiało spędzili te dni,spacerując ręka w rękępo mieście. Byłazachwycona żywotnościąi energią miasta,oczarowanajego złożonością, jego kulturą, jegomuzeami iogrodami tropikalnymi, jego terenami wypoczynkowymipołyskującymimrowiem bajecznych lampionów, koncertami na świeżym powietrzu w ogrodach starego fortu, wielkimi domami towarowymi przy West Street, Stuttafords i Ansteys, ich witrynami pełnymiimportowanych dóbr konsumpcyjnych, portem z wielkimi statkamihandlowymi cumującymi przy nabrzeżach i parowymi żurawiami,które uwijały się nad nimi posapując i skrzypiąc. Przyglądali sięhinduskim rybakom, jak ściągają swoje łodziez olśniewająco białej plaży i przebijają się przez sunące jeden zadrugim szeregi zielonych fal przyboju, by zarzucić długie sieci szerokimpółkolem na głębokiej wodzie. Potem Marion podkasała suknię,a Markpodwinął do kolan spodnie i oboje pomagali półnagimrybakom ciągnąćdługieliny, dopóki w łodzi nie urósłpołyskliwiesrebrny kopiec podrygujących jeszcze, wijących się i rzucającychw promieniach słońca ryb. Zjedlilody poziomkowe wchrupkichstożkach i przejechalisię poMarinę Paradę otwartą rikszą ciągniętą przez podskakującego, pokrzykującego Zulusa ubranego w nieprawdopodobny kostiumz piór,paciorków irogów. Pewnego wieczora spotkali się z Dickym Lancomem i omdlewającąpięknością, której akurat nadskakiwał, i w czwórkę jedli langustyz rusztu i tańczyli przy dźwiękach jazzowej orkiestryw Oyster BayHotel na Umhlanga Rock, a potem rozbawieni i szczęśliwi, ześpiewem na ustach, wracali do domu cadillakiem, którego po zakurzonych polnych drogach prowadził z fasonem Dicky. podczas gdyMarkz Marion tulilisię do siebie natylnym siedzeniu. W hotelowym holu,pod bacznym okiemnocnej recepcjonistkigotowej w każdej chwili przeciąć drogę Markowi, gdyby ten usiłowałdostaćsię do wind, życzyli sobie szeptem dobrej nocy. Jeszcze nigdy nie byłam takszczęśliwa powiedziała Marion' "^piąwszy się na palce, pocałowała go prosto w usta. ]11. Dicky Lancome zniknął gdzieś z cadillakiem i przyjaciółką,odjeżdżając prawdopodobnie na jakiś ciemny, odludny parking nadbrzegiem morza. Wracając samotnie dodomu pustymi w nocy ulicami,Mark rozpamiętywał słowa Marion i doszedł downiosku,że sammoże się pod nimi podpisać. Nie przypominał sobie, żeby był kiedyśtak szczęśliwy, ale przecieżtu uśmiechnąłsię do siebie ze smutkiem jegodotychczasowego życia nie można było nazwać jednympasmem niezmąconej szczęśliwości. Dlanędzarza nawet szyling tofortuna. Był to ich ostatnidzień i ta świadomość psuła im całą przyjemność. Mark zostawił cadillacanakońcu wąskiegoszlakuwiodącego przeztany trzciny cukrowej izeszli na długi, łukowaty pas śnieżnobiałej,piaszczystej plaży strzeżonej z każdego końca przez skaliste cyple. Morze było tak czyste, że z wysokich wydm sięgali wzrokiemgłęboko pod powierzchnię i widzieli karbowane, piaszczyste dnopoprzecinane rafami. Dalej od brzegu woda przybierała barwę soczystego błękitu indygo, który stykał się w dali z widnokręgiem, gdziewypiętrzało się pasmo wielkich jak góry cumulusów mieniącychsięw jasnych promieniach słońca purpurą, błękitem i srebrem. Szli bosopo chrzęszczącym piasku,niosącpiknikowy koszyk,przygotowany dlanich przez hotel Marion, oraz wytarty szary kocz łóżka Marka,i wydawało imsię, że są jedynymi ludźmi na świecie. Przebrali się w kostiumy kąpielowe, oddzieleni skromnie gęstym,ciemnozielonym krzakiem, a potem wbiegli ze śmiechemw ciepłą,czystą wodę przy brzegu. Cienka czarnabawełna kostiumu Marion przylgnęła po zamoczeniudo ciała, tak żedziewczyna, pomimoże okryta od połowy ud aż poszyję, wyglądała jak naga, a kiedy ściągnęła z głowyczerwonygumowy czepekkąpielowy i potrząsnęła gęstą szopą włosów, Mark poraz pierwszy poczuł do niej pociąg fizyczny. Przyjemność, jaką czerpał dotąd z jej towarzystwa,wynikałaz sympatii. Oryginalna adoracja z jej stronywypełniała jakąś pustkę w jego duszy i wzbudzała wnim instynkty opiekuńcze, niemalbraterskie. Jakimśkobiecymzmysłem wyczulanatychmiast zmianę, jakaw nim zaszła. Śmiech zamarł jej naustach, oczy spoważniały i pojawiłysię w nich cienie lęku i zaniepokojenia ale zwróciła się twarządoniego ipodniosła nań wzrok,wyraźniezdobywającsię na odwagę. Leżeli potem obok siebie na szarym kocu w gęstym cieniu krzaka,a południowe powietrze było ciężkie iduszne odupału i brzęczeniaowadów. 112 Mokre kostiumy kąpielowechłodziły przyjemnie ichrozgrzaneciała imusnąwszy delikatnie wilgotną skórę Marion, Mark odkryłz zaskoczeniem, jakinnajest w dotyku od skóry Heleny. Byłamlecznobiała z odcieniem najbledszego różu, oblepiona cienką warstewką sypkiego, białegopiaskui porośnięta jedwabistymi, delikatnymi,jasnozłotymi i miękkimi jak dym włoskami. Ciało również miałamiękkie, kobieco sprężyste, w odróżnieniu od twardego, umięśnionegodała Heleny, i odznaczające się jakąś szczególną plastycznością, którago zaintrygowała i podnieciła. Dopiero kiedy westchnęła, przygryzławargę i odwróciła głowę, byukryć twarzw jego szyi, Markuświadomiłsobie nagle poprzezmgiełkę podniecenia, że wszystkie sztuczki, których nauczyła goHelena, nie działają na Marion tak, jak działałyna niego. Ciało miałausztywnione, twarz bladą i stężałą. Dobrze się czujesz, Marion? Nic minie jest, Marku. Nielubisztego? Pierwszy raz misię to zdarza. Możemy przestać. Nie. Nie musimy. Nie, Marku, nie przerywaj. Ty tego chcesz. Ale ty nie chcesz. Chcę tego co ty, Marku. Nie przerywaj. To dla ciebie. Nie. Nie przerywaj, Marku, proszę cię, nieprzerywaj. Spojrzałana niego i zobaczył jejzbolałą minę, wypełnione łzami oczy i drżąceusta. Och, Marion,przepraszam. Odsunął się od niej przerażonycierpieniem malującym się na jejtwarzy,ale natychmiastbyła znowuprzy nim, zarzucając mu ręce naszyję i przygniatając do ziemi polowąciała. Nie, Marku. nie przerywaj. Chcę, żebyś byłszczęśliwy. Nie uszczęśliwia mnie to. skoro ty nie chcesz. Och, Marku, nie mów tak. Proszę cię,nie mów tak. niczegotak niepragnę jak twojego szczęścia. Była dzielna i wytrzymała. Cały czas obejmowała go mocno zaszyję, czuł pod sobąjej usztywnione, ale rozchylone uległe ciało, itodoświadczenie było dlaniego niemal tak samo bolesne jakdla niej. Cierpiał wraz z nią, czując drżenie naprężonych nerwów icichespazmy bólu i napięcia,które usiłowała stłumić w głębikrtani. 113. Na szczęście dla obojga nie trwało to długo. Dobrze ci było,Marku, mój kochany? Przywierała wciąż doniego kurczowo. Och, tak zapewniłją gorąco. Było cudownie. Tak bardzo chcę cię zadowolić pod każdym względem, kochany. Zawsze i pod każdym względem chcę być dlaciebie dobra. Było minajwspanialej w życiu powiedział, a ona patrzyłamu przez chwilę w oczy, szukając tam potwierdzenia jego słówi znajdując je, bo tak bardzo tego pragnęła. Tak się cieszę, kochany wyszeptała i przyciągnęła jego głowędo swych wilgotnych, ciepłych piersi, tak miękkichi różowych i przyjemnych w dotyku. Tuląc go tak zaczęła gołagodnie kołysać jak matkadziecko. Tak sięcieszę, Marku, a będziecoraz lepiej. Nauczę się,zobaczysz, i będę się zawsze starała, żeby było ci jak najlepiej, kochany. Jechalido domu powoli w zapadającym zmierzchu. Marionsiedziała dumnieobok niego na szerokim, obitym skórąsiedzeniui otaczała ją jakaś nowa aura, aurapewności siebie i poczucia dobrzespełnionego obowiązku, jak gdyby w ciągu tych kilku krótkich godzinwyrosła z dziecka na matronę. Mark przeżywał przypływ głębokiego uczucia. Pragnął ją ochraniać,nie dopuścićdo zepsucia tej dobroci i słodyczy. Przez ulotną chwilępożałował, że nie zdołał zaspokoić tej szalonej żądzy rozsadzającejmuciało i że jej też niepotrafił przeprowadzić przez burzę namiętności dotego samego spokojnego portu. Może przyjdzie to z czasem, możewspólnie znajdą drogęa jeśli nie, no cóż, nie to było w końcunajważniejsze. Ważne było poczucieobowiązku wobec tej kobiety,jakie się w nim obudziło. Oddała mu wszystko, co mogła, i terazzobowiązany byłdo odpłacenia jej taką samą miarądoopiekowaniasię nią i hołubienia. Wyjdzieszza mnie, Marion? spytał cicho, a ona zaczęłacicho płakać i gorliwie kiwać głową poprzez łzy, niezdolna dowykrztuszenia słowa. Tego wieczoru Mark, Marion i jej siostra Lynette ze swym mężem,młodym prawnikiem z Ladyburga, siedzieliwe czwórkę do późnai omawiali sprawęzaręczyn. Papa nie da ci zgody na zamążpójście, dopóki nie skończyszdwudziestujeden lat. Pamiętasz przecież, że my z Peterem musieliśmyczekać. Peter Botes, poważnymłody człowiek, pokiwał głową, robiąc przy 114 tym mądrą minę i łącząc ze skupieniem koniuszki palców obu dłoni. Miał przerzedzone włosykoloru piasku i nadymał się jaksędziaw szkarłatnej todze. Świat się nie zawali, jeśli zaczekacie kilka lat. Lat? pisnęła Marion. Masz dopiero dziewiętnaścieprzypomniałjej Peter. A Mark, zanim weźmie na swe barki odpowiedzialność za rodzinę,będzie musiał zgromadzić trochę kapitału. Mogę dalej pracować zobowiązała się gorąco Marion. Wszystkie tak mówią. Peter potrząsnął rozważnie głową. A po dwóch miesiącach okazuje się, że dziecko w drodze. Peter! zganiła go z afektacją żona,ale on ciągnął spokojnie: A teraz,Marku, jakie sątwoje plany na przyszłość? OjciecMarion będzie chciał je poznać. Mark nie był przygotowany na prezentację swoich spraw, a w tymakurat momencie nie był nawet pewien, czy cały jegomajątek wynosiczterdzieści dwa funty dwanaście szylingów czy też siedem szylingówisześć pensów. Nazajutrz odprowadził ichna pociąg do Ladyburga. Tuląc Marionw długim, pożegnalnymuścisku obiecał pisać doniej codziennie, onazaśprzysięgła, że będzie pracowała nad wypełnieniem swojej dolnejszuflady wyprawąślubną i nad przełamaniem uprzedzeń ojca dowczesnych małżeństw. Wracając piechotą ze stacji Mark, nie wiedziećczemu, przypomniał sobie pewien wiosenny poranekwe Francji, kiedywracał z frontu, by przejść do rezerwy,i na to wspomnienie wypiąłpierś, a jego krok stał się szybszy i znowu nabrał dawnej sprężystościi elastyczności. Wracał zfrontu cały i zdrowy tylko ta jedna myślkołatała mu w tej chwili po głowie. Nogi Dicky'ego Lancome'a obutew wypucowane nawysokipołysk kamasze zelastycznymi ściągaczami po bokach spoczywały nablacie biurkaskrzyżowanefantazyjnie na wysokości kostek. Dickypodniósłwzrok znadgazety. W wolnej dłoni trzymał za uszkofiliżankę herbaty, odginając ,,wytwornie" palecserdeczny. Oto nadchodzi zwycięski bohater, oręż jego spracowan, przezramię przewieszon. Och, przestań, Dicky! ...słabość w kolanach, oko krwiąpodeszłe, czoło pot zrasza. Były jakieś telefony? spytał poważnie Mark. 115. Ach, umysł giganta zwraca się teraz ku bardziej przyziemnymaspektom życia. Śmiej się zdrów, Dicky. Markprzerzucał szybko mały stosikczekających na niego wiadomości. Przesyt miłości, nadmiar namiętności, przedawkowanie słodyczy, kac genitalny. Co to jest? Nie mogę odczytać twoichbazgrołów. Markodwrócił wzrok, koncentrując sięna notatce. Zapamiętaj moje słowa, Marku, w tej młodej damie drzemieżądza rozmnażania. Odwrócisz się na dziesięć minut, a ona jużbędziesiedzieć na najbliższym drzewie i wić gniazdo. Skończ już z tym, Dicky. To akurat radziłbym tobie, stary, chyba że nie przerażacię perspektywa zaludnienia swoim przychówkiem całej okolicy. Dicky wzdrygnął sięteatralnie. Jeśli masz do wyboru limuzynęi model sportowy, wybieraj zawsze ten ostatni, stary, co mi właśnieprzypomniało rzucił gazetę i sprawdził godzinę na zegarku,który wyciągnął z kieszonki spodni że mam bardzo ważnąklientkę. Obrzucił krytycznym spojrzeniemwyglancowane buty,przetarł je lekko chusteczką wyjętą zbutonierki, wstał, nałożyłna głowę słomkowy kapelusz i mrugnął do Marka. Jej mążwyjechał natydzień w delegację. Pilnuj interesu,stary, terazmojakolej. Wysunąłsię przez drzwi biura prowadzące do salonu wystawowegoi zaraz wpadł nimi z powrotem ze zgrozą na twarzy. O rany, klienci! Zajmij się nimi, Marku, mójkochany, jasięzmywam tylnymi drzwiami ijuż gonie było. Tylko leciutki zapachbrylantyny wlokący się za nim w powietrzu świadczył, żejeszcze przedchwilą tu stal. Mark poprawił krawat w pękniętymlusterkuwklinowanymw okienną ramę i przywołując po drodze na usta swój powitalnyuśmiech, rzucił się w stronę drzwi, ale w progu zatrzymał się jak wryty. Zastygając w bezruchu i koncentrując się niczym dzika gazela, nastawiłucha, zamienił się w słuch do ostatniego ścięgna, ostatniego rozedrganego zakończenia nerwowego, i chłonął dźwięk tak przejmującoi przenikliwie piękny, że serce mu zamarło. Trwał zaledwie paręsekund i ścichł,choćjego echo długo jeszcze dżwięczało i wibrowałow powietrzu, i dopiero wtedy serce Marka podjęło swoją pracę. łomocąc ciężko o żebra klatki piersiowej. Dźwiękiem tym był dziewczęcy śmiech. Mark miał wrażenie, żepowietrze wokół zgęstniałodo konsystencji miodu, bokiedy ruszył 116 z miejsca,pętało mu nogi, a wciągnięcie go w płuca wymagałofizycznego wysiłku. Przestąpiwszy próg rozejrzał się po przestronnym salonie wystawowym. Pośrodku posadzki stał najnowszymodel pokazowycadillaca,a obok niego dwoje ludzi. Mężczyznazwrócony był do Marka plecami i odcisnął się w jegoświadomości tylko jako potężnie zbudowana, wysoka postać w ciemnymgarniturze. Towarzysząca mu dziewczyna, filigranowa, niemaleteryczna, zdawała się unosićna niewidzialnych skrzydłach w powietrzulekko i z gracją niczymkoliber. Pod zagapionym na nią Markiem zakołysała się ziemia. Dziewczyna patrzyła na mężczyznę, odrzucającw tył głowę. Szyjęmiała długą igładką, proporcjonalną do małej główki o jasnym,wysokim czole, ogromnych, ciemnych, hipnotyzujących oczach i roześmianych ustach, z których różem kontrastowała bielmałych, równychzębów a wszystko to zwieńczone zapierającą dech w piersiach burzągęstych, lśniących włosów, włosów tak czarnych, że ich fale i puklewydawały się wyrzeźbione ze świeżo naoliwionego ebonitu. Wybuchnęła znowu cudownie radosnym, dźwięcznym śmiechemi uniosła rękę, żeby dotknąć twarzy mężczyzny. Dłoń miała wąską,o długich, zwężających się ku końcom palcach, sprawiającąwrażeniesilnej i chwytnej, tak iż Mark musiał zrewidować swoje pierwszeodczucie. Dziewczyna wydawałasię niskatylko w zestawieniuz mężczyzną,a złudzenie to pogłębiał jeszczefakt, że wspinałasię na palce. Teraz jednak Mark zauważył, że jestwysoka, a przy tym wiotkaniczym łodygapapirusu na wietrze, gibkai wysmukła, wcięta w taliii długonoga. Przesunęła koniuszkami palców po szczęce mężczyzny; kiedyprzechyliła głowę na długiej łabędziej szyi, a ogromne oczy zabłysłymiłością i czułość zmiękczyła zarys ust, jej uroda stała się niemal niedo zniesienia. Och, tatusiu, ależ z ciebie staroświecki, gderliwyniedźwiedź. Oderwała się od niego lekkojak balerina iznieruchomiała w afektowanej pozie przed ogromną, błyszczącą maszyną,przechodząc nakomicznyfrancuski. Regarde! Mon cher papa, c'est tres chic. Nieufam tym nowoczesnym wymyślnym maszynom burknąłmężczyzna. Wolę rollsa. Rollsa? krzyknęła dziewczyna, wydymając teatralniewargi. On jest taki stateczny! Taki biblijny! Kochany tatusiu, mamyprzecież dwudziesty wiek, zapomniałeś? I nagle przygarbiła się jak 117. więdnąca róża w wazonie. Jak mogłabym spojrzeć w oczy znajomym, gdybyś zmusił mnie do jeżdżenia jedną z tych wielkich, ponurychtrumien? Wtym momencie zauważyłaMarka stojącego wdrzwiach biurai wszystko w niej uległozmianiesposób trzymania głowy, postawa,wyraz ust i oczu w jednej chwili przedzierzgnęła się z klownaw damę. Ojcze powiedziała cicho stanowczym głosem, mierząc Markaod stóp do głów chłodnym spojrzeniem. Zdajesię, że jesttusprzedający. Odwróciła sięi sposób, w jaki jej biodra zakołysałysiępod sukienką wypychając materiał, znowu przyprawił Marka o palpitacje serca akiedy spokojnie, z rezerwą, nie zerkając już w jegostronę zaczęła obchodzić wolno cadillaca, po raz pierwszy ujrzałzuchwałą, wyzywającą krągłość jej małych, kształtnych pośladków. Zafascynowany, z zapartymtchem, wodził zanią wzrokiem. Nigdyjeszcze nie widział niczego tak pięknego, tak całkowicie urzekającego. Mężczyzna odwrócił się i patrzył na niego gniewnie. Wyglądał, jeśliużyć określenia dziewczyny, biblijnie. Posępny, wysoki, szeroki w barach jak belka podwójnej szubienicy, z wielką głową, lekkoskrzywionym haczykowatym nosem i skłębioną,ciemną gęstwą przetykanejsiwizną brody. Znam cię, cholera! warknął. Tę twarz spaliło niemal naczarno dwadzieścia tysięcy słońc, ale wkącikach oczu widniałygłębokie białe zmarszczki, białebyło również pasmo skóryna czoleponiżej gęstych, falujących, srebrzystych włosów, tam gdzie chronił jąprzed słońcem kapelusz albo wojskowa czapka. Mark oprzytomniałi oderwał oczy od dziewczyny, by natychmiastprzeżyć następny szok. W tej chwili przychodziłomu tylkodo głowy,że to jakiś nieprawdopodobny zbiegokoliczności ale po latach miałdojśćdo przekonania, żebyło inaczej. Nici ich losów krzyżowały sięi przeplatały. W tym jednak momencie szok następujący tak szybkopo poprzednim zbił goz tropu. Tak, generale Courteńey wykrztusił. Jestem. Milczeć, do cholery przerwał mu generał. Jego głos zabrzmiałjak trzaskwystrzału z mausera, awyraz twarzy odebrałMarkowiwszelką odwagę;byłnajstraszniejszy zewszystkich, jakie dotej porywidział. Samwiem,mam nazwisko na końcu języka! Patrzyłgroźnie na Marka. Nigdy nie zapominam twarzy. Olbrzymia siła i osobowość tegoczłowieka działały na Markaparaliżująco. To oznaka starości, ojczepowiedziała chłodno dziewczyna,,118 oglądając się przez ramię. Nie uśmiechnęła się, a jej twarz była bezwyrazu. Nieopowiadaj bzdur, dziewczyno zagrzmiał mężczyznaniczym budzący się do życia wulkan. Nie waż siętak mówić. Postąpiłkrok w kierunku Marka,ściągając ciemne brwi i wwiercającsię spojrzeniem błękitnych oczu w głąb jego duszy. To te oczy! Te oczy. Mark cofnął siębezwiednie o krok przed tym utykającym,zwalistym naporem, niepewny, czego się spodziewać, alegotówuwierzyć, że Sean Courteńey rzuci się za chwilę na niego z ciężką,ebonitową laską, którąsię podpierał, takwydawał się rozjuszony. Generale. Tak! Sean Courteńey strzeliłpalcamiz efektem przypominającym trzask łamanejgałęzi i czoło mu się wygładziło. Błękitne oczyzaśmiały się, nadając jego twarzy taką charyzmę, wyraz takiej zaraźliweji konspiracyjnej radości, że Mark również się uśmiechnął. Anders powiedział generał. Anders i MacDonald. Martin? Michael? Nie,Mark Anders! Zacisnął dłoń w pięść i grzmotnąłsię nią w udo. Stary, co? Dziewczyno, kto tu mówiło starości? Jesteś wspaniały, ojcze. Wzniosła oczy kuniebu, ale SeanCourteńeyzbliżał się już do Marka, chwytałjego dłoń i ściskał jąz siłą, od którejchłopcu zatrzeszczały kości. Upłynęła dobrachwila,zanim Mark doszedł do siebie i z równąsiłą odwzajemnił uścisk dłonigenerała. Te same oczy zaśmiał się Sean. Bardzosię zmieniłeś odtamtego dnia, tamtej nocy. i śmiech zamarł mu na ustach, kiedyprzypomniał sobie tego chłopca na noszach, bladego i umierającego,utytłanego w błociei gęstej, krzepnącej krwi, i znowu usłyszał własnyglos: "On nie żyje! " Szybko odpędził jednak od siebie ten obraz. Jak ci się terazwiedzie, chłopcze? Świetnie, sir. Nie sądziłem, że się wykaraskasz. Sean przyglądałmu siębacznie. Przyznam, że wyglądasz kwitnąco. Ile razy oberwałeśi gdzie? , Dwa, sir, wysoko wplecy. Honorowe rany, chłopcze, któregoś dnia porównamy blizny. I nagle znowu strasznie spoważniał. Dostałeś blaszkę, prawda? Tak. sir. To dobrze, w tej armii nie ma nic pewnego. Napisałem wniosektamtej nocy,ale nigdy nic nie wiadomo. Co ci dali? Seanuśmiechałsię już odprężony. 119. Krzyż Walecznych, sir. Wręczono mi go w szpitalu w Anglii. Świetnie. Bardzo dobrze! Sean kiwnął głową i puszczającdłoń Marka, zwrócił się znowu do dziewczyny. Kochanie, ten pan był ze mną we Francji. To miło, Nie oglądając się na nich, dotknęła jednym palcemozdobnej kartki na osłonie chłodnicy samochodu, przed którą akuratprzechodziła. Czy moglibyśmy się nim terazprzejechać, ojcze? Mark podbiegł dotylnych drzwiczek, otworzył je i przytrzymał. Ja poprowadzę oświadczyła i zaczekała, ażpodskoczy doprzednich drzwiczekod strony kierowcy. Przycisk rozrusznika jest tutaj. zaczął wyjaśniać. Dziękuję, wiem. Proszę usiąść z tyłu. Prowadziła jakmężczyzna, bardzo szybko iz wyczuciem,biorączakręty ciasnym łukiem i hamując biegami płynnytaniecstóp popedałach, podwójne wysprzęglenie i szybka, pewna zmiana przełożenia. Ramiona siedzącego obok niej generała Courteneya zdawały sięnależeć do młodszegomężczyzny. Za szybko jedziesz mruknął, ale czuły uśmiech,z jakim nanią spojrzał, zadawał kłam tonowi naganywjego głosie. Ażciebie stary zrzęda, tatusiu roześmiała się znowu; wibrująceecho tego śmiechu rozbrzmiewało jeszcze Markowi w uszach, kiedy na pełnym gazie wprowadzała wielkąmaszynę w kolejny ostrywiraż. Za małołoiłem ci skórę, kiedy byłaś mała. Nocóż, teraz jużza późno. Dotknęła wolną ręką jegopoliczka. Nie licz na to,moja panno. Nigdy się oto nie zakładaj. Potrząsając głową z pozorną bezradnością, ale zoczyma wciąż płonącymi uwielbieniem, generał obrócił się wfotelu izmierzył Markakolejnym lustrującym spojrzeniem. Nie pokazujesz się na cotygodniowych zbiórkach. Nie, sir. To tylko godzina wpiątkowe wieczory pół godziny solidnejzaprawy, a potem odczyt. Naprawdę, sir? Dobra zabawa, wierz mi. Olbrzymi zapał, chociaż połączyliśmysięteraz z innymi regimentami pokojowymi. Tak, sir. Jestem komendantem zachichotał Sean. Nie pozbędą sięmnie tak łatwo. Nie,sir. 120 Co miesiąc organizujemy zawody strzeleckie przyzwoitenagrody, a potem festyn. Naprawdę, sir? W tym roku wystawiamy drużynę na mistrzostwa strzeleckieo PucharAfryki. Wszystkie koszta opłacone. Wspaniałaokazja dlaszczęśliwców,którzy się załapią. Z pewnością, generale. Sean czekał na więcej, ale Mark milczał. Niepotrafił wytrzymaćognistego, twardego spojrzenia tego wielkoluda i odwrócił wzrok,natrafiając nim mimowolnie na odbicie twarzy dziewczyny we wstecznym lusterku. Obserwowała go bacznie z nieodgadnionym wyrazem twarzy może z pogardą,z kpiącymrozbawieniem, a może zjakimś innymnastawieniem bardziej intrygującym i niebezpiecznym. Ich oczyspotkały się naułamek sekundy i zaraz odwróciła głowę na długiej,wysmukłej szyi. Ciemne połyskliwe włosy miałazaczesane z karkui wzdłuż linii ichpołączenia z jasnąskórą kłębił siędelikatny,jedwabisty meszek, a za małym, kształtnymuszkiem zwisał mały,zakręcony kosmyk przypominający znak zapytania. Marka ogarnęła niemal szalona pokusa pochylenia się i przywarciado niego wargami. Myślo tym poraziła mu kroczez siłą fizycznegociosui poczuł bolesne ciarki przechodzące wzdłuż kręgosłupa. I nagle,ze wstrząsem,który ponownie rozkołysał mu zmysły, zdał sobiesprawę, że ją kocha. Chcę zdobyć ten puchar podjął cicho generał, patrząc naniego wymownie. Regiment nigdygo jeszcze nie zdobył. Chyba mamdość munduru i wojny, generale. Markzmusiłsię do spojrzenia generałowi w oczy. Ale życzę panuszczęścia. Szofer przytrzymał tylne drzwiczki rollsa model SilyerWraith iSeanCourteney schylając się zajął miejsce na tylnym siedzeniu obok córki. Sprężystym, niemalwojskowym uniesieniem prawej ręki pożegnałmłodzieńca stojącego na trotuarze isamochódruszył płynnie z miejscaKiedy tylko zostali sami, córka wydała dziewczęcy pisk zachwytui zarzuciłamu ręce na szyję, mierzwiąc brodę i łaskocząc sercepocałunkami. Och, tatusiu kochany, ty mnie psujesz! A tak, psuję. może nie? Irenę zzielenieje z zazdrościi skręci się jaksaradela. Kocham 121. cię, mój ty najlepszy, wspaniały tatusiu. Jejojciec nigdy nie kupił jejcadillaca. Podoba misię ten chłopak,jest z tych rozgarniętych. Ten sprzedawca? Właściwie nie zwróciłam na niego uwagi. Rozluźniła uścisk i usiadła prosto. Ma coś w sobie. Generałmilczał przez chwilę, wspominającśnieg opadający cicho na zryte pociskami wzgórze we Francji. Zeswoim charakterem iinteligencją marnuje się handlując samochodami. A potem uśmiechnąłsię psotnie i znowu wydał tak młody,żemożna by go uznać za jejbrata. I bardzobym chciał zobaczyć minęHamiltona, kiedyodbierzemy mu PucharAfryki. Siedząca obok StormCourteneymilczała. Trzymając wciąż ojcapod rękę, zachodziła wgłowę, co w Marku Andersie tak ją poruszyło. Doszła do wniosku, że jego oczy te jasne, żółte oczy,spokojne,a przytym czujne, pływającew białkach niczym złote księżyce. Mark przyhamował odruchowoi wielki samochód niemal zatrzymałsię przed białą bramą. Stanowiły ją wysokie, bliźniacze kolumny,awypukłelitery na każdej układałysię w zuluską nazwę: EMOYENI piękną, przemawiającą do wyobraźni nazwę oznaczającą miejsce wiatrów; i rzeczywiście, ta położona na górujących nad Durbanem wzgórzachposiadłość odbierała podczas parnych letnich miesięcy orzeźwiającebłogosławieństwo morskich bryz. Otwieraną część bramy stanowiły dwaskrzydła z grubychżeliwnych prętów stojące terazotworem. Markprzejechał po żelaznej kratownicy uniemożliwiającej kopytnej zwierzyniewejście na teren posiadłości i wydostaniesię z niej i ruszył łukowatą aleją. Była wysypana jasnożółtymi okruchami krzemienia, starannie zagrabionai świeżo zroszonawodą, a po obu jejstronach ciągnęły się szerokie zagonytrzciny kwiatowej w pełnym rozkwicie. Uporządkowano je w jednokolorowe grupy na przemian szkarłatne, żółtei białeoślepiające barwąw jasnych promieniach słońca, aza nimi ciągnęły się bujne łąki soczystej,tropikalnej zielem gładkie niczym dywan i tylko gdzieniegdzie przetykanekępami miejscowych drzew, które oszczędzono najwyraźniej dla ichwielkości, piękna albo niezwykłego kształtu. Stały obwieszonegirlandamilian, tych wszechobecnychnatalskich małpich huśtawek, i na oczachMarka po jednej z tych żyjącychlin spuścił się zwinnie mały, błękitnoszarykoczkodan, by z grzbietem wygiętymw łuk jak u szakala, trzymającwysokow górze ogon w parodii przerażenia, pokłusować przez otwarty trawnikku następnej kępie drzew i wdrapawszy się błyskawicznie na najwyższe 122 gałęzie, obrzucić przejeżdżającypowoli samochód wiązanką zuchwałychskrzeków. Z prowadzonego przez siebie dochodzenia Mark wiedział, żewłaściwy dom rodzinny Courteneyów znajduje się w Ladyburgu,a tutaj mają tylkoswoją wiejską rezydencję, i ten przepych był dlaniego zaskoczeniem. Ale czemu tu się dziwić, pomyślał uśmiechając sięz przymusem, dla człowieka, który może mieć wszystko,czegozapragnie, to tylko kawałek ziemi. Obejrzał sięza siebie. Bramy niebyło już widać,a domu nadal ani śladu. Otaczał go fantastycznykrajobraz, nawpółdziki, a jednak pieczołowicie pielęgnowanyi zadbany,i teraz odkrył powód umieszczenia w bramiewjazdowejkratownicy przecinającej drogęzwierzętom. Na łące porośniętej krótką trawą pasły się albostały, obserwującz ospałym zaciekawieniem przejeżdżający samochód,małe stadka nawpół udomowionej dzikiej zwierzyny. Dostrzegł tam pełne wdzięku,złotobrązowe impale o śnieżnobiałychbrzuchach i wrzecionowatych,zakrzywionych do tyłu rogach, zgrabnego, błękitnego duikera dorównującego wielkością foksterierowi, z postawionymi uszami i jasnymioczkami jakguziki; samcaelanda zobwisłym podgardlem, grubymi,skręconymi rogami na krótkim, masywnymłbie iz baryłkowatymtułowiem jak u rodowodowego afrykańskiego byka. Przejechałprzez niski mostek nad wąską zatoczką sztucznegojeziora. Niebieskie kwiaty wodnego lotosu dźwigały się wysoko ponadswe ogromne, okrągłe liście pływające na powierzchni. W jasnym,ciepłym powietrzu rozchodził sięich delikatny, słodki, nostalgicznyzapach, aw przezroczystej wodzie pod osłoną liści lotosuwisiałynieruchomo okonie przypominające kształtem torpedy. Czarno-biała gęś na brzegu jeziora rozpostarła skrzydła na szerokość rozłożonych ludzkich ramion i wyciągnęłaprzed siebie wężowąszyję z łbem ozdobionym różowymi dzwonkami, demonstrując tymswoją gotowość do lotu; zaraz jednak doszłado wniosku,że nie masięco wysilać, złożyła z powrotem skrzydła ipotrząsnęła kuprem,ograniczając siędo jednego ochrypłegookrzyku protestu pod adresemzakłócającego spokój cadillaca. Za drzewami zamajaczył nareszcie dach domu. Był pokrytybajkoworóżową dachówką, pełen baszt, wieżyczeki kalenic niczymhiszpański pałac. Mark minął ostatni zakręt i dom ukazał mu sięw swej pełnejkrasie. Przed frontem rozpościerał się rozległy obszarjaskrawych klombów. Barwykwiatów były tak soczystei stężone, żeporażałyby wzrok, gdybynie tłumiły ich nieco wysokie, strzępiastepióropusze rozpylonej wodytryskające wysoko w powietrze z fontann 123. pośrodku czterech okrągłych sadzawek okolonych kamiennymi parapetami. Niesione przez lekki wietrzyk, przypominającedym, tumanywodnej mgiełki snuły się nad klombami i zwilżając kwiaty zintensywniały jeszcze jaskrawość ich barw. Sam dom był piętrowy. Jego bryłęłamały rozmieszczonenieregularnie wieżyczki, a wejście zdobiły skręcone niczym tortowe świecekolumny. Tegosamego rodzaju kolumienki podpierały okapy podoknami. Całość pomalowana była na biało i lśniław słońcu niczymblok lodu. Dom byłwłaściwie duży iokazały, ale zaprojektowano go takchytrze, że sprawiał wrażenie lekkiego niczym francuski pasztecik wrażenie wesołego i szczęśliwego domu zbudowanego w duchu zabawyi prawdopodobnie miłości. Kojarzył się z darembogatego mężczyzny dlaukochanej kobiety, bo wszędzie rzucała się w oczy kobieca ręka, i te masykwiatów, te fontanny i feeria barw, te marmurowe statuy pasowałytutaj,wydając się jedyną możliwą oprawą takiej budowli. Zachwycony i oczarowany Mark prowadził powoli cadillaca poostatnim łuku alei dojazdowej, kiedy naglejego uwagę zwróciływesołe, przytłumione odległościąkobiece okrzyki. Dobiegały z kortów tenisowych na skraju trawników, gdzie grałyjakieś kobiety. Skrzyły się w słońcu ich białe kostiumy, w biegu,zwodach, uderzeniach piłki migały obnażone kończyny. Ich głosyi śmiech rozbrzmiewały słodką melodią w rozgrzanej ciszy tropikalnegoprzedpołudnia. Markzatrzymał wóz i ruszył pieszo przeztrawnik w stronękortów. Zauważył teraz inne kobiece postaci, również odziane nabiało, wylegujące się na leżakach w cieniu bananowców;śledziły grę,rozmawiały leniwie i popijały z wysokich, oszronionych szklanek,czekając na swojąkolejkę do wejścia na korty. Żadna niezauważyła Marka, dopóki nie znalazł się tuż przy nich. No nie, dziewczyny. Jedna z nich odwróciła się szybkowleżaku izmierzyła Marka bystrymi, błękitnymi, zaciekawionymioczyma, z których ulotniło się już znudzenie. Mężczyzna! Alemamy szczęście. Pozostałe trzy zareagowały błyskawicznie, każda na swój sposób: jedna przyjmując przesadnie obojętną i rozleniwioną pozę na niskimleżaku, druga obciągając jedną ręką spódniczkę i odgarniającdrugąwłosy, trzecia uśmiechając się szeroko i wciągając brzuch. Wszystkie były młode i gibkie jak koty, tryskały młodościąizdrowiem, i rozsiewały wokół siebie tę nieuchwytną, alecharakterystyczną aurę bogactwai dobrego urodzenia. 124 Cóż panado nas sprowadza, sir? zapytała ta zbłękitnymioczyma uśmiechając się. Była najładniejsza z całej czwórki, miałapiękne jasnoblond włosy, otaczające aureolą jej małąkształtną główkę,i zdrowe białe zęby. Spojrzenia dziewcząt speszyły Marka,a uczucie topogłębiło się,kiedy ta, któramówiła, odwróciła się jeszcze bardziej w swoim leżaku,powoli rozplatając, a potem znowu krzyżując nogi iprezentującMarkowi przez mgnienieoka swoje białe, jedwabne majteczki podkrótką spódniczką. Szukam panny Storm Courteney. Boże westchnęła śmieszka wciągającabrzuch. Oniwszyscychcą Storm. Dlaczego żaden nigdy nie chce mnie? Storm! zawołała w kierunkukortów blondynka. Storm Courteney składała się właśnie do serwu, ale przeszkodziłojejwołanie. Spojrzała w ich stronę. ZobaczyłaMarka i nie zmieniającwyrazu twarzy skupiła znowu całą uwagę na grze. Podrzuciła wysokopiłkę i uderzyła ją płynnym, kontrolowanym oyerhandem. Rakietabrzęknęła ostro, a wymach ręki poderwał krótką, bawełnianą spódniczkę, odsłaniając wysoko uda. Nogi miała pięknie uformowane,smukłe kostki, lekko wymodelowane łydki, kolanazaznaczone tylkosymetrycznymi wgłębieniami. Obróciła się zwinnie i przyjęła odbitą przez partnerkę piłkę. Długie, lekko opalone ramię mignęło zataczając pełny łuk i piłkaodskoczyła od rakiety białą rozmazaną smugą; spódniczka znowupodfrunęła wgórę i Mark przestąpił z nogi na nogę, bo ziemiazakołysała mu się pod stopami. Drobiączwinnie długimi, wąskimi stopami i śledząc z odrzuconąw tył głową tor piłki nadlatującej wysokim lobem na tle błękitnegonieba, cofnęłasię szybko do linii serwisowej. Kiedy składała się douderzenia, jej ciemne włosyzdawały się jarzyć metalicznym blaskiem,a w wyprowadzenie gozaangażowało się całe jej ciało. Zmobilizowanaenergia przemknęławzdłuż jej nóg, wzmocniły jąnapięte, krągłe podcienką, bawełnianą spódniczką pośladki i przesłały poprzez wąskątalię wzdłuż młodych, twardych mięśni pleców, by w końcu trysnęłaeksplozjąpoprzez zataczające łuk prawe ramię. Piłka świsnęła jak strzała, przemknęłatuż nad siatką i wzbiła białyobłoczekpyłu z linii serwisowej. Dobra! zawyła z rozpaczą jej przeciwniczka, a Stormroześmiała się radośnie i tryumfalnie, i podeszła do wysokiegoogrodzenia z siatki, by wyjąćz rynienki nową piłkę. Och, Storm, tu jest jakiś dżentelmen dociebie! zawołała 125. znowu blondynka. Storm podrzuciła piłkę w górę końcem rakietyi bokiem buta, odbiła ją o nawierzchnię i złapała w powietrzuwolną ręką. Tak, Ireno! odkrzyknęła swobodnie. Wiem. To tylkosprzedawca. Poproś go, żeby poczekałprzy samochodzie, aż skończę. Nie spoglądając już na Marka,odwróciła sięplecami. Czterdzieści zero! zawołała wesoło i podbiegła do liniiserwisowej. Muzyka i śpiewnośćjej głosu w najmniejszym stopniu niezłagodziły nagłej fali gniewu, która zalała Marka, zaciskając muszczęki i ściągając twarz. Jeśli jesteś sprzedawcą mruknęła Irena to może mi kiedyścoś sprzedasz. Ale wtej chwili radzę ci, kochany, żebyśzrobił, jakmówi Stormbo jak nie, to wszystkim nam się oberwie. Doczekał się wreszcie Storm. Nadeszła w otoczeniuinnych dziewcząt nadskakujących jejjak damydworu księżniczce; obserwując jąpoczuł, jak złość mumija. Trudno było nie wybaczyć istocie takkrólewskiej, tak uroczej i tak oszałamiająco pięknej takiemu komuśwybaczyłoby się wszystko. Stał cierpliwie czekając,aż się zbliży, i dopieroteraz mógł sięprzekonać, jak jest wysoka. Czubkiem głowysięgała niemal jego brody. Dzień dobry, panno Courteney. Przyprowadziłem pani nowegocadillaca z życzeniami przyjemności i zadowoleniaz jego użytkowaniaod całej ekipy NatalMotors. Była to utartaformułka, którąwygłaszał przy każdej dostawie, i wyrecytował ją z całym ciepłem,wdziękiem i szczerością, które w przeciągutych kilku krótkich miesięcyuczyniły zeń najlepszego sprzedawcę Natal Motors. Gdziekluczyki? zapytała Storm Courteney i po raz pierwszyspojrzała na niegobezpośrednio. Mark zauważył, że oczy maciemnoniebieskie, prawie granatowe, zupełnie jak oczygenerała. Nie ulegałowątpliwości, kto jest jej ojcem. Otworzyła je trochę szerzej i słoneczny blask wydobył z nich barwęszlifowanego szafiru albo może błękitu,jaki przyjmują wody prądumozambickiego w samo południe na głębiach pełnego morza. Są w stacyjce odparł i własny głos zabrzmiał mu obco,jakbydochodził gdzieś zoddali. Daj mi je rzuciła. Rzucałsięjuż do drzwiczek, by spełnić jejrozkaz,ale ostrzegło go nagle to przeczucie niebezpieczeństwa, którewyrobił sobie we Francji. Twarz miała zupełnie pozbawioną wyrazu,całkowicie obojętną, jak gdyby wysiłek zwracania się do niegobezpośrednio uważała za stratę energii, zajeden ztych nużącychincydentów w ważnym skądinąd biegu wypadków. A jednak ostrzeżenie 126 było wyraźne, rozbrzmiewało niczym dzwonek alarmowy w jegogłowie, i dopiero teraz zauważył wtych oczach coś jeszcze, cośniebezpiecznego i podniecającego jak cień polującego w mrokuleoparda. Cośjak wyzwanie, może prowokacja i nagle doznałolśnienia, już wiedział, żetaka arogancja i obcesowość nie mogła leżećw naturze córki Seana Courteneya. Istniała jakaś przyczyna, jakiśzamysł skłaniający ją do przyjęcia takiej postawy. Ogarnęła go jakaś niefrasobliwość, tenszczególny rodzaj szaleństwa, któryw chwilach zagrożenia albo desperacji tłumi częstowszelkie obawy przed konsekwencjami, iuśmiechnął się do niej. Nie musiał się silić na ten uśmiech, przyszedł mu naturalnie, byłszatańskii wyzywający. Oczywiście, panno Courteney. Ma się rozumieć, że przyniosę jenatychmiast, kiedy tylko usłyszę od pani słowo ,,proszę". Z piersi otaczających ją dziewcząt wyrwało się chóralne westchnienieprzyprawionego zgrozą zachwytu i wszystkiezamarły,przerzucając wyczekujące spojrzenia z twarzy Storm natwarz Markai z powrotem. Powiedz,,proszę" temu sympatycznemu mężczyźnie, Stormyodezwała się Irena protekcjonalnymtonem, jakim instruuje się dzieci,i pozostałe dziewczyny parsknęłyradosnym chichotem. Na jedną niesamowitą chwilę w ciemnych oczach Storm cośzapłonęło, coś ognistego, co jednak nie było gniewem. Mark doceniłwagę tego błysku; nie rozpoznał,co prawda, emocji, którązdradzał,wiedział jednak,że nie wróży niczego dobrego. Potem płomień zgasłi jego miejscezajęła zwyczajna, niekłamana złość. Jak śmiesz! Głos Storm był cichy i drżący, wargi, z którychodpłynęła krew, nagle jej pobielały. Ten gniew wybuchł zbyt gwałtownie, byłniewspółmierny do okoliczności,zupełnie nieproporcjonalnydo wymianyzdań, która go wywołała, i Mark poczuł brawurowepodniecenie faktem, żepotrafił tak głęboko ją dotknąć. Kpiący,sarkastyczny uśmiech nie opuszczał jego ust. Uderz go, kochanie syknęła judzące Irena i Mark myślałprzez chwilę, że naprawdę oberwie. A ty trzymaj swojągłupią gębę na kłódkę,Ireno Leuchars. Ola la! uniosła sięIrena. Spokojnie! Mark odwrócił się ostentacyjnie iotworzył przednie drzwiczkicadillaca od strony kierowcy. Dokąd to! Z powrotem do miasta. Zapuścił silnik i spojrzał naniąPrzez okno. Nie ulegało teraz wątpliwości, że ma przed sobą najpięk127. niejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział. Gniew zaróżowił jejpoliczki, a na skronie opadały jedwabiste, ciemne włosy, wilgotnejeszcze od gry na kortach. Przylegały do gładkiej skórycienkimi,poskręcanymikosmykami. To mój samochód! Przyprowadzi go niebawem ktoś inny, panno Courteney, japrzywykłem doobcowania z damami. Ponownie dałosięsłyszeć westchnieniezachwytu i tłumiony chichot. Och nie, on jest kochany! Irena klasnęła z uznaniemw dłonie, ale Stonnzignorowała ją. Mój ojciec każecię wyrzucićz pracy. Tak, prawdopodobnie to zrobiprzytaknął Mark. Zastanowiłsię przezchwilę poważnie nadtą możliwością, potem skinął napożegnaniegłową i zwolniłsprzęgło. Wjeżdżając w pierwszy zakrętalei dojazdowej spojrzał we wsteczne lusterko. Stały wciąż zbitew gromadkę, patrząc za nimi w swoich białych kostiumach przypominały grupę marmurowych rzeźb. Tytułmógłbybrzmieć: ,,Nimfywystraszone przezSatyra", pomyślałi roześmiałsię. Buńczucznynastrój nadal go nie opuszczał. Jezu wyszeptał Dicky Lancome ściągając ze zgrozą brwi. Co cię podkusiło? pokręcił powoli, z niedowierzaniem głową. Była cholernie nieuprzejma. Dickyopuścił bezradnie ręce i wlepiłw Marka osłupiały wzrok. Ona była nieuprzejma w stosunku do ciebie. O mój Boże,ja chyba nie wytrzymam. Czy nie dociera do ciebie, że jeśli onaraczyłapotraktować cię niegrzecznie, to powinieneś być jej za towdzięczny? To ty nie zdajesz sobie sprawy, że tu żyje tysiące takich szaraków jakmy, którzy nigdy w życiunie dostąpią łaski obrażenia przez pannęStorm Courteney. Mniena tym nie zależało mruknął rozsądnie Mark, aleDicky nie dałmu skończyć. Posłuchaj no, stary, przekazałemci całą moją wiedzę, a tywciąż jesteś jak tabaka w rogu. Mało tego, żenie należało sięstawiać nawet gdyby panna Courteney wyraziła pragnienie kopnięcia cię w twój durny, tłusty zadek,to prawidłowa odpowiedźpowinna brzmieć:,,Oczywiście, madame, ale pozwoli pani, że przedtemwłożę czyste gacie, żeby nie pobrudziła sobie pani swojej ślicznej nóżki! " Mark roześmiał się. Buńczuczny nastrój nie opuścił go jeszcze, alejużsłabł,za to Dicky coraz bardziej posępniał. 128 Masz rację, śmiej się,śmiej. Wiesz, co się stało? nie czekał,aż Mark zdąży coś odpowiedzieć, tylko ciągnął. Przyszło wezwaniez góry, kategoryczne, od samego prezesa zarządu. Lecimy zszefem nadrugi koniec miasta strach, niepewność, umiarkowany optymizm wylewają nas, awansują, chcą pogratulowaćobrotu zaostatni miesiąc? A tam czeka na nas zarząd, zarząd w komplecie wyobrażasz sobie? Wyglądają jak konwent właścicielizakładów pogrzebowych, którychpoinformowano właśnie, żePasteur odkrył szczepionkę. To bolesne wspomnienie kazało Dicky'emu urwać i westchnąćciężko. Chyba niezażądałeś odniej faktycznie, żeby powiedziała,,proszę", co? Mark skinął głową. Chyba nie zarzuciłeś jej faktycznie, że nie jest damą? Nie wprost zaoponował Mark. Ale dałemjej to dozrozumienia. DickyLancome podjął próbę otarcia ręką twarzy. Zaczął od liniiwłosów i zsuwającpowoli dłoń zatrzymał ją na brodzie. Muszę cięzwolnić; chybasię orientujesz, prawda? Mark znowu skinął głową. Posłuchaj, Mark. Próbowałem, naprawdę próbowałem. Pokazałem im zestawienie twoich transakcji, tłumaczyłem,że jesteś jeszczemłody, impulsywny. wygłosiłem całą mowę obrończą. Dziękuję ci, Dicky. Skończyło się na tym, że o małoi mnie nie wylali. Nie powinieneś nadstawiać za mnie karku. Żeby to był ktoś inny. mogłeś sobie upatrzyć kogoś innego,stary,mogłeś dać w szczękę burmistrzowi, wysyłać obelżywe listy dokróla, ale dlaczego, na wszystkie świętości, zawziąłeś się akurat naCourteneya? Wiesz co, Dicky? Teraz z kolei Dicky milcząco pokręciłgłową. Miałemw tym przyjemność. przez cały czas zajścia pyszniesię bawiłem. Dicky jęknął głośno, wyciągnął srebrną papierośnicę i poczęstowałMarka. Zapalili i przez kilka chwil wydmuchiwali w milczeniu dym. A zatem już tu nie pracuję? spytałw końcuMark. Od dziesięciu minut próbuję ci to właśniepowiedzieć przytaknął Dicky. Mark zaczął opróżniać szuflady swojego biurka, ale po chwiliprzerwał i zapytał impulsywnie: Czyto generał. czy mojej głowy zażądał generał Courteney? 129. Nie mam zielonego pojęcia, stary. alepewne, jak diabli, żektoś to zrobił. Markowi nie chciało się wierzyć,że to generał. Czyn był zbytnikczemnyjak na takiegowielkiego człowieka. Prędzej mógł sobiewyobrazić generała wpadającego do salonu wystawowego i wymachującego pejczem. Człowiekmszczący się w ten sposób za niewinny przejaw godnościwłasnej mógł być zdolny ido innych rzeczy na przykład dozamordowania staruszka, by zagarnąć jego ziemię. Ta myśl przyprawiła Marka o mdłości i szybko ją od siebie odrzucił. No cóż, w takim razie będęjuż chyba leciał. Przykromi, stary. Dicky wstał i wyciągnął z zakłopotaniemrękę. Jak stoisz zforsą? Mógłbym ciodpalić dziesiątaka naprzetrwanie. Dzięki,Dicky, damsobie jakoś radę. Słuchaj wyrzucił z siebie pod wpływem impulsuDicky. Odczekajmy miesiąc czy iletam,dopóki sprawa nie przyschnie,a potem, jeślisię do tej porygdzieś nie zaczepisz, wpadnij do mnie. Spróbuję wkręcić cię znowu od kuchni. jak nieda się inaczej, towpiszemy cię na listę płac pod lewym nazwiskiem. Do widzenia, Dicky, i dziękuję zawszystko. Mówię szczerze. Będzie mi cię brakowało, stary, i nie wychylajsię na przyszłość,będziesz pamiętał? Lombardmieściłsię przy Soldiers Way, niemal naprzeciwko stacjikolejowej. Pomieszczenie frontowe było ciasne i zawalone olbrzymimwachlarzem rzeczycennych, udających cenne irupieci pozostawionychtu na przestrzeni latprzez ludzi w potrzebie. Od wieszaków zpożółkłymi sukniami ślubnymi, zakurzonychszklanych gablotek ze starymi obrączkami ślubnymi, grawerowanymizegarkami, papierośnicami i srebrnymi piersiówkami przedmiotami,z których wszystkie ofiarowano kiedyś komuś w imię miłości lubszacunku i z których każdy miał swoją smutną historię, wiałomelancholią. Dwa funty zawyrokował lichwiarz, ledwie rzuciwszy okiemna garnitur. Ma dopierotrzy miesiące zaprotestował nieśmiało Mark. Zapłaciłem za niego piętnaście. Mężczyzna wzruszył ramionami i okulary w drucianej oprawiezsunęły mu się z nosa. 130 Dwa funty powtórzył poprawiając okulary kciukiem, którysprawiałwrażenie tak samo szarego i zakurzonego,jak cały ten składstaroci. Niech będzie. a za to? Otworzył małe, niebieskie pudełeczko i pokazał mosiężny krążekz trójkolorową,biało-czerwono-niebieską wstążką, spoczywający w jedwabnej wyściółce. Krzyż Walecznych przyznawany za męstwo podoficerom i żołnierzom niższych rang. Tego mamy całe stosy. nie ma nanie popytu. Mężczyznawydął wargi. Dwanaście funtów dziesięć szylingów zawyrokował. Po jakim czasie zastawione rzeczy idą na licytację? spytałMark, strąciwszy nagle chęć dorozstawania sięz tym kawałkiemmetalu i strzępem jedwabiu. Po roku. Ostatnie dziesięć dni spędzonena poszukiwaniu pracy wyczerpałyzasoby gotówkii odwagi Marka. Niech będzie przystał. Podczas gdy lichwiarz wypisywał kwit, Mark przeszedł na tyłykantoru. Znalazł tam stos wojskowych plecakówi wybrał spośródnich jeden; natrafił potem na stojak z karabinami, w większościantycznymi martini i mauserami, weteranami wojny burskiej alewśród nich był jeden całkiem przyzwoity. Elementy drewniane właściwie bez jednego zadrapania, metalowe lśniące gładzią i olejem,żadnych zarysowańani ognisk rdzy. Mark wyjął broń zestojaka i jejkształt oraz ciężar przywołałynatłok wspomnień. Otrząsnął się znich. Tam gdzie się wybierał, karabin będzie mu potrzebny, a dobrze, żebybyła to broń,którą tak dobrze znał. Tolos podsunął mu tegoP. 14i do diabła ze wspomnieniami, zdecydował. Wysunąłrygiel z komory i spojrzał przez nią w lufę podświatłowpadające przez drzwi. Otwór był nie porysowany, gwint zataczałregularne, połyskliwe spirale, tutaj też żadnychdefektów ani rdzy. Ktoś dobrze dbał o tę broń. Ile? spytał lichwiarza ioczy mężczyzny za okularamiw drucianej oprawce zmieniły się w pozbawione życia kamyki. To bardzo dobry karabin powiedziałi dużo za niegozapłaciłem. Jest też do niego sto sztuk amunicji. Mark stwierdził, że zmiękł wmieście. Po przejściu pierwszychpięciu mil bolałygo już stopy, a taśmy karabinu i plecaka wrzynałysięboleśnie w ramiona. 131. Pierwszą noc przespał przy ognisku jak zabity. Rano nogi, plecyi ramionamiał takzesztywniate, że siadając jęczał głośno z bólu. Pierwszą milę, dopóki mięśnie się nie rozruszały, przekuśtykał jakstarzec, ale kiedy dotarł na szczyt wzniesienia i spojrzał z góry napobrzeże, czul się już całkiem dobrze. Ominął zdala Andersland przeprawiającsię przez rzekę pięć milwgórę jej biegu od granicy. Przebrnął przez płyciznę między piaszczystymibrzegami z ubraniem,karabinem i plecakiem na głowie, wysuszyłsię rozciągnięty nago nanasłonecznionej skaleniczym jaszczurkai ubrawszy się ruszył dalej na północ. Trzeciego dnia wpadł nareszcie wrytm i maszerował już swobodniewyciągniętym, rozkołysanym krokiem myśliwego, nie czując nawetciężaru plecaka. Marsz był forsowny. Falisty teren to wznosił się,toopadał, zmuszającdo wysiłku każdy mięsień, akonieczność torowaniasobie drogirękami przez gęste, cierniste zarośla spowalniała znaczniemarsz. Na dodatek trawabyła wysuszona i wysiewała się. Ostre jakszpilki nasiona bez trudu przenikały przez wełniane skarpetki i wbijałysię w ciało. Musiał zatrzymywać się co pół godziny, żeby je wydłubywaćze stóp, ale mimo wszystkoprzeszedł tego dnia trzydzieści mil. Zapadałjuż zmierzch, kiedypokonał jeszcze jedenz niezliczonychpagórkówwyżyny. W oddali zamajaczyła błękitna smuga BramyChaki,zlewająca się niemal z ciemniejącymi, wieczornymi chmurami. Tutaj biwakował tej nocy. Wymościł sobieposłanie na gołej ziemi,pod ciernistym drzewemakacji,i w blasku ogniska z akacjowegodrewna, które płonęło charakterystycznym jasnym płomieniemi pachniało kadzidłem,posilił sięwołowąkonserwą w kukurydzianej papce. Generał Sean Courteney stał przyciężkim, rzeźbionym kredensiez tokowegodrewna o oszklonych gablotach mieszczących ekspozycjęsrebrnej zastawy. W jednym ręku trzymałduży widelec z trzonkiemz kości słoniowej, a w drugiej długi sheffieldowski nóż. Wymachamitego noża akcentował ważniejsze tezy wykładu,którym raczył honorowego gościa zasiadającego dziś przy jego stole. Przeczytałemto w jeden dzień. Położyłem się dopiero popółnocy. Uwierz mi, Jannie, tojest najlepsza, jak dotąd, praca. Taobfitośćźródeł coś niezwykłego. Muszę to przeczytać powiedział premier skinieniem gtowy,wyrażającswe 'uznanie autorowi. To wciążrękopis. Nie jestem do końcazadowolony zrezultatu,trzeba będzie wprowadzić trochę poprawek. 132 Sean pochylił się znowu nad pieczenia i wprawnymi cięciami nożaodkroił pięć cienkich plasterków rostbefu, każdy w otoczce soczystego,żółtego tłuszczu. - Przełożył mięsowidelcem na porcelanowy talerz, a zuluskisłużącyw powiewnej białej szacie i czerwonym fezie przeniósł gonatychmiastna miejsce Seana u szczytudługiego stołu. Sean odłożył nóż, wytarł dłonie w lnianąściereczkęi obszedłszyśladem służącego stółzajął swoje miejsce. Zastanawialiśmy się, czy nie zechciałbyś napisać do tej książkizwięzłej przedmowy zwrócił się do premiera,wznosząc ku niemukielich zrżniętego kryształu napełniony płomiennoczerwonym winem. Jan Christiaan Smuts przekrzywił niemal ptasim ruchem osadzoną nawąskichramionach głowę. Był niskim mężczyzną o drobnychdłoniach,któretrzymałprzed sobą na stole; równo przycięta, szpiczasta bródkanadawałamu wygląd filozofa albo uczonego. Aż trudno było uwierzyć, że jest tak drobnej budowy. Jegożywotnośći fascynującaosobowośćzupełnienie pasowały do wysokiego, raczej piskliwego głosu, którym się odezwał. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Będę zaszczycony. Odznaczał się tak wielką silą charakteru, że pomimo niepozornejposturyzdawał się nie mieścić naswym krześle. To ja jestemzaszczyconypowiedział uroczyście siedzącynaprzeciwko pułkownik Garrick Courteney, pochylając lekko głowęwukłonie. Sean popatrzył na brata z czułością. Biedny Garrick,przyszło mudo głowy i zaraz zawstydził sięwłasnychmyśli. Ale myślenie o Garricku tymi kategoriami byłochyba czymś naturalnym. Słaby już i stary, przygarbiony, siwyi wysuszony, wydawał się mniejszy od drobnegomężczyzny siedzącego naprzeciw. Ma pan już tytuł? spytał Jan Smuts. Nazwałem toroboczo Młode orły. Mam nadzieję, że taki tytułdla książkio dziejach KrólewskiegoKorpusu Lotniczego nie wyda siępanu zbyt melodramatyczny. Bynajmniej uspokoił go Smuts. Według mnie brzmiświetnie. Biedny Garrick, pomyślał znowu Sean. Po zestrzeleniu Michaelapracanad książką wypełniła mu straszną pustkę, jaką pozostawiła posobie śmierć syna; ale nie ustrzegła go przed procesem starzenia się. Książka była oczywiście poświęcona pamięci Michaela, była wyrazemwielkiej miłości ,,Dedykuję tęksiążkękapitanowiMichaelowiCourteneyowi,kawalerowi Wielkiego Krzyża Lotniczego, jednemu 133. z Młodych Orłów, które nigdy już nie wzbiją się w przestworza". Seanpoczuł wzbierającą falęzadawnionego żalu po stracie bratanka i stłumiłją z widocznym wysiłkiem. Żona, choć oddzielona od niego całą długościąstołu, zauważyłaten wysiłek i ściągnęła na siebie jego wzrok. Jak dobrze go przez telata poznałam, jak bezbłędnie potrafię odczytać jego emocje, pomyślałaposyłając mu współczujący uśmiech, i zobaczyła, jak reaguje rozprostowując szerokie ramiona, wysuwając masywną, brodatą szczękęi odwzajemniając się uśmiechem. Zmieniła zgrabnie temat: GenerałSmuts obiecał mi, że po południu wybierze się ze mnąna spacer po ogrodach, Garry, i doradzi, jak doglądać tychproteasów,które przywiózł mi z GórStołowych. Ty też jesteś doświadczonymbotanikiem. Przejdziesz się z nami? Jak już cięostrzegałem, moja droga Ruthpowiedział JanSmuts nie dajęim wielkich szans naprzetrwanie. A gdybytak znaleźć chłodne, suche miejsce? zasugerowałGarry. Właśnie podchwycił generałi natychmiast wywiązała sięożywiona dyskusja. Ruth zrobiła to takzręcznie,że nikt nawet niezauważył jej ingerencji. Sean zatrzymał się w progu gabinetu i omiótł wnętrze przeciągłym,refleksyjnym spojrzeniem. Ilekroć wchodził doswego sanktuarium,udzielał mu się jego nastrój. Szklane drzwi wychodzące na wspaniałe klomby kwiatów i dymiącepióropusze fontann stały teraz otworem, ale dzięki grubym murom, w pokoju, nawet podczas sennej ciszy południa, panowałprzyjemnychłód. Podszedł do biurka ciemnego, masywnego i tak wypolerowanego, że lśniło nawet w chłodnym półmroku i usadowił się w obrotowym fotelu czując, jak miękko wyprawiona skóra obicia poddaje siępod jegociężarem. Po jego prawej ręce, na srebrnej tacy piętrzył się równy stoscodziennejpoczty. Westchnął na ten widok. Pomimo starannejselekcjiwstępnej przeprowadzonej przez kancelistę w miejskim biurze głównym,czekałona niego nadal prawie stokopert. Odwlekając moment zabrania się doprzeglądu korespondencji,obrócił się powoli wraz z fotelem, żeby jeszcze raz popatrzeć na pokój. Trudno było uwierzyć, że wystrój zaprojektowała kobieta chyba że 134 e była to kobieta kochająca i tak dobrze rozumiejąca swegomężczyznę, żepotrafiła odgadnąć jegonajsubtelniejsze kaprysy i ekstrawagancje. Większość oprawionych w ciemnozieloną skórę tomów miaławytłoczony na grzbieciezłoty liść z krzyżem Courteneyów. Wyjątekstanowiły trzy sięgające sufitu półki pierwszych wydań książek o tematyce afrykańskiej. Skarby te wyszukiwaliSeanowi najego osobistezlecenie dwaj europejscy hurtownicy jeden z Londynu, drugiz Amsterdamu,Były tam pierwsze wydania dzieł Stanleya, Livingstone'a, Cornawallisa Harrisa, Burchela, Munra iw ogóle niemalwszystkichbadaczy Afryki i myśliwych, którzy kiedykolwiek cośopublikowali, każda z autografem autora. Wyłożona ciemną boazerią ściana między półkami na książkiobwieszona była obrazami dawnych afrykańskich artystów; Bainesyskrzyły się tam niczym drogie kamienie swymi krzykliwymi koloramii przyciągały wzroknaiwnym, niemaldziecinnym przedstawieniemzwierząt i krajobrazu. Jedno ztych płócien, oprawionew misternierzeźbioną ramę z rodezyjskiej sekwoi, nosiło dedykację: "Mojemuprzyjacielowi, Dayidowi Livingstone'owi, od Thomasa Bainesa". Te łączniki z historią i przeszłością zawsze skłaniały Seana dorefleksji i teraz też popadł w zadumę. Gruby, puszysty dywan wygłuszył kroki, ale jej obecność zdradziłaSeanowilekka woń perfum. Odwrócił się zfotelem z powrotem twarządobiurka. Stała przed nim wciążjeszcze dziewczęco smukła i zgrabna. Sądziłem, że spacerujesz z Garrym i Janniem. Ruth uśmiechnęła się i z tym uśmiechem wydała mu się tak samomłoda i piękna, jak przed laty, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Chłodny półmrok panującyw gabinecie maskował siateczkę drobnychzmarszczek w kącikach jej oczu i jasne pasma siwiznyw ciemnychwłosach sczesanych ze skroni i związanych wstążką na karku. Czekają na mnie; wymknęłam się na chwilę, żeby sprawdzić,czy masz wszystko, czego ci trzeba. Uśmiechnęła siędo niegoz góry, apotem wybrałacygaro ze srebrnegopudełka i zaczęła jeprzygotowywać. Potrzeba mi na to godziny, najwyżej dwóch powiedziałzerkając na stos korespondencji. Tobie jest potrzebny sekretarz, Seanie. Obcięła staranniekoniuszek cygara i chrząknęła znacząco. Nie można zaufać tej dzisiejszej młodzieży. mruknął,a onaroześmiała się lekko, wsuwając mucygaro między wargi. Mówisz jakzgrzybiały patriarcha. Potarła zapałkę o draskę, 135. zaczekała, aż wypali się cała siarka, i przytknęła płomyk do koniuszkacygara. Nieufność wstosunku domłodych to oznaka starości. Z tobą u boku będę wiecznie miodypowiedział. Po tylulatachmałżeństwa prawienie komplementów wciąż go krępowałoi zdając sobie sprawę, ile wysiłku go to kosztuję, poczuła, jak sercewzbiera jej miłością. Pochyliła się pod wpływem impulsu i pocałowała go w policzek,a wtedy jednoz jegomuskularnychramion zszybkością i siłą, którazawsze ją zdumiewała, okręciło się wokół jej talii, i w mgnieniu okaznalazła się na jego kolanach. Wiesz, co grozi młodym damom z tupetem, co? Uśmiechnąłsię do niej, mrużącfiglarnieoczy. Seanie zaprotestowała z udawanym przerażeniem. Służba! Goście! Wyswobodziła się z jegoobjęć, czując jeszcze naustachciepło i wilgoć jegopocałunku, łaskotanie wąsów i smak cygara,ipoprawiła nasobie sukienkę i włosy. Głupia jestem, Potrząsnęłaze smutkiem głową. Zawsze ci ufam. Uśmiechnęlisię do siebie, zapominając na chwilę o całym świecie. Moi goście przypomniałasobie raptem, podnosząc dłoń do ust.Czy można podać herbatę o czwartej? Wypijemy ją nad jeziorem. Przepiękny dziś dzień. Po jej wyjściu Sean straciłjeszcze pełną minutę,patrząc na ogrodyprzezotwarte drzwi, za którymi zniknęła. Potemwestchnął z zadowoleniem i przyciągnął do siebie srebrną tacę z pocztą. Pracował szybko, ale w skupieniu, nanosząc ołówkiem u dołu każdej strony swoje instrukcje i opatrującje królewskimi inicjałami"S. C." "Nie! ale przekazać im to w stonowanej formie. S. C. ""Przygotować mi zestawienie przychodów z zeszłego roku i wstrzymać się z następną wysyłką do chwili otrzymaniagwarancji bankowej. S. C. " "Dlaczego to przychodzi domnie? Przekazać Barnesowi. S. C. ""Zgoda. S. C. "DoAtkinsona celem zaopiniowana. S. C. Przekrój poruszanych spraw był równieszeroki, co nadawców,a znajdowali się wśród nich politycy,finansiści, petenci, starzy znajomi,naciągacze i żebracy. Odwróciłw ręku opieczętowaną kopertę i przyglądał się jej przezchwilę,nie kojarząc nazwiska ani sprawy. "Pan MarkAnders, Natal Motors. West Street, Durban". Pisała to ręka tak pewna i pełna fantazji, że niemożna jej było 136 pomylić zżadnąinną. To było jego własne pismoi teraz przypomniałsobie, żewysyłał ten list. Ktoś dopisał w poprzek koperty: ,,Adresat wyjechał,nie pozostawiając nowego adresuzwrócić nadawcy". Seanścisnął cygaro w kąciku usti rozciął kopertę srebrnym nożem dopapieru. Wewnątrz znajdował się blankietopatrzony godłemregimentu. Komendanti oficerowie regimentu Natalskich Strzelców Konnych majazaszczyt zaprosić Pana MARKA ANDERSA na zjazd kombatantów,który odbędzie sięw Starym Forcie. W puste miejsce Sean osobiście wpisał imięi nazwiskochłopca,a u dołu arkusza dopisał własnoręcznie; "Postaraj się przyjść. S. C. Teraz zaproszenie wróciło. Seanzachmurzył się. Zawsze byłniecierpliwy i frustrowałogo nawet najmniejsze odstępstwood tego,co sobiezaplanował. Cisnąłze złością blankiet i kopertę dokosza naśmieci. Nie wcelował i osiadły miękko na dywanie. Sam był zaskoczony zmianą nastroju, jaka w nim zaszła. I chociażkontynuował rozpoczętą pracę, todenerwował się i zżymał nadczytaną korespondencją, a jegoinstrukcjeprzybrały cięty ton. "Ten człowiek to głupiec albo łobuz, albo i jedno, idrugiew żadnym wypadku nie zarekomendujęgona tak ważne stanowisko,pomimojego rodzinnych koneksji! S. C. Kiedy po godzinie dobrnął do końca, gabinettonął woparachcygarowego dymu. Opadł na oparciefotela iprzeciągnął się zmysłowoniczym stary lew, a potemspojrzał na zegar ścienny. Wskazywał zapięć czwartą. Wstał. W oczy wpadł mu blankiet, który tak go wyprowadził z równowagi. Schylił się,podniósł go zdywanui idąc przez pokój,przeczytał jeszczeraz. Postukując sztywnymkartonikiem w otwartą dłoń, wyszedłkulejąc w słoneczny blask iruszył ociężale przez rozległy trawnik. Altana znajdowała się pośrodku jeziora, na sztucznej wyspie, którąz brzegiem łączyła wąska grobla. Domownicy i goście Seana już się tam zebrali. Siedzieli w cieniuwokółstołu ustawionego pod wymyślnym daszkiem altany z fantazyjniepowyginanych metalowych prętów pomalowanychna jaskrawekolory. Wokół maleńkiej wysepki zebrała się chmara dzikich kaczek domagających się głośnym kwakaniem okruchów ciastai sucharków. StormCourteney dostrzegła ojca nadchodzącego trawnikiem,pisnęła z radości,zerwała się od stołu i wybiegła mu naprzeciw. ' Podniósł ją bez wysiłku, jakbybyła jeszcze dzieckiem, a kiedy ją 137. całował, z rozkoszą wciągnęła w nozdrza jego zapach. Był to jedenz jej ulubionychzapachów, kochała go na równi z zapachem deszczuzraszającego rozgrzaną, suchą ziemię, zapachem koni czy zapachemmorza. Pachniał jakoś szczególnie, jak starawyświecona skóra. Kiedy postawił ja z powrotemna ziemi, wzięła go pod rękęi przytuliła się mocno, dostosowując swój szybki krok do jego utykania. Jak udał się lunch? spytał spoglądając z góry najej lśniącą,śliczną główkę. Przewróciła oczyma iskrzywiła się. To bardzo przystojny młodzieniec powiedział Sean tonemprzygany. Wspaniały młody człowiek. Och, tatusiu, w twoich ustach oznacza to nadętegonudziarza. Mojapanno, chciałbym ci przypomnieć, że to stypendystauniwersytetu rodezyjskiego, a jego ojciec jest prezesem sądu. Och, wiem,wiem. ale,tatusiu, on nie ma cyngi! Przez twarz Seana przemknął rzadko tam goszczący wyraz zakłopotania. A coto jest "cynga", jeśliwolno zapytać? ^-Cynginie da się zdefiniować odparła poważnie ale tyjąmasz! Jesteś najcyngowniejszym mężczyzną, jakiego znam. Słyszącto Sean stwierdził, że wszystkie jegoojcowskie rady i słowadezaprobaty ulatują niczym migrujące jaskółki i potrząsając głową,uśmiechnął się do niej z góry. Chyba nie spodziewasz się, że przełknęwszystkie twoje słodkiestówka, co? Nigdybyś nie uwierzył, tatusiu, ale Payne Bros sprowadziłdwanaście autentycznych kreacji Patou Couture są absolutnieunikalne a Patou to teraz szał. Kobiety w dzikich, barbarzyńskich kolorach, doprowadzanedo szaleństwa przez makiaweliczne knowania tychpotworów z Paryża burknął Seani Storm zachichotała zachwycona. Jesteś niesamowity, tatusiu powiedziała. Irenie ojciec obiecał,że kupi jej jedną apan Leuchars jest przecież zwyczajnymkupcem! Sean zamrugał oczami, słysząc taką charakterystykę dyrektorajednej z największych w kraju firm importowych. Jeśli Charles Leuchars jest kupcem, to czym, na Boga, jestemja? spytał ciekawie. Ty jesteś właścicielemziemskim, ministrem Korony, generałem,bohaterem i najcyngowniejszym mężczyzną na świecie. Widzę nie potrafił powstrzymaćsię od śmiechu żemam 138 reputację, o którą muszę dbać. Poproś panaPayne'a. -żeby przesłał jairachunek. Przytuliła się znowu do niego ekstatycznie i dopiero teraz zauważyłablankiet, który trzymałw ręku. O! wykrzyknęła. Zaproszenie. Nie dla ciebie, moja mała uprzedził ją, ale wyrwała mu mu kartonik z dłoni odczytawszy nazwisko zmieniła się na twarzy,zamilkła i przygasła. Wysyłasz je temu. sprzedawcy. Zmarszczył znowu brwii teżspochmurniał. Wysłałem przed kilkoma dniami. Teraz wróciło. Wyjechał niepozostawiając adresu. Generał Smuts czeka, żebyz tobą porozmawiać. Z wysiłkiemprzywołała znowu nausta uśmiech i przyspieszyła kroku. Chodźszybciej. To poważna sprawa, Seanie. Sązorganizowani i nie mawątpliwości, że dążą do bezpośredniej konfrontacji. Jan ChristiaanSmuts rozkruszył w palcach biskwita i cisnął go kaczkom, terkotemszerokich, płaskich dziobów rzuciły się hurmem na okruchy, walcząco nie w rozbryzgach czystej wody. Ilu białych robotników zwolniono? spytał Sean. Na początek dwa tysiące powiedział Srnuts. Prawdopodobnieliczba tadojdzie do czterech tysięcy. Ale planuje się torobić stopniowo,w miarę przyuczania do zawodu Czarnych,którzymają zająć ich miejsce. Dwatysiące mruknął w zadumie Sean iprzed oczymastanęły mu ich żony i dzieci, stare matki,osoby pozostające naichutrzymaniu. Dwa tysiące żyjącychz pensjiludzi, którzy z dnia iradzieńtracą pracę, to przecież morze cierpienia i nędzy. Wiem, że nie podoba ci się to tak samo jak mnie. Ten bystryczłowieczek czytał w jego myślach; nie bez powodu oponenci nazywali go"śliskim Janniem" albo "chytrym Janniem". Dwa tysiące bezrobotnych topoważnyproblem zrobił znaczącąpauzę. Ale znajdziemyim inne zatrudnienie. Potrzeba nam na gwałtludzi na kolei i przyinnychprzedsięwzięciach, takich jakprojekt irygacyjny Vaa)a-Hartsa. Nie będątam zarabiać tyle co w kopalniach zauwsżył Sean. NieJan Smuts przeciągnął to słowo ale czyż mamy"trzymywać sztucznie zarobki dwóm tysiącom górników kosztemSmykania samych kopalń? 139. Sytuacja nie jest z pewnością aż tak krytyczna. Seanzachmurzył się. Prezes Rady Górniczej zapewnia mnie,że jest. przedstawi}miteż liczby na poparcie tej opinii. Sean pokręcił głową na wpółz niedowierzaniem, na wpół z udręką. Sam był kiedyś właścicielem kopalni i znał problematykękosztów, jakrównież sposoby takiego żonglowania liczbami, by przemawiałyjęzykiem, którego nauczył ich żonglujący. Orientujesz się też, Seanie, zwłaszcza ty, ilu jeszcze ludzi żyjez tych kopalni złota. Było to celne sondujące stwierdzenie o ostrzu niczym sztylet. Poprzedniego roku wpływy tartaków Seana ze sprzedażytranswalskimkopalniom złota belek na stemple przekroczyły porazpierwszy sumędwóch milionów funtów szteriingów. Mały generał wiedział otymrówniedobrze, jak on, Ilu ludzi zatrudniajątartaki Natal Sawmills, Seanie, dwadzieściatysięcy? Dwadzieścia cztery tysiące odparłzwięźle Sean, unoszącpytająco blond brew i premier, zanim podjął swój wywód, uśmiechnąłsię lekko. Pod uwagę wziąć trzeba jeszcze inne względy, stary przyjacielu względy, o których jużkiedyśrozmawialiśmy. Wtedy to typrzekonywałeś mnie,że aby osiągnąć długofalowy sukces, nasz krajmusi postawić na partnerstwo białych i czarnych, że naszebogactwotrzeba dzielić nie podług koloru skóry, ale zgodnie z wkłademposzczególnych obywateli czyż nie tak? Owszem przyznał Sean. To ja powiedziałem wtedy, że w tej kwestii lepiej śpieszyć siępowoli, a teraz ty się wahaszi kręcisz nosem. Mówiłem też, że w tym przypadku, zamiast kilku dzikichskoków pod przymusem, zwłócznią przyłożoną do żeber, bezpieczniejbędzie wykonać wiele małychkroczków. Mówiłem, Jannie, że powinniśmy nauczyć się elastyczności, bysię kiedyś nie złamać. Jan Smutsznowu przeniósł swą uwagę na kaczki i przez chwilęobaj obserwowalije z roztargnieniem. No, Jannie odezwał sięw końcu Sean. Wspomniałeśo innych przyczynach. Te, które dotąd mi przytoczyłeś, są uzasadnione,alenie palące,a wiem, że taki dobry polityk jak ty zostawia najlepszena koniec. Jan roześmiał się serdecznie, niemalzachichotał, i pochylił, żebypoklepaćSeanapo ręku. 140 Zbyt dobrze się znamy. Nie ma się czemu dziwić uśmiechnął się do niego Sean. Dosyć twardo ze sobą walczyliśmy. Na wspomnienietamtychstrasznych dni wojnydomowej obaj spoważnieli. I mieliśmy tegosamego nauczyciela. Panie, świeć nad jegoduszą. Panie,świeć nad jego duszą powtórzył za nim Jan Smutsi obaj zamilkli na chwilę, wracając myślami do wielkiej postaci LouisaBothy, żołnierza i męża stanu, architektaUnii, pierwszego premieranowego państwa. No więc przerwał milczenieSean. Jaki jest ten twójgłówny powód? To całkiemproste. Będziemy musieli zadecydować, kto w tympaństwie rządzi. Legalniewybrani przedstawiciele społeczeństwa czymała, bezwzględna bandaawanturników, która nazywa siebie przywódcamizwiązków zawodowych, reprezentantami zorganizowanego światapracyczyli, nie owijając w bawełnę, międzynarodowego komunizmu. Twardo stawiaszsprawę. Bo sytuacja jest poważna, Seanie, bardzo poważna. Jestemw posiadaniu poufnych informacji, które ujawnię na pierwszymposiedzeniu gabinetu, co zbiegnie się zsesją Parlamentu. Chciałem jednakprzedtem przedyskutować je z tobą w cztery oczy. Znowu potrzebne mitwojewsparcie, Seanie. Na tym posiedzeniu musisz mnie poprzeć. Mów zachęcił go Sean. Po pierwsze, wiemy, że się zbroją, że gromadzą nowoczesnąbroń oraz że szkolą górników iorganizują ich wbojówki. JanSmuts mówił szybkoi z przejęciem przez blisko dwadzieściaminut,a skończywszy, spojrzał wyczekująco na Seana. No i co, staryprzyjacielu, jesteś zemną? Sean wybiegł myślami w przyszłość i oczyma duszy ujrzał swojąukochanąziemię znowu rozdartą przez nienawiśći cierpienie wojnydomowej. Westchnął ciężko. Tak skinął wolno głową. Jestem z tobą. Wyciągnąłrękę. Ze swoim regimentem? Jan Smuts uścisnął jego wielką,kościstą dłoń. Jakominister rządu i jako żołnierz? Tak przystał Sean. W całej rozciągłości. Marion Littlejohn czytała list Marka, siedząc naopuszczonejklapie sedesu w zamkniętej na zasuwkękabinie biurowej toalety, aleJej miłość była ślepa na otoczenie, głucha nawet na syk i bulgot wodyw rezerwuarze osadzonym na szczycieprzerdzewiałej rury spustowej. 141. Z zamglonymi oczyma i czułym uśmiechem błąkającym się niepewniepo ustach przeczytała list dwa razy, po czym pocałowała imię nadawcywidniejące u dołu ostatniej strony, złożyła starannie wszystkie kartki,wsunęła je z powrotem do koperty, a tę, rozpiąwszy stanik, umieściłamiędzy swymi pulchnymi piersiami. 2 wyraźnym wybrzuszeniem w tymmiejscuwróciła do biura. Kierownik zmierzył ją surowym spojrzeniem zeswego oszklonego kantorka iznacząco zerknął na zegarek. W urzędzierejestracyjnym obowiązywała niepisana zasada, że potrzeby naturalnezałatwiać trzeba szybko,i to załatwianiew żadnym przypadku niepowinno zabierać nikomu więcej niżcztery minuty dnia pracy. Reszta dnia dłużyła się Marion niemiłosiernie. Co kilka minutdotykaławybrzuszenia w staniku i uśmiechała się ukradkowo. Kiedydzień pracy dobiegł wreszcie końca, puściła się pędem Main Street i zdyszana dopadła drzwi sklepiku panny Lucy w momencie, gdy tawłaśnie zamykała. Och, zdążyłam? Wejdź, Marion, moja droga. jak tam twój kawaler? Dostałam dzisiaj list od niego oznajmiła zdumą Marion,a panna Lucy pokiwała swymi srebrzystymi tokamii spojrzała na niąpromiennie zza szkieł okularów w oprawce ze srebrzystego drutu. Wiem, listonosz mi powiedział. Ladyburg nie był jeszczemiastem aż tak dużym, by nie interesować się prywatnymi sprawamiwszystkich swoich synów i cór. Co u niego? Oglądając po raz któryś z rzędu zbłyszczącymi oczami iwypiekamina policzkach cztery komplety irlandzkiej pościeli, które panna Lucyodłożyła specjalnie dla niej, Marion szczebiotała dalej. Piękna pościel,moja droga zachwalała towar panna Lucy nie będziesz się jejwstydzić. Poczniesz w niej pięciu synów. Marion spłonęła rumieńcem. Ile jeszcze jestem pani winna, panno Lucy? Zaraz sprawdzimy, moja droga. zapłaciłaś już dwa funtyi sześć pensów. Do równegorachunkubrakujetrzydziestu szylingów. Marion otworzyła portmonetkę i skrupulatnie przeliczyłajejzawartość. -Potem, po krótkiej walce wewnętrznej, podjęła decyzjęi położyła na ladzie błyszczącą, złotą monetę półsuwerenową. No, to teraz zostanie tylko jeden funt. Zawahała się, znowuzarumieniła iwyrzuciła z siebie. A nie mogłabymzabrać dwóchkompletów już dzisiaj? Chciałabym zacząć wyszywanie. Oczywiście, moje dziecko zgodziła się natychmiast pannaLucy. Zapłaciłaśjuż za trzy. Otworzę paczkę. 142 Marion ijej siostra Lynette siedziały obok siebie na sofie z głowamipochylonymi nad prześcieradłem. Zaczęły z przeciwnych stron i igłydohaftowania śmigały w świetle lampy tak samo pracowicie, jak ichjęzyki. Marka bardzo zainteresowałyteartykuły o panu Dirku Courteneyu, które mu wysłałam, i pisze, że pan Courteney zajmie poczesnemiejsce w jego książce. Po drugiej stronie pokoju, z głową schyloną nad rozłożonymi nastole dokumentami prawnymi, pracowałmąż Lyn. Zapała! ostatnio namiętnością do fajki z korzenia wrzośca, któragulgotała teraz cichutko przy każdym pyknięciu. Włosy miał wybrylantynowane i wyszczotkowane do połysku, przedzielone pośrodkuidealnie prostym przedziałkiem odsłaniającym białą skórę nawierzchugłowy. Och, Peter! wykrzyknęła nagle Marion; ręce zastygły jejnadrobótką, a twarz się rozpromieniła. Wpadłam właśnie nacudownypomysł. Peter Botes spojrzał na nią znad swoich papierów, a po jegopoważnym,białym czole przemknęła chmurka mająca wyrażać irytacjęmężczyzny, którego głupia babska paplanina odrywa od pracy. Tyloma sprawami pana Courteneyazajmujesz się w banku. Byłeś wjego dużym domu, prawda? Kłania ci się nawet naulicy sama widziałam. Peter skinął wyniośle głową i pyknął z fajki. Owszem, panCarter często wspominał,żepan Courteneynajwyraźniej mnie lubi. Sądzę, że z czasem przejmę całkowicie obsługęjego konta. Och, mój drogi, nie porozmawiałbyś z panem Courteneyemi powiedział mu o pracy Marka nad książką o Ladyburgu i że on takinteresuje się panem Courteneyem i jego rodziną. Przestań, Marion. Peter machnął niecierpliwie fajką. Niesądzisz chyba, że taki ktoś jak pan Courteney. A może pochlebi mu, że będzie w książce Marka proszę cię,mój drogi. Jestempewna, żepan Courteney cię wysłucha. Możespodoba mu sięten pomysł. i zyskasz wjego oczach. Peter zamyślił się, rozważając starannie celowość dalszego podtrzymywania tegobabskiego mniemania o jego pozycji i wpływach,wobec przerażającej perspektywy pogawędki na stopietowarzyskiejz panem Dirkiem Courteneyem. Samamyśl o tym przejmowała gozgrozą. Dirk Courteneybudził w nimlęk i w jego obecnościprzyjmowałautomatycznie służalczą, uległą postawę. Zdawał sobie sprawę,że 143. między innymi dlatego Dirk Courteney lubi z nim współpracować. Poza tym był,oczywiście, sumiennym, skrupulatnym prawnikiem, alenajbardziej liczyła się jego uniżoność. PanCourteney lubił, kiedypodwładniokazywali mu należny szacunek. Proszę cię, Peterze, Mark zadaje sobie tyletrudu, żebyzebraćmateriały do tej książki. Musimymu jakoś pomóc. Opowiadałamwłaśnie Lynette, że Mark wziął miesiącurlopu tylko po to, żebyprzedsięwziąćwyprawę do Bramy Chaki i poszukać tam pewnychfaktów do swojej książki. Wybrał się do Bramy Chaki? Peterspojrzał na nią zdumiony iwyjął fajkę z ust. A pojakie licho? Toż to sama dzicz i ani żywegoducha. Właściwie to nie wiem przyznała Marion iszybko dorzuciła: Ale to ważne dla książki. Musimy mujakoś pomóc. A co konkretnie miałbym powiedzieć panuCourteneyowi? Możebyś go poprosił, żeby spotkał się z Markiem i opowiedziałmuwłasnymi słowami historię swego życia. Wyobraźsobie, jakksiążka by na tym zyskała. Peter przełknął z trudem ślinę. Marion, pan Courteney jest bardzozapracowanym człowiekiem. Nie może. Och, proszę. Marion zerwała się z sofy,przebiegła przezpokój i uklękła przy jego fotelu. Bardzo cię proszę, zrób to dla mnie! No dobrze mruknął. Napomknęmu o tym. Peter Botes stał wyprężony niczym gwardzista przykrześle u szczytudługiego, rzeźbionego stołu ipochylałsię sztywno w pasie tylkow momentach, kiedy trzeba było przewrócić stronę. ...ipoproszę jeszcze w tym miejscu, panie Courteney. Postawny mężczyzna siedzącyna krześle ztożył machinalniepodpisu dołu dokumentu, nie patrząc nawet, czego dotyczy, i nie przerywając konwersacji z innymi elegancko odzianymi mężczyznami zasiadającymiprzy stole. Od Dirka Courteneya bił silny zapach perfum, obnosi}się z nimostentacyjnie niczym kawalerzysta ze swą opończą, i Peter nadaremniepróbował rozpoznać ich markę. Musiałybyć strasznie drogie,ale byłto zapach sukcesu iPeter postanowił sobie, żenabędzie flakoniktakich samych,cokolwiek to było. ...I poproszę jeszcze tutaj, sir. Patrząc teraz z bliskazauważył, że włosy Dirka Courteneya, choć144 nie pociągniętebrylantyną, błyszczą, są dłuższe przy skroniach i wijącsię przechodzą w bokobrody. Peter postanowił, że zmyje dziś wieczorembrylantynęz włosów itrochę je zapuści. To wszystko, panie Courteney. Kopie każę panu dostarczyćjutro. Nie podnosząc naniego wzroku Dirk Courteney skinął głową,odsunął sięz krzesłem od stołu i wstał. No, panowie zwrócił się do mężczyzn przy stole niekażmy paniomczekać. Wybuchnęli tym lubieżnym, znaczącym śmiechem, aoczy zabłysłyim jak trzymanym wklatce lwomw porze karmienia. Peter wiele słyszał o przyjęciach wydawanych przez Dirka Courteneya w Great Longwood, jegodużym domu. Grało się tam nawysokie stawki, czasami urządzałowalki psów, podczasktórych parazwierząt o zbliżonych warunkach fizycznych darta z siebie nawzajempasyskóry z mięsem, czasami walki kogutów, i nigdy nie obywało siębez kobiet kobiet przywożonych zamkniętymi samochodami z Durbanu albo Johannesburga. Wielkomiejskich kobiet,i na tę myśl Peteraprzeszedł dreszcz. Na przyjęcia tezapraszani bylitylkoludzie wysokopostawieni, wpływowi albo bogaci, hulanka przeciągałasię na caływeekend, aterenuposiadłości strzegli wtedy goryle Dirka Courteneya. Peter marzył czasami o zaproszeniu na jedno z takich przyjęć; oczyma wyobraźni widział już siebie, jak siedzi naprzeciwko DirkaCourteneya przy zielonym stoliku do gry i od niechcenia,nie wyjmującz ust drogiego cygara,zgarniaku sobie różnobarwny stosikżetonówzkości słoniowej, albo jak dokazujewśród szeleszczących jedwabii gładkich,białych kończyn słyszał o tancerkach, pięknych kobietach, które rozbierały się w trakcie tańca dopingowane okrzykamii podszczypywane przez męską widownię, i kończyły występ gołe, jakje Pan Bóg stworzył. Peter otrząsnął się z tych wizji dosłownie w ostatniej chwili. DirkCourteney był już przy drzwiach w drugim końcu sali i roześmiany,czarujący,błyskającbiałymi zębami kontrastującymi ze śniadą, przystojną twarzą, przepuszczał przodemgości. Służący czekał z jegopłaszczem w progu, a szoferzyna ulicach przy limuzynach caletowarzystwo odjedziezaraz do królestwa,które Peter mógł sobie tylkowyobrażać z burzącymi spokój ducha, erotycznymi szczegółami. Podbiegłtruchtem do Dirka i wyjąkał nerwowo: Panie Courteney, mam sprawę osobistą. No, Charles Dirk Courteneyobejmował właśnie ramieniemjednego ze swych gościinawet nie spojrzał na Petera mamnadzieję, 10 ,. ".. -. i. 145. że tym razem szczęście ci dopisze. Nie cierpięoskubywać przyjaciółz pieniędzy. Siostra rnojej żony ma narzeczonego, sir wystękał desperackoPeter. On pisze książkę oLadyburgu i chciałby uwzględnićw niejpańskie osobiste doświadczenia. Alfredzie, jedźcie z Chariesempierwszymsamochodem. DirkCourteney zapiął płaszcz, włożył na głowę kapelusz i zaczął sięodwracać w kierunku drzwi, a lekkie ściągnięcie brwi świadczyłoo irytacji natarczywością Petera. On jest stąd Peter ledwie hamował łzy zakłopotania, aleciągnął uparcie zasłuży! się na wojnie, możepamiętapan jegodziadka, Johna Andersa. Twarz Dirka Courteneya przybrała szczególnywyraz. Odwrócił siępowoli i po raz pierwszy spojrzał bezpośrednio na Petera Botesa. Tenwyraztwarzy %djąłPetera trwogą; nigdy jeszcze nie widział takiejpłomiennej wrogości,takiegobezlitosnego okrucieństwa na twarzyczłowieka. Trwało to tylko chwilę a potem Dirk Courteneyuśmiechnął się. Był touśmiech tak czarujący i przyjazny, że Peterowiz ulgi zakręciło się w głowie. Książka o mnie? Ujął Petera za ramię powyżejłokcia. Opowiedz mi coświęcejo tym młodym człowieku. Jak zrozumiałem,jest młody? O, tak, sir, bardzo młody. PanowieDirk Courteney uśmiechnął się przepraszająco doswych gości. Jedźcie, proszę, przodem. Wkrótce do was dołączę. Pokoje macie przygotowane i możecie śmiało zaczynać beze mnie. Trzymając wciąż Petera załokieć, wprowadził go z kurtuazjąz powrotem do wielkiej sali konferencyjnej i posadził w jednymz obitych skórą foteliprzed kominkiem. A teraz,mój panie Botes, może napije się pan brandy? Peter patrzył oniemiały, jak Dirk Courteney własnoręcznie, dużymi,silnymi dłońmio grzbietach porośniętych drobnym, czarnym włoskiem,w tym jednej ozdobionej diamentem wielkości dojrzałego ziarnagrochu nasuniętym na palec serdeczny, nalewa alkohol. Z każdym krokiem na północ Mark stwierdzał,że wielkie bastionyBramy Chakizatracają stopniowoswój aspekt majaczących w dalismug błękitu, inadszedł wreszcie taki moment, że mógłjuż odróżnićszczegóły litej skały. Te dwa bliźniacze, trwające naprzeciwko siebie urwiska stanowiły146 swoje niemal lustrzane odbicia. Wypiętrzałysię pionowo na tysiącstóp każde, ale rozdzielał je głęboki przełom, którym rzeka Bubeziwylewała się na nadbrzeżne niziny Zululandu, by lawirując dalejmeandrami przez studwudziestomilowy labirynt bagien, lagun i mangrowych lasów wypłynąć wreszcie wąskim ujściem w ocean. Ujście tozasysały faleprzypływów, a odpływ unosił daleko welektrycznybłękitPrądu Mozambickiego plamę brudnej wody, brązowy zaciek kontrastujący ostro z żywą bielą ciągnących się tysiące mil na południe i napółnoc piaszczystych plaż. Jeśli ktoś minął portale Bramy Chakii podążył w górę Bubezi, jakczynili to kiedyśczęsto Mark zestaruszkiem, wychodził na rozległądolinę rozciągającą sięza głównym urwiskiem. Tutaj, pośród gęstychlasów, Bubezi rozdzielałasię na swoje dwa dopływyBiałą Bubezi,która spływała szeregiem katarakti wodospadów z wyżyn płytykontynentalnej, i Czerwoną Bubezi, która zbaczała na pomoc i płynęłapodnóżem skarpy przez jeszcze gęstszelasy i otwarte, trawiastepolany, by w końcu przejąć na siebie rolę granicy portugalskiej koloniiMozambiku. Podczas pełni lata, w porze wylewów, dopływ ten niósłze sobąlateryt wypłukiwany z pokładów tego minerału zalegających w głębiMozambiku i przybierał intensywnie czerwoną barwę, pulsując niczymżywatętnica i uczciwie zapracowującsobie na swą nazwę Czerwona Bubezi. Bubezi znaczyw językuzulu "lew" i rzeczywiście przy jejbrzegach,jakieś pól miliponiżej miejsca,w którym zlewały się te dwa dopływy,Mark wytropił i zabił swojego pierwszego lwa. Zbliżało się południe, kiedy Markdotarł wreszcie dopunktu, gdzierzeka wypływała z przełomu między urwiskami bramy. Sięgnąłpozegarek, żeby sprawdzić godzinę, ale nie dokończył tego gestu. Tutajczasu nie odmierzały metalowe wskazówki,leczmajestatyczna wędrówka słońcaponieboskłonie i wieczny korowód pórroku. Rzucił na ziemię plecak i oparł karabin o pień drzewa; ten gestwydał mu się symboliczny. Wraz z pozbyciem się ciężaru zramion,kamień zdał się spaść mu z serca. Zadarł głowę spoglądając na wyniosłe skalne urwiska przesłaniającepól niebai ogarnął go nabożnyzachwyt,jak kiedyś w opactwiewestminsterskim, gdypatrzył z dołu na łukowatą,kamienną kratownicękaplicy Henryka VII. Skalnekolumny rzeźbione dd wieków przez wiatry, słońce i wodęmiały w sobie tę samą nieziemską grację, ale różniłysię od tamtychswobodą zarysów nie narzuconychściśle określonymi regułami ludzkiej 147. wizji piękna. Ściany urwisk upstrzone były barwnymi liszajamiroślinności olśniewającymi plamami czerwieni, żółci i srebrzystejszarości. Ze szczelin i załomów skalnych wyrastały karłowate drzewka; zdeformowane i okaleczone przez wpływy natury niczym przez tłumjapońskich hodowców drzewek bonzai, wyrzynały się pod nieprawdopodobnymi kątami ze ścian urwiska setki stóp nad swymi rówieśnikami, wyciągając gałęzie ku słońcu w niemym błaganiu. Skała pod niektórymi wąskimi półkami pociemniała od zaciekówuryny i pokładów wyschniętego kału hydraksów, puszystychskalnychkrólików, od których roiło się w każdej szparze i dziurze urwiska. Siedziałyospałymi rzędami nakażdej krawędzi przepaści, wygrzewającwsłońcu swoje matę, tłuste ciałka i mrugając ślepkami obserwowałydrobną ludzkąfigurkę nadnie przełomu. Mark śledził lot sępa szybującego na szeroko rozpostartychskrzydłach. Ptak, wykorzystując zawirowania powietrza powstająceprzy ścianie urwiska, skręcił ostro, wzniósł sięw górę i wyciągającprzed siebie szpony opadł na swoją skalną półkę stopięćdziesiąt stópnad rzeką. Złożywszy z gracją skrzydła i przestąpiwszy kilka razyz nogi na nogę, przycupnął w ogromnym, krzaczastym gnieździez patyków i małych gałęzi zbudowanym nagołej skale wcharakterystycznej groteskowej sępiej pozycji z podanym doprzodu łysym,łuskowatym łebkiem. Z miejsca,gdzie stał, Mark niemógł widzieć pisklątw gnieździe,ale rozpoznawał wyraźnie niezgrabne ruchy ptaka przystępującego doopróżniania wola z rozkładających sięstrzępów padliny przeznaczonych dla małych. Na Marka spłynęło stopniowo uczucie spokoju. Usiadł, oparł się plecami o chropowaty pień osiki ipowoli, bezpośpiechu, wyciągnął i zapalił papierosa. Z namaszczeniem wciągnąłdym w płuca, a potem obserwował jego bladoniebieskie smużkisączące się z nozdrzy i wznoszące leniwymi korkociągamiw nieruchomepowietrze. Przemknęło mu przez myśl, żeodnajbliższej istoty ludzkiejdzieli go w tej chwili dobre czterdzieści mil, aodnajbliższego białego prawie sto i ta świadomość przyniosła mudziwne ukojenie. Ze zdziwieniemuświadamiał sobie, jak mało znacząca wydaje sięw tymmiejscu, w tym ogromnym, pierwotnym świecie, cała żałosnaludzka szamotanina i nagle przyszło mu do głowy, że gdybydałosię przenieść tutaj, choćbynakrótko, wszystkich ludzi, nawet tych,którzy nie znali innego życia oprócz szczurzej wegetacji w zatłoczonych 148 miastach, to może wróciliby stądoczyszczeni i odświeżeni,mniejagresywni, lepiej dostrojenido wiecznego tętna natury. Nagle parsknął. Z zadumy wyrwałogo piekąceużądlenie w bokszyi, poniżej ucha. Pacnął się w to miejsce otwartą dłonią. Ogłuszyłoto tylko małego, skrzydlatego owada. Twardego pancerzyka, który gochronił, nie był w stanieskruszyć nawet tak silnycios. Owad wirująci bzycząc opadł Markowi na kolana. Markwziął go między kciuki palec wskazujący, i uniósł do oczu,by przyjrzeć mu się z bliska,bonie widział takiego od wielu lat. Mucha tse-tsejest nieco większa od zwykłej muchy domowej,alema smuklejszy, bardziej opływowy korpus i przezroczyste skrzydełkapoznaczone siateczką brązowych żyłek. Staruszek nazwał ją kiedyś "zbawicielką Afryki" i Mark powtórzyłto określenie na głos, zgniatając owada między palcami. Z muchytrysnęłaeksplozja jasnoczerwonej krwi, którą zdążyła wyssać z jegoszyi. Wiedział, że użądlone miejsce napuchniei poczerwienieje, żejegociałojeszcze przez jakiś czas będzie w ten sposób reagować nawszystkie ukąszenia, ale szybkosię na nie uodporni. Zbawicielką Afryki wspomniałMark słowa staruszka. Tamała jucha samajedna ocaliła całą tękrainę przed zatratowaniemi ogołoceniem z roślinnościprzez zwierzęta domowe. Najpierw przychodzi bydło, po bydle pług, a po pługu miasteczka i tory kolejowe. Staruszek poruszał wolno szczęką niczym przeżuwającybyk. Jegotwarzpozostawała w cieniu; przed blaskiem bijącym od ogniskaosłaniało ją rondo szerokoskrzydłego kapelusza. Pewnego dniawynajdąsposób na jej tępienie albo na leczenie śpiączki naganyktórą wywołuje jej ukąszenie. To będzie koniec Afryki, jakąznamy,chłopcze, Strzyknął w ogień długim, miodowobrązowym strumieniem śliny. Czym będzie Afryka bez jej odludnych miejscidzikiejzwierzyny? Równie dobrze człowiek możewrócić i zamieszkać w Londynie. Patrzącświeżymokiem i znowym zrozumieniem na otaczający gomajestatyczny,dziewiczy las, Mark ujrzał oczyma wyobraźni, doczego mógłby doprowadzić brak tych maleńkich, brązowoskrzydłychstrażniczek; laswyciętoby na opal i wykarczowano pod uprawy,bydło wygryzłoby dokorzeni trawęi zryło kopytami wierzchniąwarstwę gleby, dając tym początek rozwojowi złośliwego raka erozji,rzeki zbrązowiałyby i zmętniały od krwawiącej ziemi i ludzkichnieczystości. Wytrzebiono by dziką zwierzynę w ramach pozyskiwania mięsal niszczenia bezpośredniej konkurencji dla zwierząt domowych, jeśli 149. chodzi o pastwiska. Dla Zulusów bydło stanowiło największy skarb,było tak od tysięcy lat, że pojawiali się ze swymi stadami wszędzietam, gdzie panowały korzystne warunki do hodowli. I to, o ironio, sprawiło, żeobok skrzydlatych legionówmuchtse-tseta dzikakraina zyskałasobie jeszcze jednego strażnika,a strażnikiemtym byli Zulusi. Dawno temu przywędrował tu bowiemChaka, wielki król Zulusów. Nikt nie wie, kiedy to było, gdyż Zulusinie mierzą czasu tak, jak czynią to biali, ani nie utrwalają historiisłowem pisanym. Historię tę opowiadał Markowistaruszek. Mówił po zulusku- boten język lepiej oddawał klimat opowieści, a jego starytropicielz plemienia Zuluprzysłuchiwał się pilnie i kiwał potakująco głowąalbo wymrukiwal sprostowania niektórych faktów; od czasu doczasu wtrącał też dłuższe uwagi, ubarwiając taki czy inny fragmentlegendy. ' W tamtychczasach żył tutaj, w dolinie, mały szczep myśliwychi zbieraczy dzikiego miodu. Nazywali się Inyosi, pszczoły. Byli toludzie biedni, ale dumni, i stawiliopór potężnemu królowi oraz jegonienasyconemu apetytowi do podbojów i ekspansji swejwładzy. Wycofali się przed jego licznymi zastępami do naturalnej fortecy,jaką stanowiło północneurwisko. Przypominając sobie tęopowieść,Mark podniósłwzrok i spojrzał na pionową ścianęwznoszącą się podrugiej stronierzeki. Cały szczep liczący dwanaście setek mężczyzn, kobieti dzieci,długiszeregczarnych postaciposuwający siętuż przy skalnej ścianie, wspiąłsię jedynąwąską i niebezpiecznąścieżką na sam szczyt, szukając tamazylu. Kobiety niosły na głowach żywność. A znalazłszy się na górze,wódz i jego wojownicy wykrzyczeli stamtąd swoje nieposłuszeństwokrólowi. Chaka wystąpił samotnie przed swoje zastępcy i stanął podurwiskiem wysoki,gibki, straszny siłą swej młodości, majestatui osobowości. Zejdź na dół,o wodzu, odbierz błogosławieństwo królai bądźdalej wodzem, opromienionym mąmiłością. Wódz uśmiechnąłsię i zawołał zkpiną w głosie dootaczającychgo wojowników: Słyszę skrzek pawiana! Ich śmiech odbił się echemodskalnych zboczy. Królodwrócił się i oddalił dumnym krokiem doswojej armii w sile dziesięciu tysięcy wojowników, którzy czekalicierpliwie, siedząc w kuckidługimi, karnymi rzędami. W nocy, wywołująckażdego cicho po imieniu,Chaka wybrał 150 pięćdziesięciu ludzi. Tych wielkiego serca i cieszących się reputacjąnieustraszonych, i powiedział im po prostu: Kiedy księżyc zajdzie,moje dzieci, wdrapiemy się na nadrzeczne mrwisko i roześmiał się swym cichym, gardłowym śmiechem, którydlatak wielu był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszeli natym padole. Bo czyż ten zacny wódz nienazwał nas pawianami a pawianywspinają sięprzecież tam,gdzie nieśmie wejść żaden człowiek. W blaskudniastary tropiciel pokazał Markowi drogę,którąChaka dostał się na szczyt urwiska. Trzeba było lornetki, żebydostrzectam cienkie jak w'"łos szczelinyi szerokie na grubość palcapółki, i Teraz, śledząc'tę trasę gołym okiem i przypominając sobie, żeChaka prowadził tamtędy swój oddział bez lin. w smolistych ciemnościach pozajściu księżyca, niosąc przytroczonedo pleców tarczęi włócznię o szerokim ostrzu, Mark wzdrygnął się. Szesnastu wojowników Chakipoślizgnęło się podczas wspinaczkii runęłow przepaść, aleodwaga wybranych przez niegoludzibyła takwielka, że podczastego strasznego spadania w mrocznąotchłań, aż domomentu, kiedy ciało z głuchym łomotem rozbijało się o skalę na dnieprzełomu, żaden z nieszczęśników nie; wydał najmniejszego dźwięku,nawet szeptu, który mógłby ich zdradzić przed strażnikami Inyosi. O świcie,podczas gdyjego główne siły odciągały uwagę Inyosiwiążąc ichpotyczką na ścieżce,Chaka prześlizgnął się niepostrzeżenieprzez krawędź urwiska, przegrupował resztę swoich wojownikówi w trzydziestu pięciuprzeciwko dwunastusetkom zajął szczytjednym druzgocącym natarciem. Za każdym pchnięciem wielkie ostrzaprzeszywały piersi i wychodziły plecami, a wycofując się wysysałyżyciodajnąkrew rozbryzgiem szkarłatnej fontanny. Ngidhla! ryczeli król i jegowojownicy krwawo pracując,i większość Inyosi, w obawie przed zemstąChaki, rzuciła się ze szczytuurwiska w przepływającą dołem rzekę, wybierając szybką śmierć. Tym, którzy się zawahali i nieskoczyli, pomaganow podjęciudecyzji. Chaka uniósł wodza Inyosi obiema rękamiwysoko nadgłowęi szamoczącegosię trzymał wgórze bez najmniejszego wysiłku. Skoro ze mnie pawian toś ty wróbel! Tu ryknąłokrutnym śmiechem. Leć, wróbelku, leć! i cisnął wodza daleko w otchłań. Tymrazem nie oszczędzali ani kobiet, ani dzieci, pomiędzy szesnastoma Zulusami bowiem,którzy runęli podczas wspinaczki w Przepaść,byli ci, których Chaka kochał. Stary tropicielpogrzebał w osypisku u stóp urwiska i pokazał 151. Markowi na dłoni odłamki starej kości, która mogła niegdyś należećdo człowiekaPo tym zwycięstwie na szczycie Chaka zarządził wielkie łowyw dorzeczu dwóch rzek. Łowy trwały cztery dni, a zwierzynę naganiało dziesięć tysięcywojowników. Opowiadano, że król sam,własnymi rękami, zabiłdwieście bawołów. Rzeź była tak wielka, że Chaka wydał potem dekret: "To królewskietereny łowieckie i od tej chwili nie będzie na nichpolował żaden człowiek, żaden prócz króla. W krainie tej, rozciągającejsięod urwisk, z których Chaka zrzucił Inyosi, po pasmo gór nawschodzie,a na północ i południe tak daleko, ilepotrafi przebiecczłowiek w jeden dzień i noc, i jeszcze jeden dzień, wolno odtądpolować tylko królowi. Niech wszyscy usłyszą te słowa, zadrżąi podporządkują się". Na straży tychterenów pozostawiłChaka stu ludzi pod wodząjednego ze starszychidunów, któremu nadal tytuł"nadzorcykrólewskich łowisk", i wracał tuczęsto, być może przyciągany dotej dolinyspokojumożliwością odprężenia się i ukojenia swej umęczonej duszypłonącej, paraliżowanej żądzą władzy. Polował tutaj nawet w tymokresie mrocznego szaleństwa, kiedy opłakiwał swą matkę Nandi,Słodką. Polowałtutaj niemalkażdego roku,dopóki niezginął podciosami zabójców nasłanych przez jego własnych braci. Prawdopodobnie blisko sto lat później rada legislacyjna Natalu,zebrawszy się nauroczystym konklawe sto mil od urwisk BramyChaki, powtórzyła jego dekret i proklamowała te tereny rezerwatemobjętym zakazem polowań i niszczenia środowiska naturalnego, alenie uregulowała sprawy Królewskich Łowów tak precyzyjnie, jakuczynił to stary król Zulusów. Kłusownicy buszowalitu łukiemi strzelbą, wnykami i wilczym dołem, włócznią i sforą psów orazpotężną bronią palną latami, Być może wkrótce, jak to przepowiadał staruszek, wynalezionyzostanie środeknatępienie muchy tse-tse. Uchylone zostanie prawoustanowione przez człowieka, a ta ziemia oddana ryczącym, niemrawymstadom bydła i srebrzystemu lemieszowi pługa. Na myśl o tejperspektywie Mark doznał nieprzyjemnego skurczu żołądka. Wstałi ruszył podnóżem osypującego się zbocza, by zwalczyć jakoś tędolegliwość. Dziadekbył istotą hołdującą przyzwyczajeniom nie tylko w sprawieubioru czy porządku dnia codziennego. Rozbijał obóz zawsze w tym 152 samym miejscu,do którego docierał znanymi sobie dróżkami. Lubiłteż powracać do miejsc, które już kiedyś odwiedził. Mark udałsię wprost do starego obozowiska położonego powyżejzakola rzeki. Rozlane wody ograniczał tam stromy brzeg, a nawarstwiona ziemia tworzyła rodzaj tarasu osłoniętego malowniczo drzewemfigowym. Jego konary,grube niczym kolumna Nelsona naTrafalgarSquare, rzucały chłodny zielony cień, huczący niemal brzękiem owadówi gruchaniem synogarlic. Kamienie ze starego paleniska wciąż jeszcze tam były, rozwaloneniecoi okopcone. Mark szybko ułożyłje z powrotem. Wokółznajdowało się mnóstwo drzewa na opał,obumarłychkonarów i gałęzi, naniesionych przez powodziei leżących u samegobrzegu rzeki. Mark zaczerpnąłczystej wody, nastawiłczajnik na herbatę i dopierowtedyz bocznej kieszeni plecaka wydobył kartkę, nieco podartąi zniszczoną, spiętą spinaczem, tę samą. którą przysłała mu Marion. "Odpisprotokołu z przesłuchania przeprowadzonego przez koronera w sprawie śmierci Johna Andersa z farmy Andersland w dystrykcieLadyburg". Marion Littlejohnprzepisywała te akta podczas przerw obiadowych, a mnogość poprawek i przebitekwykazywała jednoznaczniebrak obycia z maszyną do pisania. Mark czytał je już tylekroć, że potrafiłby odtworzyćdokładnie całątreść z pamięci, włącznie z nieistotnymi uwagami z sali. Pan Greyling: Rozbilimy się tamgdzie zwykle, nad rzeką Bubezi, paniesędzio. Urzędnik sądów}" Nie jestemsędzią, sir. Właściwą formą zwracania siędo mnie jest wasza czcigodność. Teraz jednak zaczął czytać wszystko od samego początku, szukającuważnie jakiejś wskazówki, ważnego szczegółu, który mógł wcześniejpominąć, aktóry pomógłby muodkryć to, czego szukał. Nieodmienniepowracał do tej samej wymiany zdań. Urzędnik: Proszę świadka o nazywanie denata "zmarłym", a nie"starym". Pan Greyling: Proszę o wybaczenie, wasza czcigodność. Zmarły wyszedłz obozuwcześnie rano we wtorek, powiedział, że idzie poszukać kudu Kudu antylopa zamieszkująca południowąAfrykę iSomalię (przyp. tłum,). 153. w dole rzeki. Było może trochę przed obiadem, kiedy usłyszelimy tenstrzat i mój chłopak powiedział: Wygląda na to, że stary ustrzelił już coś. Proszę o wybaczenie, chciałem powiedzieć zmarły. Urzędnik: Był pan wtedy w obozie? Pan GreyHng: Tak,wasza czcigodność, ja imój chłopak ścinalimywtedybilong przez cały dzień. Mark dokładnie wyobraził sobie to oprawianie martwej zwierzyny. Surowe, krwawemięso moczone w solance, a następnie wieszane nadrzewach długimi, wąskimi pasamiobraz jatki, której tak częstobył świadkiem. Kiedy już mięso ususzyło się na słońcu, długie, wąskie pasmaprzypominające prymki tytoniu do żucia,pakowano w worki jutowe,przygotowując je do późniejszego przewozu na jucznych osiach. Wilgotnemięso wysuszanodo jednej czwartej pierwotnej wagi, a powstaływ wyniku tego procesu bilong był bardzoceniony na terenie całej Afryki. Osiągał tak wysoką cenę, że czynił kłusownictwo lukratywnymzajęciem. Urzędnik: Kiedy dokładnie zaczęła was niepokoićprzedłużająca sięnieobecność zmarłego? Pan Greyling: Jak nie wrócił na noc do obozowiska. Pomyślelimy,żetropi trafioną zwierzynę i prześpi się gdzieśna drzewie. Dalej w protokole widniało następujące oświadczenie: Pan Greyling'. Wyszło na to, żeznaleźlimy go aż czwartego dnia. To teścierwojady, proszę owybaczenie sępypokazały nam, gdziegoszukać. Znaleźlimy go tam, na skarpie. Tam się potknął i upadł, bronwciąż jeszcze leżała pod nim. To pewnie ten wystrzał słyszelimy wtedy. Pochowalimy gotam, na miejscu, bo nie szło go nieść potym, co zrobiłyz nim te ptaszyska i słońce- Postawilimy mu ładny krzyż, sam gowyrzeżbiłem i sam odmówiłem słowa chrześcijańskie. Mark złożyłstarannie zapiski ischowa)jeż powrotem do plecaka. Herbata zdążyła się zaparzyć, dodał więcskondensowanego mlekai brązowego cukru. Sączył gorący płyn,dmuchając,by go trochę przestudzić, i rozmyślałnad tym, co właśnie odkrył. Skaliste urwisko, miejsce tragicznego wypadku, leżało w odległościstrzału od punktu, w którym sięwłaśnie znajdował. Był tamzapewne 154 kopczyk usypanyz kamieni i drewniany krzyż dawno zjedzony przez^ termity. Miał przed sobą miesiąc, ale już teraz zastanawiał się, czy to wystarczy. Przytak mglistych wskazówkach, jeśli los zamierzałsię Isprzysiąc przeciwniemu, poszukiwaniamogły trwać całe lata. Nawetprzyzałożeniu, że zakończą się sukcesem, nie był pewien, co ma zrobić dalej. W tej chwili pchałago naprzód jedynie chęć znalezienia miejscal pochówku dziadka Johna. Terazjuż wiedział, coma zrobić, gdy je odnajdzie. Najpierw zajął się skarpami i skalistą ziemią południowego brzegurzeki. Całe dziesięćdni wspinał sięi schodził po jej poszarpanych stokach,walcząc z usypiskami uformowanymi przez naturę. Po upływie tego czasubyłsmukły niczym chart, o ramionach itwarzy tak opalonych, żeprzypominały kolorem bochenek świeżo upieczonego chleba, a ciemny,szorstki zarost ocieniał mu podbródek. Nogawki spodni miał pocięteprzez trawy o ostrych krawędziach i porwane przez ciernie, trafnienazwane "zaczekaj no", które czepiałysię, byle tylko mu opóźnićpracę. W kotlinie kwitło przebogate ptasie życie, nawet w samo nagrzanepołudnie powietrze pobrzmiewało ich trelami. podobnymido dźwiękufletu, zawodzącymi gwizdami leśnej synogarlicy lub wysokim ostrymświstem białogłowego orła rybołowa krążącego wysoko nadgłowami. Wczesnym rankiem i powtórnie, dopiero w chłodzie wieczora, buszmienił się całągamą barw ptasiego upierzenia szkarłatnąpiersiąpysznił się nieprawdopodobnie piękny Narina Trogan, nazwany tak przezktóregoś z pierwszych podróżników na pamiątkę hotentockiej ślicznotki,błyskał metalicznie koliber unoszący się nad wonnymi, różowymikwiatami Buffalo creeper ", małe dzięcioły o głowach odzianych w czepkikardynalskiej czerwieni pukały pracowicie, a w szuwarach nad rzekąmigały tanecznie ebonitowe poświaty długich piór w ogonie sakabula. Wszystkoto umilałoMarkowi długie, męczące godziny poszukiwańi po stokroć każdego dnia zatrzymywał się, by nie uronić ani jednegoniezapomnianego widoku. Większą zwierzynę widywałjednak zrzadka, natrafiał jedynie naślady, jakie po sobie zostawiała. Duże, błyszczącekulki odchodówkudu, porozrzucane wzdłuż ich tajemnych szlaków przez las, sucheodchodylampartów ze strzępami futra upolowanych i pożartychPawianów, ogromne kopcełajna białego nosorożca, wprost góra Buffalo cffeper pnącaroślina tropikalna. 155. odchodów nagromadzonych tam przez lata, jako że to dziwne zwierzępowracało co dzień, by się załatwić w tym samym miejscu. Przystanąwszy przy łajnie nosorożca, Mark uśmiechnął się,przypomniawszy sobiejedną zwielu opowieści dziadka, tę,która wyjaśniała, dlaczego nosorożce boją się jeżozwierzy i dlaczego zawszerozkopują własne odchody. Kiedyś, bardzo dawno temu, nosorożecpożyczył od jeżozwierzajeden z jegokolców, by zaszyć rozdartą przez mimozę skórę. Kiedyskończyłpracę,wsadził kolec między zęby, podziwiając swe dzieło,i przypadkiem połknął go. Po dziś dzień nosorożec ucieka, by uniknąćwypominań jeżozwierza, i przekopuje każdy kopiecswych odchodóww poszukiwaniu straconego kolca. Dziadek znał setki takich opowieścizdolnych zachwycić małegochłopca. Mark był bardzo przywiązany do niego, co jeszcze umacniałow nim determinację,by odnaleźć grób staruszka. Przerzuci! strzelbę nadrugie ramię i zawrócił, by raz jeszcze przejść skalistym zboczemurwiska. Dziesiątego dnia, gdy odpoczywał właśnie w głębokimcieniu naskraju polany złotej trawy, po razpierwszy ujrzał z bliska większązwierzynę. Małe stadko wdzięcznych, jasnobrązowychimpal, wiedzioneprzez trzykozły oimponująco zbudowanych nogach, wyłoniło się poprzeciwnej stronie polany. Skubały trawę ostrożnie,co parę sekundzamierając w kompletnym bezruchu. Poruszając stożkowatymi uszkamiw nasłuchiwaniu niebezpieczeństwa, węszyły bezgłośnie mokrymiczarnymi nozdrzami. Markowi skończył się jużzapas mięsa, resztę byczka zjadł poprzedniego dnia, dlatego właśnie wziął ze sobą strzelbę. Chciałpołożyć kres swojej przymusowej diecie z manny, teraz jednak poczułdziwną niechęć namyśl oskorzystaniu z broni, niechęć obcą mu odczasów, gdybył jeszcze młodym chłopcem. Po raz pierwszy w życiupatrzył, widząc nie tylko pożywienie, ale także rzadkie i niezwykłepiękno. Trzy kozły majestatycznie przemierzyły polanę, mijając o niecałesto kroków siedzącego w kompletnym bezruchu Marką, a potemrozpłynęły się jak blade cienie w gęstwinie cierni. Łanie ruszyły za nimipospiesznie. Za jedną z nich podążał cielak, potykając sięna długich,niezgrabnych kończynach, a na samym końcutego pochodu szłamłoda łania. Jedna z jej kończyn była złamana, trzymała więcjąbezwładną i uschłą nad ziemią, z trudem nadążając zaresztą stada. Zwierzę byłow marnymstanie, kości i żebra odznaczały sięwyraźnie poprzezskórę pozbawioną połysku i lśnienia tak typowego 156 dla zdrowych okazów. Mark uniósłP. 14 isuchy głos wystrzału odbiłsię od skał wzdłuż rzeki, płoszącstado białogłowych kaczek. Mark nachylił się nad leżącą w wysokiej trawie łanią i dotknąłdługich, podkręconych rzęs okalających czarne, wilgotne oczy. Niedrgnęła powieka, a sprawdzian był czysto rutynowy. Wiedział, że trafiłantylopę w samo serce, powodując natychmiastową śmierć. "Zakażdymrazem sprawdź". Znów nauki dziadka. "Percy Young powiedziałby ci to samo, gdyby mógł, siedział właśniena martwym lwie,którego przed chwilą zastrzelił, pykając sobie z fajeczki, kiedy zwierznagle ożył. Dlatego nie ma go wśród nas i dlategonie może udzielićci tej rady osobiście". Mark przekręciłzwierzę iukląkł, by zbadaćjego tylną kończynę. Metalowa pętla werżnęła mu się głęboko w skórę, dochodząc poprzezścięgna aż do samej kości, gdy usiłowało oswobodzić się z potrzasku. Poniżej drutu noga byłazajęta przez gangrenę. Mdlącyzapachzwabiłnatychmiast kłęby much. Mark zaczął patroszenie od płytkiegonacięcia, kierując ostrze kugórze, by uniknąć uszkodzenia jelit. Brzuch otworzył się przednimniczym sakiewka. Oddzielił jelito grube i macicę pewnymi, chirurgicznymi cięciami. Odłożył pęcherz i jelitana bok. Wydobyłz trzewipurpurową wątrobę, odciąłworeczek żółciowy i odrzucił go. Uprażonanad węglami wątroba będzie wspaniałą kolacją. Amputował gnijącątylną nogę, a następnie ostrożnie wytarłwnętrze zwierzęcia wiechciemsuchej trawy. W końcu zrobił nacięcia skóry na karku iużywając ichjako nosideł, dźwignął całą tuszę i poniósł ją ku obozowisku nad rzeką. Pocięte,zasolone i podsuszone mięso powinno wystarczyć mudokońca pobytu. Powiesił paski mięsa wysoko na gałęziach figowca, byuchronić jeprzed padlinożercami, które z pewnością odwiedzałyobozowisko podczas jego nieobecności, i dopiero kiedy zakończyłpracę i siedział przy ognisku z parującym kubkiem w dłoni, przypomniał sobie zmyślne wnyki, które okaleczyły nogę łani. Poczuł nie ukierunkowaną złość na tego, który zastawił pułapkę,a zaraz potem zastanowił się, czemu miałby złościć się na jakiegośtrapera,skoro tyle razy natykał się nastare, opuszczoneobozowiskabiałych myśliwych. Zawsze leżały tam sterty kości iporożatoczoneprzez robactwo. Traperbył bezwątpienia czarnymczłowiekiem i miałpotrzeby nieporównanie większe niż ci,którzy przybywali tu, byzabijać, suszyć i sprzedawać. Przemyślawszy to wszystko, Mark poczuł przejmujące uczuciePognębienia. Nawet w tak krótkim czasie, jaki upłynął od chwili,8dy po raz pierwszyprzybył w tedzikie ostępy, zwierzęta zostały tak 157. przetrzebione, iż stanowiły niewielki odsetek pierwotnego stanuliczbowego. Wkrótce wyginą wszystkie. Jak zwykł mawiać jego dziadek,"nadchodzi wielka pustka". Siedzącegoprzy ogniskuMarka ogarnął głęboki smutek na myślo tym nieuniknionym. Żadnemu stworzeniu nie dane jest konkurowaćz człowiekiem. Znów przypomniał sobiedziadka. "Niektórzy twierdzą, że to lew, jeszcze inni,że lampart. Ale wierzmi, mój chłopcze, kiedy człowiek przegląda się w lustrze, widzinajniebezpieczniejszego i najbardziej bezlitosnego zabójcę w całymświecie przyrody". Wgłębienie przypominało wtopiony w ziemię zbiornik wodny. Długie na piętnaście metrów i głębokie natrzy, było idealnie okrągłew kształcie, o podłożu wylanymgładkim cementem. Pomimozainstalowaniarur wodociągowych i idealnego wprostpołożenia niecki w celu zaopatrywania w wodę wielkiego, strzelistegodomostwa stojącego na stromej skarpie nad Ladyburgiem, wodanigdy nimi nie popłynęła. Wklęsłe ścianki zbiornika były wyszorowanedo błyszczącej niemal czystości, a dno cienko wysypane wypłukanympiaskiem rzecznym i schludnie przegrabione. Posadzone wokół sosny dawały zbiornikowi cienistą osłonę. Całaplantacja ogrodzona była dwunastomarzędami drutu kolczastego,a bramy pilnowało wieczorami dwóch strażników, twardych milczącychludzisprawdzających gości dowożonych samochodami do rezydencji. Czterdzieści osiem kobiet i mężczyzn przekroczyło bramę podnieconym, roześmianym strumieniem, kierując się ścieżką międzysosnami ku zbiornikowi, teraz oświetlonemu jaskrawym blaskiemlatarń umieszczonych nad nim. Rozbawionemutłumowi biesiadników przewodził Dirk Courteney. Ubrany był w czarnegabardynowe bryczesy, błyszczące długie butydo jazdy dla ochrony przed ukąszeniamiwężyoraz białąpłócienną koszulę rozpiętą prawie do pasa, która odsłaniała twarde,wypukłe mięśnie klatki piersiowej i ciemne gęste owłosienie pokrywające tors po samą szyję. Rękawy koszuli miały rozpięteaż dołokcimankiety. Przesuwał cienkie długie cygaroz jednego kącika ustw drugi, nie dotykając go dłonią, ponieważ ramiona otaczały kibiciekobiettłoczących się wokół niego. Były to młode kobiety o twardychoczach iroześmianych, wymalowanych ustach. Psy usłyszały już, że nadchodzą, i rozszczekały się, skacząc napręty klatek. Rozhisteryzowane podnieceniem, usiłowały schwycić się 158 nawzajem poprzez szczeble, warcząc, szczerząc kły i ujadając, podczasgdy ich opiekunowie bezskuteczniepróbowalije uciszyć. Goście zebrali się wokół obrzeża rezerwuaru, niemalże zawisającnad jego krawędzią. Bezlitosne światła lampnaftowych obnażały ichtwarze,odsłaniając każdy szczegół, żądzę krwi i sadystyczne zniecierpliwienie w gorączkowych rumieńcach pań, dzikim błysku w oczachmężczyzn, ostrościachśmiechui przesadnej gestykulacji. W trakcie początkowych paru walk mała ciemnowłosa dziewczynastojąca u boku Dirkapokrzykiwała i wierciła się, unosząc zaciśniętedłonie do ust, jęcząc i wzdychającw zachwycie połączonym z przerażeniem. Raz nawet odwróciła się i przytuliłaswe drżące ciało do piersiDirka,któryroześmiał się i objął ją wpół. Zobaczywszy śmierć,krzyknęła wraz z innymi i odchyliła do tyłu głowę. Dirk prawieponiósł ją szlochającąbezgłośnie ku stołowizastawionemu srebrnymikubełkami z szampanemi talerzami pełnymi kanapek z ciemnegochleba i wędzonego łososia. Charles zbliżył siędo miejsca, w którym Dirkspoczął z dziewczynąna kolanach. Siedział tam, pojąc ją szampanem wprost z kryształowegokielicha, otoczony tłumkiem pochlebców, jowialnych i wylewnych. Sycili się narastającymprzed finałową walką tego wieczoru uczuciempodniecenia, w której Dirk miał wystawićswego psa Czakę przeciwjednemu ze zwierząt Charlesa. Czujęsię trochę nie w porządku, Dirkodezwał sięCharles. Dowiedziałem się właśnie, że twój pies stracił ostatnio prawie czterykilogramy. Nie przejmujsię,Charles. Temu twojemu kundlowi przydasiękażdy kilogram nadwagi; zachowaj to na później, naprawdę może cisię to przydać. Dirk raptemznudził się dziewczyną, zepchnął jąz kolan, tak że straciła równowagę i spadła. Nadąsana poprawiła fałdysukni i spojrzała kwaśnona niego. Gdy stwierdziła, że zdążył jużzapomnieć ojej istnieniu, oddaliła się wdzięcznie. Proszę Dirk wskazał na stojące tuż obok krzesło. Siadaj,Charles, staruszku. Przedyskutujmy twój problem. ' Tłum otaczający ich zacieśnił się,wsłuchując się chciwie w każdeichsłowo i służalczo rżąc zkażdejuszczypliwości. Mój problem polega na tym, że chciałbym postawić co nieconatę walkę, ale wydaje mi się niesportowe obstawianie zakładówprzeciw tak lekkiemu psu jaktwój. Charles uśmiechnął się i otarłspoconą,czerwoną twarz jedwabną chusteczką. Dyszał od nadmiaruwypitego szampana, ale też narastającego podniecenia i z powoduduchoty letniego wieczoru. 159. Wszyscy dobrze wiemy, że żyjesz z obstawiania pewniaków. Charlesbył maklerem giełdowym wWitwatersrand. Niemniejjednak twetroskliwe słowa świadczą niezbicie o dobrych intencjach. Dirk postukal gow ramię rączką szpicruty. Tenpoufały, protekcjonalny gest sprawił, żeuśmiech Charlesa zastygł w wilczym grymasie. Przyjmujeszwięc moje wyzwanie? zapytał Dirk, mrugająci kiwając głową do swych popleczników rozmieszczonych w tłumieotaczających ich mężczyzn. Na równąsumkę pieniędzy? Oczywiście, ile tylko zechcesz. Postawię swego Kaisera przeciw twojemuCzace do walki naśmierć i życie. Stawiamypo równo, powiedzmy kwotę. Charlesprzerwał,rozglądając się po paniach, gładzącszorstki wąsik przyprószony siwizną, przedłużającświadomie milczenie tysiąca funtóww złocie. Tłum westchnął i zakrzyknął, niektórzy z przysłuchujących sięzaczęli bić brawo. Nie! Nie! Dirk Courteneyuniósł dłonie w proteście. Nietysiąc! Obserwatorzy jęknęli, jego klakierzy byli zszokowanii załamani utratą prestiżuprzez ichidola. O rany! zamruczał Charles. Za wysokieprogi? Podajswoją stawkę, staruszku. Pomówmy tuo prawdziwych pieniądzach powiedzmy,dziesięć tysięcyw złocie. Ponowniepopukał Charlesaw ramię, a uśmiech na twarzy tamtegozgasł. Krew odpłynęłamu z zaczerwienionej twarzy, zostawiając jąpoznaczoną w purpurowe i białe plamy. Małepytające oczkaprzebiegłypo kręgu roześmianych wiwatujących twarzy, jakby szukając ratunku,po czym powoli, niemal niechętnie powróciłydo twarzy Dirka. Usiłował powiedzieć coś, ale głos zabrzmiał dyszkantem i załamał sięniczym u dorastającego chłopca. Nie dosłyszałem powiedziałDirk z wystudiowaną uprzejmością. Charles bał się ponownie zaufać swemu głosowi, więc gwałtownieprzytaknął. Starałsię odzyskać swójzawadiacki uśmieszek, ale osiągnąłjedynie załamany, stężały grymas, który zawisł mu niezdarnie natwarzy. Niosąc psa. pod lewym ramieniem, z łatwością radząc sobiez wagąponad dwudziestu kilogramów, Dirk rozkoszował się twardym, zwartym dotykiem prężnego ciała. Zeskoczył lekko na schodki wiodące dodna zbiornika. 160 Każdy mięsień psa tężał w doskonałym napięciu, tak że Dirkniemal czuł ruchy i drganie nerwów i ścięgien. Każda z kończyn byłasztywna i drżąca, ciałem wstrząsał niski warkot wydobywający sięz masywnej gardzieli. Dirk postawił psa na przegrabionym piachu, trzymając smyczowiniętą czujnie wokół nadgarstka. Gdyłapy psa dotknęły ziemi,naparłon ku przodowi takgwałtownie i napiął smycz tak ostro, żeomalnie powalił Dirka z nóg. Hej, tydraniu! krzyknął i pociągnął zwierzę ku sobie. Po przeciwnej stronie Charles i jego treser prowadzili właśnieKaisera. Obaj natężali siły, był to bowiem duży pies, czarny jak piekło,płowo podpalany przy oczach i na piersi, spuściznapo przodkachdobermanach, Czakazauważył go natychmiast i jego oddech stał się szybszy,ruchy były jeszcze dziksze, bardziejzajadle,warczenie brzmiało terazjak odgłos grubego płótna dartego przez huragan. Sędzia zawołał zkrawędzi zbiornika,podnosząc głos, by przekrzyczeć wrzawę widzów. Dobrze, moi panowie, zachęcajcie je do walki! Obaj właściciele zaczęli szczuć zwierzęta na siebie okrzykami: ,,Wykończ go, Kaiser! " i "Dopadnijgo, piesku! ""Zabij! Zabij! "Trzymając oburącz za smycze, wprowadzalije w szał wściekłości,bezsilnej złości. Trzymany na krótkiej smyczy doberman miotałsię, nacierał naswego przeciwnika, cofając szeroką pierś dla zajęcia lepszej pozycji,przypadał do ziemi. Obnażałpiękne zęby i zbliżył się już na tyle, byzatopićje w morderczym uścisku na gardle przeciwnika. Był bardzoszybki, zwodził i atakował, szczekając wysuwał naprzód długą, niemalwężową szyję. Czaka nie szczekał, ale szeroka tarczajego piersiwzbierała niskimwarkotem, gdy nagle siadł mocno na krótkich, silnych łapach. By!ciężkim psem, oniskiej sylwetce. Stanowił idealnyprzykład krzyżówkikrwi staHordhire buli terriera z mastiffem,o sierści szorstkiej i podpalanej złotona grzbiecie. Łeb miałkrótki i masywny, a kiedy warczałunosząc górną wargę szerokimi fałdami, odsłaniał długie kły w kolorzepożółkłej kości słoniowej i ciemnoróżowe dziąsła. Obserwował drugiegopsa żółtymi, lamparcimi ślepiami. Poszczujcie je! Poszczujcieje! wrzeszczał górujący nad nimitłum, a właściciele psów miotali smyczaminiczym dżokeje zmierzającyku mecie, pchając zwierzęta ku sobie judzili je. Dirk wyciągnął z kieszenimały przedmiot, opadł nakolana przy 11 Brama Chaki 161. zadzie psa. Zwierzę odwróciło się instynktownie ku niemu z otwartąpaszczą, ale ciężki kaganiec osłaniał mu kły. Ślina ciekła psu potokiem piany, plamiąc nieskazitelną biel koszuliDirka. Dirk chwyciłzwierzę od tyłu i wbił mu krótkie stalowe ostrzew ciało, robiąc płytkienacięcie u samej nasady jąder, na tyle lekko, byprzebić tylko naskórek i wydobyć kroplę krwi zwierzę warknęłonowym, wyższym tonem, ciskając się na boki i Dirk dźgnął ponownie,wprowadzając je w dziki, bojowy szal. Teraz wreszcie zaszczekał, serią niemal maniakalnych strumienidźwięku ze ściśniętego gardła. Gotów do walki! krzyknął Dirk z trudem mogący utrzymaćzwierzę. Gotowi zasapał Chąrlesze swego końca, wleczony przezskaczącego na wysokość jego piersi Kaisera. Puśćcieje! krzyknął sędzia, i w tejsamej chwili mężczyźnizdjęli kagańce, smycze i nabijanećwiekami obroże, uwalniając oba psy. Chąrles odwrócił sięi pospiesznie skierował ku schodkom, aleDirk zwlekałjeszcze, nie chcąc stracić momentu pierwszego zwarcia. Doberman przemierzył zbiornik w pełnym pędzie,by zmierzyć sięz Czaka na jego gruncie, odbijając się na długich łapachi prężącgrzbiet w tymnatarciu. Zaatakował łeb, rozplątując skórę nad okiem, czystym jakbychirurgicznymcięciem białych kłów, nie zaciskając jednak uchwytu. Czaka nie chwycił go, ale odwrócił się do gwałtownego uderzenia. Używając barku i masywności ciała,zachwiał równowagę wyższegopsa, załamując jego szarżę tak,że ten zakręciłsię i byłby upadł, gdybyniezatrzymała go białobielona ściana ratującgo tym samym, boCzaka już czekał na jego upadek. Kaiser poderwał się natychmiast i szybkim zwrotem ciała odzyskałrównowagę, zaatakował pysk przeciwnika, nie trafił jednak, niższypies bowiem zanurkował, uchyliłsię. Zawadził jedynie okrótkie ucho,rozrywając je tak, że parę ciemnych kropelkrwi spadłona piach. Czaka ponownie uderzył barkiem i krew trysnęła z ranyna uchu,ponieważ włożył watak całąswą siłę. Wyższy pies odskoczył, okręciłsię, unikając spotkania barkiem w bark, i rzucił doataku tłumzawył, widząc jego błąd. Puść go! Puśćgo! wrzeszczałChąrles z twarzą purpurowąjak dojrzała śliwka, albowiem jegopies został schwycony za luźne,otłuszczone fałdy skóry pomiędzy barkami i zawarczał czując ucisk. Załatw go. Czaka! Załatw go! zawyłDirk, balansując 162 z łatwością na wąskim parapecie otaczającym arenę. Teraz twojaszansa, stary! Uwięziony w szczękach Czaki doberman trzymał zbyt wysoko łeb,odsłaniając gardło. Zacisnąłuchwyt tak, że skóra ciągnęła się jakguma, nie przynosząc żadnej korzyści ni przewagi, potrzebnej, byprzenieść ciężari obalić krępego teriera. Niższy pies zdawał się nie czuć chwytu, pomimo przegryzieniapomniejszych żył powodującego fontannę krwi, która obryzgałalatarnię, wywołując różową, niczym upierzenie flaminga, poświatę. Puść go! krzyczał Chąrlesjak w agonii. Zlany potem,nerwowo wykręcał palce rąk. Rozszarp go! Rozszarpgo! wołał Dirk widząc,jak jego piesokręcił łeb pod piersią przeciwnika, unosząc go z ziemi,tak że łapyzawisły w powietrzu. Zaatakował brzuch, rozwierając szeroko pyski wbijając żółte kły w nagą, błyszczącą czarno skórę poniżej żeber. Doberman zawył, puszczając swójuchwyt. Odwrócił się gwałtownie,wyrywając kły Czaki ze swego podbrzuszarazem z płatem żołądka,także z rozpłatanego brzucha wypłynęły natychmiast purpurowetrzewia. Odparował jeszcze atak teriera nagardło, uderzając kłamiw jego rozwartą paszczę, aż zgrzytnęło, i psy odskoczyły od siebie. Łby obu psów były unurzane we krwi, powieki mrugałyim szybko,gałki ocznezaszły krwiąsączącą się z ran,a sierść zesztywniata odzasychającej posoki. Krew ciekłaim też z pysków, zabarwiającodsłonięte kły na różowo ifarbując płaty piany na jaskrawą czerwień. Zwarły się jeszczedwakroć, za każdym razem atakującym byłniższy,przysadzisty Czaka. Terazdoberman unikał bezpośredniegokontaktu pierś w pierś, który Czaka, idąc za głosem instynktu,ponawiał. Przy próbach tych Czaka odniósł jeszcze dwie głębokierany,tak więc gdy kolejne zwarcierzuciło go na bieloną ścianę,pozostawił na niej szeroki krwawy ślad, zanim odbił się i zaatakowałponownie. Doberman zgarbił się w sobie odrany na brzuchu, wyginająckarkw potwornym bólu,ale wciąż jeszcze szybki i zwinny nieryzykował kolejnego chwytuszczękami, pomny skutków ataku nabark przeciwnika kąsałmocno i głęboko, trzymając swego wroganadystans niczym wytrawny pięściarz. Czaka stracił zbyt wiele krwi. Zataczał teraz szerokiekota, po razpierwszy wywiesił jęzor, z którego kapała spieniona,zabarwiona krwiąślina, iDirk zaklął głośno, widząc tak jawną oznakę słabości iutratysił. Wielki Kaiser natarł znów, rzucił się ostro do przodu, pozorującatak na gardło, gwałtownie skręciłi wykonał kolejne,tak osłabiająceugryzienie w bok. Czakawykonałszybki zwrot,mierzącw odsłonięty 163. brzuch. Pochylony nisko, zaryzykował uchwycenie trzewi wystającychz otwartej rany; natychmiast zaparł się na tylnych łapach i wyginająckark, dociągnął dolną szczękę do piersi, wzmacniając uchwyt. Natarcieponiosłodobermana dalej, tak żeten ruch wyciągał z niego wnętrzności,długą, błyszczącą w świetle latarni wstęgą kobiety krzyknęły,podniecone udręczonym zachwytem, a mężczyźni wrzasnęli głośno. Czaka okrążył cielsko K. aisera, wciążtrzymając w pysku jegotrzewia,plączące się wokół łapśliskimi, różowymi zwojami, tak żeprawiestracił równowagę. Terierzaatakował mocno piersią, wyrzuciłswego wroga w powietrze, który skowycząc iprzebierając łapamiupadł na grzbiet. Następny ruch Czaki był tak szybki i nagły, żemusiał być podyktowany cechami jego rasy. Wykonał chwyt, wgryzającsięmasywnymiszczękami głęboko w gardło, kręcąc łbem na krótkim,grubym karku, aż jego długie kły zwarły się w śmiertelnym uścisku natchawicy dobermana. Dirk Courteney zeskoczył lekko z obmurowania, jego śmiechbrzmiałnienaturalnie wysoko, a twarz była purpurowa. Odciągającswego psa, odtrąciłzwłoki dobermana czubkiem buta. Uczciwa śmierć? zaśmiał się do Charlesa, który popatrzył naniego gniewnie, zanim niechętnieprzyznałsię do porażki i odszedł. Dick Lancom siedział przy biurkuprzed mikrofonem telefonu zesłuchawką przyciśniętą do policzka ramieniem i czyścił sobiezłotympilniczkiem paznokcie. Co mogę cina to powiedzieć, serdeńko, prócz tego, że czuję siętu strasznie samotnie. Przecież wiesz,że ciotka Hortensja była bogatajaktenfacet,który dotykiem przemieniał wszystkow złoto, właśnie,Midas czy może Krezus, aleczy naprawdę niepotrafisz zrozumieć, żemuszę być na jej pogrzebie? Nie rozumiesz? Westchnął teatralnie, chowając pilniczekdo kieszeni kamizelki,i zaczął kartkować notesik w poszukiwaniu telefonu innej dziewczyny. Skąd, serdeńko, jak możesz tak myśleć? Mówisz poważnie? Tomusiała być moja siostra! Było już prawie południe w sobotę i Dicky był zupełnie samw Natan Motors. Zanim zaczął szykować siędo wyjścia, postanowiłumówićparę prywatnych, weekendowych spotkań na rachunektelefoniczny firmy. Naglejego rozmyślaniazostały przerwane odgłosemkroków na murowanej posadzce sali wystawowej, okręcił się więc nakrześle, by mieć lepszy widok. Tej wysokiej postaci, która wkroczyła wejściem od ulicy, nie 164 można było znikim pomylić. Tychszerokich ramion, zarośniętejwysuniętej szczęki, ciemnych błyszczących oczu tak podobnych dooczustarego orla. Uchroń mnie, o Panie! westchnął Dicky. GenerałCourteney. Wypuścił z dłoni słuchawkę, tak że zawisła na drucie,podczas gdysam ześliznął się niepostrzeżenie z krzesła i wczołgał pod biurko, tampodciągając kolana pod brodę. Wiedział aż za dobrze, czemu zawdzięcza wizytę generała Courteneya. Przyszedł, by porozmawiaćo obrazie, jaka spotkała tu jego córkę. Dicky Lancomenasłuchał siędość o jego gwałtownym charakterze, by obawiać siętegospotkania. Nasłuchiwał, tak jak leśne zwierzątko nasłuchuje kroków lamparta,przekrzywiając głowę, by wyłowićzbliżającysię odgłos chodu. Oddychał bardzopłytko, rozpaczliwie starając się nie zdradzić swejkryjówki. Ze słuchawki telefonu, która wciąż wisiała bezwładnie, dobiegałwysoki głos najwidoczniej zirytowanej niewiasty. Sięgnął po nią, bystłumić te odgłosy, nieopuszczając swej kryjówki, ale słuchawkawisiała dalej prowokująco, parę centymetrów pozazasięgiem jego dłoni. Wiem, że tam jesteś zapiszczała cienko słuchawka i Dickywychylił się jeszcze o centymetr. Raptemdłoń, przypominająca wielkością łapę goryla,pojawiła sięw polu jego widzenia, schwyciła słuchawkę i włożyław wyciągniętądłoń Dicky^go. Proszę mi pozwolić odezwał się gdzieś zza biurka niski,znajomy głos. Dziękuję,sir wyszeptał Dicky, nawet terazstarając się niezwracać na siebie uwagi. Uważając to za lepsze wyjście z sytuacji,wsłuchiwał się nabożnie w głos dobiegający ze słuchawki. Tylko nie udawaj, że mnie niesłyszysz! oświadczył damskigłosik. Wiem wszystko o tobie i o tym blond ladaco. Mam wrażenie,żeto sięmożepanuprzydać dobiegłz wysoka głęboki głos, a dłoń podała mu do kryjówki mikrofon. Dziękuję, sir wyszeptał ponownie Dicky. Nie mógł zdecydować się,jakie uczucie przeważało w nim w tym momencie, upokorzeniaczy strachu. Odchrząknął i przemówił do mikrofonu. Muszę lecieć,kochanie wyskrzeczał. Mam właśnie bardzo ważnego klienta. Liczył na to, że odrobina pochlebstwa złagodzi nadchodzącąburzę. Przerwałpołączenie i ociągając się, wygramolił na dłoniachl kolanach spod biurka. Generał Courteney! Otrzepał się i przygładził włosy, przy165. bierając godną postawę i zawodowy uśmiech sprzedawcy. Co zazaszczyt! Mamnadzieję, że nie przeszkodziłem panu w czymś ważnym? Jedynie szafirowy ognik w oku osłoniętym ciężkąbrwią zdradzałrozbawienie generała. Skąd, wżadnym razie! zapewnił go Dicky. Ja właśnie. rozglądał się wokół rozpaczliwie, szukając dokończenia odpowiedzi. Po prostumedytowałem. Aa! pokiwał głową generał Sean Courteney. Towyjaśniawszystko! Czym mógłbym służyć, generale? zapytał pospiesznieDicky. Chciałbym dowiedzieć się czegośbliższego o jednym z waszychmłodych sprzedawców, Marku Andersie. Dicky poczuł, że serce znów ściska mu stalowa obręcz. Proszę nie martwić się, generale,samosobiście go zwolniłem wyrzucił z siebie Dicky. Przedtem jednak nie zostawiłem na nimsuchej nitki. Tego możepan byćpewien! Zauważywszy, że krzaczastebrwigenerała zbiegają się, a czoło marszczy na podobieństwo krajobrazu pustynnego, Dicky znów wpadł w panikę. W tym mieścieniedostanie już pracy. Spokojna głowa, generale. Rozpowiedziałemo nimwszędzie. Ma wilczy bilet,tu u nas jest już stracony, ot co! O czym pan, u licha,mówi, człowieku? zagrzmiał niczymwulkan generał. Wystarczyło jedno pańskie słowo, sir. Dick stwierdził,żejego dłonie są zimne i wilgotne odpotu. Moje? Grzmienie przerodziło się w ryk i Dickpoczuł się jakwieśniakspoglądającyz trwogą w górę, na szczyt Wezuwiusza. A co ja mam z tym wspólnego? Pańska córka wykrztusił z siebieDicky. Po tym, co jejzrobił. Moja córka? potężny głos zszedł prawie do szeptu, zbytjednakbył chłodny i dobitny, bynim być. W swym brzmieniu byłnawet groźniejszy niż poprzedzający go ryk. Napastował mojącórkę? O Boże, bynajmniej, generale! zajęczał Dicky słabiutko. Żaden z naszychpracowników nie odważyłby się tknąć panny Stormnawet palcem. Jak to było? Proszęmi dokładnie opowiedzieć. Zachowałsię bezczelnie wobec pańskiej córki,byłem pewien, żewiadomopanu o tym. Bezczelnie? A co takiego powiedział? 166 Powiedział jej, że nie zachowuje się,jak przystoidamie. Musiałachyba wspomniećo tym? Dicky przełknął ślinę,a przerażającywyraz twarzy generała złagodniał- Wyglądał na zaszokowanegoi rozbawionego. Dobry Boże! Powiedział tak do Storm? Co jeszcze? Powiedział, żepowinna używać słowa "proszę", kiedy wydajepolecenia. Dick nie śmiał spojrzeć w oczy mężczyźnie ispuściłgłowę. Przykro mi. sir. Generał wydobył z siebie zduszony, warczącydźwięk i Dickyszybko cofnął się o krok, gotów do obrony. Zajęłomu dłuższąchwilę,by zorientować się, że generał walczy zwesołością. Fale śmiechuwstrząsały jego piersią, a kiedy wreszcieśmiech wydobył się, odrzuciłgłowę do tyłu i otworzył szeroko usta. Oklapły z uczucia ulgiDickzaryzykował stłumiony chichot, sympatyzując z generałem. To wcale nie jestzabawne, człowieku! ryknął SeanCourteneyi Dick natychmiast się skrzywił. Pan jest za to odpowiedzialny. Jakmożnaskazaćmężczyznę z powodu kaprysu dziecka? Trwało dłuższą chwilę, nimDick pojął, że dzieckiem, o którymmowa, byłowspaniałe, uparteoczko w głowie całej społecznościNatalu. Myślałem, że takie były pańskie rozkazywyjąkał Dick. Moje? śmiech urwał się raptem i generał przetarł oczy. Uważa pan. że zniszczyłbym mężczyznę za to, że okazał się na tyłemęski, by przeciwstawić się fanaberiom mojej córki? Takie ma pano mnie zdanie? Tak powiedział smętnie Dicky, po czym szybko poprawiłsię. Niea potem bezradnie: Nie wiem, sir. Sean Courteney wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertęi popatrzył na nią chwilę z namysłem. I Anders był przekonany tak jak pan, że toja jestem odpowiedzialny za to zwolnienie? zapytałteraz poważnie. Tak, sir. Był. Czy jest pan z nim w kontakcie? Zobaczy się pan z nim? Dicky zawahał się,zebrał w sobie i wziąłgłęboki oddech. Obiecałem mu, że zatrudnię go ponownie pod koniec miesiąca,Już po tym, jak rozważyliśmywnikliwie powody zwolnienia, generale. Podobnie jak pan uważam, żekara nie była współmierna do winy. Sean Courteney spojrzał na niego z nowymbłyskiem w okuluniósł kąciki ust i jedną brew w uśmiechu. Kiedy zobaczypan znów Marka Andersa, proszę powtórzyćmu naszą rozmowę iprzekazać tę kopertę. 167. Dicky wziął kopertę, a kiedy generał odwrócił się do wyjścia,usłyszał, jak tamten ponuro mamrocze: A teraz zajmiemy się mademoiselle Storm. Dicky Lancome pomyślał, że łączy go z tą młodą damą poczuciewspólnoty losu. Dobiegało południe w sobotę. Ronnie Pye siedziałna tylnymsiedzeniu, sztywny niczym właściciel zakładu pogrzebowego wswymkarawanie. Jego mina była równieżałobna. Miałna sobie trzyczęściowygarnitur z ciemnoszarego materiału i wysoki nakrochmalony kołnierzykze sztywno sterczącymi rogami. Okulary w złotych oprawkach umieszczone na czubku zakrzywionego nosa połyskiwały złowieszczo. Szoferzjechał z głównej ulicy Ladyburgaw prostą, długą aleję prowadzącądo lśniąco białych zabudowań Great Longwood położonych u podnóżazbocza. Po obu stronachalei rosły prawie dwudziestoletnie palmowatedrzewa o grubych pniach. Miały tylko jeden owoc wielkościłba dzika,przypominający ogromną szyszkę włożoną wdzięcznie pomiędzy liście. Ogrodnicy Dirka Courteneya przeczesali kraj w poszukiwaniu tychdrzew, dobrali wielkością i przesadzili tutaj. Podjazd zostałzagrabionyispryskany wodą, by pokonać podnoszący się kurz. Przed samymdomem stało dwadzieścia, a może trzydzieści drogichsamochodów. Zaczekaj tu na mnie powiedział Ronald Pye. To niezajmie mi dużo czasu. Wysiadając spojrzał z dołu na eleganckąfasadę. Była dokładnąkopiąsiedziby Simona van der Stela, pierwszego gubernatora PrzylądkaDobrejNadziei, którastoi w Konstancy. Architekci Dirka Courteneyawymierzylii skopiowali dokładniekażdy pokój,każdy najmniejszy luki detal architektoniczny. Koszty musiały być zawrotne. Ronny Pye zatrzymałsię pośrodku holu, rozglądając się wokółzniecierpliwiony, nikt bowiem nie spieszył, by go przywitać, mimo żezostał zaproszony ,,wezwany" byłoby lepszym określeniem dokładnie na godzinę dwunastą. Dom tętnił życiem. Gdzieś w głębi słychać było kobiece głosy i ichdźwięczne śmiechy, podczas gdy w pobliżupobrzmiewały niższepomruki mężczyzn,przerywane wybuchamirubasznego śmiechu. Byłytogłosy o brzmieniu beztroskim i schrypniętym od wypitego alkoholu. Cały dom pachniał perfumami, cygaramii oparami alkoholu. Ronnie zauważył opróżnione, kryształowe kielichy stojące na bezcennym stole z drzewa różanego w holu. Plamiły jego błyszczący blat,pozostawiając wilgotne ślady. Para porzuconych perłoworóżowych 168 gidamskich majteczek wisiała prowokacyjnie na klamcedrzwi wiodącychdosalonu. Gdy stal tak, wahając się, drzwi na końcu holu otworzyły sięi weszła młoda kobieta. Miała nieobecny, skołowany wzrok lunatyczki. Senniesunęła przez hol na schludnie obutych stopkach. Ronnie Pyezauważył, że była to młoda dziewczyna, prawiedziecko, mimorozmazanego i spływającegopo twarzy makijażu. Ciemnekręgi odtuszudo rzęs sprawiły,że twarz jejsprawiała wrażenie zniszczonejijakby nawiedzonej. Rozmazana szminka nadała ustom wyglądzgniecionej, przekwitłej róży. Prócz pantofli nastopkach byłacałkiemnaga. Miaładziewczęce, niedojrzałe piersi, o bladych nie ukształtowanych sutkach, a skłębione potargane pasmablond włosówspływały jej do ramion. Spowolnionymi jakby pod wpływem narkotyków ruchami zdjęłafigi z klamki i ubrała się w nie. Nagle zauważyła Ronniego Pyestojącego przy drzwiach wejściowych. Uśmiechnęła siędo niegokrzywym, zdeprawowanym uśmiechem rozmazanych, nabrzmiałychust. Jeszcze jeden? No, dobra, chodź więc, kochanie. Zrobiłakrok w jego stronę, zatoczyła się nagle i chwyciła stołu dlaodzyskaniarównowagi. Jasna twarz lalki pobladła i zrobiła się przezroczysta jakalabaster. Powolnym ruchem pochyliła się i zwymiotowała na grubejedwabne sploty dywanu z Qum. Ronnie Pye odwrócił się z okrzykiem obrzydzenia i skierował kudrzwiomwiodącym do salonu. Nikt nie zauważył jego wejścia, mimo iż w pokoju znajdowałosiędwadzieścioro lub nawet więcej osób. Wszyscypatrzyli ze skupionąuwagą nablat masywnego stołu do gry, inkrustowanegomozaikąz hebanu i kości słoniowej. Był on zasłany sztonami pokerowymi z kościsłoniowej w różnych kolorach. Przy stole siedziało czterech mężczyzn,każdy z wachlarzem kart przy piersi. Wszyscy zwróceni byli ku temusiedzącemu u szczytu stołu. W powietrzu czuło sięatmosferę napięcia. Ronnie nie zdziwiłsię, rozpoznając w jednym z graczy swegoszwagra. Wiedział,że Dennis Petersen jest stałym gościem biesiadw Great Longwood. Przelotnie pomyślał o swej uległej, obowiązkowejsiostrze, zastanawiaiąc się, czy ona również wie. Ten człowiek pogrążynas wszystkich z goryczą pomyślał Roń,przyglądając się Dennisowi. Zauważył mętne, przekrwione oczywbladej ściągniętej napięciem twarzy. Ja przynajmniejuniknąłem tegoostatniegostadium degeneracji. Pomimo ogromu zła, w które mniewpędził, zachowałem resztki godności osobistej. 169. Moi panowie, pragnę obwieścić wam coś. Niebędą to przyjemne wieści powiedział Dirk Courteney, uśmiechając się uprzejmie. Damy lgnądo mnie. Rozłożył odkryte karty na zielonymsuknie. Cztery dwornie odzianedamy patrzyły przed siebie obojętnym wzrokiem. Pozostali gracze przyglądali się imprzez chwilę,po czym jeden po drugim, z okrzykami zniechęcenia, rzucali kartyna stół. Dennis Petersen jako ostatni przyznał siędo porażki, 7. twarząściągniętą i drżącymidłońmi. Potem wydobywszyz siebie prawieże szloch pozwolił, by karty wypadły mu zrąk. odsunął krzesłoi potykając się ruszył kudrzwiom. Zatrzymał się w pól drogi,gdy rozpoznał posępną, nieprzystępną postać szwagra. Gapił sięna niego przez chwilę z drżącymi wargami, mrugając przekrwionymioczami, potem potrząsną} głową, jakby niedowierzając własnymoczom. Ty tutaj? O,tak! zawołał Dirk zzastołu,z któregozbierał właśniestosik karcianych żetonów. Czyżbym zapomniał ci powiedzieć, żezaprosiłem Ronalda? Wybaczcie zwrócił się do pozostałych graczy. To zajmiemi tylkochwilkę. Wstał zza stołu, odtrąciłnatrętne dłonie jednej z kobiet i podszedł do Ronalda Pye i jegoszwagra. Objąłich przyjacielsko i skierował ku wyjściu zsalonui długiego korytarza prowadzącego do gabinetu. Nawet w samo południe pokój o grubych kamiennych ścianach byłchłodny i mroczny za ciężkimiwelurowymi kotarami. Był wyłożonyboazeriąz ciemnego drewna i wysłanypuszystymi orientalnymidywanami. Na ścianach wisiały ponure, jakby przydymione obrazyolejne, jeden z nich, co wiedział nawet Ronald Pye, autorstwaReynoldsa, drugi Turnera. Masywne meble były obite skórą w kolorzeczekolady pokój ten zawszeprzygnębiał Ronalda. Zawsze myślało nimjako osamym środku pajęczyny, wktórą on i jego rodzinaz wolna się wplątywali. Dennis Petersenosunął się na jedno zeskórzanych krzeseł, pochwiliwahania Ronald Pay zajął podobne, stojące naprzeciwko. Siedział w nim sztywno, dezaprobująco. Dirk Courteneynalał czystej whisky do szklanek stojącychnasrebrnej tacy na rogudużego mahoniowego biurka ibez słówzaproponował jedną z nich Ronaldowi. lenjednak pokręciłodmowniegłową. Podał więc szklankę mieniącego się bursztynowo płynu Dennisowi. Ten przyjął ją drżącymi dłońmi, wziął głęboki łyk i wybełkotałpospiesznie: 170 Czemu to zrobiłeś, Dirk? Przecież obiecałeś, że nikt niedowie;, że tu jestem, obiecałeś i zapraszasz go tu zerknął na srogą twarzszwagra. Dirk zachichotał. Zawsze dotrzymuję obietnic,dopóki mi się to opłaca. Uniósłswoją szklankę. Ale przecież między nami trzema niematajemnic. Wypijmy za to. Kiedy opuścił szklankę, Ronald Pye zapytał: Po co zaprosiłeś mnie tu dzisiaj? Mamy wiele problemów do przedyskutowania, a jednym znichjest obecny tu Dennis. Jakopokerzysta jest strasznym pechowcem. Ile? zapytał cichoRonald Pye. Powiedz mu, Dennis zachęcił Dirk. Czekali,podczas gdyon wpatrywał się w resztkę alkoholuw szklance. No więc? odezwał się znów Ronald Pye. Nie wstydź się, Dennis, mój tyzadziorny koguciku. Dirk ponaglił goznów. Dennis wybełkotał jakąś kwotę, nie podnosząc głowy. RonaldPye przeniósł swój ciężar naskórzanym krześle, usta mu zadrżały. To dług karciany. Odmawiamy spłacenia go. Czy mam poprosić jedną czy dwie z obecnychtu pań, by udałysię do twojej siostry izdały jejdokładną relację o różnych małychfiglach Dennisaw tym domu? Czywiedziałeś, że Dennis najbardziejlubi, bywypinałysię i. Nie zrobiłbyś tego, Dirkzaskomlał Dennis. Nie zrobisztego ukrył twarz w dłoniach. Jutro dostanieszczek powiedział cicho Ronald Pye. Dziękuję ci, Ronnie. Robić z tobąinteresy to przyjemność. Czy to już wszystko? O, nie! Dirk uśmiechnął się doniego. Skądże znowu. Podszedł do Dennisa z kryształową karafką i ponownie napełniłmuszklankę. Mamy jeszcze jedenmały pieniężnyproblem doprzedyskutowania. Nalałwhisky do swojej szklanki i uniósł ją podświatło. Sprawy bankowe powiedział, aleRonnie Pyewtrąciłsię szybko. Myślę, że powinien pan wiedzieć, iż zamierzam przejść w bankuna emeryturę. Zaproponowano mi wykupienie reszty moich udziałówl właśnie jestem w trakcie rozmów w sprawie zakupu winnicy naprzylądku. Chcę opuścić Ladyburg i przenieść się tam z rodziną. 171. Nie Dirk pokręcił głową, uśmiechając się lekko. Tyijazostaniemy razem nazawsze. Więzy, które nasłączą,są nierozerwalne. Chcę mieć cięprzy sobie. Chcę mieć kogoś,komu zawsze mogę ufać,byćmoże jesteś nawet jedyną osobą na tym świecie, której ufam. Mamytyle wspólnych tajemnic, przyjacielu. Łączy nas nawet morderstwo. Zamarli słysząc to słowo. Krew zwolna odpłynęła z twarzyRonalda Pye. JohnAnders i jego synprzypomniał mu Dirk. Obaj wpadlimuw słowo. Chłopakowi udało się uciec. On żyje? Ale już niedługozapewnił ich Dirk. Mój człowiek jestwłaśnie w drodze do niego. Tym razem przestanie nam sprawiać kłopoty. Niemożesztego zrobić. Dennis potrząsnął gwałtownie głową. Dlaczego nie, na miłość boską? Zostaw to! błagał terazRonald Pye, cała sztywność opuściłago nagle. Zostaw chłopaka w spokoju, mamy już i tak dość. Nie. On niezostawi nasw spokojurozsądnietłumaczyłDirk. Wytrwale zbiera wszelkie informacje o nas i o tym, czym sięzajmujemy. Przez czysty przypadek dowiedziałem się, gdzieterazprzebywa, jest tam zupełniesam w bardzo odludnym miejscu. Czegojeszczechcesz od nas? zapytał po chwiliRonald. Czy wreszcie możemy przejść do omawianiaspraw we właściwyurzędowysposób? Dirk przysiadł na brzegu biurka i wziął do rękiantyczny pistolet, który służył mu jako przycisk dopapierów. Mówiącobracał nim,trzymając palec międzycynglem a jego obudową. Kończy mi siędopływ funduszy na program, który wdrożyłem pięć lattemu. Spadłyceny cukru, bank zredukował fundusz inwestycyjny ale tochyba dobrze wiecie. Ronnie Pye przytaknął ostrożnie. Postanowiliśmy uzależnić, przynajmniej naparę najbliższychlat, zakupy ziemi od wpływów gotówki. Musisz być cierpliwy. Jestembardzo niecierpliwym człowiekiem, Ronny! Będziemy mieli niedobór dwustu tysięcy rocznie przez conajmniej trzy nadchodzące lata. Postanowiliśmydokonać cięć ciągnął Ronald Pye, ale Dirk już nie słuchał. Zakręcił pistoletem, wycelowałzeń woko portretunad kominkiemi opuścił kurek na pustą panewkę. Dwieścietysięcy rocznie przez trzy lata daje sześćset tysięcyfuntów szterlingów rozmyślał Dirk na głos, opuszczając pistolet. Przypadkiem taką właśnie sumęzapłaciłemza twoje udziały jakieśdziesięć lat temu. 172 "^; Nie powiedział Ronald Pye. W jego głosie zabrzmiała nutka"gniki. To moje własne pieniądze, prywatny kapitał, nie mającynicwspólnego z bankiem. Nieźle to sobieobmyśliłeś pogratulował mu Dirk. Teudziały w Crown Deep opłaciłyci sięstokrotnie, to był wspaniałyzakup. Według moichostatnich obliczeń, twoje osobiste dochodywynoszą coś około ośmiuset tysięcy. To dlazabezpieczenia mojej rodziny, mojej córki i wnuków powiedział Ronnie głosem przepełnionymrozpaczą. Tepieniądze są mi potrzebne, i to zaraz powiedziałspokojnie Dirk. A co z twoimi osobistymi środkami, zasobami, majątkiem? zapytał dramatycznie Ronald Pye. Naciągnięte do granic wytrzymałości, drogi Ronaldzie, wszystkoulokowane w ziemi itrzcinie cukrowej. Mógłbyś zaciągnąć pożyczkę pod. O, po co miałbym pożyczać od nieznajomych,skoro mój bliskii zaufany przyjaciel udzieli mipożyczki poprzez Bank Rolniczyw Ladyburgu? Czy można wyobrazić sobielepsze zabezpieczenie niżdane przez tak szacowną instytucję? Pożyczka,Ronaldzie,to przecieżtylko pożyczka. Nie powiedział Ronald Pye wstając. Tepieniądze nienależądo mnie. Należą do mojej rodziny. Zwrócił się doszwagra. Chodź. Zawiozę cię do domu. Uśmiechając sięswym urokliwym, promiennym uśmiechem, Dirkwycelował z antycznego pistoletu między oczy Dennisa Petersena. Zostań tam, gdzie jesteś, Dennis rozkazał i ponownie spuściłkurek. Wszystko w porządku powiedział Ronald PyedoDennisa. Uda nam się wyplątaćz tego, jeśli tylko będziesz się trzymał zemną. Ronaldposapywał lekko, pocąc sięjak podługim biegu. Jeśli oskarży nas o morderstwo, oskarży sam siebie. Możemy udowodnić,żenie zaplanowaliśmy tego,że to nie my wydawaliśmy rozkazy. Myślę, że on blefuje. Musimy zaryzykować, jeśli chcemy się gopozbyć. Odwrócił się do Dirka. W jego oczachbyłtwardy błyskwyzwania. Trzeba pozbyć się tego potwora. Jeśli mu na topozwolimy, skaże nas na wieczne potępienie i pociągnie za sobąw odmęt. Cóż za dobrze przemyślane stwierdzenie! zaśmiał się Dirkzachwycony. Jestem święcie przekonany, że nie stać cię nato, byzrobić coś takiego naprawdę. 173. Chodź, Dennis. Niech pogrąża się dalej sam. Ruszył kudrzwiom, nie patrząc na żadnego 2 nich. Które ze swoich wnucząt kochasz bardziej,Ronaldzie, Nathalieczy Victorię? zapytałwciąż śmiejąc się Dirk. A może tegomałego jak mutam? Cholera! Powinienem wiedzieć, jak tensmarkacz ma na imię, przecież jestem jego ojcem chrzestnym zaśmiałsię znów i strzelił w palce, przypomniawszy sobie nagle. Niech mnieszlag, Ronaldzie, tak jakjego dziadziuś. Mały Ronald. Ronald Pye zatrzymał się przydrzwiach i stał tam, patrząc poprzezcały pokój. Dirk uśmiechnął się, jakby właśnie usłyszałpyszny dowcip. MałyRonald powiedział kierując broń ku wyimaginowanejpostaci stojącej pośrodku dywanu. Drobnej postaci, zdawało się,sięgającejnie wyżej niż do kolanmężczyzny. Śpij spokojnie,małyRonaldzie wymamrotał i spuścił kurek. Dobranoc, małaNathalie zwrócił broń ku kolejnej niewidocznej postaci i nacisnąłspust. Dobranoc, mała Yictorio. Pistolet znów zadźwięczał metalicznyodgłos przeciął przerażająco ciszę pokoju. Nie mógłbyś głos Dennisabył przytłumiony. Nie zrobiłbyś. Bardzo potrzebujętych pieniędzy powiedział Dirk. Nie zrobiłbyś tego. Wciąż powtarzasz mi, czego nie mógłbym zrobić. Od kiedystałeś się wytrawnym znawcą moich zachowań? Ale przecież nie dzieci? błagał Dennis. Zrobiłem to już kiedyś przypomniałDirk. Tak, aleniedzieci. Nie małe dzieci. Ronald Pye stal znieruchomiały przy drzwiach. Zdawało się, żeprzez te minione parę sekund postarzał się o dziesięć lat. Ramionapochyliły się, twarz poszarzała i poznaczyła się głębokimi bruzdami. Skóra wokół jego oczu zapadła się i zwiotczała. Zanim wyjdziesz, Ronnie, pozwól,żeopowiem ci historię,którą tak rozpaczliwie chciałeś poznać przezte minione lata. Wiem,że straciłeś mnóstwo czasu i pieniędzy,starając się tozrobić. Wróć naswoje miejsce, proszę. Kiedy mnie wysłuchasz, pozwolę ciodejść jeśli nadal będziesz tego chciał. Dłoń Ronalda Pye opadłabezwładnie z klamki. Powlókł sięz powrotem ku krzesłui osunął się na nie, jakby wszystkie członkinagle odmówiły mu posłuszeństwa. Dirk napełniłwhisky wolnąszklankę i postawił na oparciu jegokrzesła, w zasięgu ręki, a ten jużnie protestował. Będzie to opowieśćo tym, jak dziewiętnastolatek dorobił sięmiliona funtów w gotówcei wydal je nazakup banku. Kiedy skończę, 174 Scę, byś zadał sobiepytanie, czy jest taka rzecz, którejby wtedy nie zrobił. . Dirk wstał i zaczął chodzić po grubym perskim dywanie, niczym'"uwięzione dzikie zwierzę,prężne i pełne gracji, aletakże niebezpiecznei okrutne. Zacząłopowiadać cichym, monotonnym głosem, oplatającym ich niby nić hipnozy, tak że kręcili za nimgłowami, by dopasowaćsię do jego równych, przemierzających pokój kroków. Nazwijmy tego chłopca Dirk, to dobre imię twarde jak dlamłodzieńca wyrzuconego przez ojca tyrana i zmuszonegowyruszyći zdobyćna własną rękęto, o czym zawszemarzył. Chłopca,któryszybko nauczyłsięnie bać niczego. Chłopca, który w swoje dziewiętnaste urodziny zosta)mianowany pierwszym oficerem na rozpadającymsię, opalanym węglem starym parowcu przewożącym podejrzaneładunki do najpodlejszych zakątków Orientu. Chłopiecten sam jedenpotrafił sterować statkiem i z pomocą batoga nauczył posłuszeństwazałogę, złożoną wyłącznie z czarnuchów. Szyper w tym czasie zapijałsię ginem wswojej kajucie. Zatrzymał się przybiurku, ponownienapełnił szklankę i zwrócił się do swych słuchaczy; Czy taopowieśćwciąga wasjak dotąd? Jesteś pijany stwierdził Ronald Pye. Ja sięnigdy nie upijam poprawił go Dirk i ponowniewznowił nerwowąwędrówkę. Nazwijmy ten parowiecL'0iseau deNuit "Ptak Nocy", aczkolwiek nie była to najodpowiedniejszanazwa dla tej cuchnącej łajby. Jej kapitanembył Le Doux "tennajsłodszy" iznów todrobne niedopasowanie imienia zachichotałdo swych wspomnień Dirki pociągnął łykze szklanki. Wesołazałoga rozładowałakontrabandę u ujścia Żółtej Rzeki w lecie 1909roku, a następnego dnia zawinęła do LiagSu po legalny tym razemładunek powrotny. Herbatę i jedwab. Stojąc naredzie, widzieliśmymiasto wpłomieniach i wybuchy lekkiej broni. Nabrzeże było prawiepuste, prócz paru łupinek ijednej czydwóch łodzi. Przerażenimieszkańcy miasta tłoczyli się w porcie, histerycznie wołając o pomoc. Wskakiwali do basenu setkamii płynęliw kierunku, gdzie byłzacumowany "PtakNocy". Bosman pozwolił dwóm z nich wejść napokład, po czym skierował strumień wody z hydrantu napozostałych,odsuwając ich ijednocześnienasłuchując, co się dzieje. Dirk przerwał, przypominającsobie,jak ciśnienieostrego strumieniaWody wpychałonadpływających pod brudną, żółtą powierzchniębasenu i jak pozostali wyli bezsilnie iponawiali próby podpłynięcia. Uśmiechnął sięi powstał. Komunistyczny pan wojny, Hań Wang, zaatakował port 175. i poprzysiągł bogatym kupcom śmierć w bambusowych klatkach. Bosman dobrzewiedziało bogactwie kupców z Liang Su. Ponaradzeniu się z kapitanem wyprowadził"PtakaNocy" wzdłużnabrzeża, po drodze uwalniając go z tych parszywych wieśniakówstrumieniami pary i paroma strzałami z broni. Potem na czele grupylascarów, którą udało mu się skrzyknąć, udał się do najokazalszegodomu w mieście, gdzie zebrali się handlarze herbaty, sparaliżowanistrachem i z rezygnacją oczekujący najgorszego. Jeszczejednąwhisky, Ronnie? Ronald Pye pokręcił głową, niespuszczając oczu z twarzy Dirkaod samego początku opowieści. Dirk uśmiechnął się terazdo niego. Bosman ustanowił tak wysokąstawkę za przewóz,żetylkonajbogatsimogli sobie nań pozwolić. Dwa tysiące suwerenów nagłowę, ale itak na pokład weszło dziewięćdziesiątsześć osób, każdyuginający się podciężaremdobytku. Nawet dzieci dźwigałyciężary,pudła, paczkii workia skorojuż jesteśmy przy dzieciach,było ichczterdzieścioro ośmioro w tej grupie. Byli tam sami chłopcy, rzeczjasna. Żaden Chińczyk przy zdrowych zmysłach nie wydałby dwóchtysięcy funtów na ratowanie potomka płci żeńskiej. Byli tam samichłopcy, od niemowląt powyrostków, niektórzy w wieku twojegomałego Ronalda. Dirk przerwał na sekundę dla zaakcentowaniaostatniego zdania, poczym kontynuował dalej. Był już najwyższyczas, bokiedy ostatni z nich wszedł na pokładi bosman odbił odnabrzeży, bandyci Wang Hana wdarli siędo miasta, torując sobiedrogę do portu. Ogień ze strzelb uderzał o główny pokład, rozłupującdeski "Ptaka Nocy"i wypłaszając nowozabranych pasażerów dopustych ładowni. Parowiecoparł się atakowi i umknął w dół rzeki, byo zmierzchu wypłynąć na ciche tropikalne morze. Kapitan Le Doux nie chciałuwierzyć w swoje szczęściebliskodwieście tysięcysuwerenów w złocie, zamkniętych w skrzyni poherbacie wjego kajucie. Obiecał młodemu Dirkowi tysiąc z nich. AleDirkwiedział, ile były warte obietnicekapitana. W każdym raziezaproponował pomnożenie zysku. Stary LeDoux był prawdziwymtwardzielem, zanim zniszczył go alkohol. Przewoził już niewolnikówz Afryki, opium z Indii, ale teraz zmiękł, z przerażeniemwysłuchawszypropozycjimłodego człowieka. Bluźnił modląc się do Boga, po czymzapłakał: Les pauyres petits . Łkał, wlewającw siebie gin do późnej Lascar mieszkaniec Indii Wschodnich służącyna europejskim statku(przyp. tłum. ). Les pauvres petits biednemaleństwa (przyp. tłum,). 176 nocy, aż wpadł w otępienie, z którego, jak Dirkdobrze wiedział, nieocknie się przez najbliższe 48 godzin. Bosman wszedł namostek i włączył syrenę okrętową, wzywającpasażerów na pokład. Oznajmił im,że zbliżasię kanonierka rządowa,by ich aresztować, i pod tym pretekstem zagnał handlarzy do pustychładowni. Szli tamjak owce, ściskając mocno tobołki. Bosman i jegolascarowie zabarykadowali ładownie solidnie i mocno. Czy domyślaciesię dalszego ciągu? zapytał Dirk. Daję gwineę za prawidłowąodpowiedź. Ronald Pye oblizał poszarzałe, suche wargi i potrząsnął głowąprzecząco. Nie? drażnił się Dirk. Za szybko zrezygnowałeś z tejgwinei, to proste. Bosman kazał otworzyć luki i zatopićładownie spojrzał na nich z zaciekawieniem, czekając na reakcję. Żaden z nichnie był wstanie przemówić i kiedy Dirk podjął opowieść, zmieniłtrochę jej formę. Już nie mówił w trzeciej osobie. Mówił teraz "my" i "ja". Rzeczjasna nie zalaliśmy ich całych, bonawet przy spokojnymmorzu zwiększenie zanurzenia i przechyły mogłyby wywrócić statek. Gdzieś pod pokładem musiało zostać trochę powietrza i oni podnosiliku niemu swoje dzieci. Słyszałemich głosypoprzez czterocalowe lukiładowni. Przez ponad pół godziny dobiegały stamtąd krzyki i wycie,dopóki zapas tlenu nie wyczerpałsię i nie pochłonęła ich woda. Kiedywreszcie było po wszystkim, otworzyliśmy ładownie, zobaczyliśmy,żeoddarli drewnianą wykładzinę poszycia gołymi rękami i rozłupali jąniczym oszalałe małpy wklatce. Dirk podszedł do krzesła stojącego przy samym kominku i usiadłw nim ciężko. Zamieszał whisky ruchemprawej dłoni i jednymhaustem opróżnił szklankę. Cisnął nią do wnętrza kominka, a kryształrozprysł się na tysiące diamentowych kawałków. Milczeli wszyscy,wpatrując sięw odłamki szkła. Dlaczego? wyszeptał w końcu ochryple Dennis. Na litośćboską, dlaczego ich zabiłeś? Dirk nie spojrzał nawet na niego, zatopił się w swej przeszłości. znówprzeżywał ciężkie chwile. Zaraz powstał i jął mówić dalej: Wypompowaliśmy ładownie irozkazałem lascaromprzenieśćwszystkie ciężkie, nasiąknięte wodąpaczki, pudła i worki do salonu. Boże! Ronny, szkoda,że cię tam nie było. To byłwidok, którydoprowadziłby człowieka tak chciwego jak ty do obłędu. Zebrałemwszystko na stole w salonie. Był to skarb zebrany w czasie całegodrogiego życia przez tychsprytnych ludzi. Leżałotam złoto w sztabach 12 BrmnB Chaki ' 177. i monetach, diamenty wielkości opuszka twego kciuka, rubiny takwielkie, że zadławiłyby wielbłąda, szafiry. Handlarze z Liang Su należelido najbogatszych ludziw całych Chinach. Razem z pieniędzmi zaprzewóz wartość tego wszystkiego wynosiła jakiś milion szterlingów. A kapitan Le Doux? Co z jegodolą? zapytał Ronald Pye,którego umysł biegłego księgowegonie przestawał pracować nawet wchwili przerażenia. Kapitan? Dirk pokręcił głową i uśmiechnąłsię chłopięco. BiednyLe Doux. Musiał wypaść za burtętej nocy. Był tak pijany, żenie mógł nawet pływać w Morzu Chińskim aż roi się od rekinów. Bóg mi świadkiem, musiały je zwabić ciałaChińczyków pływającewszędziewokół. Nie podzieliłem się łupem, nie licząc wynagrodzeniadla lascarów. Dwieście funtówdla każdego, był to majątek przekraczający ich najśmielsze marzenia. Tak więczostał milion funtów zajedną noc pracy. Milion, nim ukończyłem dwudziesty rok życia. To najstraszniejsza opowieść, jaką w życiu słyszałem. GłosRonalda Pye'a drżał tak,jak dłoń unosząca szklankę do ust. Miej ją w pamięci,kiedy znów pomyślisz o opuszczeniuLadyburga poradził Dirk, nachylając się, bypoklepać go poramieniu. Jesteśmywspólnikami ażdo śmierci powiedział. Dni mijały Markowi szybko. Wkrótce miał opuścić dolinę i powrócić do świata ludzi i ich cywilizacji. Na myślo tymogarnęłagocicharozpacz. Przeszukał południowy brzeg, każdą jego stromiznę,a teraz przeszedł na lewy brzeg i zaczął wszystko od początku. Tutaj po raz pierwszy coś ostrzegłogo, że nie jest jedyną istotąludzką w tejdolinie. Pierwszego dnia natknął się na wnyki zastawioneprzy ścieżce wiodącej dowodopoju nad rzeką. Zrobione były ztakiegosamego drutu jak ten, który znalazł na okaleczonej, zajętej gangrenąnodze łani. Był to drut ośrednim przekroju, galwanizowany, z miękkiejstali, najprawdopodobniej odcięty z jakiegoś farmerskiego ogrodzenia. Tegodnia Mark odkrył szesnaście takich samych wnyków. Zniszczył jewszystkie, zwinął drut w kłąb i wyrzucił w głęboki nurt rzeki. Dwa dni później znalazłkłodę drzewatak sprytnie zastawioną, żeprzygniotła swym ciężarem dorosłą wydrę. Markowi udało się podważyć ją za pomocą gałęzii wyciągnąć martwe zwierzę. Gładziłmiękkie, cudownie czekoladowe futro i poczuł nagłyprzypływ złości. Bez uzasadnionego powodu wyrobił w sobie silne poczucie własnościwodniesieniu do zwierząt zamieszkujących dolinę i nasilającą się złośćna każdego, kto polował i męczył je. 178 Dzielił teraz czas równona poszukiwanie grobu dziadka inowychsiadów kłusownika. Minął kolejny tydzień, nim natrafił nanastępnyślad tajemniczego myśliwego. Brnął przez rzekę każdego dnia o świcie, udając siędo pracy na jejpołudniowym brzegu. Uprościłbysobie znacznieżycie, opuszczającobozowiskopod figowcem, ale sentyment nie pozwolił mu na to. Wszak było to obozowisko dziadka, ich wspólne obozowisko. Pozatwn codzienne przekraczanie rzeki sprawiało mu przyjemność w równejmierze, co wędrówka wzdłuż bagiennych rozlewisk u zbiegu rzeki. Mimo że poruszał się zaledwie poobrzeżu tego świata, już rozpoznałw nim samo sercedziczy. Niewysychające źródło bezcennej wodytjeszcze cenniejszego życia. Ostatni bezpieczny azyl dla wszystkichstworzeń tej doliny. Niemal codziennie widział ślady grubego zwierza nabłotnistychŚcieżkachwiodących pomiędzy wystrzelającymi ku niebu wieżycami^tpwia i papirusu, łączącymi się nadgłową, tworzącymi cienisty,chłodny tunel o jasnozielonej poświacie. Wiedział, że żyłytam bawołyCape. Dwa razy niewidząc usłyszał je, jak przedzierają się przezgąszcz papirusu. Żyły teżhipopotamyi krokodyle. Te spędzały całe(lnie u brzegówciemnych, porośniętych szuwarami stawów i ocienio. nych malowniczo rzęsą rozlewisk. . Często budził się w nocy, otulał mocniej kocem i wsłuchiwał ,ggłuche,chrapliwe pomruki rozbrzmiewające na bagiennym terenie. " Pewnego popołudnia siedział na skalistym, porośniętymzboczupla wcinającego się w bagno i obserwował białego nosorożca, który(oprowadził swoje młode z bezpiecznej kryjówki w szuwarach napas u skraju buszu. ;;;" Byłato olbrzymia stara samica o bladoszarej skórze pokrytej"^-^Eramami i zadrapaniami. Pofałdowana i zmarszczona pokrywała^masywne, prehistoryczne cielsko ważącenajmniej cztery tony. MatkaHfeijniekrzątała sięwokół swego maleństwa, kierując jelekko za'1! 'skrzywionym rogiem. Młode nie miało jeszcze rogu ibyło tłuściutkieniczym warchlak. Obserwując tychdwoje, Mark zdał sobie sprawę,jak bardzo zżył sięz tą okolicą i jakstała się częścią jego życia. Władcze uczucie miłości, którą do niejżywił, znalazło potwierdzenie. Żył tu,jakby był pierwszym człowiekiem na Ziemi. Zaspokajałotojego głęboką, atawistyczną potrzebę duszy. Tego dnia natrafił naświeże ślady obecności człowieka poza Bramą Chaki. Szedłwłaśnie jedną z maleńkich ścieżynek wydeptanych wzdłużskarpyprzez zwierzynę, jedną z wielu dróżek łączących rozległepolany, kiedy zauważyłodciskstopy. Była to bosa stopa,o płaskim 179. podbiciu. Stopa, której nie odkształciło noszenie skórzanego obuwia. Mark ukląkł, by przyjrzeć się dokładniej. Była zbyt duża, by należećdokobiety, to stwierdziłprawie natychmiast. Długość kroków świadczyła o wysokim wzroście mężczyzny. Palce stóp były skierowane nieco kusobie, a ciężar przeniesiony napięty. Przypominało to sposób chodzenia atlety. Nie było śladówsuwaniastopami przy wyrzucie nogi w przód, kroki były stawianepewnie, a ciężar przenoszony z kontrolowanym wyczuciem. Tenniewątpliwie żywotny i czujny mężczyzna poruszał się szybko i bezgłośnie. Ślad był tak świeży, że wokół wilgotnej plamy, gdziemężczyznazatrzymał się dla załatwienia potrzeby, w obłoku soli i pary unosiły sięmotyle. Markznajdował się zaledwie parę kroków za nim,więc z uczuciempodniecenia rasowego łowcy, bez zastanowienia zaczął biec śladamistóp. Odległość zmniejszała sięszybko. Mężczyzna, nieświadomtego,zatrzymał się,by urwać zieloną gałązkę dzikiej akacji,przypuszczalniechcąc użyćjej jako wykałaczki. Zmiażdżonewłókna, które Markznalazłtuż obok, były jeszcze wilgotne i zakrwawione. Mężczyzna zatrzymał się nagle, cofnął okrok po własnych śladach,znów się zatrzymał, najpewniej nasłuchując, po czym gwałtownieskręcił ze ścieżki. Po kolejnych dziesięciu krokach ślady urywałysięzupełnie, jakby nieznajomy nagle poderwał siędo lotu lub zostałuniesiony w przestworza na ognistym rydwanie. Jego zniknięcie byłonieprawdopodobne,niemal czarodziejskie, i mimo iż Marktrudził sięjeszcze godzinę, krążąc i wypatrując,nie zauważyłnajmniejszego śladu. Kiedyusiadł i zapalił papierosa, poczuł, jakbardzo jest wyczerpanyirozbity. Użył właśniecałego swego kunsztu tropiciela i zostałwywiedziony w pole niczym sztubak. Mężczyzna wyczuł, że jestśledzony, najpewniejz wyprzedzeniem conajmniej dziesięciometrowym. Musiał zboczyć i zatrzeć własne ślady, unikającpościgu z takąłatwością, że Mark odebrał to prawie jak osobistą obelgę. Siedząc tak stwierdził, że humor pogorszył mu się jeszcze bardziej,z wolnaprzeradzając sięw zimnąwściekłość. Jeszczecię dopadnę obiecał na głos nieznajomemu. Nie pomyślałani przez chwilę,co byzrobił, gdyby ten pościg zakończył sięsukcesem. Jedno wiedział na pewno, rzucono mu wyzwanie, aon jepodjął. Ten mężczyzna jestprzebiegły jak tu Mark zaczął zastanawiaćsię nad właściwym porównaniem i znalazłszy trafne uśmiechnął się. Tenczłowiek jest przebiegły jak szakal- ale beznajmniejszych wątp180 Ihfości byłZulusem i Mark użył w myślach zuluskiego odpowiednikapungushe". " Będęcię wypatrywał, Pungushe. Jeszcze cię złapię, ty małyszakalu. Wraz zwymówieniem tejpogróżki poprawiłmu sięhumor. Zdusił niedopałek. Teraz poczuł, że z niecierpliwością oczekujeturnieju o sprawność buszmena między nim a Pungushe. Od tejchwili, gdyszedł przez busz, machinalnie wypatrywałznajomych śladów stóp odciśniętych w miejscach, gdzie ziemia byłapulchna, i podświadomie liczył na ujrzenie sylwetki ludzkiej znikającejpomiędzy drzewami. Trzykroć jeszcze trafił na te ślady, ale za każdymrazem były już zimne, rozwiane przez wiatri niewarte tropienia. Dni mijały w magicznym kręgu nieba igór,słońca, rzeki imoczarów. Czas zdawał się bezkresny i dopiero gdy policzył na palcach dni,zdał sobie sprawę, że miesiącdobiega już prawie końca. Poczuł smutekrozstania, podobny do odczuć dziecka pod koniec idyllicznych wakacjiletnich, po którychczekają go szkolne obowiązki. Tej nocy wrócił do obozowiska pod figowcem, gdy już zapadałzmierzch. Oparł karabin o pień drzewa i stał tak przez chwilę,przeciągając obolałe mięśnie i rozkoszując się perspektywągorącejfeawy, kiedy nagle zamarł iopadł na kolana, byzbadać miękkąi pulchną podściółkę. Mimo zapadającej szarówki niemiał wątpliwości, że widniały naniej ślady bosych, dużych stóp. Rozejrzawszy sięszybko, MarkTffzeczesał wzrokiem otaczający go, znikający w mroku busz, czującdreszcz niepokoju, że może być obserwowany. Stopniowo się uspokoił,gdy nabrał pewności, że jest sam. Idąc po śladach, dotarł dodrzewaiodszukał ukryty w nim plecak. Wnikliwie zbadałjego zawartość,odkładająckażdą rzecz na miejsce, po czym włożył do poprzedniegoschowka. Gdyby Mark nie zauważył śladów stóp na ziemi, nieprzeszłoby mu przez myśl, że zawiniątko było ruszane. Zaniepokoiłogoi wzburzyło, że człowiek, którego śledził, najpewniej obserwowałi tropił go taksamo ostrożnie z tym wyjątkiem, że jego wysiłkizostały nagrodzone większymisukcesami. Mark źle spał tej nocy. Nękały go dziwnesny, w których śledziłciemną postać podążającą zwinnie po wąskiej, skalistej ścieżce przednim. Nie oglądając się oddalał się od Marka, który rozpaczliwie starał się zawołać, by zaczekał, ale niemógł wydobyć głosu z zaciśniętegogardła. Rano spał dłużej niż zwykle iobudził się rozbity i ponury. Spojrzałw niebopociemniałeod ciężkich, wolno sunących szarosinych cumulusów napływających z południowo-wschodnim wiatrem od oceanu. 18). Wiedział, że zaraz spadnie deszcz i że powinien wyruszyć. Jego pobytdobiegłkońca, ale w ostatniej chwilipostanowił przedłużyć go sobieo parę dni. Zrobił to dla dziadka, ale i dla samegosiebie. Deszcz spadł tego samego dnia, jeszcze przed południem, nikłyprzedsmak tego, co miało nadejść, a mimo to krótka, zimnostalowaulewa zastała Marka kompletnie nie przygotowanego. Już za chwilkęsłońce zaczęło przeświecać przez chmury,jednak Mark czuł, żelodowaty deszcz przenika aż do szpikukości i siedząc w wilgotnejodzieży, drżał niczym w febrze. Dopierogdy ubranie wyschło nanim i drżenie ustało, Mark zdałsobie sprawę, że minęłodokładnie dwadzieścia jeden dni odpierwszegonoclegu pod figowcemi pierwszego kontaktu z moskitami rzecznymi. Kolejna fala dreszczy uświadomiła mu, że wtej chwili jego życie zależyod buteleczki chininy ukrytej w plecaku,wysoko w gałęziach figowca,iod tego, czy zdoła dotrzeć do niej, zanim malaria uderzy z całą siłą. Od obozowiska dzieliło go jakieś osiem kilometrów, poszedł więcna skrótypoprzez cierniste chaszcze i po skalnym zboczu, wkraczającna ścieżkędopiero zaskarpąrzeczną. Gdy dotarł do niej, poczuł sięoszołomiony i musiał chwilęodpocząć. Zapalony papieros miałcierpko-kwaśny smaki dusząc go obcasem, zauważył świeży ślad naścieżce. Zachowałsię, ponieważ to miejsce osłoniły przed krótką ulewąrozłożystegałęziedrzewa mahoba hoba. Pokrywał sięon z jegowłasnym śladem, podążając w tym samym kierunku. Marka zaszokowało jednak, żebył to odcisk stopy obutej, o podeszwachnabijanych ćwiekami. Była to wąska, wydłużona stopa białego człowieka. W przypływie gorączki malarycznej ten ślad ciężko podbitegobuta jawił mu się jako coś potwornie groźnego. Marka chwyciłkolejny atak dreszczy. Po jego przejściu pozostałamu jasnośćmyślii złudne poczucie siły, alekiedy zebrałsię do dalszejdrogi, nogi miał ciężkie jak z ołowiu. Zszedł kolejne sto metrów w dół,kiedy dzienna sowazahuczałagłuchonad miejscem, którewłaśnieminął. Zatrzymał się jak wryty i uniósł głowęnasłuchując. Miejsce poukąszeniu muchy tse-tse na karku zaczęło go wściekle piec,ale stałdalej nieruchomo i nasłuchiwał. Na nawoływania sowy odpowiedział samiec, podobnymi do dźwięku fletu pohukiwaniami,umiejętnie naśladowanymi, ale bez naturalnego rezonansu. Drugie zawołanie rozbrzmiało poprawicy Marka. Poczuł dreszcz wzdłuż krzyża,tym razem spowodowanynieatakiemmalarii, ale wspomnieniem pohukiwania sowy na skarpie wLadyburgu,tamtej nocy parę miesięcy temu. 182 Ruszyłpospiesznie, wlokąc ciężkie, niemal bezwładne nogi pokrętej ścieżce. Nim przebył kolejne sto metrów, zasapał się i ogarnęłano fala nudności, gdzieś z głębi trzewi, duszącgo w przełyku. Gdygorączkazacieśniała znów swoje szpony, zaczął powoli tracić jasnośćwidzenia, obraz rozprysłmu się i popękał niczym mozaika, z chwilo^yini:przebłyskami, jakby wyglądał przez szczeliny w witrażu. Rozpacrilhrie parł naprzód,spodziewając się w każdej chwili poczuć podstopami gąbczastą, bagienną trawę porastającą wejście dopapirusoyUiff. tunelu, bezpiecznego i mrocznego, który był mutak swojski^Hl^iy osłoni go i doprowadzi doobozowiska. :'Howa zahuczała znów,tym razem znacznie bliżej iz najmniejlBziewanegoprzezMarka miejsca. Skołowany i teraz już prze. Htttezony usiadł, by odpocząć izebrać resztki sił. Serce waliło mu ^fccho, a napływające falą uczucie mdłości prawie zmusiło dosjoaniotów. Dzielniejednak zwalczył słabość ijuż po chwili wzrok':iiyostrzyl mu się w sposób niemal cudowny. Zupełnie jakbynagle - ^Sfciągnięto ciężką kotarę. Rozejrzał sięwokół ijuż wiedział, że'ifesiał pobłądzić, zaślepiony gorączką. Nie miał pojęcia, gdziesięi^ajduje ani w jakim kierunkupodąża. Rozpaczliwie zaczął badaćŚdłt padania słońca na stok, by znaleźć realny kierunek, ale gałęzieAlrzewa, pod którym przysiadł,i cały otaczający go gąszcz niczymgigantyczna kopułaograniczyły mu widocznośćdo pięćdziesięciukroków. Zwlókłszy sięna nogi, ruszył skalistymzboczemw nadzieidotarciado równiny. Za nim znów odezwałasię żałosnym, pogrzebowymgłosem sowa. Oślepiony i drżący upadł. Padając zranił się w łydkę, ale uświadomiłto sobie w pełni, dopiero gdy poczuł ciepłystrumyk krwi. Kiedy uniósłdłoń ku twarzy,zobaczył, że drżyona zbytgwałtownie, by mógłniąotrzeć pot zalewający mu oczy. Gdzieś z jego lewejstrony znówodezwała się sowa, a rytmiczne, szalone szczękaniezębów zwielokrotniło ten dźwięk w jego uszach. Mark przetoczył się na plecy i spojrzałna wpół oślepły w kierunku,skąddochodziło pohukiwanie sowy. Usiłował powstrzymać faleciemności, mrugając mocno, by pozbyć się potu wgryzającego sięsłono w oczy. Było to niczym zaglądanie w głąb długiego, ciemnegotunelu ku słońcu najego końcu. Usiłował zmusić oczy, by służyłymuJepiej, ale obraz rozmył się. Tego, że obraz żyt i poruszał się, był pewien. Milczące meteoryświatła, żółte, czerwone i zielone,eksplodowały w jego głowie. Eksplodowały, po czym wykrystalizowały się nagle. Obraz stał się 183. znów jasny i wyrazisty. Teraz widział z nienaturalną, prawie zatrważającą ostrością. Ku niemu zbliżałsię mężczyzna,wysoki,o głowie krągłej i ciężkiejniczym kula armatnia. Miał bary zapaśnika i potężny, nalanykark. Mark nie widział jego twarzy. Patrzyłakurat winną stronę, ale byłow nim coś przerażająco znajomego. Niósł kurtkę przewieszoną przezramię. Ubrany był wkoszulę w kolorze khaki, zapinanąwysoko nawzórwojskowy, a bryczesy miał wpuszczone w brązowe buty do jazdykonnej. Niósł karabin wysoko przy piersi i poruszał się ostrożnym,czujnym krokiem myśliwego. Mark poczuł, że znówwiruje muw głowie, a obraz rozmywa się. Wstałniezgrabnie, podciągając się po pniuakacji, i jeden z ostrych,zakrzywionych kolców wbił musię w opuszek kciuka. Poczuł niesamowity ból, ale dzięki niemu zdołałpoderwaćsię do biegu. Zostawiłza sobą zarys masywnej sylwetki myśliwego. Znalazł w sobiedość siły,by poruszać nogami, tylko dzięki instynktowi samozachowawczemu. Kiedy uchylił się skręcając gwałtownie w bok,usłyszał świst kuli nachwilę przed tym, nim usłyszał sam strzał. Trzasnął w powietrzu tużprzy jego głowie niczym gigantyczny bicz. Zaraz potem rozbrzmiałokrótkie, ostre szczęknięcie drugiegowystrzału. Mauser, zdążył pomyśleć, zanim przeniósł się w inny czas i przestrzeń. Zmysł odmierzający czas wjego głowie zaczął odliczaćkrótkiesekundy walki,wyostrzony mimochoroby izaślepienia. Bez oglądaniasię za siebie wiedział, że myśliwy zarepetował broń i ponownie złożyłsię do strzału. Mark poderwał się znów. Potykając się, biegł prawie poomacku, kiedy hukwystrzału odezwałsię tuż przy nim. Wciążw biegu, Mark zdjął z ramienia swego P. 14. Gdy znalazł się w lesie, tuż nad nimkawałek kory oderwanykolejną kulą z mausera rozprysł się w kawałeczki, zostawiając zimną,mokrą ranę na pniu. Wreszcie Mark dopadł skarpy. Rzucił się naziemię,szukając wygodnej pozycji obrony. Nagle usłyszał wielki huk. Zupełnie jakby niebiosa rozwarły się nad nim iwypadło zeń słońce. Grzmot itowarzyszący temu błysk byłytak silne, że przemknęła mumyśl, iżto pocisk z mausera roztrzaskał mu mózg. Instynktownieopadł na kolana. Dopiero w dzwoniącej ciszy, która potemnastąpiła,uspokoił sięna tyle, by zrozumieć, że to piorun uderzył w bryłę rudy żelaza tużprzy nim. Zapachwyładowania elektrycznego nasycił powietrze. Mruczące echo burzy odbijało sięod sinawych ścian skarpy. Ogromne,sine zwały chmur wytoczyłysię z bezdennego, błękitnegoskarbcaniebios, by przypaśćblisko do ziemi. Raptem zerwał sięwiatr, 184 przeraźliwie zimny i porywisty. Szarpał gałęziaminad głową Markaz zadziwiającą siłą. Kiedy Mark uniósł się na nogi, zaczął wydymaćmu koszulę i targać włosy, wywołując kolejną falędreszczy. Zdawałomu się, żekrople potu na twarzy zmieniłysię natychmiast wszron. Gdzieś tużobok,pośród wycia wiatru, znów odezwała się sowa. Zacząłpadać deszcz. Mark, natężając nadludzko wzrok, wypatrzył przez ścianę deszczujakiś kształt. Byłoto martwe,ogromne drzewo. Dla rozgorączkowanychoczu Markaprzyjął onkształt złej wiedźmy o groźnierozpostartych ramionach i pokręconym ciele. Mimo wszystko było tojedyne dostępne wtej chwilischronienie. Na parę błogosławionych chwil mroczkiprzedoczami rozprysłysię,a wzrok nabrał ostrościi mógł ogarnąć ograniczony niemocą krąg. Mark zrozumiał, że musiał wrócić po własnych śladach i trafiłz powrotem nad rzekę. Martwe drzewo,o które się wsparł, stało nasamym brzegu wysokiej skarpy. Rzeka podmyła jego korzenie, zabijającje stopniowo, byz czasem przyjąć je w swą otchłań i ponieść z prądem. Wody za plecami Marka były wezbrane, rwące, pobrązowiałeoddeszczu i odcinające mu drogę odwrotu. Byłuwięziony pomiędzybrzegami rzeki, a pościg osaczał go z wolna. Wiedział, żejegoprześladowca nie jest sam. Nawoływanie sowy było ich sygnałem, zapomocą którego kontaktowali się równieżna skarpie w Ladyburgu. Zdawał sobiesprawę, żejedynym ratunkiem może być rozdzielenieich izwabienie podstępnie do tej kryjówki i że musi działać szybko,nim gorączka znów zakłóci mu jasność i trzeźwość myślenia. Przyłożywszy zwiniętą dłoń doust, udał smutny, żałosny zew sowyScopsa. Oparł się plecami o drzewo, trzymająckarabin nisko przybiodrze. Prawie natychmiast,gdzieś zprawej strony, dobiegł odzew najego wołanie. Mark stał nieruchomo. Przywarł całym ciałem do pniadrzewa, poruszając jedyniewzrokiem za tym odgłosem. Minęły długieminuty, nim, tym razem jeszcze bliżej, odezwało się wołanie sowy. Deszcz zacinał niesiony podmuchami wiatru. Zacinał pod ostrymkątem lodowatymi lancami ukośnychstrug. Wcinał się w busz i otwartąpolankęza nim. Atakował twarz Marka igiełkami tnącymi powieki. Mimo to Mark zdołał wyostrzyć wzrok na tyle, by zobaczyć jasnobialy,tańczący welon wody. Znów ostrożnie uniósł dłoń do ust i zahuczał,wabiąc mężczyznę ku sobie. Gdzie jesteś? odezwał się cichy głos. Gdzie jesteś. Renę? Mark zwrócił wzrok w stronę, skąd dochodził ten głos. Słyszałem, że strzelałeś, dostałeś go? W kierunku Marka szedł wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnej, 185. ogorzałej twarzy, pobrużdżonej i porysowanej zmarszczkami wokółoczu. Krótki kędzierzawy zarost ocieniał jego podbródek. W opuszczonej dłoni niósłkarabin Lee-Metforda. Ramiona miał przykrytekrótką gumową pelerynką, teraz mokrą i lśniącą od deszczu. Był tomężczyzna w sile wiekuo tępych, bezmyślnych oczach iostrych,niemal barbarzyńskich rysach twarzy rosyjskiego wieśniaka. Była totwarz człowieka, którytraktował zabijanie ludzi tak, jak inny traktowałpoderżnięcie dzikowi gardła. Zauważył Marka stojącego przy drzewie,ale w ulewie i słabnącym świetle jawił mu się jako ciemny, niewyraźnyzarys. Poza tymzmyliło go nawoływanie sowy. Renę? zawołał powtórnie, po czym zatrzymał się, po razpierwszy czymś zaniepokojony. Usiłowałprzeniknąć pustymi oczamibez wyrazu potoki spadającego deszczu. Potem zaklął szpetnie i uniósłlee-metforda wyżej na biodrze, odciągając bezpiecznikzrogowaciałym, kciukiem. To on! Rozpoznał Marka i rozpaczliwie rozglądał się naboki. Nie! ostrzegł go Mark natychmiast, ale lufa karabinu jużunosiła się i Mark usłyszał metaliczny szczęk bezpiecznika. Wiedział,że za ułamek sekundy mężczyznaodda do niego strzał. Uprzedził gowięc, strzelając ze swego P. 14 trzymanego nisko przy biodrze. Strzał rozbrzmiał przeraźliwie głośno. Strzał poderwał mężczyznę w powietrze i rzucił w tył. KarabinLee-Metforda miotałsię w bezwładnych jużdłoniach. Upadł naskały, uderzając w nie łopatkami. Obcasy tłukły i kopały dzikow ziemię, a powieki zatrzepotały niczym skrzydła uwięzionego motyla. Krew tryskała muz piersi, wsiąkając w wilgotny materiał koszulii natychmiast rozwadniającsię w kroplach walącego deszczu na akwarelowy róż. Wyginając grzbietw ostatnim spazmie, mężczyznaosunął się nabok iznieruchomiał. Zdawał się skurczyć w sobie, wyglądał teraz staroi bezbronnie. Dolna szczęka opadła,ukazując różowe dziąsła i poplamione przez tytoń zęby sztucznej szczęki. Krople deszczu wpadałydo martwych, otwartychoczu i Mark poczuł znajome uczucie rozpaczy. Zimne, tak dobrze znane mu poczuciewiny z powodu zabiciaistotyludzkiej. Poczuł irracjonalną chęć pójścia mu z pomocą, mimo iż byłoto już poza ludzkimimożliwościami. Próbował wytłumaczyć sięjakośczyusprawiedliwić. Impuls ten spowodowała gorączka. Znajdował sięteraz w stanie, w którym nie ma granicy między rzeczywistością a fantazją. Nie powinieneś byłwymamrotał. Nie powinieneś był. Ostrzegałem cię. Ostrzegałem. Wyłonił się zza osłony martwego 186 '^^iSsS^-':"^^ '-" aSJfcwa, zapominając o drugim mężczyźnie, o tym, przed którym^SStfakt winien był ostrzec go jako bardziej niebezpiecznymz dwóchMyśliwych- Pochylił się nad zabitym mężczyzną, słaniając się naBogach. Strzelbę trzymał wciąż przyciśniętą wysokoprzy piersiach. - Hobdaynie trafił go pierwszymi trzema strzałami, ale był todystansdwustu albowięcej metrów i strzelał pod górę poprzezzasłonę4rzew i krzewów. Szybkie strzelaniedo pędzącego, kluczącego celu togorsze nawet niż mierzenie do kudu uciekającego w gęstym lesie,gtiaelał bowiem do szczupłego i bardziejzwinnegoludzkiego celu. Drugi i trzeci strzałoddał niecona oślep, liczącna łut szczęścia, zanimjego cel zniknie za drzewami. ,\ 'Teraz wiedział, że musi tropić go ostrożnie, widział bowiemkarabin u boku chłopca. Mógł przecież przyczaić się, położyć gdzieśaa skarpie i czekać na prostystrzał. Poruszał się korzystając z osłonynatury i milknącego powoli deszczu, zbliżając się z każdym krokiemdo skalistej grani. Był świadom,że w każdej chwili może sięspodziewaćstrzału, Mark zdążył bowiem zdradzić, że jest dobrymstrzelcem,a ponadto był przecież wyszkolonym żołnierzem. Poruszał się ostrożnieipotrafił zrobić użytek ze swej broni. Kiedy dotarł do grani, poczuł niesamowitą ulgę. Leżał tam natrawie z przygotowanym przedsobą mauseremi wypatrywał naprzeciwległym stoku swej zwierzyny. Usłyszał wołanie sowygdzieś po lewicy i skrzywił się zirytowany. Głupi, stary sukinsyn! wymamrotał. Posikal się na śmierćze strachu. Potrzebował być stale podtrzymywanynaduchui uspokajany. Stary nerwy miałzbyt zszarpane do takiej roboty,ponadto brakowałomu wyczucia co do częstotliwości sygnałówkontaktowych. Po chwili Hobday syknął. Przeklęty głupiec. Musiał usłyszeć strzały i powinien domyślićsię, że polowanie weszło w etap szczytowy, jednak zahuczał znówniczym dzieciak gwiżdżący w ciemnościach dla dodania sobie odwagi. Wyrzuciłgo ze swych myślii skupił się na przeszukiwaniu wzrokiemumytegodeszczem zbocza. Nagle zamarł, jakby nie dowierzającwłasnym uszom. Usłyszał odpowiedź na wołanie sowy po lewej stroniegdzieś za granicą. Hobday powstał. Nisko pochylony, sunął wzdłużgrani. Naglezauważył gwałtowne poruszenie w szarym, targanymprzez wiatr gąszczu i opadł do przykucu strzelca wyborowego,składającsię błyskawicznie do strzału. Mierzył do niewyraźnegocelu, mrugającw deszczu zalewającymmu oczy. Czekał na pewny strzał. Raptemzaklął, rozpoznając swego partnera. Pochylona postać pod błyszczącą 187. mokrą peleryną. Poruszał się niezgrabnie niczym ciężarna, przedzierającsię przez szarość chmury deszczowej i listowia wiszącego nad nim. Mężczyznazatrzymał się i uniósł zaciśniętądłoń do ust, by wydaćprzeciągłyzawodzący dźwięk. Brodaty myśliwy uśmiechnął siępod nosem. Stary kaczor w pułapce wyszeptał głośno. Stary, głupi kundel. Nie poczuł najmniejszychskrupułów,mimo że wiedział, iżściągnieon po tym na siebie ostrzał. Obserwował go uważnie, starając siętrzymać poza linią, gdzie niebołączyłosię z ziemią. Zarys ramionigłowy krył mu gęsty krzak, zaktórym przykucnął. Człowiek w pelerynie przeciwdeszczowej odezwał się znów. Przekrzywił głowę, kiedy otrzymał odpowiedź. Ruszył żywonaprzódw wiatr i deszcz, zbliżającsię nieuchronnie ku swemu przeznaczeniu. Hobday uśmiechnął się widzącto. Nie będę musiał się dzielić, pomyślałocierając krople deszczuze szczerbinki swego mausera. Wtedy jego partner zatrzymał się i zaczął unosić karabin, ale strzałjuż rozbrzmiał. Osunął się bezwładnie na trawę. Hobdayzaklął cicho,z goryczą. Przegapił ten moment. Nie zdołał zauważyć, skąd padłstrzał. Czekał trzymając palec naspuście, wytężał wzrokpoprzezdeszcz. Już nie był tak pewny siebie, poczuł szacunek dla tropionegoi pierwszydreszcz strachu. To był dobry strzał, zabójczy, podprowadziłstarego bardzo blisko. Przyzywał go, jakby był głodnym lampartemzwabionymbeczeniem kozła. Wątpliwości brodatego łowcy rozwiały się nagle, przez chwilęniechciał wierzyć w swe szczęście. Właśnie kiedy już przygotował się dodługiej i niebezpiecznej potyczki, jego zwierzyna wyłoniła się zzaosłony martwego, pokrzywionego drzewa na brzegu rzeki. Był todziecinny, bezmyślny, niemal śmiesznykrok prawie że samobójczy,tak nieprawdopodobny, żeprzez chwilę węszył podstęp. Młody mężczyzna stał chwilę nad zwłokami zabitegoprzez siebieczłowieka. Nawet z tej odległości widocznie słaniał się na nogach. Trupioblada w szarym, słabym świetle twarz rozmyła się w zmierzchu,ale koszula w kolorze khaki odcinała sięwyraźnie od powierzchni ziemi za jegoplecami. To nie wymagało mistrzowskiego strzału, cel był mniej niż stopięćdziesiąt metrówod niego. Przezchwilę Hobday mierzył w samśrodekpiersi, po czym nacisnął spust z wystudiowaną uwagą, wiedząc,że będzie to strzał w samo serce. Kiedy odrzutkarabinu uderzył go w ramię, a ostry pogłos mauserazaatakował bębenki uszu, obserwował, jak chłopak pada do tyłu. 188 ^Mark nie usłyszał wystrzałuz mausera. Pocisk dosięgną! go przed tem odgłosem. Poczuł tylko tępe uderzenie w górną częśćciała,nimzostał odrzucony w tyłz siłą, która wypchnęła mupowietrze z płuc. Ziemia rozstąpiła się przed nim, kiedy padał. Czuł,jakby zostałpochłonięty przez wirujący lej ciemności i przeztęulotną chwilęwiedział, że jest martwy. Zaraz potem wessał go lodowaty, brunatny wir rzeki i szokzetknięcia się z nim ściągnął go z powrotemna krawędź ciemności. Głowazniknęła mu podpowierzchnią wody. Cudem znalazł wsobiedość siły, by odbić się od błotnistego dna. Wynurzając się napowierzchnię,wciągnął drogocenne powietrze w płuca iwtedy poczuł,żewciążtrzyma w dłoniach swego P. 14. Kiedy podniósł go wyżej i przytrzymał drewnianą kolbę przedoczami, zauważył, że pocisk wbił się w drzewo i rozpłaszczył o solidnąstal rygla zamkowego,a następnie wbił w drewnianą okładzinępodstawy lufy, zmieniając się w bezkształtną bryłę, niczym mokragruda gliny rzucona o ścianę. Brońzatrzymała pocisk,ale jego wielkaenergia odrzuciła karabin P. 14, tak że uderzył go w pierś, wybijającpowietrze z płuc i wrzucając go do rzeki. Z uczuciemwielkiejulgi Mark wypuścił karabin na bagnistednopod nim ipozwolił się ponieść prądowi rzeki. Porwał go wirującykoszmar malarii, deszczu i szalejącej brunatnejwody. Z wolna pogrążyłsię w ciemności. Zdążył jeszcze pomyśleć, jakaż to ironia losu, żeuratował się od śmierci przez zastrzelenie, byteraz utonąć niczym niechciany kociak. Woda znów wdarła mu się do ust,poczuł palenie wpłucachi pogrążył się w nicość. Tortury spowodowanej gorączką malaryczną nie da się porównaćdo żadnej innej. Umysł uwięziony w nie kończącym się koszmarze,z którego nie ma ucieczki ani ulgi przebudzenia się, nadziei,że to tylkozły sen. Zdrowy umysł nie jestw stanie znieść koszmarów malarii. Wciąż powracających, spotęgowanych jeszcze silnym pragnieniem,powstałym przywypalaniu się płynów w ciele, w gorączkowej walcez chorobą. Atakchoroby jest tym straszniejszy, że powraca wciążi wciąż, znajomymifalami. Zaczyna sięlodowatymi dreszczami, poktórych fala gorączki niby Sahara podnosi temperaturę ciałanatakiewyżyny, że zagrożony jest mózg. Zaraz potem następujepowódźpotów,kiedy płyny wyparowują przez każdy por ciałaofiary, odwadniając ją do cna i zostawiając tak słabą, że niema nawet sił, by 189. unieść głowę czy dłoń w oczekiwaniu na kolejny atak lodowatych dreszczy. Mark miewał krótkie przebłyski świadomości pomiędzypowtarzającymi się regularnie okresami gorąca i zimna i nienazwane] grozy. Raz,kiedy pragnienie paliło gotak, że zdawało się, iż każda komórkajego ciała krzyczy wprost o odrobinę wilgoci, a usta były spierzchniętei spuchnięte, zdawało mu się, że mocne chłodne dłonie unoszą mugłowę i usta przepełnia mu płyn gorzkawy, a mimo to zimny i cudowny, spływający niczym nektar dogardła. Kiedy indziej, gdy zmarzł, otulały gociasno jego własnym kocem. Szarym wełnianym kocem, którego zapach był tak swojski imiły przesiąknięty dymem ogniska, papierosów i zapachu jego własnegociała. Często słyszał odgłosydeszczu i grzmoty bnrzy, ale zawszepozostawał suchy. Potem wszystkoodpływało w nicość i pogrążał sięw kolejnej fali gorąca. Wiedział, że nim odzyska w pełniświadomość,musi minąć pełne siedemdziesiąt dwiegodziny od pierwszego atakudreszczy. Malaria jesttak łatwa doprzewidzenia, ze swymi następującymi zawsze w tej samej kolejności fazami, że wiedział, kiedy to nastąpi z dokładnością prawie co dogodziny. Było późnepopołudnie i Mark leżał pod własnym kocem na posianiu ze świeżo skoszonej trawy i wonnych liści. Wciąż padało,bezlitosna szara ulewaz nisko zawieszonych, brzemiennychchmur,które zdawały się przyciskać wierzchołki drzew ale on nie był mokry. Nad głową miał niską powalę skal, osmaloną przez tysiąclecia niezliczonymi ogniskami rozpalanymi przez tych, którzy szukalischronienia w tej płytkiej grocie. Wejście do niej otwierało się napółnocnyzachód, z dala od przenikliwych,niosących deszcz wiatrów. Wpadały przez nie ostatnieprzebłyski słońca pogrążającego się w grubą pierzynę chmur. Uniósłszy się z ogromnym wysiłkiem na łokciu, Mark rozejrzał się dookoła zzaciekawieniem. Obok głowy, oparty o skalną ścianę, stałjegoplecak. Gapił się nań przez dłuższąchwilę, zdezorientowanyi zdziwiony. Ostatnią rzeczą, jaką wyraźnie pamiętał, była otaczającago zewsząd lodowata woda. W zasięgu ręki stał brzuchaty dzban napiwo z ciemnej, dobrze wypalonej gliny. Sięgnął po niego natychmiast,dłońmidrżącymi nie tylkoze słabości, ale też z nieodpartej potrzeby zaspokojenia pragnienia. Płyn był gorzkawy i smakował jak lekarstwo. Pachniał ziołami i siarką,ale pil godługimi, pełnymi wdzięcznościłykami, aż brzuch wzdął mu sięi rozbolał. Kiedyodstawiłdzban, zauważył stojącą przy nim miskę pełną a^zepicj, zimnej kaszy kukurydzianej, posolonej i przyprawionejMolami przypominającymi smakiem szałwię. Zjadł połowę i zasnął, ale ma. tuzem głębokim kojącym snem. Kiedy sięznów obudził, deszcz ustał isłońce zbliżyło się do zenitu. gnEbijając się przez wieżyce chmur,zalewałoświatłem doliny leżące Ufiolt stóp. Włożywszy w towiele wysiłku,Mark wstał i powlókł się do gmścia. Spojrzałw dół na wezbrane koryto rzeki Bubezi. Szalejące,tdzawoczerwone potoki,w których kłębiły się gnane ku morzuogromne drzewa, oobnażonych korzeniach uniesionych kuniebuniczym pokręcone artretyzmem palce umierających żebraków. ; /Spojrzawszy w kierunkupółnocnym, zobaczył, że niecka, mokradłai busz zostały zalane wodą. Poletka papirusu były całkowicie zatopioneprzezmatową, srebrną lachę wody, która iskrzyła się niczym ogromnehsitro. Nawet wyższe drzewa na nizinie były zanurzone aż po górnegałęzie. Niewielkie pagórki wyglądały jak wysepki rozrzuconena bezmiarze wód. Mark byłjeszcze zasłaby, by utrzymać sięna nogach przez dłuższyczas,i opadł z powrotem naposłanie z miękkiej trawy. Nim zasnął,wrócił pamięcią do napaści. Niepokoiło go, skąd zabójcy wiedzieli, żebiwakujeprzy Bramie Chaki. W przedziwny sposóbwiązało się to ześmiercią jego dziadka. Ztymi myślami pogrążył sięwe śnie. Kiedy się zbudził, był ranek. W nocy ktoś ponownie napełniłgorzkawym płynem dzbanek, a w misce byłykaszkai kawałekpieczeni. Smakowała jak kurczak, ale najprawdopodobniejbyło to mięso iguany. "-W/ody opadłygwałtownie. Znów wyłoniły się poletka papirusuz'dhigimi, spłaszczonymiłodygami i puchatymi łebkami sfilcowanymiprzez powódź. Ukazały się też drzewa. Podłożepowoli zaczęłowdychać. Rzeka Bubezi przepływająca wąską gardzielą ustópschroniska Marka odzyskiwała stopniowopozory zdrowego rozsądku. Nagle Mark zdał sobie sprawę, że jest całkiem nagi. Poczułotaczający go mdły zapachgorączki i wydzielin ciała. Zszedł w dół kubrzegowi rzeki. Była to długa, powolna wędrówka, podczas którejWrĄanywał się parokroć dla nabrania sił i uciszenia oszałamiającego 'Gonienia w uszach. Zmywszy zsiebie wszelkie zapachy i brud, obejrzał ciemnopurPurowy siniak wmiejscu, gdzie pocisk mausera wbił mu P. 14 w pierś. otem wysechł w dzikim żarze południowegosłońca. Wygrzało onoostatniedreszcze gorączki w jego ciele. Wdrapał się z powrotem do^ejkryjówki,teraz już sprężystym i lekkim krokiem. 191. Rano odkrył, że dzban i miska zniknęły. Wyczuł, że było coścelowego w tym geście, próba przekazania mu jakiejś wiadomości. Oznaczało to, żetajemniczy wybawcauznał, że jestjuż w staniezadbać o siebie sam. Był to początek powołaniago do życia. Markzebrał swój dobytek. Odkrył, iż ubrania zostały wysuszonei spakowane dopłóciennego worka. Był tamteżjego pasz nabojami. a myśliwski nóżspoczywał w swej skórzanej pochwie. Niestety, zapasyżywności ograniczyły siędo jednej puszki prażonej fasoli. Otworzył jąi zjadł połowę, zostawiając resztę na kolację. Potem schował plecakw głębi pieczary iwyruszył spenetrować dorzecze, Odnalezienie pola walki zajęło mu prawie dwie godziny, rozpoznałje tylko dzięki martwemu drzewu o artretycznych powykręcanychczłonkach. Teren był położony niżej, niżpamiętał. Został zmiecionyprzez powódź. Trawa była przyciśnięta do ziemi, jakbyzostaławybrylantowana i przyczesana. Mniejsze drzewka leżaływyrwanez korzeniami, a na niższych gałęziach większych drzew utrzymywałasię wciąż wilgoć, jakby dla zaznaczenia poziomu wezbranych wód. Mark bezskutecznie szukał jakichś śladów walki. Nieznalazł aniciał, ani porzuconego karabinu, zupełnie jakby nic się tam niewydarzyło. Zaczynał już wątpićw swą pamięć, dopóki nie wsunąłdłoni pod koszulę i nie wymacał pulsującego zasinienia. Szedł wzdłuż rzeki, kierując się położeniem traw, niemalprzezkilometr. Zauważywszystado sępów siedzącena gałęziach i kłócące sięjazgotliwie, przyśpieszył. Niestety, znalazł jedynie małe nosorożca,które było za młode, by unosić się na fali, i utonęło. Teraz jużzaczynało się rozkładać. Mark powrócił do powalonego drzewa i spoczął, by wypalićostatniego papierosa, jakiegoznalazł w papierośnicy. Rozkoszował siękażdym dymkiem, poczym zgasiłgo w połowie i ostrożnie schowałdo blaszanego, płaskiego pudełka, naktórymwidniał rysunek czarnegokota i znakfirmowy "Craven A". Miał już wstać, gdy zauważył coś błyszczącego wsłońcu u swoichstóp. Wygrzebał przedmiot z mokrej ziemi. Była to mosiężna łuskanaboju. Kiedy ją powąchał, poczuł nikłyzapach kordytu. Na spodzie łuski było wybite: "MauserFabriken 3 mm". Z namysłemobracał ją w palcach. Właściwie należałozgłosić całą sprawę na najbliższym posterunkupolicji, ale jużdwa razy byłna tyle szalony, byzwrócić na siebieuwagę, podczas gdy pozbawiony skrupułów wróg polował na niegoz ukrycia i chyłkiem. Mark podniósł się i zszedł łagodnym zboczem ku brzegom192 moczarów. Przez chwilęoglądał jeszcze mosiężną łuskę, po czymcisnął ją tak daleko, jak tylko mógł, w głąb ciemnej wody. Wróciwszy do groty wrzucił plecak na ramiona, podskakującchwilę, by poprawić i umiejscowić paski. Kierującsięku wyjściu,zauważył ślady stóp w wystygłym popiele ogniska. Te szerokie śladybosych stóp rozpoznałby wszędzie. Działając pod wpływem impulsu, ściągnął pochwę noża myśliwskiego z paska i położył w widocznym miejscu na środku pieczary. Następniekawałkiem węgla z wygasłego ogniska narysował na ścianienad nimdwa antycznesymbole. Symbole, które jak nauczył go David,oznaczały; ,,Uniżonysługa, który niesie dary". Miał nadzieję,żePungushe, stary znajomy kłusownik, odczyta właściwieich znaczeniei przyjmie dar. Na południowym stoku BramyChaki Mark zatrzymał się i spojrzałna rozciągającą się przed nim gęstwinę. Przemówi! szeptem, gdyżwiedział, że dziadek usłyszy go bez względu na to, jak ciche będą jegosłowa. Wszystko, czego nauczył się tu i co przeżył,tylko umocniło gow postanowieniu, że musi odkryć prawdę, wyjaśni tajemnicę i znajdzieodpowiedzi na tyle pytań związanych ze śmiercią staruszka. Powrócę tuktóregoś dnia pomyślał. Skierował się na południe. Wydłużył krok i wpadł w chód zbliżony do truchtu. Był on zwanyprzez Zulusów minza umhlabafhi "jedzziemię łapczywie". Markczuł się nieswojo. Garnitur drażnił ciało, awykrochmalonykołnierzyk uciskał mu szyję niczym obręcz niewolnika. Chodnik byłtwardy i nieprzyjazny jego krokom, szczęk tramwajów i klaksony,powarkiwania i zgrzyty automobili niemal ogłuszały go po dzwoniącejciszy buszu. Mimo tobyło coś podniecającego istymulującegow otaczającym go,spieszącym dokądś potokuludzkim, hałaśliwym,barwnym i żywym. Tropikalna, niemal cieplarnianaatmosfera miastaDurban sprzyjałarozwojowi życia. Marka nigdy nie przestała zadziwiać różnorodnośćludzi wypełniających tłumnie jego ulice. Hinduski odziane w połyskujące sariz jaskrawych jedwabi, z klejnotami w nozdrzachi nastopach obutych w złote sandałki. Wysocy Zulusi o twarzach pucołowatych niczym księżyc w pełni. Ich żony w stożkowych, ochronnejbarwy, nakryciach głowy ulepionych z błota, z warkoczykami zaplatanymiim razna całe życie. Piersi miały schowane pod miedzianymimiseczkami, na ramionach luźne opończe. Były to pełne piersi,wezbrane jak u matki Ziemi,do których niemowlęta przysysały się 13-B". Chaki 193. niczym tłuściutkie, małe pijawki. Biodra przysłaniały im skórzanefartuszki, poruszające się w rytm tanecznych kroków. Mężczyźnijedynie w osłonach na lędźwie, muskularni i dystyngowani, lubnoszący zachodnie szmatki z taką samą nonszalancją i świadomąpewnością siebie co major mundur po służbie. Były tam też białekobiety, odległe, zimne i nie spieszące się donikąd, które z nieodstępującymijena krok służącymi udawałysię po zakupy lub nawycieczki szybkimi wehikułami. Ich mężowie wciemnych garniturach i wykrochmalonych kołnierzykach nie pasowali raczej do południowego, rodzimego klimatu. Wielu z nich było pożółkłych od febry lub nalanych od sutegojedzenia. Spieszyli wciąż za swymi interesami,a ich twarze naznaczonebyły wciąż zmarszczką troski. Każdy z nich izolował skrzętnie swąduszę przed tym natłokiem ludzkichciał. Dziwnie było znów znaleźć się w mieście. PolowąduszyMarknienawidził Durbanu, ale druga polowa już witała go z radością. Pospieszył więc, by poszukać towarzystwaludzi,za którymi tęskniłnieraz podczas minionych długich tygodni. Dobry Boże, stary druh! Dicky Lancome elegancki, zczerwonym goździkiemw butonierce pospieszył, by goprzywitać,drepczącprzez całą szerokość salonu wystawowego. Jakże jestem rad, mogąccię powitać. Spodziewałemsię ciebie przed paroma tygodniami. Interesyidą słabo, a dziewczyny są brzydkie, nudne i nieuczynne, pogodawprostprzerażająca. Nic nie straciłeś,stary. Absolutnie nic. TrzymającMarka na odległość ramion, przyjrzał mu się braterskimokiem. MójBoże! Wyglądasz, jakbyś wrócił właśnie z Riwiery. Jesteś rumianyniczym kiełbaska wieprzowa, ale nietak tłusty. Boże, muszę przyznać,że znów straciłeś nawadze! Poklepał się po kamizelce, której guzikinaprężały się do ostatecznych granic na rosnącej obłości brzucha. Muszę przejśćna dietę, a skoro o tym mowa, czas nalunch! Będzieszmoim gościem, stary absolutnie nalegam! Dicky rozpoczął swą dietę odparującego, wysokiego kopca ryżu,zabarwionego na jasnozłoty kolor i doprawionego szafranem. Do tegobył zawiesisty gulasz barani w sosie curry i kaczka po bombąjsku. Całość przybrano owocami mango w ostrej polewie i wiórkamikokosowymi. Kiedyhinduski kelner w turbaniezaoferował mu srebrnątacę pełną sałatek, entuzjastycznie zapełnił nimi talerzyk, nie wahającsię ani chwili. Boże, jak ja ci zazdroszczę, staruszku. Tyle już razy obiecywałem 194 ySilgBbw coś takiego. Samotnyczłowiek sam przeciw dziczy. Źywoi"'^'"pioniera. Polowanie i łowienie ryb, by mieć co wsadzićdo garnka Odprawiłkelnera machnięciem ręki i uniósł kufelz kwaterkąpiwakuMarkowi. Twoje zdrowie, staruszku. Opowiadaj po kolei. ; i Dicky zamilkł wreszcie. Nie przestając delektować się curry,słuchałMarka uważnie. Słuchał o pięknie i odosobnieniu, o świtach nad buszem iciszy gwiaździstych nocy. Wzdychał od czasu do czasu,kiwając tęsknie głową. , Żebym to ja takmógł, brachu. ;., Możeszzauważył Mark. Dicky spojrzał na niego zaszokowany. " Towszystko jest tam przez cały czas. Nie zniknie. Aleco z moją pracę, staruszku? Nie mogę takrzucić wszystkiegoi odejść! Czytak bardzo lubisz swoją pracę? zapytał cicho Mark. Czy byciesprzedawcą samochodów zaspokaja wszystkie twoje potrzeby4uchowe? Hej! Dicky wyglądał natrochę zmieszanego. To niejestkwestia lubienia czy nielubienia. Chodzi mi o to, że to jestcoś,coezjowiek musi robić, otco. Jeśli masz szczęście,znajdziesz coś, co potrafisz robić względnie dobrzei gdzie możeszzarobićparę groszy"lizymasz się tego. Ba Zastanawiam się rzekłMark. Powiedz mi. Co jest ważniejsze, ten grosz czy uczuciezadowolenia tkwiące gdzieś w głębi -ISW HSSPicky zagapił się na niego. Dolna szczęka opadła mu, odsłaniającłH^trzeust, pełne wpółprzeżutego ryżu. -" Tamczuję się czysty i wielki kontynuował Mark, bawiąc się NISem. Nie ma tam szefów, klientów ani zabieganiao zamówienia. 11 nie wiem,Dicky, tam czuję się kimś ważnym. ;Ważnym? Dicky głośno przełknął nieprzeżute curry. Ważnym? Dobre sobie, chłopcze. Takich urwipołciów jak ty i ja'llltedają na rogach po dziewięć pensów za tuzin. Popiłryż^tostem piwa i starł pianę z górnej wargiśnieżnobiałąchusteczką"WSt z kieszeni na piersi. Posłuchaj rady starego wyjadacza. Kiedy zmawiasz wieczorem paciorek, niezapomnij podziękować za to,2e jesteś dobrym sprzedawcą samochodów, i za to, że odkryłeś tentalent w sobie. Zróbtak po prostu, stary, i nie zastanawiaj się więcej. inaczej pęknie ci serce. Powiedział to tonem sugerującym, że za nicnie zmieni swego zdaniai uważatemat za zamknięty. Po chwili sięgnąłdo aktówki stojącejprzy krześle. Proszę, mam tu cośdla ciebie. ,195 Był to tuzin grubych listów, zaadresowanych schludnym, kobiecympismem Marion Littlejohn. Wszystkie wbłękitnych kopertach, kolorze. który jak wyjaśniała wjednym z wcześniejszych listów, oznaczałniegasnącą miłość. Był też rachunek nadyskusyjnąkwotę dwunastyfuntów i dziewięciu pensów, których jak utrzymywał krawiec, Marknie uiścił. Była tam jeszczejedna koperta, z tłoczonego papieru. bladobeżowego i najwidoczniej bardzo kosztownego, z nazwiskiemMarka wypisanym rozstrzelonym w poprzek, stanowczym, aroganckimcharakterem pisma bez adresu. Mark wyciągnął ją i odwrócił,by przyjrzeć się bliżej herbowiodcinającemu się wyraźnie tłoczeniem od powierzchni papieru. Dicky przyglądał się z zaciekawieniem i wkońcu zajrzał bezwstydnie, by przeczytać treść, ale Mark oszczędził muwysiłków i podał list. Kolacja w regimencie wyjaśnił. Zdążyłeś w samą poręzauważył Dick. W piątek,szesnastego. Zmienił nagle głos, naśladując sierżanta z regimentu. Druga zero, zero, punkt. Stroje galowe. Tylko ubrać mi się, jak trza,ty szczęśliwynicponiu. Tę wyżerkę zafundował ci twój ukochanydowódca lord w prawo generał w lewo, Sean Courteneywewłasnej osobistości. Szykuj się, mój chłopcze, napij się szampana dowolii zwiń garść cygar. Do dzieła, jak się to mówi. Myślę, że daruję to sobie wymamrotał Mark, chowająclistyod Marion do wewnętrznejkieszeni, na wypadek gdyby Dicky chciał i te przeczytać. Zdziczałeś w tymbuszu, stary. Dostałeś porażenia słonecznego oświadczył z powagą Dicky. Wyobraźsobie trzystupotencjalnych nabywców cadillaców siedzących z tobą przy jednymstole. Opitych jak bele i kopcących darmowe cygara. Jakże wdzięczneaudytorium. Pokręcisz się trochę wokół nich i wciśniesz każdemu pocadillacu, zanim szum bąbelków po wzniesionych toastach wyparuje. Byłeś kiedyś we Francji? Nie, we Francjinie. Wyraz twarzy Dicky'ego zmieniłsię. W Palestynie,w Gallipoli i tym podobnych miejscach o ciepłymklimacie wspomnienia przymgliły jego wzrok. Powinieneś więc wiedzieć, dlaczego nie mam ochoty naprzyjęciaw starymforcie, fetujące te rocznicepowiedział Mark. Dicky Lancome przyjrzał musię uważnie przezstół. Uważał się dobrego znawcę ludzkich charakterów, zdziwiło go więc, że wcześniejnie zauważył przemiany, jaka zaszła w Marku. Patrząc naniego teraz. Dick wiedział, że przybyłamu nowa cecha. Nabył tyle siły i zdecydowania, ile niewielu osiąga przez całe życie. Naglepoczuł wobec Marka 196 pokorę, choć była ona zabarwiona lekko zawiścią. Oto miał przed sobą człowieka, który wiedział, dokąd zmierza. Znał to miejsce do którego on sam nigdy nie podąży. Miejsce, do którego docierają jedynie ludzieo sercu lwa. Chciał sięgnąć poprzez stół, ścisnąć dłoń Marka i życzyć mu wszystkiego najlepszegow tej podróży, ale zamiast tego przemówił szeptem, bez lekkiego, zabarwionego przekąsem tonu. Chciałbym, żebyś rozważył to jeszcze, Mark. Generał Courteney odwiedził mnie osobiście mówił relacjonując mu dalej całą tę-aferę. Opowiedział o gniewie Seana Courteneya, kiedy ten dowiedział się,że Mark został zwolniony na wyłączne życzeniejego córki. Powtórzył, że generałowibardzozależało na tym, by Mark był niewinny'ny, iże jest pewien, iż mówił wtedy szczerze. Mark okazałzaproszenie przy bramie izostał przepuszczony przez masywne kamienne wejście. Na drzewach rosnących wzdłuż ścieżki wiodącej do fortu porozwieszano czarodziejskie latarnie. Czuło się beztroską atmosferę karnawału, tak niezwykłądla tego starego bastionu. Od pierwszych dni okupacji brytyjskiej, poprzezczas oblężenia i wojny z Danią i Zulusami, miał się on niezwykle godnie. Wielu wspaniałych wojownikówerium zatrzymywało się tu przy różnych okazjach. Na ścieżce za i przed nim tłoczylisię goście, ale Markunikał ich, czując się niezręcznie w smokingu wypożyczonym od lichwiarza, do którego udał się, bywykupić swe odznaczenia. Strój ten miał chorobliwy, zielonkawy odcień i był miejscami pocięty przez mole. zbyt ciasny w ramionach i zbyt obszerny w pasie, eksponował zbyt ele mankietu i skarpety. Kiedy wytknął to lichwiarzowi, ten zwrócił uwagę na wykończeniaz prawdziwego jedwabiu, jednak obniżył cenęwypożyczenie do pięciu szylingów. yMark z niewesołąminą dołączył do szeregu tak jak on ubranych w smokingi postaci, zgromadzonych na schodach wiodących do sali musztry. Gdy nadeszła jego kolej, podszedłdo komitetu powitalnego. A więc jednak! powiedział generał Courteney. Przyszedt Surowe rysy twarzy stały się niemal chłopięce. Kiedy ujął rękę marka w miażdżący, pancerny uścisk, zdawał się chłodny, twardy i nieczuły. Stał na czele komitetu powitalnego niczymwieża, wysoka pOtężna. Jegowygląd uświetniał doskonale skrojony, czarny smokingakcentami śnieżnej bieli. Był obwieszony jedwabnymi wstążkami, 197. emaliowanymi krzyżami i orderami. Uniesieniemkrólewskiejbrwiwezwał któregoś ze swoich sztabowców. To jest pan Mark Anders powiedział. Przypominasobiepan starą firmę Anders i MacDonald,było o nich głośno w pierwszej brygadzie? Oczywiście, sir. Oficer spojrzał naMarka z błyskiem zainteresowania. Przeniósł wzrok z jego twarzy na wstążkiorderóww klapiei znów wrócił dotwarzy. Opiekuj się nimpowiedział generał Courteney, a potemzwrócił się do Marka: Weź sobie coś do picia, synu, porozmawiamypóźniej. Uwolnił dłoń Marka i zwrócił siędo kolejnego z gości. Magnetyzmi urok emanujące z niego były tak silne, że po tej krótkiejwymianie zaledwieparuzdawkowychsłów Mark przestał się czuć jakintruz. Nie jak niezdarny i nieopierzonyżółtodziób w pożyczonymsmokingu, ale jak honorowy gość, wart szczególnej uwagi. Podoficerprzejął się swoją misją i wprowadził Marka w gęsty tłumciemnoodzianych mężczyzn. Niezręcznych i sztywnych wuroczystym odzieniu. Byli spięci, pomimo że kelnerzy uwijali się żywo między nimi, roznoszącpełne tace, świadcząceo gościnności regimentu. Whisky, prawda? zapytał podoficer, biorąc szklankę z tacy. Wszystkie napitki serwowane dzisiejszego wieczoru majądołączone serdeczne życzenia od generała. Wziął też szklankę dlasiebie. Na zdrowie. Niech pomyślę. Pierwsza brygada. Rozejrzałsię dookoła. Musi pan pewnie znać Hoopera i Dennisona? Znał ich obu, podobnie jak wielu innych. Niektórzy jawili się tylkoniewyraźnymi zarysami twarzy, cieniami w głębi pamięci, aleinnychpamiętał wyraźnie. Lubił ichlub nie, może nawet nienawidził. Z niektórymi z nich dzielił się jedzeniem, podawał sobieniedopałekpapierosa z ust do ust. Z innymi przeżył chwile grozy lub niewysłowionej nudy. Wszyscy oni, dobrzy, pracowici, tchórze, dekownicy, brutale,byli tam, a whisky nadpływała niestrudzenie na srebrnych tacach. Oni także go pamiętali. Podchodzilido niego mężczyźni, których widział pierwszy razw życiu. Przypominasz mnie sobie? Byłem dowódcą odcinka D'Arcy Wood, kiedy tyi MacDonald. Albo: Czy to ty jesteś tym Andersem? Myślałem,że jesteś dużo starszy. Masz pustą szklankę? A whisky wciąż wjeżdżałana srebrnych tacach. Mark poczuł sięwysoki i przystojny. Mądry. Mężczyźni słuchali, kiedy mówił, i śmialisię z jegodowcipów, musiał więc mieć też szalonepoczucie humoru. 198 Zasiedli przY stole ciągnącym sięprzez całą długość holu. Biel adamaszkowychobrusów oślepiła ich prawie. Srebra regimentu błyszczały w świetle kandelabrów jak promienie słońca. Teraz dla odmianykaskadą złotych bąbelków spłynąłdo kryształowych kieliszków szampan. Zewsząd dobiegały wybuchyrubasznego śmiechu i podniesione głosy. Zakażdym razem, gdy Mark odstawiałpusty kieliszek, zjawiała się przy nimdostać w białym turbanie,a brązowadłoń przechylała zieloną butelkę. Rozsiadł się wygodnie w krześle, zaczepiając kciukipod pachami. pastach trzymał dymiącecygaro. ;",; Słuchajcie! Racja. Dobrze mówi! wybuchał słuchając przefiiówień po kolacji, równie sowio mądryco najlepsi z nich. Wymieniał'Skaczące kiwnięcia głową z sąsiadami, a rubinowe porto panowałow. jego szklance. Kiedygenerał powstał ze swegomiejsca,honorowo uplasowanegoUzbieguobu stołów, dało się słyszeć ożywienie w towarzystwie, terazjaz lekko ociężałym i niemal uśpionym portweinem i kwiecistymi"BlOwami. Uśmiechali się do siebie w oczekiwaniu. Mark, mimoże'fligdy nie słyszał przemawiającego Seana Courteneya, wyczuł zainte'(esowanie i wzmagającysię entuzjazm. Usiadł prosto w prześle. -,^ Generał nie zawiódł ich. Rozpoczął,opowiadając pewną historyjkęo przezabawnej puencie. Zakończył, zostawiając ich ogłuszonych nachwilę, sapiących z niedowierzaniem, nim zgodniewybuchnęli śmiejetein. Ciągnął tonem odprężonym, pozornie niedbałym i naturalnym. Posługiwał sięjednak słowami niby wytrawny fechmistrz rapierem; 'fiigał zarówno po dowcip, jak i przekleństwo, serwując przy tymflatidną porcję zdrowego rozsądku. Mówił to, co wszyscy chcieliSłyszeć, by za chwilę dorzucić szczegół wprowadzający zaniepokojenie. IKiBnieniłkonkretne osoby, chwaląc jelubganiać. W tym roku odbędą siętrzecie już mistrzostwa kraju w polo,'^ŚSsowie. Honor, który nasz regiment obronił zwycięstwem tak łatwo"(fcgłego roku, jest wystawiony na próbę. Oto teraz pewien dżentelmen"postanowił przejśćna stronę plantatorów trzciny cukrowej. Była to'tecyzja,którą Bóg dał mu prawopodjąć, a któregoto wyboru, jestemPCwien, żaden znastu obecnych nie potępi. Sean CourteneyPraerwał iuśmiechnął się złośliwie, gładząc wąsy. TowarzystwoBuczało zniecierpliwionei zaczęło bębnić w stółłyżeczkami deseroymi. Ofiara oblała się krwawym rumieńcem i zatonęła prawiew kakofonii wrzawy. Mimo to żywimy wielkie nadzieje i liczymyna alobycie tegorocznego Pucharu Afryki. Dzięki pomysłowo prowadzonemu dochodzeniu odkryłem, że mamy wśród nas. W następnej chwili cała sala rozbrzmiała gromkimi oklaskami, 199. głowy zaczęty zwracać się w stronę końca stołu, gdzie siedział Mark. Generał pokiwał głowąi uśmiechnął się szeroko. Mark skulił sięw krześle, starając się złożyć na wzór stolarskiej miarki. Sean Courteney zawołał: Wstań, synu, niech się tobą nacieszę! Mark podniósłsię niepewnie, kłaniając się na lewoi prawo. Dopiero później dotarło do niego, jakzręcznie został wmanewrowanywprzyjmowanie ich aplauzu i że czyniąc to podjął zobowiązaniePo raz pierwszy doświadczył na własnej skórze, jak generał potrafipokierować losami człowieka i osiągnąć z góry ustalony cel, bez, wkładania w to większego wysiłku. Rozmyślałnad tym wszystkim, kierując się od postoju przy jednej latami do bezpiecznego portu przy drugiej. Oczywiście znacznierozsądniej i bezpieczniej było przyjąć ofertę któregoś z kierowcówriksz stojących przed bramąfortu, którą przekroczył, wychodząc naulicędwie godziny po północy. Jednak fakt, że był ostatnimiczasybezrobotnyi wydał sporona ekstrawagancki strój na tę wyprawę,pozostawił go bez możliwości wyboru środkalokomocji. Miał przedsobą perspektywę przejścia około trzech kilometrów w ciemnościach,a jego stan sugerował, że będzieto długa podróż. Dotarł właśniedokolejnej latami i oparł się o nią, kiedy zatrzymał się przy nim czarny rolls-royce i drzwi otworzyły się. Wsiadaj rzucił generał. Kiedy Mark opadł bezwładnie namiękkie, skórzane siedzenie, podtrzymał go żelaznym uściskiem. Niejesteśnawykły do picia raczej stwierdził, niż zapytał generał i Markmusiał się z nim zgodzić. Nie, sir. Maszdwa wyjścia powiedział. Albo nauczyć się pić, albo dać sobie z tym spokój na zawsze. Sean czekałponad pól godziny w rollsie zaparkowanym poddrzewem bananowym, nim Mark pojawił się u bram fortu. Byłjuż'bliski zakończenia tego wieczoru i chciał właśnie nakazać kierowcy, byzawiózł go do Emoyeni, kiedy Markwytoczył się na ulicę, odganiającnatrętnych kierowców riksz. Ruszył wolno,sunąc jak krab, zataczając się częściej na boki, niż krocząc naprzód. Rolls sunął za nim wolno z wygaszonymi światłami,a SeanCourteney obserwowałz życzliwym uśmiechem rozpaczliwe wysiłkimłodegoczłowieka. Czułłagodną pobłażliwość dla tego młodzika,a także dla siebie. Niezrozumiały kaprys czyodruch, którymi zadziwiałnieraz sam siebie. Człowiek, który ukończył sześćdziesiąt dwa lata,powinien znać siebie samego. Znał swe silne strony i potrafił je 200 "Właściwie wykorzystać, ale przede wszystkim znał swe słabościi zbudował wokół nich mur nie do pokonania. Ale oto on, z przyczyn bliżej sobie nie znanych, czułsię emocjonalnie coraz bliżej związanyz tym prawie nieznajomym, poświęcając muswój czas i myśli nie wiadomo czemu. Być­możechłopak przypominał musiebie, kiedy był wjego wieku,i teraz, kiedy zastanowił się nadtym,wyczuł oprócz ciepłego ciężaruszampana w żołądku uczucienostalgii za ciężkimi latami niepewnościidzikiej ambicji,kiedy jakochłopak przekraczał próg wieku męskiego. Może właśniepodziwiał chociaż słowo "wielbił" było trafniejszym określeniem wyjątkowość w każdym żywym stworzeniu. pięknym koniu, dobrym psie, wyjątkowym, młodym człowieku. Doskonałość,którą koniarznazwałby "krwią", ahodowca psów rasą". To coś zauważył w Marku. Ponieważ dobrejkrwi koń możezostaćskrzywiony przez złe traktowanie, a rasowy pies rozpuszczony,;(Btody człowiek mający te szczególne zalety potrzebował rad i wskazówek oraz właściwych warunków, byw pełni rozwinął swe możliwości. ;W tym świecie jest zbytwiele miernoty i brudu, myślał Sean, więc gdy odkrywał u kogoś klasę, nie mógł minąć go obojętnie. ^- Amoże niespodziewanie poczułogarniającągo falę smutku może dzieje się takdlatego, że nie mam syna? Miałtrzech synów. Jeden zmarł, zanim zdążył zobaczyć świat. ijUrodzil się martwy gdzieś w bezkresnej dziczy dorzecza Limpopo. Drugi został powity przez kobietę, która niebyła jegożoną. Syn, tenazywał innego człowieka swym ojcem. Sean poczuł przypływ melanholii przyćmionej poczuciemwiny. Ale i on nie żył. SpłonąłHdej lekkiej maszyniez drewna i płótna, w której wzbił się w niebo. Został z niegotylko czarny zwęglony kształt. Sean wciąż miał w pamięci słowa dedykacji Garry'ego z jego ostatniej książki. "Dedykuję tę książkę kapitanowi Michaelowi Courteneyowi, kawalerowiC, jednemu z młodychorłów, który już nigdy nie poszybuje". Michael był synem Seana, spłodzonym z żoną brata. ^A Trzeci syn żył, ale był jego potomkiem tylko z urodzenia i nazwiska, Sean odebrałby mu je, gdyby leżało to wjego mocy. Okropne wydarzenia, które poprzedziły wyjazd Dirka Courteneyaz Ladyburga Wiele lat temu, w tym podpalenie i morderstwo, były niczym w porównaniu ze złymi uczynkami, których dopuścił się po swym powrocie. Ludzie z otoczenia Seana wiedzieli dobrze, że w jego obecnościnie ftfi^1? ^ Distingnished Flying Cross najwyższy order brytyjski przyznawanyonceroin lotnictwa (przyp. tłum. ). 201. wymawia się imienia Dirka Courteneya. Poczuł, żeuczucie melancholiiprzeradza się w gniew, i by je ubiec, nachylił się i popukał szoferaw ramię. Zatrzymaj się polecił wskazując wymownie naMarka. Potrzebujesz świeżego powietrza powiedział Sean Courteney doswego pasażera. Otrzeźwi cię albo pomoże zwymiotować, obierzeczy byłyby wskazane. Do czasu gdy rolls zaparkował przy WestStreet, Mark zdołałdzięki ogromnemu wysiłkowi umysłu odzyskać kontrolę nad wzrokiem. Napoczątku, za każdym razem gdy spojrzał na siedzącego obokgenerała, zauważał z mdlącą pewnością, żena czole wyrosło mutrzecie oko i że miał po dwoje uszu z każdej strony głowy, podobnychdo drobnych fal na powierzchni stawu. Stracił też zupełniekontrolęnad swym głosem, z lekkimniedowierzaniem wsłuchując się wdziwniebrzmiące dźwięki, którejego usta wypowiadały w odpowiedzi napytania i stwierdzenia generała. Ale kiedy marszcząc się z wysiłkupróbował mówić przesadnie wolno i wyraźnie, brzmiało to zupełnieniezrozumiale. Dopiero kiedy przeszli ramię przy ramieniuprzez piaszczystąplażęku brzegowi morza, gdzie odpływ ubił piasek, zostawiającgo mokrymi gładkim,zaczął uważnie wsłuchiwać się w słowa generała i dotarłodo niego, że to nie jest zdawkowa gadanina. Opowiadał on o potędze, o ludziach władzy. Mówił o wysiłkui nagrodzie i pomimo że jego głos był odprężony i niski, był niczympomruk starego lwa, któryprzed chwilą zabił i zabije znowu. Mark wyczuł podświadomie, że to, czego właśnie słucha, mawielkąwartość. Znienawidził się za alkoholpłynący w żyłach, obezwładniający mu umysł ipętający język. Zaczął intensywną walkę z nim. Spacerowali wzdłużpołyskliwego pasamokrego piasku, wypolerowanego na złoto przezpoświatę tonącegoksiężyca. Morze pachniałosolą i jodem, był to ostryantyseptyczny zapach, alekki wietrzyk ziębiłMarka tak, że drżał mimo marynarki. Wkrótce jego umysł zacząłnadążaćza tokiem myślenia zwalistej postaci utykającej przy nim. Z wolna narastały wnim podniecenie i podziw, kiedy usłyszało rzeczach, które dotychczas tylko intuicyjniewyczuwał, a przedstawione mu idee do dziś uznawał za swą wyłącznąwłasność. Jego język wyzbyłsię bełkotliwościi nagle stał sięostry niczymbrzytwa i lekki jak jaskółka połykająca w locie kroplewody zebranez powietrza. Przypomniał sobie, że kiedyś podejrzewał,iż generał może mieć jakiśzwiązek zesprawą Anderslandu i ze śmierciądziadka. Teraz te domysły 202 zakrawałyniemal na blużnierstwo, odrzucił je więc od siebie, koncentrując się całkowicie na rozmowie. Wiele czasu minęło, nim zrozumiał, jak ważnadla całego jego życiabędzie właśnie ta rozmowa;gdyby wiedział to wtedy, trzymałby językza zębami i niewysilał swego umysłu, był bowiem poddawanyniezwyklesurowemu sprawdzianowi. Ideepodrzucane Markowipozornie mimochodem miały być podchwycone przez niego i rozwinięte lubteżodrzuconei pozostawione sobie. Kolejne pytania zmuszały dozastanowienia się i obnażały jego fundamentalne poglądy. Stopniowo,umiejętnie został zmuszony do wypowiedzenia się nakażdy temat: odpolityki po religię, od patriotyzmu po moralność. Raz czy dwa generałzachichotał: Jesteś radykałem. Wiedziałeś o tym? Ale przypuszczam,że i ja nim byłem w twoim wieku wszyscychcieliśmy zmieniaćświat. A teraz powiedz mi,cosądziszo. następne pytanie zaś niemiało już żadnego związkuz poprzednim. W tym kraju jestdziesięćBulionów czarnychludzi i milion białych. Czy uda im się współżyć^godnie przez następne tysiąc lat? ;, Mark przełknął ślinę zastanawiającsię nad złożonością tego pytaniaMaczał mówić. ;.:;'' Księżyc zbladł wnadchodzącym blasku poranka, a Mark kroczyłdalej w płomienny świat zaczarowanych idei i zadziwiających wizji. Jffitto że niemógł tego wiedzieć, jego entuzjazm nie był czymś wyjątkowymi rzadkim. Louis Botha, stary wojownik i mąż stanu,powiedział kiedyś Seanowi: "Nawet ci najlepsi wśród nas zmęczą się kiedyś i zestarzeją, a kiedy tonastąpi, mężczyzna musi mieć kogoś,tomu będzie mógłprzekazać tę pochodnię, by poniósł ją dalej". jfewiNocustępowała zaskakująco szybko przed złotoróżowym brzas^6te. Stali ramię w ramię obserwując brzeżek słońca wyłaniający się'"Idgfeinnozielonego morza, a potemcałą złocistą kulę sunącą w górę po,SBtie. yS ' Od wielu lat potrzebuję asystenta i moja żona stale mi o tymWypomina. Obiecałem jej, że poszukam,ale potrzebuję kogoś Sybkiego, bystregoi godnego zaufania. Trudno otakiego. Cygaro^na dawno zgasło i było okropnie zżute. Wyjął je zust i obejrzałzlekkądezaprobatą, nim wyrzuciłw fale skradające się do jego^P- Tobyłaby cholernie ciężka praca wnieregularnych godzinach," ustalonych z góryobowiązków i. Bóg mi świadkiem, samo^nawidziłbym pracować dla siebie, ponieważ jestem chimerycznym,niesympatycznym starym sukinsynem. Z drugiej jednak strony jednoJSst pewne. Ktokolwiek przyjmie tę posadę, nie umrze z nudów i naPewno nauczy się przy mnie paru rzeczy. 203. Odwrócił się, wysuwając głowę do przodu i patrząc Markowiprosto w twarz. Wiatr targałjego brodą. Muszkę zdjął dawno temui wepchnął ją do kieszeni. Złote promienie wschodzącego słońcazabłysły w jego oczach o niezwykle pięknym odcieniu błękitu. Czy chcesz przyjąć tę posadę? raczej zażądał, niż zapytał. Tak, sir odpowiedział natychmiast Mark. By! oszołomionyperspektywą codziennego obcowania ztym niezwykłym człowiekiem. Niezapytasz o wynagrodzenie? zawarczał Sean. Pieniądze nie grają roli. Lekcja numer jeden. Sean uniósłw górę krzaczastą, czarnąbrew nad błyszczącym rozbawieniem błękitnym okiem. Pieniądzezawsze się liczą. Przekraczając bramy Emoyeni, Mark wkraczałw nowe życie. W egzystencjętak niepodobną do tej, którą sobie wyobrażał. Stawiającczoło temu nowemudoświadczeniu,w korowodzie towarzyszącymkonieczności przystosowania się do nowych idei, w nie kończącej sięprocesji odwiedzających i mnogości nowych obowiązków, jednegoMark obawiał się prawie bez przerwy. Ponownego spotkaniaz pannąStorm Courteney. Nigdy się nie dowiedział, czy zostało to zręcznie zaaranżowaneprzez generała, faktem było, że Storm nie byłow Emoyeni w dniu,w którym Mark przybył, ani w dniach następnych. Mimoto jejwspomnienie wydawało się wszechobecne. Widniała na portretachi zdjęciach w każdym prawie pokoju. Niepokoił go szczególnie portretolejny naturalnejwielkości, wiszący w bibliotece, wktórejMarkspędzał większość czasu. Ubrana nanimbyła w długąsuknię kolorukości słoniowej. Siedziała przy pianinie stojącym w głównymsalonie,ale artyście nie udało się uchwycić ani ułamka jejpiękna i ducha. Mark czuł na sobie przenikliwe spojrzenie, jakim portret śledził gonieustannie. Stosunki między generałem i Markiem ustaliły siębardzo szybko,a nadchodzące dni rozwiały całkowicie ostatnie wątpliwości Seana. Rzadko przebywanie w towarzystwie drugiej osoby przez dłuższy czasnie irytowałoSeaną, a ten młokos sprawiał,że sam pragnął przebywaćwjego pobliżu. Początkowo zamierzał zlecić Markowi prowadzeniecodziennej korespondencji i tym podobnepochłaniające wiele czasuprozaiczneczynności, chcąc przeznaczyć gona załatwianie ważnychspraw w sferze polityki i biznesu. Od czasu doczasu wkraczał dobiblioteki, by przedyskutować jakiś 'SSwwy pomysł z Markiem, ciesząc się, że dzięki niemu może spojrzeć. "aa tomłodszymi, świeżymi oczami. Nieraz odprawiał szoferai pozwalałMarkowi zawieźć się do jednego z tartaków lub na zebranie radymiejskiej. Zawszesiadał z przodu przy nim, wspominając dni weyrancji lub cofając się myślami do czasów, kiedy Marka nie byłojeszcze na świecie. Niezmiernie radował się zainteresowaniem Marka,rozmowami o poszukiwaniu złota i polowaniach dla zdobyciakości. słoniowej w bezkresnej dziczy na południeod rzeki Limpopo. , Zaskakiwał Marka coraz to nowymi pomysłami. , Na dzisiejszym zgromadzeniu odbędzie się ciekawa debata, Mark i Dam temusukinsynowi Hendricksonowi popalić w czasietejdyskusji o budżecie kolei żelaznej. Zawieź mnie tam, a będziesz mógłWysłuchaćjej z galerii dla gości. ,,: Telistymogą poczekać dojutra. W tartaku Umvoti mają jakąś awarię. Weźmy strzelby iw drodze powrotnej ustrzelimy parę perliczek. ; Dziś wieczórw sali musztry, Mark. Jeśli nie masz nic ważnego. To był rozkaz,bez względu na to, jak delikatnie wyrażony, i Mark"postał wolno i delikatnie wessany z powrotem wszeregi regimentu wczasie pokoju. Różniło się to znacznie od tego we Francji. Teraz. Mark miał potężny patronat. "?' Nie potrzebuję tu trzeciorzędnego markiera. Jeśli chcesz poznaćmoje metody pracy, synu, muszę cię mieć pod ręką,nawet gdy bawimy się wżołnierzy. Poza tym tuSean uśmiechnął się czy nie przydałoby cisię od czasu do czasu trochędyscypliny? ^Do kolejnego wypadu, Mark wciążjeszcze nie przyzwyczajony do miejscaa, wjakim zdarzenia następują w świecie rządzonymprzez Seana Courteneya, miał być nagle w pełnym umundurowaniu podporucznika, ramię z podwójną koalicyjką Sama Browne'a biegnącą przez ramię pojedynczą, błyszczącą gwiazdką na pagonach. Spodziewał się antagonizmów lub przynajmniej protekcjonalnościod braci oficerskiej,i-okazało się, że przydzielono mu dowództwo nad szkoleniemSlilH^iy, gdziezostał przyjęty z powszechnym entuzjazmem. ' Z początku pozycja Marka w hierarchii domowej nie byłajasna. Pani na Emoyeni, swą dojrzałą urodą i chłodną wszechstronnością,napawała go lękiem. Przezpierwsze parę tygodni była niedostępna, ale uprzejma. Zwracała się do niego nieodmiennie: "Panie Anders",a każdą prośbę poprzedzała skrupulatnie słowem: "proszę",po którejnastępowało niezmiennie: "dziękuję". Kiedy generałi Mark wracali do Emoyeni na południowy posiłek,Markowi przynoszono go na srebrnej tacy do biblioteki. Wieczoremrozstawałsię z generałem, wsiadał na wysłużony motocykl Ariel 204 205. Square Four, który nabył, i pędził z warkotem poprzez pagórki,kierując się ku miastu i swemu okropnemu domostwu na Point Road. Ruth Courteney przyglądała się Markowi okiem znacznieprzenikliwszym niż mąż. Gdyby w najmniejszym choćstopniu nie spełniał jejoczekiwań, użyłaby wszystkich swych wpływów, by zmusić Seana dozwolnienia go. Pewnego ranka, gdy Mark siedział w bibliotece zajęty pracą, Ruthweszła z ogrodu, niosąc naręcze świeżo ściętych kwiatów. Proszęsobie nie przeszkadzać powiedziała i zabrałasię zaukładanie kwiatów w srebrnej misie naśrodku stołu. Przez chwilępracowała w absolutnej ciszy,poczym w naturalny i przyjazny sposóbzaczęłagawędzić z Markiem, powoli wyciągającz niego szczegółydotyczące jego sytuacji domowej. Gdziesypiał i jadł, ktozajmował sięjego praniem, i mimo iż nie mówił nic, była przerażona. Musi pan przynosić swoje pranietutaj. Zajmą się tym razemz całym domowym praniem. To naprawdę bardzo milo z pani strony, pani Courteney. Niechciałbym jednak byćciężarem Nonsens, mamy przecież dwóch służących, którzynie zajmująsię niczym prócz prania i prasowania. Nawet Ruth Courteney, jedna z pierwszych dam wNatan, wciążjeszcze pięknamimo przekroczenia dawno czterdziestu lat, nie pozostawałaobojętna na naturalny wdzięk Marka. Do tego wrodzonegouroku dołączał zbawienny wpływ, jaki wywierał na jej mężczyznę. Sean zdawał się odmłodnieć, stał się bardziej beztroski, co przypisywała nie tylko znacznemu odciążeniu go przez Markaod rutynowych,codziennych zajęć. Tenchłopakprzywracał mu ducha młodości,świeżość umysłu,energię i entuzjazm do tych rzeczy wżyciu, którezdążyły już trochę sczerstwieć i przestały się wydawaćwarte zachodu. Weszło w zwyczaj, że godzinę przed udaniem się na spoczynekspędzali w buduarzeRuth. Sean odziany niedbale w pikowany szlafrokzwykł przyglądać się, jakczesała włosy i kremowała twarz. Wypalałostatnie tego dnia cygaro, omawiając zdarzenia minionego dnia. Niezmiennie rozkoszował się widokiem jej wciąż szczupłego i prężnegociała prześwitującego spod cienkiej, jedwabnej,nocnej koszuli. Czułpowolne budzenie się swego ciała w oczekiwaniu na moment, kiedyodwróci się wyciągając do niego dłonie, by powieść godo sypialni. Doogromnegołoża o czterech kolumienkach pod drapowanym, ozdobionym chwaścikami baldachimem. Trzy czy cztery razy w ciągu pierwszych tygodni pracy Markaskomentował jakiś fakt tak radykalnie, wsposób tak niepodobny do 206 zwykłego, staromodnie konserwatywnego tonu, że Ruth upuściłasrebrną szczotkędo włosówna kolana i odwróciła się zdziwionakuniemu. Za każdymrazem śmiał się zawstydzony i unosił dłoń,by uprzedzići powstrzymać jej reakcję. No dobrze, wiem, cozamierzasz powiedzieć, ale dyskutowałemna ten temat z młodymMarkiem po czymchichotał. Wtym, coten chłopak mówi. jest dużo zdrowego rozsądku. Pewnego wieczoru, przeszło miesiąc od przybycia Marka, siedzielirazem wzgodnej ciszy, kiedySean zapytał nagle; Czy młody Mark nie przypomina ci czasem Michaela? Niezauważyłam. Nie, raczej nie. Nie chodzi mi o wygląd zewnętrzny, leczto coś w jego sposobiemyślenia. Ruthpoczułaprzypływ przygniatającego, trochę zapomnianegouczucia żalu. Nigdy nie dała Seanowi syna. Tylkotegożałowałanaprawdę, tylko to rzucałocień na ich wspólne pogodne pożycie. Przygarbiła się jakby pod ciężarem tego żalu, spojrzaław lustro, I Szukając w nim potwierdzenia, że nie sprawdziła się. Sean nie zauważył tego i ciągnął dalej rozbawiony: , Nie mogę się wprost doczekać lutego. Hamiltonowipęknie sercłe, kiedy będzie musiał oddaćten piękny srebrny puchar. Mark natchnął drużynę nowym duchem. Wiedzą, że mogą teraz wygrać. (Mając takiego strzelca jak on. Słuchała w milczeniu, nienawidząc się za to, żenie mogła mu dać. tego, czego pragnął takbardzo. Spojrzała na małą rzeźbioną statuetkę^-'SlSa Thora stojącąna toaletce. Stał tam przez lata od dnia, gdy podarował jej ją Sean. Talizmanpłodności. Storm została poczęta'"^momencie największego nasilenia się burzy z wyładowaniamiS3tfeistałaimię upamiętniające tę chwilę. Żartował zawsze, że potrzebna do tego była aż burza. Wtedy topodarował jej tego bożka. Guzikmi pomogłeś,pomyślałaspoglądając z goryczą w lustro na sWoje ciało skryte pod jedwabiem. Takprzyjemne dlaoczu, a tak cholernie bezużyteczne! Zazwyczaj nie przeklinała, ale teraz daławyraz swej bezsilności. Mimo że tak piękne, jej ciało nigdy już nie wydało następnegodziecka. Teraz nadawało siętylko do tego, by dawać mu rozkosz. Podniosła się gwałtownie, przerywając swójwieczorny rytuał, i podeszłado niego. Wyjęła mu cygaro z ust iz premedytacją zgasiła w dużejkryształowej popielnicy. Spojrzał na nią zdziwiony,chcąc o coś zapytać, ale słowa pozostały 207. nie wypowiedziane. Patrzyła na niego omdlewająco spod wpółprzymkniętych powiek. Uchyloneusta ukazywały drobne, białe zęby, a jejwysokie, pięknie uformowane policzki płonęły gorączkowym rumieńcem. Sean znal ten szczególny wyraztwarzyi nastrój, jaki odzwierciedlał. Poczuł, że serce zaczynamu walić o żebra niczym dzikiezwierzę w klatce. Zwykle ichkochanie było czymś głębokim izadowalającym, czymś,cowraz z upływem lat nasiliło się i stało jeszczedoskonalsze. Kompletne zespolenie dwóch ciał, piękny symbol ichwspólnego pożycia. Ale raz na jakiś czas, bardzo rzadko, Rulhprzymykała powieki, rozchylała usta, a rumieniecróżowił jej policzki. To, co następowało potem, byłotak dzikie, rozwiązłe inie kontrolowane, żekojarzyło się mu niezmiernie z jakimś żywiołem, wręczfenomenem natury. Wsunęła szczupłą, białą dłoń za połę jegoszlafroka,drapiąc lekkodługimi paznokciami w poprzek brzucha, tak że skóra natychmiastożyła i zaczęła tętnić. Wtedy pochyliła się i wplątując palce w jegobrodę, wykręciła twarz ku sobie. Pocałowała go wsameusta, wsuwającgłęboko ostry, różowy języczek. Sean zawarczałi schwycił ją, próbując posadzić sobie nakolanach. Jednocześnie rozchylił szlafrok tak, że uwolnił jej małe, sterczącepiersi. Była jednakzwinna i szybka. Wyślizgnęła się zjego objęć. Kremoworóżowa skóra Ruth połyskiwała, aobnażonepiersi podskakiwały rozkosznie, kiedy biegła na długich, kształtnychnogach dosypialni. Jej śmiech był kpiący, wabiący i kuszący. Następnego ranka Ruth ścięła naręcze karmazynowych i białychgoździków i zaniosła je do biblioteki, w której pracował Mark. Powstał natychmiast iodpowiedział najej pozdrowienie. Przyjrzała sięuważnie jego twarzy. Dotychczasnie zauważyła, że był tak przystojny. Teraz stwierdziła, że otojest twarz,która zestarzeje się wdzięcznie. Miał wspaniały układ kostny idumny, mocnynos. Byłjednymz nielicznych szczęśliwców, którym parę zmarszczek czy bruzd wokółoczui szpakowate skroniedodadzątylko uroku. Była to jednaksprawa dalekiej przyszłości, terazuwagę przyciągały przede wszystkimjego oczy. Tak, pomyślała patrząc na nie. Sean ma rację. Ma tę samą dobroći siłę,którą miał Michael. Obserwowałago ukradkiem, układając kwiaty. Starannie dobierającsłowa rozpoczęła pogawędkę. Kiedy skończyła układać kompozycję,cofnęła się o krok, by przyjrzeć się swemu dziełu, i przemówiła niepatrząc na Marka. Dlaczego nie przyłączysz się do nas i nie zjesz obiaduna 208 Bs.'terasie, Marku? zapytała, świadomie używając jego imienia, i obojeSS^zdali sobie sprawę z tego, gdy już zostało wypowiedziane. Chyba"ze wolisz nadal jadać tutaj? ;. Sean spojrzałznad gazety,gdy Mark wyszedłnataras, ale twarz. -fc /pozostała nieprzenikniona. Gdy Ruth posadziła Marka tuż obok'^,. mego, powrócił do przerwanej lektury i ze złością odczytał im na głosrlifeiiBtykuł wstępny, wyszydzając autora zaton i emfazę. Następnie zmiął^i^łtronę z wiadomościamii upuścił ją przyswym krześle. ; , Tenfacet to nawiedzony idiota powinni go zamknąć. ,;", Cóż, sir zaczął Mark delikatnie. ^ Ruth odetchnęła z ulgą,podjęła bowiem decyzjęco do porządkuSŁ? spożywania obiadubez skonsultowania sprawy z Seanem. Mężczyźni :; natychmiast zatopili się w rozmowie, a kiedy podano danie główne,% Se mruknął:"Zajmij się kurczakiem, Mark, ja pokroję kaczkę",". obaj zajęli się porcjowaniem. Dyskutowali przytym jak członkowiesjh Jednej rodziny. Zasłoniła uśmiech serwetką, kiedy Sean niechętnieS musiał przyznać racjęargumentom młodszegomężczyzny. Nie mówię, że sięnie mylisz, rzecz jasna. Alejeśli tak,to czym wytłumaczysz fakt. '.' Znów atakował z innej pozycji,a Ruth przysłuchiwała się zręcznej obronie Marka. Teraz zobaczyła jasno, czemu Sean wybrałwłaśnie jego. Dopiero przy kawie Mark dowiedział się, gdzieaktualnie przebywa Storm Courteney. Sean naglezwrócił siędo Ruth. Czydostaliśmy dziś rano list od Storm? Kiedy pokręciła głową, ciągnąłdalej: Ktoś powinien nauczyć tę piekielną, zarozumiałą pannicę dobrych manier. Nie było listu od niej od ponad dwóch tygodni. Gdzie właściwie mogą teraz być? W Rzymie powiedziała Ruth. Rzym warknął Sean. Z całą bandąlatynoskich adoratorów podszczypujących ją w siedzenie. Sean! Ruth upomniała go skromnie. Proszę mi wybaczyćwyglądał na trochę speszonego, ale zaraz uśmiechnął się przebiegle i dodał: Jak ją znam, to wystawiajaszcze ten kuperek, bybył w lepszej pozycji do szczypania. Tej nocy, gdy Mark zasiadł,by odpisaćna listy od MarionLittlejohn, uświadomił sotye,jak błahawzmiankao Storm Courteney zmieniła całyjego stosunek do dziewczyny, którą przecież zamierzałpoślubić. Pod natłokiem prac, którymi Sean obarczył goniby mimochodem, listy Marka do Marion przestały być codziennymrytuałem,a czasami dzieliły je nawet długie tygodnie. Jejlisty z kolei przychodziły 209. równie często co przedtem i odkrył, że tak naprawdę to nie natłok pracyzmuszał go do odkładania spotkania z nią. Siedział żując nasadkę pióratak zawzięcie, że popękała. Szukał właściwych słówi natchnienia,znajdującniemożliwym pisaniewzniosłych frazesówo wiecznej miłościna każdej stronie. Czystakarta leżąca przed nim była równie matozachęcającaco przeprawa przezSaharę, a przecież musiał ją zapełnić. "Wybieramy się w przyszływeekend do Johannesburga, by wziąćudział w corocznych zawodach strzeleckicho Puchar Afryki", pisał,po czym zastanowił się, jak rozwinąć tę informację, żeby zajęłaprzynajmniej stronę. Marion Littlejohn była częścią jegożycia, które pozostawił zasobą, przekraczając bramy Emoyeni. Wreszcie uświadomił to sobie,nie umniejszając tym wcale przebijającego poczuciawiny. Próbowałjeszcze zaprzeczyć wszystkiemu i kontynuować pisanie listu, alewyobraźnia podsuwała mu wciążnowe obrazy głównie StormCourteney, wesołej ismukłej. Uderzająco pięknej i równie nieosiągalnejco gwiazdy na niebie. Puchar Afryki umieszczony napodstawie z polerowanegohebanusięgał niemal piersi dorosłego człowieka. Posługacze zEmoyenipolerowali go przeztrzy dni, nim osiągnął połysk zadowalającygenerała Courteneya. Teraz puchar stał pośrodku stołuotoczonypiramidką herbacianych róż. Stół bufetowyustawiono w przedsionku głównej sali balowej. Teraz oba te pomieszczenia wypełniałtłum gości zaproszonych przezSeana Courteneya, by świętowali wraz z nim z okazji wielkiegotryumfu. Zaprosiłnawet pułkownika Hamilltona ze stacjonującychw Kapsztadzie Highlandersów , by przypłynął pierwszą klasą liniowca"Union Castle" wraz ze swymi starszymi oficerami i jako gość wziąłudział w balu. Hamillton odmówił w formie uprzejmejnoty z podziękowaniami,długiej na cztery linijki, ale bez zwyczajowej formuły wstępneji końcowych uprzejmości. Puchar znajdowałsię w zamku w Kapsztadzieod czasu, gdy został ufundowany przez królową Wiktorięw pierwszym roku trwania wojny burskiej. Upokorzenie Hamilltonamiałoniebagatelny wpływ na doskonały nastrój SeanaCourteneya, Dla Marka był to najpracowitszy okres odczasu przybycia do Highlanders elitarne jednostkiw Armii Brytyjskiej, złożone z góraliszkockich. 210 Emoyeni. Ruth zaczęła obdarzać go coraz większym zaufaniem i podjejbacznym okiem wykonał większość prac związanych z przygotowaniem zaproszeń i zapewnieniem zaopatrzenia w alkohole i jedzenie. Terazskłoniłago do zatańczenia ze wszystkimi brzydkimi dziewczętami, które, gdyby nie on, siedziałyby niepocieszone na krzesłachustawionych pod ścianami. Po każdym tańcu generał machnięciemcygara ponad głowami gości przywoływał go do stołu bufetowego,przy którym zdołał zapewnić sobie stałą pozycję przy pucharze. Panie radco, chciałbym przedstawić panu mego nowego asystentaMarku, to jest radca Evans. Właśnie ten młodzieniec załatwiłnam zwycięstwo. Podczas gdy Mark stał tam, skrępowany pochwałami, generał po razi! piąty czy szósty tego wieczora powtórzył wynik po wyniku, strzał po: strzale przebieg ostatniego dniazawodów. Dwa prowadzące regimentymiały równą liczbę punktów w konkursie zespołowym i sędziowie ^ poprosili o dodatkową rundę indywidualną,która wyłoniłaby zwycięzcę. ", Wiatr dmuchał ze wszystkich stron z prędkością osiemnastu'^Y-czy nawet dwudziestu kilometrówna godzinę, a pierwszy strzał '^oddawanoz odległości dwustu metrów. "' Mark niemógł nadziwić się,ile radościten drobiazg dawał"'wagenerałowi. Dla człowieka,którego fortuna była tak wielka, że niemal ''aie do oszacowania, którego ziemie mierzyło się w setkach kilometrów alt-kwadratowych, który był właścicielem bezcennychobrazów i białychs5kruków, posiadałbiżuterię i kamienie szlachetne, konie i jachty,"Swszystko to było niczym wporównaniu z lśniącym karabinem. ^BS Byłem wśród oceniających generał wypił już dość swojej'Ą;;)jBr(asnej markowej whisky, by zacząć odgrywać swą opowieść. Kucnął"""nęć i udawał, że przygląda się tarczy. Muszę wam powiedzieć,żepyta to najgorsza godzina w mym życiu. '-' Mark uśmiechnął się na potwierdzenie tych słów. Strzelec wyborowy. ^Highlandersów szedł równoz nim, strzał za strzałem. Obaj trafili"? W dziesiątkę, co potwierdziły uniesionechorągiewki sędziów. Obaj strzelali równie dobrzena dwieście metrów, potem pięćsetmetrów, i dopiero przy strzałachna dziewięćset metrów nasz młodyMark wykazał rzadką umiejętność oceniania warunków strzału przykrzyżowym wietrze. Gdy doszedł do tego fragmentu opowieści,większość słuchaczymiała oczyotępiałe znudy,a przed nimibyła jeszczeperspektywawysłuchaniarelacji z dziesięciu rund strzelania z celowaniem i dziesięciunind szybkiego strzelania. Mark wyczuł oznakipaniki po przeciwnejstronie sali balowej. 211. Stała tam Ruth ze swym zuluskim kamerdynerem. Mężczyzna ten,w którego żyłachpłynęła krew wojowników i który zwykł nosić sięniczym wódz, teraz miał twarz poszarzałą ze zdenerwowania. Ruth dotknęła jego ramienia uspokajającym gestem i odprawiłago. Niespokojnieodwróciła się,czekając na nadejścieMarka. Spieszącprzez salę balową, nie mógł nie zauważyć wielkiego podobieństwamatki i córki. Ruth Courteney wciąż jeszcze miała wysportowanąsylwetkę młodej dziewczyny. Zachowała szczupłośćdzięki jeździekonnej i długim spacerom i dopiero z bliska można było zauważyćdrobne zmarszczki i plamki na jej gładkiej skórze w kolorze kościsłoniowej. Włosy nosiła ułożone wysoko, jakby na przekór modnej,krótkiej fryzurze. Jej suknia miała prosty, eleganckikrój, podkreślającyzgrabną figurę. Jeden z gości znalazł się przy niej przed Markiem. Rozmawiała z nim uśmiechnięta iodprężona, podczas gdy Markkręcił się w pobliżu, czekając,aż będzie sama. Natychmiastpodszedłdo niej. Mark jedynie jej oczyzdradzały, że jest czymś zaniepokojona,uśmiechpozostał lekki i spokojny. Będą kłopoty. Mamy nieproszonego gościa. Co pani chce, bym zrobił? Onjest teraz w holu przy głównym wejściu. Proszę, zaprowadźgodo gabinetu generała i zostań tam z nim przez chwilę. Ja w tymczasie uprzedzę męża iwyślę go dowas. Czy zrobisz todla mnie? Oczywiście. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, a kiedy Mark zwróciłsię doodejścia, zatrzymała gogestem dłoni. Mark, postarajsię być z nim przezcały czas. Nie chcę, by zostaliwe dwóch. Mampowodydo obaw. Nagle opuściła ją rezerwa. Nalitość boską,po co on tu przyszedł i to akurat dziś wieczór,kiedy. Przerwała i uśmiechzamarłjej na twarzy. Była znówopanowana i spokojna, ale oboje wiedzieli dobrze, dlaczego jestwzburzona i co zamierzałapowiedzieć. "Właśnie dziś, kiedySeanwypił". Mark zdążył poznać generała na tyledobrze, by rozumieć niepokójżony. Kiedy SeanCourteney pil, był zdolny do wszystkiego począwszy od wspaniałej nieposkromionej wesołości po mrocznąniesposkromionąwściekłość. Zrobię, co się da obiecał, a potemzapytał; Proszę mipowiedzieć, kto to taki. To jegosyn, Dirk. Dirk Courteney. Zaskoczenie Marka było tak widoczne, że spojrzała naniego 212 z niepokojem. Ruth przygryzła dolnąwargę, nie kryjączaniepokojeniai napięcia, potemzebrała się w sobie ijuż spokojniezapytała: Czy coś nie tak. Mark? Znasz go? Mark szybko doszedł do siebie. Nie, słyszałem o nim tylko. Nie znam go osobiście. To zła krew, Mark. Bardzozła. Bądź ostrożny. Zostawiła go i oddaliła się w głąb sali, po drodze odwzajemniającukłon matronie, wymieniając słówko i uśmiech, aż w końcu dotarłado Seana Courteneya wciąż jeszcze okupującego bufet. Mark zatrzymałsię w długim korytarzu galerii i obejrzał w jednymz wysokich, oprawnych w złocone ramy luster. Jego twarz byłapobladła inapięta, akiedy przygładził włosy, zauważył, że lekko drżąmu dłonie. Naglezdał sobie sprawę ztego, że się boi,strach niczym ołowianakula gniótł mu wnętrzności. Oddychałszybkoi płytko. Bał się-człowieka, z którym miał się zaraz spotkać. Człowieka, któregotropiłdługo i mozolnie iktórego wizerunek zdążyłjuż powstać w jegowyobraźni. Stworzył wumyśle postać przerażającą, diaboliczną. 'Emanującą ogromną złowróżbną siłą, i teraz był zżerany niechęcią^ fszed spotkaniem się z nim twarząw twarz. /;-'' Przeszedł przez galerię. Jegokroki tłumił gruby dywan. Oczy nie^t^^Siauważałydzieł sztukizdobiących wykładaneboazerią ściany, gdyżyuczucie nadchodzącego niebezpieczeństwa przysłoniło muwszystko. , :? U góry marmurowych schodów zatrzymał sięi wychylił, opierając. TstĘkęna balustradzie, by spojrzeć w głąbholu. 7lfc" Naśrodku wyłożonegomarmurem w czarno-białą szachownicę. Łolu stał samotnie mężczyzna. Byłubrany w czarny płaszcz z pelerynkąagBwisającą z ramion, strój, który podkreślałjeszcze jego wysoki wzrost. SRęce splótł za plecami i bujał się w przód i wtył na piętach,^wysuwając dolną szczękęagresywnie do przodu. Postawątą tak bardzo przypominałswego ojca, żeMark zamrugał oczami z niedowierzania. Goła głowa była plątaniną wspaniałych,ciemnych kędzioróww, na którychświatło kandelabru kładło kasztanowe refleksy. --Mark zacząłschodzić zszerokich schodów, a mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na niego. Marka uderzyło wpierw, jak bardzo był przystojny, a zaraz potemjego podobieństwo do generała. Miałtaką samąmocno zarysowanąszczękę, ten sam kształt głowy, rozstaw oczu i niemalidentyczną linięust. Mimo to był znacznie przystojniejszy niż ojciec. Byław nimszlachetność głów rzeźbionych przez Michała Anioła,piękno jegoDawida i wspaniała siła Mojżesza, ale mimo to był w swejurodzie na 213. wskroś ludzki. Nie przypominał odrażającego potwora z wyobraźniMarka i bezpodstawny strach opuścił go na tyle, że zdołał sięuśmiechnąć na powitanie, gdy schodził ze schodów. Gośćobserwował go, stojąc nieruchomo,dopiero gdy Mark dotarłdo czarno-bialejposadzki, zobaczył, jaki Dirk jest wysoki. Był dobredziesięćcentymetrów wyższy od Marka, ale tak proporcjonalniezbudowany, że wzrost nie wydawał się przesadny. PanCourteney? zapytał Mark, a mężczyzna skinął lekkogłową,nie trudząc się na odpowiedź. Diament w spincejego krawata błysnął złowieszczo. Kim jesteś, chłopcze? zapytał, ajego głos miał głębię i tembr odpowiadające posturze. Jestem osobistym sekretarzem generała. Mark nie pozwolił,by lekceważąca forma, w jakiej zwrócono się do niego, zakłóciłauprzejmy uśmiech przywitania. Wiedział dobrze, że Dirk jest starszyod niego o co najmniej dziesięć lat. Dirk obejrzał gowolno odstópdo głów, taksująckrój garnituruMarka wraz z innymi szczegółamiubioru jednym krótkim spojrzeniem, nim uznał jeza niegodne uwagi. Gdzie jest mój ojciec? Odwrócił się,by poprawić krawatw lustrze- Czy wie, że czekam na niegood ponad dwudziestu minut? Generał ma gości, ale zobaczy sięz panem zachwilę. Tymczasem może zechciałby panzaczekać naniego w gabinecie. Proszę pozwolić za mną. Dirk stanąłpośrodku gabinetu i rozejrzał się wokół siebie. Staruszektrzyma niezły stylpomyślał i uśmiechnął się, błyskając olśniewającobiałymi zębami, po czym podszedł dojednego z obitychskórą foteli przy kamiennym kominku. Dajmi brandy z wodą sodową, chłopcze. Mark otworzyłdrzwiczki regału i wyjął butelkę koniaku Courvoisierze starannego szykubutelek. Nalał nieco do kieliszka, dopełnił wodąi zaniósł Dirkowi Courteneyowi. Ten skosztowałi przytaknął głową,rozpierając sięw szerokim fotelu w niedbałejpozie odpoczywającegolamparta, po czym jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. Spojrzenie,jakim obdarzał poszczególne obrazy, każdy element dekoracyjny, było taksujące i zamyślone. Pytanie, które zadał, właściwie nie oczekiwało odpowiedzi. Jak panpowiedział, że się nazywa? Markstanął z boku, takby widzieć twarz mężczyzny. Obserwowałgo uważnie, udzielając odpowiedzi. Nazywam się Anders. Mark Anders. Przezchwilę nazwisko nie wywarło żadnego wrażenia, ale w końcu 214 dotarło do Dirka i grymas całkowitego przeobrażenia przebiegł mu ""-" twarz. GdyMark zauważył tę metamorfoz? , strachpowrócił z pełnymnatężeniem. :Kiedy był chłopcem, dziadek usidlił lamparta samotnika w ciężkiej,;; stalowej pułapce zatrzaskowej. Lampart zaatakował ich, gdyzjawili'i się tamnastępnegoranka. Rzucając się na solidnym, przytrzymującym :, go łańcuchu, zdotat zbliżyć się do Marka tak blisko, że ich oczy; znalazły się prawie na tym samym poziomie. Nigdy nie zapomniał; strasznego, zionącegonienawiścią błysku w jegoślepiach. Teraz ' 'widziałten sam błysk, oczy emanowały taką brutalnością i wściekłością,. ;że podświadomie cofnął się. ^ Grymas pojawiłsię na twarzyna krótką chwilkę, ale zdawał się. ;; -odmienić ją całkowicie. Zekstrawagancko pięknej do groteskowo":' brzydkiej, by znów wyszlachetnieć w czasie krótszym niż mgnienie oka. Gdy Dirk przemówił, głosmiał opanowany, oczy spuszczone,'a twarz wyrażała uprzejmą obojętność. ; Anders? Słyszałem gdzieś to nazwisko zastanawiał się przezi; chwilę, starając się je umiejscowić, po czym zbył jako nieważne'ławrócił uwagę na obrazThomasa Bainesa wiszący nad kominkiem. , ':-W tymmomencie Mark nabrałpewności, żeniejasne, mgliste podejrzenia, któreżywił od tak dawna, opierają si; na niezbitych faktach. Teraz nie miał jużnajmniejszych wątpliwości, że doprowadzeniedo sprzedaży Anderslandu,śmierć i marny pochówek dziadka były"wynikiem świadomego działania, a mężczyźni, którzy polowali naniego na skarpie w Ladyburgu i ponownie za Bramą Chald, byli tylkoczęścią planu wprowadzonego w życie przez tego człowieka. ' Wreszcie zidentyfikował swegoprzeciwnika, alewiedział, że osa. tzenie go i zmuszenie do poddania się będzie przekraczało jego: lEożiiwości. Odwrócił się, by uporządkować stos dokumentów na biurku. generała, nie wiedząc, czy zdoła zmusić się do ponownegospojrzeniaw oczy swemu wrogowi, niezdradzając się. Odsłonił się już dość ryzykownie,ale okazja była zbyt wyjątkowa," jej nie wykorzystać. W zamian zaswoje całkowite obnażenie sięzmusił wrogado zrobienia tegosamego, wyzwał go na otwarte polel uznał się zazwycięzcę w tej potyczce. Jeszcze jeden czynnik sprawiał, że ten postępeknie wydawał musię już tak samobójczy. Przedtem byłcałkiem sam, nie miałprzyjaciół. Teraz chronił go samfakt znajomości z Seanem Courteneyem, Gdybypowiodłoim się w Ladyburgu czyzadrugim razem przyBramie Chaki, zostałoby to potraktowane jakośmierćmało ważnego 215. włóczęgi. Teraz jego śmierć czy nawet tylko zniknięcie natychmiastzwróciłoby uwagę generała Courteneya i wątpił, czy Dirka Courteneyastać było na podjęcie takiego ryzyka. Spojrzawszyszybko znadpliku papierów, Mark zauważył, że jestobserwowany przez Dirka Courteneya,ale teraz było to spojrzenieobojętne, lecz wzrok miał nieprzenikniony i kontrolowany. Zaczął cośmówić,lecz przerwa! zaraz,usłyszawszy ciężkie, powłóczyste krokiw przejściu. Obaj zwrócili wzrok na drzwi. Sean Courteneyzdawałsięzapełniać je w całości. Czubkiemwielkiej, potarganej głowydotykał niemal futryny, a bary byty. szerokieniczym u atlety. Stał oparłszy się oburącz narączce laski i patrzyłponuro w głąb pokoju. Jego spojrzenie zwróciło się natychmiast kuwysokiej, eleganckoodzianej postaci unoszącej się ze skórzanego fotela, a gdy rozpoznałją, żłobiona zmarszczkami, ogorzała twarz pociemniała. Obajmężczyźni mierzyli się wzrokiem bez słów. Mark obserwowałich, wyczuwając instynktownie tę gręuczuć, odnajdywanie w zakamarkach pamięci dawnych krzywd. Elementarne uczuciamiłości syna doojca i ojca do syna zostały już dawno pogrzebane, jednak teraz zostaływydobyte niczympotworne, gnijące zwłoki, tym potwomiejsze, żekiedyś żyły i były tak mocne. Witaj, ojcze Dirk Courteney przemówiłpierwszy. Na dźwięk jegogłosuramiona Seana straciły nieco ze swejsztywności,a złość w oczach ustąpiłamiejsca wyrazowi smutku i żaluza czymś, co kiedyś miało wielką wartość, ale zostało bezpowrotniestracone. Pytanie,które zadał, byłoraczejciężkim westchnieniem. Po co tu przyszedłeś? Czy nie moglibyśmy porozmawiać na osobności bez obcych? Markodszedł od biurka i ruszył przez pokój kudrzwiom, leczSean powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. Tu nie ma obcych. Zostań, Mark. Była to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiekusłyszał, iw tej chwilisiła uczuć doSeana Courteneya nie miała sobie równej. DirkCourteney wzruszył ramionami i po raz pierwszy uśmiechnąłsię lekkim, nieco kpiącym uśmiechem. Zawsze byłeśzbyt ufny, ojcze. Sean pokiwał głową, siadając ciężkoza biurkiem. Tak, kto mógłby pamiętać o tym lepiej niż ty. Uśmiech Dirka przygasł. Przyszedłem tu z nadzieją,że może zapomniałeś. Że możemywybaczyć sobie nawzajem. 216 Wybaczyć? zapytał Sean, podnosząc szybko wzrok. Ty mi coś wybaczyć? Co takiego? Spłodziłeś mnie, ojcze. Jestem taki, jakiego mnie stworzyłeś. Sean potrząsnął głową przecząco i przemówiłby, lecz Dirk go^wstrzymał. iWiem,że wyrządziłem cikrzywdę, alejestem zdania, że tyteż wyrządziłeś też krzywdęmnie. Sean skrzywił się. }Mówisz ogólnikami. Przejdź do rzeczy. Czego chcesz tak bardzo, że decydujesz sięna przyjście do mojego domu nie proszony? Jestem twoimsynem. To, żeżyjemy rozdzieleni,jest wbrew naturze. Dirk był elokwentny i przekonujący. Wyciągając dłonie, w proszącym geście, zbliżył się domasywnej postaci siedzącej za Markiem. Wierzę, że zasłużyłem sobie i mam pełne prawo żądać, byś poświęcił^mi trochę uwagi. przerwałi zerknął na Marka. Niech to szlag! Czyniemoglibyśmy porozmawiaćbez gapiowatych ciapków? , Sean zawahał się przez moment,rozważając, czy nie poprosić Marka o opuszczenie pokoju, i wtedy przypomniał sobie, co obiecał Ruth niedalej, jak przed paroma minutami. "Nie pozwól, by był sam na- sam z tobą choćby przez chwilę. Sean, obiecaj mi, że pozwolisz,by Mark był przy tobie. Nie ufam Dirkowi,za nic mu nie ufam. On jest zły, Sean, sprowadza kłopoty i nieszczęścia wyczuwam to w nim. Nie zostawaj z nim sam". Nie pokręcił głową. Jeślimasz coś do powiedzenia, zrób to wreszcie. Jeśli nie, zostaw nas w spokoju. ".^- Dobra,koniec z sentymentami powiedział Dirk,porzucając^proszącego. Odwrócił się i zaczął spacerowaćpo pokoju, trzymając ręce wciśnięte głęboko w kieszenie płaszcza. Pomówmy o interesach "i na tym koniec. Teraz mnie nienawidzisz, ale kiedy będziemy pracować,kiedy podzielę sięz tobą najśmielszym i najdoskonalszym przedsięwzięciem, jakie ta ziemia widziała, wtedy możemy mówić o sentymentach. Sean milczał Teraz jestem tylko biznesmenem, synem mogę być później. Zgadzasz się? Wysłucham cię powiedział Seani Dirkzaczął mówić. Nawet Marknie mógł ukryć podziwudla elokwencji Dirka Courtneya. Dla przekonującegoi umiejętnego sposobu posługiwania się swoim pięknym,głębokim głosem oraz uderzająco przystojnym"''"'-. Alewszystko to byłytylko sztuczki teatralne, wielokrotnie 217. wypróbowane i robione na pokaz. Spontanicznebyło tylko zafascynowanie własnymi ideami, które niemal emanowało z niego, kiedyprzedstawiał swoje plany. Można mu było uwierzyćz łatwością,ponieważ takewidentnie on wierzyłw to, co mówił. Posługując siędłońmi i głosem, wyczarował przed ojcem ogromneimperium, bezkresne przestrzenie ziemi, tysiące natysiące kilometrówkwadratowych, bogactwo, jakie niewielu dane było osiągnąć. Plantacjebawełny, trzciny cukrowej i kukurydzy, nawadniane gigantyczną tamązatrzymującą śródlądowe morze słodkiej, świeżej wody było tomarzenie zapierające dech w piersi swym rozmachem. Mam już połowę tej ziemi Dirk przerwał i zacząłobejmowaćzwartą pięść jednej dłoni rozwartymi niczymi szpony orła palcamidrugiej. tu wswoich rękach. Należy domnie. To jużniejest tylko sen. A co z resztą? zapytał niechętnieSean, porwany opowieściąwbrew swej woli. Jest tam, dziewicza, dojrzała i gotowa Dirk zrobił dramatyczną pauzę. Zupełniejakby natura zaprojektowała jąspecjalnie dlanaszych potrzeb. Podwaliny pod tę tamęjuż tam są, stworzone przezsamego Boga niczym błogosławieństwo! Więc? mruknął Seansceptycznie. Więc teraz występujeszjako narzędzie Boga,czy tak? A gdzie leży to imperium, które ciobiecał? Jestem właścicielem wszystkich ziem na południe od rzekiUmkoto, i to jest właśnie ta połowa,o którejci mówiłem. Zatrzymałsię przedmahoniowym biurkiemi pochylił, opierając dłonie napoliturowanym blacie. Przybliżył swą twarz, z której wprost biła aurareligijnego fanatyzmu, do twarzy Seana Courteneya. Zbudujemytamępomiędzy skałamiBramy Chaki i zatopimy pod wodą caladolinęBubezi jeziorem o długości dwustu kilometrów i na stoszerokimosuszymy ziemię aż do rzeki Umkomo i dodamy do tej,którą już posiadam na południe. Dwa miliony akrów zmeliorowanej,rolnej ziemi! Pomyśl tylko! Mark gapił się na Dirka Courteneya kompletnie ogłuszony tyni,co właśnie usłyszał, potem przeniósł wzrok najego ojca, prosząc. chcąc usłyszeć, że odrzuca cały ten potworny zamysł. Strefa muchy tse-tse powiedział wkońcu Sean. Ojcze,trzechniemieckich naukowców, Dressel, Kothe i Rochl,przetestowało i udoskonaliłolek o nazwie "germanin". Jest bezkonkurencyjnym lekarstwem na śpiączkę spowodowaną ukąszeniem much)'tse-tse. Na razie trzymają to wtajemnicy, aleparu zdołało się jakoś 218 powiedzieć zapewnił go Dirk gorliwie, poczym ciągnąłdalej. Wtedy zmieciemy muchę tse-tse z całejdoliny. Jak? zapytał Sean, a to, że jest szczerze zainteresowany, byłooczywiste. 4, Z powietrza. Latające maszynybędąrozpylaćekstrakt pythagra inny środek owadobójczy. ,Było to zdumiewające rozwiązanie i Sean milczał przezchwilę, nim iBechętnie zapytał: %' Czy wypróbowano tęmetodę? atts Nie uśmiechnął się do niegoDirk. Ale myto zrobimy. yPrzemyślałeś wszystko Sean rozparł sięw krześle i roz^garzony macał dłonią w poszukiwaniu cygara. Z wyjątkiemifSdnego szczegółu. Dolina Bubezi to teren zastrzeżony jest tak od. tzasów Chaki. Większość ziem leżących między rzekami Bubezii-Nkomo jest alboterenem powierzonym plemionom, albo ziemią Horony, albo rezerwatem leśnym. .:. Ufasz mu? Dirk zapytał znów ojca, wskazując głową Marka,tiedyprzyjmował od niego podawaną szklankę. i" Mów dalej,człowieku warknął z irytacją Sean, nie trudzącH(, by odpowiedzieć na to pytanie. A-.. Dirk uniósł szklankę z rżniętego szkław geście toastu pod adresemOjtsa i uśmiechnął się znacząco. -" To ty tworzysz prawo, ojcze. Ty itwoi przyjaciele z rządu^Parlamentu Prowincji,i ty możeszje zmienić. Tobędzietwój wkładfcten interes. jj.Sean zaciągnął się głęboko cygarem słuchając go, po czym wylehiwał dym tak, że jego głowa, kiedy odpowiedział, była spowita atnym, unoszącym się obłokiem. Wyjaśnijmy to sobie. Ty wykładasz pieniądze, a ja przeradzam przez parlament ustawę o odrzuceniu prawwłasnościziem leżących między rzekamiBubezi i Nkomo, które mypotaebujemy? ''I dolinę Bubezi wtrącił Dirk. I dolinę Bubezi. Następnie postaramy się, by jakieś wiodącefl^edsiębiorstwo otrzymało tę ziemię, nawet jeśli dzierżawa wyniesieysiące rocznie. - Dirk przytaknął. ,A co z kosztami budowy tamyi koleiżelaznej doprowadzonej" tamy, maszkapitał na to? ^ Mark nie wierzył własnym uszom. Nie wierzył, by Sean Courteneyg' targować się o własność państwową, o skarby powierzone mu 219 jako najwyższemu reprezentantowi ludu. Miał ochotę krzyknąć głośnoprzekląć ich obu za te knowania. Uczucie sympatii, które czuł przedparoma chwilami, przerodziło się w głębokie poczucie oburzenia. Nikt nie posiada takiego kapitału odrzekł Dirk. Moiludzie zrobili pobieżny kosztorys, alejuż wiadomo, że niewielezostaniez kwoty moich czterech milionów funtów. Żaden człowiek niematakich pieniędzy. Więc? zapytał Sean. Kłęby dymu odrywały się odjego głowyi Markowizdawało się,że postarzał się nagle. Jego twarzbyłazapadnięta i poszarzała. Głęboko osadzone oczy kaprysem padającegoświatła przemieniły się w puste oczodołyczaszki. Gubernator wybuduje to wszystko dla nas Dirk zachichotałnisko iwznowił spacer po pokoju. Albo możenależałoby powiedzieć, żezbuduje tamę i kolej żelazną dla narodu, byudostępnić cennenaturalne zasoby. Dirk zachichotał znów. Wyobraź sobieprestiż, jaki zyska człowiek, którypatronowałby tym zamierzeniomw parlamencie. Człowiek, który wprowadza do dziczy postęp i cywilizację. Podniósłkieliszek i wypił połowę zawartości. Jego imieniemzostanie nazwana ta tama, na przykład imieniem SeanaCourteneya! To brzmi imponująco. Monumentgodny ciebie,ojcze Dirkuniósłszklankę w kierunku ojca. A co z ziemiami należącymido plemion, Dirk? Markzauważył, że Sean po raz pierwszy użył imienia syna,i spojrzał naniego ostro. Przeniesiemy gdzieś tych czarnuchów . rzucił nonszalanckoDirk. Znajdziemy dla nich jakiś teren zawzgórzami. A rezerwat zwierząt? Dobry Boże, czy mamy pozwolić, by parę zwierząt stanęło namna drodze do milionów funtów? Potrząsnąłbujnymi kędzioramiwudanym przerażeniu. Zanim zatopimy dolinę, możesz zorganizować tam safari. Zawsze lubiłeśpolować,prawda? Pamiętanitwoje opowieści o wielkich polowaniach na słonie w dawnych czasach. Tak przytaknął ciężko Sean. Zabiłem mnóstwo słoni. Więc, ojcze, doszliśmy wreszcie do porozumienia? Dirkzatrzymał się przed Seanemi po raz pierwszy wyczuwało się w nimnapięcie. Wysokie czoło przecięła mu zmarszczka troski. Czybędziemy razem pracować? Sean milczał przez parę sekund, wpatrując się w bibularz stojącyna biurku. Kiedy uniósł wolno głowę, wyglądał na bardzostaregoi schorowanego. 220 --,,, . Wszystko, o czym tu mówiłeś, rozmach tego przedsięwzięcia zasskoczyło mnie kompletnie. Mówił ostrożnie, ważąc każde słowo. Jest ogromne i będzie wymagało odwagi zgodził się Dirk. ty jeszcze nigdy nie stchórzyłeś, ojcze. Kiedyś powiedziałeś mi; Jeśli chcesz część, idź na całość i zdobądź to. Jedno jest cholernie pewne, niktcitego nieda. , Jestem coraz starszy, Dirk. Człowiekzaczyna odczuwać zmęczenie, nie mam już zapału młodości. Jesteś jeszczesilny niczym tur. Potrzebuję czasu do namysłu. - Jak długo? zapytał Dirk. Do czasuSean sięzawahał najbliższej sesji parlamentu. Chcę porozmawiaćz ludźmi. Sprawdzić opłacalność całego przedsięwzięcia. ; Za długoskrzywił sięDirk. Nagle jego twarz straciła całąsiną urodę, oczy zmieniły się, wypełniły wściekłością. "{;'' Tyle czasu jest mi potrzebne. -": W porządku zgodził się Dirk, wypogadzając grymas. i Uśmiechnął się do masywnej postaci. Zrobił gest wyciągania prawej ręki -alE Sean nie podniósł nawet głowy, zamiast tego wsadziłrękę do kieesżeni surduta. ' " Zaniedbuję swoich gości powiedział cicho. Musisz mi wybaczyć. Mark odprowadzi cię do wyjścia. Daszmi znać? zapytał Dirk. Tak odpowiedział ciężko Sean z opuszczonym wzrokiem. dam ciznać. tlark odprowadził Dirka Courteneya do drzwi wyjściowych. Czuł, to nie z nienawiści do niego. Kiedy szliramię w ramię milcząc, Dirk walczył zogarniającym go dzikim i nieposkromionym uczuciem wściekłości. Nienawidził go zato, że pokonał na jego oczach człowieka, któregoszanował i wielbił. Za to, że zbrukał gowłasnym brudem. NIenaawidzil za śmierć dziadka i za Andersland,a także bliżej nieznane muuczynki, popełnione z jego rozkazu. Nienawidziłteżza to, co zamierzał zrobić z jego ukochanąziemią leżącą zaBramą Chaki. Przy drzwiach frontowych Dirk zatrzymał się, by wziąć swój kapelusz ze stolika. Wkładając go przyjrzał sięMarkowi uważnie. Dobbrzejest mieć mnie za przyjaciela powiedział cicho. .OJciec ufa ci i jestem pewien, że ci sięzwierza. Potrafię być Wtoęczny i hojny, a skoro słyszałeś całą naszą rozmowę, sam będziesz^ znał, jakie informacje mogą mnie interesować. 221 Mark gapił się na niego bez słowa. Usta miałścierple i lodowatea całe ciało drżało z wysiłku, by się opanować. Bał się odezwać, nie ufającnawet swemu głosowi. Dirk odwrócił się napięcie, nie trudząc się nawetby wysłuchaćodpowiedzi, i zbiegł lekko po schodach w ciemność nocy. Mark patrzył długoza nim, nawet gdy już zniknął. Usłyszałbuczący warkot potężnego silnika, chrzęst żwiru pod oponami, zobaczyłbliźniaczesmugi reflektorów, które omiotły ogród i zniknęly. Mark miotany gniewem prawie biegłdo gabinetu generała. Pchnąłdrzwinie pukając. Był gotów wybuchnąć potokiem słów gorzkiegooskarżenia, osądzenia i odrzucenia, ale fotel za biurkiem generała był pusty. Miał zamiar ostrzec generała,że użyje wszelkich sposobów, byzdemaskować brudny interes zaproponowany mu tego wieczoru. Wyrazić swoje rozczarowanie faktem, iż Sean Courteney w ogóleDirka wysłuchał, nie wspominając już, że poważnie się nad propozycjązastanowił i poniekąd udzielił jej swego poparcia. Generałstał przy oknie, odwrócony tyłem do pokoju, a jego szerokiebarczyste ramiona były zgarbione. Zdawał sięskurczyć i zmaleć. Generale głos Markabył szorstki, stłumiony gniewemi determinacją. Odchodzęstąd inie zamierzam wrócić. Ale zanimodejdę, chcę powiedzieć, że będę walczyć z panem i pańskim synem. SeanCourteney odwróciłsię do niego, wciąż przygarbiony,i przechylił głowę w nasłuchiwaniu niczym ślepiec; głosMarka ucichł, cała złość ulotniła się. Mark? zapytał Sean Courteney,jakby zupełnie zapomniał ojego istnieniu. Mark patrzył nie wierząc własnym oczom,Sean Courteney bowiempłakał. Jasne łzy zalewały i oślepiały mu oczy, spływając popobrużdżonych, ogorzałych policzkach. Osiadały grubymi błyszczącymikroplami na gęstwinie brody. Był to jeden z najboleśniejszych widoków,jakich Mark był świadkiem, tak dręczący, że chciał przed nim uciec, ale niemógł. Nalej mi jednego, synu Sean Courteney podszedłciężko dobiurka, jedna złez spadłana wykrochmalonyśnieżny żabot koszuli, zostawiając mokrą plamę. Mark odwrócił się, długo celebrując dobór właściwej szklankii nalewanie dońwhisky z ciężkiej karafki. Przeciągał czynność w czasie. tę prostą czynność, a kiedy odwrócił się,-Sean Courteney siedział ju2zabiurkiem. Wdłoni trzymał zmiętą, wilgotną chusteczkę, ipoinim0że jego policzki były już suche, powieki miał czerwone i opuchnie^-a cudownie błękitnąjasność oczu przyćmiewała błyszcząca powloką. 222 Dziękuję ci, Mark powiedział odstawiając szklankę nabiurko. Nie tknął jej, przyglądał siętylko, a kiedy przemówił, głosmiał cichy i stłumiony. Sprowadziłem go na świattymi rękami,nie'było wtedy lekarzy. Schwyciłem gowe własne dłoniewciąż jeszczejBpkrego,ciepłego i śliskiegoi byłem dumny. Nosiłem gona "jarana. Nauczyłem mówić, jeździć konno i strzelać. Nie ma słów dla. iryrażenia tego, co mężczyzna czuje do swego pierworodnego Sjrestchnął z rozpaczą Sean. Już raz go opłakiwałem, jakby nieżył,ifiaele lat temu. Wypił łyk whisky i ciągnął dalej głosem cichym, tak. Sehym,że Mark z trudnością odróżniał słowa. A teraz on;yzychodzi tu znów i zmusza mnie, bym opłakiwał go jeszczeraz od Kowa. ^ . Przepraszam, generale, myślałem uwierzyłem w to, że ^mierzą pan ubić z nim ten interes. ;^; Tamyślprzynosi miujmęna honorzeSean nie podniósł;;Klssu ani oczu. Proszę cię, zostaw mnie teraz samego, Mark. ^porozmawiamyjeszczeo tymprzy innej okazji. Kiedy Mark^ł^cjrzałsię już od drzwi, generał przestał uświadamiać sobiejego Obecność. Jego oczy, wciąż zamyślone,zdawały się wpatrywać w od^ssly horyzont. Markzamknął cicho drzwi. ?PoMimo obietnicy, że przedyskutująjeszcze kiedyś propozycję Diirka, tygodnie mijały, a Sean Courteney niewspominał nawet jego istnienia. Dni w Emoyeni zdawałysiętoczyć dalej swym zwykłym,! pracowitym trybem, ale bywały chwile, gdy Mark wchodził do wyłożonego boazerią i regałami książek gabinetu, byzastać generała"cedzącego tam, zatopionego w niewesołych myślach. " Nastroszony niczym padlinożerny ptak, z zakrzywionym nosemSS^szczoaym nakwintę, siedział tam, ale był nieobecny. Mark zachofywał się wtedy bezgłośnie, by uszanować tę melancholię, wiedząc,. " Wciąż jeszcze opłakuje zmarłego. Wiedział, że minie wiele czasu,ttmbędzie gotów porozmawiać o tym. W życiu Marka również zaszły ważne zmiany. , Pewnego dnia, gdy Sean Courteney wszedł do swej przebieralniŚrubo po północy, zauważył światławciąż palące się w sypialni, Huth siedzącą, opartą wysoko na poduszkach iczytającą książkę. ' Nie musiałaś na mnie czekać do tak późna upomniałją"Ogo. Mogłem przespać się nasofie. ^'. -^. Wolę widzieć ciętutaj. Zamknęła książkę. ^-jit Co czytasz? 223 Pokazała mu tytuł. Nowa powieść D. H. Lawrence'a: Zakochane kobiety. Sean uśmiechnąłsię, rozpinając koszulę. Czynauczyłaś się czegoś z niej? Na razie nie, ale nie tracę nadziei. Uśmiechnęła się do niegoi pomyślał, jak młodo i ślicznie wygląda w tej koronkowej koszulinocnej, A ty? Ukończyłeś przemówienie? Tak. Usiadł, by zzuć buty. To istnedzieło sztuki rozniosę nim tych drani nakawałki. Przed paroma minutamisłyszałammotocykl Marka. Trzymałeśgo tu prawie do północy? Pomagał mi sprawdzić parę liczb. Ależ jest strasznie późno. Jestmłodymruknął Sean i dobrze mu za to płacę. Podniósł z podłogi buty i pokuśtykał do przebieralni. Teraz, kiedy byłw samych skarpetach,jego ułomność była widoczna wyraźniej. Niesłyszałem, bysię skarżył. Wrócił ubrany wkoszulę nocną i wśliznął się do łóżka przy niej. Jeślimasz zamiar trzymać tegobiednego chłopaka do takpóźnych godzin, to nie powinieneś odsyłać godo miasta każdej nocy. Więc co proponujesz? zapytał. Nakręcił swój złoty zegareki położył go na nocnejszafce. Mogłabymurządzić mumieszkanie w starym domku odźwiernego. Stoi opuszczony od lat i to niebędzie wymagało aż takiegowysiłku. Świetny pomysł zgodziłsię Sean niedbale. Będziestalepod ręką i dopierowtedy wycisnę z niego siódme poty. Jesteś pan twardzielem, generale Courteney. Przeturlał się i ucałował ją czule, szepcąc doucha: Cieszę się, że zauważyłaś. Zachichotałajakpanna młoda iodszepnęła: Nie to miałam na myśli. Przekonajmy się,czy zdołam nauczyć cię czegoś, czego nienauczył cię panLawrence zaproponował. Domek, świeżo odmalowany i urządzony meblami niepotrzebnymiw dużym domu, oferował, zdaniem Marka, warunki niemal pałacowe. Położony był o niecały kilometr od głównych zabudowań. Godzinypracy Marka stały się równie nieregularne, co godziny jegopracodawcy,a pozycja asystenta cieszyłasię coraz większym zaufaniem. Mark 224 litr sposób naturalny integrował sięz domostwem. Jego obowiązkiobejmowały cały wachlarz spraw. Stenografia i poszukiwanie danych,łitowadzenie korespondencji mniejszej wagi,nie wymagającej osobistej'^-powiedzigenerała,prowadzenie rachunków domowych oraz wynowanie w roli milczącego słuchacza, gdy Sean Courteney odczuwałtrzebę wygadania się, a także zajmowanie stanowiska w sporachrojektach na przyszłość. Mimo wszystkomiał jeszcze dość czasu, bydawać się swej dawnejpasji czytaniu. Biblioteka Emoyeni liczyłaae tysiące tomów i Markzniósł do swego domku całe naręcza. Coc czytałprawie do białego rana, pochłaniałz nienasyconymgłodemitorię, biografie, satyrę, rozprawy polityczne. Zane'a, Greya, Kiplinga. --tidęraHaggarda. 3c,Wraz ze zbliżaniem się terminu nowej sesji parlamentu duchliecenia i podniosłości ogarnął Emoyeni. Oznaczałoto, że nadszedł, by domownicyspakowali wszystko i przenieśli o blisko dwase kilometrów do Kapsztadu. Ruth Courteney beztrosko nazywała tę doroczną migrację polisj(Bzną "wielką wyprawą". Określenie tobyło bardzo trafne,ponieważBiBmaczało przetransportowanie rodziny, piętnastu osób ze starszej;i',ltóby, trzech samochodów, tuzina koni, potrzebnego odzienia, sreber, ficftcelany, dokumentów, książek oraz innych rzeczyniezbędnych do,:. Bwadzenia wewłaściwym stylu ożywionego życiatowarzyskiego, na"ts gdy generał i inni parowie prowadzili sprawy narodu. Krótkoailświąc, oznaczało to zamknięcie domu w Emoyeni nacały sezon'aBśfwarcie domu w Newlands, położonego malowniczo u podnóża Gór"Kitlowych. ?;-W momencie największego nasilenia tych gorączkowychdziałań"aJRdomu powróciła StormCourteney. Zakończyła wreszcie wielkąB^Stfróż na Wyspy Brytyjskie i kontynent. Wybrała się w nią wtowa"sKĘystwie Irenę Leuchars i podopieką matki tej ostatniej. W swym oStatnim liściepani Leuchars przyznała, "że jestzarówno fizycznie, ja]k i psychicznie wyczerpana". "Nie masz pojęcia, moja droga,i obyci niebyłodane poznać brzemienia odpowiedzialności, która na mnie spoczywała przez te dni. Przez połowę świata ścigały nashordymłodych, żarliwych mężczyzn Amerykanów, Włochów, Francuzów,hrabiów, baronów, synów przemysłowców, a nawet syn jakiegośdyktatora z republiki bananowej. W pewnym momencie stres stał się^ ogromny, że nie wytrzymałam izamknęłam dziewczęta wichPokoju. Dopiero później odkryłam, żewymknęły się po schodachPrzeciwpożarowych i przetańczyty całą noc w jakimś lokaliku opodejrzanej reputacjinaMontpamassie". Ruth z wyczuciem właściwym 225. kochającej żonie powstrzymała się od pokazania tego listu mężowiMógł więc przygotować się z entuzjazmem na przywitanie córki, niemając pojęcia o jej nocnych eskapadach. Mark po raz pierwszy został wykluczony z tych rodzinnychprzygotowań. Obserwowałprzez okno biblioteki, jak Sean Courteneypomaga żonie wsiąść do rollsa, ubranyniczym zalotnik udający sięz wizytą do rodziny narzeczonej. Koszula o sztywno wykrochmalonym,fantazyjnym kohiierzu, jedwabny krawat wwesołych, trochę pstrychkolorach, granatowygarnitur zczerwonym goździkiem w butoniercei cylinder zsunięty zawadiacko na jedno oko. Brodę miał świeżoprzystrzyżoną i wymytą, w oczach zaś skrzył sięwesoły błyskoczekiwania imachał laską, przechodząc na drugą stroną samochodu. Rolls ruszył bezszelestnie w kierunku portu, prawie dwie godzinyprzed oczekiwanym czasemprzycumowania statku z pocztą przynabrzeżu numer jeden. Za nim w wymaganej odległości sunęłydalszedwa rolls-royce'y, niezbędne, by pomieścić cały bagaż Storm Courteney. Mark zjadł lunch samotnie w gabinecie i usiadłdo pracy. Niezdążyłsię jednak skupićnależycie,gdy usłyszał powrót kawalkady. Natychmiast pospieszył ku oknu. Zdążył zaledwie zerknąć na Storm, kiedy wysiadła z samochodui wbiegła tanecznym krokiem poschodach, ręka w rękę z matką. Zaraz za nimi kroczył generał, wystukując laską szybkie staccato,kiedy starał się nadążyć za nimi. Widać było, że sili się, by zachowaćpoważny i surowy wyraz twarzy, ale co rusz rozjaśniała się promiennymuśmiechem. Mark słyszał radosny gwar służby, która zebrała się,byprzywitać Storm w holu. Jej głos nadawał językowizulu nową, słodkąrytmiczność, kiedy witała sięz każdym z nich po kolei. Markpowrócił do otwartych ksiąg, alenie mógł zmusić się, bychoć spojrzeć na nie. W myślach delektował siękrótką chwilą,w której widział Storm. Wypiękniała jeszcze. Nie uważałtego za możliwe, aletak właśniebyło. Zupełnie jakbyzostała przepojona boską esencją kobiecości,z całą wesołością i wdziękiem, ciepłem i słodyczą, gładkością skóryi jedwabistych włosów, idealnymi wprost kształtami i delikatnymirysami twarzy, z muzykalnym brzmieniem głosu i taneczną gracjąruchów, która emanowała nawet ze sposobu trzymania małej, idealnejgłówki na opalonym karczku i ramionach. Mark siedział zadziwiony przeobrażeniemnastroju, jakiemu uległtenolbrzymi dom,gdy tylko Storm przekroczyła jego progi. Samtezpoddałsię ogólnejradości, zupełnie jakby od dawnaoczekiwał tejchwili. 226 ;,,, Mark wymówił się od kolacji tego wieczoru, nie chcąc być intruzem"'w ten pierwszyrodzinny wieczór. Zamierzałudać siędo koszar nacotygodniową musztrę, a potem zjeść kolację z innymi młodymiA jeszcze nieżonatymioficerami. Opuścił dombocznym wyjściem o czwartej i wpadł do swego'mieszkanka, bywykąpać się i przebrać w mundur. .Mijał już bramy Emoyeni na swym Ariel Square Four,kiedy. Przypomniałsobie,że generał prosił go opozostawienie na biurku^Raportudotyczącego kolei żelaznej. W całym tym zamieszaniu towarzyszącym przyjazdowi Storm Courteney zapomniał o nim i teraz musiał zawrócić motocykl i ruszyć zpowrotem podjazdem. ^-postawił motor na wybrukowanym podwórku przy kuchni i wszedłSilonymi drzwiami. Stał właśnie przy stole w bibliotece, trzymając w ręku HisepoTt i przebiegał go szybkim wzrokiem, by sprawdzić uwagi, które poCzynił namarginesie, kiedy nagleklamka szczęknęła. Odłożył raport i zdążyłodwrócić się dokładnie wchwili, gdy otworzyły się drzwi. ? Z bliska Storm Courteney byłajeszcze piękniejsza. Zrobiła trzy Szybkie, lekkie kroki w głąb pokoju, zanim wyczuła, żenie jest^/ nim sama. Zatrzymała się w przestrachu,zamierając w bezruchu gazeliszykującej się do ucieczki. Uniosła dłoń ku ustom, dłoń zakończoną delikatnie długimi paznokciamiw kolorze różowej macicy Perłowej. Dotknęła warg opuszkami palców. Usta drżały jej nieznacznie, wilgotne, gładkie ibłyszczące. Oczybyły ogromne i ciemnoniebieskie zprzerażenia. Wyglądała jak maładziewczynka. WyJstraszona i samotna. Mark miał ochotę uspokoić ją, ochronić przed jej własnym zatrwożeniem, powiedziećcoś,co by ją odprężyło,ale stwierdził, że nie jest w stanie ruszyć się anitym bardziej przemówić. ^ Przejmował się niepotrzebnie, jej przestrach bowiem trwał tylko ułamek sekundy. Wystarczająco długo jednak, by zdała sobie sprawę,'yżprzyczyną jejzaniepokojeniabyłmłody,wysokimężczyzna ubrany w mundur. Zauważyłaszczupłą zgrabność ciała oraz insygnia zabohaterstwo i odwagę. - Wolno, ledwie zauważalnym poruszeniem, cała jej postawa uległa zmianie. Palec, który przedtem spoczywał na ustach, teraz dotykałpoliczka. Drżenie wargustało i ułożyły się one w wyraz zamyślenia. Ogromne oczy, terazjuż bez strachu, schowały się prawie całkowicie za opuszczonymi powiekami i otaksowały Marka krytycznie. Uniosłabrodę, by spojrzećmu prostow twarz. Jej poza również się zmieniła, jednobiodro wysunęło sięnieco doprzodu. Bliźniacze wzgórki piersi stwardniały i naparły odważnie na 227. koronkowy jedwab stanika sukni. Delikatnie drwiący zarys ustwystarczył, by Mark wstrzymał oddech. Dzień dobry powiedziała. Jej głos, mimo że tak niskii gardłowy, odcisnąłsię gorącosłowami powitania w sercu Marka. Pobrzmiewał nimi wpowietrzu jeszcze przez ułamek sekundy. Dobry wieczór, panno Courteney odpowiedział zadziwiony. że jego głos był tak spokojny ipewny siebie. Właśnie tengłosodezwałsię echem w jej pamięci i przyjrzała mu się szeroko rozwartymi oczami. Z wolna zdziwienie przeobraziło się wewściekłość. Oczy rzucały iskry,a na gładkich, alabastrowych policzkachwykwitły dwie purpuroweplamy. Pan tutaj? zapytała z niedowierzaniem. Obawiam się, że tak przyznał, a jej zmieszaniebyło takkomiczne, że uśmiechnął się do niej. Jego złe przeczuciarozwiały się. Naglepoczuł się odprężony i spokojny. Co pan robi w moim domu? wyprostowałasię sztywnoz lodowatą dystynkcją. Cały efekt psuł fakt, że musiała zadzierać głowę, bypatrzeć naniego,i policzki płonęłyjej ze wzburzenia. Jestem teraz osobistym sekretarzem pani ojca uśmiechnął sięznów. Sądzę, że już wkrótcepogodzi się pani z mojąobecnością. To się jeszczeokaże rzuciła. Porozmawiam z ojcem. Dano mi do zrozumienia, że przedyskutowaliście już z generałemkwestię mego zatrudnienia lubraczej zwolnienia. Ja.. powiedziała Storm i zamknęła ciasno usta. Rumieniecrozlał się z policzków na szyję, kiedy przypomniała sobie zeszczegółamiokoliczności tegoniefortunnego incydentu. Wspomnienie upokorzeniabyło wciąż tak silne, żepoczuła się jak róża w upalny dzień, więdnącai marniejąca. Gardło ścisnęło się z żalu nad samą sobą. Wystarczyłfakt,że to w ogóle miało miejsce. Zamiast poparcia ojca,udzielanegozawsze bez zbędnych pytań, poparcia,do którego przywykła, odkiedysięgała pamięcią złość ojca, który powiedział jej, że zachowuje sięjak rozpuszczony bachor, że przyniosła mu wstyd, nadużywając jegowpływów i potęgi, wstyd tym większy, że zrobiła to bez jego zgody, rajego plecami, jak to ujął. Przestraszyła siętej reakcji, zwykle bała się jego wybuchów złościnie natyle jednak, by siępoważnie zaniepokoić konsekwencjami. Minęło ponad dziesięć lat, odkiedy ostatni raz podniósł na nią rękę. Prawdziwa dama zwraca uwagę na wszystko, co się dziejewokół niej, bez względu na kolorskóry i pochodzenie. Ta-ra-ra,tatku. Nie jestem już dzieckiem rzuciła. Za228 iggoflrał się bezczelnie,akażdy, kto próbujetegoze mną, zapłaci^lolemie wysokącenę. jH Stwierdziłaś właśnie dwie rzeczyzauważył generał zezwodgfczym spokojem. Iobie wymagająsprostowania. Jeśli jest się sczelnym, otrzymuje się w zamian bezczelność. To po pierwsze, a poigifity wciąż jesteś dzieckiem. Powstał z krzesła za biurkiem. Byłitzymi jak dąb,jakgóra. I jeszcze jedno, młode damy nieEklinają, a ty będziesz damą, kiedy dorośniesz. Nawet jeśli będęJBzony nauczyć cię tego pasem. Ody złapał ją za nadgarstek, zrozpaczonazrozumiała nagle, coBiierza zrobić. Tosię niezdarzyło, od kiedyukończyła jedenaścietyl miałapodstawy wierzyć, że nie zdarzy sięjuż nigdy. ^Starała się wyrwać, ale był niesamowicie silny. Gdy chwyciłją - pniósł bez większego wysiłku ku kanapie, pisnęła ze strachuirzenia. Wkrótceniepewne piskiprzerodziłysię w pełne niepokojuki, kiedy przełożył ją ostrożnie przez kolana i zarzucił spódnicę nalę. Jej pantalony zniebieskiego crepe de Chine były ozdobione(Swymi różami wrejonie zagrożonym,i jego dłoń, zrogowaciałaisarda, uderzała w zwarte, podwójne wzgórki pośladkówz ostrym tekiem. Nie przestał,póki wrzaski iwierzganie nie uspokoiły się'CJBe odezwał się rwący serce szloch. Wtedy opuścił jejspódnicępowiedział: it(--^Gdybym wiedział, gdzie go szukać, wysłałbym dedo niego ^^zeprosinami. SicStomi pamiętała dobrze tęlekcję i przez chwilępoczuła niepokój. itdziala, że ojciec jest zdolny nakazać jej złożyć przeprosiny, i teraz, :M6;ehwili miała ochotę po prostu odwrócić się i uciec z biblioteki. 'ligaadludzkim wysiłkiem zebrała się w sobie iuniosła głowę w wyzyil^co obronnym geście. ag^ Teraz, jeśli przepuści mnie pan łaskawie. ''VOczywiście, proszę mi darować. Wciąż uśmiechnięty Mark 9K?Tł ekstrawaganckiukłon i zrobił jej miejsce. a?8 Uniosła głowę i szeleszcząc spódnicą, przeszła obojętnie obok niego. ^zdenerwowaniu podeszła do niewłaściwej półki i minęło sporoczasu,9pti zdała sobie sprawę, że studiuje intensywnie rząd oprawionych kopiidokumentów z sesji parlamentu sprzed dziesięciu lat. Nie chciała jednakPrzyznać się do pomyłki i upokorzyćjeszcze bardziej. ; Wściekła, obmyślała kolejne odezwanie, odrzucając w myślachłHĘmniej poi tuzina lekceważących uwag, nim zdecydowała się na: Crepe de Chine (franc. ) tkanina jedwabna, krepodszyn (przyp. tłum. ). 229 Byłabym zobowiązana, gdyby w przyszłości odzywał się pan dcmnie tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne, a w tej chwchciałabym zostać sama. Mówiącnie przerywała wertowania ksi: Ponieważ nie było odpowiedzi, odwróciła się gwałtownie. Csłyszał pan, co właśnie powiedziałam? Zamarła. Odszedł nie czekając, aż go odprawi. Stonn poczuła, że zkmącijejumysł. Cały zbiór błyskotliwych i godzących inwektyw cisnął ysię na usta, a frustracja potęgowałatylko jej złość. Musiała jągdziewyładować. Rozejrzała się wokół siebie, szukając czegoś,co moglab\rozbić aleprzypomniała sobie w porę, żeznajduje się w biblioteceojca,a on wielbił absolutnie wszystko, co się w niej znajdowało. Niech to szlag! Tupnęłanogą, ale tonie wystarczyło. Nagleprzypomniałasobie ulubione przekleństwo ojca. Skurwysyn dodała, przeciągającz lubością słowo w ustach, zupełnie jak Sean. Odrazu poczuła sięlepiej. Powtórzyła wyzwisko i gniew przeszedł,pozostawiając zadziwiające, noweuczucie. Poczuła niepokojące ciepło wtajemnej okolicy między pępkiema kolanami. Spłoniona i zalękniona wybiegła do ogrodu. Krótkiodblask tropikalnego zmierzchu sprawił, że znajome trawniki i drzewanabrały niemal teatralnego wyglądu. Bezwiednie pobiegła po gąbczastym torfie, jakby uciekając przed własnymi doznaniami. Zatrzymała się nad jeziorem, oddychając płytko iszybko nietylkoze zmęczenia. Oparła się nabalustradzie mostu i przyróżanymświetlezachodzącegosłońca jej odbicie ukazało się niczym nie zmącone na spokojnej, perłowej tafli wody. Teraz, kiedy to niepokojące, nowe doznanie minęło, poczuła, żeżałuje, iż przed nim uciekła. Przecież było to coś, o czym marzyła, czego wyczekiwała. Powróciła myślami do niezręcznego i zawstydzającego epizodu z Monte Carlo. Wydrwiwana przez Irenę Leuchars, prowokowana i kuszona, czułasię źle tylko dlatego, że nie miała doświadczenia z mężczyznami,którym chwaliła się Irenę. Głównie ze złości na nią, by uchronić sięprzed jej docinkami, wymknęła się pewnej nocy z kasynaz młodymwłoskim hrabią. Nie protestowała,kiedy zaparkował swojego bugattipomiędzy sosnami przydrodze wiodącej doCap Ferrat. Oczekiwała czegoś dzikiego i pięknego. Czegoś, co sprawi, żeksiężyc spadnie z nieba, a chóry aniołów zaśpiewają. Ale wszystkoodbyłosię bardzoszybko, boleśnie i byle jak ani ona, ani hrabianie odezwali się słowem w powrotnej drodze do Nicei, prócz wymamrotania pożegnań, kiedy jużstalina chodniku przed hotelem Negresco. 230 Nie wiedziała, czemu przypomniałasobie to teraz, i odrzuciła to^Upomnienie bez żalu. Prawie natychmiast zostało ono zastąpione obrazem wysokiego, przystojnego młodzieńca w mundurze, o chłodnym, kpiącym uśmiechu i spokojnym, przenikliwym spojrzeniu. Natychmiast poczułanawrót fali ciepła w dole brzucha, ale tym razem; próbowała uciecprzed nim. Uśmiechnęła się do swego, coraz senniejszegoodbiciaw wodzie. Wyglądasz jak stary, przebiegły kocurwyszeptała i roześmiała się cichutko. lite Sean Courteney jeździłkonno na sposób Burów, na długich strzemionach,siedząc w siodle odchylony do tyłu trzymał nogi wyprostowane przed siebie, a lejceswobodnie w lewej dłoni. Szpicruta tkwiła mu luźno na uchwycieu nadgarstka, końcem niemal dotykając zbroi. Jego ulubionym wierzchowcembył ogier,olbrzymi i kościsty. Miał białą strzałkę na łbie i paskudną, trudnądoprzewidzenia naturę, którą tylko generał potrafił okiełznać. Jednak nawet on musiał od czasu do czasu skarcić go z lekka szpicrutą, byprzypomnieć muo jego obowiązkach. Mark dosiadałkonia na sposóbangielskilub jak to ujmował generał,, jeździł jak małpa na kiju od szczotki"i niezmiennie dodawał: apo przejechaniu w tym stylu siedząc jakkura na grzędzie stu kilometrów, zadek będzie palił ciętak, że można by ugotować na nim obiad. Przebyliśmy tysiąc kilometrów w dwatygodnie, kiedy ścigaliśmy jjttterała Leroux". tts"ieździli razem konno niemal codziennie. Zawsze gdy ogromne BflkojeEmoyeni przestawały im wystarczać, a generałmęczył się'(''pętach własnego ciała, wtedy zwykł wołać o konie. Tę dużą posiadłość miejską otaczały wciąż tysiące akrów otwartej przestrzeni. Przed nimi rozciągały się setki mil dróg, pokrytych czerwonym kurzem, przecinających pola trzciny cukrowej. Nawet w trakcie porannej przejażdżki nie przestawali pracować. Nierazprzerywaliw połowiezdania, by przegalopować parę kilometrów dla zapewnienia lepszego dopływu krwi. Potem generał ściągałsugle i cwałowali dalej po łagodnych wzgórzach strzemię w strzemię. Mark zabierał ze sobą mały,oprawny w skórę notes, by zapisywać to,czym musi koniecznie zająć się po powrocie, ale większość spraw pozostawała wjego pamięci. Ostatni tydzień przed wyjazdem do Kapsztadu wypełniło ustalanie zasadniczyeh elementów linii politycznych do realizacji w działalności 231. rodzimej komisji parlamentarnej prowincji, a następnie przy za. jmowaniusię sprawami całego narodu. Pogrążeni któregoś razuw głębokiej dyskusji, zapędzili siędalej niż zazwyczaj. Kiedy generał wreszcie zatrzymał konia, zauważyli, że dotarli dogrzbietu wzgórza, z którego rozciągał się widok sięgający morzai biegnący aż po odległy zarys olbrzymiej jak grzbiet wieloryba gonnad portem Durban. Tuż u ich stóp ziemiabyła rozdarta niczymświeża rana, zupełnie jakby ostry nóż przeciął zielony dywan roślinnościaż do mięsistej, czerwonejziemi. Wytyczony szlakstalowych szyn dotarł już tutaj ikiedy uspokoiliwierzgające konie, nadjechała lokomotywa pchająca przed sobąwagony towarowe załadowane stalą. W milczeniu obserwowali,jak szyny sązrzucane na ziemięz brzęczącym szczękiem i maleńkie niczym mróweczki postacie ludzkiegromadząsię wokółnich. Mężczyźni układali je w równoległe dosiebielinie na drewnianych podkładach kolejowych. Rozbrzmiewałstukotrozszalałych młotków i szybki równy rytm, gdyprzytwierdzaliszyny do podłoża. Mila na dzień powiedział cicho Sean. Markpoznał powyrazie jegotwarzy, że wspomina inną kolej żelazną, daleko napółnocy,i wszystko, co ze sobą niosła. Cecil Rhodes śnił okoleiżelaznej od Kairu po Kapsztad i kiedyś myślałem, że to tylko mrzonki. Potrząsnął ciężkogłową. Bóg jeden wie, może obaj sięmyliliśmy. Ściągnął uzdę, zawrócił konia i ruszyli wolno w dół zboczemwzgórza w ciszyzmąconej tylko dzwonieniemuprzęży i stukaniem podków. Obaj myśleli o Dirku Courteneyu. Minęło z dziesięć minut,nim Sean przemówił. Czy znasz dolinę Bubezi, zaBramąChaki? Takodpowiedział Mark. Opowiedz mi rozkazał Sean i dodał: Minęło pięćdziesiątłat od mojej ostatniej bytnościw tamtej okolicy. Podczas wojny zestarym zuruskim królem Cetewayo zapędziliśmy się tamw pogoni zapoganami i pognaliśmy w dółrzeki. Byłem tam parę miesięcy temu, nim poznałem pana. Co tam robiłeś? zapytał Sean szorstko. Przez chwilę Mark chciał wyrzucić z siebie wszystkie podejrzeniana temat Dirka Courteneya. Powiedzieć o smutnym losie, jakispotkałstaruszka, oswojej pielgrzymce wposzukiwaniu jego grobu i chęcirozwikłania tajemnicy śmiercidziadka. Ale coś ostrzegło go, żepodczas gdy Sean może oskarżać, anawet wyrzecsię własnego syna, 232 nie zechce słuchać ani tolerować podobnychzarzutów od kogoś spoza rodziny zwłaszczajeśli podejrzenia te nie były poparte niezbitymidowodami. Mark odrzucił tępokusę i zamiast tego wyjaśnił cicho: Mój dziadek ija jeździliśmy tam często, kiedy byłem mały. próbowałem wrócić tam dotej ciszy, piękna i spokoju. ; Tak generał zrozumiałnatychmiast. Jak tam dziś zzwierzyna"? ^- Mizernie odparł Mark. Została wystrzelana, zagoniona w pułapki i wyrżnięta. Jest jej mało i bardzo zdziczała. -^ Bawoły? - Tak, jest ich parę nabagnach. Myślę, że wchodzą wbusz na noc, ale nigdy ichnie widziałem. ::- W 190) stary Selous napisał, że gatunek bawołu Cape wyginął^wyniku plagi zarazy bydlęcej. Mój Boże,Mark! Kiedy byłem wtoim wieku, ich stada liczyły dziesięć, dwadzieścia tysięcy. Równinyld Limpopo były czarneod nich znów zaczął wspominać. Niektórych mogło to nudzić. Zaśniedziałe opowieści starego człowieka, ale opowiadał tak obrazowo, że Mark został porwany,. zafascynowany wprost baśniami o krainie,gdzie człowiek mógł przebyć setki kilometrów, podróżować nawet pół roku, nimspotkał się z białym człowiekiem. Było to chorobliwe uczucieżalu za czymś,co odeszło bezpowrotnie. Usłyszał, jak generał mówi: -^- Teraznie ma już tego. Kolej żelazna dochodzi aż do kopalni -miedzi w północnej Rodezji. Rhodes Column zajęło ziemię pomiędzy. rzekami Zambezi i Limpopo. Tam gdzie kiedyś biwakowałem i polowałem, są teraz miasta i kopalnie. Dawne, tak piękne tereny łowieckie BawołÓW pokiwał głową. Myśleliśmy, że tak będzie zawsze,a teraz. wszystko tojużprawie zniknęło. Na chwilę posmutniałi ucichł. "^Moje wnuki nie będą mogły zobaczyć słonia ani usłyszeć ryku lwa. Dziadek powiedział mi kiedyś, żew chwili, gdy Afrykastraci swą faunę, wyjedzie stąd, by dożyć swych dni w starym Londynie. Czuję to samo zgodził się Sean. To dziwne,ale może Dirk zamierza zrobićcoś, co ma wielką wartość dlaAfryki i dla jej mieszkańców. Imię to zdawało sięgo dławić, zupełnie jakby wymówieniegostanowiło nadludzki wysiłek i Markmilczał, szanując ten wysiłek. Zmusiłmnie do pomyślenia o tym wszystkim w sposób dotądmi nie znany. Jedno, co przeprowadzimypodczas posiedzeń parlamentu, Mark, przyrzekam ci to, będziezagwarantowanie, by sanktuarium obszaru przy rzece Bubezi zostało uznaneza sferę nietykalną. Zdobędziemy fundusze niezbędne, by zarządzano tymi terenami 233. właściwie. By upewnić się, że nikt nigdy nie przemieni ich w polatrzciny cukrowej czy bawełny. Ani też nie zatopipod tamą. Słuchając goMark poczuł wzniosłe uczucie spełnienia swegoprzeznaczenia. Zupełniejakby całe życie czekałna te słowa. Generał mówił dalej, zastanawiającsięgłośno, ile będzie potrzebowałna ten cel pieniędzy i jakich ludzi. Decydował, do którego lobby zwrócisię o poparcie, na kim w rządzie może polegać, jakieśrodki prawne należypodjąć. Mark notował każdy z tych punktów, musiał pisać szybko, bynadążyć za niepowstrzymanymi, błyskawicznymi myślami generała. Nagle, jakby w pełnympędzie myśli, generałprzerwał w półstówai zaśmiał się głośno. To prawa, wiesz, Mark? Nikt nie jest tak cnotliwyjak nawrócone kurwy. Byliśmy baronami rabunku Rhodes i Robertson,Baileyi Barnato,DuffCharleywood i Sean Courteney. Porozrywaliśmyziemię i wydarliśmy jej złoto. Polowaliśmy, gdzie tylko nam się żywniepodobało, i spalaliśmy najprzedniejsze gatunki drzew w ogniskach. Każdy człowiek mający strzelbę w dłoniach i buty nanogach był królem. Był gotów do wałki zkażdym, Burem, Angolami czyZulusami,w imię prawa do grabieży. Pokiwał gtowąi wsadził rękę do kieszeni w poszukiwaniu cygara. Już sięnie śmiał. Nagle zmarszczył się gniewnie, przypalając cygaro. Ogier zdał się wyczućjego zmianę nastroju, stężał bowiem i podskoczyłprzestraszony. Seanuspokoił go z łatwością lekkim smagnięciem po lędźwiach. ,,Zachowuj się", warknął, akiedy ten się uspokoił, ciągnąłdalej, W dniu, w którymujrzałem swoją żonę po raz pierwszy, byłemna polowaniu z ojcem i bratem. Zagoniliśmy stado słoni i we trzechwybiliśmy czterdzieści trzy sztuki. Wyrżnęliśmyim kły, a padlinęzostawiliśmy sępom. Oznaczało to okołostu sześćdziesięciu tonmięsa. Znów potrząsnął głową. Dopiero niedawnozrozumiałempotwornośći rozmiary tego, co zrobiliśmy. Były też inne rzeczy. Podczas wojen z Zulusami, wojny z Krugerem i buntu Bombatyw 1906 roku. Nie chcę tego pamiętać. Aleterazjest już za późno, byto naprawić. Być może dopierona starośćczłowiek zaczyna żałowaćza uczynki przeszłości. Wprowadza zmiany, kiedy jest młody, a potemrozpacza nad ich skutkami, gdy jeststary. Mark milczał. Nieważył się odezwać słowem,by nie zepsućnastroju chwili. Czuł, żeto, co właśnie słyszał, było tak ważne, żetylko mógł próbowaćdomyślać się głębszegoznaczenia. Musimy spróbować, Mark. Musimy. Tak, sir. Zrobimy to zgodził się Mark. 234 , w jegotonie sprawiło, że generał spojrzał na niego lekko riony. - To naprawdęma dla ciebiewielkie znaczenie. Skinął głową, zaakcentować to stwierdzenie. Tak, widzęto. Zaiste dziwne, takiggkos jak ty! Kiedy byłem w twoim wieku, jedyne o czym myślałem,jak tu zarobić szybko suwerena i przygruchać sobie. Polirzymałsię w porę i odkaszlnął. Nie zapominaj tylko, żeitniczyłem czynnie w niszczeniu tego wszystkiego, kiedy byłem,zy niż tyteraz. W największymzniszczeniu, jakie widział świat. zgenerała pociemniała, kiedy pomyślał otym, przez co obaj źli w okopach Francji. - Kiedy się widzi, jakłatwo jest stracić wszystko, człowiek zaczyna doceniać środki zaradczeMark zaśmiał się z goryczą. Być możeurodziłem się za późno. ^ Nie powiedział cichogenerał. Myślę, że urodziłeś się w samą porę. . Mówiłby dalej, ale w gęstym od upału powietrzu rozbrzmiał Wysoki, dźwięczny dziewczęcy głos. Generał natychmiast poderwał głowę, ajego twarz pokraśniała. :((. Galopowała kunim Storm Courteney. Jeździła konnoz tą samą zwinną gracją, która cechowała każdy jejruch. Dosiadała konia po -męsku- Ubrana była w wysokie buty iluźne, jaskrawe spodnie typu"gaucho wsunięte wnie i białą satynową bluzkęo szerokich rękawach. Na głowie miała czarne sombrero "vaquero",które teraz zsunęło sięjej na plecy i przytrzymywałotylko na rzemykach zawiązanych na szyi. Podjechała do ojca, roześmiana i spłoniona. Odrzucając włosyZtwarzy, nachyliła się, by go pocałować. Nie obdarzyła Marka nawetspojrzeniem, aon ściągnął cugle i wycofał siętaktownie. Szukałyśmy cię wszędzie, tatku zawołała. Dojechałyśmy aż do rzeki czemu wybrałeś tenkierunek? - W ślad zaStorm, jadąc spokojnie na klaczy, pojawiła sięobok nich. ,; blondynka, którą Mark kojarzyłz pamiętnymdniem na korcie. Byłai ubranabardziej konwencjonalnie, w gołębioszare bryczesy i wciętyw pasie żakiet. Wiatrrozwiewał jedwabiste, jasnozłotepasma krótkich włosów. Po przywitaniu się z generałem kierowała wciąż wzrok na Marka, który intensywnie szukał w pamięci jej imienia. Wreszcie przypomniałsobie, że wołano na nią Irenę, i skojarzył,że to właśnie onatowarzyszyła Stormw wielkiej podróży po kontynencie. Była ladniutkim trzpiotowato usposobionym stworzeniem, o zwodniczo kruchej; sylwetce i kalkulującymspojrzeniu. 235 Dzień dobry, panno Leuchars. Ojej! uśmiechnęłasię otwarcie do niego. Czy my sięznamy? W bardzo zmyślny sposóbodciągnęła swą klacz od paryjadącej przodem i zrównała się z Markiem. Tak, poznaliśmy się przelotnie przyznał Mark. Nagle oczy w kolorze chińskiej porcelany otworzyły się szeroko i dziewcz3. nazasłoniła usta dłonią w rękawiczce. To pan jest tym, który. pisnęła cichutko z zachwytui zaczęła go przedrzeźniać: "Jak tylkopani powie proszę". Stomi Courteney nie obejrzała się za siebie ani razu, zwracającprzesadnąuwagę na ojca, ale Mark zauważył, że małe idealnie ukształtowane uszy poróżowiaty. Odrzuciła głowę do tyłu agresywnymruchem. Myślę, żepowinniśmy zapomnieć o tym wymamrotał Mark, Zapomnieć? zaszczebiotała Irenę. Ja nigdy tego niezapomnę. Tobyło wprostdoskonałe. Nachyliła się i położyła dłońna ramieniu Markaśmiałym gestem. W tym momencieStorm niewytrzymała dłużej,obróciła się w siodle i już miała zamiar przemówićdo Irenę, gdyzauważyła jej dłoń na ramieniu Marka. Przez chwilę jej twarz wyrażała wściekłość. Ciemnobłękitne oczyiskrzyły się dziko. Irenę niewzruszenie wytrzymała jej wzrok, patrzącbez mrugnięcia szerokimi,o ton jaśniejszymi od jej własnych oczami. Następnie ścisnęła lekko rękaw Marka. Dziewczęta zrozumiały się natychmiast. Zabawiałysię tak jużnieraz, ale tym razemIrenę intuicyjnie wyczuła, że nigdy dotąd Stormnie reagowała tak szybko i gwałtownie, a znałysię przecież bardzodobrze. Tym razem miała panienkę Storm w garści i zamierzałaściskać mocnieji mocniej. Nakierowała swą klacz tak, by jejkolano dotknęło kolana Marka,i odwróciła się od Storm, kierując wzroktylko na jeźdźca obok niej. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest pantak wysoki zamruczała. Ile ma pan wzrostu? Metrdziewięćdziesiąt Markpodświadomie wyczuł, żeodbywasię tu coś tajemniczego,co zapewni mu wiele niezwykłych przeżyć. Ja osobiście uważam,że wzrost przydajemężczyźnie prezencji. Storm śmiała się teraz wesoło do ojca, przysłuchując się w tymczasie rozmowie toczącej sięz tylu. Zżerała ją zazdrość. Zacisnęłapalce na szpicrucietakmocno,że pobielały. Nie była do końcapewna,co wpłynęło na nią w ten sposób,ale z przyjemnością cięłaby Irenęszpicrutą w tę jej głupią, mizdrzącą się twarz. Wiedziała, że nie było to spowodowane uczuciami do Marka236 ".. W końcu to tylko najemny służący w Emoyeni. Napewnoz siebie idiotkę przed IrenęLeuchars, która nie omieszkay^imnieć jej tego zawsze i wszędzie. Ale pewnych rzeczy po prostu wypadało robić, chociażby ze względu na godność i pozycjętowarzystwie, ze względuna ojcai rodzinę. Gdyby znajdowały się1K indziej, niepowstrzymałaby się przed pokazaniem Irenę jej ejsca. Traktowała to jako osobistą obrazę. Irenę Leuchars, która była'ciem w domu Courteneyów, mogła zachowywać się swobodnie,łosicswoje złe maniery z pełną ostentacją. Pokazała aż nadto aźnie, żechciałaby poprowadzić Marka Andersa dobrze schodzonąydeptanądróżką ku swej parującej. nie mogła skończyć tej myśli. żywy, pojawił się w jej wyobraźni obraz bladego, zwodniczoyichego ciała Irenę, rozłożonego i omdlewająco bezwolnego, i Marka igiającego właśnie. Kolejna fala złościsprawiła, że aż zachwiała sięr. siodle. Upuściła umyślnie szpicrutę,którą trzymała wdłoni, ^odwróciła się szybko. A; Marku,upuściłam szpicrutę. Czy byłbyś tak kochany i podał MJ-t7 - Mark byłzaskoczony. Nie tylko tym pieszczotliwym określeniem, 'glei olśniewającym uśmiechemi ciepłym głosem Storm. W pośpiechuprawie spadł z siodła. Kiedy zrównał sięze Storm, by oddać jejszpicrutę, zatrzymała go słowamipodziękowania i zadała pytanie: ;'; Marku, chciałabym prosić cię o pomoc w pakowaniu kufrów. SW końcu wyjeżdżamy doKapsztadu jużza parę dni. Czy mógłbyś? ';' Nie mogę się doczekać wyjazdu wtrąciła się Irenęi przyparta. ^"idaczdo drugiego boku konia Marka. ; Storm uśmiechnęła sięsłodkodo niej. To będzie wspaniała zabawa zgodziła się. Wprost ; uwielbiam Kapsztad. Cudownie się zabawimy roześmiała się Irenę. , Storm z goryczą pożałowała, że zaprosiła jąna cztery miesiące do domu Courteneyóww Kapsztadzie. Zanim wymyśliła ciętą ripostę, Irenę nachyliła się doMarka,i Jedźmy więc powiedziała i zawróciła klacz. Dokąd się wybieracie? zażądałaodpowiedzi Storm. Mark zabiera mnie nad rzekę,by pokazać mimonumentstojącyw miejscu,gdzie Dick King przekroczyłją pieszo, by sprowadzićzGrahamstown oddziały angielskie. AleżIrenę, kochanie Storm przyłożyła rożek apaszki dooka. Zdaje się, że coś wpadło mi do oka. Czy mogłabyś sprawdzić? - 237. Nie czekaj na nas, Mark. ledz przodemz generałem. Wiem, że będziesz mu jeszcze potrzebny Następnie zwróciła ku Irenę swą idealnie ukcztaltowaną główkę. Z uczuciem ulgi Mark dotknął ostrogą boku konia, by dogonić wierzchowca generała. Kiedy odjechał, Irenę poinformowałaStorrn przesłodzonym tonem: W twoim oku nic nie ma, kochanie, prócz odrobiny zieleni. Ty sukowysyczała Storm. Ależ kochanie, naprawdę nie wiem,o co ci chodzi. Statek "Dunattar Castle"drżał całą mocą swych silników i mknąłpo roziskrzonym gwiazdami morzu, które zdawało się wyrzeźbionez mokrego czarnego obsydianu. Grzbiet każdej fali maszerował popowierzchniz tak ciężką powagą, że zdawał się lity i niewzruszony. Dopiero gdy statek wbił swój dziób w fale, rozstępowały się, tworzącfalbanki o śmietankowych brzeżkach, i pędziły z sykiem wzdłuż burt. Generałstałpatrzącku północy, gdzie Krzyż Południa płonąłpośród legionów gwiazd, a Ori^n łowca, ostrzył swój miecz. Tak właśnie powinnowyglądać niebo przytaknął z aprobatą. Nigdy nie zdołałem przyzwyczaić się do nieba na południu. Zupełnie jakby wszechświat rozpadł się, a wśród odwiecznych prawnatury zapanowała anarchia. Podeszlido poręczy i zatrzymali się, bypopatrzeć na księżycwyłaniającysię zza ciemnego morza. Kiedy jużukazał swązłocistąkopułę na horyzoncie, generał wyjął złoty zegarekz kieszeni kamizelkii zamruczał:^ Dwadzieścia jeden minut po północy, księżyc jestdziś punktualny. Mark uśmiechnął się z tego żarciku. Wiedział, że częściącodziennego rytuału było sprawdzanie wschodów i zachodów słońca i księżyca z zegarkiem. Energia, jaką emanował ten człowiek, była niesamowita. Zasiedli do pracy w samo południe, a skończyli dopiero przedparomaminutami. Mark czuł się otępiały i oszołomiony od wysiłkupsychicznego i silnego aromatu cygar, którym przesiąkła kajuta. Mam wrażenie,że przedobrzyliśmy dziśtrochę, mój chłopcze przyznał Sean Courteney, jakby czytając w jego myślach. Chciałembyć jednak na bieżąco,gdy przybijemy do zatoki Table. Dziękuję ci,Mark. Ale teraz czemu niemiałbyś zejść na dół i potańczyć trochę? Markobserwował zpokładu łodziowego wirujący miarowo tłum 238 Orkiestra grała głośno walca Straussa i pary wirowałyaniu. Rąbki sukien pań rozchylałysię niczym płatkiitycznych kwiatów, a ich przepełnioneśmiechem okrzyki stanowiłyki kontrapunktdla niespokojnych tonów walca. Mark wyłowił Storm z tego tłumu. Jejszczególny wdzięk pozwolu rozpoznać ją prawie natychmiast. Spoczywała odchylonado w ramionachpartnera, wirując do zawrotugłowy. ŚwiatłoSpalało refleksy na jejwłosach i omiatałozłotą doskonałość nagich Zapalił papierosa i oparłsię o balustradę, nie spuszczając z niejBa. Pomyślałsobie, że podczas gdyw bezkresnych,milczącychjtępach dziczy nigdy nie czuł się sam, tu, otoczony muzyką, wesołościąŚmiechem, był najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Propozycja generała, by zszedłi przyłączył się do tańczących, była ezamierzenie okrutna. Czułby się nie na miejscu pośród klikiBogatych, młodych ludzi, którzy znali się oddzieciństwa. Ścisłej elity,3tóra zazdrośnie strzegła swych szeregów przed intruzami z zewnątrz,Uwłaszcza tymi, którzynie posiadali wymaganych kwalifikacji. BogacFai pozycji w towarzystwie. Wyobraziłsobie, że schodzi na dół i prosi Storm Courteney doflyalca, jej upokorzenie faktem,że spoufala się z sekretarzem ojca. TeIjiocinki i ironiczne uwagi, pytania zadawane mu z ostentacyjnągyyższeścią. "Czy ty naprawdę przepisujesz listy, stary? " Poczuł, żeczerwieni się ze złości na samą myślo tym. gMimo to stał dalej przy balustradzie przeznastępne pół godziny,Zamierając z zachwytu za każdym razem, gdy zauważył Storm. Nienawidził jej partnerów, morderczo i bezlitośnie,a kiedy wreszcie:" wróciłdo swej kabiny, niemógł zasnąć. Zabrał siędo pisania listu doMarionLittlejohn i poczuł taki przypływcieplej sympatii do niej,jakiego nie pamiętał od miesięcy. Jej łagodność i powaga orazprawdziwość uczuć doniego stały się nagle bardzocennymi cechami. Na stronach listu rozpamiętywał jej wizytę wDurbanie, krótko przedIJego wyjazdem do Kapsztadu. Generał okazał się wyrozumiały pozwolił imspędzić razem prawie cale dwadni. Była przestraszona Stanowiskiem, które teraz zajmował, i pod wrażeniem jegootoczenia. "Mimo to ich starania zrobienia kolejnegokroku ku zbliżeniu Użyczanemu, aczkolwiek poczynione w zaciszu iprywatności domku Marka,:" były jeszcze mniej udane niż poprzednie. Możeniesprzyjały im"warunki albo też Mark niemiał serca, by zerwać te zaręczyny, ale^kiedy wkońcu wsadził ją do pociągu do Ladyburga, poczuł wielkągjllllgę. Teraz jednak samotność i odległość dzieląca ich dodała blasku. wspomnieniom o niej. Pisał z prawdziwym uczuciem i powagą, aikiedy zalakował kopertę, stwierdził, że wciąż nie chce mu się spać. W bibliotece statkuznalazł egzemplarz Jacka z Bushweld ipowróciłdo przygód mężczyzny ipsa. Nostalgiczne, żywe opisy buszu afrykańskiegoi zwierząt żyjących wnim zachwyciły go tak, że zapomniałouczuciu samotności. Nagle usłyszał ciche pukanie do drzwi kajuty. Och, Marku, pozwól mi ukryć siętu na chwilę IrenęLeuchars wcisnęła się do kajuty,nim miałczas zaprotestować,i rozkazała: Szybko, zamknij te drzwi. Jej ton kazał mu zrobić to natychmiast, ale kiedy odwrócił się kuniej, ogarnęły go złeprzeczucia. Zauważył, żepita. Rumieniecna jejpoliczkachnie był różem. Oczy błyszczały jak w gorączce, a śmiechbył nienaturalniewysoki. W czym problem? zapytał. O Boże, kochanie, przeżyłam koszmar. Ten Charlie Eastmanzwyczajnie poluje na mnie. Przysięgam,boję się wrócić doswej kabiny. Porozmawiam z nim zaproponował, ale powstrzymała goszybko. Nie rób widowiska. Niejestwart tego. Przerzuciła koniecboa ze strusich piór przez ramię. Po prostu posiedzę sobie tutaj,jeśli nie masznic przeciw temu. Jejsuknia składała się z warstw przezroczystego materiału, któryunosiłsię niczym obłok przy każdym ruchu. Jej ramiona były gołe,adekolt tak głęboki, że biust wyłaniał się zza niego, krągły, gładki. biały z głębokim rowkiem. Nie masz nic przeciwko temu? Zakwiliła niecierpliwie,czekającna jego odpowiedź. Jej pomadka jaskrawoczerwona i błyszcząca sprawiała, że ustawyglądały soczyście i dojrzało. Wiedział, żepowinien pozbyć sięjej z kabiny. Wiedział, że calasytuacja jest niebezpieczna dla niego. Czul się bezbronny wobec wpływówjej rodziny i jej potęgi, wiedząc jednocześnie,jak potrafi być bezwzględnai głupia. Ale czułsię taki samotny, boleśnie,przytłaczającosamotny. Możesz zostać, oczywiście, że możesz odrzekł. Spuściła powieki i przebiegła ostrym,różowym językiem po wargach. Czy masz coś dopicia, kochanie? Żałuję, ale nie mam. Nigdy niczego nie żałuj zatoczyła się ku niemu i poczułalkohol wjej oddechu, ale nie byłoto nieprzyjemne. W połączeniuzperfumami stanowiło nawetpodniecającą kombinację. Patrz oznajmiła wyciągając ze srebrnej wieczorowej torebki ozdobną piersiówkę. Dziewczyna powinna być przygotowana na wszystko. 240 yrtko, co może zainteresować mężczyznę powtórzyła, rozijąc usta w nieco kpiącym, ale też prowokacyjnym grymasie. iż tu, adam ci spróbować jej głos przerodził sięw zmysłowy. Pochwili zaśmiała się i zawirowaław rytm walca nuconegolosem. Połyskliwa spódnica opływała wokół jej nóg. Jej ciałost lśniło spod jedwabiu wprzyćmionym świetle, a kiedyopadłaładnie na koję Marka, spódnica wzdęła się jak balon izadarłaiko, ukazującczarny pas z podwiązkami przytrzymującymi pochy. Byłon ozdobiony haftowanymi jaskrawo nakrapianymityłami,które stanowiły egzotycznykontrast dla bieli miękkiejwietrznej strony ud. Chodź, Mark, napijemy się troszeczkę. fidepała miejsce na koi tuż obok siebie i kręcąc biodrami posunęła^, byzrobić mu miejsce. Spódnicazadarła sięjeszcze wyżej, ukazującjdpjkąt majteczek między udami. Materiał był tak cienki, że Markiddział złotorudekędziory uwięzione i spłaszczone przez jedwab. ' Poczuł,że coś wnim pęka. Przez chwilę starałsię myśleć) konsekwencjach, jeszcze starał się wrócić na drogę, która była^iarówno moralna, jak i bezpieczna, alewiedział, że tak naprawdę (odjąłjuż decyzję, pozwalając jej zostać. " Chodź,Mark trzymała piersiówkę jak przynętę. ŚwiatłoOdbijało się rzucając refleksy, które iskrzyły się teżw jej oczach. Pęknięcie w nim puściło niczym tama i odrzucił na bok wszelkieopory. Kiedy wyczuła ten moment, jejoczy zabłysły triumfalniei przywitała go na łóżku zwierzęcym piskiem. Szczupłe blade ramionaobjęły go za szyję zzadziwiającą siłą. Była drobna isilna, szybka i wymagająca, i równie doświadczona(jak HelenaMacDonald ale różniła się odniej, i to bardzo. Młodość dała jej ciału słodyczi świeżość. Jej nieskazitelna skóraniemal błyszczała,rozkosznie plastyczna, co było zadziwiające przy jej bladej karnacji. Kiedy zsunęła ramiączko, wyłuskała jedną ze swych piersi przezdekolt i zaoferowała jąMarkowi z kocim pomrukiem grającym z głębigardła, Mark głośno wciągnął powietrze. Pierśbyła biała niczym porcelana, tak samo połyskliwa, zbytobfita jak dla tak szczupłego ciała, ale jędrna i sprężynującapoddotykiem. Sutek był maleńki, osadzony niczym klejnot pośrodkuidealnego kręgu swej aureoli, tak blady delikatną różowością, podczasgdy jak przypomniał sobie, sutki Heleny były ciemne, pomarszczonei obsypane rzadkimi ciemnymi włoskami. Zaczekaj,Mark. Czekaj zachichotała bez tchu. Uniosłasięszybko, byzrzucić boa i suknię na podłogę kajuty. Zręcznym ruchem 241. wyślizgnęła się z cienkiej bielizny, skopując ją beztrosko na bok,Uniosła ramiona nad głową i okręciła się powoli tuż przed nim. Tak? zapytała. Tak przytaknął. Jaknajbardziej tak. Ciało miała bezwłose i gładkie, prócz bladorudawej mgiełki, któraprzysłaniała wypukływzgórek u podstawy brzucha. Jej piersibyływysokiei aroganckie. Wróciła do niego klękając przed nim. O, takwyszeptała. Grzeczny chłopiec droczyła sięjeszcze, ale jej drobne dłonie byty już zajęte odpinaniem guzików,sprzączek. Badające,poszukujące teraz z kolei ona sapnęła. Och, Mark! Ty spryciarzu i to zupełnie sam! Nie zaśmiał się. Potrzebowałem twojej pomocy: A otrzymasz jeszcze więcej obiecała nachylając miękkąipuszystą główkę nad nim. Pomyślał, że jej usta są równie czerwonei żarłoczne co rosnące na podwodnych skałach anemony, które z takąradością zwykł karmić jako dziecko, obserwując, jak miękko otulająkażdy kąsek, by następnie wessać głęboko do swego wnętrza. O Boże wychrypiał, jej usta były bowiem gorące, jeszczegorętsze i głębsze niż jakiekolwiek stworzenie morskie. Irenę wędrowała do swej kajuty z butem w jednej dłoni i z przewieszonym przez ramię pierzastym boa, ciągnącym się za nią niczymtren. Włosy otaczałyjejgłowęzmierzwioną, błyszczącą aureolą,a oczybyły podkrążone z niewyspania. Zarysust był rozmazany, wargispuchnięte i zaczerwienione. Boże! wyszeptała. Jestem jeszcze wstawiona i zachichotała,ponieważ zataczała się bezwolnie zkażdym przechyłem statku. Wolnym ruchem poprawiła zsuwające się ramiączko. Ku niej zbliżał siębiało odzianysteward pchający przed sobąwózek zastawiony dzbankami i filiżankami. Nie zdawała sobie sprawy, że jest już dość późno, byrozpoczął się codziennyrytuał piciaherbaty i jedzenia herbatników. Irenę przyspieszyła, by zniknąć zarogiem tuż przeddemaskatorskim, przebiegłym spojrzeniem stewarda, i udało jej się dotrzeć dokajuty Storm bezdalszych przygód. Bębniła w drzwi obcasem buta,ale minęłopełne pięć minut, nim otworzyły się istanęła przed niązaspana, otulona szlafrokiem Storm. Zwariowałaś, Irenę? Jest środek nocy. Wtedy zauważyłaniedbały strój Irenę i poczuła bogaty bukietjej oddechu. Gdziebyłaś, u licha? 242 Irenę pchnęła drzwi, by wejść, i prawieprzewróciła sięprzez próg. Jesteś pijana! rzuciła Storm z rezygnacją, zatrzaskując za nią drzwi. Nie Irenę potrząsnęła głową. Tonie alkohol, to ekstaza! Gdzie byłaś? ponowiła pytanie Storm. Myślałam,że jużoddawna jesteś w łóżku. Poleciałam na Księżyc oznajmiłaz patosem Irenę. Chodziłam boso po gwiazdach. Unosiłam się na orlich skrzydłach nadgórskimi grzbietami. Storm zaśmiała się, teraz już w pełni rozbudzona. Wyglądała takpięknie w negliżu, jak Irenę nie mogłaby wyglądać nigdy. Była takpełna gracjii piękna, że Irenę znienawidziła ją znów. Rozkoszowałasię nadchodzącą chwilą, opóźniając świadomie przyjemność, którejspodziewała się zaznać. Gdzie się podziewałaś, ty szalona, niedobra kobieto? Stormzaczęła wczuwać sięw jej nastrój. Powiedz mi natychmiast wszystko. Przeszłam przez bramy raju, wprost do Krainy Nigdy-Nigdy,na kontynencie nie kończących się. Uśmiech Irenę wyostrzył się,stał sięzły i jadowity. Krótko mówiąc,kochanie, Mark wyobraealmnieniczym gumową piłeczkę! Wyraz twarzy Storm Courteney dał jej uczucie tak głębokiegozadowolenia, jakiego nie zaznała w życiu. Trzeciego stycznia MinisterstwoGórnictwa świadomie złamałoporozumieniezawarte z naszym związkiem, by zachowaćstare porządki. Podarło je na tysiące kawałków i rzuciłow twarz wszystkimrobotnikom. FergusMacDonald przemawiał z taką kontrolowaną,lodowatą furią, że jego głos docierał w najdalszyzakątek wielkiej sali. Uciszył nawet awanturników zajmujących tylne rzędy, którzy przynieślize sobą pełne butelki ukryte w szarych, papierowych torbach. Terazsłuchali w skupieniu. Wielki Harry Fisher siedzący tuż przy nim napodium odwróciłwolno głowę,by przyjrzeć mu się. Zerkał spodkrzaczastych brwi,a fałdypodbródka niczym u buldoga zwisły mużałośnie ku dołowi. Kolejnyraz zadziwił się nad przemianą, jaka dokonywała się w Fergusie MacDonaldzie, kiedy przemawiał. Na co dzień była toniepozorna figura, z początkami brzuszkazaczynającymi wykrzywiaćchudą sylwetkę. Wtanim, źle dopasowanymgarniturze, wyświechtanym na łokciach i na siedzeniu, koszuli o cerowanym kołnierzyku i lichym krawacie poznaczonym tłustymi plamami. 243. Łysiał, włosy spadały mu na kark długimi kosmykami. Czubekgłowywieńczył różowy, łysy placyk. Twarz miała odcień szarości, typowydla ludzi pracujących w zanieczyszczonych zakładach i warsztatach. Kiedy jednakzajmował miejsce na podium pod czerwoną flag^z emblematem Amalgamated Mineworkers Union i zwracał się dozatłoczonej sali, stawał się przykładem fenomenalnego fizycznegoprzeobrażenia. Młodniał, a dzika, gorejącaw nim pasja zdzierałamamy przyodziewek i przeoblekaław nieskalanązbroję. Bracia! Podniósłteraz głos. Kiedy kopalniewznowiłydziałalność po bożonarodzeniowej recesji, zwolniono dwa tysiącenaszych członków, wyrzucono ich na ulicę. Pozbyto się ich niczympary zdartych butów. Sala zaszumiała,przypominając ostrzegawczy brzęk ula w upalnydzień. Nieruchomość setek ciał byłabardziej złowróżbnaniż jakiekolwiek poruszenie. Bracia! Fergus poruszał dłońmipowolnymi jakby hipnotyzującymi ruchami. Bracia! Poczynając od końca tego miesiąca,kolejnych sześciusetludzi zostanie. zrobił pauzęi prawie wyplułoficjalny zwrotzredukowanych. Zdawali się zachwiać pod wrażeniem tego słowa. Wszyscy zgromadzenizamilkli ogłuszeni niczym po otrzymaniu fizycznego ciosu dopóki ktoś z tylnych rzędów nie krzyknął dziko: Nie, bracia! Nie! Wtedy wrzasnęli. Narósł dźwięk podobny do sztormowej falirozbijającej się oskalisty brzeg. Fergus pozwolił im sięwykrzyczeć. Obserwował ich, wetknąwszykciuki pod pachy, w wydęcia wymiętej kamizelki, pławiąc się wpoczuciutryumfu, w euforii potęgi. Ocenił gwałtowność ich reakcji iw momencie,gdy zaczęła słabnąć, uniósł obie dłonie. Prawienatychmiast zapadła cisza. Bracia! Czy wiecie, że zarobki czarnych robotników wynosządwa szylingi i dwa pensy na dzień? Tylko czarnuchmoże przeżyć zataką pensję! Przerwał dając imchwilę na rozważenie tego, jednakniezbyt długą, i zadał kolejne rozsądne pytanie: Kto zajmie miejscadwóch tysięcy naszychbraci wyrzuconych właśnie z pracy? Ktozastąpi kolejnych sześciuset, którzy dołączą do nich pod koniecmiesiąca? I następnych, i jeszcze następnych? Kto odbierze pracętobie? Wybierał osobników, wskazując ich oskarżycielskimpalcem. I twoją, i twoją? Kto odejmie jedzenieod ust waszymdzieciom? Zrobił teatralną pauzę. Czekając na odpowiedź przeZwiązek Pracowników Górnictwa. 244 IrtZtWił głowę i uśmiechnął się donich. Ich oczy płonęły. Bracia! pawiem wam kto! Kaffrzy pracujący za dwa dwadzieścia szylinga, ot kto! ,;;powstali. Gdzieniegdzie rozległ się trzask przewracanych ławek, a'W glt^y ^y^ żądającym krwi rykiem złości. Ich pięści wymachiwały z wściekłością. ;; Nie, bracia! Nie! Ich obute ciężko stopy tupały zgodnie. głodowali bijąc zaciśniętymi kułakami w próżnię. :,Fergus MacDonald usiadł nagle. Harry Pisher pogratulował mu bez słów, ściskając mu ramię niemal niedźwiedzim uściskiem, nim powstał. ' Zarząd postanowił, że wszyscyczłonkowie związku podejmąaJk generalny. Pozostawiam to waszej decyzji, bracia, mając na uwadzeiĘl. Prawie krzyczał, lecz jego głos utonął w tysiącu innych. - Strajk, bracia! Strajk! IIPergus nachylił się ispojrzał wzdłuż stołu. Helena pochylałaciemną"arę nadjakąś broszurką, ale poczuła na sobie jego wzrok i podniosłatw ' ' --"^"i fonatwna ekstaza, a oczy "yażałyuwielbienie, które zwykł widywać naajaKą^i LnuaŁuiiYti, iŁ,^ ^""" - ^ Jej twarzpromieniowałaniemal fanatyczną ekstazą, a oczywyrażały uwielbienie, które zwykł widywać tylko wchwilach takich jakt? Harry Fisher powiedział mu kiedyś: "Dla każdej kobiety władza jestijgJmezawodniejszym afrodyzjakiem. Bez względu na posturę czyi^pąd zewnętrzny mężczyzny władza czyni go nieodpartym". '"W ryku tysięcy głosów i tupocie nóg Fergus powstałznów. Właściciele kopalń, szefowie, wyzwali nas na pojedynek. Wykpili nasZ zarząd. Oświadczyli publicznie, że nie mamy dość sił,by jednoczyćrobotnikówi wezwać ich do strajku generalnego! Więc, bracia, teraz robotników i wezwać 11impokażemy! Lwi pUMlŁClll^: Lwi ryk tłumu rozbrzmiał znów, ale uciszył go wminutę. Przedewszystkim przejedziemy się po tych łamistrajkach, konie' ztemistrajkami! Kiedy ucichli, mówił dalej. ;.,;. Chudy Jannie Smuts mówił o rozwiązaniu strajku silą, maWBie, ale myteż będziemy mieć swoją. Myślę, że szefowiezapomnieli3^'. ' że uczestniczyliśmy za nich w krwawejwojnie we Francjii-wachodniej Afryce, w Taborai Delville Wood. Nazwy te otrzeźwiłyBl słuchaliw milczeniu. Ostatnim razem walczyliśmy za nich, aleta^ będziemy walczyć dla siebie. Niech każdy z was zgłosi się do^Wodcy swegookręgu. Zostanieciezorganizowaniw bojówki i każdy(fe znal stawkę, o jakąwalczymy. Pobijemy ich, bracia. Pobijemy , ale my też będziemySW,że uczestniczyliśmy za ' ' ----:. właścicieli kopalń. Dartych bossów i ich chciwych sługusów? daemy walczyć z nimii zwyciężymy! "^irir pogardliwe określenie Murzyna w Afryce Połudn 245. ' Zorganizowali się w paramilitarne bojówki powiedział cichopremier. Łamał rumianą, chrupką piętkę chleba zadziwiająco szczupłymi, zgrabnymi i zręcznymi jak u kobiety palcami. Jak wiemy. George Mason planował utworzenie robotniczych bojówek jeszczew1914 roku. Głównie teżz tego powodu zostałdeportowany. -Pozostali gościesiedzący przy stole milczeli. DeportacjaGeorge'aMasona nie była bowiem posunięciem, które przysporzyło sławyJanniemu Smutsowi. Tym razem mamy do czynieniaz czymśznacznie groźniejszym. Prawie każdy z młodszych członków związkujest przeszkolonymweteranem wojennym. Czterystu z nich defilowałoprzed siedzibą związku w Fordsburgu ubiegłej soboty. Odwróciłsiędo gospodyni i uśmiechnął szelmowskim, pełnym nieodpartego urokuuśmiechem. Droga Ruth, musisz wybaczyć mi te okropne maniery,ale rozmowa nie pozwala mi delektować się w pełni tym przepysznymjedzeniem. Stół ustawiono pod dębami rosnącymi wśród trawników takzielonych, że Ruth zawsze nazywała jew myślach angielską zielenią. Sam dom w monumentalnym, imponującym stylu wiktoriańskiejAnglii różnił się bardzo od frywolnego, prawie baśniowego pałacuw Emoyeni. Idealny obraz jakby wprost ze starej Anglii psuły jedyniestrzeliste, szare skałystanowiące naturalne tło dla tej scenerii. ŁagodnezboczaGór Stołowychporastały sosny, przywierając do każdejnajmniejszej spłachetki ziemi na występach skalnych. Ruth uśmiechnęła się. W tym domu, drogi premierze, może pan robić, co duszazapragnie. Dziękuję, moja droga. Uśmiech zniknął mu z twarzyi wesoły błysk wokuprzemienił się w stalowy, kiedy znów zwrócił siędoswych słuchaczy. Oni szukają konfrontacji, panowie, to jestjednoznaczny zamachnawładzę i próba sprawdzenia naszej stanowczości. Ruthspojrzała na Marka ponad stołemi ten powstał, by napełnićponownie kieliszki zimnym, białym winem. Miało ono lekki, słomkowyodcień, było wytrawne, cierpkie i orzeźwiające. Mark posuwał sięwzdłuż stołu, zatrzymując się przy każdym z gości. Byłotam trzechministrów z rządu, przebywającyz wizytą hrabia z Wielkiej Brytaniij minister górnictwa. Mark nalewał wino, nie przestając się przysłuchiwać. Możemy tylkomieć nadzieję, że wyolbrzymia pan ten probleiTi,246 namierzę Sean Courteney wtrącił szorstko. Są uzbrojeniw kijeod szczotek i ruszą do ataku na rowerach. podczas gdy wszyscy śmiali się z tego stwierdzenia,Mark zatrzymał się zakrzesłem Seana, zapominając zupełnie o butelcetrzymanej w dłoni. Przypomniał sobie piwnicepod siedzibą związkówzawodowych w Fordsburgu. Rzędy nowoczesnych karabinów, blyszoacych P. 14 tak dobrze mu znanych, i potężny karabin maszynowyYietersa. Kiedy powrócił do teraźniejszości, rozmowa toczyła się już datejSean Courteney zapewniał obecnych, że akcja militarna ze strony związków jest bardzo mało prawdopodobnai że w najgorszymprzypadku armia zostaniepostawiona w stan pełnej gotowości. ;.Mark dostałmały pokoik przylegający dogabinetu generała. KHyś służył jako składzik bielizny stołowej, aleokazał się dośćprfflstronny, by ustawić w nim biurko i kilka pólek. Ponadto generałkazał wybić duże okno w jednej ze ścian. Mark siedział teraz z nogamisriayżowanymi na blacie biurka i w zamyśleniu patrzył przez otwarteoknonaokolicę. Z gęstwiny dębów wyłaniała się w całej swejesfazałości Rhodes Avenue, nazwana takku czci starego, astmatyczsesgo awanturnika, który dorobił się prawdziwego imperium w diamentach i ziemi, by w końcu zostać mianowanym premierem pierwszegoparlamentu w Kapsztadzie. Sprawował ten urząd do czasu, gdy zmarłna nichoty, dręczony wyrzutamisumienia. PosiadłośćCourteneyów wKapsztadzienazwano Somerset Lodge,w hołdzie dla lorda Charlesa, gubernatorarządzącego tu wdziewiętnastym wieku. Olbrzymie domostwa po drugiej stronie Rhodes Avenue,w zgodzie z kolonialną tradycją, otrzymały nazwy Newlands House1 Hiddingh House. Były to przestronne siedziby otoczoneogromnymiPołaciami ziemi. Mark patrzył na nie przez swenowe okno, porównując je dodomów górników w zagłębiu Fordsburga. Od miesięcyniewspominał"łtdy i Fergusa, ale rozmowa przy obiedzie przywołała ichnagle. ""^łŁsię rozdarty między sprzecznymi ze sobązobowiązaniami. ,. -^az,kiedy jużżył w obu tych światach, wiedział, jak bardzo sięoauą. Starał się myśleć bezemocji, ale wciąż powracał ten sam raz' Głęboka piwnica i stojąca naregałach w równym szyku broń. ^ Poczuł w gardle śliski smakoliwy do konserwowania broni. "" kolejnego papierosa, zwlekając z podjęciem decyzji. Solidne^"^e drzwi tłumiły głosy dochodzące z gabinetu generała. Wyższy,"WBliejszyglos premiera często zagłuszany był przez dudniący bas 247 Premier zgodnie ze swoim zwyczajem został dłużej niż pozostaligoście. Mark wolałby, abytym razem wyjechał wrazz innymi zewzględu na decyzję, nad podjęciem której się trudził. Zaufał mu druh, człowiek, zktórym dzielił chwile śmiertelnegoniebezpieczeństwa, z którego gościnności korzystał bez ograniczeń,który ufał mu jak bratu i nie zawahał się zostawić go samego ze swążoną. Już raz Mark zawiódł pokładane wnim zaufanie. Poruszył sięniespokojnie w krześle,kiedy przypomniał sobie nikczemnie wykradanedni i noce z Heleną. Czy miałteraz zawieść doreszty zaufanie,którymobdarzył go Fergus MacDonald? Znówpojawił musię przed oczami obraz broni ustawionej rzędamina stojakach, by po chwili ustąpić miejsca obrazowi twarzy. Była to twarz marmurowego anioła. Gładka, biała i w dziwnysposób piękna, o bladoniebieskich oczach z kaskadą złotych lokówwymykających się spod brzegu stalowego hełmu. Mark opuścił nogi na ziemię, starając sięwyrzucić z pamięciwspomnienie młodego niemieckiego snajpera. Walczył z nim dłuższąchwilę, po czymzerwał się na równe nogi. Stwierdził, że drżąmu dłonie. Zgasił papierosa i ruszył ku drzwiom. Zapukał nienaturalnie głośnoi zdecydowanie. Po chwili dobiegł go głos ochrypłyz irytacji. Wejdź. Zrobił krok naprzód. O co chodzi,Mark? Przecież wiesz, że nie lubię. Sean Courteney urwał, kiedy zobaczyłwyraz twarzyMarka,i już troskliwie zapytał: Co się stało, mójchłopcze? Muszępanu coś powiedzieć, sir wyrzucił z siebie Mark. Słuchali ze skupioną uwagą, kiedy opisywałim swe powiązania z zarządem partii komunistycznej. Zamilkł na chwilę, by dodać sobie odwagi przed zdradzieckim wyznaniem. Ci ludzie byli moimi przyjaciółmi, sir. Traktowali mnie jakswego towarzysza. Musi pan zrozumieć, dlaczego to mówię. Mów dalej, Mark przytaknął Sean Courteney,a premierusiadł wygodniej w krześle. Nieruchomy, milczący, nie nalegający. Wyczuł bezbłędnie, że młody człowiek toczy właśnie walkę z samymsobą. Wierzyłem, że wiele z tego, o co walczą, jest dobre i sprawiedliwe. Równe szansę i miejsce dla każdego, ale nie mogłempogodzić się z metodami, którestosowali w dochodzeniu do tychideałów. Do czego zmierzasz, Marku? Oni planują wojnę. Walkę klasową, sir. 248 ^- Masz dowodyna to? Sean nie podniósł głosu, a pytanie zadał bardzo ostrożnie. Tak, mam Mark zaczerpnął głęboki oddech,zanim powiedział. - Widziałem karabiny i broń maszynową, którą przygotowali na ten dzień. Premier poruszył sięw krześle, po czymznów znieruchomiał. Jednak pochylił się do przodu,by nie uronić ani słowa. Mów dalej niecierpliwił się Sean Courteney. Markpodał mu szczegóły. Przytaczał niezaprzeczalne fakty,relacjonował dokładnie, co i gdzie widział. Wymienił liczby oraz typykażdego z rodzajów broni i zakończyłstwierdzeniem: .MacDonald dał mi dozrozumienia,żeto tylko jeden z ich, że jest ich więcej, znacznie więcejw zagłębiu Witwatersrand. Milczeli przez chwilę, po czym premier wstał i podszedł do telefonu na biurku Seana. Zakręciłkorbką, a terkoczący dźwięk; natarczywie głośny w ciszy pokoju. Mówi premier, generał Smuts. Chcęuzyskać błyskawiczne połączenie z komisarzem Truterem, szefempołudniowoafrykańskiej"w Johannesburgu powiedział, i słuchał odpowiedzi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, ale oczy iskrzyły mu sięze złości. WoBec teegoproszę połączyć mnie z naczelnikiem łączności warknąłi nie odkładającsłuchawki zwrócił się do Seana. Linia jest zerwana. PawSSi w Karroo wyjaśnił. Nie wiadomo, kiedy uzyskają połączenie. Znówskupił uwagę natelefonie. Rozmawiał dłuższąchwila z naczelnikiem, nim odwiesił słuchawkę. Połączą nas, jak tylko będzie to możliwe. Powrócił do swego fotela przy oknie i rzekł: Postąpił pan właściwie,młody człowieku. Mam nadzieję powiedział cicho Mark. Targające nim wątpliwości byływidoczne gołym okiem. Oczy mu pociemniały,a 'Silił 1 Umiała nutka rozpaczy. Zuch z ciebie, Mark powiedziałSean Courteney. iteraz spełniłeś swójobowiązek. -W wybaczycie mi teraz, panowie? zapytał Mark i nie czekając na odpowiedź,ruszył ku drzwiom. Mężczyźni patrzyli na tekowe drzwi jeszcze długo po tym, jak znIKnął za nimi. Premier przemówił pierwszy. Każdy człowiek jest nadzwyczajny myślał na głos. litość i poczucie obowiązku. to zalety, które mogą go w przyszłościzaprowadzić na wyżyny n, ^y' za które możemy byćpewnego dnia wdzięczni 249 Wyczułem to w nim już podczas naszego pierwszego spotkania. Utkwił w mejpamięci tak mocno,że postanowiłem go odszukać. Będziemy potrzebować go i takich jak on w nadchodzącychdniach, staruszku stwierdził Jannie Smuts. Po chwili powiedział: Zbożą pomocą zmiażdżymy łeb żmii, nim będzie miałaokazję ukąsić. Truter wystawi natychmiast nakaz przeszukania. Wiemywszystkoo MacDonaldzie, a Fishera mamy na oku od lat. Mark spacerowałprzez parę godzin, uciekając przed miniaturowąklatkąswego biura. Gnany sumieniem i obawami, szedłmiędzy dębamitam, dokąd wiodły go ścieżki. Przeszedł przezkamienny mostek nadrzeką Liebbeck. Nieustannie torturował się myślami o Judaszu. W Pretorii wieszają zdrajców przypomniał sobie nagle i oczymawyobraźni zobaczy! Fergusa stojącego na zapadniw podobnym dostodoły budynku. Kat zakładał mu stryczek na szyję. Zrozpaczony,ażzadrżał i zatrzymał się. Ramiona miał zgarbione,a dłonie wciśniętegłębokow kieszenie kurtki. Kiedy podniósł głowę, stwierdził, żezawędrował pod budynek poczty. Później zrozumiał, że było mu to przeznaczone od samego początku, ale teraz uznał to za omen. Nie wahając się ani chwili, wszedł dourzędu i wyszukałdruk telegramu. Stalówka była skrzywiona i rozpryskiwała blady, wodnisty atrament, plamiącmu palce. MacDonald55 Lovers Drm WalkFordsburg Oni wiedzą,co trzymaszw piwnicy. Pozbądź się tego. Nie podpisał telegramu. Urzędnik pocztowy zapewnił go, że gdy dopłaci siedem pensów zausługę błyskawiczną, wiadomość zostanie nadana w pierwszej kolejności, gdy tylko zostanie przywrócone połączenie. Mark wyszedł na ulicę, czując sięprawie chory. Przygniatały gowyrzuty sumienia. Nie był pewien, czy postąpił właściwiew obuprzypadkach. Zastanawiał się, naile płonne były jegonadzieje, żeudałobymu się zmusić Fergusa do wyrzucenia śmiercionośnegoładunku doszybu jakiejś opuszczonej kopalni soli, nimrewolucjai śmierć zawładną tą ziemią. 250 Było już prawie ciemno,gdy Fergus MacDonald wprowadził swój rower do szopy i zatrzymałsięna małym ciemnym podwórzu, ty zapinki przytrzymujące mankiety spodni, nim wszedł do kuchni. Zapach gotującej się kapusty wypełniał mały pokój "Wilgotnąhmurą parytak zatykającą,że aż zatrzymał się w progu. Helenasiedziała przykuchennym stole. Nie spojrzała nawet kiedy wszedł. Z kącika ust zwisał jej papieros, a popiół długi na parę centymetrów trzymał się rozpaczliwie jego końcaByłaubrana w tę samązniszczoną podomkę, którą miała na sobie przyśniadaniu, i było pewne,że nie umyła się ani nie ubrała od tegoczasu. Włosy zwisały jej tłustymi strąkamiwokół policzków. Przytyłav ostatnich miesiącach i ostry dotąd zarys dolnej szczęki złaggodziła warstewka tłuszczu. Meszek nad górną wargą pociemniał i stał się^gęstszy. Nabrzmiałe piersi rozpierały podomkę, tocząc się ciężko pod jej niskim dekoltem. ^ Witaj, miłości Fergus zdjął marynarkę i przerzucił ją przezoparcie krzesła. Przewróciła kartkę czytanego pamfletu, mrugając W w smudze błękitnego dymu, która przepłynęłajej przed oczami. Fergus otworzył butelkę porteru, a gaz syknął wściekle. Działo się dziś coś ciekawego? Jest tam coś dla ciebie wskazałagłową kredens. Popiół wpadł w rozcięciepodomki, osiadając łagodnymi, płatkami. Niosąc butelkę, Fergus podszedł do kredensu i wziąłdo ręki grubą kopertę. Jedna ztwoich niezapominajek Helena zachichotała nadniedorzecznością docinku. Fergus skrzywił się, otwierając kopertę. Przez chwilę gapił się jej zawartość nic nie rozumiejąc, zanim krzyknąłJezu Chryste! postawił butelkę z trzaskiem na kuchennymstole. Nawet o tak późnej porze na rogach ulic gromadziły się małegrupki. Otaczała ich niespokojna, wywołana "nuda aura mężczyzn,którzy nie mają czym zapełnić sobiednia. Nawet ostry dryl obowiązujący w bojówkach i nocne zebrania przestały im wystarczać KiedyPergus MacDonald pędził na rowerze po ciemnych ulicach, intensywniemyśląc, pierwotne zaniepokojenie przerodziło się w wybuch wściekłości. ' Nadeszła pora,byli przygotowani jak nigdydotąd. Jeśli pozwolą,[ by czas uciekał bez wyraźnych działań, długi, monotonnedni bezczynności strajkowej gotowe osłabić ich determinację. To, co przed paroma minutami wydawało mu się katastrofą, teraz ujrzał jakof. okazjęzesłaną przezopatrzność. Niech uderzą,będziemy na to 251. przygotowani, pomyślał i zahamował przy grupce próżniaków stojących na chodniku przed barem hotelu Grand Fordsburg. Zawiadomcie dowódców wszystkich okręgów, "że mają sta\vj, się w siedzibie związku, i to natychmiast. Tobardzo pilne. Ruszajciebracia. Rozproszyli się szybko, a on popędził dalej pod górkę, wykrzykuj^ostrzeżenia doprzechodniów. W biurze związku zastałjeszcze paru członków. Większość z niclijadła kanapki i piła herbatę z termosów. Reszta pracowała nad ; drukiemtalonów zapomogowych dlarodzin strajkujących. Atmosferarozprężenia prysła, gdy wpadł Fergus. ; No, dobra, towarzysze, zaczęło się. ZARP-owie są juiw drodze. -T^ggggg"- llKltfcowala pod zaroślami porastającymi ścieżkę wiodącą do chaty^a3a szeptem raport przez otwarteokno. Zbierz pozostałych'dawajich tutaj. ^Mężczyzna wydukal potwierdzenie i zniknął. 'Fergus rozmieściłswe oddziały przy każdym wjeździe do miasta. naHatejnogła się rozdzielić tworząckolumny, ale wyglądało na to, że 2jiwy były bezpodstawne. Mając pewność pełnego zaskoczeniayjfffilsocącąprzewagę sił,nie zadali sobie trudu, by sięrozproszyćaiEOj^faŁ('i"'i r z obu flank. aSiKlldziestupięciu policjantów, policzył Fergus, wrazz czterema ffgiBłami ciężarówekstanowiło imponującą siłę. Nie musiałoby ichlylu, gdybynie ostrzeżenie tajemniczego, nieznajomego sprzy252 wybiegł z domku przez główną izbę. Właściciele domostwprowadzeni przed północą. Wszystkie domki przy drodzeraz opuszczone i samotne. Ich mieszkańcy wyruszyli przedgodzinami. Marudzące, płaczące dzieci w pidżamach, niesioneonach ojców, i kobietyo bladych, przestraszonych twarzach,Uce w rękachtobołki z paroma cenniejszymi rzeczami. Terazyglądały na porzucone, żadnych świateł, a jedynym słyszalnymem było żałosnewycie kundla gdzieś w dole rzeki. Mimogo wyludnienia w każdymz domkówstojącychprzy drodze[w oczekiwaniu milczący mężczyźni. Była toklasyczna taktyka policyjna. Zjawili się o świcie. Strażprzednianadjechała, tocząc się po wzniesieniu terenumiędzy Fordsburgiem akrzyżówką kolejową, gdzie droga z Johannesburgaprzebiegała między rozpadającymi się domkami i spłachetkami pól, zarośniętych gęsto chwastami i pokrytych zwałami gnijących odpadków. Nad niecką wisiała nisko mgła. Dziesięciu funkcjonariuszy na koniachprzedarło sięprzez nią, jakby brodzili w gęstej, mulistej wodzie. Zabezpieczyli uprzęże i cały ekwipunek, tak że płynęli wunoszącejsię miękkiej mgle w upiornej wprost ciszy. Było jeszczezbyt ciemno, by rozpoznać ich odznaki i błyszczące guziki, zdradzały ich tylkoposępne zarysy hełmów. Pięćdziesiątmetrów za znajdującymi się w awangardzie policjantamijechałydwa wozy. Były to wysokie czterokołowce o zakratowanychoknach, przystosowane do transportu więźniów. Za każdym z nichmaszerowało dziesięciu konstabli. Mając karabiny przygotowanedostrzału, kroczyli żwawo, by nadążyć za samochodami. Kiedyweszliw nieckę, pochłonęła ich mgła, zanurzyli się w niej od góry po pas, tak żeich pozbawionetułowiów spodnie podrygiwały w miękkim białym puchu. Wyglądali jakdziwne stworzenia morskie. Mgła tłumiła ich kroki. Zwiadowcy Fergusanie wypatrzyli ich, nim nie dotarlido krzyżówek. Od tej chwili nie odstępowali ich na krok, kryjąc sięprzed awangardą. Łącznicy zanosilico parę minut raporty do chaty, w którejPergus utworzył kwaterę główną. W porządku mruknąłFergus, kiedy kolejna ciemna postać ZARP ZuidAfrikaanse Republick Polisie PolicjaPołudniowej Afryki, ^gus przemówił do jednego z nich szeptem, pokazując zamglonelenie terenu. Potem splunąłi załadowałnabój do swojegola, który stal oparty o parapet. wydał ciche, metaliczne klaśnięcie, które przywołało falę; i sprawiło, że włosy stanęły mu dęba na karku. Tobyłotak swojskie, ta cisza, mgła inoc brzemienna pogróżkątj się przemocy. 'SSSIE-'-1Popiero namójrozkaz ostrzegł Fergus cicho. Tylko^Bojnie, chłopcy. Pozwólmy im podejść do naszych drzwi,zanim -^BEteśniemyim je natwarzach. sEłW świetle budzącego się dniawypatrzyli pierwszych jeźdźców. ^9JBBJdowalisię jakieśdziewięćset metrów od nich, lecz przybliżalisię"tlsfbko. Nie było jeszcze całkiem jasno, ale niebo za ciemnymi'Wzgórzami hałd przybierało już błękitny, jak skorupka jaja mewy,^odcień, zwiastujący rychłe nadejście świtu. -: Fergusspojrzałna drogę. Mgła działała na ich korzyść. Nie liczyłIY? ^, ale w życiu zawsze, gdy się nie wierzy w łut szczęścia, trafia się-. 'alll011^ wygraną. Mgła powinna utrzymaćsię,aż pierwsze promienie słońca ogrzeją ją i rozproszą oznaczało to przynajmniej następnepół godziny. Wszyscy znacie rozkazy. Fergusuniósł głowę i spojrzeli na niego, odrywając sięnachwilę od broni i obserwacji nadjeżdżającegowroga. Byli to wprawni żołnierze, weterani. Krwiożerczy sangwinicy, jakby powiedzieli francuscy generałowie. Fergus przez moment zastanowiłsię, ile jest w tym ironii, że ludzie wyszkoleni do walki przez swe władze zamierzali teraz obalić struktury, dobronienia którychzostaliprzygotowani. Obalimy i zbudujemy nowe, pomyślał. Egzaltacja burzyłamukrew. Zniszczymyich ich własną bronią. Zadławią się tą swoją brudną forsą. Tu powstrzymał się. Wcisnął ciemnoszarą czapkę głębiej naoczy i postawiłkołnierz kurtki. Życzę nam wszystkimpowodzenia, bracia! zawołał cicho. wymykającsię przez drzwi frontowe. Ależ ten facet maikrę stwierdził jeden zżołnierzy siedzącychprzy oknie. Racja, on nie boi sięniczego przyznał drugi, kiedy obserwowali, jak przemykał się pod osłonąkrzaków i pobiegł naprzód ażdo rowu przy drodze, by wskoczyć do niego. Około tuzina ludzileżało w rowie poniżej niecki. Kiedy opadłprzynich, natychmiast podanomu kilof. Naciągnęliście drut porządnie i naprawdę mocno? Jest bardziej napięty niż dupeńka młódkimężczyzna uśmiechnął sięsprośnie. Zębybłyszczały mu dziko włagodnymświetlenadchodzącego poranka. Sam sprawdziłem wiązania zatrzymająnawet stado szarżujących słoni W porządku, bracia. Czekajcie na mójrozkaz powiedziałi uniósłsię natyle, by wyjrzeć nad kobierzec gęstej mgły. Na górcepołyskiwały henny podjeżdżających policjantów, dojrzał też całkiemwyraźnie błyszczące odznaki i ciemne, podobne do długich patykówlufy karabinów,unoszące się nad ramieniem każdego z nich. Fergus osobiście odliczył odległości i zaznaczył je kawałkamiszmat przywiązanych dosłupów telefonicznychstojących przy samejdrodze. Kiedyjeźdźcy dojechali do punktu oznaczającego "1,5 metra", Fergus wyskoczył z rowui stanął pośrodku drogi. Krzyknął "Stać! "i uniósłkilof nadgłową. Zostańcie tam, gdzie jesteście! Jego ludzie wyłonili się z tyłu, szybko zajmując pozycje, jak dobrzewyszkolony oddział. Ciemne, przerażające postacie stanęły w szeregu,ramię przy ramieniu, blokującw poprzek drogę. W dłoniach trzymali 254 gotowi do ich użycia. Ich twarze były zasłonięte czapkami )tnierzami. fcOficer stojącypośrodku szwadronu uniósł dłoń, by powstrzymać ^dźców. Zbili się w gromadę, siedząc nieruchomo w siodłach. Oficer Hłósł się w strzemionach. ; Kim jesteście? ;Komitetem strajkowym! odkrzyknął Fergus. Nie wpuśfaytu żadnych łamistrajków ani czarnuchów! : Działam z rozkazu komisarza policji,popartego nakazem sądu(wyższego. Oficer, potężny, zwalisty mężczyzna, siedział prostoSunnie na koniu. Ciemne,wypomadowane wąsy sterczały mu po W stronach twarzy. tJesteściełamistrajkami! wrzasnął Fergus. Nie postawicie liBet stopy na tym terenie. Zdrogi! ostrzegł oficer. Było już na tyle widno, że Fergus dostrzegł insygnia kapitana. Jego KZ była zaróżowiona od słońca i piwa, z ciemnymi krzaczastymi Ijltriami schowanymi pod brzegiem hełmu. '" Przeciwstawiacie się policji. Nie zmuszajcie nas, byśmy was lakowali. ; Atakujcie więc i bądźcie przeklęci. Wy kukły imperializmu! Msciekłe psy kapitalizmu. III1 Oddział uformować szyk! rozkazał kapitan i pierwszy szereg Sgpzstąpiłsię tak,żepolicjanci z drugiego szeregu postąpili naprzód,iBtnnując zwartą linię. Siedzieli naniespokojnych koniach, strzemię 'ey strzemieniu. Łamistrajki! wrzeszczał Fergus. Dziś splamicie swe ręce wią niewinnych robotników! Pałki! zawołał krótko kapitan. Policjanci wydobyli długie toowe pały z pochew przy siodłach iuchwycili je tak jak kawalerzysta Bblę. Historia nie zapomni tej rzezi krzyczał Fergus akrew Htgniąt,. ;;' Naprzód,marsz! Naprzód! Rząd ciemnych jeźdźców wyłonił się z mgły wirującej wokół końskich pęcin. Do ataku, galopem! zaśpiewał kapitan. Kawalerzyści pochylili sięw siodłach, trzymając pałki wyciągnięte wzdłuż końskich łbów iruszyli naprzód. Podkowy dudniły głucho, kiedy zbliżali się do stojących robotników. Kapitan jechałna przedzie, w samym środku szeregu, i to on Wpadł pierwszy na druty. 255 Ludzie Fergusa, używając pięciokilowych miotów, wbili długie nadwa metry stalowe sztaby w ziemię, tak że wystawały tylko na wysokośćsiedemdziesięciu centymetrów. Przeciągnęli drut kolczasty w poprzekdrogi, naciągając go iokręcając wokół wystającychz ziemi sztab. Drut podciął nogi pędzącemu naprzedzie wierzchowcowi. Kośćpękła zostrym trzaskiem, zadziwiająco głośnym w ciszyporanka. Końpadł, przewracając się przez bark, wciąż w pełnym galopie. Jadąca tuż za kapitanem fala jeźdźców także wpadła nadrutyi została ścięta niczym ostrzem kosy. Tylkotrzem znich udałosięzawrócić w porę. Krzyki mężczyzn,dzikie rżenie koni mieszały sięz tryumfującymi okrzykami nadbiegającej zkilofami w dłoniachbandy Fergusa. Jeden zkoni nie padł. Był bez jeźdźca, strzemiona obijały mu sięoboki. Przysiadł na zadzie, z przerażenia przebierając w powietrzupołamanymi przednimi kończynami. Jego rżenie,głośne irozdzierająceserce, zagłuszyło na chwilę jęki rannych. Fergus wyciągnął rewolwer zza paska i omijając rzężącezwierzęta,podbiegł do kapitana. Spadając z konia, kapitanuderzył się barkiem ibokiem twarzy. Jego ramiębyło pogruchotane i zwisało pod groteskowym kątem. Kamienie i żużel zdarły mu skórę z twarzy. Kość szczęki sterczałateraz pośród poszarpanego ciała. Wstawaj, bękarcie! krzyknął Fergus. Przycisnął rewolwer dotwarzy oficera, wpychającwylot lufy w ziejącą ranę. Wstawaj, tyglino! Damy ci nauczkę! Trzech jeźdźców, którym udałosię ominąć pułapkę, stało chwilę,trzymając konie na wodzy, a następnieruszyli szukaćswych rannychtowarzyszy, nawołując ich po imieniu. Łap strzemię, Heintjie! Wstawaj, Paul! Wstawaj! Konie rżały, ludzie zawodzili i krzyczeli, łącząc głosy w bezładnyniemiłosierny rwetes. Fergus musiał unieść głos, by go przekrzyczeć. Zatrzymajcie ich! Nie pozwólcie tym sukinsynom uciec! Jegoludzie ruszyli. Wymachiwali kilofami, zręcznie uchylając sięprzed pałkami policjantów. Atakowali icofali sięprzed jeźdźcami, alebyli zbyt wolni. Z towarzyszami uczepionymi do strzemion, jeźdźcy zawrócilii odjechali. Na placu bojuzostawili tylkociężko rannego oficera,czyjeś sztywne zwłoki przewieszone przez druty i okrutnie okaleczonezwierzęta. W tym czasie eskorta policyjna formowała się w dwiekolumny na drodze. 256 mas zauważył ich i prychnął zniecierpliwiony. Usiłował poderwać"jeńca nanogi, ale ten ledwiedawał radę siedzieć bez oparcia. gestu konstabli zatrzymało się wodległości pięćdziesięciumetrów. Pierwszy szereg przykląkł, a drugi ustawił się tuż za nimi, mając karabinygotowe do strzału. Komennda rozbrzmiała w powietrzu. daćstrzał ostrzegawczy! Grad kul mierzonych wysoko zagwizdał nad głowami strajkujących. Natychmiastrozbiegli się, kryjąc w rowie. Fergus zawahał sięchwilę,wycelował rewolwer w niebo i oddał trzy następujące po sobiestrzały. Był ^too umówiony sygnał i za parę sekund rozległsię huk wystrzałów stojących dotąd w ciszy, stojącychwzdłużdrogi domków. Ogieńy z ukrytych karabinów błyskałzłowieszczow świetle poranka, ich drogę. Po krótkim zastanowieniu Fergus opuścił broń. Był to webley . 455,"obista oficerówarmii brytyjskiej. Kapitan policji wyczytałf- jego spojrzeniu, spojrzeniuprzypominającym ślepia orła niosącego zdobycz. Wymamrotał zmasakrowanymi ustamiprośbę. i bezskutecznie unieść dłonie, by zasłonić nimi twarz. Wystrzał eru utonął w ogłuszającej kanonadzie karabinów strajkujących icofających się w popłochu policjantów. apocisk trafił w otwarte, proszące usta kapitana. Wybił muzęby górnej szczęki, zanurkował w krtani i wyszedł tyłem u nasady: w szkarłatnym obłoku krwi i odłamków kości, wbijając ciało w przydrożny kurz. Fergus odwrócił się i pobiegł skryć pod drzewem. Strajkujący odparliatakpolicji tylko w Fordsburgu. Pozostałe a nie zostały ostrzeżone,a robotnicy nie podjęli nawet podstawowych środków ostrożności, takichjak wystawienie wart. :.' '"W siedzibie związku w Johannesburgu zebrało się w komplecie całe dowództwo strajku. Spotkali się ze związkami,które wprawdzie jeSzcze nie przystąpiły do strajku, ale rozważały podjęcie akcji wSPierających. Byli tamprzedstawiciele towarzystwa ciepłowników,zjednoczonego związku budowlanych, związku drukarzy i pół tuzina. ajych oraz najaktywniejsi i najsilniejsi wśród strajkujących. Był tam rry Pisher,Andrews, Ben Cadely i wielu innych. Policja wkroczyła do budynku,kiedy właśnie wgłębili się w dialektyczną debatę nad strategią walki klasowej, apierwszymi zarazem 257 ostatnim ostrzeżeniem był porażający tupot ciężkich butów na drewnianych schodach. Harry Fisher siedziałzgarbiony u szczytu stołu konferencyjnegoPotargane włosy opadały mu na czoło. Kciuki trzymał wsunięte ;aszelki, a podwinięte wysoko rękawy koszuli odsłaniały grube, owłosioneprzedramiona. On jeden się ruszył. Nachyliłsię przez stół,schwyciłgumową pieczęć komitetu strajkowego ischował ją szybko do kieszeni Kiedy kolby karabinów roztrzaskały zamek, zerwał się nanogipchnął pogruchotaną futrynęi ze zwinnością wręcz nieprawdopodobnadla tak dużego człowieka wypadł przez drzwi. Fasada siedziby związków ozdobionabyła gęsto rusztowaniemornamentów z giętego żelaza. Terazużył ich jako zaczepów do nk. Niczym goryl wdrapał się do pierwszej niszy występu na wysokimtrzecimpiętrze i mozolnie, krok po kroku, dotarł do rogu. Słyszał pod sobą hukprzewracanych mebli, głośne wyzwiskadokonujących aresztowań policjantów iobraźliwe okrzykiprzywódcówzwiązkowych. Trzymając plecyprzyciśnięte do muru, z rękami rozpostartymi dla zachowania równowagi, Harry pisher zerknął zza roguw dół głównej ulicy. Kłębiło się tam od umundurowanych policjantów. a kolejne oddziały właśnie nadchodziły, maszerując dziarsko. Oficerkierował swych ludzi w boczne uliczki, by otoczyli budynek. HarryFisher wycofał się szybko i rozejrzał na wszystkie strony, rozpaczliwieszukając drogi ucieczki. Wejście z powrotem do budynku przez jednozokien wydawało się nonsensem, gdyż cały budynek rozbrzmiewałtupotem nóg i wykrzykiwanymi rozkazami. Pięć metrów pod nimznajdował się daszek sklepikuze skupembutelek, obok niego daszek jakiejś hurtowni, lecz alejka pomiędzy nimimiała ponadmetr szerokości, a daszek pokryty był galwanizowanąblachą falistą. Jeśliby zdecydował się na skok,brzęk blachy sprowadziłby natychmiast policjantów. Nie mógł jednak pozostaćtam, gdzie był. Wiedział, że najdalej za dwadzieścia minut budynek zostanie otoczony ścisłymkordonem. Wolno podreptał do najbliższej rynny i zaczął sięwdrapywać. Dotarłszy do pochyłości dachu,musiałwychylić się do przodu, byzłapać brzeg rynny. Wtedy odepchnął się mocno nogami i zawisł narękach. Świadomość, że pod nim jest otchłań licząca najmarniejdwadzieścia metrów,wywołała ciarki wzdłuż krzyża. Rynna zatrzeszczała i wygięła się niebezpiecznie pod jego ciężarem. Podciągnął się n3rękach, napinając się i naprężając,nim udało mu się zaczepić łokiećo brzeg rynny i wciągnąć resztę ciała do góry i przez krawędź dachu. 258 z wysiłku czołgał się po stromym, ściętymdachu. Zerknąłwsamą porę, by zobaczyć policjantów wyprowadzającychpódców strajku przez główne wyjście. Pięćdziesięciu konstabli^nach na głowach iz trzymanymi nisko karabinami uformowało^at,otaczając strajkujących. Niektórzy z nich byli w samychBkach i mieligołe głowy. jg chodnikach gromadził się powoli tłum, gęstniejący z każdąit, wiadomość bowiem podawano sobie z ust do ust i ciekawscytli zewsząd bocznymi uliczkami. jarry Fisher doliczył się dwudziestu aresztowanych, kiedy nastrojel zaczęły się gwałtownie zmieniać. , To jest to, towarzysze wysapał Harry Fisher żałując, żenie[. być terazna dole, by poprowadzićich. Slzie napierali ze złością na policyjny kordon, nawoływaliwanych i wygwizdali oficera, który wzywał ich przez tubę do-a się. cja konna uformowała się wszereg, odpierając tłum. Kiedyikuwyprowadzono ostatniego już mężczyznę, obstawa zwarłayskując kanciasty szyk, i otoczyła zbitą grupkęprzygnębionych". itów. ffs zaintonował Czerwony sztandar, ale głosy, które podchwyciłybyły cienkie i smętne. Eskorta ruszyła w kierunku fortu,ającze sobąnie tylko radykalnych przywódcówstrajku, ale; frakcję umiarkowaną, która dotychczas sprzeciwiała się(-. docy, działaniomprzestępczym i krwawej rewolucji. ^^^Harry Fisher obserwował postępującypochód z narastającym3(SBciem tryumfu. SSjŁZa jednym zamachem dano mu do ręki atut w postaci grupy^lllBCZenników za sprawę izwinięto całą liczącą się opozycję, taks"2eciwną jego skrajnym poglądom. Ponadto miałprzecież w kieszeni. fiffeczątkę komitetu strajkowego. Usadowił się wygodniej na spadzistym. dachu, byzaczekać na dogodny moment ewakuacji. Wargiwykrzywiłymu się w gorzkim grymasie. Mark Anders zniósłpo schodach ciężki neseser generała, zrobionyz krokodylej skóry. Umieścił go w rolls-roysie na siedzeniu przykierowcy,jednocześnie wydając mu instrukcje: ' Wpierwpojedziesz do Groote Sehuur, następnie zawieziesz^eiała na lunch do klubu miejskiego. Odsunął się od samochodu na widok generała wychodzącego 259. z domu i zatrzymującego się na schodach, by ucałować żonę. Żegnałsię tak żarliwie, jakbywyjeżdżał z krucjatą do odległych krajów. Obją)ją wniedźwiedzim uścisku, a uwalniając wyszeptał do ucha coś, cosprawiło, że odsunęła się i trzepnęła go lekko po ramieniu. Już ciętu nie ma, mójpanie powiedziała skromnie. Seanzszedłpo schodach, wyglądając na bardzo zadowolonegozsiebie. Uśmiechnął się do Marka. Premier wygłosi dziś oświadczenie wparlamencie, Marku. Chcę widzieć sięz tobą zaraz po nim. Doskonale, sir Mark odwzajemnił uśmiech. Będę cię wypatrywał na galerii dla gości, kiedyskończy, i damci znać. Potem spotkamy się w kuluarachi pójdziemydo mojego biura. Mark słuchając usiłował pomóc muwsiąść na tylne siedzenierollsa. Kiedykolwiek był zmuszony oprzeć się na chorejnodze, jegoruchy stawały się niezdarne i ociężale. Odrzucił jednak pomocną dłońprawie ze złością. Nienawidził oznak słabości u siebie, bardziej nawetniż u innych. Odsunął dłoń Marka, jak tylko usadowił się wygodnie. Mark zignorował ten gesti powiedział spokojnie: Pańskie notatki naposiedzenie rządusą w pierwszej teczcewskazał na neseserleżący na przednim siedzeniu i jest panumówiony z sir Herbertem na lunch w klubie. Sesja parlamenturozpocznie się o 2. 15. Opozycja będzie miała trzy pytaniadopana. Nawet sam Herzog chce o coś zapytać. Sean Courteney zawarczał niczym stary lew osaczonyprzezsforę psów. Tensukinsyn! Przypiąłem pańskie odpowiedzi spinaczem do blankietu porządku obrad. Wzorowałemsię na Erazmusie i dodałem parę własnychuwag, więc proszę przejrzeć jeprzed wystąpieniem, mogą nie spotkaćsię z pańskąaprobatą. Mam nadzieję,że przyłożyłeś im naprawdę porządnie? Oczywiście Mark uśmiechnąłsięponownie. Z obu luf. Dobry chłopiec pochwalił Sean Courteney. Powiedz, żemożemy ruszać. Mark odprowadził wzrokiem rollsa znikającego za podjazdem. zatrzymującego się przy bramie iwytaczającego się majestatycznie naRhodes Avenue, po czym odwrócił się i wszedł do domu. Zamiast udać się korytarzem wprost do swego biura, Markzatrzymałsię i z poczuciemwiny rozejrzał wokół siebie. RuthCourteney udała się dogospodarczej, kuchennejczęści domu i niebyłowidać nikogo ze służby. 260 Mark wbiegł nagórę, biorąc po trzy schodki naraz. Przebiegł przez^galerię, kierującsię ku masywnym, lękowym drzwiom na jej końcu. ;:,, Nie zapukał. Nacisnął klamkę i wszedł, zamykając cicho drzwi za"Saobą. Ostry zapach terpentyny uderzył go w nozdrza, aoczy zabawiły się naparę sekund, nim przywykły. ;: ; Mark nie obawiał się nadejściaStorm o tejporze. Dopiero kołoS,jEioiudniaprzekraczała ciężkie podwójne drzwi wiodące z korytarza'"''-Totnalowanego w złote amorki i uduchowione synogarlice. Od dniairzyjazdu do Kapsztadu rozkład dnia Storm Courteney był takkpięty, że nawet jej ojciec-złościł sięi fukał. Takjak i on, Markspędzał bezsenne noce, nasłuchując chrzęstu} na żwirowanym podjeździe. Natężałsłuch, by wyłowić cichewieki wesołych głosów. W myślach oceniał długość trwania iczułośćl^dego pożegnania,szarpany emocjami, których nie umiał nazwać. , Jego stosunki zeStorm uległy drastycznemu pogorszeniu. W Natalu"ązalysię między nimipoczątki odprężonej akceptacji z akcentamia. Zaczęło się od uśmiechu i przyjacielskiego słowarzuconegoz Storm. Wkrótcezaczął towarzyszyćjej w codziennychprzejażdżi. Pojechali nawet razem na północne wybrzeże, gdzie pływali ciepłej wodzie i dyskutowalizawzięcie o religii. Storm uległafaującej modzie na spirytualizmi Markpoczuł się w obowiązku(wrócić ją. Kolejny krok nastąpił, kiedy Storm oznajmiłanagle: ' Potrzebujępartnera do przećwiczenia kroków nowego tańca. Mark nakręcał gramofon, zmieniał płytyi tańczył zgodnie z inrukcjami Storm. Jesteś naprawdę dobry,wiesz? oznajmiła wielkodusznie,miechając siędo niego, lekka i wdzięczna wjego ramionach, kiedywirowali po pustej sali balowej Emoyeni. Przy tobienawet kulawy kowal wyglądałby jak Bóg. Czyżby? zaśmiała się wodpowiedzi. Jest pan bardzorycerski, panie Anders. Od przyjazdu do Kapsztaduwszystko uległoradykalnej zmianie. Nie uśmiechała się i nie odzywałado niego. Irenę Leuchars, któramiała być gościem Storm przez całe cztery miesiące, została tylkojeden dzień iwróciłado domu najbliższym statkiem pocztowym. Nie wymieniano więcej jej imienia. Wrogość Stormdo Marka byłatak silna, że z trudem przychodziło jej przebywanie z nim w jednymPokoju. Stojąc w jej pracowni, Mark poczuł się jak złodziej, ale niemógł oprzeć się pokusierzucenia okiem choć raz na postępy w pracach"ad najnowszym płótnem. Dla zapewnienia właściwego oświetlenia wybito wysokieoknaod 261. strony północnej. Sztalugi Storm stały pośrodku gołej, nie przykrytejdywanem podłogi. Jedynymisprzętami prócz nich były wysokitaboret i kreślarski stół zawalony słoiczkami farb oraz krzesło dlamodelaustawione na niewielkim podium. Oparte o ściany, stały płótna w ramach wszelkiej wielkościi kształtu, przeważnie jeszczeczyste. Dawniej,gdy łączyły ich prawie przyjacielskie stosunki, nierazprosiłaMarka o pomoc przy oprawianiu płócien. Przypomniawszysobie toteraz, Mark poczuł gwałtowne ukłucie w sercu. Storm byłabezlitosnym nadzorcą. Sprawdzała każde łączenie, każdy wbity gwóźdźz drobiazgowością i troskliwością pedanta. Płótno byłoniemalukończone. Zastanawiał się chwilę, jak znalazłaczas, by poczynić takie postępy w pracy nad nim, i zrozumiał,że jej nie docenił. Pracowała tu rankami, kiedymyślał, że jeszcze spała. Teraz jednak zapatrzyłsię na płótno. Stojąc tak przed nim z rękami w kieszeniach, doznał uczuciazadowolenia. Na obrazie widniałydrzewa, leśna polana. Słońce igrałona nim po ziemi, skałach i dwóch postaciach. Kobieta nachylała się właśnie,zrywając dzikie kwiaty, a mężczyzna siedział oparty o pień,gdzieś z boku, i przyglądał się jej. Mark uświadomił sobie, jak wielkim postępembył ten obrazw stosunku do wszystkiego, co dotychczas namalowała. Czuł to,ponieważ obrazek mimo swej prostoty budził w nimtakie emocje, że aż dusiło go w gardle. Wprost przerażał go osobliwy talent zdolnystworzyćtępracę. Zachwycał się nadsposobem, który pozwolił jej uchwycić rzeczywistość, i udoskonalić ją jeszcze. Nad tym,że zrozumiała jejistotęi zrobiłaz niej ważne wydarzenie. Markzastanowił się, czy laik jestzdolny wyczuć niezaprzeczalnytalent w jakiejś dziedzinie, tak jak osoba, która nigdy przedtem niewidziała walki na szpady, wyczułaby wielkiego fechmistrza już popierwszej wymianie ciosów. Mark nie mając pojęciao malarstwie, byłteraz głęboko poruszony odkryciem prawdziwego piękna. Zamekw drzwiachza nim szczęknął i Mark odwrócił się nerwowo. Storm doszła do połowy pracowni, nim zauważyła go izatrzymała się. Jej twarz przeobraziłasię w ułamku sekundy. Zesztywniała, a oddechstałsię przyspieszony. Co ty tu robisz? Niewiedział, co odpowiedzieć. Wciąż jeszcze był pod wrażeniemnastroju uchwyconego na obrazie. Myślę, że pewnegodniabędziesz wielką artystką. 262 awahatasię. Była najwyraźniej wytrącona zrównowagi nieoczeanym komplementem i oczywistą powagą, z jaką zostałwypowieĘjany. Kiedy jej wzrok zwrócił sięku obrazowi, zniknęły zniego"Ogość iagresja. Naglebyłatylko bardzo młodą dziewczyną,ubranąWorkowaty, pomazany farbami kitel, o policzkach pokrytychneńcem zadowolenia i skromności. Nie widział jejdotąd takiej. Prostolinijnej, otwartej i tak bezbronnej. letnie jakby na tę krótkąchwilęodkryła tajemne zakątki swej duszy,Sozwolić mu dojrzeć, gdzie trzyma zbiory prawdziwych dzieł sztuki. Dziękuję ci, Markpowiedziała cicho. Nie byłabłyszczącymylem, rozpuszczoną, trzpiotowatą bogatądziewczyną, alestworzen subtelnymi pełnym ciepła. -To, co wtedy poczuł, musiało być równie widoczne. Niemal uległ pragnieniu, by wziąć ją wramiona i przytulićmocno. Wyczuła to i cofnęłasię o krok,zmieszana i niepewna siebie. "Ale nie wślizniesz siętam tak łatwo" mówiły jej oczy. Sekretne miejsce w duszy zasłonięte szybko ciężką kotarą. W jej głosie ozwała się ta stara, znajomanuta: :To moja prywatna pracownia. Nawet ojciec nie śmie tu wchodzić bez uzyskania wcześniej mojej zgody. -Trzemiana wniejbyła wprost niesamowita. Zupełnie jakby wielka aktorka odgrywała dobrzeznaną rolę. Tupnęła nogą, a gest ten wydał mU się nagle nieznośny. To się nie powtórzy zapewnił jąszorstko izawrócił ku drzwiom, mijając jąblisko. Był tak wściekły, że poczuł,iż drży. Mark! zatrzymała go rozkazującym tonem. Musiał włożyć wiele wysiłku w to, by siędo niej odwrócić. Zesztywniał cały, a wargi miałodrętwiałe i zimneze złości. Zaskoczyłago. Jegogniew nie zdążył wybuchnąć, kiedy ugasiła go tkliwym pocałunkiem. Poczuł, że sztywnośćciała ustępuje. - Stormodwróciła się ku ławie i porządkując coś gorliwie, przemówiła 'nie podnosząc wzroku: . Zamknij za sobą drzwi wychodząc poinstruowała niczym księżniczka rzucająca rozkaz słudze. Złość jeszcze drzemiącaw nim zapłonęła znów gwałtownie i podążył ku drzwiom, stukając głośno obcasami w nagie deski podłogi. Zamierzał trzasnąć nimi z takąsiłą, że wypadną z futryny, ale powstrzymała go znów. Mark. Zatrzymał się, ale nie mógł zdobyć sięna odpowiedź. Wybieramsię do parlamentu dzisiejszego popołudnia. Wyje263. dziemy zaraz po lunchu chcę wysłuchać mowy generała Smutsa. Ojciectwierdzi,że to bardzo ważne. Poczuł, że przy próbie odpowiedzenia na to jego ustamogą siępokruszyć. Zdawały się sztywne iwysuszone jak pergamin. O rany! wyszeptała. Zapomniałam na śmierć. Kiedy ktośzwraca się do Jego Wysokości Marka Andersa, winien zawsze dodać: "Proszę! " Splotła dłonieskromnie przed sobą. Głowę opuściław karykaturalnymgeście pokuty,powodując, że jej ciemnoniebieskieoczy stały się ogromne i uduchowione. Proszę, czy mogłabympojechać dziś ztobą do parlamentu? Będę bardzo zobowiązana. A teraz możesz sobie trzasnąć tymi cholernymi drzwiami! Powinnaś występowaćna scenie. Marnujesz się jako malarka powiedział, ale drzwi zamknął z wystudiowaną uwagą. Czekała naszczęk drzwi, nimopadła bezwładnie na krzesło dla modeli i zaczęławprost trząść sięze śmiechu,zachwycona ściskającsamą siebie. Stopniowo śmiech zamarł. Wciąż jeszcze rozbawiona wybrała czarnepłótno ze stosu przy ścianiei umieściła je na sztalugach. Szybkozarysowała kształtjego głowy, łapiąc podobieństwo przy pierwszej próbie. Te oczy wyszeptała. Jego oczy są tu kluczem. Uśmiechnęła się,kiedy pojawiły się na płótnie jak za dotknięciemczarodziejskiej różdżki, zdziwiona, żeutrwaliły się tak dokładnie w jejpamięci. Zaczęła nucić pracując dalej, całkowicie tym pochłonięta. Sala zgromadzeń parlamentu była wysokim, kwadratowym pomieszczeniem, zwieńczonymgaleriamidla prasy igości, wyłożonymciemną, bogatorzeźbioną boazerią z krajowego drewna, podobnie jakbaldachim nad głową speakera . Jasna, przygaszona zieleńdywanówpodkreślała głębsząo ton zieleń skóry ławek dla posłów. Teraz każdez tych miejsc było zajęte, galeria zatłoczona. Mimo to panowałakatedralna cisza, w której głos premiera brzmiał nienaturalnie donośnie. Przemawiając przy swoim miejscu, usytuowanym poniżej krzesłaspeakera, prezentował się szczupłe i zgrabnie. Cały obszarzagłębia Witwatersrand przechodzi powoliw ręceczerwonych wichrzycieli. Gestykulował z ekspresją dłońmi i Marknachylił się,by lepiej widzieć. Ten ruch sprawił, że przylgnął udem douda Stormi przezresztę przemówienia był świadom ciepła bijącego od Speaker angielskiodpowiednik marszałka sejmu (House of Coromons)przewodniczy obradom (przyp. tłum. ). 264 - Trzechfunkcjonariuszy zostało zabitych podczas brutalnegoifcu w Fordsburgu,a dwóch innych ciężko rannych w potyczkachtojówkami strajkujących. Te grupy są uzbrojone w nowoczesnąyn wojskową imaszerują swobodnie po ulicachw paramilitarnychlejach. Popełniają akty przemocy na niewinnych członkach władzcznych, spieszących do swych obowiązków, i na każdym,ktoi im na drodze. Wtrącają się dosłużb publicznych, transportu,etyki i komunikacji. Były nawet przypadkiatakowania i zaania posterunków policji. EsSean Courteney, który siedział zgarbiony w jednej z przednich ław""krytymi dłońmioczami, uniósłnagle głowę i powiedział: "Wstyd! "niącym głosem. Tak brzmiał on zawsze po trzechwhisky i MarkIBÓgł powstrzymać uśmiechu. Domyślił się, że w oczekiwaniu na ady generał musiał wzmocnić sięnieco podczas lunchu w klubie. Zaiste wstyd zgodził się Smuts. Terazgdy strajkującyladzili wokół siebie rozwiązły i plugawyelement społeczny,iroje stały się szczególnie niebezpieczne i paskudne. Legalne środkigpte przeciw strajkującym dały przyczynek do narastania rządówBru i przemocykryminalnej. Jednak najbardziejniepokojący jestt, żeprzywództwo tegorobotniczego buntu czy raczej odgórnierwanego strajku przeszło w ręce ludzi jak najbardziej bezlitoshio cechach przestępczych, którzy nie pragną niczego innego" . obalenia cywilnego rządu i wprowadzenia bolszewickiej anarchii. Nigdy! zagrzmiał Sean. krzyk ten został pochwycony przez innych zebranych. Ten rząd, jak icałe społeczeństwo stoi w obliczu perspektywyVU krwii przemocy na skalę niespotykaną, a nawet niemożliwą"ilgtałyobrażenia. :;ys-? Zaległa cisza i Smuts mówił dalej: Jeśli możemy winić za coś ten rząd, totylko za to, że byliśmy. ^- pobłażliwi i współczujący dla cierpień górników. Daliśmy im ltytBłi( swobodę i prawo do wyrażania swychżądań. Działo się tak dlatego, że zawsze byliśmy w pełni świadomi temperamentu tego-flfttdu orazpraw jednostkii zbiorowości do wyrażania swoich myśli. ^.- - -; słusznie zgodził się Sean. Z sali rozległy się okrzyki: Słusznie! Słusznie! Teraz jednak zostaliśmy zmuszeni do rozważeniaceny lejzliwości i uznaliśmy ją za niemożliwą do przyjęcia. Przerwałicił na chwilęgłowę, a kiedy uniósł ją znów, wyraz jegotwarzyminyi beznamiętny. Przeto wprowadzam stan wojenny nal terytorium Republiki Południowej Afryki. 265. Zaległa długa cisza, po której wybuchł gwar. Komentarze, zapyta. nią i domysły przepełniły salę. -ławet galerie huczały od przypuszczeń i podejrzeń, a reporterzy prasy przepychali się w wyścigu do najbliższego telefonu. Stan wojennybył środkiem ostatecznym. Został wprowadzonytylkoraz w przeszłości, w czasić buntuw 1916 roku, kiedy De Wetzebrał swe oddziały i ruszył przeciw Bothcie i Smutsowi. Odezwały sięokrzyki protestui oburzenia, zwłaszczaz ław opozycji. Herzog potrząsnął pięścią, jego pince-nezpołyskiwałozłowieszczo. członkowie rządu powstali także, wyrażając swe poparcie. Daremneprośby speakera: ,,Spokój, spokój! " tonęły w ogólnej wrzawie. Sean Courteney dałznak IS-larkowi siedzącemu na galerii; tenpotwierdził i pomógł Storm powstać. Chronił ją i osłaniałprzed naporem podnieconego tłumu, kiedywychodzili z galerii i skierowalisię długim pasażem ku schodom - Generałczekał na nich przy wejściu dla gości. Miał marsowąminę. Najlepszym dowodem jego zaangażowania był zdawkowy całus, jakizłożył na uniesionej ku niemu twarzy Storm, nim zwrócił się do Marka. Ale interes, chłopcze. Chwycił go za ramię. Chodźmygdzieś,gdzie możemy spokojnieporozmawiać. Poprowadził ich do swego biura. Zamknąwszyza sobądrzwi,wskazał Storm krzesło i powiedział do Marka: Regiment został postawiony w stan gotowości dziś o dziesiątejrano. Udało misię jeszcze złapaćScotta przez telefon. Objąłkontrolęnad tym wszystkim. To dobry żołnierz. O tej porze są już pewniezmobilizowanii czekają naspecjalny pociąg. Wyruszą nimdo zagłębiaWitwatersrand dziś o jedenastej w nocy. Pełna gotowość bojowa. A co z nami? zapytał JMark. Nagle był znów żołnierzemi karnie wszedłw tę rołę. Jego miejsce było przy regimencie. Dołączymy donich. Wyjeżdżamy dziś wieczór. Pojedziemyw konwoju z premierem, będziemyjechać przezcałą noc typoprowadzisz jeden z wozów. Sean zasiadł za biurkiem, by spakowaćneseser. Ile nam to zajmie czasu? To prawie dwa tysiące kilometrów, sir przypomniał Mark. Wiem, do cholery! warknąłSean. Ile? Sean nigdy nielubił wgłębiać sięw tajniki techniczne samochodu. Nie znosił wykazywaćsię niewiedzą o ich prędkości i możliwościach, podczas gdypotrafił niezwykle dokładnie wyliczyć,ile potrwa podróż wozemkonnym czy na koniu. Niedotrzemy tam wcześniej niż jutrowieczór. To cholernykawał ciężkiejdrogi. 266 SS- Wracajcie do domu. Niech żona spakuje mi plecak. Ty teżHerzswój ekwipunek. Zwrócił się do Storm: Idź z Markiem, panno. Będę przez chwilę bardzo zajęty. jk zapiął plecak, rozmyślając nad tym, jak jego dobra doczesneiżyłysię od czasu, gdy zamieszkał przy rodzinie Courteneyów. (-czas, kiedy mógł pomieścić całyswój majątek wkieszeniach Hę przerwało mu pukanie do drzwi. Proszę wejść zawołał spodziewając się służącego. Tylko Courteney zapuszczała się w tę częśćdomuz cotygodniowąkeją, awłaściwie krucjatą przeciw insektom i kurzowi. - Proszę zanieść to do samochodu powiedział po zulusku,łajać przed lustrem pasek od czapki pod brodą. -Sama? zapytała słodko Storm w tym samym języku. JĘiteObejrzał sięzdziwiony. Nie powinnaś tu przychodzić. 'iHSI- Czemu nie? Czy grozi mi gwałt i uprowadzenie? Zamknęła"ISIfewi i oparła się o nie, trzymając ręce splecione za plecami. Jej oczy yfSrsfty śmiało i wyzywająco. ggĘ Byłoby znacznie bezpieczniej,mam wrażenie, próbować upro'. 'SSSzic rój szerszeni. iSKTa uwagabyła gburowata, opryskliwa i obraźliwa, ale ona '^Iftriedziała tylko: Ą Robisz postępy. Spojrzała na spięty pasami kufer leżący na ^fezku. Miałam zamiar zaoferować ci pomoc przypakowaniu. '/Większość mężczyzn nie potrafi sobie z tym poradzić,ale widzę, że ty dB nich nienależysz. Czy jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić? ;;" Jestem pewien, że mógłbym coś wymyślić powiedział z poWiżnąminą. '.;,; Coś w tonie jego głosu sprawiło, że uśmiechnęła się, ostrzegając Jednocześnie: " ^ " Zbyt wielkipostęp jak na jeden dzień. Podeszła do łóżka ^Pomacałaje badawczo. Boże, ktonapchał tu cegieł? Nic dziwnego, ze Irenę Leuchars wyjechała tak szybko do domu! Biedactwo, musiała nadwerężyć sobie siedzenie! Jej spojrzenie, mimo że tak niewinne, przenikło go nawskroś ' Mark poczuł, że się czerwieni. Naglewszystkostało się jasne. Odwracając się od lustra, zastanawiałsię, skąd wieo Irenę. By zająć;: 81? czymś, zaczął poprawiać daszek czapki. , .{,'. Pięknie przyznała. Czy jedziesz tam, by znęcać się nadaBb-ytni biednymi strajkującymi, czy też by wyobracać ich żony? Zanim 267 zdążył dać wyraz kompletnemu zaszokowaniu, dokończyła: Zabawne, nie przyszłam tu wcale po to, by się kłócić. Miałam kiedyś starego kocura,któregobardzo lubiłam, ale przejechał go samochód. Czvmasz może papierosa, Mark? Ty przecież nie palisz! Ztrudem nadążał za tokiem rozmowy. Wiem, ale zdecydowałam sięnauczyć. To takie sawe użyłabardzo modnego w tym czasie określenia. Trzymała papierosa karykaturalnie wampowato, kiedy go Jejprzypalał. Jak wyglądam? Cholernie brzydkopowiedział. Storm przymrużyła oczy i pociągnęła ostrożnie. Przytrzymała dymw płucach na chwilę i zaczęła kaszleć. Dalej, daj mi to odebrał jejpapierosai paląc pomyślał, żeustnik dotykał przedchwilą jej ust. Poczułniemal bólw całym ciele. Straszliwe pożądanie połączone z dziwnątkliwością, której nie doświadczył jeszcze nigdy. Wyglądaław tej chwili na tak młodą i niemal czulą. Czy tam będzieniebezpiecznie? zapytała poważnie. Nie wydaje mi się. Będziemy czymś w rodzaju policji. Policjanci teżginą. Wstała i podeszła do okna. Widokjestokropny, chyba że lubi się śmietniki. Złożyłabym zażalenie,gdybym była natwoim miejscu. Odwróciłasię ku niemu. Nigdynie żegnałam nikogo idącegona wojnę. Co powinnam terazpowiedzieć? Nie wiem. Nikt mnie nie żegnał. Co powiedziałaby teraz twoja matka? Nie znałem swojej matki. Och, Mark! Tak mi przykro. Niechciałam. urwała nagle. Był zaszokowany widząc, że jej oczy zapełniły się łzami. Nie szkodzi powiedział. Storm odwróciła się szybkodo okna. Jeśli się dobrze wychylić, to widać stąd szczyt DiabelskiejGóry. Jej głosbył gruby i nosowy, i minęło sporo czasu, nim odezwała się znów. Skoro to przeżycie nowe dlanas obojga, możepowinniśmy pomóc sobie nawzajem? Myślę,że powinnaś powiedzieć: ,,Wracaj szybko". Tak, chyba powinnam i co powinnam zrobić potem, jak jużto powiem? Pocałować mnie powiedział bez zastanowienia i był terazzdziwiony własną śmiałością. Sauve (franc. ) łagodne, słodkie. 268 Stała nieruchomo pod wrażeniem jego słów. Po chwili ruszyłakuemu wolnym, zdeterminowanymniczym u lunatyka krokiem. Jejay były szeroko otwarte i wpatrzone w niego. Zatrzymałasię tużzed nim, uniosła ramiona i stanęła napalcach. W powietrzu unosił się jejzapach, a ramiona wokół jego szyi byłypzupłe i silne. Najbardziej jednak zdumiała go słodycz i miękkość jejt. Jej ciało zatoczyło się ku niemu i zdawało się stopić z jegolasnym. Długimi, artystycznymi palcami pieściła jego kark. Objął ją w talii ramieniem, dziwiąc się,że jest aż takszczupła. ięśnie jejplecówbyły jędrnei twarde, kiedywygięła się, napierającodrami. Wstrzymała oddech, gdy go poczuła, i wstrząsnął niąHifolny, lubieżny dreszcz. Przylgnęłado niegocałym ciałem, biodra doSKfegfbioder, piersi spłaszczone o bluzę munduru. 36',. Pochylił sięnad nią, wędrując wolno dłońmi po wąskich,spiętych2JS; ^plecach. Jego usta zmusiły jej wargi do rozchyleniasięniczym płatki'ISH świeżej i bardzo czerwonej orchidei. ,'; - Zadrżała, ale jej głos przerodził się w jęk protestu. Wykręciła sięflffptjegoramion, mimo że starałsię ją zatrzymać. Była jednak silna,iasEayężna izdecydowana. Zatrzymała się przy drzwiach, by spojrzeć naSWiiiego. Trzęsła się cala. Jej oczy były ogromne i pociemniałe, patrzyła^il? Ak,jakbywidziała go po raz pierwszy. ;" Ojej! Ikto tu mówił coś oroju szerszeni? zakpiła, alejej głos' był drżący i zadyszany. Nie jestem już tak pewna co do tego"Wracaj szybko". Otworzyładrzwi szerzej dladodania sobieodwagi, a kolejny uśmiech był bardziej przekonujący. Nie daj sięprzejechać, stary kocurze powiedziałai wyślizgnęła się nakorytarz. Jej milknące kroki byłylekkiei taneczne w ciszy ogromnego domostwa. Nogi Marka zrobiły się nagle tak słabe, że usiadł ciężkonałóżku. Mark jechałszybko, skupiając całąuwagę na krętej, niebezpiecznejdrodze górskiej. Prowadził ciężkiego, obładowanego rollsaścieżkąwskazywaną przez jasne, umieszczone w mosiężnych oprawach reflektory. Dotarli do Baines Kloof, gdzie droga skręciła w lewo i zbiegłaprosto wdolinę. Po chwili mijał już Worcester,z jegouporządkowanymi winnicami stojącymi na baczność w poświacieksiężyca. Poraz ostatni wdrapał się na góry przy Hex Riyer, aż dotarł do granicpłaskiego interioru afrykańskiego. Przejechał jeszcze przez sam szczyt i rozpostarła sięprzed nimogromna równina, suche bezdrzewne połacie, na których płaskogłowe 269. głazy odbijały się dziwacznie od rozgwieżdżon^g0 nieba. NareszcieMarkmógłodprężyć się wwyściełanym skórą fc'telu kierowcy. Prowadził samochód instynktownie. Droga nadpływała ku niemubez końca, bładcza i wypadająca wprost z ciemności i teraz nareszcie mógł dostroić słuch do głosówsiedzących natylnym siedzeniumężczyzn. Oninie potrafią tego zrozumieć, Sean, staruszku. Jeśli niebędziemy zatrudniać każdego czarnego szukającego pracy lub wręczczynnie wspomagać tubylczą ludność, wkrótce stracimy panowanienad tym wszystkim. W rezultacie będzie nie tylko mniej miejsc pracydla białych, ale w dalekiej przyszłości może oznaczać kompletny brakpracy dlabiałych w całej Afryce. Mały szakal, puszysty niczym szczeniak, z dużymi szpiczastymiuszamiznalazł się w światłach reflektorów. Mark ominął go ostrożnie, by gonie potrącić. Jego własne uszy wyciągały się , by usłyszećodpowiedź Seana. Onimyślą tylko o dniudzisiejszym. Jego głos byłniskii poważny. My musimy planować dziesięć lat naprzód,trzydzieścilat, a nawet pięćdziesiąt. Musimy myśleć o narodzie zwartym i niepodzielonym. Nie możemy pozwolić na to, by Afrykaner stanąłprzeciw Brytyjczykowi lub, co gorsza, biali przeciw"' czarnym. Niewystarczy, że zmuszamy siędo wspólnego życia; musimy jeszczenauczyć sięrazem pracować. Powoli, wolnego,staruszku! zachichotał premier. Niechtwoje marzenia nie wyprzedzają rzeczywistości. Nie zajmuję się snami, Jannie. Powinieneś to wiedzieć. Jeśli niechcemy zostać rozszarpani na kawałki przez naszych własnych ludzi, musimydać im wszystkim,białym, czarnymczy brązowym, wspólnemiejsce dożycia. Zagłębiali się dalej w pusty ląd, a światła satfctnej farmy naciemnym zboczu podkreślały jeszcze,jak jest ogromny Ci, którzy wykrzykujątyle okrótszej pracy i wyższej płacy,muszą dowiedzieć się, że od propagandowych zysków, które terazosiągają, będą pewnego dnia w przyszłości płacone tysiąckrotne odsetki. Będzie to zapłata w głodzie i cierpieniu. Jeśli uda nam sięwysterowaćz dala od rafy katastrofy narodowej, ci ludzie będą musieli nauczyć siępracować, całkiem od nowa,i potraktować poważnie wymogi, którestawia im prawo, społeczeństwo i dyscyplina wewnętrzna. Czy zastanawiałeś się kiedyś nadtym, Seanie, ilu ludzi żyjących wdzisiejszychczasach traktuje byt wyłączniedo wyszukiwania pola dysput międzypracownikiem a pracodawcą, między robotnikami a właścicielami? 270 Sean przytaknął, kontynuując od miejsca, w którymprzerwał Smuts. Jakby tych dwoje, robotnik i pracodawca, nie było powiązanych ze sobą tak silnie, że aż nierozerwalnie. Jadą tą samą drogą, do tego samego celu,są połączeni na zawsze przeznaczeniem. KIedy jeden potykasięi pada, ściąga drugiego na cholerne kolana a ten pada wraz znim. Kiedy gwiazdy zrobiły już rundę honorową po niebie, rozmowa na- tylnym siedzeniu rollsa ucichła. ;: Mark spojrzał w lusterko. Sean Courteney spał, otuliwszy sięw w koc podróżny. Ciemną brodę spuściłnisko na pierś. Chrapał cicho, regularnie i głęboko. Mark poczuł przypływ uczuciadla tego potężnego;- człowieka. Byłoto połączenie szacunku i strachu, dumy i czułości. Przypuszczam, że to właśnie czułbym do ojca,gdybym go miał pomyślał; zawstydzony siłą swego przywiązania do generała skoncentrował sięznów na drodze. Nocny wiatr prószył drobnym piaskiem. Brzask jawił się więc-:. - czymś nieskończenie doskonałym. Od horyzontu po horyzont na. nieboskłoniekolory drgały, jaśniały, płonęły, pókisłońce nie wybiłosię jasno znad widnokręgu. Nie będziemy się zatrzymywać w Bloemfontein ani w żadnymwiększym mieście, Mark. Nikt nie może zauważyć premiera powiedział Sean, nachylając się do niego. Musimy nabraćbenzyny, generale. Skorzystamy z przydrożnej pompy poinstruował goSean. Spróbuj znaleźć taką, przy której nie będzie linii telefonicznej. Wybrał mały, pokryty blachąsklepik. Stał on na uboczu, schowanypod przysadzistymi drzewami eukaliptusa. W okolicy nie byłożadnychinnych domostw. Sucha wypalona przez słońce równina rozciągała sięaż po sam horyzont. Popękane, gipsowe ściany sklepiku, oblepioneplakatami borvilu i herbaty Joko. Wymagały bielenia. Okna byłypowybijane, a drzwi zamknięte, najważniejszejednak, żeod samotnegodomostwa nie wiodła ku słupom przy drodze linia telefoniczna. Pojedyncza czerwona pompa benzynowa stała w bacznym oczekiwaniuna środku zakurzonegopodwórka. Mark zatrąbił przeciągle klaksonem rollsa. Czarny cadillac premiera, który jechał za nimi, skręcił właśnie z drogii zatrzymał się przynich. Kierowca i trzech członków rządu wysiadło, by rozprostowaćkości. Właścicielsklepiku pojawiłsię wreszcie. Nie ogolony, o czerwonych oczach, szedł uśmiechając się radośnie i zapinając spodnie. Nie mówił po angielsku, więc Mark zapytał po afrykanersku: Czy możepanzatankować do pełna oba wozy? 271. Podczas gdy sklepikarz machał w tył i przód rączką pompy,a benzyna podnosiła się miarowo w jednym z dwóch szklanych,stojących na pompie galonowych pojemników, pojawiła się jego żonaz tacą, na której były kubki parującej kawy i talerz świeżo upieczonych,chrupkich sucharków. Zjedlii wypili z wdzięcznościąi w niecałedwadzieścia minut byli gotowi do dalszej drogi. Sklepikarz stałnapodwórzu i drapiąc się po brodzie, obserwowałbliźniacze obłoki czerwonegokurzu wznoszącesię ku niebu. Kiedypodeszła do niego żona, skrzywiony zapytał: Czy wiesz, kto to był? Ponieważ pokręciła przecząco głową,powiedział: To był Mądry Jannie i jego angielscy rewolwerowcy. Nie widziałaś munduru, który miał na sobie ten młody? splunąłw czerwony kurz, a flegma zbiła się ipotoczyła. Khaki! Przeklętekhaki! rzucił z goryczą. Obszedł budynek i otworzył drzwiczki do małej przylegającej doństajenki. Zakładał uprząż starej, szarawej kobyle o kabłąkowatymgrzbiecie, kiedy weszła tam za nim żona. To nie twój interes, Hendrick. Zostawto w spokoju. Nie mój interes? zapytał rozgniewany. Czyż niewalczyłemprzeciw mundurom khakiw czasie wojny angielskiej? Czy nie walczyłem znów w1916 roku, kiedyruszyliśmy z De Wetem? Czyż mójbrat nie jest kamieniarzemw kopalni Simmers i Jack? Czyżto nie tampodąża Mądry Jannie ijego oprawcy? Wskoczył nakobyłę i ścisnąłją piętami. Drgnęłai skierowała sięku równinie. Do bocznicy kolejowej było niecałe piętnaście kilometrów. W tamtejszejbudce dróżnika,który był przypadkiem jego kuzynem,mieli telegraf. Związek Zawodowy Kolejarzy sympatyzował z górnikami. Gdzieśw porze obiadu komitet strajkowyw Johannesburgu powinien otrzymać wiadomość, że Mądry Jannie wybiera siędo nich z wizytą. W czasiegdy Mark popijał kawęw przydrożnym sklepiku, FergusMacDonald leżał pod krzakiem w głębi ogrodu i poprzez rabatkipłonące od czerwonego kwiecia patrzył przez lornetkę na budyneknewlandzkiego posterunku policji. Zauważył zabarykadowaneworkamipiasku drzwi i okna. Poprzedniego wieczoru pani tego domu,siedząc na werandziei popijająckawę, naliczyła 47 konstabli, którzyprzybylitu naciężarówce, by umocnić posterunek. Jej syn byłmajstrem zmianowymwkopalni Simmers i Jack. Ktokolwiek zarządzałposterunkiem w Newlands, niebył żołizem, orzekł Fergus i uśmiechnął się chytrze. Wypatrzył słabe punkty natychmiast. Każdy żołnierzzauważyłbyraz tylko rzuciwszyokiem. Poślij po bomby Millsa zamruczałdo kucającego przy nimlotnika, a ten niezwłocznie sięoddalił. Fergus przeniósłokular lornetki na drogę, w miejscu gdzieschodziław pagórek, i aż stęknął z zadowolenia. Drutyteraficzne zostały przecięterazem zlinią wysokiego napięcia. Wiygfeiał luźnekońce zwisające ze słupów. Posterunek policji był odw izolowany. Robotnik przyciągnął ciężkiworek. Uśmiechnął się do Fergusa. okazując szczerbę po brakującym zębie. Daj impopalić, towarzyszu. TwarzFergusa była osmalona od sadzy, a rzęsy opalone. Stało siętona posterunku policji w Fordsburgu, trochę przed północą. ; Kiedy gwizdnę, dajcie mi osłonę ogniową. Nie martw się, będzieszją miał. Fergus otworzył plecak i zerkną! na stalowe kuleo głębokorowkowanych segmentach, potemzarzucił pasek przez ramię i umieściłCiężar na biodrze. Opiekuj się nim powiedział wręczając szczerbatemu swegotee-enfielda. Będę go jeszcze dziś potrzebował. Podczołgał sięW dół płytkim rowem melioracyjnym, który prowadził do betonowegokanału odpływu, przechodzącego pod drogą. Kanał był wyłożony półokrągłymi, przerdzewiałymi ruramii FerguspfóBczołgal się przez nie ostrożnie, wychodzącpo drugiej stroniedrogi. Leżąc naboku, uniósł się nieco,by zerknąć znad brzegu kanałuściekowego. Posterunek policji stał jakieś sto pięćdziesiąt metrów odMego. Niebieski neon z napisem ,,Police"był wygaszony. Flagazwisała bezwładnie z masztu w spokoju bezwietrznego poranka. Od martwego pola ostrzału pod oknami budynku z cegieł dzieliłogo najwyżej pięćdziesiąt metrów. Fergus widział karabiny wystającespomiędzy worków piasku. Wyjął z kieszeni srebrny gwizdek i ukląkłniczym sprinter w blokach startowych. Wziąłgłęboki oddech i wydałPneciągły, wysoki gwizd. Z krzaków i drzew otaczających posterunekPrawie natychmiast rozszalała się burza ognia z karabinów. BłękitnyBwnrozprysł się na kawałki, a płaty tynku odpadały od ścian niczym"Wki farbowanej bawełny. Pergus ruszył biegiem. Pociski wzbijały kurz ujego stóp, aodłamkirfwlne kąsały boleśnie pokostkach nóg. Inny pocisk niczym niecierp273 liwa dłoń szarpnął go za poły kurtki, ale już dotarł do martwego polaostrzału i był poza zasięgiem ich ogniaPosuwat się zgięty wpół, dopóki nie dotarł do budynku posterunkupolicji. Rozpłaszczył się międzydwomaoknami, zasłoniętymi workamiz piaskiem, gwałtowniełapiąc oddech. Lufa karabinuwysunęła się przez oknotuż przy jegolewym bokui plunęłaogniem w kierunkuwzgórza. Fergus otworzył plecak ilewądłonią wydobył zeń granat, zawleczkę wyciągnął zębami. Prawą dłoniąschwycił kolbę rewolweru Webley . 455 wsuniętego za pasek spodni. Schwycił pod ramię lufępolicyjnego karabinu i odsuwającjąbezkarnie w bok, wszedł przez okno. Wciąż trzymając karabin,spojrzał w wąską szczelinę między workami. Patrzyła na niego młoda twarz, jeszcze bez zarostu. Oczy byłyszerokootwarte ze zdziwienia, usta lekko rozchylone, a hełm spuszczonynisko na czoło. Fergus strzelił w nasadęnosa, między zdziwione oczy. Zmiażdżonagłowa opadła bezwładnie wtył. Wrzucił pierwszy granat przez szczelinęi zanurkował. Eksplozja w tym małym pomieszczeniu była wprost potworna. Fergus podskoczył i wrzucił następny granat. Szkłoi dym buchnęłyz okien. Ze środka dochodziłyrozpaczliwe krzyki uwięzionych policjantów,łącząc się z jękami iszlochem rannych. Fergus wrzucił trzeci granat z okrzykiem: Udławcie się tym, wypieprzonełamistrajki! Bomba rozprysnęła się, rozrywając żaluzje w oknach,a dymbuchnął wszystkimiotworami. W środku ktoś zaczął krzyczeć: Przestańcie. Poddajemy się! Wychodźcie z rękaminad głową, sukinsyny! Sierżant policji wytoczył się na podwórze przez walące się drzwi. Jedną rękę trzymał nad głową,druga zwisała mu zboku w porwanymprzesiąkniętym krwią rękawie. Ostatni telefon z posterunku policji w Newlands, nim strajkującyprzecięli linię telefoniczną,był wołaniem o pomoc. Kolumna trzechciężarówek podążającaimna pomoc drogąod Johannesburga dotartado hotelu przy Main Street, gdzie zatrzymałją ogień z karabinów. W tej samej chwili z pobliskich rowów ciężarówki zostały obrzuconebombami benzynowymi, stawiając je w płomieniach. Policjanci porzucilipojazdy i rozbiegli się, szukając schronienia 274 domku stojącym przy drodze. Stanowił teraz silny punkt obronyi zdawało się, że zdoła oprzeć się nawet najbardziejzaciętym atakom. Policjanci uciekli, zostawiając przy płonących ciężarówkach trzechzabitychkonstabli, a następnie dwóch obok tak ciężko rannych,żemogli tylko wołać o zmiłowanie. Biała flaga zatopotała po drugiej stronie drogi, więc dowódcapolicji wyszedł na werandę domku. Czegochcecie? zawołał. Nie możecie zostawić tak tych ludzi! odkrzyknęli wskazującnaciała. Dowódca wraz z dwudziestoma nie uzbrojonymi funkcjonariuszamiwyszedł na drogę, by zabraćrannych i zabitych. W tym czasie ludzieFergusawślizgnęli się tylnym wejściem do domku. Nagle głowy dowódcy dotknęła lufa webleya. Powiedz swoim, by podnieśliręce,albo rozpieprzęci mózg pocałej drodze! krzyknął Fergus,którego ludzie rozbroili policjantówwewnątrz domku i pojawili się na drodze znowo zdobytą bronią. Służysz pod zdradziecką flagą zaprotestował gorzko dowódca. My tu nie bawimy się w tanie gierki, ty cholerny lapsie! zawarczałFergus. Walczymy o nowy świat. Dowódca otworzył usta, by zaprotestować,ale Fergus zamachnąłsię rewolwerem i wbił mu lufę w twarz. Cios wybił przednie zębygórnej szczęki, zmieniaj ąc wargę w krwawą masę. Mężczyzna opadł nakolana. Fergus oddalił się do swych ludzi. Zajmiemy wzgórze Brixton, apotem Johannesburg. Ale dziśw nocy wywiesimy czerwony sztandar na każdym budynku publicznymw mieście. Teraz niewstrzyma nas już nic. Oddziały Górali Szkockich opuściłypociąg nastacji Dunswarttego samego ranka i ruszyły w kierunku górniczej osady Benoni, którabyła teraz w rękach bojówek komitetu strajkowego. Strajkujący już nanich czekali. Oddziały przednie dostały się z boków i od tyłu pod ogieńkrzyżowy z setek przygotowanych stanowisk i toczyły ciężki bójemal przez cały dzień, by się wyrwać z zasadzki. Późnym poPotudniem, umykającprzed celnym ogniem, dotarły do pociąguWDunsward. ;"., Wieźli ze sobą dziewięciu zabitych policjantów i trzechoficerów. iS"ydziestusześciu innych byłorannych. Wielu z nich zmarło. 275 Witwatersrand, od jednego końca aż po drugi, ogarnęło wielkiepodniecenie. Komitet strajkowy zdobyłwreszcie kontrolę nad tymwielkim zagłębiem. Jednym z wielu, które powstały przez zagarnianiebogatej w złotodajne złoża równiny afrykańskiej. Zagłębieciągnęło sięprzez sto kilometrów, od KrugerdorppoNentersdorp, z miastemJohannesburg leżącym pośrodku. Znajdowały się tam najbogatszezłoża złota, jakie kiedykolwiek odkryto, istny skarbiec kamieńwęgielny pod dobrobyt narodu. Teraz strajkujący ponieśli przezeńczerwonąflagę,a siły prawa i porządku musiały cofaćsię przed nimi. Każdy dowódca policji cierpiał, kiedy musiał wydaćrozkazo otwarciu ognia, a konstabl odczuwał ból, przyjmując taki rozkaz mieli przecież strzelać do przyjaciół, współobywateli i braci. W piwnicach siedziby związków zawodowych w Pordsburguodbywał się sąd kapturowy. Zdrajca miał być skazany na śmierć. Harry Fisher chodził teraz ubrany w wojskową kurtkę w maskującym,piaskowym kolorze znakładanymi zapinanymi kieszeniami. Przez pierśprzewiesił pasz amunicją. Na prawym rękawie widniałagładka, czerwonaopaska. Ciemne włosy byłyodkryte, a oczy błyszczały mu dziko. Siedział za biurkiem zrobionym zestarej skrzynina meble. Tuż zajegoplecami stała Helena. Obcięła włosy krótko, po męsku. Nosiłabryczesy wsunięte w wysokie butyi czerwonąopaskę na rękawiebluzy. Twarz miała bladą i spiętą, przekrwione, głęboko osadzoneoczy stały się niewidoczne w słabym świetle, aleciało emanowałonerwową energiąogara, któryzłapał trop zająca. Oskarżony był sklepikarzem wmiasteczku. Mrugał szybko bladymi,wodnistoniebieskimi oczami, ukrytymi zaokularami w drucianychoprawkach, patrzącze zdziwieniem na oskarżyciela. Prosiło połączenie z siedzibą dowództwa policji na Marshal)Square. Chwileczkę wtrąciłaHelena. U pani mieści się lokalnacentralka telefoniczna, prawda? Zgadza się. Jestemnaczelnikiemcentrali telefonicznej. Kobieta miała siwe włosy,była schludnie ubrana, poważna. Mów dalej. Pomyślałam, żelepiej będzie, jak się włączę i posłucham, co ontam knuje. Sklepikarz wykręcał blade, kościste dłonie iprzygryzał nerwowodolną wargę. Wyglądał na co najmniej sześćdziesiąt lat. Bladosrebrzystakępka włosów sterczałamu komicznie z czubka łysiny. 276 Sn, Kiedy zaczął podawać im szczegóły o tym, co się tu dzieje,^zerwałam połączenie. ' Co dokładnie powiedział? zapytał Fisher. Powiedział, że jest tu karabin maszynowy. Tak właśniepowiedział? wzrok Fishera był piorunujący. Earzeniósł spojrzenie na sklepikarza, a ten aż zadrżał. ii; Mam syna w policji,to mój jedynysyn wyszeptał i zamrugałSkeczami,by powstrzymać napływające łzy. "'.;. To jest równie dobre, jak przyznanie się do winy powiedziałazimno Helena, a Fisher spojrzał na nią przez ramię i przytaknął. Zabrać go na zewnątrz i zastrzelić rozkazał. Lekka półciężarówka dostawcza podskoczyła na wybojach i zatrzymała się przystarym opuszczonymszybie należącym dokopalniCrown's. Był nie używany odlat, wielkie betonowe bloki konstrukcjii podstawę szybu porastała gęsta trawa, która przebiła się przezpęknięcia w betonie i pokryła zardzewiałą maszynerię. Dwóch mężczyzn zawlekłosklepikarza do rozpadającego się płotuz drutukolczastego, który chronił ciemną dziurę szybu. Szybnr l byłgłęboki na 450 metrów, ale teraz zalano gowodą dopoziomu 150metrów. Tablice ostrzegawcze na płocie zdobiłynapisyi czaszka zeskrzyżowanymi piszczelami. Helena MaeDonald zostałaza kierownicą ciężarówki. Zapaliłapapierosa i bez głębszych wzruszeń czekała nastrzał egzekucyjny. Mijały minuty. Papieros zaczął parzyć ją w palce. Sarknęłaniecierpliwie,kiedyjeden z uzbrojonych strajkujących pokazał się w oknieciężarówki. Co was zatrzymuje? Najmocniej przepraszam, paniusiu, ale żaden z nas nie możetego zrobić. Co to znaczy? zażądała wyjaśnień Helena. Mężczyzna spuścił wzrok. Stary Cohen sprzedaje mi warzywa od co najmniej dziesięciulat. Zawsze dawał moim dzieciakom cukierki. Helena z okrzykiemzniecierpliwienia otworzyła drzwi ciężarówkii wysiadła. Daj mi swój rewolwer powiedziała idąc ku miejscu,gdziedrugi mężczyzna pilnował sklepikarza. Sprawdziła,czy jest naładowany,i zatrzasnęła bębenek rewolweru. Cohen zaczął się uśmiechać słodkim rozbrajającym uśmiechem, 277. zerkając na nią oczami krótkowidza, potem dojrzał wyraz jej twarzyi rewolwer w dłoni. Opadł na kolana. Z przerażenia przemoczyłzupełnie przód luźnych, szarych, flanelowych spodni. Kiedy Helena zaparkowała ciężarówkę na małej uliczce za domemhandlowym, natychmiast wyczuła w powietrzu nowy ładunek podniecenia. Mężczyźni stojący w oknie przysłoniętym workami z piaskiemwołali coś do niej. Panr stary wrócił, psze pani! Jestw piwnicy z szefem. 'Pergus podniósłwzrok znad mapy obszaru wschodniego, którąstudiowali właśnie z Harrym Fisherem. Prawiego nie poznała. Byłusmalony i uwalany sadzą jak kominiarz. Opalone rzęsysprawiały, żewyglądał na zdziwionego czymś. Oczy miał przekrwione, a w kącikachosadziły się mokre kropelki brudnego śluzu. Cześć, kochaneczko uśmiechnął się do niej zmęczony. Co tu robicie, towarzyszu? zapytała. Powinniście byćteraz na wzgórzu Brhton. Wtrącił się Harry Pisher. Ferguszdobył wzgórze. Odwalił kawał dobrej roboty, naprawdędobrej. Można powiedzieć, żebyło to prawdziwe zrządzenie losu. Co takiego? zapytała Helena. Chudy Jannie Smuts jest w drodze z Kapsztadu. To złe wieści poprawiła go Helenachłodno. Jedziesamochodem, bez żadnej obstawy wyjaśnił HarryFisher. Niczym kochanek, prosto w nasze ramiona roześmiał sięFergus, rozkładając ręce w powitalnym geście. Na rękawach miałrdzawe plamy zaschniętejkrwi. Sekretarz premiera zmienił Marka za kierownicą rollsa na długimodcinku drogi napółnoc od Bloemfontain. Mark drzemał skulonyna przednimsiedzeniu, niezwracając uwagi na wyboistość drogi. Obudził się już odświeżony, kiedy Sean zatrzymał ich mały konwójna szczyciesamotnie stojącego pagórka, dwadzieścia kilometrów na północ od rozbudowanego kompleksu kopalń i miasteczek zagłębiaWitwatersrand. Było późne popołudnie i zachodzące słońce przebarwiło niskozawieszoną w powietrzu chmurę smogu na purpurowo. Niebyły toobłoki, leczzanieczyszczenia wyrzucane z setek kominów rafinerii 278 ^^ elektrowni, opalanych węglem lokomotyw, ogniskpalonychprzez'=;==ijziesiątki tysięcy robotnikówafrykańskich w ich obozowiskach, jak ;i dymu z płonących budynków ipojazdów. Mark zmarszczył nos, gdy doleciał go kwaśny odór miasta, Bzanieczyszczający świeże powietrzewyżyny. Cała grupka wykorzystała okazję do rozprostowania kości i załatwienia innych potrzeb. Mark z przekąsem zauważył w myślachKl- . wyraźnąhierarchizację pozycji społecznych, kiedy ci członkowieSS grupy, którzy mieli rangę wyższych oficerów czy też byli ministrami-S w rządzie, stali za parawanem otwartych drzwi samochodów, podczas^ gdy niżsi stopniem urzędnicy musieli zadowolić się otwartą prze. strzenią. ' Kiedy zebrali się znów, wywiązała się burzliwadyskusja. Sean':, zalecał ostrożność i podjazd obwodnicą przez tereny podmiejskieJohannesburga. Powinniśmy przeciąć Standerton i wjechać na drogę doNatalu. W końcu rebelianci zajęli północne przedmieścia. Nie spodziewają się nas,Sean, staruszku. Przejedziemy jakbłyskawica i będziemy ma MarshallStreet, nim się zorientują zdecydował Jannie Smuts. Nie mogę pozwolić sobie na dwugodzinneopóźnienie spowodowane nadkładaniem drogi. Sean zagrzmiał na niego: Zawsze byłeś w cholernie gorącej wodzie kąpany, Jannie! Dobry Boże, przecież to ty wjechałeś do Kapsztadu na czele stupięćdziesięcioosobowego oddziału, by odbić miasto z rąk całej armiibrytyjskiej! Wystraszyli się na śmierćzachichotał premier. Szedł dorollsa,zapinając po drodze spodnie, a Sean szedł krok w krok za nim,kontynuując ze swadą. Dokładnie, ale kiedy spróbowałeś tego samego numeru naLettowie von Vorbeck, w niemieckiej wschodniej Afryce, to ty nałykałeśsię strachu. Nieźle osmalili ci tyłek! Mark skręcił sięnaddoborem słów generała, a świta premieraunikała wzroku swegozwierzchnika. Wjedziemy do Johannesburga drogą na Booysens powiedziałzimno Jannie Smuts. Na niewiele nam się przydasz, kiedybędziesz martwy bąknąłSean. Starczy, Sean, staruszku. Zrobimy to po mojemu. ' W porządku zgodził się niechętnie Sean. Ale pojedzieszw drugim wozie. Cadillac z twoim proporczykiem pojedzie na prze279. dzie. Zwrócił się do kierowcy premiera: Dodaj gazu i żadnychpostojów, zrozumiałeś? Tak, sir. Czy macie przy sobie odpowiedni sprzęt, moi panowie? zapytał iwszyscy okazali mu swąbroń osobista. Mark Sean zwrócił się ku niemu. Zdejmuj mannlicheraz dachu. Mark odpiął skórzane pasy przytrzymujące futerał do bagażnikai złożył karabin wyborowy kalibru 9,3 mm, jedyną skuteczną broń,jaką udało im się znaleźć w Somerset House, wyjeżdżając w takimpośpiechu. Załadował broń i podał ją Seanowi, chowając do kieszenidwa pudełka amunicji "Eley Kynoch". Dobry chłopak mruknął Sean i nagleprzyjrzałmu sięuważnie: Jak się czujesz? Przespałeś się trochę? Czuję się świetnie, sir. Siadaj zakierownicąi jedźmy. Zmrok zapadał szybko,rozmazując sylwetki drzewkauczukowychrosnących wzdłuż niskichwzniesień napłaskiejjak stół równinie,zawężającim pole widzenia. Gdzieniegdzie migały punkciki odkrytychpalenisk kuchennych przy barakach tubylców rozrzuconych na wzgórzach, ale to były jedyne oznaki życia. Droga była opustoszała, i nawet kiedy już przemknęli wzdłużpierwszych domów z cegieł, nie zauważyli żadnych świateł. Spokój tenbył wprost nienaturalny i niepokojący. Elektrownia główna jest zamknięta. Górnicy ograniczyli dostaw)' do pięćdziesięciu ton dziennie na podstawowe potrzeby, aleteraz wstrzymali i to premier rozmyślałna głos. Żaden z nich nie podjął rozmowy. Markjechał za mrugającymiczerwono tylnymi światłami cadillaca. Zapadającawokół ciemnośćzmusiła go do włączenia reflektorów. Nagle znaleźli się na wąskiejuliczce Booysens, na północnych przedmieściach Johannesburga. Domki górników tłoczyły się wzdłuż drogi niczymżywe, groźnestworzenia. Po lewej, w gasnącym świetle dnia, Markwypatrzył zarysszczytu podobnego do szkieletu głównego szybu kopalni Crown. Widoczne wokół niskie, płaskie jak stół hałdy natchnęły gonostalgią. Pomyślał o Fergusie MacDonaldzie i Helenie ijeszcze razspojrzał w lewo,odwracając nachwilę wzrok z drogi. Nieco poniżej szczytu Crown Deep,nie dalej niż kilometr odmiejsca,w którym się teraz znajdował, przy Lovers Walk, stałdomek,w którym Helena uczyniła zniego mężczyznę. Wspomnienie to było tak bolesne i skażone poczuciem winy, że 280 ;wyrzucii je zpamięci iponownieskupił sięna drodze. Dokładnie wtejchwilipierwsze wystrzały z karabinów błysnęły w ciemnych oknachdomku stojącego po prawej stronie drogi przed nim. Błyskawicznie ocenił kąt i zasięg nieprzyjacielskiego ognia. Zwróciłuwagęna to, że wybrali zakręt drogi, przy którym pojazdy zmuszonebyły zwolnić. Dobrze pomyślał beznamiętnie, przyznając im racjęi aprobując ten wybór. Chwyciłdrążek biegów, wrzucił niższy,dostosowując obroty do zakrętu. Schylić się! zawołał do szacownych pasażerów. Cadillacajadącego przednimi rzuciło potężnie na podjeździe, alewyszedł z poślizgu i z rykiem wziął zakręt. Sześć lub siedemkarabinów ocenił Mark. Kątemokazauważył krzaki ipusty chodnik pod oknami domku. Postanowi), żezmusi wroga do konieczności szybkiej zmiany kierunku strzałui korzystając z osłony krzaka, całą mocą rollsa przejechał pochodniku. Listowie z cichym szelestem omiotło bok pędzącego wehikułu. Z siedzenia za sobą usłyszał odgłosstrzału z broni osobistej. To SeanCourteney strzelał przez otwarte okno samochodu. Mark nacisnąłhamulec i rolls zarzucił tyłem na zakręcie. Teraz zjechał z chodnikai poruszał się zakolami po jezdni, by jeszcze bardziej zmylić strzelców. Docisnął pedałgazu do końca. Samochód popędziłwzdłuż zakrętut-odjechał-z wyciemw głąb ciemnych opustoszałych dzielnic handlcnyych Booysens. Zostawiłza sobą ogłupiałych strzelców. Gapili sięz. niedowierzaniemna opustoszały zakręt i wsłuchiwali się w głos silnika oddalającegosię rollsa. - Jeszcze dwie mile, a wyjadąz niebezpiecznego terenu i dotrą przez wzgórza do śródmieścia Johannesburga. 'Cadillacprzednimi przejeżdżałwłaśnie przez obszar zabudowany ^Szopami, magazynami i małymi fabryczkami. Jego reflektory odbijały^ OStrood mijanychdomów, wskazując tunel ku bezpiecznemu schronieniu. Siedzący za Markiem panowie nietylko nie posłuchali że mają się skryć, ale z przekory siedzieli zupełnie prosto, dyskretnie dyskutując nad powstałą sytuacją. To byładobra decyzja. Myślał szybkopowiedział Smuts. Spodziewali się, że zrobimy slalom. ',' ' On jestw tymdobry zgodził się Sean. Ale ty tracisz czas z tą pukawką. ."" Przynajmniej mamjakieś zajęciewyjaśnił Sean, ponownie sprawdzając bębenek rewolweru. ;': Powinieneś byłwstąpić domojego oddziału,Sean. Nauczyłbym cię 281 pędzać amunicję Smuts chciał zemścić się za wcześniejsze reflektory cadillacaskierowały sięlekko kuniebu, kiedy przejechałnieckę i dotarf do pierwszych wzniesień. Niemal w tym samym momencie ^"Bczyu barykadę na drodze. Była ułożona niedbale, wszerz drogi, z beczek olejowych, balidrzewa żyznych stelaży łóżek,worków piasku, a nawet mebli najwyraźniej wziętytych z najbliższych domostw. Sean zaklął siarczyście. Mogę jeszcze zawrócić! krzyknął Mark. Ale dopadną nas, jeśli zwolnisz zmusządo powrotu dotej zasadzki na zakręcie. patrzna cadillaca! krzyknął Sean. Ciężka' czarna mazyna nie zawahała się nawet. Wjechała nazbocze ba^"^' wybierającmiejsce, gdzie wydawała się najsłabsza. To otworzy nam przejazd! Jedź za nim, Mark! Cadillacuderzył '^''^ w barykadę, wyrzucając krzesło i stoły wysoko w poowietrze Nawet przez wycie wiatru i silnika Mark słyszał wyraźnie rozdzierający' huk zderzenia- Cadillac przedarł się i już wspinał po wzniesieniu rozwijał wyraźnie szybkość, a biały obłok pary buchał mu z chłodnicy Na szczęście utworzył wyłom w barykadziei Mark obijając się bokami o zwały pni, i popędziłwzdłuż wzz się szybko do jadącego przed nim pojazdu. Cadillac vytracał szybkość, najwyraźniej konającod śmiertelnej rany. czy ;mam zatrzymać się po nich? zapytałMark. Nie,'^- powiedział Sean. Musimy wpierw zawieźć premiera. Tak, poprawił go Smuts. Niemożemy ich tak zostawić! Zdecydujcie się, do jasnej cholery! wrzasnął Mark ipasażerowie na tylnym siedzeniu stracili mowę z niedowierzania. Mark rowie ndty . zatrzymał się' by zabraćtamtych Karabin masz maszynowy odezwał się z kępy karłowatych krzewówrosnących u '? stóp najbliszej hałdy. Ogień bił cepami noc. Jaskrawobialebłyski omiatały rozszalałą burzą pocisków. Wysoki trzeszczącydźwięk był tak charakterystyczny,że Mark i Sean wykrzyknęliz przerażonym niedowierzaniem. -Yicke^' "joty proporczyk łopocącyna masce cadillaca premieraściaenal na s1"6 nawatmc? ognia i Mark zszokowany obserwował,jak w ułamku sekundy samochód zaczął rozpadać się na kawałki. Przednia i tylna bszyba rozpadły się w iskrzące chmury odłamków Ciężki kar^10"^^Y110^ produkcji angielskiej. 282 'szkła. Trzech pasażerów zostało pociętych na kawałeczkiniby kurczaki,które dostały się pod noże młockarni. Cadillac stoczył się z drogi i uderzyłczołowo w ścianę składustojącego przy drodze, zbudowanego z masywnych bali. Bezlitosnyogieńvickersa dalejciął zwłoki maszyny, dokładnie dziurawiąckaroserię. Otwory w obwódkach z żywego metalu lśniły w świetlereflektorów jak nowo wybite dolarówki. Mark wyczuł, że strzelec vickersa zaraz zwróci ogień ku nimi rozejrzał się, szukając sposobu ucieczki. Pomiędzy drewnianym składem a najbliższym domkiem biegławąska dróżka, niewiele szersza od rollsa. Mark zawrócił samochód kualejce. Strzelec wyczul jego intencje, ale nie mógł tak szybko przenieśćognia ciężkiego vickersana rolls-royce'a. Kule rwały nawierzchniędrogi, wzbijając tumany kurzu idarni tuż obok boku samochodu. Zanimstrzelec zdołał poprawić celność ognia, eksplodował zbiornikpaliwa w rozbitym cadillacu. Wybuch był ogłuszający. Buchnęłajaskrawa chmura szkarłatnychpłomieni i gęstego dymu. Korzystając z tejniespodziewanej osłony, Markowi udało sięnawrócić samochód w kierunku drogi i poderwać pełnym gazemrollsa, mimo że zrobił się on nagle powolnydo manewrowania,a silnikdudnił głucho. , Pięćdziesiąt metrów dalej dróżka była zablokowana ciężką przyczepą, na której ułożono wysokoświeżo ścięte pnie. Mark zahamowałostro i wyskoczył zsamochodu. Stwierdził, że są skryci przed yickersem za rogiem składu,aleptzyczepa odcina im drogę dalszej ucieczki. Strzelec potrzebował tylkofwuchwil, by,zdawszy sobie sprawę z ich położenia,przesunąćlufę'yiefcersa do wylotu alejki i pociąć ich na kawałki. Mark zauważył, żetwabin maszynowy już wcześniej rozerwał jedno z przednich kół. tworzył tylne drzwiczki i wyrwał mannlichera z rąk Seana. Zatrzymał^ tylko na chwilę, by rzucić: 3- Zmieńciekoło. Postaram się ichzatrzymać i już zniknąłNriejce. '"' ' Będę nalegał na to. żebyw przyszłościwydając mi rozkazy,wraca! się do mnie "sir" powiedział Sean z kwaśnym uśmiechemi zwrócił się do Smutsa: Czy zmieniałeś kiedyś koło, Jannie? Niewygłupiaj się,Sean. W końcu jestem kawalerzystą itwoimprzełożonym. Smuts odwzajemnił uśmiech. Jego złota broda była świetle reflektorów podobna do zarostu wikinga. Cholera jasna! mruczał Sean. Możesz przynajmniej^instalować lewarek. 283. Mark dotarł już do narożnika składu i ukucnął za nim. Sprawdziłmagazynek i dopiero rozejrzał się wokół siebie. Cadillac płonął niczym olbrzymi stos ofiarny. Smród płonącejgumy i ludzkiegociałazatykał dech. Ciałokierowcy tkwiłowciążjeszcze za kierownicą, ale płomienie szalały i atakowały je ze wszystkich stron. Głowa pociemniała i zwęglała się, aciało skręcało się w makabrycznym tańcu śmierci. Zerwałsię wiatr, którego Marknie zauważyłprzedtem. Przenikający, niestały wiatr, który dął i wiał po okolicy, pchając chmurycuchnącego czarnego dymu w poprzek drogi, by nagle zmienić kieruneki przez parę sekund pchać słup dymu prosto ku nocnemu niebu. Migocące pomarańczowe pióropusze ognia rzucały niepewne światło,wyolbrzymiając cienie i wykrzywiającperspektywę. Mark wiedział, że musi przebiec na drugą stronę drogi idotrzeć dozarośli i wzgórka u stóp hałdy, zanim zauważy go strzelec vickersa. Miałdo pokonania pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni, nimdotrze do pozycji, wktórej niezdamość i mała zwrotność yickersabędą działały na jego korzyść. Czekał na odpowiedni wiatr. Wyczuł jego nadejście. Poruszał czubkami traw przy ogniu itoczyłbrudną pakułę gazet po drodze. Nagle podsycił dym i rozdmuchał gocuchnącym obłokiem wzdłuż drogi. Mark wyskoczył zza rogu składu iprzebiegł dwadzieściakroków,zanim zdał sobie sprawę, że wiatr zawiódłgo. Byłto tylko słabiutkipodmuch,który nagleucichł, zostawiając noc nieruchomą i spokojną,prócz trzasków płonącego cadillaca. Mark był jużw połowie drogi, kiedy dym się rozstąpił. Zimnyciężar przerażenia ścisnął mu żołądek i rozlał się na nogi. Spowolnił jetak, że teraz biegłniczym człowiek zakuty wdyby. Mimo to jegoinstynkt bojowy działał sprawnie, odliczał sekundy, oceniając bezbłędnie moment, w którym strzelecvickersa zauważy cień jego skulonejpostaci, szacując, ile czasu zajmie mu zmiana położenia i ponownewycelowanie z ciężkiej broni. Terazpomyślał i rzucił się naprzód. W pełnym bieguwylądowałnabarku i przekoziołkował, nurkując pod głośnym wybuchem ognia z karabinu maszynowego, który nastąpił dokładnie wtedy, kiedyprzewidział. Impet upadku poderwał go na nogi i dałparę sekund, nim strzelecvickersa namierzygo ponownie. Skoczył naprzód i poczuł palącerwanie w miejscu dawnych ran po kulach,gdzieś na plecach, ran, których nie czułodponad roku. Ten ból wywołał upadeki oczekiwanienanieznane. 284 Pas czerwonej ziemi na dalekim końcu drogi zdawał się oddalać,ainstynkt ostrzegał go, że strzelec vickersa znów jest gotów. Rzucił sięnaprzód jakgracz baseballowy ślizgający się do bazy. W tej same]chwiligrad pocisków wbił się w brzeżekskarpy tuż nad nim. a rykoszety wrzeszczały niczym przerażone banshee . Mark przeleżał dłuższą chwilę z twarzą ukrytą w zagięciuramienia,zachłystując sięoddechem, dopókiból w dawnych ranach nie zelżał,a serce nie zaczęło znów bić normalnie. Kiedy ponownie uniósłgłowę,miał kamienne oblicze. Uczucie złościuczyniło jego umysł jasnyipraktyczny. Fergus MacDonald zakląłcicho. Trzymał obie dłonie na uchwytachspustowych vickersa, palce wciąż tkwiły na bezpiecznikach. Zataczałkarabinem krótkie rytmiczne zakolaw prawo i w lewo, obserwującwzgórze. Znów klął, wyrzucał z siebie monotonną litanię zduszonymszeptem. Mężczyzna klęczący przy nim ztaśmą amunicji przygotowaną dopodawania yickersowi wyszeptał ochryple: Myślałem, że już go masz. Jak cholera syknął Fergus i pociągnął karabin ku sobie. Cośna końcudrogi przykułojego uwagę. Wystrzelił krótką serię w tymkierunkui powiedział: Dobra, zbierajmy się. Do cholery, towarzyszu,przecież już ich mamy! zaprotestował ładowniczy. Ty idioto, niewidziałeś go? zapytał Fergus. Nie widziałeś,w jaki sposób przechodziłdrogę? Czynie dociera do ciebie, żeściągnęliśmy sobie na kark prawdziwego rodzynka? To zawodowiec. " Nie pozwolimy chyba, żeby jeden sukinsyn pogonił nas. ^Właśnie, że tak uciął krótko Fergus. Dopóki jesttam ten"^ypek, niezamierzam narażać tego karabinu. Poklepał kwadratowy,atalowy blok zamka. Byliśmytu, żeby zabić Mądrego Janniego. Ontam terazsiedzi i piecze sięw swoim fikuśnym autku. A my wynośmysię stąd, do cholery. I rozpoczął skomplikowanyproces rozładowywania vickersa przezzałamanie dźwigni zamkowych ku górze. Powiedz chłopakom, żeby nas kryli, jak będziemy się wycofy^ć mruknąłwyjmująctaśmę nabojówz komory zamka, a następniezdejmując vickersaz trójnogu. Dalej,pośpiesz się przyciął Banshee (irL) duch domowy, zwiastującyśmierć komuś z domowników285. ładowaczowi. Ten sukinsyn jest już w drodze do nas. Już czuję jego oddech na karku. Po skarpie ruszył pochód ośmiu bojówkarzy. Fergus i dwóch przy yickersie, pięciu innych, by pomagać im i osłaniać. Dobra, idziemy. Fergus niósł ciężką lufę na jednymramieniui skrzynkę z amunicją w lewej ręce. Jego zmiennikuginał się pod50-kilogramowym metalowym trójnogiem,a trzeciniósł pięeiogalonowy pojemnik chłodnicy i drugą skrzynkę z amunicją. Wycofujemy się! zawołał Fergus do swych towarzyszy. Ruszajcie się żywo, depcze nam po piętach naprawdę niebezpieczny sukinsyn! Biegli grupą przygięci ciężaremładunków. Nogi ślizgały się im po grząskim piasku hałdy. Huk wystrzału dobiegł z lewej strony. Temu skurwysynowi musiały wyrosnąć skrzydła i doleciał tam pomyślał Fergus, nie spodziewającysię tego ataku. Strzelec musiał być powyżej nich. Rozpoznał suchy trzask wystrzału. To musiał być karabinwyczynowy. Wdrapujący się za nim wydał nagledziwne sieknięcie, jakbypłuca opróżniły mu się pod wpływem ciężkiego dosu. Fergus obejrzałsię przez ramię i zobaczył, że górnik padł. Ciemnyniezgrabny kształt na białym piasku. Dobry Boże sapnął Fergus. Z tejodległości mógł trafić tylko strzelec wyborowy. Przecież oświetleniebyło fatalne, jedynie wczesnegwiazdy i rdzawa poświata płonącego cadillaca. Karabin odezwał się znów. Fergususłyszałkrzyk jednego ze swychstrzelców. Ranny miotał się szaleńczo w porastających zbocze krzakach. Teraz Fergus wiedział na pewno, że dobrze ocenił swego przeciwnika. To był zabójca. Biegliteraz wokół, krzyczeli i strzelali na oślep, usiłując schowaćsię za załomami hałdy. Fergus biegł za nimi, mająctylko jednowgłowie musi wydostać stąd bezpiecznie vickersa. Pot lał mu sięmiędzy łopatkami ispod czapki, zalewając oczy i oślepiając go. Kiedywreszcie wtoczył się pod osłonęgłębokiej rozpadliny i usiadł płaskonaziemi, tulił karabin w ramionach nibyniemowlę. Jeden po drugim jego ludzie docierali do jamy i z wdzięcznością kładli się za tą osłoną. Ilu ich tam jest? wysapal jeden z nich. Nie wiemodpowiedział drugi. Musi tam być przynajmniej tuzin ZARP-ów. Trafili Alfiego. 286 I Henriego, widziałem, było ich pięciu. Fergus wreszcie odzyskał głos. On jest tam sam ale jest dobry. StuknęliśmyMądrego Janniego? Tak powiedział Fergus stanowczo. Dostaliśmy go. Był w pierwszym samochodzie. Widziałem,jak się smażył. Możemy wracaćdo domu. Krótko przed jedenastą jadący samotnie rolls-royce został zatrzymany przed bramą dowództwa policji na Marshall Square przeznadgorliwych strażników. Kiedyjednakrozpoznalipasażerów, póltuzina policjantów i oficerów wojskowych wyższych rangzbiegło po schodach, by ich przywitać. Premier natychmiast udał się do dużego salonu gościnnegona pierwszym piętrze, w którym urządzono sztab administracji wojskowej. Zyskała ona dodatkowe uprawnienia i zaufanie na mocy akturząduwprowadzającego stan wojenny. Na twarzach zebranych oficerówmalowała się nieskrywana ulga. Sytuacja była nader skomplikowana,ale teraz, kiedy dotarł tu wreszcie Smuts,spodziewali się zaprowadzeniaporządku. Oczekiwali wskazówek i liczyli na jego zdrowy rozsądek przy wychodzeniu z tegochaosu. ^, 'Wysłuchał ich raportów milcząc, gładząc lekko swą kozią bródkę. ';' "Wyraz jego twarzy poważniał itężał, kiedy wyłożyli mupełen obraz^sytuacji. Milczał jeszczedłuższyczas. Podumałnad mapą i spojrzał na'sS^ijgenerała van Deventera, starego druha dwóch wojen, człowieka, który. iSmwaz ze swym historycznymoddziałem wkroczył doKapsztadu w1901'''". -'fokui który walczył u jego boku przeciw przebiegłemu, staremuAp^iiemcowi Lettowowi von Vorbeckowi w niemieckiej wschodniej ^ ! Jacobuspowiedziałczy to ty zarządzasz wschodnim rejonem? Van Deventer wyszeptał pytania do Smutsa. Jego strunygłosowe uszkodził brytyjski pocisk w 1901roku, Sean, tymasz zachód. Chcę mieć wzgórze Bristonpod kontrolą jutrodo południa i dodał po namyśle: Czy twoi chłopcydotarli Już do Natalu? Mam taką nadzieję powiedział Sean Courteney. Ja też uśmiechnął się Smutskwaśno. Będziesz się miałz pyszna, jeśli przyjdzie cizdobywać wzgórze w pojedynkę. Uśmiechzgasi mu na twarzy. Chcę, byście przedstawili mi plany najpóźniej 287. jutro przed śniadaniem, panowie. Nie muszę chyba przypominać, żeliczy się tu pośpiech. Musimy usunąć ten wrzód i ranę opatrzyćnaprawdę szybko. Wczesnąjesienią słońce na płyskowyżu miaio przedziwny blask. Przeświecało przez atmosferę rozrzedzoną na tej wysokości z niebao najczystszym, wesołym lazurze. Pogoda była wymarzona do urządzenia wypadu za miasto lub naspaceryzakochanych par, ale . 14 marca 1922 roku nie było tuspokojnie. WJohannesburgu i otaczających go miastachwyczuwałosię atmosferę milczącego, groźnego napięcia. W dwa dni van Devener przebił sięprzez wschodni rejon,zaskakującstrajkujących taktykąswych oddziałów i rozgraniiąjąc ichw Benoni i Dunswart, odbijając Brakpan wraz z kopalnią. Ponadtokolumna brytyjska podjego dowództwem przejechała przez kopalniew Madder i Gedould,by dołączyć do van Deventera w Springs. W dwa dni stłumili rewoltę na wschodnim wybrzeżu. Tysiące strajkujących wyszłopod białymi flagami. Czekał ich sąd i więzienie. Samym sercem zajść był jednak Fordsburg,a przełęcz Bristonotaczająca to miasto kluczem do tej rewolty. Wreszcie Sean Courteney zdobył przełęcz po dwóch dniach ciężkiej,zażartej walki. Artyleria przy wsparciu z powietrza ostrzelała okrągłerozrzucone głazy, szkoły, cegielnie, budynki użyteczności publiczneji mieszkalne, cmentarze wszystkie umocnione punkty wroga. Nocąwalczący wynosili ciała zabitych po obu stronach, grzebiąc je nacmentarzu wMilner Park, każdego przy jego towarzyszach walki,strajkujący przystrajkujących, żołnierze przy żołnierzach. Teraz Sean Courteney był gotów uderzyć wsamoserce. U ich stóplśniły w jaskrawym słońcu blaszane dachy Fordsburga. Oto nadlatuje powiedział Mark Anders i wszyscy skierowalilornetki, wypatrując małego, czarnego punkcikuna bezmiarze nieba. Samolot DH 9 sunął równo, zbliżał się wolno z północy, obniżającwysokość, by przeleciećnad samymi dachami Fordsburga. Przez szkła lornetki Markwidział głowę i ramiona nawigatoraw wysuniętym cockpicie. Uniósł właśnie worek ulotek i postawił nakrawędzi. Przeciął sznuri przechylił go. Rozsypały się białym obłokiemza sunącąwolno maszyną i wpadły w tunel powietrza za nią. Wirowałyirozwiewały się niczym stado białych gołębi. Podmuch wiatru zaniósł parę kartek nad przełęcz, Mark złapałjedną i odczytał toporne litery widniejące natanim, grubym papierze. 288 STAN WOJENNY UWAGA Kobiety, dzieci i wszyscy lojalnienastawieni wobec rządu winni opuścićdo godziny 11 jutro rano tereny Fordsburga i okolic, na których będąodbywać się działania wojskowe. Nie będzie wyjątków od kary doraźnejlub aresztu dla łamiącychprawo. SeanCourteneyOficer dowodzący Składnia była niezbyt fortunna. Mark zastanawiał się, kto układałtreść ulotki, zwijając ją w kulkę i wyrzucającw kępę trawy. : A jeśli pikiety niewpuszczą ich, sir? zapytał cicho. Nie płacę ci za to, byś był moim sumieniem, młody człowieku mruknął Sean Courteney. . Stali milczącprzez dłuższą chwilę. Potem Sean westchnąłi wyciągi. ;:mi cygaroz kieszeni na piersi. Zaoferował je Markowi wgeścieednania. Co mam zrobić, Mark? Z czymmam wysłać swoich ludzi na te;e? Nie mamy wszak wsparciaartyleryjskiego! Odgryzłczubekjara i wypluł go w trawę. Czyje życie jest ważniejszefajkujących i ich rodzin czy ludzi, którzy ufają mi i wyświadczają(nor, obdarzając swąlojalnością? Łatwiej jest walczyć z tymi, których sięnienawidzi powiedziałSark cicho. ;, Sean zerknął na niego ostro. Gdziety to wyczytałeś? zapytał,a Mark pokręcił tylkobwą. Przynajmniej nie są w to zaangażowani czarni rzekł. Mark osobiściedowodził akcją wysyłania przez linie wroga' mych policjantów wprzebraniu, by ostrzegali członkówswych niono konieczności ewakuowania się z tego terenu. Biedaczyska zgodził się Sean. Zastanawiamsię, co też onibie myślą o tym szaleństwie białych ludzi? Mark podszedł do skraju skałki,nie zważającna niebezpieczeństwoystawienia się na ogień z domów stojących poniżej, i popatrzyłuważnie przez lornetkę na miasto. Nagle wykrzyknąłz ulgą. Wychodzą! Daleko od miejsca, w którym stali,maleńkie postacie wypełzłyz tunelu kolei podziemnej Yrededorp. Kobiety niosły niemowlętalwlokły za ręce opierające się dzieci. Niektóre uginały się podciężaremdobytku osobistego,innewzięły ze sobą zwierzęta domowe, Brama Chaki 289. psy na smyczach i kanarki w klatkach. Pierwsze małe grupki połączyłysię w pochód. Pchały obładowane rowery i ręcznewózki lub po prostudźwigały, ile tylko mogły unieść. Wyślijpluton do eskortowania ich i do pomocy powiedziałSean cicho. Zamyślił sięgłęboko, opierając brodę na piersi. Cieszę się, że kobiety wyszły z tego wymruczałale też żałuję, bo wiem,co to oznacza. Mężczyźni zamierzają podjąć walkę powiedział Mark. Tak potwierdził Sean. Będą walczyć. Miałem nadzieję,że wszyscy mamy dość tej krwawej jatki, ale oni chcągorzkiegozakończenia dla tej tragicznej historii. Zmiąłniedopałek cygarapodobcasem, W porządku, Mark. Zejdź na dół i powiedz Molyneux,że stało się, O godzinie 11. 00 stawiamyogień zaporowy. Powodzenia, synu. Mark zasalutował. Sean Courteney pokuśtykał w dół,by przyłączyćsię do generała Smutsa i jego świty, którzywłaśnie nadeszli, chcącobserwować końcowy etap bitwy. Pierwsze szrapnele przecięłyniebo iwybuchły jasnymi obłoczkamidymu naddachami Fordsburga. Rozerwały niebo iciszę oczekiwaniaz przerażającą siłą. Zostały wystrzelone przez kawaleryjską baterięartylerii ustawionąna wzgórzu. Prawie natychmiast włączyły się pozostałe baterie na Sauer Street. Przez dwadzieścia minut hałas był ogłuszający. Przejrzyste powietrzezamgliło się wzbijającym się dymem ikurzem. Mark stał wpospieszniewykopanym okopie i wyglądałprzez jego brzeg. Byłocoś przeraźliwieswojskiego w tej chwili. Przeżyłto już co najmniej pięćdziesiąt razy,a mimo to czuł,że nerwyma naciągnięte do granic wytrzymałości. Ciężki kamieństrachu w trzewiach przyprawiał go o mdłości. Miał ochotę dać nura w głąb okopu, schować głowęi osłonić przedogłuszającym metalicznym hukiem. Został tam,gdzie stał,lecz zachowanie chłodnego, opanowanegowyrazu twarzy wymagało niemal nadludzkiego wysiłku. Popatrzył nażołnierzy z kompanii "A"tkwiących wokopie po jego bokach i chcąc oderwać się od tego widoku, zaczął obmyślać trasę przemarszuprzedmieściamiSpodziewał się barykad ulicznych na każdym rogu i okupowaniakażdego domu. Ogień zaporowy niedosięgnie strajkujących będącychpod osłoną, tu trzeba będzie użyćszrapneli. Sean Courteneymusiałmieć nauwadze bezpieczeństwo ponad setki personelu policyjnego 290 i wojskowego, który został schwytany przez strajkujących i byłprzetrzymywany gdzieś w mieście. Żadnych silnych materiałówwybuchowych brzmiał rozkazi Mark wiedział, że jego kompania zostanierozsiekanana kawałki, jaktylko pokaże się na otwartym terenie. Miał zamiar poprowadzić ich przez boczne uliczki i podwórza ażdo ostatecznego celu: siedziby związków na skrzyżowaniuulic Commercial i Central. Znówsprawdził czas. Zostały już tylko cztery minuty. W porządku,sierżancie powiedział cicho. Rozkaz został przekazany wzdłuż okopu i mężczyźni podnieślisięw kucki za krawędzią wykopu. Zupełnie jakza dawnych czasów powiedział sierżant uprzej: mię i Markzerknął na niego. Zdawał się naprawdę dobrze bawić tą;; chwilą. Mark poczuł, że nienawidzigo za to. Idziemy powiedział sucho, kiedy minutowa wskazówka'^zegarkadotknęła czarnej,cienkiej jak włos przedziałki. Sierżantzdnął ostro. Mark położył dłoń na krawędzi okopu, podciągnął się i przeskoczyłedarnie przez nią. Kiedy zaczął biec, z domów odezwał się ostry:trzask karabinów. Naglestwierdził, że już się nie boi. Był trochę więcejniżmłodzieńcem. Gładkie, różowe policzkigórną wargę przyprószył mu złoty puszek. Popchnęli go, kiedy"';odził po ostatnich paru stopniach wiodących do piwnicy,i upadł. Jesteś śmierdzącym tchórzemzawołał ten, którygo przy'ził. Był tobrodaty mężczyzna ze strzelbą przewieszoną przezczerwoną opaską na rękawie. Złapałem go,jak starałsię^ć przez tunel kolei podziemnej. Chłopak niezdarnie podniósł się na nogi. Obtarłkolana przyidku i kiedy zobaczył nad sobą twarz dużo wyższego od siebierry'ego Fishera, zdawało się, że jest bliski płaczu. Fisher trzymałprawej dłoni długi czarny sjambok, okutany, zwężającysiękuińcowi bicz z wyprawionej skóry hipopotama. Zdrajca! wrzasnął. Po ostatnich dwóch dniach nieustannych^walk w jego wzrokuodbijało się nadmierne przemęczenie i ogromne'napięcie. Oczy nabrałydzikiego fanatycznego blasku, ruchy stały sięgwałtowne i egzaltowane, a głos ochrypły i głośny. A więci tchórz! krzyczałFisher. Dużą owłosioną dłonią schwycił chłopcaza przód koszuli i rozdarł ją aż po pas. 291. Nie miałem karabinu zaprotestował ten słabo. Później starczy karabinów dla wszystkich, kiedy polegniepierwszych paru towarzyszy. Smagnięcie sjamboka rozcięło białą skórę pleców chłopca niczymostrze brzytwy. Krew zajaśniała czerwoną smugą, kiedy padał nakolana. Harry Fisher stanął nad nim i tak długo ciął biczem, aż ucichłykrzyki i jęki. Jedynym dźwiękiem, który dał się słyszeć w piwnicy, byłyświsty i plaśnięcia bicza. W końcuwyprostowałsię spocony i zadyszany. Zabierzcie go na zewnątrz. Niech towarzyszezobaczą, coprzytrafia się zdrajcom i tchórzom. Bojówkarze wzięli chłopcapod ręce i powlekli w góręposchodach. Skóra na plecach zwisała mu wąskimipaskami, krew spływała napasekspodni, przeinaczając gabardynowe sukno. Mark niczym kot przeskoczyłprzez murek i znalazłsię na maleńkimwybrukowanym podwórku. Wzdłuż ścian stały wysoko ustawionejedna na drugiej skrzynki butelek po piwie. Spotęgowany upałempołudnia unosił się odurzający smród sfermentowanego alkoholu. Dotarł do skupu butelek na Mint Road wniecałą godzinę. Trasa,którą poprowadził swych ludzi, przez tylne podwórza i po dachach,okazała się nawet lepsza, niż śmiał przypuszczać. Ominęli barykadyulicznei dwa razy zaszli od tyługrupki strajkujących, okopanych, jak sami uważali, na świetnych pozycjach, zaskakując ich i rozgramiającw parę chwil. Markprzebiegłprzez podwórze. Kopniakiem wyważył tylne drzwiwiodące do magazynu butelek. Rozpłaszczył się przy ścianie z dala odrozwartegowejścia i ewentualnego ognia karabinu zwnętrza budynku. Sierżant i dwunastu łudzi posuwało się za nim, rozpraszającsię, byosłaniać drzwi i zakratowane okna. Krzyknął do Marka,a ten skoczyłw otwartedrzwi, trzymając karabin przy pasie. Przymrużył oczy, byprzystosować oślepiony słońcem wzrok do mrocznego wnętrza. Magazyn z zamkniętymi od wewnątrz okiennicami był opustoszały. Półki zastawione butelkami pozostały nie tknięte przez grabieżców. jak żywe świadectwo zdyscyplinowaniastrajkujących. Rzędy butelekozdobionych kolorowymi etykietkami staływ schludnym szyku. Ostatnim razem był tu, bykupić parę butelek porteru dlaHeleny. Odrzuciłto wspomnieniei podszedł dozaciemnionego okna, w chwiligdy sierżant i reszta żołnierzywpadli do środka przez tylne drzwi. Okiennice zostały podziurawione przez ogień zabłąkanych szrapneliikarabinówi Mark wyjrzał ostrożnie przez jeden z otworów. 292 ,. Budynek związków stał po drugiej stronie ulicy, niecałe pięćdziesiąt'metrów od nich. Był otoczony gęstwiną okopów i zapór wzniesionychprzez strajkujących na terenie całego placu. Nawet szaletypubliczneprzemieniono w bunkry. Uwaga obrońcówskupiała się teraz naulicach leżących polewej stronie placu. Skupilisię za narożnikami i z ukrycia wściekle ostrzeliwaliprzemykającepostacieubranych w kilty transwalczykówszkockich, zbliżającychsię do placu od strony dworca. Strajkującymieli przedziwne okrycia. Od zatłuszczonych kombinezonów roboczych i paramilitarnych bluz w kolorze safari, czapek,filcowych kapeluszy i kaszkietów, po niedzielnegarnitury, kamizelkii krawaty. Wszyscy jednak byli przepasaniwstęgami amunicji. Ichplecy stanowiły teraz wprost wymarzony cel dla Marka. Bezpośredni ogień zokien magazynu poczyniłby wśródnichstraszne spustoszenie i sierżant już ustawiałswych ludzi przy oknach,chrząkając groźnie, podniecony oczekiwaniem na tę chwilę. ;.;.. Mógłbym ustawić tu karabin maszynowy, gdybym tylko potrafiłich nienawidzićpomyślał Mark. Coś ścisnęło gow środku, gdy wyobraził sobieyickersa strzelającego w tę odsłoniętąi nie spodziewającą się niczegogrupę. ;;. Kiedy takpatrzył, wpierw jeden, a za nim reszta strajkujących,Stojących przy barykadzie, kucnęła bezradnie, chowając się przedBBaiejącym ogniem, którym raczyli ich teraz Highlanderzy. ;;. Nałożyć bagnety zawołał Mark do swych ludzi. Stal zostaławydobyta z metalicznym chrzęstem z pochew. Zabłąkana kula rozłupała okiennicętuż nad głową Marka i roztrzaskała butelkę whiskyBft półce za nim. Zapach alkoholu był ostry i nieprzyjemny. Markzawołał znów: Na mójrozkaz, rozbić okna i drzwi. Damy imZakosztowaćstali! " Okiennice rozwarły się raptem, drzwi otworzyły gwałtownie i Markpoprowadziłswych kompanów wyjącym szeregiem wzdłuż ulicy. Nimdotarlido linii pierwszych worków z piaskiem, strajkującyzaczęliWyskakiwać z okopów z uniesionymi do góryrękami. Po drugiej stronie placu oddział szkockich góraliwypadł tłumniena ulice. Krzycząc i wiwatując, biegli kubarykadom. Mark poczułuczucie ulgi, że zdecydował się podjąć ryzyko ataku na bagnety,zamiast rozkazać żołnierzom strzelać do odsłoniętych strajkujących. Kiedyludzie wybiegli na plac, wytrącając broń z rąk robotników Kilt krótka spódniczka, tradycyjny ubiór Szkotów. Highlander elitarne jednostki armii brytyjskiej ztożone z góraliszkockich"dpowiednik naszych Strzelców Podhalańskich. 293. i zgniatając ich w zbite, osowiale grupy, Mark już wbiegał poschodach do budynku siedziby związków. Zatrzymał się na górnym schodku i po ostrzeżeniu: "Odejść od drzwi" wpakował trzy kulew mosiężnyzamek. Harry Fisheroparł się o ścianę i wyjrzał przez osłonięte workamiz piaskiem okno na kłębiący się i wrzeszczący tłum na placu. Szaleństwo, rozpacz wprost niedowytrzymania wstrząsnęły jegoogromną sylwetką. Oddychał ciężko jak rannybyk, który czeka naostatnie pchnięcie matadora. Widział swoich ludzirzucających broń. Widział ich stłoczonych jakbydło, z rękami uniesionymi wysoko nad głowami, potykających się ze zmęczenia, o twarzachposzarzałychi zapadłych w poczuciuponiesionej porażki. Zajęczał. Był to głos bezgranicznej rozpaczy. Jego barczysteramiona zgarbiły się. Jakby skurczył się w sobie. Zwiesił nisko dużą,potarganą głowę. Jaskrawy obraz rozmazał mu się naglew oczach,kiedy zobaczył młodego porucznika wbiegającego naschody i usłyszałstrzały z karabinu rozwalające zamek. Powlókł się do swego biurkai opadł na krzesło stojące nawprost zamkniętych drzwi. Jego dłoń drżała, kiedy wyjmował rewolwer zza paska spodni i odciągał bezpiecznik. Ostrożniepołożyłbroń nabiurku przed sobą. Przechylił głowę, wsłuchując się w wykrzykiwane rozkazy i bezładny tupot nóg na placu poniżej. Wówczasusłyszał kroki ciężkich butów na drewnianych schodach tuż pod drzwiami. Chwycił rewolwer z biurka, opierającobałokcie nablacie dla lepszej pewności ręki. Mark wpadł do budynku głównymi drzwiami i zamarł. Podłogabyła zasiana setkami leżących ciał. Kiedy stał tak, gapiąc się zniedowierzaniem, kapitan szkockich górali wraz z paroma ludźmi wpadli do holu. Oni też zatrzymali sięobokMarka. Dobry Boże wyszeptał kapitan. Nagle Mark zorientowałsię, że wszystkie ciała ubranebyływ mundury, policyjnekhaki, myśliwską zieleń. Wymordowali jeńców pomyślał Mark. To chyba jakiś koszmar. Wtem jedna głowa uniosła się, a za nią następna. Dzięki ci. Boże odetchnąłkapitan stojącyu boku Marka,gdy więźniowie zaczęligramolić się na nogi. Jch twarze wprost jaśniałyuczuciem niewypowiedzianej ulgi. Głosy zlewały sięw harmidernerwowej wesołości. Rzucili się ku drzwiom. Jedni chcieli uściskaćswych wybawców, inni pragnęli tylko wydostać się nasłoneczny plac. 294 ;. Mark minął wysokiego sierżanta policji wpomiętym mundurzei z trzydniowym zarostem. Zanurkował pod jego ramieniem i wbiegł po schodach. Przeskakiwał potrzy stopnie naraz i kiedyjuż był u szczytu,zatrzymał się czujnie. Drzwi wiodące do pięciu biur mieszczących sięnatym piętrze stały otworem. Szóste były zamknięte. Poruszał sięłzybko wzdłuż korytarza, sprawdzając każdy pokój po kolei. Szafy i biurka byływypatroszone, podłogi zasłane po kostkipapierami, krzesła poprzewracane, szuflady wyciągnięte z biureki nucone na zwały papierzysk. W szóstym, zamkniętym pokoju, nakońcu korytarza mieściło siębiuro przewodniczącego lokalnego oddziału związku. Mark wiedział, że było to biuro Fergusa MacDonalda. Człowieka, którego poszukiwał,wiedziony resztkami lojalności, przez pamięć wspólnego wojowaniai przyjaźni. Musiał go teraz znaleźć, by zapewnić pomoc i ochronęw ramach swych możliwości. Mark podszedł dodrzwi, podrodze odbezpieczając karabin. Sięgnął do klamki, lecz raz jeszcze ostrzegł go szósty zmysł. Przezchwilę stał z dłonią uniesioną nad klamką. Potem cichoodszedłsprzeddrzwi i sięgając z boku, potrząsnął lekko gałką i przekręciłją. ' Drzwi były otwarte. Zamek szczęknął i Mark pchnąłdrzwi. Nic sięnie wydarzyło. Odetchnął z ulgą i wszedł do pokoju. Za biurkiem na wprost drzwisiedział wpatrując się w niegoHarry Fisher. Ogromna, przerażająca postać górowała nad tymsprzętem. Dużą, potarganą głowętrzymałwciśniętąw zgarbionemasywne bary, aw obu dłoniach miał rewolwer wycelowany wprostw pierś Marka. Mark wiedział, że najmniejszy ruch oznaczałby śmierć. Widziałzaokrąglone, ołowianeczubki nabojów wkomorach bębenka i odciągnięty kurek. Zamarł w bezruchu. To niejest klęska przemówił zduszonym, ochrypłym głosemHarry,tak zmienionym, że Mark prawie go nie poznał. To myjesteśmy kłami smoka. Gdziekolwiek pochowasz któregoś z nas,tysiące wojowników powstanie. To już koniec, Harry powiedział Mark ostrożnie, próbującSo zagadnąć. Wiedział, że nie zdąży unieść karabinu i wystrzelićszybciej, niż Harry naciśnie na spust. Nie Harry potrząsnął skołtunionymi kędziorami. Todopieropoczątek. Mark nie domyślał się,co zamierza zrobić, póki nie obrócił broniPrzeciwko sobie,wsadzając lufę wusta. 295. Wystrzał był przytłumiony. Gtowa Harry'ego Fishera straciłanagle kształt niczym gumowa pitka uderzona kijem baseballowym. Tył jego czaszki eksplodował; rzadka czerwonożółtamasa rozprysłasię pościanie. Uderzenie kuli rzuciło ciałem dotylu, a krzesło przechyliło sięi upadło. Zapach spalonego prochu wisiał w powietrzu na zwiewnychsmugach dymu. Podkute buty Harry'egokopały i wystukiwałynierówny taniec na gołej drewnianej podłodze. Gdzie jest Fergus MacDonald? Markzadawał to pytaniesetki razy, przesłuchując uwięzionychbojówkarzy. Patrzyli na niego źli, zgorzkniali, niektórzy nawet zuchwali i agresywni, ale żaden nieudzielił odpowiedzi. Markwziął trzech ludzi i pod pretekstem dokonania zwiaduzawędrował aż do domku na Loyers Walk. Drzwi frontowe były otwarte,a łóżka w pokoju od frontu nieposłane. Markpoczuł dziwne uczucie obrzydzenia zrównoważonenieco falą pożądania narastającą w lędźwiach, kiedy zobaczył przewieszoną przez krzesło krepdeszynową podomkę Heleny i parę zmiętychmajtek rzuconych pod stół. Zawrócił szybko iprzeszukał resztędomku. Brudne naczyniaw kuchni zdążyły porosnąć warstwą pleśni. Wszędzie panował okropnyzaduch. Od parudni nie było tu nikogo. Na podłodzeprzypiecyku węglowym leżał skrawek papieru. Markpodniósł go i zobaczył znajomy symbol sierpa i młota. Zmiął goi rzucił pod ścianę. Na schodach czekali na niego jego ludzie. Strajkujący zaminowali linie kolejowe na stacji Braamfonteinikrzyżówce przy Chureh Street, uniemożliwiając regimentowi dotarciedo Fordsburga. Większość dróg była nieprzejezdna, zatarasowanagruzem i pozostałościami poostatniej bitwie. Największe niebezpieczeństwo tkwiło w możliwości ukrycia się strajkujących w domachstojących wzdłuż wjazdu do Johannesburga. Sean Courteney zdecydował sięna wprowadzenie swych ludzipoprzez wzgórze na otwarty teren posiadłościCrown Deep. Wymaszerowali z Fordsburga, nimzrobiło się na tylejasno, bystanowili łatwycel. To była długa i niespokojna noc, nie spali wiele. Zmęczenie sprawiło, że plecaki ciążyły im niczym ołów, anogi poruszałysię jak skute dybami. Na szczęście, mieli niecały kilometr do przejścia. 296 Transport kołowy dołączył do nich naotwartym terenie w pobliżu"etównej wieżywyciągu szybowego kopalni Crown. Była to strzelista konstrukcja podobna do wieży Eiffla. Stalowedźwigary, żebrowane dla wzmocnienia, wznosiły się na 30 metrów aż40 ogromnych kół wyciągarki windy. Kiedy kopalnia działała pełnąparą, koła te kręciły się nieustannie w tył iprzód, opuszczając klatki^ludźmi i sprzętem setki metrów w głąb ziemi i wyciągając milionyton złotonośnej skały. Teraz wielkie koła były martwe, nieruchome od ponadtrzechmiesięcy. Budynki wokół wieży stały wyludnione i ponure. Transport składał się z ciężarówek i pojazdów firm handlowychzarekwirowanych na mocy przepisów prawa wojennego. Były tamciężarówki żużlarki z cegielni, samochodyz kopalni, a nawet piekarni, alei tak było jasne, że nie starczy na nich miejsca dla sześciuset mężczyzn. ' Kiedy Mark nadszedł, maszerując na flance kompanii "A", ujrzałgrupkę oficerów stojących naczele konwoju i dyskutujących zażarcie. 'Mark rozpoznał charakterystyczną, brodatą postać generała Courtołeya. Przewyższał wszystkich o głowę. Właśnie mówił coś pod:' Besionym ze złości głosem. " Chcę wyprowadzić stądludzi jeszcze przedpołudniem. Wykona8-tawał dobrej roboty i zasłużyli sobie na ciepłą strawę i suche miejsce. W tym momencie zauważył Marka. Czołoaż zmarszczyło mu sięz niezadowolenia. Przywołał go gestemdłoni i zaczął mówić, nimMarkzbliżyłsię do niego. : Gdzie byłeś, do jasnej cholery? '^ Z kompanią. :.; Wysłałem cię z wiadomością i czekałem, że zaraz wrócisz. DoŁroćset, dobrzewiesz, że nie chciałem, byśbrał udział w tych walkach. fcsteś oficerem mojego sztabu, drogi panie! Mark był zmęczony i podenerwowany. Wytrącony z równowagitym, co widział i przeżył tego dnia. Tym razemwybuch złości generałaSpotkałsię z łatwo zauważalnym buntem Marka. Sir. zaczął, ale Sean znówwrzasnął na niego. I nie zaczynaj tym tonem ze mną, młody człowieku! Dziki,nie do poskromieniaszał ogarnął Marka. Nie zważając nakonsekwencje,nachyliłsię ku przodowi pobladły ze złości i otworzyłusta. Regiment ustawił się już pośrodku drogi. Sześciuset żołnierzyuformowało się w trzy szeregi, tworząc symetryczne, schludne kwadraty. Podoficerowie wykrzykując rozkazy ustawiali poszczególne sekcjeJedna zadrugą i zatrzymywali je na tych pozycjach. 297 a(ia-. Z wierzchołka stalowej wieży wyścigowej, podświetleni ostrymświatłem poranka prezentowali się wprost znakomicie. Gotowa, serdeńko? wyszeptał Fergus MacDonald. Helena przytaknęłamilcząco. Dawnojuż straciła poczucie rzeczywistości, zastąpiłaje działaniem niczym w sennym transie. Ramionamiała pościerane dokrwi od pasów ciężkich skrzyń z amunicją. Nieczuła jednak bólu, tylko tępe odrętwienie całego ciała. Jej dłonie byłyspuchnięte iniezdarne, paznokcie połamane, z ciemnymi zakolamibrudu. Szorstki brezent zdawał się jedwabisty w dotykudla startych opuszków,a mosiężne łuski tak chłodne, żeczuła pokusę przytknięciaichdo spękanych, suchych warg. Dlaczego Fergus takgapi się na mnie? pomyślała z krótkotrwałymukłuciem irytacji, która wkrótce znów przeszła w senny trans. Możesz jużzejść na dół powiedziałFergus cicho. Niemusisz tu zostawać. Wyglądał jak starzec, o twarzy zmarszczonej i zapadniętej. Zarostna policzkach i brodziesrebrzył się jak diamentowy pył, ale skóra była brudna i spocona. Tylkooczy pod daszkiem płóciennej czapki płonęłyfanatycznym blaskiem. Helena pokręciła głową. Chciała, by zamilkł. Te słowaprzeszkadzały jej i szybko odwróciła od niego głowę. Poniżej mężczyźni stali ramię przy ramieniu widealnym szyku. Słońce rzucało naczerwony piach drogi długie cienie. Fergusgapił się na nią przez dłuższą chwilę. Była bladą, zmarnowaną nieznajomą. Kości policzkowe napinały ostro ściągnięte rysy gładkiej twarzy. Głowę owinęła nasposób cygańskichustą, chowającpod nią krótkie włosy. W porządku powiedziałwreszcie. Popukał parę razy w kolbęyickersa i skierował go lekkow lewą stronę. Na czelekolumny stała mała grupka oficerów. Jeden z nich byłpotężnym mężczyzną o czarnej brodzie. Słońce odbijało się w jego naramiennikach. Fergus opuścił głowę i spojrzał przez celownikyickersa. Przy tamtym stał młodszy oficer,dużo szczuplejszy. Ferguszamrugał z niedowierzaniem. Coś zdawało się odezwać w jego pamięci. Zaczepił palce oautomatyczny bezpiecznik unosząc go, uchwyciłkarabin i położył kciuki na uchwytach spustowych. Zamrugałznów. Twarz młodegooficera budziła jakieś wspomnienia. Zdawały się osłabiaći tłumićjego determinację. Otrząsnął sięgwałtownie i nacisnął spust. Broń zadrżała na trójnogu,łapczywiewsysając długi pas z amunicją. 298 ne, białe dłonieHeleny nakierowywaty go uważnie. Puste łuski^wyskakiwały z karabinu,dzwoniąc o stalową podstawę. Hałas był ogłuszający. Zdawał się przepełniać głowę Helenyi wciskał jej oczyniczym trzepoczące skrzydła uwięzionego ptaka. Nawet najbardziej wytrawny strzelec powinien wystrzegać sięprzenoszenia ognia nadcelem. Właściwy kąt celowania został wypaczony przez mylące, żółtawe światło poranka, powodując, żeFerguschybił. Pierwszaseria poszła zbyt wysoko, dlatego że celował z wysokości ramion zamiast z wysokości brzucha, co pozwala prowadzićśmiertelnie celny ogień. Pierwsze pociski uderzyły,nim Markusłyszałsamwystrzał. Jedenz nich trafił Seana Courteneya w wyższe partie potężnego ciała. Uderzenie rzuciło go do przodu, wprostna Marka, i obaj przewrócilisię, padając niezdarnie nadrogę. Fergus uderzył w zamek od góry,obniżającna trójnogu całykarabin o ułamek kąta,aby móc celować teraz zlinii brzucha. Przejechał przeciągłą serią po szeregu stojących żołnierzy. Pociskivickersa przecięły ichtak, że stali jeszcze chwilę przerażeni i niedowierzający. Impet rzucił nimi przewracając w sterty. Ranni razemz martwymi. Ich krzyki rozbrzmiewały wysoko i przenikliwie w grzmiącymhuraganie ognia. Sean zwlókł się z Marka. Twarz miałwykrzywioną z bólu, alerzlpści. Usiłował podnieść sięnakolana. Jedno z jego ramion zwisałobezwładnie. Mark wyszarpnął się spod niego, patrząc w kierunku, z któregodochodziły strzały teraz omiatające drogę z tryumfalnym rykiem. Mimozdenerwowania irozpaczy zwrócił uwagę, że strzelec obrałświetną pozycję, więc bardzo trudno będziegopodejść. ; 'Kiedy spojrzałwzdłuż drogi i zobaczył krwawe spustoszenie,Sgamęła go furia. Szyki zostały rozbite. Żołnierze biegali wokół,Wkającpozornie bezpiecznego schronienia za pojazdami i wrowach. Mimo to droga pozostawała zatłoczona. Leżeli jeden na drugim, stertami. Czołgali się jęcząc i zawodząc lubskręcali się w kurzu drogi, przemienianym przez upływającą zranfaw w brunatne błoto. Karabin zawahał sięi zawrócił,kierując serięPocisków wleżących powodując rzeź. Szatkował powierzchnię drogi,""zbijając fontanny kurzu i odprysków żużlu. Przebiegał wściekle porannych, powracając wciąż i wciąż do miejsca, w którym leżeli. ^ Mark kucnął skulony i wsunął ramię pod pierś generała. Mężczyzna"5'i niewiarygodnie wprostciężki, ale Mark znalazł w sobiesilę, A 299. o którą się nawet nie podejrzewał. Wciąż przynaglałgo rwany,grzmiący ryk vickersa. Sean Courteney podżwignął się niczym byk,który ugrzązł w ruchomych piaskach, i Mark podniósł go na nogi. Biorąc na siebie połowę jego ciężaru,Mark starał się trzymaćprosto,by powstrzymać goprzed ponownym upadkiem. Zataczali sięjak pijani. Sean krwawił obficie i oddychał ciężko przez usta. Markzmuszał go do niezdarnego, pochylonego biegu. Karabin plułpociskami obok nich. Trafiłjakiegoś młodegoporucznika czołgającego się do rowu i wlokącego za sobą bezwładnenogi. Mężczyzna upadł twarzą do ziemi i znieruchomiał. Dotarli dokanałuściekowegoi sturiałi się na jego dno. Byłgłęboki na niecałe pół metra, nie dość głęboki, by daćgenerałowi pełną osłonę, nawet gdy leżał płasko na brzuchu. Yickers niezaprzestawał tropienia ich. Po pierwszej długiej serii strzelał teraz krótkimi,wymierzonymiw konkretne cele seriami, bardziej skutecznymi niż ogień ciągły. Chroniło to również broń przed przegrzaniem się, zacięciem i oszczędzało amunicję. Odnotowawszy to, Mark uznał, że strzelec musi byćwytrawnym żołnierzem. Gdzie zostałpan trafiony? zapytał, ale Sean tylko machnąłręką, zirytowany zwracającgłowę ku stanowisku ogniowemu. Dopadniesz go, Mark? warknął przyciskając palce doramienia, z którego sączyła się ciemna i gęsta jak melasa krew. Nie z tej pozycji odparł szybko Mark. Obranie nowegocelu zajmie mu tylko sekundy. Jest tamdobrze ukryty. Litościwy Boże. Moi biedni chłopcy. Wybudował sobie niezłe gniazdko powiedział Mark badającżelazną konstrukcję. Platformaumieszczona poniżej kółwyciągowychwyłożona była ciężkimi, nierównymi balami dopasowanymi do stalowych ram. Strzelec wyciągnął je i obudował się czterema ścianamiz drewna, grubymi na conajmniej sześćdziesiąt centymetrów. Markzauważył światło przeświecające przez szczeliny w deskach podłogowych. Usiłował wyobrazić sobie kształt i wymiary ufortyfikowanego gniazda. On może trzymać nas tu cały dzień Sean patrzył na sterty ciałleżące na drodze. Obaj wiedzieli,że wielu wykrwawi się na śmierćdo tegoczasu. Niktnie odważył się wyjść i przeciągnąćich w bezpieczne miejsce. Karabin odezwał się znów, wyrywając bruzdę w ziemi nad ichgłowami. Wtulili twarzew podłoże,przyciskając ciała do dnapłytkiegorowu. Teren obniżał się stopniowo ku wieżyi tylko pozycja równaz poziomempodłoża dawała względną osłonę. 300 -, Ktoś będzie musiał podejść pod jego stanowisko albo zajść gog (}u powiedziałcicho Mark, rozważając różne możliwości. ^ Odsłonięty teren warknął Sean. Podrugiej stronie drogi, jakieś 25 metrów od nich,przebiegałyar dół trawiastego zbocza aż do podstawy wieży tory kolejki wąskotorowej. Używano jej do wywozu odpadów do oddalonegoo niecałykilometr kamieniołomu. Dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie leżeli,Stało parę porzuconych od początku strajku wagoników. Były to małe,czterokołowe wywrotkipodczepione jedna do drugiej. Każdy byłwysoko załadowany niebieskawymi odłamkami skalnymi. Nagle Mark zauważył, że wciąż ma przy sobie plecak i szybkostrząsnąlpaski. Nieobecny, już planował atak, oceniając kąty i odległości. Podał Seanowi pakiet pierwszej pomocy. Niechpan skorzysta ztego. :. Sean rozerwał pakiet i wyjąłbawełniany opatrunek. Wsunąłgow rozcięcie bluzy. Palce lepiły mu sięod krwi. Karabin P. 14 Marka leżał na drodze, tam gdzie go porzucił, alew kieszeniach parcianegopasa miał aż cztery pudełka amunicji. Niech pan spróbuje mnie osłaniać, kiedy ruszę powiedział. Obserwowałwieżę w oczekiwaniu na kolejnąserię ognia. Nie uda ci siętam dotrzeć powiedział Sean. Sprowadzimytu ciężką brońi zestrzelimy tegosukinsyna. To potrwa do południa. Dla nich może już być za późno. Spojrzałna rannych leżących na drodze. W tej samej chwilistrumieńjaskrawego ognia trysnął z wieży, mierząc w sam środekkolumny. Mark zerwał się do biegu, zatrzymującsię tylko na chwilę, byschwycićkarabin. Przebiegł drogę paroma drugimi susami. Potykał się nanierównej ziemi leżącej już za drogą, ale odzyskiwał równowagę i biegł dalej. Jedno z takich potknięć spowolniło go o ułamek sekundy, byćmoże byłto wąski margines między życiem a śmiercią. Wystarczyło tojednak strzelcowi na wieży. Zauważył go, zmieniłustawienie karabinui wycelował. Stalowe wagoniki były już blisko, zaledwie o parękroków od niego, ale wiedział, że nie zdoła dotrzeć do nich zrozumiał to ostrzeżony błyskiem w mózgu. Opadł na trawę iprzetoczyłsię w bok akuratw chwili, gdyogień vickersaprzeciął powietrze zanim z trzaskiem podobnym do smagnięcia bykowca, Mark potoczył się dalej, bezwładnie jak kłoda, a karabin wyciąłbruzdę w suchejziemi tuż obok jego ramienia. W końcu chłopak uderzył z takim impetemw koła wagoniku, żeposiniaczyłbiodro- Ból wyrwałmu z gardła mimowolny okrzyk. 301. Pociski yickersa waliły dalej o stalowy korpus wywrotki, wyjącrykoszetami, ale teraz Mark był już pod osłoną. Nic cinie jest,Mark? potężny głos generałaniósł przez drogę. Niech mipan da osłonę ogniową! Słyszeliście, chłopaki? krzyknął generał. Jeden czy dwa karabiny odezwały się gdzieś spoza rowu i zzaciężarówek. Mark podniósłsię na kolana. Sprawdził karabin i przetarł okular,by upewnić się, żenie ucierpiał przy upadku i nie jest zakurzony. Podczołgałsię do stojących w szeregu wagoników i zwolnił zaczepprzegubowy. Koło hamulcowe było nieruchome i potrzebował obudłoni, by je odczepić. Hamulce skrzypnęły cicho. Spadek był takniewielki w tym miejscu, że Mark był zmuszony napierać z całych siłramieniem. Namęczył się strasznie, nim stalowe kółka potoczyłysię oporniedo miejsca, gdzie prawo przyciągania zwyciężyło i wagoniki pomknęływ dół. Daj temu sukinsynowi popalić! wrzasnął Sean Courteneywidząc, coMark zamierza zrobić. Ten uśmiechnąłsię półgębkiem,słysząc znajomy wybuch emocji. Parł dalej naprzód, zgięty wpół,schowany za załadowanym wagonikiem. Przeraźliwie drący, łomocący huk odezwał sięza sunącym pojazdemi Mark instynktownie zanurkował niżej, przywierając do stalowejścianki. Zdawał sobie sprawę, że wraz zezbliżaniem siędo wieżykątcelowania strzelca zmieni się będzieon strzelał prawie pionowow dół i że wtedy przyczepa nie osłoni go, ale nie miał już wyboru. Nic niebyło wstanie zatrzymaćnabierającegostopniowo szybkościwagonika. Sunął w dół zboczaobciążony dziesięcioma tonami kamieniai przyspieszał coraz bardziej. Wkrótcenie będzie mógł nadążyć za nim,a już teraz musiał biec. Yickers odezwał się znów, pociskibębniłyszaleńczyrytm o korpus wagonika. Mark zgiął się wbiegu i przerzucił pasek karabinu przez ramię. Kiedy zaczepiłobie dłonie o brzeg wagonika, został natychmiastpoderwany z nóg, tak że stopy zawisły mu w powietrzu, grożącdostaniemsię pod stalowe kółka. Podciągnął kolanapod brodę,zawisając całymciężarem na ramionach i napinając aż dobólu mięśniebrzucha. Wagonik wjechał pod ośmiokątny cień wieży wyciągowej. Nadal podciągnięty na ramionach, Mark odrzucił głowę w tyłi spojrzał w górę. Wieża skróciła się ztej perspektywy i kucała nadnimniby groźny stwór,odcinającsię ostro od porannego nieba. Surowastalowa konstrukcja obłożona drewnianymi balami wznosiła 302 piramidą ku niebu. Na samymjejszczycie Markwypatrzyłbladą,błyszczącą twarz strzelca i grubą, otoczoną chłodnicą lufę yickersa odchyloną pod maksymalnym kątem w dół. Karabin rzygał ogniem. Pociski bębniły w stal nad jego głowąniczym w gigantyczny bęben. Trafiały raz poraz w niebieskaweodłamki skalne, które wzbijały sięfontanną okmchówtnących mudłonie tak dotkliwie, że przymknął oczy iprzylgnął bezradnie do stalowegoboku. Wagonik pędził już tak szybko, że znajdował się pod ostrzałem zaledwie przezparęsekund, strzelec nie nadążał za nim, kiedy mknąłku betonowej rampie. Gdy uderzył w bufory, Mark zostałsiłąimpetuwręczzerwany z wagonika. Pasek karabinu pękł ibroń poszybowaław powietrzu. Mark zrobił salto wpowietrzu i uderzyłbokiemw spadzistąbetonową rampę, aż zadzwoniły mu zęby. Szorstki betonzdarł mu drelichz całego boku, ścierając skórę dożywego ciała. W końcu osunął się na stertę złożonych beczekna olej. W pierwszejkolejności pomyślał o przetoczeniu się na plecy ispojrzeniu w górę. Leżał teraz dokładnie pod wieżą, osłonięty przed strzelcem jejstalowymiramionami i platformą. Podniósł się na nogi, sprawdzającz obawą,czy nie poczuje bólu złamanych kości. Mimo że był zdrowopotłuczony i posiniaczony,mógłsię poruszać i pokuśtykał do miejsca, gdzieleżała strzelba, Pasek przerwał się i kolba byłapęknięta. Kiedy wziął karabindo ręki, rozpadła się na dwieczęści. Szczerbinka celownika była utrącona,a jej kikut sterczał szarymi krystalicznymi igiełkami. Z tej broninie dasię już celować. Musi podejść blisko,bardzo blisko. Na stalowym zamku widniała głęboka rysa. Modlił się, próbującgo otworzyć, ale zaciął sięsolidnie i mocował się z nim dłuższą chwilę bez efektu. Nodobra powiedział twardo. Nie mamkolby, by oprzeć broń o ramię, nie mam szczerbinki, bywycelować, a w komorze jesttylko jeden nabój to może być interesujące. Rozejrzał sięszybko wokół siebie. Tuż pod stalową wieżą były dwakwadratowe wejściadogłównegokorytarza,wylanebetonemi ostopniachchronionych stalową siatką. Jedna zwind stała na powierzchniz drzwiami otwartymi zapraszająco w oczekiwaniu nanastępną szychtę. Druga była na dolnym poziomie, jakieś trzydzieści metrów pod ziemią. Trwały w tym bezruchu od paru miesięcy. Z boku znajdowała sięjeszczewinda pomocnicza, służąca do szybkiego przewozu górnikówna powierzchnię, alez braku zasilania i ona była teraz bezużyteczna. Pozostała jedynie drabina awaryjna. Były to otwarte stalowe 303. schodki wiodące spiralnie do środkowej platformy, chronione tylkoprzez niską poręcz z calowej rurki. Wysoko nad głową Marka yickers znów otworzył ogień i Markusłyszał agonalne okrzyki wzdłuż drogi. To gozdopingowało i niezdarnie pokuśtykał ku schodom. Brama ze stalowej siatki stała otworem, kłódka była rozbita i Markjuż wiedział, którędy snajper dostał się do swojego punktu strzeleckiego. Dotarł do schodówi zaczął się wspinać po nich. Wchodziłwyżeji wyżej po krętych stopniach. Po jego lewej stronie ziała otchłań szybu,czarna mogiła zagłębiającasię równo i czystoaż do jego trzewi nagłębokość trzydziestu paru metrów. Mark próbował nie myśleć o tym, wciągając swe posiniaczone,bolące ciało po poręczy. Broń, a właściwie to, co z niej zostało,niósłw prawym ręku. Co chwila wykręcał głowędotyłu,by jak najszybciejwypatrzyć strzelca. Vickers znów plunął ogniem i Markspojrzałw dół. Był jużna tyle wysoko, by widzieć całą drogę. Jedna z ciężarówek paliła się. długi,smoczy ogień dymu i płomieniwznosił się ku niebu. Nieruchome ciała leżałynaotwartym poluniczym zabawki porzucone przez śmierć. Kiedy tak patrzył, ogień yiekersa przeciął ponich, masakrując już i takmartwe ciała. Mark poczuł wzbierającąw nim zimną, niczymostrze sztyletu, złość. Strzelaj dalej, serdeńkowyskrzeczałFergus ochrypłym,obcym głosem. Krótkimi seriami. Odlicz wolno do dwudziestu,a potem naciśnij rączkę spustu. Chcę, by myślał, że wciąż tujestem. Wydobył webleya zza paska i podczołgat się do szczytu stromychschodów. Nie zostawiaj mnie, Fergus. Wszystko będzie dobrze próbował się uśmiechnąć, alejegotwarz pozostała poszarzała i zmięta. Tylko nie przestawaj strzelać. Zejdę, by spotkać się z nim w połowiedrogi. Nie będzie się tegospodziewał. Niechcę umrzećtu sama westchnęła. Zostańze mną. Wrócę tutaj, kochanie. Nie rozczulaj się nad sobą powiedziałi wślizgnął się w otwarte drzwi wiodące na schody. Poczuła się jak dziecko śniące jeden z tych okropnych koszmarów. Osaczona i przybita swoim przeznaczeniem miała ochotękrzyknąć. Dźwięk dotarł jej do ust,ale zamarł w niskim, bulgocącym jęku. Pociskkarabinowy wbił się w drewnianąkłodę tuż obok. Terazstrzelano też dokładnie spod niej. Nie widziała ich, musieli się skryćw rowach iza nierównościami terenu. 304 ;Jej oczy łzawiły ze zmęczeniai rozpaczy, ale znalazła jeszczesil, by poczołgać się w kierunku karabinu. Ukucnęłazajej dłonie były prawie za drobne, by objąć rączki spustu. """ciła lufę iwyostrzyła zwysiłkiem wzrok, podziwiając przezwilę maleńkie jak zabaweczki figurki poruszające się w zasięgu -.mocząi . Karabindrgnął w jej rękach jak żywe stworzenie. Krótkimi seriami wyszeptała do siebie, powtarzając słowaBBtrukcji Fergusa, i oderwała dłonie zuchwytu spustu. Raz, dwa,(tey zaczęła odliczać do następnej serii. ;Mark zatrzymałsię przy kolejnym wybuchu ogniai stał nieruchomoprzez chwilę patrząc w górę. Był już w połowiedrogi. Teraz widziałwyraźnie podłogę platformypomocniczej pod kołami wyciągowymi,na której ustawionybył yickers. Przezwąskie szczelinyw podłodzeprzeświecał ostry błękit nieba. , Obserwującplatformę zauważył, że w jednejze szczelin mignąłciemny kształt. Mimo iż trwało to tyle co mgnienie oka, zrozumiał, żejest to cień rzucany przez człowieka obsługującego karabin. Kucał nadjednąze szczelinw podłodze platformy, a jego poruszającesię ciałozasłaniało częściowo padająceświatło. Nabój,który trafiłby w tę szczelinę,okaleczyłbygoi powalił z nóg. Kiedy jednak Mark spojrzał na broń, którą trzymał w dłoni,wiedział,żemusi podejść znacznie bliżej. Zaczął biec w górę. Mimo że starał się przenosićciężarna pięty,podkutebuty hałasowały niemiłosierniena stalowych schodach. Fergus MacDonald usłyszał te kroki i stanął za jedną zestalowych belek. Jest sam wymamrotał ale zbliża się bardzo szybko. Opadłna kolano i zerknął przez szczeliny między schodkami,licząc na to, że zobaczy człowieka,na którego polował. Stopnienachodziły na siebie jak ułożonew wachlarz karty do gry,a masywnepodpory wieży tworzyłyjednolitą płaszczyznę. Jedynym sposobem,byzobaczyćcokolwiek, było przechyleniesięprzez poręcz i spojrzeniew dół ciemnej studniszybu. Świadomość, że ma trzysta metrów głębokości, zniechęcała go. Poza tym zdążył już wyrobić sobie obraz przeciwnika i ocenić go natyle wysoko, że wiedział, iż wychylenie głowy ponad poręczą możezostać nagrodzone kulką między oczy. Ustawił się w dogodnej pozycji, by miećw zasięgu wzroku spiralęschodówpod sobą. Pozwolę muwejść tu domnie zdecydował ioparł ramię 305. o poręcz na wysokości brody. Położyłwebleya na zgięciu ramienia, byunieruchomić ciężką broń. Wiedział, że na odległośćdziesięciukrokówbywa cholernie niecelna, ale podpórka ułatwi mu oddanie przynajmniejjednego pewnego strzału. Przechyliłgłowę,nasłuchując tupotu podkutych butów, i ocenił, żemężczyzna jest już bardzoblisko. Przebycie jeszcze jednego zakrętu schodów powinno wystawić go na strzał. Ostrożnie odciągnął spustwebleya i spojrzałw dół. Nad ich głowami vickers znów strzelał. Mark zatrzymałsię dlazłapania oddechu i sprawdzenia pozycji strzelca. Z rozpaczą stwierdził,że wspiął się za wysoko. Zmienił kąt patrzenia i straciłz pola widzeniaszczeliny w podłodze platformy. Zszedł ostrożnie do miejsca, z którego znów widział wyraźnie jasne smugi światła przeświecającegoprzezpodbrzusze platformy. Niewyraźny, zamazany cień upewniłgo, że strzelec nie zszedł zestanowiska. Nadal kucał nad złączeniem, ale oddanie strzałuz tegomiejsca było prawie niemożliwe. Musiałby strzelać prawie pionowow górę,co było trudne nawet w najdogodniejszych warunkach,a przecież teraz był pozbawiony kolby, która unieruchomiłaby dłońi szczerbinkę. Strzelałdo litej powierzchni balii musiałdomyślać siędokładnego położenia szczeliny, strzelec bowiemzasłaniał ciałemświatło. Szczelina była szeroka najwyżej napięć centymetrów i gdyby chybił choć o ułamek, pocisk wbiłby sięw gruby pal,nie czyniącszkody. Starałsię niepamiętaćo tym, że możeoddaćtylko jeden strzał. Zacięty zamek sprawił,że nie miał wyboru. Oparł się biodrem o poręcz ochronną i wychylił nad otwartymszybem. Mrużąc oczy starałsię umiejscowić cel w swym umyśle. Podniósł karabin do ramienia spokojnymnaturalnym ruchem. Był świadom, że będzie musiał oddać strzał, kierując się jedynie instynktem, niemogą sobie pozwolić na wahanie się czy dokładnenamierzanie celu. Uniósł brońi w chwili gdydługa lufa wyrównałapoziom, nacisnąłspust. Huk wystrzałuucichł i okazałosię, że pocisk oderwałmaleńkikawałek drzazgi z brzegu szczeliny,musnął tylko podłogę. Markpoczuł gwałtowny przypływ rozpaczy. Ciało zasłaniające dotychczas światło uskoczyło gwałtownie w bok i szczelina ukazała się znów jako podłużna nieprzerwana linia ktośna platformie krzyknął. Helena MacDonald skończyła właśnie odliczać do dwudziestui celowała wgrupę mężczyzn, która skryła się za ciężarówką. Ukucnęla 306 karabinem i miała nacisnąćspust, kiedy pocisk wpadł przezczelinę w podłodze. Uderzył wjeden z twardych mahoniowych filarówna tyle mocno,łby odkształcić się, czyniąc się niecogrzybkowatym, tak że nie wbił sięl w jej ciało schludnym małym otworem. '; Pocisk wydarłposzarpany wlot w miękkim cieleu zbiegu niecoi; rozstawionych ud, zanurkował w górę tułowia i ślizgając się, zgruchotałi! grube kości miednicy. Siłą rozpędu uderzył w niższą odnogę aorty,"'welkiej arterii biegnącej od serca,nim osunął się w dół i utknął. ; w mięśniachpo lewejstronie ciała. Impet wyrzucił Helenę w powietrze i cisnął wzdłuż platformy. Upadła na twarz. O Boże! Boże! Pomóż mi! Fergus! Fergus! Nie chcę umierać tusama! Jej krzyk dotarł wyraźnie do obu mężczyzn stojących nastalowej wieży podjej stopami. Mark natychmiast rozpoznał tengłos. Niepotrzebował nawetsłyszeć wykrzykiwanegoimienia, by to wiedziećZamarł z potworności tego, couczynił. Potrzaskana strzelbao mały włos nie wyślizgnęła musięz rąk, ale zdołał jąutrzymaći schwyciłsię poręczy, szukając oparcia. Helena krzyknęła znów,niewyraźnie, bez słów. Był to dokładnietaki sam dziwny okrzyk, który wydała wchwili spełnienia podczasjednego z ich dzikich porywów namiętności. Mark przypomniał sobiewyraźnie jej twarz, wtedy piękną i tryumfującą, ciemne płonące oczy,rozchylonenamiętnie usta i różowypłatek języka ukryty w nich. Zaczął biegiem wspinać się ku górze. Krzykitrafiły Fergusa niczym strzały oddane prosto w serce. Opuścił rewolwer wzdłuż bokui stał patrząc bezmyślnie w górę. Niewiedział, cosię stało, wiedział tylko,że Helena jest umierająca. Słyszałten krzyk śmierci tyle razy, że nie miał najmniejszych wątpliwości. To,co słyszał, było śmiertelną agonią i nie mógł zmusić się do wejścia nagórę w przeczuciu potworności, którązastanie. Kiedy tak wahałsię, Mark wyszedł zza załomu schodów i zastałgo nie przygotowanego. Trzymał rewolwer wdłoniopuszczonej wzdłużboku. Odskoczył do tylu, próbując jeszcze unieść go i wystrzelićw pierśumundurowanej postaci. Mark był równie zaskoczony co on. Niespodziewał się trafić najeszcze jednegowroga, ale zauważył rewolwer i skierował potrzaskanykarabin ku głowie Fergusa. Pergus zanurkował i webley wystrzelił nie trafiając. Pocisk przeleciałparę centymetrów odskroni Marka. Huk ogłuszył go tak, że aż 307. odrzucił głowę. Pociskiz karabinów żołnierzy uderzyły w filar za Fergusem. Uszkodzony karabinwypadł Markowi z dłoni. Starli siępierś w pierś. Mark złapał za przegub ręki trzymającej rewolwer i uczepił się jejze wszystkich sił. Nie rozpoznalisię nawzajem. Fergus zestarzałsię tak, że stanowił wypłowiałą karykaturę dawnego siebie, aoczy miałprzysłoniętepłócienną czapką. Mark był ubrany w obcy mundur, zakrwawiony i zakurzony. On też się zmienił, z chłopca stał się mężczyzną. Był wyższy, alemieli tęsamą wagę. Pergus natarł w potwornym szale desperata, który dał mu nadludzkie siły. Przycisnął Marka do poręczy i wygiął mu kark w dół ku otwartemu szybowi, ale Mark wciąż ściskał za przegub rękę trzymającąbroń wycelowaną w swoją głowę. Fergus łkał, napierając z nieprawdopodobną siłą ciała zahartowanego ciężką pracą, zwielokrotnioną teraz przez wściekłość, rozpaczi desperację. Mark poczuł, że jego stopy tracą oparcie. Podkute butyślizgałysię postalowym podłożu i przechylał się coraz bardziej. Już czuł przyciągające ssanie trzystumetrowej otchłani chwytającej go zaplecy. Ponad nimi znów rozległ się krzyk Heleny. Dźwięk ten wbijał sięniby igły wpotylicę pergusa. Mark zadrżał, jego ciałemwstrząsały falespazmów, których nie mógł powstrzymać. Wypadł za barierkę, ale wciąż trzymał Fergusa za nadgarstek,a drugim ramieniem zaczepił sięo jego kark. Wślizgiwali się w otchłań razem, spleceni w makabrycznej parodiiuścisku kochanków. Kiedy zaczęli się osuwać, Mark zaczepił obie nogi o poręcz niczym akrobata cyrkowy i szarpnięciem zatrzymał upadek,zwisając głową w dół. Fergus przekoziołkował nad nim pchany siłą własnego rozpędu. Gdy przekręcał się, płócienna czapka spadła mu z głowy, a jego ciałowyślizgnęłosię z ramienia Marka obejmującego go za szyję. Ciężar spadającego ciała omalnie wyrwał Markowi ramienia,ale prawiezwierzęcy instynktpozwoliłmu rozluźnić uchwyt na przegubiez rewolwerem. Teraz Pergus zawisł, trzymając siętylko na tym niezbytpewnymzaczepie. Obaj poruszali się nad ciemną pustką szybunibyolbrzymie wahadło. Mark nadal zaczepionynogami o poręcz i Fergus stanowiącyjakby kolejne ogniwo łańcucha. 308 Fergus odrzucił głowę do tyłu i gapiłsię na Marka. Był bezczapki,["rzadkie płowe włosy odsłoniły twarz. Mark poczuł, że poluzowujechwyt podwpływem kolejnego szoku. Fergus! wycharczał,aleoczy szaleńca patrzyły na niego, już1'Bie rozpoznając twarzy. Spróbuj się czegoś złapać błagał Mark,? huśtając Fergusa ku poręczy schodów. Złap tęporęcz. hCzuł,że nie utrzymago dłużej, upadek wykręcił iosłabił mu ramię,i. krew napłynęła mu falą do głowy, kiedy wisiał w tej upiornej pozycji. Poczuł, że twarzmu puchnie i nabrzmiewa,a skronieprzenika kłującyból. Ciemnyi głodny otwór szybu hipnotyzował go i przerażał. Sięgnąłi drugądłoniąschwycił za nadgarstekFergusa. Fergus wił się w tym uchwyciezamiast odwracać się ku poręczy. Sięgnął dogóryi wyjął rewolwer ze swej unieruchomionej dłonii przełożył go do drugiej, wolnej. Nie! krzyknął Mark. To ja, Fergusie! Ja, Mark! Ale Fergus stracił wszelki zdrowyrozsądek. Manewrował webleyem, by schwycić go pewnie lewą dłonią i ustawić do strzału. Zabić ich wymamrotałzabić tych łamistrajków. Uniósłlufę ku górze w kierunku Marka i wymierzył prostow twarz. Wiszącnad otchłanią,nadal skręcał siępowoli do lepszej pozycji strzeleckiej. Nie, Fergusie! krzyknął Mark. Z tej pozycji strzał oderwałbymu połowę twarzy. Zobaczył, jakpalec Fergusa zaciska się powoli naspuście, knykcie aż pobielały od wysiłku. Rozwarł palce i nagle Fergus wyślizgnąłmu się z rąk. Spadał szybko. Rewolwer nie wystrzelił, ale rozległo się przeciągle,dzikie wycie. Mark, wciąż wisząc do góry nogami, obserwował ciało Fergusa. Rozciągnięte członki obracały się niby szprychy w kole i stawały sięcoraz mniejsze. Rozpaczliwykrzyk wyciszał się powoli i oddalał. Ciałoprzemieniłosię w maleńkipunkcik. Był niczym okruch połkniętygłęboko przez czarne usta szybu. Mark wisiał jak nietoperz, mrugając,by usunąć pot zalewający oczy. Jeszcze przez dłuższą chwilę nie byłw stanie zebrać sił, by się poruszyć. Kiedy zplatformy na górzedobiegłprzeciągły, przenikliwy jęk, poderwał się. Zmuszając swe posiniaczone ciało do posłuszeństwa, zdołał uchwycić drążek poręczy i podciągnąć się. Wreszcieprzetoczył się ciężko naschody i podniósłszy sięruszył w górę nagumowychnogach. Helena podczołgała się do sterty bali, zostawiając zasobą mokrą,ciemnąsmugę ciągnącą się przezcałą podłogę. Jej ubranie w kolorzekhaki byłoprzesiąknięte krwią, która nadal sączyła się z niej,tworzącszybko powiększającą siękałużę, w której teraz siedziała. 309. Oparta się ciężko o polana tuż przy trójnogu vickersa. Czującprzeraźliwe zmęczenie, zamknęła oczy. Helena! zawołał Mark i spojrzała szybko na niego. Mark! wyszeptała. Nie wyglądałanazdziwioną. Zupełniejakby spodziewała się zobaczyć go tu. Jej twarz była niesamowicieblada, ustawydawały się pokryte szronem, a skóra miała lodowypołysk. Dlaczegomnie zostawiłeś? zapytała. Po chwili wahania ruszył ku niej. Ukląkł ispojrzałna dolnąpołowę jej ciała. Poczuł, jak palącafala podchodzi mu do gardła. Kochałam cię. Naprawdę. jej głos był cichy, a oddech taklekki jak podmuch wiatru na pustynio świcie. A ty odszedłeś. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej nóg, rozsunąć je i obejrzeć ranę,ale nie mógł zmusić się do zrobienia tego. Nie opuścisz mniewięcej, Marku? zapytała z trudemwymawiając słowa. Wiedziałam,że wrócisz tu po mnie. Już nigdy cięnie opuszczę. Przysięgam powiedział niepoznając swego głosu. Na jej lodowatych wargach pojawił się uśmiech. Przytul mnie, proszę, Marku. Nie chcę umierać sama. Niezdarnie objął ją ramieniem, a Helena oparła się o niegoczołem. Czy ty w ogóle kochałeś mnie choć trochę? Tak, kochałem cię skłamał gładko. Naglespomiędzyjej ud wytrysnęła fontanna bledszej,jasnoczerwonej krwi, kiedyuszkodzona aorta pękła. Zesztywniala, a oczyotworzyły się szeroko. Opadła głowa. Szerokootwarte oczy były mroczne niczym nocne niebo. Jej twarzzaczęła się przemieniać pod jego spojrzeniem. Zdawała się rozpływaćw jego ramionach jakbiały wosk świecy trzymanej zbyt bliskopłomienia, płynęła,drgała i przeinaczała się wciąż. Teraz była to twarzmarmurowego anioła, gładka,bladai dziwnie piękna,podobna dotwarzy chłopca, którą widziałkiedyś w odległymkraju, i tak samomartwa. Naciągnięta struna w umyśle Marka pękła. Chciał krzyczeć, ale z gardła nie wydobył się najmniejszy dźwięk. Krzyk tkwił dalej głęboko w jego duszy, twarzbyła zupełnie bezwyrazu, a oczysuche, pozbawione łez. Znaleźli gosiedzącego tak, kiedygodzinępóźniej pierwsi żołnierze wdrapali się ostrożnie po żelaznychschodach na szczyt wieży. Siedział tam cicho, trzymając ciało martwej kobiety wramionach. 310 No! powiedział Sean Courteney. Powiesili Taffy'egoX1' Longa. Złożył gazetę ze złością i rzucił przy krześle. W ciemnozielonym,błyszczącym listowiu, sklepionego nad nimidrzewa loquat,filigranowe kolibry ćwierkały głośno, penetrująckielichy kwiatówostrymi dzióbkami, i trzepotały skrzydełkami jakćmy wokół świecy. Wczasie śniadania przy stolepanowała cisza. Wszyscy wiedzieli,z jakim zaangażowaniem Sean Courteney walczył o zmianę wyrokówdlatych bojówkarzy, na których teraz wykonywano karę śmierci. Użył wszystkich wpływów i całej swej władzy, ai te nie wystarczyły,by przeciwstawić się zaciętości imściwości ludzi, którzy chcielisatysfakcji wpełnym wymiarze za potworności tej rewolucji. Seansiedział uszczytu stołu zatopiony w myślach. Rozparł się w krześle,brodęoparł na piersi. Tępym wzrokiem patrzył w dolinę Ladyburga. Ramię wciąż jeszcze musiał nosićna lnianym temblaku. Rananiegoiła się, otwierała się iropiała. Domowników to martwiło, aleSeanpowiedział: Lampart, kula, szrapneli nóż przerabiałem to wszystko. Niestawiajcie jeszcze krzyżyka na mnie. Stare cielskogoi się powoli, leczskutecznie. Ruth przyglądała mu się zaniepokojona. Powodem nie była ranaramienia; tym, co spędzało jej sen z powiek, były rany umysłu. Obajmężczyźni nosili w sobie głęboko ukryte poczucie winyi żalu. Niewiedziała,co naprawdę wydarzyło się w tych dniach, bo żaden z nichnie mówił o tym, ale groza tamtych zdarzeń wciąż wisiała w powietrzu. Nawet tu w Lion Kop mimo pięknej słonecznej pogody, mimo pięknaotaczających ichromantycznie położonych wzgórz, dokąd zawiozłaich, by leczyli rany i odpoczywali. Było to szczególne miejsce. Sean przywiózł jątu po raz pierwszyjako pannę młodą. Mieli inne ogromne posiadłości, ale tu był ich domi tu przywiozła Seana potych ciężkich przejściach. Niestety, poczuciewiny i piętnotamtychdni przyjechały wraz z nimi. Szaleństwo wymamrotałSean. Kompletneszaleństwo. Naprawdę nie wiem, jak mogą tego nie widzieć. Potrząsnąłgłowąizamilkł na chwilę. Potem westchnął. Przecież jeśli powiesimy ichteraz, będą żyli wiecznie. Będą prześladować i nękaćnas do końcanaszych dni. Próbowałeś, mój drogi powiedziała Ruth cicho. Loquat tree(łac. Eriobotrya japonica} japońskie drzewo omałych czerwonychowocach (przyp. tłum. ). 311. To nie wystarczy! mruknął Sean. Na dłuższą metę liczysię tylko sukces. Och, tatku! Przecież oni zabili setki ludzi! wybuchła Storm,potrząsając błyszczącymi lokami. Na twarzyukazały się krwistewypieki. Ciebie też chcieli zabić! Mark nieodzywał się od początku posiłku, ale teraz uniósł głowęi spojrzał na Storm z drugiego końca stołu. Kiedy zobaczyła wyrazjego twarzy, powstrzymała resztę słów cisnących jejsięna usta. Zmienił się bardzo od powrotu do domu. Zupełnie jakby postarzałsię o sto lat. Mimo że nie przybyła mu żadnanowązmarszczka czybruzda, zdawał się zatracić swą młodość. Tak jakby wziął na siebiecałe brzemię ludzkiej wiedzy i doświadczenia. Kiedy patrzył tak na nią, czuła się jak dziecko. Nie było to miłe. Chciała przeniknąć przez zbrojęobojętności, którą przywdział. Są pospolitymi mordercami powiedziała, adresując te słowanie tylko do ojca. Wszyscy jesteśmy mordercami odpowiedzią! jej cicho Mark. Mimoże jego twarzpozostała obojętna, nóż szczęknąłostro, gdy kładłgona talerzu. Proszę mi wybaczyć, pani Courteney zwrócił się do Ruth,a ona zmarszczyła czoło. Och, Marku, nie tknąłeś jedzenia. Wybieram się domiasteczka dzisiejszego ranka. Wczoraj też nie zjadłeś kolacji. Chcę, by pocztatrafiła na pociąg odchodzący w południe. Złożył serwetkę, wstałi oddalił się szybkimkrokiem przeztrawnik. Ruth patrzyła za wysoką,zgrabną postacią i z bezradnym wzruszeniem ramionzwróciła się do Seana. Zrobił się takipodminowany tylko patrzeć, jak pękniew nim jakaś sprężyna powiedziała. Co takiego przytrafiło musię, Sean? Seanpokręciłprzecząco głową. Tego właśnie nikt nie potrafi zrozumieć. Przecież doświadczyłtyle tegow okopach. To jest tak, jakby w człowieku, który musiałznosić takie napięcie, coś w końcu pękło. Nazywamy to zjawiskiempękającejmuszelki, co nie jest adekwatnym określeniem, bo tu chodzinie tylkoo powłokę zewnętrzną. Zrobił pauzę. Nigdy dotąd nieopowiadałem wam o Marku. O tym, dlaczego wybrałem właśniejegoi w jakich okolicznościach poznałem go po raz pierwszy. Siedzącw chłodnym cieniu rozłożystego drzewa, powiedział imo błocie, strachu iwszystkich okropnościach Francji. 312 To nigdy nie jest ten jeden raz, dzień czy tyn osii to -się przez cały czas, w nieskończoność. Jest to zadanie dla człowieka obdarzonego szczególnymi zdolnościami. Myy, generałowie'twykorzystujemy ich bez najmniejszych skrupułów. YlEtri; był " . jednym znich. Opowiedział im o tym, jak używano Markaniczym psa i Obie kobiety słuchały zuwagą. Czuły się terazbardzo Związanez życiem tegomłodego człowieka, którystopniowo stał się ) ^^ ^'dla nich wszystkich. Człowiek zbiera potworności i strach, tak jak siatek zsarni wodorosty. Czepiająsię oneponiżej linii zanurzenia, a są niewidocznedla oka, ale jednak tam są. Mark dźwigato brzemię, a ^ Fordsburghwydarzyło się coś, co zbliżyło gobardzo do punktu załamania gio. Jest terazna samej krawędzi. Czy możemy coś dla niego zrobić? zapytała RuthcichoPrzyglądała się jego twarzy, zadowolona, że wreszcie ma go od dawna wiedziała,że tym właśnie Mark był dla niego. Kochała męża na tyle, by nie cierpieć, że to niejej [ono dało to, czego tak rozpaczliwiepragnął, szczęśliwa, że wreszcie ma czego chciał,i że możedzielić z nim tę radość. Sean pokręcił przecząco głową. Niewiem. Kiedy Storm syknęła ze złością,spojrzelina nią oboje. Sean poczułmiękkie ciepło rozlewające mu się wpiersi. Uczuciezdziwienia, że topiękne dziecko możebyć jego częścią. Storm wyglądała natakkruchą i delikatną, ale on dOdał, ^jej ^niewinnegowyglądu rozkwitłego pąka jest w niej coś, co sprawia, że potrafi kąsać jak żmija. Miała w sobie piękno i jasność, które wprostoszałamiały,alepod nimi tkwiła głębia, która intrygowała ma zarazem przerażała. Kiedyjej nastroje zmieniały siętak gwałtownie'tak jak ten nieobliczalny wybuch złości, był nią zbroczony ; pozo- stawał pod jej czarodziejskim urokiem. Zmarszczył groźnie czoło, by ukryć swe uczucia. Tak,panienko? Co znowu? zapytał kwaśno. On zamierza odejśćstąd powiedziała i Sean zamrugałoczaminie dowierzając. O czym ty mówisz? Mark. Wyjeżdża. Skąd wiesz? Cośukrytego bardzo głęboko we wnętrzuSeana aż skurczyło się, gdy pomyślał, żemoże stracićnastępnego syna Wiem, po prostu wiem powiedziała i Zerwała sięna nogi 313. szybkim wyrzutem długich kończyn, jak gazela zrywając się z trawiastego posłania. Stała teraz nadnimi. Nie myślałeś chyba, żepozostanie twoim pieskiem pokojowymna zawsze? zapytała. Uszczypliwa ironia w jej głosie wywołałaby w innych okolicznościach ostrą ripostę. Teraz patrzył na nią bez słów. Za chwilę już jejnie było. Biegła przeztrawnikskąpany w słońcu,któreodbijało się w jej rozpuszczonych ciemnych włosach prawieczarnymi refleksami i przeświecało przez cienki materiał sukienki,zaznaczając wysokie, smukłe ciało ciemnym obrysem. Otaczała ją błyszcząca aureola światła,w którego blasku zdawała się cudownym,nieziemskim zjawiskiem. Czy nie rozumiesz, że lepiej będzie, jeślipopłaczesz sobie trochęteraz, niżmiałabyś przepłakać resztę swego życia? zapytał Mark łagodnie,starając się,by nie zauważyła, jak łzy osłabiają jegodeterminację. Czy nigdy już tunie wrócisz? Marion Littlejohn nie należałado tychkobiet, którym z płaczem było do twarzy. Jej mata. owalnatwarz zdawała się rozpływać. Zmieniła kształt niczymnie wypalonaglina, a oczy były opuchnięte i czerwone. Marion, ja nawetnie wiem, dokąd pojadę. Skąd mam wiedzieć,czy stamtąd wrócę? Nie rozumiem nic z tego, Marku. Naprawdę nierozumiem. Zmięła wilgotną płócienną chusteczkę w dłoniach i chlipnęła. Byliśmytacy szczęśliwi. Robiłam wszystko, by cię uszczęśliwić nawet to. To nie twoja wina, Marion zapewnił ją Markpospiesznie. Niechciał, bywypominała muto, co zawszeokreślała mianem "tarzecz". Miał wrażenie, że pożyczyła mu skarb, który musiał zwrócićw regularnie płaconych ratach wraz zprocentem. Czy nie uczyniłamcię szczęśliwym, Marku? Starałam się takbardzo. Marion, przecież usiłuję ci to wytłumaczyć. Jesteś świetną, ładną dziewczyną, bardzo miłą idobrą. Jesteś najlepsząosobą,jaką znam. Więc dlaczego nie chcesz się ze mną ożenić? Jejgłosprzerodził się wszloch. Mark z przerażeniemzerknął w głąb werandy. Wiedział, że jejsiostry iszwagrowie natężają słuch, by wyłowić strzępki ich rozmowy. Chodzi o to,że ja w ogóle nie chcę się żenić. 314 Wydała niski jękliwydźwięki wydmuchała nos w nie zdający sięna nic kawałek wilgotnego płótna. Mark wyjął chusteczkę z wewnętrznej kieszeni marynarki i podał jej, a onaprzyjęła ją z wdzięcznością. Teraz możenie chwytałasię słów ale może pewnego dnia. Pewnego dnia zgodził się. Kiedy już dojdę do tego, czegowłaściwie chcę od życia, i kiedy będę wiedział, jak toosiągnąć. Będę czekała na ciebie próbowała się uśmiechnąć. Był toblady,a nie jak zamierzała,odważny uśmieszek. Będę czekałanaciebie, Marku. Nie! Poczuł, że niepokój szarpie każdym nerwem jego ciała. Zebrał całą odwagę, by powiedzieć jej wszystko, a teraz wyglądało nato, że nic nie osiągnął. Bóg jedenwie, ileto może potrwać, Marion. Wtwoim życiu będzie jeszcze wielu mężczyzn jesteś dobrą, słodką,kochaną osobą. Będę czekała na ciebie powtórzyła stanowczo. Rysyjejtwarzy odzyskałynormalne, przyjemne dla oka linie, a ramionawyprostowały się z żałosnego przygarbienia. Proszę cię, Marion, to byłoby nieuczciwe wobecciebie. Markrozpaczliwie starał się jej to wyperswadować, ale już zdawał sobiesprawę, że zawiódł na całej linii. Pociągnęła ostatniraz nosem iprzełknęła pozostałości swego żalu,jakby to był ostrykawałek kamienia. Potem uśmiechnęła się do niegomrugającoczami, by osuszyć je z resztek łez. O, tonieważne. Jestem bardzo cierpliwa,zobaczysz powiedziała uspokajająco. Nie rozumiem Mark wzruszył ramionami z bezradnąfrustracją. Aleja rozumiem, Marku uśmiechnęła sięznów, ale teraz byłto pobłażliwy uśmiech matki do dziecka. Kiedy będzieszjuż gotów,sam przyjdziesz tudo mnie. Wstałai wygładziłafałdy skromnejMkni. A teraz chodź, czekająna nas z lunchem. Storm ustawiła sztalugi z dużąstarannością. Chciała uchwycić grępopołudniowego słońca i chmur żeglujących ponad stromym zboczem,a jednocześnie mieć w polu widzeniawąwóz, by mócoddać na płótniebiel pióropuszy spadającegowodospadu. Chciała też mieć na oku drogę do Ladyburga, nie będąc jednocześnie widoczną dla postronnego obserwatora. Obrała stanowisko na małym pagórku w pobliżu wschodnichgranic LionKop. Ustawiła zarównosztalugi,jak i siebie samą z godną 315. prawdziwego artysty dbałością o szczegóły i ogólne wrażenie estetyczne. Ale kiedy już stałaz paletą ułożoną wygodnie w zgięciu lewegoramienia i z pędzlem w drugiej dłoni, uniosła podbródek i rozejrzałasię wokół. Ujrzała potężny bezmiar ziemi i lasu. Dostrzegła sposób,w jaki światło przenikałozłotem turkus nieba i natychmiastzaintrygowałoją to. Jej poza przestała być teatralna i wzięła się do pracy. Przechylałagłowę,by ocenić kombinację barw, dotykała płótna w powolnymrytuale, niczym kapłanka świątyni składająca ofiarę. Była tak pochłonięta tym, co robiła, że kiedy usłyszała nikłyturkot motocyklaMarką, nie od razu dźwięk ten przebiłsię przez jedwabisty kokonkoncentracji, którym się otoczyła. Mimoże pierwotnie świadomiewybrała to miejscechcąc go wypatrzyć, teraz prawie przejechał obok niej, zanim go zauważyła. Zamarła z pędzlem uniesionym wysokow dłoni. Skąpana w miękkim złotym świetle późnego popołudnia, tworzyładużobardziej przyciągający obrazek niż ten, który tworzyła z wystudiowaną uwagą. Zakurzona wstążka drogiwiła sięjakieś piętnaściemetrów poniżej miejsca, w którym stała, przechodząc w zakręt kuzboczu skarpy. Kiedy Mark zbliżył się do tego zakola, jego wzrokprzyciągnęła w sposób naturalnymała, zwiewna postać tkwiącąnazboczu. Szczytskarpy był schowany w chmurach. Słońce przeświecałoprzeznie, rzucając pionowe, lśniące promienie na całą dolinę. Jedenznich padał prosto na Storm. Stała zupełnie nieruchomo,patrzącz góry na niego. Nie zrobiła gestu rozpoznania czy przywitania go. Zatrzymał dużą maszynę przy drodzei rozsiadając się wygodniezsunął gogle na czoło. Nadal nieporuszyła sięi trwali tak przyglądającsię sobie nawzajem. Wreszcie Mark sięgnął ręką do maszyny, a Storm poczuła, jakbywłaśnie pozbawiono ją czegoś ważnego. Nie dała tego jednakpoznaćposobie, starając się przyciągnąć go całąsiłą swego umysłu. I zatrzymałsię, by spojrzeć jeszcze raz. Chodź przynagliła go w myślach. Zniecierpliwionym,prawie wyzywającymgestem ściągnął goglei zdjął rękawice. Znów pogodna, zwróciła się ku sztalugom. Mały, tajemniczyuśmieszekigrał na lekko rozchylonych wargach. Nie odwróciła się, by spojrzeć, jak wspina się do niej, brnąc w pożółkłej, sięgającej kolantrawie. Usłyszałajegooddech tuż za swymi plecami i wyczuła jego zapach. 316 Ten zapach był tak niezwykły, żenauczyłasię go rozpoznawaćwszędzie. Zapach przypominający mlecznego szczeniakaczymożeświeżo wypastowaną skórę. Sprawiał on, że jej skóra cierpła i płonęła,robiła się nadwrażliwa,a oddech stawał się przyspieszonyi prawie bolesny. To jest piękne powiedział. Jego głos był niczym dotknięcie opuszków palców u nasady szyi. Poczuła, że mięknie, a puszystewłoski właśnie w tym miejscu unoszą się. Uderzenie krwi rozlałociepło po jej ciele i przemieniło sutki w twarde małekamyki,które pulsowały nietylko bólem, ale czymś znacznie bardziej prze' siadującym. Chciała, by dotknął jej tam. Nogi zadrżały pod nią,a mięśnie gdzieś w głębi, u zbieguud, zwarły się. To jestnaprawdę piękne powtórzył, przybliżając się tak, żeczuła jego oddech na swym karku. Kolejny dreszczprzebiegł jejwzdłużkrzyża, tym razemporuszając każdy nerw w jej ciele. Ścisnęłapośladki, by powstrzymać siłę tego doznania, przypominającego to, coodczuwała podczas jazdy na niespokojnym koniu. Patrząc na obraz, musiała przyznać, żeMark miał rację. Byłpiękny, mimo że dopiero w połowie ukończony. Widziała już resztęw swoimumyśle a to, co widziała, było piękne i pasowało do reszty, teraz jednak chciała poczuć dotykjego dłoni. Ten obraz jak gdyby zwielokrotnił jejreakcje emocjonalne, otworzyłjakieś ostatnie, zakazane dotąd, drzwi. W tej chwilipożądała dotyku Marka z głębokim, psychicznym bólem. Odwróciła się do niego. Stal takblisko i był taki wysoki, że znówwessała oddech,ale Mark miał opuszczone ręce wzdłuż ciała i nie potrafiła rozszyfrować jego spojrzenia. Nie mogławytrzymać anichwili dłużej. Poruszyła biodramipowolnym,lubieżnym ruchem i coś rozstąpiło sięw niej; teraz płonęła w głębinach dolnych partii ciała. Dotknij mnie starała się bezgłośnie nagiąć godo swej woli. Dotknijmnie tam, gdzie tak okrutnie boli. Ponieważ nie zwracał na nią uwagi inie odpowiadał na jej milczącebłagania, nagle poczuła dziką złość. Miała ochotę uderzyć go prostow poważną, przystojnątwarz. Wyobrażała sobie, jak zdziera zniegokoszulę i zatapia paznokcie w gładkich, muskularnych mięśniachtorsu. Patrzyła teraz w rozcięcie koszuli na skręty ciemnychwłosów i połyskliwą opaloną na brąz skórę. Jej złość narosła i skupiła się na jego osobie. Chciała ukarać go zato, żeobudziłw niej te odurzające, przerażające fale psychicznego 317. pobudzenia, nadchodzące falami doznania, których nie rozumiałai nie potrafiła opanować. Chciała, bycierpiał, bydręczyły go pragnienia tak samo jak ją, alechciała teżwziąć w dłonie tę wspaniałą dumną głowę i przytulić ją dopiersi niczym matka tuląca dziecko. Chciałago hołubić ikochać,drapać i ranić. Była zagubiona, zła i zaintrygowana, ale nade wszystkounosiłasię wysoko na fali podniecenia, które sprawiało,że czułasięlekka, żywa i szybka. Przypuszczam, że nieźle zabawiałeś się ztą swoją małą,grubiutką dziwką warknęłachcąc go zranić. Była teraz zadowolonai dziko tryumfująca, ale też cierpiała skruszona. Chciała paść mu dostópi błagać o przebaczenie, a w następnej chwili myślała, by przeoraćmu twarz paznokciami w głębokie krwawiące rany, tę śniadą,gładką,tak bardzo ukochaną twarz. Czyż nie byłobywspaniale, gdyby opatrzność, która dawała ciurodę i talent, pomyślała też ouczynieniu cię dobrąi miłą zapytałcicho, prawiesmutno zamiast złośliwą,rozpuszczoną smarkulą? Sapnęła słysząc tę niemal profanację, to jawne wyzwanie. Obrazadała jejpowód do odrzucenia ostatnich pozorów opanowania. Terazmogłapopuścić wodze i używaćszpicruty i ostrógbez ograniczeń. Ty świnio! rzuciła się na niego, starając się dosięgnąć oczu. Wiedziała, żejest szybki i dużo mocniejszy od niej, aleświadomiesprowokowała ten gwałtowny fizyczny kontakt. Kiedy trzymał jąbezwolną na odległość oburamion, przylgnęła do niego całym ciałemi zaraz cofnęła się, by zobaczyć wyraz jego twarzy. Jej ciało byłozwinne i gibkie, zahartowane dzięki wysiłkowifizycznemu na kortachi w siodle. Chciała zmusić go doutraty równowagi. Kiedy przeniósłciężar z jednej nogi na drugą, zahaczyła swoją kostką o jego i rzuciłasię całym ciałemw przeciwną stronę. Upadlirazem na trawiastymiękki taras. Uwolnił jej nadgarstki, bywysunąć dłonie i przyjąć na siebie uderzenie, jednocześnie łagodząc jejkontakt z ziemią. Natychmiast wykorzystałato i zaatakowała gooburącz,wbijającmupaznokcie wszyję. Jęknął i ujrzała błysk prawdziwej złości w jegooczach. Zachwyciło ją to, więcgdy złapał przegubjej dłoni, wykręciłasię i ugryzła go w twardy, żylasty mięsień przedramienia. Ukąszenie było na tyle mocne, że przecięło skórę i zostawiło podwójne odbiciedrobnych rowkowych śladów po zębach. Sapnął i przetoczył się na nią,przyciskając nogą dół ciała do ziemi,jednocześnie walcząc z jejwymachującymi dziko rękami. Zanurkowałapod niego ze spódnicą podciągniętą do pasa. Pchnęła gładkąsmukłą 318 nogę ku górze, naturalnie , naturalnie, sprytnie i bezwiednie przyciskającją do jego krocza, niena tyle mocno, by go zranić, ale dość mocno, by nagle zdał sobie sprawę ze swego podniecenia. Kiedy zrozumiał, co się dzieje, poluzował uchwyt na jej ramionach,starając rozpaczliwie uwolnićsię od niej,ale jedna z jejrąk objęła jego szyję a na twarzy poczuł ciepło jej jedwabistego policzka. jego dłonie zareagowałybezwiednie, biegnąc ku małemu wcięciu po środku jej smukłych pleców, śledząc palcami małetwardekręgi ażdozaokrąglonych pośladków, jedwabistych wdotyku pod błyszczącą śliskością bielizny. Jej oddech był spazmatyczny i ochrypły, uniosła głowę, aż jej usta dotknęły jego ust, wyginającw luk plecy i unoszącSoł ciała tak, że jedwabna bielizna zsunęła się swobodnie w jego dłonie. ' Biel jej ciała wyłoniła się z jaskrawych, pomiętych płatków spódnicy niczym pręcik cudownej,egzotycznej orchidei. Skazą na tym cudzienatury wydawała się głęboka, pięknie wyrzeżbiona dziurka pośrodkuidealnie płaskiego brzucha. Poniżej znajdowała się zadziwiającogwałtowna eksplozja ciemnych kędziorów na wypukłym trójkącie, który zmienił kształt, gdy wyprężyła ciało powolnym lubieżnym ruchem. "'- Och,Mark wyszeptała. Mark, nie wytrzymam tego. Jej złość ulotniła się, była teraz powolna i bez tchu, stopniowo łączyła cieplo i uczuciowość ze zmysłowością, ale jej głos przywrócił go nagledo rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że sprzeniewierza się ufności,jakąobdarzył go Sean Courteney, że pogwałcaswą wyjątkową pozycjęwjego domu i odsunąłsię od niej oburzony własną zdradą. Chyba oszalałem wysapał przerażony,starając się przetoczyć dalej od niej. Zareagowała natychmiast instynktownie jak zdradzona lwica,wykazując znów tę nieprawdopodobną zdolność przeobrażania sięz miękkiej pieszczącej powolności do niebezpiecznej szalejącej złościw mniej niż sekundę. Uderzyła go otwartą dłonią w twarz, wywołująceksplozję jaskrawokolorowych kół, które na chwilę przysłoniły muwzrok, i wrzasnęła: Co z ciebieza facet? Próbowała uderzyć go znów, ale był na to przygotowany, i potoczyli się pierśprzy piersipo trawie. Jesteś zerem, zawsze taki będziesz, bo nie masz w sobiedość sił i ikry,by być czymś lepszym syknęła. Słowa te zabolały go sto razy bardziej niż uderzenie. Jegozłośćwybuchła ztakągwałtownością,że mogła się równać z jej własną. Położył się na niej. 319. Niech cię szlag! Jak śmiesz mówić coś takiego? Krzyknęła znów. Ja przynajmniej śmiem, bo ty byś się nigdy nie odważył, ty. Urwała, kiedy poczuła, że cośsię stało, i wykrzyknęła tym razeminnym głosem. O, Boże! Całe ciałe drżało, kiedy zamknęła go w sobie, tuląci przytrzymującblisko, sama mrucząc głosem nagle cichym, ochrypłymi zwycięskim. O, Marku, najdroższy, kochany Marku. Sean Courteney dosiadał konia na wzór jeźdźców afrykańskich,rozsiadając sięwygodnie i rozłożyście. Nogi wyciągnął na długichstrzemionach do przodu, sam rozparty bliżej zadu zwierzęcia. W lewejdłoni trzymał luźno sjambok, aw prawej cugle ściągnięte niskoprzykuli siodła. Jego ogier stał w cieniu drzewa z wyuczoną cierpliwością koniaszkolonego dla strzelca. Oparł ciężar ciała na trzech kończynach,podczas gdy czwarta, przygięta,odpoczywała. Jego szyja napinałalejce, kiedy sięgał do słodkiej trawy porastającej zbocze pagórka. Zębyrwały każdy kęs z szorstkimtrzaskiem podobnym do darcia materiału. Sean patrzył na rozciągające się u jego stóp lasy i trawiastąrówninę. Rozmyślał nad zmianami, jakie tu zaszły, odczasów gdyprzemierzał je na bosaka w towarzystwie sfory myśliwskich psów jakomały niesforny chłopak. Osiem czy dziewięć kilometrów stąd stało przytulone do skarpydomostwo TheunisaK-raala. Tam przyszedł na świat w pokoju odfrontu, na starym łóżku o stelażu z mosiądzu. On i Garnek, jego bratbliźniak. Poród, któryodbyłsię pewnego parnego, letniego poranka,zabił ich matkę, i nigdy jej nie poznali. Garnekmieszkał tam do dziś,wreszcie odnalazł spokój wewnętrzny iżył godnie otoczonyksiążkamii papierzyskami. Sean uśmiechnąłsię z czułością i sympatią, a zarazemwciąż żywympoczuciem winy kim mógłby być teraz jego brat, gdybynie strzał,który zgruchotał mu nogę? Strzał oddany głupio, nieostrożnie przezSeana? Odrzucił te czarne myśli i okręcił się w siodle, by ogarnąć wzrokiemswoje włości. Tysiąceakrów ziemi, na których zasadziłlasy, a którestanowiły podwaliny jego fortuny. Z miejsca, gdzie terazstał, widziałliczne tartaki i składy drewna, połączonetorami kolejowymi nawetz miastem,i raz jeszcze doznał uczucia zadowolenia z nie zmarnowanego życia oraz dumy, że wyrzeczenia i trud zostały nagrodzone. 320 Uśmiechając się zapalił długiego ciemnego cheroota,pocierając zaapałką o podeszwę buta. Z łatwością dostosował się do niespokojnych^ruchów konia pod sobą. Jeszcze przez chwilę sycił sięsamozadowoleniem, zupełnie jakbychciał odwlec moment powrotu myślami dobieżących problemów. Jegowzrok prześlizgnął się po dachach Ladyburga, aż po nowo wzniesioną,sującą krajobraz konstrukcję ze stali i galwanizowanego żelaza, wzniesioną tak,żeprzewyższała wszystko inne wtej dolinie, nawet czteropiętrowy masywny budynek nowego Banku Rolników Ladyburga. Rafineria cukru była brzydką, rozłożystą budowlą,rozpartą niczym żarłoczne pogańskie bóstwo na skraju schludnych poletek trzciny"cukrowej. Rozciągały sięone aż po horyzont, wyściełając niskiepfzgórza falującą, ruchomą zielenią, przetaczającą się na wietrzeniczym wody oceanu, zielenią pielęgnowaną z myślą o wykarmieniujfcałego, wiecznie głodnego społeczeństwa. Zmarszczka naznaczyłaczoło Seana unasady dużego, haczykowatego nosa. Podczas gdy on oceniał swe włości w tysiącach akrów,mężczyzna, który kiedyś był jego synem, mierzył swoje w dziesiątkach tysięcy akrów. Koń zdawał się wyczuć zmianę nastroju swego pana i zebrał się w sobie,szarpnął łbem zezniecierpliwienia i zaczął przebierać nogami gotów do biegu. Spokojnie, staruszkupowstrzymał go Sean i uspokoił klepnięciem po barku. Na tego właśnie człowieka czekał tu teraz. Przybył wcześniejna to rendez-vous, jak to zwykł czynić. Lubiłbyć na miejscu pierwszy, sprawiając,że tamten zmuszony był przyjechać do niego. Była to stara, wypróbowana sztuczka, dawać tamtemu drugiemu odczuć, że jest intruzem na dopiero co zdobytymterytorium. Oczekując miał czas na rozważenie wszystkiego i na uspokojenie myśli. Poza tymmógł obserwować tego drugiego, kiedy będzie nadjeżdżał. Wybrał miejsce i czas zeszczególną uwagą. Nie chciał dopuścić myśli, że Dirk miałby znów przemierzać jego włości czy wejść do jego domu. Aureola zła otaczająca tegoczłowieka była zaraźliwą i Sean nie chciał pozwolić, by to zło skaziłozamknięte sanktuarium jego życia, którym było domostwow Lion Kop. Nie życzył sobie, by wkroczył on. jego ziemię, wybrał więc małyodcinekpograniczny, w którym jego własność stykałasięz ziemią Dirka Courteneya. Był to jedyny kilkusetmetrowy pas ziemi, który kazałodgrodzićdrutem kolczastym. ' Cheroot długie, z obu końców obcięte cygaro. 321. Jako hodowca bydła i koniarz miał awersję do tego typu ogrodzeń,ale mimo to kazał je wznieść między swoją ziemią a ziemią DirkaCourteneya. Kiedy Dirk napisał do niego, prosząc o to spotkanie,wybrał miejsce, gdzie będzieoddzielał ich ten płot. Z równą celowością i rozwagą wybrał porę popołudniową. Niskostojące słońcebędzie świeciłozza jego pleców prosto woczy tamtego. Sean wyciągnął zegarek z kieszonki kamizelki i stwierdził, że jestminuta przed czwartą wyznaczonągodzinąspotkania. Spojrzałw dółdoliny izmarszczył czoło. Wzgórze leżące u jego stóp byłoopustoszałe tak jak i caładługość drogi wiodącej aż domiasta. Odczasukiedy półgodziny temu widział na niej Markanaturkoczącymmotorze, droga pozostawała pusta. Spojrzał ponad miasteczkiem kubłyszczącym bielą ścianom wielkiego domu,który Dirk Courteneywybudował zaraz po swym powrocie w tę dolinę. Great Longwood,pretensjonalna nazwa dla równie pretensjonalnej budowli. Sean nielubił patrzeć na nią. Zdawało mu się, że biła z niej ta sama aura zła,nawet przy świetle dnia, było to coś niemal namacalnego. Słyszałteżwszystkie te opowieści,powtarzanemu z radością przez miejscowychplotkarzy o tym, co odbywało siętampod osłoną nocy. Wierzył w ich prawdziwość, gdyż, wiedziony instynktem, znałdobrze mężczyznę, który kiedyś był jego synem, jego miłością. Raz jeszcze spojrzał na zegarek i skrzywiłsię. Była punktczwarta. Potrząsnął zegarkiemi przyłożyłgodo ucha. Tykał rzetelnie. Schowałgo z powrotemdo kieszeni i ściągnął cugle. Już nie przyjedzie stwierdził zulgą i poczuł się jak tchórz. Każde spotkanie z Dirkiemwyczerpywałogo i pozbawiałosił. Dzieńdobry, ojczegłos przestraszył go tak, że ścisnął koniakolanami i ściągnął uzdę. Ogier dreptał i podrzucał łbem. Dirk siedział nieruchomo na spokojnej złotordzawej klaczy. Wyjechał z lasu tuż obok wzgórza, prowadząc koniaczujnie i bezgłośniepogrubym dywanie z opadłych liści. Spóźniłeś się warknął Sean. Właśnie zbierałem siędoodjazdu. Dirk zapewne kluczył, pokonując skarpę przy wodospadzie naLion Kop, ominął ogrodzenie i przejechał przez plantację, by stawićsię na spotkanie od drugiej strony. Najprawdopodobniej stał jeszczepomiędzy drzewami i obserwowałSeanaprzez co najmniej pół godziny. O czym chciałeś zemną rozmawiać? Tego człowiekanie należało nie doceniać. Sean popełnił ten błąd już wiele razy ipłacił zatowysoką cenę. Myślę, że wiesz dobrze. Dirk uśmiechnął się do niego. 322 ^^Warzył się Seanowi z pięknym, lśniącym, ale i bardzo niebezpiecznym zwierzęciem. Dosiadał konia z niedbałym wdziękiem, był odprężony, też miał wszystko pod kontrolą. Ubrany był w myśliwską kurtkę^mocnego, tkanego tweedu, pod szyjąprzewiązał żółty jedwabnykrawat. Długie, mocno zbudowane nogi były obute w skórzanenfieerkiw kolorze czekolady. ',;,,. Przypomnij mizachęcił go Sean, świadomie uodparniając sięaaten fatalny, hipnotyzujący urok, którym emanował, potrafiącwidobyć go zsiebie na każde życzenie. ,-[; Daj spokój, wiem,że byłeś zajęty pokazywaniem tymspoconym,me domytym hordom, gdzie ich miejsce. Czytałem o twoich osiąg^ęctach, ojcze, i byłem naprawdę dumny. Twoja rzeźnicka rozprawaH. Fordsburgu była niemal tak samo przerażająca jak stłumienie rebeliiw Bombaty w 1906 roku. Zaiste wspaniałe przedstawienie. ',':-; Przejdź dorzeczy Sean poczuł, że nienawidzi go. Dirk(Seurteney miał talent do wyszukiwania słabości i odgadywaniapoczucia winy, i wykorzystywał to bez litości. Mówiąc o tym, jak Seanzostał przymuszony do wywiązania się ze swych obowiązków,zawstydzał go dużo boleśniej niż kiedykolwiek przedtem. Oczywiście, że należało uruchomić znów kopalnie. Ty samsprzedajesz większość drewna budulcowego kopalniom złota. Mamnawet gdzieś dokładne wielkościsprzedaży Dirk zaśmiał się lekko. Jego zębybyły idealnie równe i białe, słońceigrałow lśniącychkędziorach pięknej głowy. Podświetlałoje od tyłu sprawiając, żenabrał wręcz teatralnej wspaniałości. To woda na twój młyn,papo. Zawsze miałeś zmysł do wyczuwania okazji. Nie można pozwolićnato, by bandajakichś czerwonych obdartusów wysadziła nas wszystkichz interesu. Nawet ja zależę w dużejmierze od kopalni złota. Sean nie mógł zdobyć się na odpowiedź, złość ścisnęła mu gardło. Poczuł się ośmieszony i skalany. To jedna z wielu rzeczy, którą ci zawdzięczam mówiłdalejDirk, obserwując go uważnie. Uśmiechnięty, uprzejmy izabójczogroźny. Jestem twoimpotomkiem, odziedziczyłem po tobie zdolnośćdo wyszukiwania okazji i wykorzystywania jej. Czy pamiętasz jeszcze,jak uczyłeś mniełapać węże? Jaktłumaczyłeś, że należyprzygwoździćBO do ziemi i trzymaću nasady łba między kciukiem a palcemwskazującym? Sean przypomniałsobie tę lekcję nagle i bardzo wyraźnie. Nie"Mraszoność dziecka przeraziła gowtedy. ". Widzę, że pamiętaszto jeszcze uśmiech zgasł na twarzywtaa wraz z nim ulotniła się cała beztroska. jest całe mnóstwo 323 drobnych zajść czy pamiętasz, jak zabłądziliśmy po tym, gdy lewwystraszył nasze konie i spłoszył tak, że uciekły w noc? Sean zapomniałjuż otym incydencie. Polowanie w Mopani,pierwsza noc chłopca spędzona zdala od bezpiecznych, chroniącychwozów. Mała przygoda, która przerodziła się w koszmar. Jeden z komzabity przez lwa, a drugispłoszony. Osiemdziesięciokilometrowyspacer przez suchą równinę ibezkresny busz. Studnie buszmenóww piasku, z których wysysali wodę przez słomkę. Wszystkoto powróciło znów, mimo iż Sean starałsię zablokowaćumysł przed wspomnieniami. Pobłądzili już trzeciego dnia,biorącjedno niewielkie, kamienistekorytorzeki za drugie i zabrnęliw głuszęgrożącą śmiercią z wycieńczenia. Pamiętam, że zrobiłeś siodełko z pasa na naboje i niosłeś mnieopartego o swe biodro. Kiedy dzieciak opadł zsił, Seanniósł go kilometrzakilometremprzez głębokie, zdradzieckiepiaski. Pochylał się nad chłopakiem, bychronićgo przed promieniami słońca własnym cieniem. Poruszałspuchniętym do bólu językiem, bywytoczyć choć kroplę śliny, którąmógł wsączyć w spękane ipociemniałe usta Dirka,utrzymując go przyżyciu. Kiedy Mbejane wreszcienadjechał, łkałeś. Spłoszony wierzchowiec dotarł do wozów, mając podbrzuszegłęboko rozorane przezpazury lwa. Stary zuluski myśliwy, samzaatakowany przez malarię, osiodłał swego siwka i ruszył z drugimkoniem przytroczonym do siodła. Idąc tropem konia, trafił dolegowiskalwa i odnalazł ślady mężczyznyi dziecka. Szedł za nimiprzezcztery zimne, wietrznedni. Kiedywreszcie ich odnalazł, siedzieliskuleni na piasku pod palącym słońcem, czekającna śmierć. To był jedynyraz,kiedy widziałem cię płaczącegopowiedziałDirk. Ale czy ty zastanawiałeś się kiedy,ile razy widziałeś mniepłaczącego? Sean nie chciał słuchać tego dłużej. Niechciał, by przypominanomu to cudowne, dzikie i ukochane dziecko, które wychował jakoojciec, zastępując mu zarazem matkę, ale cichy, hipnotyzujący głosDirka uwięził go w pajęczynie wspomnień, z której nie było ucieczki. Czy uświadomiłeś sobie kiedyś, jak cię wtedy uwielbiałem. Jakzbudowałem natobie całe swoje życie, jak naśladowałem każdy twójgest, jak starałem się być tobą? Sean potrząsnął głową,próbując zaprzeczyć, odrzucić tę myśl. Tak, chciałem być taki jak ty. Być może udało misię to. Nieglos Seana był zduszonyi niski. 324 Być może właśnie dlatego odtrąciłeś mnie powiedziałDirk. Widziałeś we mnie swe lustrzane odbiciei nie chciałeśsię do tego przyznać, więc odepchnąłeś mnie, pozwalając, bympłakał w samotności. Nie, Boże,nieto nieprawda. To nie było tak. Dirk zawrócił konia, aż jego nogadotknęła nogiSeana. Ojcze, jesteśmy jedną i tą samą osobą, jesteśmy jednością. Dlaczego nie przyznasz, że jestem tobą? To równie pewne jak fakt,żepowstałem w twoich lędźwiach i żenauczyłeś mnie wszystkiegoi ukształtowałeś mnie. Dirk. zaczął Sean, ale nie mógł znaleźć właściwychsłów. Całe jego jestestwo zostałodotknięte i poruszone do najgłębszychkorzeni. Czynie zdajesz sobie sprawy z tego,żewszystko, co robiłem,robiłem dla ciebie? Nie tylko jakodziecko, ale też jako wyrosteki mężczyzna. Czyzastanawiałeś się kiedyś, dlaczego powróciłem doLadyburga? Mogłem przecież pojechać gdziekolwiekindziej doLondynu, Paryża, Nowego Jorku cały świat stał przede mnąotworem. Mimo to wróciłem właśnietu. Dlaczego, ojcze,powiedz,dlaczego? Sean pokręcił głową, niezdolny odpowiedzieć. Patrzył na tegomężczyznę, tego pięknego nieznajomego o tak niesamowiciewitalneji niepokojącej osobowości. Powróciłemtu, bo ty tu byłeś. Milczeli terazobaj wpotyczce siły woli irozterce sprzecznychuczuć. Sean poczuł, że jego zdecydowanie słabnie, że zwolna dostajesię w sidła uroku, który Dirk roztaczał. Ugodził konia ostrogą,zmuszając go do nawrócenia i przerwania kontaktu fizycznego ichnóg,ale Dirk ciągnął dalej bez najmniejszych skrupułów. Był to dowód mej miłości miłości taksilnej, że stawiała czołotwym zniewagom, twemu zaparciusię mnie, każdemu ciosowi, którymw nią godziłeś. Na dowód tego uczucia przybywam teraz do ciebie,pozwól mi być znówtwym synem. Połączmyswe fortuny izbudujmyimperium. Oto jest kraina, bezkresna kraina, dojrzała i czekającatylko,byśmy ją wzięli. Dirk wyciągnął ku niemu rękę, z dłonią obróconą ku górzel z wyprostowanymi palcami. Uściśnij mi dłoń,by to przypieczętować, ojcze przynaglał. Nic nas niepowstrzyma. Razem ruszymy świat w posadach, razem zajmiemy się bogami. Dirk Sean wreszcie odzyskał głos i poczuł, że zdoła uwolnić 325. się z pułapki, w którą został zwabiony. Znałem wieluludzi i żadenz nich nie był ani bezgranicznie dobry, ani kompletnie zły. Każdy byłzlepkiem tych dwóch cech, dobrai zła tak było, zanim poznałemciebie. Jesteś jedynym człowiekiem, który jest docna zły, złem niezłagodzonym najmniejszą krztyną dobra. Kiedy wreszciezostałemzmuszony uznać ten fakt, raz na zawsze odwróciłem się od ciebie. Ojcze! Nie nazywaj mnie tak. Niejesteś mój i już nigdy nie będziesz. To wielkafortuna. Jedna z największych fortun tego świata. Nie Sean pokręcił głową. Onanie jest tu dla ciebie anidla mnie. Ona należy do całego narodu, do wielu ludzi Zulusów,Anglików i Afrykanerówniedo mnie, a zwłaszcza nie do ciebie. Kiedy widzieliśmy się ostatnio,dałeś mi podstawy sądzić. Dirk zaczął protestować. Nie dałem ci powodu ani też nic nie obiecałem. Powiedziałemci wszystko, ojcze,zdradziłem ci swoje plany. Tak powiedział Sean. Chciałem tego wysłuchać, chciałempoznać każdy najmniejszy szczegół, ale nie żeby ci pomóc, lecz żebymóc ci się przeciwstawić. Sean przerwał dla zwiększenia efektu, poczym pochylił się i przybliżył twarzdo twarzy Dirkatak blisko, żemógł spojrzeć mu w oczy. Nigdy nie dostaniesz ziem zarzekąBubezi. Przyrzekamci to powiedział cicho, ale tak dobitnie, żekażde słowo dudniło niczym dzwon katedralny. Dirk cofnął się. Krew odpłynęła mu z twarzy. Odtrąciłem cię, ponieważ jesteś zły. Będę walczył z tobą zewszystkich sił, nawet jeśli miałbym poświęcić swe życie. Rysy twarzy Dirka przybrały całkiem inny wyraz. Linia ust zwarłasię, a szczęka stała się kanciasta. Oczy zwęziły się i błysnęły niczymwilcześlepia. Oszukujesz sam siebie, ojcze. Ty i ja jesteśmy jednością. Jeśli jajestem zły, to ty jesteś źródłem, podwaliną i ojcem tego zła. Niezarzucaj mnie górnolotnymi, szlachetnymi frazesamii nie przybierajpóz. Znam cię zbyt dobrze, nie zapominaj o tym. Znamcię równiedobrze jak siebie samego. Zaśmiał się znów, ale nie był to już beztroskiśmiech. Był to okrutny wysoki ton,przyktórym ciasna linia warg nieodprężyła się. Odtrąciłeś mnie dla tej swojej żydowskiej kurwy i tegobękarciego pomiotu, który spłodziłeś w jej miękkim, białym brzuchu. Sean ryknął. Byłto niski, złowieszczyryk wściekłości. Koń podnim spłoszył się. Wspiął sięwysoko natylnych nogach i przednimi ciąłpowietrze. Klacz cofnęła się przerażona, drepcząc i cofając się, gdyDirk wcisnął się w jej pysk wędzidłem. 326 Twierdzisz, że będziesz walczył ze mną aż do kresu swych sił krzyknął doojca. Może nie będziesz musiał długona toczekać. Ostrzegamcię. Zapanował nad koniem, kierując go znów ku ogierowi, by móc krzyknąć: Niktnie stanie mi na drodze. Zniszczę cię, tak jak zniszczyłem innych, którzy tegopróbowali. Zniszczęciebie i tę twoją żydowską kurwę! Sean zamierzyłsię sjambokiem i poruszył szybko nadgarstkiem,tak iż cienki czarny bicz ze skóry hipopotama ciął niczym skrzydło dzikiej'gęsi. Mierzył w twarz,w szczerzący zęby złośliwy wilczy łebmężczyzny, który kiedyś był jego synem. Dirk zatrzymał tencios uniesionym ramieniem, ale bicz przeciąłgruby tweed kurtki niczym cięcieszabli. Krew trysnęła, plamiąckosztowną tkaninę. Ściągnął cugle, wycofując klaczszeroko zakreślonym kołem. Trzymał ranę, starając się przycisnąć jej brzegi do siebie. Spojrzałteraz na Seana z twarzą ziejącą bezbrzeżną nienawiścią. Zabiję cię za to powiedział cicho. Wycofał klacz, bynastępniezmusić do równego galopu, wprost na pięciorzędowe, wysokie na pięćstóp ogrodzenie zdrutu kolczastego. Klacz wybiła się do skoku, rozciągnęła w powietrzu, by wylądowaćzgrabnie po drugiej stronie. Z gracją zebrała się w sobie, w pełni panując nad sytuacją,i znów zerwała się do biegu, dając doskonałypopis swoich możliwości. Sean przyjrzał się swemu ogierowi, walczącz pokusą, żeby zmusićgo do galopu po ścieżce ku wzgórzu, teraz prawie niewidocznej, bozarośniętej trawą. Tylko człowiek znający ją dobrze,ktoś, ktoprzebyłją wiele razy, wiedział, że w ogóle tamjest. Z lepianek Mbejane'a nie zostało już nic prócz podmurówkizkamieni białychkręgów w trawie. Spalili te chaty, rzeczjasna, jaktoZulusi mieli w zwyczaju, kiedyumierał ich wódz. Ścianka pomieszczenia stała niewzruszenie. Kamienie zostałydobrane starannie, z wręcz tkliwąuwagą, poszczególne bryły ściśleprzyległy do siebie, tworząc sięgający ramion murek. Sean zsiadł i przytroczył konia przy bramie. Zauważył, żewciążjeszczedrżą mu dłonie. Czuł się jak rozbierany gorączką, dusiły gomdłości, wszystko to był wynik burzy emocji. Przysiadłna murku, którego płaskie, wyrobione kamienie przylegałyidealnie do jego pośladków. Przypalił cheroota. Aromatyczny dymuspokoił trzepot serca i złagodził drżenie rąk. Spojrzał na kraal. Wódz. zuluskijest chowany pośrodku kraaiu Kraal /^budowania otoczone palisadą,zagroda dla bydła. 327. dla bydła w pozycji siedzącej, z twarzą zwróconą ku wschodzącemusłońcu. Nagłowiemanadal pierścień induna i jest zawinięty w mokrąskórę świeżo zabitego wołu, symbolu jego bogactwa. Chowa się gorazem z naczyniem najedzenie i piwo, tabakierką, jego ulubionątarczą i dzidami przy boku. Jest dobrze przygotowany do tej ostatniejpodróży. Witaj, stary przyjacielupowiedział cicho Sean. Wychowaliśmy go tu, ty i ja. A mimo to cięzabił. Nie wiem jak i nie mogętego udowodnić, ale wiem, że zabił cię, a teraz poprzysiągł, że zabijei mnie głos załamał mu się. Więc powiedział Sean z uśmiechem. Jeśli aż musiszzapowiadać się, by porozmawiać ze mną, musi tobyć sprawawielkiej wagi. Mimo wesołego błysku w oku mierzył Marka przenikliwym,badawczym spojrzeniem. Oczywiście Storm miała rację. Ten chłopakzebrał się w sobie, bygo poinformować o swojej decyzji. O tym, żezamierzawyruszyć dokądś sam, jak ranne zwierzę czy lwiątkoopuszczające stado, gdy dorośnie. Która z tych dwóch przyczynkieruje nim, myślał Sean, i jak głęboki ślad zostawina tym młodzieńcuto rozstanie? Tak, sir, można bytak powiedzieć zgodził się Mark, ale poraz pierwszy nie potrafił spojrzeć Seanowi w oczy. Jasne i zazwyczajszczere oczy uciekały przed wzrokiem Seana. Błądziły spojrzeniem poregałach z książkami,potem przeniosły się ku oknu izapatrzyływ skąpany słońcem widok, rozciągający się za nim, na plantacjętrzciny cukrowej i dolinę leżącą poniżej. Patrzył,jakby widział tenobrazek po raz pierwszy w życiu. Chodź więc Sean odsunął fotel od biurka, zdjął oprawnew drucik okulary z nosa i pomachał nimi w kierunku krzesła stojącegoprzy oknie. Dziękuję, sir. Kiedy podążał ku niemu, Sean wstałi podszedł do wykładanegodrzewem barku. Jeśli to ma byćcoś ważnego,lepiej wypijmy po kropelce dlawzmocnienia, jakprzedskokiem głową w dół uśmiechnął się. Nie ma jeszcze południa zauważyłMark. Pan samnauczył mnie tejzasady. Człowiek, którytworzy zasady, na też prawo je zmieniać powiedział Sean, nalewając dwie potężne miarki złotobrunatnego 328 napoju i zalewając go wodą z syfonu. Oto zasada, którą"^^^jjem właśnie przed chwilą zaśmiał się grubym chichotem zadowolenia, zanim dokończył: Cóż, mójchłopcze, skoro to nie uniknione, wybrałeś sobie odpowiednidzień. Zaniósł ISrlbwi jedną za szklaneczeki wrócił za biurko. Ja też mam'Itomce i ważne kwestie do przedyskutowania. ?yoeiggnąl tyk zeszklanki, cmokając wargami z ewidentnym i'Iri"'"1""'"' ' otar "^y wierzchem dłoni. -:,;"; Czy jako starszy mogę wpierw przedstawić swoją sprawę? Oczywiście, sir powiedział Mark z ulgą i skosztował ostrożnie tttRihi. iaeaHesin patrzył naniego ze źle skrywanym zadowoleniem. Uknuł'-''SfHSflsak diabelski i nagiął do swych potrzeb tak perfekcyjnie, żenie'-3Si najmniejszych wątpliwości, iż został on poczęty dzięki boskiemuqp8Jainieniu. Malinie chciał stracie tego młodego człowieka, ale wiedziałzarazem, żeSJItttymując go na silę, tylko umocni go w jego postanowieniu. iSm^^ Kiedy byłem w Kapsztadzie, odbyłem dwie długie rozmowy'Ft^aMWemierem zacząła od tego czasu prowadzimy ożywionąSftlterespondencję. W wyniku tego generał Smuts uformował osobne^. Tniriisterstwoi powierzył jemojemu zarządowi. Jest to teka ministra"^ijp spraw parków narodowych. Oczywiście, musi to jeszcze zostać: "tttwierdzone przez parlament. Potrzebujemy funduszy i nowych ludzi,fSejuz terazmogę zacząć od badania imierzeniaterenów chronionychi5 podjąć wstępne działania, by chronić je i rozwijać. '; '; Mówił dalej przezprawie kwadrans, cytując fragmenty listów premiera i memorandów, objaśniając i rozwijając kwestie, dyskutował,. - Kanawiałw szczegółach swe zamierzenia. Mark siedział pochylony do; inzodu w krześle, z zapomnianą szklanką w ręku, i słuchał. Czuł, że, ta praca jest jegoprzeznaczeniem, nie ważył się oddychać, chłonącWspaniałą perspektywę, jaka się przed nim otwierała. Sean sam byłpodniecony wizją, którą tworzył. Zerwał się zzabiurka i zaczął krążyć po jasnejdrewnianejpodłodze. Gestykulował"przy tym z ożywieniem, jakby chcąc za pomocą rąk lepiej przekazaćswe zamysły. Potem nagle zatrzymałsię przed Markiem. Zrobiłeś napremierze duże wrażenie tej nocy w Booysensi nawetdługo przed nią. Znów zamilkł, a Mark byłtak zaaferowany,żenawet nie zauważył przebiegłego wyrazujego twarzy. Niemiałem większych problemów z przekonaniem go,że jesteś najwłaściwszym człowiekiem na to stanowisko. Jakie stanowisko? zapytał gorliwie Mark. :.;. 329. W pierwszej kolejności zamierzam skoncentrować się na terenach przy Bramie Chaki i na dolinie Bubezi. Ktoś musi pojechaćtam,by przeprowadzić badaniai dokonać pomiarów potrzebnych doprzedstawieniaw parlamencie. Ty znasz te tereny jak własną kieszeń. Wielka ciszai kojący spokój tamtej głuszy powróciły falądoMarka, który poczuł, że się nią upija. Rzeczjasna, kiedy wniosek dotrze do parlamentu, będę potrzebował człowieka, który bypilotował sprawę. Mark osunął się w krześle. Nagle jegoposzukiwania dobiegłykońca. Nieoczekiwanie otrzymał szansę, o jakiej nie mógł nawetmarzyć. Znalazł cel w życiu, tak jak okręt na pełnymmorzuustalawłaściwy kurs z wiatrem dmącym prosto w żagle, który pomoże mudopłynąć do portu. A teraz, o czym to chciałeś rozmawiaćze mną? zapytałSeanz genialną przebiegłością. O niczym powiedział Mark cicho. Zupełnieo niczym. Jego twarzemanowała blaskiem jak twarz nawróconego wyznawcyw chwili objawienia. Mark Anders od wczesnego dzieciństwa nie zaznał prawdziwegoszczęścia. Niczym niewiniątko, odkrywające po raz pierwszy w życiumoc alkoholu, z całą pewnościąnie byłprzygotowany nasprostanietemu. To wszystko wprawiło go w stan euforii, stanowiłoodurzającywzlot na najwyższe poziomy doznań ludzkich, których istnienia dotądnawet nie podejrzewał. Sean Courteney zatrudniłnowego sekretarza, by przejął od Markajego dotychczasowe obowiązki. Byłto przedwcześnie wyłysiały, nigdynie uśmiechającysięmały człowieczek, odziany w wyświechtanąalpakową marynarkę ze staromodnym celuloidowym kołnierzykiem. Nosił też daszek osłaniający oczy i zarękawki. Był milczący, pracowityi całkowicie godny zaufania. Nikomu w LionKop nie przyszłoby dogłowy zwracać się do niego inaczej niż"Panie Smathers". Mark miałzostać miesiąc dłużej,by wprowadzić pana Smathersa w jego noweobowiązki. W tym samym czasie zamierzał uporządkować własnesprawy i przygotować się do wyjazdu do Bramy Chaki. Dziękiniezwykłej wszechstronności i bystrości pana SmathersaMark poczuł się zwolniony prawie całkowicie z dotychczasowychzajęć jeszcze przed upływem tygodnia i mógł spokojnie pławić sięw swoim szczęściu. Dopiero teraz, gdy zostało mu todane, zrozumiał, 330 jak wysokie, kamienne portale Bramy Chaki odcisnęły się na całym jego życiu. Jak stawałysię głównymi filarami jego egzystencji. Pragnął bYć tam teraz, otoczony ciszą, pięknem i spokojem. budować coś, cozostałoby tam nazawsze. Szaleństwo uczuć i zdarzeń ostatnich tygodni odciągnęły jego uwagę i myśli od zadania,które sobie postawił. Odnaleźć grób dziadka Andersa i rozwiązać zagadkę jego śmierci. Teraz wszystko było przed nim. Jego życie miało cel i kierunek. .. To były dopiero podwaliny i podstawa jego szczęścia, z której mógł rzucić się w niebiańskie odmęty miłości. Prawdziwe oczarowanie zrodziło się z tych paru nieprawdopodobnyich chwil na trawiastych stokach skarpy Ladyburga. Jego miłośćzrodzona w skrytości byładotychczas zimnym i ciężkim jakgłaz brzemieniem, a teraz w jednej chwili wybuchła i rozkwitła. Była jak^arno przeradzającesię w roślinę, otakiej żywotności, barwie i pięknie,i na razie nie potrafił nad nią zapanować. :]. Pielęgnowali ją ze Storm tak troskliwie, że nikt poza niminieatemyślił się istnienia tego uczucia. Snuli szalone plany iskładali sobie, Obietnice, wymyślali wspaniałe, pomysłowe wykręty,by tylko ochronić"Ań cudowny skarb. Nie rozmawiali ze sobą ani nawet niepatrzyli naHltbie w towarzystwieosób trzecich, a konieczność ciągłego trzymaniaUla wodzy swych uczuć i maskowania się obciążałaich do tego stopnia, prawie rzucali się na siebie, gdy tylko zostawali sami. Kiedy nie byli razem, spędzaliwiększość czasu na obmyślaniu. sposobu, jak by znów się spotkać. Pisali do siebie płomienne liściki, które przekazywali sobie pod stołem w obecności Ruth i Seana, a którepowinny im parzyć palce. Stworzyliswoje własne kodyi znaki,;aflkryli tajemne miejsca i wciąż ryzykowali. Poczucie grożącegoNiebezpieczeństwa dodawało smaku już i tak pikantnej uczcie miłości. rozkoszy, którą oboje nie mogli się nasycić. Na początku jeździli do ukrytych w lesie miejsc po zarośniętych ścieżkach. Ostatni kilometr pokonywali galopem, dojeżdżali na miejsce zdyszani roześmiani i obejmowali się jeszcze siedząc w siodłach. Ich konie dreptały wtedy w miejscu i prychały niecierpliwie. Pierwszym razem wciąż tak objęciosunęli sięz siodeł na poszycie leśnez opadłych liści i mchu. Konie puścili luzem. To był drugi spacerpowrotny do domu, zwłaszcza że tulili się do siebie jak pijanii zataczali od śmiechu. Naszczęście ich konie odkryły pole lucerny,nimdotarły dodomu, tak więcuniknęli powrotu na pieszo i obudzeniatym podejrzeń stajennych. Ich sekret nie zostałodkryty,choć straciliparę cennych chwil,ponieważ Mark musiał złapać konie. 331. Wkrótce przestała im wystarczać godzinka wykradana w czasiednia i zaczęli się spotykać w atelier Storm. Mark wdrapywał się tampo drzewie banganu, prześlizgując się między gałęziami. Stormczekała już przy otwartym oknie, popiskując cicho z przerażenia, żepoślizgnie musię stopa,lub syczała ostrzegawczo, kiedy przechodziłpod drzwiami służący, i odwoływała alarm klaszcząc w dłonie. Zarzucała mu ramiona na szyję już w momencie, gdyprzekraczałparapet. Atelier byłonie umeblowane, nie licząc jednego drewnianegokrzesła, podłoga gola i twarda,a niebezpieczeństwo czyjegoś wejściazbyt wielkie, by nawet onije zignorowali. Byli jednak równie pomysłowiconieposkromieni,toteż wkrótce odkryli, że Mark jestwystarczającosilny, a Stormtak lekka, że wszystko stało się możliwe. Kiedyś Mark straciłrównowagę w samym szczycie ich kochaniasię i oparł ją plecami o jedno z nie dokończonych dzieł. Musiałapóźniej klęczeć na drewnianym krześlez podciągniętą aż do pasaspódnicą, wypinając swójidealnie kształtny tyłeczek, podczasgdy onusuwał z niego smugi palonej umbry i paryskiego błękituszmatkazamoczoną w terpentynie. Storm utrudniała mu jeszcze to zadanie,trzęsąc się od powstrzymywanego śmiechu. Spłoniła się takgwałtownie,że nawet jej siedzenie lśniło niebiańskim różem. Od tego dniazapachterpentyny działał naMarka jak najsilniejszy afrodyzjak. Innym razem na korytarzu rozległ się huk, a potemcharakterystyczne, lekko powłóczyste kroki zatrzymałysię tuż pod drzwiamistudia. Zamarli, pobledli ze strachu. Niezdolni oddychać, czekali najego wejście. Stanowcze pukanie dodrzwi wystraszyło Storm, która wpatrywałasię w twarz Marka zogromniałymi z przerażenia oczami. Przejąłnatychmiast inicjatywę, wiedząc dobrze, w jak wielkim znaleźli sięniebezpieczeństwie. Sean Courteney byłby zdolny dowszystkiego,gdyby ktośpoważył się tknąćjego niewinne jagniątko. Mark szeptał cicho, jednocześnie poprawiając ubranie rozszalałymidłońmi. Storm zachowała się dzielnie, mimo że jej głos łamał się i drżał. Chwileczkę, tatku. Mark złapał pomazanyfarbami kitel iprawie wcisnął jejprzezgłowę. Potem wyjął pędzel ze słoja i umieścił wjej prawej dłoni, poczym uścisnąwszy ją lekko za ramiona uspokajającym gestem, pchnąłlekko ku drzwiom. Międzypłótnami a ścianą byłoakurat dośćmiejsca, by wczołgać 332 się tam i przykucnąć. Próbowałwstrzymać oddech, nasłuchującjednocześnie, jak odmyka drzwi i wita ojca. Od kiedy to zamykasz drzwi, moja panno? zagrzmiał Sean. Omiótł puste studio podejrzliwym spojrzeniem. Przeszkadzam, co? Ty. tatku, nigdy. Weszli do pokoju. Stormdreptała za nim potulnie, kiedy chodziłpd jednej pracy do drugiej, oceniając je krytycznie. Na Wagon's Hill nie ma takiegodrzewa. Janie robię zdjęć, tatku. Tam powinnobyć takie drzewo. Torównoważy kompozycję. Nie widzisztego? Wyszła z tej sytuacji zwycięsko i Mark pokochałją jeszcze bardziej,aż dogranic bólu. Poczuł się na tyle ośmielony, byzerknąć ostrożnieznad krawędzi płótna i pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była paramajtek z czystegojedwabiu, o nogawkach wykończonych muślinową'-koronką w kolorze kości słoniowej. Leżałyzwinięte i porzucone na podłodzeatelier dokładnie tam, gdzie Storm je wcześniej zsunęła. ";- Poczuł, jakfala zimnegopotu zrasza mu czoło. Leżąc na gołej podłodze, starał sięsięgnąć ręką po tę ewidentnie grzeszną małą rzecz, -ale była poza zasięgiem jego palców. ' Storm zawisła u ramienia ojca najpewniej dlatego,że nogi odmówiłyS, 38 posłuszeństwa, ale zauważyła rozpaczliwe ruchy ramienia Marka - rozwarła dłoń starając się coś schwycić. Ogarnęła ją znów fala strachu. ;, - Paplała nicnie znaczące słowaw odpowiedzi na pytania ojca, -^"Próbując odciągnąć go ku drzwiom,ale usiłowaniate były podobneaa-do próby zmiany raz obranego przez szarżującegosłoniakursu. Sean nieubłaganie zmierzał ku porzuconym pantalonom i płótnu, za którym ukryłsię Mark. Przy następnym kroku jedwab owinął mu się wokół cholewy i jednego z butów. Materiał był zwiewny ilekki, więc nie zauważył go. kuśtykał dalej beztrosko, podczas gdy dwoje młodych obserwowało''^"W niemym przerażeniu wędrówkębielizny po pokoju. ,'? Przy drzwiach Storm zarzuciła muramiona na szyję i ucałowała, -^ jednocześnie odczepiając kompromitującą część odzienia czubkiem -;^ buta. Potem wypchnęła ojca na korytarz w nieprzyzwoitym pośpiechu i zatrzasnęłaza nim drzwi. Osłabli z przerażenia iod śmiechu stali objęci pośrodku pokoju. Mark poczuł się skarcony tak skutecznie, że kiedyjuż odzyskał głos, zapowiedział jej poważnie: Nie będziemy jużtak ryzykować, rozumiesz? Tak, panie zgodziła się potulnie, ale w oku miała tennikczemny błysk. 333. Mark obudził się parę minut po północy, począwszy, jak mokry,ostry języczek wnika mu głęboko w ucho. Prawie krzyknął, alesilnamaładłoń zacisnęła się stanowczo na jegoustach. Oszalałaś wyszeptał, kiedy zauważył w świetle księżycapadającym przez otwarte okno, że nachyla się nad nim. Wiedział,żemusiała przejść przez cały niemal dom, poprzez kręte korytarze i poskrzypiących schodach, w nieprzeniknionych ciemnościach i ubranatylko w zwiewną piżamkę. Tak zaśmiała się jestem szalona. Zupełnie i cudownienawiedzona niesamowitym iszlachetnym pomieszaniem zmysłów. Był na wpółśpiący, bo inaczej nie zadałby następnego pytania: Coty tu robisz? Przybywam, by sięz tobą kochać powiedziała wślizgując siędo łóżka tuż przy nim. Mam zimnestopy oznajmiła uroczyście. Rozgrzej mi je. Na litość boską,nie hałasuj tak błagał, cobyło śmiesznymżądaniem w tych okolicznościach. Poparu minutach bowiem obojewznosili taki chór okrzyków, że powinien byłzbudzić cały dom. Dużopóźniej zamruczałado niego tym szczególnymkocim głosem,któryzdążył już tak dobrze poznać. Jest pan zadziwiająco utalentowanym człowiekiem, panie Anders. Gdzie też nauczył siępan bycia tak aż do cna zdeprawowanym? zachichotała sennie. Jeśli mi nato odpowiesz, będęzmuszonawydrapać ci oczy. Nie powinnaś przychodzić tu nigdy więcej. Czemu nie? W łóżku jestdużo wygodniej. Ajeśli twój ojciec się dowie? Zamorduje cię powiedziała spokojnie. Ale co to, ulicha,ma do rzeczy? Jednąz ubocznych korzyścipłynących dla Storm z tego związkubył fakt, żeznalazławreszcie męskiego modelao wspaniałej figurze,który pozował do jej prac. Szukała kogoś takiego od dawna, aleo pomoc w tej sprawie nie śmiałaprosić nawet ojca. Zbyt dobrzewiedziała,jaka byłaby jego reakcja. Mark nie był zbyt entuzjastycznienastawiony i musiała go długonamawiać, nim zgodził sięrozebrać,zachowując przy tymzimną krew. Urządziła swoje studio modeli w jednej z sekretnych ktyjówek w lesie. Mark usiadł zażenowanyna obalonym pniudrzewa. Odpręż siębłagała. Myśl o samych przyjemnych rzeczach. 334 ,, Czuję się jak idiota protestował. Byłnagi, prócz prążkowanych bawełnianych slipek, których niezamierzał się pozbyć zażadne skarby mimo jej wielokrotnych próśb. Zresztąnie mam pod nimi nic wartego uwiecznienia na. płótnie zauważył. Nie o to chodzi. Masz byćantycznym Grekiem, a kto widziałatletę olimpijczyka w. Nie uciął krótko. Zostawiamje na sobie. To moje ostatnie' słowo. -; Westchnęła nad zawiłą naturą mężczyzn i skupiła się na płótnie; i farbach. Zczasem rzeczywiście się odprężył i nawetzaczął rozkoszować swobodą, ciepłymi promieniami słońca i podmuchem wiatru na skórze. Poza tym obserwowaniejej przy pracy sprawiało muniezmienną przyjemność. Ta mała zmarszczka ogromnegoskupienia, wpół przymknięte oczy, porcelanowobiałe zęby przygryzające w zamyśleniu,i dolną wargę. Uwielbiał niemal taneczny rytuał kroków wokół sztalug,si;,jaki odprawiała. Patrząc tak, marzył o ichwspólnej przyszłości, kiedy":; będą szli dłoń w dłoń przez dziki ogród za Bramą Chaki. '-. Byłato przyszłość pełna szczęścia, tętniącawspólną pracą i osiąg/ nięciami, i zaczął opowiadaćjejo tym,pozwalając myślomucieleśnić, sięw słowa, których Storm nie słyszała. A Jej uszybyły głuchena nie, całe jej istnienie skupiło się w dłoniach -i oczach, widziała jedynie kolori formę, wrażliwa tylko nanastrój::Ę chwili. Widziała,jak niezręczność i sztywność jego ciała roztapia sięf;:)tv pełną naturalnej gracji pozę, taką, w jaką nigdy nie zdołałaby go^; ustawić. Widziała, jak jego rysy rozjaśniają się w uniesieniu, potakiwaław Węc, potwierdzała cichymipomrukiwaniami, niechcąc zepsuć aniw zakłócić wyjątkowości tej chwili. Cały umysł i kunszt skupiła na tej,i;; Jednej czynności. Jej własneuniesienie spotęgowało się, co jegoz koleiB Wprawiało weuforię. Zdawali się splątaninierozerwalnie jedwabistymi,:. więzamimiłości i wspólnoty celu. W rzeczywistościbyli tak oddaleni;od siebie jak słońce i księżyc. -^Zbadam te tereny w poszukiwaniu miejsca idealnego do. postawienia domostwa powiedział to może mi zająć nawet cały"'! rok. Należy przyjrzeć się ziemi o każdej porze roku. Z dobrym dostępem do wody w czasie suszy, alezabezpieczonej przed powodziami:' w porze deszczowej. Chłodnywiatr w lecie i osłona przed zimnem' w zimie. O, tak! szeptała. Wspaniale. Patrzyła właśnie najegooczy. Gdyby tylko udałomi się uchwycić ten ognik w oku, dzięki 335. któremu tak lśnią, myślała, dodając odrobinkę błękitu do bieli, by dobrać właściwy ton. Na początku dwa pokoje. Jeden do spaniai jeden stołowy. Oczywiście szeroka weranda z widokiem na całądolinę. Cudownie zgodziłasię, dotykając oka na płótnie czubkiempędzla. Natychmiast ożyło i odwzajemniło się jej spojrzeniem takpełnym ekspresji, że aż ścisnęło się jej serce. Kamienie dobiorę z urwiska, ale nie tegow pobliżu rzeki,muszą być nie uszkodzone i równe, strzechę wytniemy na brzegumoczarów, a belki stropowe w lesie. Słońce przetoczyło się na zachód, przeświecając przez sklepieniez listowia zielonkawym chłodnym światłem. Gdy tak głaskało twardemięśnie jego ramion i rzeźbiło marmur pleców, zobaczyła, że jest piękny. Będziemy wznosićgo powoli, w miarę potrzebdobudowująckolejnepokoje. Zaprojektuję to wszystko sam. Kiedy przyjdą dzieci,możemy przerobić stołowy na dziecinny i dobudować nowe skrzydło. Niemalczuł jużwonny, żywiczny zapach świeżo ociosanych palii słodką wońdopiero co ściętej trzciny. W myślachwidział już nowydach ciemniejący i patynujący się od pogody. Czul chłód pokoiw letnie południe i słyszałtrzask gałązek mimozy w kamiennymkominku w zimne, rozgwieżdżone noce. Będziemy szczęśliwi, Storm, obiecuję ci to. Były to jedyne słowa,jakie dotarły doniej. Podniosła głowę, by na niego spojrzeć. O, tak. Będziemy szczęśliwipowtórzyła jakecho i uśmiechnęli się do siebie w zupełnym niezrozumieniu. Kiedy oznajmił Ruth, że Mark odchodzi, jej rozpacz przeraziła go. Sean nie zdawał sobie dotąd sprawy, żezdołał on zdobyć także i jej uczucia. Och, nie, Sean! zaprotestowała. Nie jest aż tak źle,jakby mogło być zapewnił ją szybko. Nie stracimy go zupełnie, znajdziesię po prostuna dłuższejuździe, to wszystko. Będzie nadal pracował dla mnie, ale tylkow zakresie moich obowiązków oficjalnych. I wyjaśnił jej całyukład. Milczała jeszczedługo po tym, jak przestał mówić, rozważającwszystkieaspekty tego planu, nim wyraziła swą opinię. Będzie w tym dobry, myślę przyznała wreszcie. Ale 336 zdążyłam przyzwyczaić się do jego obecności w naszym domu. Będziemi go brakowało. Sean wymamrotał coś, co można było uznać zapotwierdzenie, samniezdolny do wygłoszenia tak sentymentalnegooświadczenia wprost. CóżRuth natychmiastdodała, jej podejście do całej sprawystało się nagle bardzo zasadnicze. Będę musiała to jakoś przeboleć co oznaczało, żeMark zostanie wyprawiony do Bramy Chaki przezjednego z największychekspertów świata wtej dziedzinie. Wyprawiałaswego męża na wojny czy safari na tyle często, by wiedzieć dokładnie,, czego będzie potrzebował rzeczy absolutnie niezbędnych,byprzetrwać i żyć wygodnie w afrykańskim buszu. Z doświadczenia wiedziała, że wszystko, co nie będzie używane,toboły pełne zbędnego luksusu, wrócą do domunie rozpakowane lub zostaną porzucone po drodze. Mimo towszystko, co wybierała, byłozawszenajlepszej jakości. Rewidowała plecak wojskowy Seana podkątem potrzeb Marka bez litości, zastanawiającsię nad każdą zrzeczy,by stwierdzić kategorycznie: Sean nie użyje tego więcej. ' Śpiwór wymagał zacerowania i zrobiła z tej prostej na pozórnaprawy małe dzieło sztuki. Następnie skupiła się na jedynej zbytkownejpozycji jego bagażu, książkach. Wybór omówiła szczegółowo. ' z Markiem, ciężar i objętość bowiem zmuszały do doboruksiążek. "nadających się do wielokrotnego czytania. Mieli z czego wybierać, setki zniszczonych starych tomów, poplamionychbłotem i deszczem,? , pochlapanych rozlaną herbatą i w więcej niż jednymprzypadku3i, mających na sobie plamy krwi, spłowialych od słońca iupływu czasu. ^; Każdy z nich przebył długiekilometry wpłóciennym plecaku Seana: a;Macaulayi Gibbon, Kipling i Tennyson,Szekspir. Znaleźli nawet"}, miejsce dla małej, oprawnej w skórę Biblii. Wszystkie te pozycje-' spotkały się z pozytywnymi ocenami i przychylnością surowej komisji4 kwalifikacyjnej. Mark, którego poprzedni ekwipunek polowy składał się z koca, garnka i łyżki, czul się, jakby przydzielono mu na stałe; . apartamentw hotelu w Dorchester. Sean zadbał o inne rzeczy niezbędne Markowiw tej eskapadzie. Mannlichera9. 3 w skórzanym futerale i dwa muły. Były to duże,zwalistezwierzęta nawykłe do ciężkiej pracy i o zrównoważonymusposobieniu. Oba uodporniono uprzednio na ukąszeniamuchy tse-tseprzezświadome wystawienie ich na atak tych owadów i jako jedynezcałego stada przeżyły pogrom zarazy. Ta odporność kosztowałaSeanasłono, ale nie żałował tego wydatku wiedząc, że wskaźnik. - śmiertelności u mułów wynosi w tym przypadku dziewięćdziesiąt 337 procent. Wzięcie uodpornionych zwierząt było koniecznością. Oszczędzą mnóstwo kłopotów, a zabranie słabszych zwierząt w rejonBramy Chaki równałoby się strzelaniu im między oczy jeszczeprzed wyruszeniem. Każdego dnia Sean przeznaczał godzinę na przedyskutowaniezMarkiem założeń i priorytetówtej ekspedycji. Sporządzililistę, którapowiększała się z każdym dniem i rosła wraz z entuzjazmem Seana. Wiele razy wtrącał, kręcąc głową i mrucząc gniewnie: Ty szczęśliwy młokosie. Coja bym dał,by znów być w twoimwieku i móc powrócić dobuszu. Przecieżmoże pan przyjechać do mnie zodwiedzinami zaśmiał się Mark. Może i zrobię tozgodził sięSean i założył znów okulary, byporuszyć kolejny punktdyskusji. Głównymzadaniem Marka było sporządzenie szacunkowej oceny,jakie gatunki dzikich zwierząt zamieszkują jeszcze wyznaczony areałi ileich tam obecnie jest. Rzecz jasna, była torzeczpriorytetowa przedpodjęciem jakichkolwiek działań mających na celu ochronęi zachowanie gatunku. Wszystko będzie zależało od oceny zasobównaturalnychcałego środowiska, które mieliby otoczyć opieką. Może jużbyć za późno zauważył Sean. Nie Mark nawetnie chciał słuchać tych przypuszczeń. Tamsą dzikie zwierzęta. Jest ich wystarczająco dużo, by dać namszansę. Jestem tego pewien. Równie ważnąsprawą byłonawiązanie kontaktów z ludźmiżyjącymi wokół Bramy Chaki. Z Zulusami wypasającymi bydłow strefie muchytse-tse, z myśliwymi tubylcami i zbieraczami żyjącymiw obrębie tegopasa, z każdymwędrownym plemieniem, każdąwioską. Miał rozmawiać z każdymwodzem i każdymprzywódcą. Dyskutować z nimi, wybadać nastawienie Zulusów do surowychprzepisów administrowania rezerwatem i uprzedzić ich, że to, co onii ich przodkowie uznawali w sposób oczywisty za plemienne terenyłowieckie, teraz znajdą się pod nowym zarządem. Mężczyźninie mogąjuż ścinać drzewa budulcowego ani trzciny, zbierać czy polować, kiedyzechcą. Dobra znajomość języka Zulusów mogła okazać się bardzopomocna. Miał zamiar wybudować sobie tymczasowe domostwo,a jednocześnie rozejrzeć się i wybadać teren pod stałą siedzibę strażnikarezerwatu. Byłojeszczepięćdziesiąt innych zadań nie mniej ważnych,lecz nie tak palących. Program ten intrygował ipodniecał Marka, chciałzacząć od zaraz,ale wraz ze zbliżaniem się daty wyjazdu jedna chmura zaciemniała 338 wspaniałe horyzonty rozciągające się przed nim. Było niąrozstaniezStorm. Pocieszał się jedynie świadomością,że niena długo. Wyruszasam doraju, byprzygotować miejsce dla swej Ewy. Kiedy Stormprzyglądała się mu śpiącemu płaskona wznak,rozciągniętemu niczym krucyfiksna podłodze lasu,nie miał na sobienawet slipów, które oddzielałyby go od natury. Na jej twarzy pojawiłsię ciepły, miękki uśmiech dumnej posiadaczki,uśmiechmatki czuwającej nad dzieckiem, które karmi piersią. Onasamateż była naga, jejodzienieleżało porozrzucane wokółnich niby płatki przekwitłego kwiatu,zaniesione tam przez niespokojnewiatry namiętności, które teraz już ucichły iopadły. Siedziała po turecku na rogu pledu i nachylona przyglądała sięjego twarzy. Zastanawiała się, jak młodowyglądałwe śnie. Poczuła,że tkliwość dławi ją w gardle, a miękka, ciepła fala miłości rozlewa sięgłęboko tam, gdzie on przed chwiląbył. Przybliżyłasię do niego, ajejpiersi o sutkach o ton ciemniejszychi pomarszczonych niczymmałe różowawe rodzynki pobiegły naprzódpod własnym ciężarem. Wysuwając ramiona pozwoliła, by musnęły gopotwarzy, i uśmiechnęłasię, kiedy poruszył wargami przez sen, jakbychrapnięciem chciał odgonić natrętną muchę. Obudził się nagle i wziął ją w ramiona, ale ona pisnęła cichoi odebrała mu piersi, karcąc klapsem po dłoni. Proszęmniepuścić, sir, wtejchwili rozkazała, lecz przyciągnął ją mocniejdo piersi, tak blisko, że mogła usłyszeć bicie jego serca. Wtuliła się w niego, wydając niskiegardłowe dźwiękiukontentowania. Westchnął głęboko, ajego pierś uniosła się pod jej policzkiem, ażusłyszała powietrzewpadające mudo płuc. Mark? powiedziała. Jestem tu. Nigdzie nie wyjedziesz. Wiesz? zawołała. Wstrzymał oddech. Dłoń, która głaskała ją delikatnie odwygięciapleców ku nasadzie karku, zamarła. Poczuła, żejego palce napinają się. Trwali tak dłuższą chwilę i wreszcie wypuścił powietrzez płucz ciężkim gwałtownym stęknięciem. Co chceszprzez topowiedzieć? zapytał. Dokąd niewyjadę? Do tego miejsca, tam w buszu odpowiedziała. Bramy Chaki? Tak. Nie pojedziesz tam. 339. Dlaczego nie? Bo zakazuję ci. Usiadł gwałtownie, spychając ją ze swej piersi. Siedzieli naprzeciwsiebie iMark patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, że przeczesałapalcami wlosy i skrzyżowała ramiona na piersiach, chroniąc je. Storm, o czym ty mówisz, u licha? zawołał. Nie chcę tracie więcej czasu powiedziała. Musisz już terazzacząć starać się przejść na swoje, jeżeli mamy kiedykolwiek dojść doczegoś. To jestmojadroga naszadroga powiedział zdziwiony. Ustaliliśmy to przecież. Pojadę do Bramy Chaki i wybuduję tam dlanas dom. Dom? Była autentycznie przerażona. Tam wbuszu? Jawchatce z trawy? Zwariowałeś, Mark? Myślałem. Od teraz masz zacząć zarabiać dla nas jakieś pieniądze! oznajmiła mu wściekle. Podniosłabluzkę i wsunęła w nią głowę,a kiedy wyłoniła się z niej znów, ciągnęła dalej: I zapomnij o tychzabawach dobrych dla małych chłopców. Ależ ja będę zarabiać pieniądze. lego twarz stężała izaczynała wyrażać wrogość. Jakiepieniądze? zapytała lodowatymtonem. Będę otrzymywał pensję. Pensję! odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się kpiąco. Pensję, zaiste! Ile? Nie wiem przyznał. Tonie jest aż tak ważne. Jesteśdzieckiem, Mark, wiesz? Pensja, dwadzieścia funtów natydzień? Czy ty naprawdę i szczerzepotrafisz wyobrazić sobie mnieutrzymującą sięz twojej pensji? Nadała temu słowu wzgardliwyton. Wiesz, kto otrzymuje pensję? Pan Smathers ją otrzymuje. Takjak służba, która podaje do stołu, i stajenni. Wciągała właśnie bryczesy, awraz z nimi przywdziała godną siebiepostawę. Prawdziwy mężczyzna nie pracujęzapensję, Mark jejgłosbył wysoki i dobitny. Chyba wiesz, czym zajmują się prawdziwimężczyźni? On też zapinałwłaśnie rozporek spodni, zmuszony do tego jejprzykładem, i pokręcił głową bezsłów. Prawdziwi mężczyźni wypłacająpensje, a nie otrzymują je powiedziała. Czy wiesz, że mój ojciec w twoim wieku był jużmilionerem? Mark nie wiedział, co rozzłościło go bardziej, może powołanie sięna Seana w tej chwili,ale nagle stracił panowanie nad sobą. Poczuł,jakby czerwona mgła zalała mu gorącą falą oczy. Nie jestem twoim cholernymojcem! krzyknął. Nie wyrażaj się tak o moim ojcu! odkrzyknęła. Jest pięćrazy bardziej męski, niżty kiedykolwiekbędziesz. Stalitam oboje, spocenii dyszący, w pogniecionych ubraniach, nawpółubrani. Z dzikimi włosami i jeszcze dzikszym wzrokiem. Łypiącna siebie spode łba. Niezdolni przemówić ze złości i urazy. Storm złamała się pierwsza. Przełknęła ślinęz bólem i wyciągnęładłonie. Słuchaj, Mark. Przemyślsobie to wszystko. Mógłbyś zająćsiędrzewem budulcowym i sprzedawać je kopalniom. Ojciec odstąpiłbyci tę działkę i moglibyśmy mieszkać w Johamiesburgu. Złość nie wyparowałajeszcze z Marka i słychać to byłow jegoglosie. Dziękujępowiedział. Wtedy mógłbym spędzić resztężycia, składając grosz do grosza na te idiotycznełaszki dla ciebie. Nie waż się mnie obrażać, Marku Andersie wysyczała. Jestem sobąpowiedział i pozostanę nim dokońca życia. Gdybyś mnie kochała, potrafiłabyś to uszanować. A gdybyś ty kochał mnie, nie pozwoliłbyś mi mieszkać wszałasiez trawy. Kocham cię! wykrzyczał. Ale będziesz moją żoną ito jazadecyduję,co masz robić! Nieprowokuj mnie,Mark. Ostrzegam cię. Nie rób tego więcej. Będę twoim mężem zaczął, ale ona porwała swoje- butyi pobiegłado konia. Sięgnęła, by poluzować uzdę, i wskoczyła nagrzbiet zwierzęcia boso. Spojrzała na niego z góry. Złość zatykała jej dech w piersi, alezebrała się wsobie i powiedziała lodowatym i uszczypliwym tonem: Tylkonie bądź tegotaki pewny. Zawróciła konia i kopnięciem pięty zmusiła go do biegu. Gdzie jestpanienka? zapytał Sean, rozkładając serwetkęi wsuwając jejróg w przecięcie kamizelki, nawidok pustego miejscaStorm przy stole. Nie czuje się najlepiej, mój drogi powiedziała Ruth. Zaczęłanalewać zupę, czerpiąc ją zpękatej wazy,spowitej w chmurę wonnej^ty. Pozwoliłam jej zjeść kolacjęw swoim pokoju. 341. Co jej dolega? zapytał Sean z troską. Nic poważnegopowiedziała Ruth stanowczo, ucinając dalszekontynuowanie tego tematu. Sean przyglądał się jej przezchwilęi nagle doznałolśnienia. Och! powiedział. Funkcje ciała kobiecegozawsze były dlaSeana Courteneya spowite aurą tajemniczości i napawały go ciągłymlękiem. Och powtórzył i nachylił się ku przodowi,by podmuchaćgłośno na łyżkę zupy, kryjącswe zmieszanie i uczucie żalu, że jegoukochane dziecko już nie jest dzieckiem. Po przeciwnej stronie stołuMarkuniósł łyżkę z równą determinacją,ale i ssącymuczuciem pustki poniżejżeber. Agdzie jest dziś panienka? zapytał Sean tonem, który w jegowydaniu miał być nieco podejrzliwy. Wciąż nie czuje się dobrze? Zadzwoniła dziśranodo Irenę Leuchars. Wyszło na to, żeLeuchars wydaje dziś wielkie przyjęcie i Storm zdecydowała się pójśćna nie. Wyjechałapo obiedzie. Wróci do Durbanu sama, cadillakiem. Gdziesięzatrzyma? U Leucharsów, naturalnie. Powinna była poprosić mnie o zgodę Sean zmarszczył czoło. Spędziłeś cały dzień w tartakach, kochanie. Decyzję należałopodjąćszybko, bo inaczej straciłabyprzyjęcie. Wiedziała, że niebędziesz mieć nic przeciwko temu. Sean miał wiele przeciwko wszystkiemu, co odbierało mu córkę,ale teraz nie mógłtego przecież powiedzieć. Odniosłem wrażenie, że nienawidzi Irenę Leuchars poskarżył się. To było wzeszłym miesiącu powiedziała Ruth. Myślałem, że jest chora upierał się Sean. To było zeszłej nocy. Kiedy wraca? Może zdecyduje się zostać do wyścigów w Greyvillew najbliższąsobotę. Mark słuchał tego wszystkiego, a uczuciepustki w piersiachprzerodziło się w ogromnąrozpadlinę bez dna. Storm wróciła dotejgrupy bogatych, gnuśnych, próżnych, uprzywilejowanychmłodychludzi, dla których nie kończące się zabawy i ciąg ekstrawaganckichprzyjęć był wszystkim, a już w sobotę Mark wyjeżdżał z dwomamułami do buszu za Bramą Chaki. 342 Mark nigdy niezdołał zrozumieć, skąd Dirk Courteney wiedziało -wszystkim. Świadczyło to niezbicie o wielkiej władzy tego człowiekajak i o tym, że macki jego wpływów docierały wszędzie. Słyszałem,że będziesz prowadził dla rządupomiary, którezadecydują o tym, czy wartoutworzyćrezerwat za Bramą Chaki,czytak? zapytał Marka. Mark wciąż jeszcze niemógł uwierzyć w to, że oto stoi tu w GreatLongwood,całkowicie nie uzbrojony ibezżadnejochrony. Jego skóraścierpła w przewidywaniugrożącegomu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Nerwy miał napięteniczym postronki, kroki stawiał z przesadnąuwagą, a jedną pięść zacisnął mocnow kieszeni bryczesów. Stojący teraz tuż przy nim Dirk Courteney był wysoki, uprzejmy,wręczdworski. Kiedy odwrócił się doniego z tym raczej stwierdzeniemniż pytaniem, uśmiechał się szerokim i ciepłym grymasem na przystojnejtwarzy i położył dłoń na ramieniu Marka. Był to lekki, aleiprzyjazny gest, któryzaszokował Marka tak samo, jakby mamba pocałowała goswym małym, ruchliwym'języczkiem. Skądon to wie? Mark patrzył na niego, zwalniająclekko, bywyślizgnąć się spod ręki Dirka. Jeżeli nawetDirk zauważył tenmanewr, jego uśmiech nie zdradził tego. Pozwolił dłoni opaść naturalniewzdłuż ciała. Wyjął z kieszeni marynarki płaską, srebrną papierośnicę. Spróbujpowiedział. Zrobiono je specjalnie dla mnie. Mark poczęstował się aromatycznym papierosem z tureckiegotytoniu, przeciągającczynność przypalania go, by ukryć swą niepewność i zdziwienie. Przecież tylko SeanCourteney i jego najbliższarodzina wiedzieli o tych planach, no i biuro premiera, rzecz jasna. Jeśli 'informacja wyszła stamtąd, awszystko na to wskazywało, to czułkitego człowieka sięgały rzeczywiściedaleko. Rozumiem, że mam traktować twoje milczenie jako potwierdzeniepowiedział Dirk, kiedy doszli dobrukowanej alejki biegnącejmiędzy rzędami boksów. Konie wyciągały łby do Dirka zzadrzwi. Zatrzymywał się od czasu do czasu, by popieścić jedwabiste nozdrzazadziwiającodelikatnymi palcami lub bywyszeptać jakieś czułesłówko. Jesteś bardzomilczącymmłodym człowiekiem Dirkuśmiechnąłsię znów ciepło i serdecznie. Lubię ludzi, którzytrzymają się rad swojego umysłu i respektują odrębne zdanie innych. Odwrócił siędo Marka, by zmusićgo do spojrzenia muw oczy. Dirk niezmiennie kojarzyłsię Markowi z jakimś lśniącym kotem, Mamba jadowitywąż ok. 3,5 mdługości żyjący na drzewach w Afryce(przyp. tłum. ).. jednym z większych przedstawicieli tego gatunku, nie zwyklymdomowym burasem. Może lampartem, złocistym, pięknym i okrutnym. Zastanawiał się nad swoją odwagą, czymoże brawurą, pod wpływemktórej zdecydował się na wejście do jaskini lwa. Jeszcze roktemuoddanie się w ręcetego człowieka byłobyjawnymsamobójstwem. Nawet teraz, gdyby nie był chronionyprzez SeanaCourteneya, nie odważyłby się na totakłatwo. Mimo że nikt, nawetDirk, nie odważyłby się tknąć protegowanegoSeana Courteneyaiwziąć na siebie wszelkichkonsekwencji z tego płynących, poczułzimny dreszcz na karku, kiedy patrzył w oczy lamparta. Dirk ujął go za łokieć, nie dając mu okazjido uniknięcia tegochwytu,i poprowadził przez bramę do zagrody dla ogierów. Dwa wybiegi były otoczone wysokimi na trzy metry ogrodzeniamiz drewna, wyściełanymi troskliwie, by zapobiec uszkodzeniusię cennychzwierząt, które miały byćw nich umieszczone. Ziemia w tychprostokątnych pomieszczeniach byłapokryta grubą warstwą świeżychtrocin. Jedno z nich stało puste, ale w drugim tużobok uwijałosięczterech stajennych. Dwóchz nich trzymało na podwójnej uździeklacz. Była młodymzwierzęciem ciemnordzawej maści o piękniewyprofilowanym w sposób charakterystyczny dlaarabów łbie. Szerokienozdrza obiecywały wielkie serce iżywotność, a kończyny byłydelikatne, ale i bardzo mocne. Dirk Courteney postawił obutą nogę na najniższej poprzeczceogrodzenia i nachylił się ku przodowi, patrząc na klacz z nieskrywaną dumą. Kosztowała mnie tysiącgwineipowiedział ale to byłaokazja. Dwóch pozostałych stajennych przyprowadziło ogiera, stare, ciężkozbudowane zwierzę, o posiwiałym wokół nozdrzy łbie. Pod brzuchemi między tylnymi nogami przeciągnięto mu uprząż podobną doklatkowatego, staromodnego pasacnoty, splecioną z lekkichogniw,zwanąpodrażniaczem, która miała powstrzymać ogiera przed skutecznym pokryciem klaczy. Stajenni popuścili uzdę, by mógł przybliżyć się doniej, ale jaktylkopoczuła dotyk delikatnych nozdrzy na ogonie, opuściła łebi wyrzuciła tylne kończyny wmorderczym, świszczącym ciosie kopytami, które ominęły łebogiera zaledwie o centymetr. Parsknąłi cofnął się. Za chwilę, nie zrażony,zbliżył się do klaczyponownie, wyprężając się, by dotknąćjej boku. Przesunął delikatnymnosem kochankapo jej błyszczącej sierści, ale klacz otrząsnęła sięgwałtownie, jakbychciała się opędzić odstada os. Zarżała dziko, zaszokowana tym natrętnym nastawaniemna jej dziewiczącześć. Powaliła nakolana jednegoze stajennych,kiedy znów zaatakowałaogiera rozwartym, pełnym żółtych zębisk pyskiem. Chwyciła go nimiza kark i rozerwała starą, zmatowiałą sierść płytkim krwawym cięciem,zanim została odciągnięta. Biedny staruszek wyszeptał Mark. Mimo że rana byłapowierzchowna, brak godności w całymtym incydencie obudził jegosympatię dla zalotniką. Stary ogier musiał znosić kopniaki iukąszenia,zanim pełna temperamentu klacz nie zmęczy się i nie stanie się chętna. Kiedy już zrobi, codo niego należy,zostanie wyprowadzony z. zagrody. Nigdy nie żałujprzegranychtego świata poradził muDirk. Jestich zbyt wielu. Na pokrytej trocinami arenie klacz uniosła ogon. Błyszczącewłosieułożyło sięw miękki, falujący pióropusz, kiedy oddała mocz długim,ostrym strumieniem, świadczącym jednoznacznie o jej podnieceniu. Ogier krążył wokół niej,odwijąjąc górną wargę i pokazując zęby. Mięśnie barku drgały mu nerwowo, kiedy starałsię ją podejść. Stała teraz spokojnie, z wciąż uniesionym ogonem, idrżała podlekkim, miłosnym dotykiem jego nozdrzy, wreszcie gotowa, by goprzyjąć. Dobra! krzyknął Dirk. Zabierzcie go! Potrzeba było siły dwóchstajennych, by odciągnąć go i wyprowadzić przez wysoką bramę, którąotworzył im Ditk. To dziwne, ale nie uważam cię za jednego z tychprzegranych powiedział Dirk lekko, kiedy czekali przy bramie. Dlatego właśnietuprzyszedłeś. Nie szkoda mi zachodu tylko w stosunku do określonego typuludzi. Ludzi, którzysą utalentowani albo silni, albo mająjakąś określoną wizję. Lub wszystkie te cechy razem. Wierzę, że tymożesz taki być. Mark wiedział, że wszystko to zostało starannie zaaranżowane. Jegospotkanie z Peterem Botesem, szwagrem Marion Littlejohn,przed budynkiempoczty w Ladyburgu, naglące wezwania, by stawiłsię w posiadłości Dirka Courteneya, które otrzymywał, tak natarczywe,żenie miał czasuprzedyskutować tychzaproszeń z Seanem Courteneyem i teraz ten erotyczny pokaz parzących się koni wszystkoto miało na celu skonfundowanie Marka, wprawienie go w stanniepewności. Myślę, że takiwłaśnie jesteś powtórzył Dirk. Przeprowadzili przy nich ogiera rozpłodowego, zwierzę zbyt cenne,by ryzykować dopuszczeniem godo niechętnej samicy. Był to wysokiikon,czarny jak skrzydła kruka. Stąpałwysoko i dumnie, rozkopując 345. miękkie trociny błyszczącymi kopytami. Nagle zesztywniał i zadrżał,kiedy wyczul oczekującą go klacz, wielki czarny korzeń wyrósł muu dołu brzucha, długi jak ramię mężczyzny i równie gruby, arogancki,o wzniesionym dumnie łbie, który pulsował swoim własnym życiemi uderzał niecierpliwie o podbrzusze konia. Przegrani odstają, wygrani dostają powiedział Dirk, kiedyogromny ogier pokrył klacz. Jeden ze stajennych rzuci! się naprzód,by go nakierować. Klacz wygięła grzbiet w oczekiwaniuna długie,lśniącepchnięcie. Przegrani i wygrani powtórzył przyglądając sięogierowi pracującemu lśniącymi,muskularnymi zadkami. Przystojnatwarz Dirka nabiegłakrwią, dłoniezacisnął na poprzeczce płotu takmocno, że knykcie stały się białe jak marmur. Gdy ogier zeskoczył z klaczy, Dirk westchnął, znów schwyciłMarka za łokieć i poprowadził dalej. Byłeś obecny przy mojej rozmowie z ojcem, kiedy przedstawiałem mu swoją wizję. Byłemtam zgodziłsię Mark. Świetniezaśmiał się Dirk. Więc jednak masz głos zaczynałem już w to wątpić. Uznałem, że leży w moim interesie, bydowiedzieć się wszystkiego otobie. Znasz przecież szczegóły mojegoplanu i w tej sytuacji muszę sięjakoś zabezpieczyć. Okrążyli ozdobny staw leżący za domem. Jego powierzchnia pokrytabyła płaskimikielichami lilii wodnych, tak że cały tchnął zapachem tychkwiatów, lekkich, podobnychdo ozdób zcukru na torcie. Przeszli przez rosarium. Żaden znich nie odzywał się, aż dotarlido gabinetu o wysokim suficie izbyt wielu meblach. Dirk zamknąłdrewniane okienniceprzed upałem, sprawiając, że pokój stał sięchłodny, mroczny i poniekąd odpychający. Wskazał Markowi krzesło na wprost kominka, a sam podszedłdostołu, na którym stała srebrna taca pełna butelek i szklanek. Drinka? zapytał. Mark pokręcił odmownie głową. Patrzył, jakDirk nalewa sobiez czarnej butelki. Wiesz więc o moim marzeniu powiedziałwciąż skupiony natej czynności. Co otym sądzisz? To duże zamierzenie powiedział Mark ostrożnie. Duże? zaśmiał się Dirk Courteney. Nie użyłbym tegosłowa. Uniósł szklankę w kierunku Marka i upił łyk, przyglądającmu się zza jej brzeżku. To dziwne, jak przeznaczeniesię sprawdza pomyślał Dirk,patrząc naszczupłąwdzięczną postać. Dwa razy próbowałem pozbyć się go i kłopotów, które mógł mi sprawić. Gdybymisię powiodło, niemógłbymwykorzystać go teraz. Przerzucił nogę przezkant biurka i odstawiłszklankę na bok, bymieć ręce wolne, i gestykulując przemówił. Mówimy tuo przekroczeniucałkiemnowej granicy, o krokumilowym dla naszego narodu, o miejscachpracy dla tysięcyludzi,nowych miastach,nowych portach, kolei żelaznejo postępie. Rozłożył ramiona w geście pokazującym gwałtowność tego wzlotui nieograniczoność możliwości. Jedno wspaniałesłowo charakteryzuje to wszystko najlepiej postęp! I każdy, kto stara się gopowstrzymać, jest więcej niż głupcem. Jest zbrodniarzem i zdrajcąswojego narodu i tak winien być potraktowany. Należy odsunąć gonabok wszelkimi dostępnymimetodami. Przerwał i spojrzał na Marka. Groźba była aż nadto wyraźnai Mark poruszył się niespokojnie w krześle. Z drugiej jednak strony Dirkuśmiechnął sięnagle i przypominało to promień słońca, który przebił się przez szare chmurzyskadeszczowego nieba. Każdy, kto przyczyni się do przeprowadzeniategowspaniałego zamierzenia, będzie miał pełne prawodo czerpaniazeń i udziału w zyskach. Czego pan chce ode mnie? zapytał Mark,a toniespodziewane pytanie zastało Dirka z uniesionymi w górze rękami,kolejny górnolotny frazes zamarł mu na ustach. Dłonie opadłymuwzdtuż ciała i spojrzał na Marka wyczekująco, jakby spodziewałsię jakiegoś ważnego oświadczenia. I o jakich zyskach panmówi? skończył Mark. Dirk zaśmiał się zachwycony, na te słowa bowiem czekał każdyma swoją cenę. Wiesz, czego odciebie chcę powiedział. Tak, wydaje mi się, że wiem zgodził się Mark. Powiedz mi więc, czegochcę Dirk zaśmiał się znów. Chce pan, bym sporządził raport, z którego jasno i jednoznaczniebędzie wynikało,że stworzenie Parku Narodowego na terenachwokółBramy Chaki jest absolutnie niewykonalnym, niepraktycznym zamysłem To ty powiedziałeś, nie ja Dirkuniósł szklankę w /geścieuznania. Niemniej jednak wypijęza to. A te zyski? nalegał Mark. Satysfakcja ze świadomości, że wypełniasz patriotyczny obowiązek wobecnarodu powiedział Dirkpoważnie. Po Francji mamjuż dość tej satysfakcji nacale życie --powiedziałMark cicho. Przekonałem się,że nie daje się jeść ani pić" 347. Dirk zaśmiał się zachwycony. To jest argument, muszę o tym pamiętać. Czy abyna pewno się nie napijesz? Mark uśmiechnął się po razpierwszy. - Tak, poproszę, jednak zmieniłem zdanie. Whisky? Proszę. Dirk wstał i podszedł do tacy. Zdał sobie sprawę, że odczuł ulgę. Jeżeli okazałoby się, że nie ma ceny na tego człowieka, a zaczynałjuż wierzyć, że tak właśnie jest, jeden z filarów, na których oparłswą filozofię życiową, rozpadłby się. Ale teraz znów było dobrze. Ten człowiek miał cenę; stwierdziwszy to, poczuł wzgardę i lekceważenie. Jednak chodziło mu o pieniądze i to,jak przypuszczał,o jakąś mizerną sumkę- Ten człowiek nieróżniłsię niczym od innych. Zwrócił się do Marka. Masz tu coś do picia powiedziałpodającmu szklankę. A teraz porozmawiajmyoczymś, co można zjeść. Podszedł do biurka i otworzywszy jedną z szuflad wyjął z niejbrązową,zalakowaną czerwonymwoskiem kopertę. Położyłją na biurku, jednocześniesięgając po własnąszklankę. Zawiera ona zadatek świadczącyo mojej dobrej woli powiedział. Jak dobrej? Tysiąc funtów odpowiedział Dirk. Wystarczy, bykupić całą górę chleba, i Jedna z pańskichkompanii kupiła farmęod mojego dziadka zacząłMark ostrożnie. Obiecał ją mnie, ale zmarł, nie zostawiając mi żadnych pieniędzy. Wyraz twarzy Dirka zmienił się nagle. Oczystały się baczne i obserwujące. Najpierw chciał udać niewiedzę na ten temat, aleprzecież sam przyznał przed chwilą, że sprawdził Marka dokładnie. Tak pokiwał głową. Wiem o tym. Starzecprzepuścił wszystkie pieniądze. Ta farmabyła warta trzy tysiące funtów powiedział Mark. Uważam, że tepieniądze wciąż jeszcze misię należą. Dirk opuścił głowę i znów sięgnął doszuflady, by wyjąć jeszczedwie identyczne zalakowane koperty. Położył je delikatnie obok pierwszej. Dziwnym trafem okoliczności mam akurat taką sumę przy sobie powiedział. 348 Rzeczywiście marne grosze pomyślał uśmiechając się z pogardą. Co kazało muprzypuszczać,że jest coś niezwykłego w tym człowieku? myślał. W szufladzie było siedem identycznych kopert, każdaz nich zawierała dziesięćbanknotów po sto funtów. Spodziewał sięusłyszeć wyższą cenę zaten raport nie, poprawił sam siebie, byłemzdecydowany pójść nawet wyżej, dużowyżej. {.. Chodź uśmiechnął się. Oto one. Obserwował, jak Mark wstajez krzesła iprzechodzi przez pokój, by wziąć kopertyi schować je do kieszeni. Broda Seana Courteneya zjeżyłasięniczym kolce jeżozwierza, :. twarz z wolna przybrała barwę źle wypalonej cegły. Dobry Boże! warknął, gapiąc się na trzy koperty leżące na " : jego biurku. Pieczęcie zostały ostrożnie przełamane, a zawartość leżała. ułożona wtrzy fioletowobłękitne wachlarzeszeleszczących banknotów. wziąłeś od niego pieniądze? Tak, sirprzyznał Mark, stojąc na baczność przed biurkiem ",.. niczym niesforny uczeń w obliczu pryncypała. Imasz czelność przyjść ztym do mnie? Sean zamierzył się, -: jakby chciał zmieść plik banknotów z biurka. Zabierzto plugastwo fode mnie. aa: Pańska lekcja numerjeden, generale. Pieniądzezawsze się liczą powiedział Mark cicho. Tak, ale co ja mamz tymwspólnego? Jako prezesTowarzystwa Ochrony Przyrody Afryki jest pan ^,zobowiązany wysłać dawcylist potwierdzający otrzymanie rzeczonej sumy wraz z podziękowaniem zatak hojny datek. O czym ty mówisz, u licha? Sean gapił się na niego nie ; rozumiejąc. Co to za towarzystwo? ';; Właśnie je utworzyłemi mianowałem pana prezesem. Jestem,. przekonany, że dojdziemy do porozumienia przy ustalaniu jego założeń; i zasad członkostwa. Najważniejsze jednak jest uświadomienie ludziom,- co zamierzamy zrobić, i uzyskanie pełnego społecznego poparcia. Mark mówił żywo, wyrzucając z siebie słowa, a Sean Courteney słuchał z uwagą. Jego twarz zwolna wracała do normalnego koloru. ,'' przyoblekając się w pełenzachwytu uśmiech. : Wykorzystamy te pieniądze na zrobienie reklamy w prasie, by :;uświadomić ludziom, jakie jest ich dziedzictwo Mark pędził już Sine ,, dalej, pomysły sypały się jeden po drugim, natychmiast dając przyczynekkolejnym. Sean przysłuchiwał się i stopniowo uśmiech przerodził 349. się w spazmatyczny rechot, który wstrząsał jego ramionami, a wreszcie wybuchnął śmiechemtrwającym paręminut. Wystarczy! krzyknął wreszcie zachwycony. Siadaj, Mark, na raziewystarczy. Sięgnął po chusteczkę, by osuszyć oczyi wydmuchać wielki, zakrzywiony nos tak głośno, jakby ryknęła trąba. Powoli wracał do równowagi. To nieprzyzwoite wykrztusiłwreszcie. Absolutne świętokradztwo! Ty w ogóle nie masz szacunku dlapieniędzy. To nienormalne. Ależ skąd, mam lecz pieniądze są tylko środkiem, nie celem, sir i Markzaśmiał się. Wesołość generałabyła zaraźliwa. Mój Boże, Mark. Jesteś bezkonkurencyjny, naprawdę, gdzie ja cię wynalazłem? zachichotał po raz ostatni i spoważniał. Wyjąłczystą kartkę papieru z bocznej szuflady i zaczął robić notatki. Takjakbym nie miał już dośćroboty warknął. A teraz sporządzimy listę zamierzeń tego twojego cholernego towarzystwa. Pracowali nad tym przez prawie trzy godziny, aż Ruth musiała przyjść, by zaprosić ich na kolację. Za chwileczkę, mojapanipowiedział Sean, umieszczając ciężki przyciskna pliku notatek, które sporządzili. Miał już powstać, ale skrzywił się i spojrzał na Marka. Wybrałeś sobie bardzo niebezpiecznegowroga, młody człowieku ostrzegł go. Tak, wiem przytaknąłMark z powagą. Powiedziałeś to z przekonaniem popatrzył na Marka pytająco. Mark zawahał sięchwilę i przemówił: Znał pan mojego dziadkaJohna Andersa, wspominał pan o nimkiedyś? Sean przytaknął i rozparł sięwygodnie w swym fotelu. Posiadał ziemię,osiem tysięcy akrów,nazywałto Andersland. Sean znówprzytaknął i Mark ciągnął dalej ostrożnie. Opowiedziałwszystko,bez żadnych upiększeń, podając suche fakty, a kiedyzgadywał coś lub tylko przypuszczał, zaznaczał, że to są tylko jegodomysły. Ruth przyszła znów, by ich ponaglić, akurat gdy Markopisywał noc na skarpie, w którą zabójcy przyszli do jego obozowiska. Miałazamiar przyspieszyć ich argumentem, że posiłek się zmarnuje,zobaczywszy jednak ich twarze, stanęła cicho za fotelem Seanai słuchała. Jej twarz pobladła i spoważniała. Opowiedział im o BramieChaki, o poszukiwaniu grobudziadka i o ludziach, którzy polowalitam na niego. Nawet kiedyskończył, milczelidalej, aż wreszcie Seanwstał, westchnął głośno i żałośnie, zanimprzemówił: 350 Dlaczego nie zgłosiłeś tego? Czego? I tak by mi nikt nie uwierzył. Mogłeś iść z tymna policję. Nie mam najmniejszych dowodów, które obciążyłyby DirkaCourteneya, prócz mojejwłasnej pewności o jego winie. Spuściłoczy. To tak szalona, nieprawdopodobna historia, że bałem sięopowiedzieć ją nawet panu aż do dzisiejszego dnia. Tak przyznał Sean. Nawet teraz nie chcę uwierzyć, że to prawda. " Przykromi powiedział Markz prostotą. -;. Wiem, że toprawda, ale nie chcę w nią uwierzyć Sean pokręcił głową i spuścił brodęna pierś. Ruth położyłamudłoń na ramieniu uspokajającym gestem. O Boże, ile jeszcze muszę przez/niego wycierpieć? wyszeptał podnosząc głowę. Teraz grozi ci. jeszcze większe niebezpieczeństwo, Mark. , Nie wydaje misię, generale. Jestem przecież podpańską ochronąi on o tym wie. : Niech Bógsprawi, by mu to wystarczyło wyszeptał Sean. ^Ale co powinniśmy przedsięwziąć przeciwko niemu? Jak powstrzymać tego. przerwał szukającwłaściwego słowa i w końcu wysyczał - -^ tego potwora? 'i Nie ma dowodów powiedział Mark. Nie ma nic, co moglibyśmy użyć przeciwko niemu. Jest na to za mądry. Przynajmniej jak dotąd. Są dowody powiedział Sean z niezbitąpewnością. Jeśli towszystko jest prawdą,gdzieś muszą być dowody. Szeroki grzbietTrojana wydawał siętwardyniczym beczka dlatijt siedzącego na nimMarka. Kiedy posuwali się wzdłuż rzeki Bubea, słońce było w szczycie i paliło niemiłosiernie przez koszulę, ażmiędzyłopatkami i pod pachami pojawiły się ciemne plamy potu. Spartai,drugi ciężko objuczony muł, szedł za nimi prowadzony na długimpostronku. Przy korycie rzeki na jednym zjej cukrowobialych brzegówpozwolił mułom schłodzić się brodzeniem po kolanai napić się wody. Wsysały wodę łapczywie, aż czuł, że brzuch zwierzęcia, na którymsiedział, rozdymasię między jegoudami. Przyglądającsię portalom Bramy Chaki, zsunął kapelusz na tył głowy^ [ otarł kciukiempot z czoła. Zdawały się wyrastać wprost znieba kaskadąUl. kamieni, lite i wieczne, tak mocnei solidne, że górowały nad ziemią^i rzeką u swych stóp. Podwójnykosz zawieszony po obu bokach muła by) najlżejszy z ciężarów, jakie zabrał z sobą, korzystając z obfitychosiągnięć cywilizacji. Dźwigał teżciężar winy i żalu, bólpoutraconejmiłości ipoczucie nie spełnionego obowiązku. Ale teraz, tuż podBramą Chaki,poczuł, że ciężar robisię lżejszy, ajego ramiona prostują się i nabierająsił. Od strony rzeki Bubezi tchnęło na niego czymś nieokreślonym, może byłoto uczucie spełniającegosię przeznaczenia, a może radość z tego, że wreszciewraca do domu. Raptem zaczął się śpieszyć. Wyciągnął niechętny łeb Trojana ociekającywodą z mięsistych warg i skierował ku zielonemu nurtowirzeki. Kiedy stracili grunt pod nogami, ześlizgnąłsięz siodła ipłynął przy nim. Gdy duże, wielkości talerzy do zupy, podkowy znów dotykały dna, przerzucił nogę przez siodło ipojechał wzdłuż brzegu. Bryczesyprzylgnęły mu do ud, a koszula wyparowywała wodę. Nagle, po raz pierwszyw tym tygodniu, właściwie bez wyraźnegopowodu, zaśmiał się- Był to lekki, nieskrępowany wybuch śmiechu,który wisiał nad nim niby aureola jeszcze przez długi czas. Tego dniabyłobardzo cicho. Podkowy Trojana grzęzły w miękkiej ziemi przy rzece w rytmicznym mlaskającym chodziei Mark niebył pewien, co właściwie słyszał. Zatrzymał Trojana i zaczął nasłuchiwać. Cisza była tak absolutna,że aż dźwięczała. Kiedysynogarlica zawołała melodycznie i smutnojakieś dwa kilometry dalej, w dole rzeki zdawało się, że jest tak blisko, iż można ją dotknąć. Mark pokręcił głową w zdziwieniu. Wraz z pierwszymi krokamidźwięk odezwałsię znów i tym razem nie mogło być najmniejszychwątpliwościco do jego pochodzenia. Markowi nagle zjeżyły się włosyna karku. Podciągnął się z wygodnej, rozłożystej pozycji wsiodlei usiadł prosto. Słyszał już kiedyś ten dźwięk w okolicznościach, o których chciałby szybko zapomnieć. Odezwał się gdzieśblisko,bardzo blisko. Dochodził z nieprzeniknionej gęstwiny dzikich loquat i wiszących lian, które były typowąkryjówką. Był to dziwny, prawie nienaturalny dźwięk, rozciągniętyi płynny,podobny do dźwięku przy wylewaniu wody zszyjki kamiennego garnka. Tylko ktoś, kto słyszał go już kiedyś, rozpozna niespokojne, ostrzegawcze mruknięcie dorosłego lamparta. Mark zawrócił muła i popędził wprost poosuwającym się zboczu,aż dotarli w cień liściastego lasu, gdzie zwolnił cugle. Wyjął mannlichera 352 ""^futerału i sprawdził, czy magazynek jest załadowany. Zobaczył nube, mosiężnenaboje o miedzianych czubkach, wciąż jeszcze błyszczące i śliskie od wosku, którym były pokryte. Z trzaskiem zaryglował karabin. Niósł go niedbale wlewej dłoni, nie zamierzał bowiemz nie Nie mógł go wykorzystać. Poczułnarastające podniecenie i oczekiwanie. Minęły juży dwa miesiące odprzybycia do BramyChaki, dwa miesiące męczących. spacerówi przejażdżek idopiero po raz pierwszy miał okazję zobaczyć lamparta. ;;. Na terenach wzdłuż rzeki Bubezi żyło ich sporo, natykał się na ich tropy niemal każdego dnia, a nocąsłyszał,jak warczą iprychają. Lamparty i kudu należą do ostatnich spośród dzikich zwierząt,które są skłonne poddać się i ulec człowiekowi i jego cywilizacji. Wrodzona przebiegłość i tajemniczość chroniłyje przedtym dłużej niż inne gatunki. Teraz wreszcie miał okazję przyjrzeć mu się. Kępanadrzecznychwarów, jakkolwiek gęsta, była niewielka. Marzył wręcz, by dane. mu było ujrzeć choć błysk sierści wgłębokim cieniu, coś konkretnego,". jakiś jawny dowód do zakonotowania w pamięci, kolejny gatunek do zapisania na listę, która wydłużała się wciąż w jego głowie. Okrążał chaszcze ostrożnie, przenosząc wzrok z gęstej ściany buszu ku miękkiej ziemi u swych stóp, wyglądając śladów łap lub błysku złotej sierści olbrzymiego kota. Tuż przy stromym brzegu rzeki zatrzymał sięraptem i przyglądał;się dłuższy czas, nimopadł na kolano i dotknął ziemi. Nie były to ślady lamparta, lecz człowieka, które poznał dawnotemu inauczył się bezbłędnie rozpoznawać. Nie wyróżniały się niczymszczególnym, brakiem palca czydeformacją, ale wyszkolone okoMarka poznało kształt i rozmiar. Z lekka powłóczysty krok mężczyzny,stopy stawiane do środka, długość kroków i głęboki odcisk w ziemi,charakterystyczny dla szybkiej, czujnej marszruty. Wreszcie znalazłwytłumaczenie dla rozpaczliwego tonuw warknięciu zwierzęciaw kępiezarośli. Pungushepowiedział Mark cicho. Szakal znów przy pracy. Kroki pokrywały się, wpierw prowadząc w busz, a następnieopuszczając go. Śladystóp wchodzące w zarośla były głębsze, bardziej rozciągnięte,jakby ich właściciel niósł jakiś ciężar, powrotne zaśbyłymniejwidoczne, mężczyzna kroczył lekkoMark zbliżył się powoli do kępy, idąc za śladami tamtego. Zatrzymywał się co parę sekund, byzbadać poszycie, lub kucał, chcącmiećlepszy punkt widzeniapod wiszącymi lianami igałęziami. 23 Brama Chaki 353 Teraz, kiedy wiedział już, czego może się spodziewać, uczuciemiłego podniecenia ustąpiło miejsca zimnej wściekłości i świadomościgrożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Raptemw gęstwinie mignęło coś białego, przyciągając jego wzrok. Gapił się przez dłuższą chwilę, nim wypatrzył kremową, krwawiącąranę pnia drzewa, w miejscu gdzie kora została odartaprzez pazuryrozwścieczonego zwierzęcia. Byłyto głębokie rysy, ciągnącesię przezcałą powierzchnię. Wściekłość ścisnęła mu brzuch niczym ołowianapięść. Poruszał się teraz zakolami, zkarabinem gotowym do strzałunisko przybiodrze. Przeszedł trzy kroki, nim zatrzymał się znów. Naskraju zarośli zauważyłmałe poletko wydeptanej trawy i poszycia,miękka, czarnaziemia była zryta, jakby ciągnięto tędy coś bardzociężkiego. W promieniu słońca błysnęła krwawa plamka. Mógł to byćpłatek kwiatu albo kropla krwi. Znów usłyszał dźwięk, który przypominał szczęknięcie metaluo metal, ogniwao ogniwo. W gęstwinie tuż przed nim coś poruszałostalowym łańcuchem. Wreszcie zrozumiał. Wiedziałjuż, gdzie znajdujesię teraz zwierzę. Poruszał siędalej ostrożnie, zamierając przy każdymkroku, wodząc palcem poprzycisku bezpiecznika karabinu, którytrzymałprzypiersi. Biała, znów nienaturalnie biała plama odcinała się od ciemnegolistowia. Przyjrzał się z całą uwagą. Długie minutyminęły,nimdomyślił się w tym kształcie surowego drewna ściętego pnia, krótkiegoi rozwidlonego, grubego jak talia młodej dziewczyny. Był świeżo ściętyi miąższ wciążjeszcze krwawił lepkimi kroplami żywicy o kolorzewina. Zauważył też skrętkradzionego z ogrodzeń drutu, którymprzymocowano łańcuch do kloca. Kłoda ta służyła jako kotwica,elastycznieuginając się, przytrzymywała zwierzę bez dawania mu solidnego oparcia, o któremogłobyzaprzećsię i uwolnić. Łańcuchbrzękał znów. Lampart znajdował się parę kroków od niego. Znał już dokładnąpozycję zwierzęcia, mimo że go nie widział, i kiedystał taki patrzył,pamięć galopowała, przypominając wszystko, co słyszał od dziadkao tym strasznym kocie. "Nie ujrzysz go, zanim nie nadejdzie,i nawet wtedy wyda ci się,żeto tylkożółtybłysk światła, promyk słońca. Nieostrzeżecię choćbywarknięciem jak lew. Nadchodzi w zupełnej ciszy. Nie rzucisię naramięani nie schwyci cię za bark. Będzie mierzył w głowę. Wiewszystko o dwunożnych stworzeniach, żywi się głównie pawianami,toteż wie, jak dobrać siędo twojej czaszki. Zdejmie czerep czaszki prędzej 354 niż ty ścinasz czubek jajka na śniadanie,i dla absolutnej ^pewnościjego łapy zajmąsię twym brzuchem. Widziałeś nieraz kota. leżącego na grzbiecie i wymachującego łapkami, gdy drapiesz go. "'Zabawi sięz tobą taksamo, wyrwie ci trzewia równie łatwo, jak patroszy się kurczaka. Zrobi to wszystko tak szybko, że jeśli będzie nas czterech na tym polowaniu, zabije trzech, zanim ostatni zdąży unieść karabindo ramienia". " Mark stał w kompletnym bezruchu i czekał. Nie widział zwierzęcia, ale jużje wyczuwał, tak jak czuł nasobie jego spojrzenie. Ślepia żądliły Jego skórę niczym macki trującychinsektów. Przypomniał sobie śnieżnobiałą tkankę szramy, którą w chwili słabości po wypiciuzwartej whisky pokazał mu kiedyś Sean Courteney. Podciągnął koszulę i napiął mięśnie, tak że blizna stała siębardziej widocznalśniąca niczym szew na satynie. Lampart powiedziałwtedy diabelskikot,najgroźniejszy sukinsyn w całym buszu. jaK Łańcuch brzęknął znówiMark zobaczył lamparta. Wypadł z buszu W przerażającym, bezszelestnym pędzie niby rozmazana szarżująca:Csmuga. Błyszczały mu tylko żółte ślepia. Za zwierzęciem sunął łańcuch,^. 'a kiedy już Mark uniósł karabin, zauważył potrzask uczepiony doB tylnej łapy lamparta niczym potężny stalowy krab. '' Ciężkie brzemię spowolniło atak o zaledwie ułamek sekundy. Czas zdawał się płynąć z senną powolnością,każda minisekunda;(; spadała ciężko jak grube krople gęstej oliwy, tak więc zdążył zauważyć, że łapa lamparta tuż ponad uchwytem potrzasku jest pogryziona. iPoczuł,że żołądek skacze mu do gardła, kiedyzdał sobie sprawę, żeW desperackiej próbie uwolnienia się zwierzęmusiało przegryźć się We własne ciało, kości i ścięgna. Kończyna trzymała się na paseczkuv poszarpanej, zakrwawionejskóry, którypękł pod wpływem szarpnięcia;- stalowego potrzasku. . - Lampart był wolny! Oszalały z bólui strachu, skoczył do głowy"? Marka. ;- Lufa mannlichera dotknęła prawie szerokiego, płaskiego czoła. Byłtakblisko, że Mark mógł zobaczyć długie białe wąsy sterczące zezmarszczonego,warczącego pyska, jak źdźbła trawy oszronione rannymPrzymrozkiem, iżółte kły zzaobnażonych czarnych warg- szorstkiróżowy ozór w głębi rozwartego pyska i oczy. Te okropne, żółte,ziejące nienawiścią oczy. Mark strzelił i nabój rozłupał czaszkęna pół. Złote ślepiaPrzymrużyły się pod wpływemokrutnegorazu,a głowa wykręciła siędo tyłu w niemalwężowymskręcie. Potężne ciało straciło wdzięk 355 i lekkość, przekręciło się bezwładnie w powietrzu i lampart upadłciężko u stóp Marka. Maleńkie kropelki jaskrawoczerwonej krwiopryskały czubek jego buta, iskrząc się tam jak szlifowane rubiny. Mark dotknął otwartego szeroko ślepia, ale żółte światło gasłojużw nim, a powieki z pięknymi wachlarzami czarnych rzęs nie zareagowały odruchem mrugania. Lampart byłmartwy. Mark usiadł ciężkona ziemi przy zwłokach i sięgnął po blaszane pudełkoz papierosami. Dłoń trzymająca zapałkę drżała tak gwałtownie, że płomyk migotałniczym skrzydła ćmy. Zgasił i wyrzucił zapałkę, potem przejechałdłonią po miękkim, gęstym futrze. Było bursztynowozłote, pocętkowane wyraźnymi rozetkami czerni, jakbydotknięte rozczapierzonymipalcami prawej ręki anioła. Pungushe, ty draniul wyszeptał znów. Zwierzę zginęło z powodu swej pięknej cętkowanej skóry,za którązapłacą parę marnych szylingów, kiedy zostaniesprzedana na wiejskimtargu, przy postoju kolejowym lub na poboczu zakurzonej drogi. Śmierć w niemożliwej do opisania agonii i strachu, by zostać przerobionym na dywanik czy futrodla jakiejś damy. Mark znów pogłaskał błyszczącą sierść. Poczuł, że strach ustępujemiejsca złościna człowieka, którykiedyś uratował mu życie, a któregotropił bezskutecznie oddwóch miesięcy. Wstał i podszedł do stalowego potrzasku leżącego na końcułańcucha. Łapawciąż tkwiła między bezlitosnymi szczękami i Markprzykucnął, by się imprzyjrzeć. Tego typupułapkizwano "SlagYster" zabójcze żelazo. Końce zębów zostały zaostrzone tak, bychwytały, ale nie uszkadzały skóry. Ważyła co najmniej 40 kiloi potrzebował grubej gałęzi, by rozewrzeć uchwyt i zwolnić mechanizm. Stal była pociemniała i pokryta sadzą w miejscach, gdzie kłusownikopalił jąwiechciem suchej trawy, byzabić zapach człowieka. Przyskraju zarośli leżały rozkładającesię resztkipawiana, zdradliwa,wonna przynęta,której nie mógł się oprzeć wielki żółty kot. Mark przeładował mannlichera. Byłtak rozjuszony, że zabiłbytego człowieka, który to zrobił, gdyby spotkał go teraz, niezważającna to, że zawdzięcza mu życie. Podszedł do wzgórzai rozsiodtał Trojana, a następnie przytroczyłgo skórzanymrzemieniem. Przewiesiłtorby przez gałęzie drzewa,daleko poza zasięgiem wścibskiej hieny czy borsuka. Potem wróciłi odszukał ślady kłusownika na skraju zarośli. Wiedział, że nie masensu śledzić go na mule. Kłusownikzauważyłby ciężkie, niezdarnezwierzę z co najmniej kilometrowym wyprzedzeniem i zostałby ostrzeżony. Mark miał szansę wytropić gotylko na piechotę. Trop był świeży, a obozowisko kłusownika nie mogło znajdowaćsię daleko. Niezaryzykowałby oddalenia się od tak cennej zdobyczy;: tkwiącej w potrzasku. Szansę Marka na schwytaniego wzrosły. Będzie czujny, rzecz jasna, przebiegły i sprytny, wiedział bowiem,Sze teraz dolina jest objęta zakazem polowania. Mark odwiedził każdąB. wioskę, rozmawiał z wodzami wszystkich plemion, pijąc ich piwoVi objaśniając nowe prawo i porządek. Kłusownik wiedziałwięc, żejestryjęty spod prawa. Mark śledził jego kroki już tyle razy, że środki ostrożności, jakie zedsięwziąl Pungushe, klucząc zawile, by zgubić każdy ewentualnyiscig, upewniły go, iż wiedział o swej winie. Teraz wreszcie miał dużą ansę, by go dostać. Siadywskazywały, że przekroczył rzekęjakiś kilometr wdół i zaczął. uczyć przez zaroślai las, najprawdopodobniej idąc trasą zastawionychnłapek. Potrzask, w który wpadł lampart, znajdował się widocznieośrodku tej trasy, alekłusownik zakładałteż mniejsze wnyki, używającAkiego galwanizowanego drutu kupionegonajpewniej za parę szylinpw w ogólnobranżowym sklepiku wiejskim. Korzystałteż z miedzianego drututelefonicznegooberwanego bez skrupułów z jakiegoś stojącego ustronnym miejscu słupa. Zakładał wnykina szakale, wabiąc je. ladliną. Bez oporów instalował je też przy lizawkach soli i przywodopojach orazinnych miejscach gromadzenia się drobnej zwierzyny. Idąc dokładnie szlakiem pułapek, uwalniającpo drodze zwierzętaz wnyków, a potem niszcząc żelastwo,Markzbliżał się szybko dokłusownika, ale minęły jeszcze trzy godziny, nim dotarł do jego^obozowiska. Było założonepod baobabem, o spuchniętych, wężowato pokrzywionych gałęziach. Drzewo byłostare i spróchniałe, z ogromnąBdziuplą wydrążoną pośrodku pnia. To tu w ukryciu rozpalał swe matęallaezdymne ognisko. Terazbyło wygasłe, dokładniezasypane piaskiem,tlBĘale zapach dymu doprowadził Marka doń. Popioły były zimne. Schowane w najdalszym zakątku wydrążonego drzewa, leżały dwa^pakunki obwiązane plecionym z kory drzewnej sznurkiem. W jednym'Mark znalazł zatłuszczony szary koc, rzeźbiony drewniany podgłówek, mały trójnogikociołek, woreczek ze skóry impali zawierający oKoło" dwóch kilogramów żółtej kukurydzyi paski suszonego mięsa. Kłusownik miał niewiele bagażu i przemieszczał się szybko. Drugi pakunek zawierał piętnaścieskór szakali, wysuszonych nai słońcu i aż trzeszczące sztywnych pięknych srebrnych, czarnych"! "Tidych futer oraz dwie skóry lamparta, wielkiego ciemnozłotegoi młodszej, mniejszej samicy. Mark rozpaliłognisko i wrzucił 357. weń koc, podgłówek i worek. Odczuwał mściwą satysfakcję, patrząc,jak tlą się i czernieją. Pogiął kociołekkawałkiem skały. Zarzuciwszy rulon futer na ramię, ruszył w drogę powrotną. Ciemniało już,kiedy dotarł do padliny lamparta leżącej przy rzece. Zrzucił skóry, które terazzdawały sięstukilowym workiem węgla najego ramieniu, i znów zapatrzył się na martwe zwierzę, jakby szukając odpowiedzi. Wokół niego kłębiły się roje butelkowozielonych, opalizujących much. Jaja, które składały na sztywnym ciele, wyglądały jak kupkiugotowanego ryżu. Markązaszokowało jednakco innego. Padlinabyła obdarta ze skóry. Została fachowo pozbawiona złoto-czarnegofutra, odsłaniając tylko surową różowość, obłożoną gdzieniegdzieżółtym łojemi kawałkami ścięgien. Łeb teżbył goły, zdjęto z niegopysk, sprawiając, że zmętniałe zdziwione oczy wytrzeszczały sięz czaszki jak czarne kamyki, a z uszu wystawały kępki ciemnej sierści. Żółte kły zastygły odsłonięte w zwartym, żółtym grymasie uśmiechu. Mark pobiegł szybko do miejsca,w który leżała kłoda. Łańcuch i potrzask zniknęły. Minęła cała minuta, nim wpadł nato, copowinnobyć jego kolejnym logicznym posunięciem. Wbiegł po pagórkui zbliżył się dodrzewa. Trojanzniknął. Przecięte troki wisiały przewieszone starannie przez gałąź drzewa. Trojan, niespodziewanie uwolniony, zachował się w sposóbłatwy do przewidzenia. Ruszył prosto jak strzała poprzezlas do swej prowizorycznej stajenki, wktórej czekała dzienna porcja owsa itowarzystwo takpodobnegousposobieniem starego koleżki Spartana. Do obozu głównegobyło co najmniej 25kilometrów, a za kwadrans zaczniesię ściemniać, Torby również zostały zdjęte z drzewa, a ich zawartość skrupulatnieprzebrana. To, co Pungushe odrzucił, leżało schludnie odłożone na płaskimkamieniu. Najwidoczniej nie miał najlepszego zdania oWilliamieSzekspirze, gdyż jego tragedie zostały odsunięte na bok, zostawił też giemzowąkurtkę myśliwską Marka, prezent od Ruth wręczony w ostatniejchwili. Zabrał natomiast śpiwór, należący kiedyś doSeana Courteneya,z wszytym prześcieradłem i wsypą z prawdziwego pierzaedredonowego . który kosztował 25 gwineiu Harrodsa w Londynie. Świetna wymiana zaprzetarty, zatiuszczony koc i drewniany podgłówek. Wziął też kociołek. kubek,sztućce, sól, mąkę i mięso, ale zostawiłpojedynczą puszkę fasol',i. Kaczka edredonowa plak morski /. północnych krańców półkuli północne! dostarczający cennego puchu(przyp. tłum. ). 358 Przywłaszczyłsobie czystą koszulę i spodnie khaki, odrzucając I zapasowe wełniane skarpety i butyna gumowej podeszwie. Być może to tylko zbiegokoliczności, że buty zostały ustawione czubkami'"jy kierunku obozowiska Marka a może była to jawna kpina? Puszka fasoli i buty nadrogę. Poprzez czerwoną mgiełkę upokorzenia i wściekłości Mark zauważył sęs wtej sytuacji działanie jakiegośkapryśnego humoru. Ten człowiek obserwował go. Teraz był już tego pewien, jego dobór rzeczy z toreb Marka odzwierciedlał aż zbyt wiernieto, co Markspaliłz jego dobytku. ,. W swej wyobraźniMark usłyszałniski,dzwoniącyśmiech Zulusaiehwycił szybko mannlichera i podążył tropem Pungushe, Przeszedł najdalej sto metrów izatrzymał się. Pungushemógł być objuczonypotrzaskiem, mokrą skórą izdobyczami, alewpadł już w zuluski krok "Minzaumhlabathi" i,,zjadał ziemię", kierującsię na północ w tempie, które Mark uznał za niemożliwe do naśladowania. " Wrócił do drzewa i usiadł ciężko przypniu. Złość przemieniłasię w dokuczliwy niepokój na myśl o czekającym go dwudziestopięciokilometrowym spacerze z torbami i rulonem suchych skór. Honor nie pozwalał mu na porzucenie tych marnych zdobyczy. '- Nagle zaczął się śmiać bezradnym wstrząsem ramion, śmiał się, aż:yłzy zaczęły mu spływaćpo twarzy, a brzuch rozbolał. Pungushe, jeszcze wyrównamy rachunki zagroził słabo, ;przez śmiech. Po północy spadł deszcz, krótkotrwałaulewa, ale wystarczająco'' silna, by przemoczyć Marka i przycisnąćtrawę do ziemi, przywierającdo jejłodyg grubymi kroplami. Wraz z nią nadszedł nocnywiatr,uciążliwy niczym stara żona. Mokra trawa przemoczyła buty tak, żechlupotały i obcierały nogi przy każdym kroku. Papierosy zamieniłysiewżółtąpapkętytoniu i rozmokłego papieru ryżowego. Rulon skór,torby i siodło wrzynały mu się w ramiona inie miałjuż tej nocy więcej powodów do śmiechu. Skały Bramy Chaki o brzasku purpurowe,mleczne i gładkie,pokraśniały nagle ostrym różemi brązempod namiętnym pocałunkiemsłońca, ale Markbrnął dalej uginając się pod niesionym ciężarem; zbytzmęczony, by podziwiać piękno przyrody, by czuć cokolwiek, czydbać o cokolwiek, aż doszedł do lasu na brzegu rzeki Bubezi i zatrzymał się w pół kroku. Pociągnął nosem, nie dowierzając, lecz został natychmiast napomnianyprzez swe ciało szybkim napłynięciem śliny do ust i skurczami 359. pustego żołądka. Był tonajpiękniejszy z zapachów, jaki kiedykolwiekczul. Zapach smażonego na patelni bekonu i jajek, z wolna ścinającychsię i krzepnących na skwierczącym tłuszczu. Wiedział, że to tylkowymysłjego zmęczonej wyobraźni, resztki bekonu bowiem zjadłprzedsześcioma tygodniami. Ale po chwili ijego słuch zaczął wyprawiaćdziwne sztuczki. Usłyszał dźwięki siekieryuderzające w drewno i cichąmelodię zuluskich głosów. Uniósł głowę i spojrzał przez las w kierunku swego obozowiskapod drzewami figowymi. Zauważył stożek odwiecznie białegopłótnapolowego namiotu oficerskiego. Został rozbity niedawno w pobliżujego niedbale skleconejszopy. Rozpalono dużeognisko iHlubi, staryzuluski kucharz, krzątał się przy nimpochylony nad patelnią. Za płomieniami dojrzałbarczystą postać generała Courteneyasiedzącego wygodnie na płóciennym krześle i obserwującego krytycznym okiem przygotowania do śniadania. Gdy zauważył Marka,zszarganegoi brudnego jak nieboskie stworzenie, uśmiechnął sięszeroko po chłopięcemu. Hlubi powiedział po zulusku. Jeszcze cztery jajka i pólkilobekonu. Niespożyta energia generała sprawiła, że najbliższy tydzień sta! sięjednymz niezapomnianychepizodów wżyciu Marka. Zapamiętałgona zawsze takim, jakimbył wtedy, śmiejącego się do rozpukuz żałosno-frustrujących przygód Marka w ściganiu Pungushe. Wciążchichocząc, wołał na służących ipowtarzał im te historie,ubarwiającje własnymi komentarzami i opisami,rozśmieszając ich do łez. Starygruby Hlubiaż wywrócił patelnię z jajami. Wielki brzuch podskakiwałmujak piłka, a podobna do kuli armatniej głowa, owinięta bawełną,kiwałasię z boku na bok. Mark, wygłodzony na diecie z wołowiny i fasoli, zajadał sięprzepysznymi daniami Hlubiego. Był zadziwiony przepychemi stylem,w jakim SeanCourteney stawiał czoło afrykańskiemu buszowi. Począwszy od głębokiej przenośnej wanny, askończywszy napojemniku z suchym lodem, który dostarczał niekończącysię strumieńpienistego zimnego piwa w samo upalne południe. Po co znosić niewygody, jeśli można podróżować pierwsząklasą? powiedział Sean mrugając do Marka. Rozpościerał właśniedużą mapę południowych terenów Żuli na rozkładanym stole. Nowięc, co masz mi do powiedzenia? Ich dyskusjeprzeciągałysię do późna każdej nocy. Lampa Petromaxzawieszona na gałęzidrzewa nad nimi syczała cicho, a nadrzekąszczekały ipopiskiwałyszakale. Za dnia objeżdżali teren. Sean na 360 altanie cieszył się każdą chwilą, wykazując żywotność człowieka o połowę młodszego. Parł naprzód bez najmniejszego postoju nawetIK zatykającym żarze południa. Zbadał miejsce, które Mark wybrał od główne obozowisko, spierającsię z nim o to, gdzie powinien stanąć most na rzeceBubezi, przebył lasdo polany, naktórej Mark znakował drzewa. Po drodze wykrzyknął w podziwie na widok dużego, czarnego kozła na lwa z ciężkągrzywą i upiornymi pasami uciekającego w popłochu na widok człowieka. Siadywał w głębokiej balii pod drzewem figowym, zanurzony po pasw śnieżnobiałej pianie,' cygaremw ustach i dużą szklanką piwa w dłoni, dopominając się głośno o następny czajnik wrzącej wody, kiedy kąpiel stygła. Był wielki, owłosiony i pokryty licznymi bliznami Mark zdał sobie sprawę, jak wiele miejsca ten człowiek zajmuje w jego życiu. Kiedy zbliżał się dzień wyjazdu,nastrój Seana uległzmianie, wieczorami zaczął zagłębiać się w wykazy sporządzone przez Marka. j Pięćdziesiąt zebr przeczytał z listy Marka, wlewając resztę whiisky z piersiówki do swej szklanki. Na rzece Sabi w dziewięćgr-dziesiątym piątym roku stadozebr przechodziło tuż przed moim wozem. Zajęło muczterdzieści minut, by ją przemierzyć. Przód pochodu znikał za horyzontem,kiedy tył był jeszcze przynas. To sano stadoliczyłonajmniej trzydzieścitysięcy sztuk. Nie masłoni? zapytał spoglądając znad listy, a kiedy Mark potrząsnąłgłową, powiedział cicho: Myśleliśmy, że to będzie trwać wiecznie. W dziewięćdziesiątymdziewiątym, kiedy przyjechaliśmy do' Pretorii z północy, mieliśmy ze sobą dziesięć ton kości słoniowej. dziesięć ton czystej kości słoniowej. Zamyślił się. Lwów też nie ma? Mark znówpokręcił głową. Raczej nie, generale Niema tu ani śladu po nich, nie słyszałem ich też w nocy. Kiedy byłemchłopcem,zastrzeliłem jednego niedaleko- miejsca, w którymteraz obozujemy. Byliśmy wtedy z dziadkiem? " Tak przytaknął Sean. Kiedy tybyłeś chłopcem. Ale co- z twoim synem, Mark? Czyzobaczy kiedyślwa żyjącego nawolności? " Mark nie odpowiedział i Sean aż jęknął. ;'"Nie ma lwów przy rzeceBubezi,Boże! Co myzrobiliśmy z tymkrajem? Zapatrzył się w ogień. Zastanawiam się,czy to był':; Przypadek, że ty i ja spotkaliśmysię, Mark. Otworzyłeś moje oczyS. i promienie. To ja i ludzie podobni do mnie zrobiliśmy to. jBia4 Potrząsnął głową i sięgnął do bocznej kieszeniluźnej myśliwskiej kieszeni. Wydobył oprawnew skórę kieszonkowewydanie książki, 361 gruby mat)' tomik, podniszczony i zatłuszczony od wielokrotnegokartkowania. Mark nie rozpoznałjej przez chwilę, ale kiedy sięzorientował, byłwprost zaszokowany. Niewiedziałem, że czytuje pan Biblię! wykrzyknął, aSeanspojrzał naniego spod krzaczastych brwi. Czytałem ją powiedział szorstko. Im starszysię robię,tym częściej do niej zaglądam. Ależ, sir nieustępował Mark. Przecieżnie chodzi pandokościoła. Tym razem Sean zmarszczył czoło, jakby zirytowany wścibstwemibezpośredniością tego pytania. Mam własną religie powiedział. Nie zwykłem wyśpiewywać o tym w niedzielę i zapominać przez resztę tygodnia, jakto czyniąniektórzy moi znajomi. Ton jego głosu był ostateczny, kończący dyskusję, zwłaszcza żeskierował swą uwagę napodniszczony tomik. Biblia otworzyła się w miejscu- które zaznaczył zasuszonym dzikimkwiatkiem. Znalazłem to zeszłej nocy powiedział Markowi osadzającokulary w stalowych oprawkach na czubku nosa. To zupełniejakomen,i zaznaczyłem, byci to odczytać. Mateusz X. Odchrząknąłi wolno przeczytał. Azali dwóch wróbelków za pieniążek nie sprzedają,a wżdy jeden znich nie upadnie na ziemię oprócz woli Ojca waszego Skończył i schował Biblię do kieszeni. Milczeli obaj, zastanawiającsię nad tym i przyglądająckształtom tworzonym przez popioły ogniska. Może to On pomoże nam ocalić wróbelka przed upadkiem, tuprzy Bramie Chakipowiedział wreszcie Sean i nachylił się,bywyciągnąć płonący patyczek z ogniska. Zapaliłkolejne cygaroi popykałje głęboko, rozkoszującsię smakiem drewna i tytoniu, nim dodał: Niefortunne jest tylko to, że czasy sąteraz bardzo ciężkie. Dopieropod koniec przyszłego roku będziemy mogli złożyć wniosek o zatwierdzenie tej ustawy i otrzymać funduszena rozwinięcie tegowszystkiegoMarkzrobił się czujny, a jego głos zabrzmiał ostro, kiedy zapytał: Ustęp z Ewangeliiwedług św- Mateusza, rozdział X. , wersel29 (przyp, Iłur 362 -'- W przyszłym roku? Obawiam się, że tak. Dlaczego takpóźno? Smutna rzeczywistość polityki; synu mruknął Sean. Potymdruzgocącym ciosie, jakiotrzymaliśmy, wszystko inne musizaczekać do czasu, gdy rozegramy właściwie ten pojedynek o władze. Co się właściwie wydarzyło? zapytał Mark zeszczerymzainteresowaniem. Nie miałem w ręku gazety od przeszło dwóchmiesięcy. Żałuję, żei ja nie miałem tego szczęścia Sean uśmiechnąłsiębez humoru. Przeprowadzono wybory uzupełniające w małymmiasteczku w Transwalu. To miejsce byłozawsze nasze, dobre, pewnemiejsce, złożone w ręce zaufanego, szanowanego, nic nie znaczącegoposła z tylnych ławek, wielce lojalnego, ale mało inteligentnego. Dostał ataku serca w stołówceparlamentu, kiedy odpoczywał w przerwie między zupą a rybą. Odwołaliśmysię donaszego pewnego,małegookręguwyborczego,bywyborcy obrali nowegoczłonka tuSean przerwał, a wyrazjego twarzy stal się zimny i nieprzeniknionyi dostaliśmy lanieswego życia. Partia Hertzoga zwyciężyła przewagąpiętnastu procent. Zwalczyli nas, powołując się na zeszłorocznetłumienie strajków. To była sromotna klęska. Nie wiedziałem. Przykro mi. Jeśli ta piętnastoprocentowaprzewaga rozciągnie się na całykraj, przejdziemy do opozycji w następnych wyborach. Nic nie możebyć bardziej ważnego w lej chwili. GenerałSmuts zdecydował sięwyruszyć pokraju w marcuprzyszłego roku i będziemy walczyćo przetrwanie. Do tego czasu nie możemy przeprowadzać nowychustaw ani prosićo fundusze. Mark poczuł, że zimna rozpacz przenika go aż po czubki palców. A co z tym tu? zapytał, Czy mamy przerwać to, corobimy? Zostawić to tak poprostu? Pozwolićna kolejny rok kłusowania i polowań, kolejny rok bez ochrony i rozwoju? Sean pokręcił głową. Moiludzie zbadali już istniejącą ustaw-"ę- Mamy dośćwpływów,by rozszerzyć jej zasięg, ale nie mamy nato funduszy. Nic zrobimy tu nic bez pieniędzypowiedziałMark z żalem. Ach, nareszcieVMd/ę trochę respektu dh siły pieniąd/a Seandogryzł snu z. cienkim uśmiechem sdokończył już poważnie. Zdecydowałem się na sfinansowanie rozwoju izarządzaniarezerwatemdoczasu uzyskania oficjalnychfunduszy na ten cel. Pokryję tenrachunekz własnej kieszeni. Być może w przyszłości dostanę zwrot 363. poniesionych kosztów z budżetu, ale nie wiem tego na pewno. Uniósł bezradnie ramiona. Mam wrażenie, że to przynajmniejjestem winien. Miałem swój udział wtym. Nie będziemy potrzebować aż tak wiele zapewnił szybkoMark, ale Sean uciszył go zirytowany. Będziesz otrzymywał tę samąpensję co przedtem. Zaczniesz odurządzeniagłównego obozowiska. Dam ci czterech ludzi do pomocy ciągnął dalej cicho. Musimy poradzić sobie bez mostu na rzece i zeszlakiem dla wozów zamiast nowej drogi ale to będzie jakiśpoczątek i miejmy nadzieję, jak cholera, że wygramy wybory. Ostatniego dnia, gdy siedzieli przy śniadaniu, Sean położyłprzedMarkiem prospekt. Rozmawiałem z Caldwellem, człowiekiem, który zrobił ilustracjedo Jackaz Bushveldu, inamówiłem go, by zaprojektowałnasząrozkładówkę uśmiechnął się, kiedy Mark zaczął gorliwie kartkowaćfolder. Chcę, byś wykorzystał jak najlepiej swoje trzy tysiące funtów. Wfolderze był szkic całostronicowego ogłoszenia prasowegozatytułowanego ,,Przyjaciele dzikiej przyrody Afryki". Na marginesiewidniały wspaniałe rysunki dzikich zwierząt, a poniżej wyszczególnionecele towarzystwa ielokwentnie sformułowana prośba o poparciei członkostwo. Moi prawnicy dopracowali artykuły i wyjaśnili wszelkie kwestieprawne. Damy folder do druku w każdej gazecie w tym kraju. Adresem kontaktowym towarzystwa będziebiuro dyrekcji CourteneyHoldings. Zatrudniłem na pełen etat urzędnika, któryzajmie sięrobotą papierkową. Mam też młodego dziennikarza do redagowaniagazetki towarzystwa. Ma mnóstwo pomysłów i zapalił się do tegoprzedsięwzięcia. Przy odrobinie szczęścia możemy liczyć na olbrzymiepoparcie społeczne. To wszystko będzie kosztowało znaczniewięcej niż trzy tysiące Mark był rozdarty międzyzachwytem a przerażeniem rozmiarami, do jakich jego prosty pomysł się rozrósł. Tak zaśmiał się Sean. Tobędzie kosztowało więcej niżtrzy tysiące. A skoro już o tym mowa, przypomniałem sobie coś. WysłałemDirkowi Courteneyowi potwierdzenie otrzymania pieniędzyi dożywotnią kartęczłonkostwa towarzystwa. Ten żartprzypomniał im ostatnie dni przed wyjazdem Marka. 364 Tragarze Seana zniknęli już między drzewami, unoszącna głowach tobołki ze sprzętem ku ciężarówkom, które zostawili30 kilometrów za skałami Bramy Chaki, przy najbliższej drodze. Sean odwlekałmomenti':rozstania,,Żal mi wyjeżdżać przyznał. Spędziłem tu wspaniałe chwile i czujęsię dużo silniejszy gotów stawić czoło wszystkiemu, cOszykują tam dla mnie te sukinsyny. Rozejrzał siędookoła, chcącEpożegnać się izapamiętać rzekę,góry idzikie ostępy. W tym jest"coś magicznego stwierdził. Opiekuj się tymdobrze, synupowiedział wyciągając dłoń. Była to ostatnia okazjadla Marka, by zadać pytanie, do któregoprzymierzał się wiele razy, Sean jednak wciążzbywał jealbo po prostuIgnorował. Aleteraz musiałotrzymać odpowiedź na nie,trzymającdużą sękatą dłoń Seanaw uchwycie, z któregonie mógł się wykręcić. : Nie mówił pan nic o Storm. Jak się czuje? Co z jej malowaniem? wyrzucił z siebie. ^Przez chwilę zdawało się, że Seannieda się w to wciągnąć. Zesztywniał, rozzłoszczony, starając się wycofać dłoń. Gdy spojrzał, Markzobaczył w jego głęboko osadzonych oczach bezbrzeżny, trudny do opisaniasmutek,a palce zacisnęły się na dłoni Marka wstalowymhwycie. Storm wyszła za mążmiesiąc temu. Nie widziałem się z nią od dnia mego wyjazduz LionKop powiedział uwalniając rękę Marka. Bez dallszych słów odwrócił się i odszedł. Po raz pierwszyod przyjazdu kroczył wolno i ciężko, szurając stopami jak starzec bardzo zmęczony starzec. Mark chciał pobiecza nim, ale jego własne serce pękało i nogi odmówiłymu posłuszeństwa. Opuszczonyi nieszczęśliwy patrzył, jak utykając znika między drzewami. Numer dwa drużyny Natalu doszedł dolinii. Kopyta jego kuca wzbijały tumany wapna używanego do znaczenia linii boiska niczymwersująca seria karabinu maszynowego. Złapałpiłkępół metrased tym,nim wybrylowała z gry. Wychylił się zsiodła i uderzyłnią z bakhendu pod szyją kuca. Było to rasowe uderzenie zakończoneliesieniem kija wysoko nad głową. Piłka wzbiła się płynnymłukiem,'ala plama na ostrym błękicie letniego nieba. Z klubowej werandystojących na niejpod kolorowymi parasolamipłóciennych krzesełibiegł wybuchaplauzu, zagłuszający tętent koni. PrzerodziłsięPomruk zdziwienia, kiedy zauważono, że Derek Hunt przewidział. Zbliżał się szybkimgalopem na Saladynie, nie pozwalając mu 365. wyrwać się przedwcześnie do przodu. Saladyn był dużym kucem,o paskudnym i wrednym łbie, teraz przekrzywionym, gdy obserwowałlot piłki. Nieproporcjonalnie duże nozdrza rozdymały siętak, iżbłyszcząca, czerwona membrana nosowa furkotała jak chorągiewka. Oko śledzące piłkę potoczyło sięaż do wnętrza niezgrabnej czaszki,nadajączwierzęciu dziki, na wpół oszalały wygląd. Był z rodzaju tychszaro-dereszowatych koni, których sierść, bez względu na to, jakdługo czyszczona zgrzebłem, nigdy nie osiągnie połysku. Jego kopytabyły podobne do kopyt konia pociągowego. Unosił je terazwysokow niezgrabnym biegu, szybko wynoszącymgo przed pędzącego naprzedzie kuca argentyńskiego. Derek siedział na nim wygodnie rozparty niczym w fotelu i zataczałkijem niedbałe kręgi lekkimiruchami nadgarstka. Kaskmiał naciągniętyna uszy izapięty mocno paskiem podbrodą. Gruby brzuchwylewał musię zza paska bryczesów. Przedramiona długiei muskularneniczym u szympansa porośnięte były gęstą, rudą plątaniną owłosienia. Jego twarz była pokryta piegami, spod których przebijała się przekrwiona cera,wyglądająca jak świeżo poparzona wrzątkiem. Miałaten sam odcień czerwonościco twarz nałogowego alkoholika i byłateraz zlana potem. Pot błyszczałna jegotwarzy jak krople rannego dżdżui spływałmupobrodzie. Bawełniana koszulka z krótkimi rękawami byłatakmokra, jakby przed chwilą wyszedł z tropikalnej ulewy. Przylegałaściśle dozwalistych niedźwiedziowatych ramion i napinała się nabrzuchutak bardzo, żeprzez mokry materiał prześwitywał wyraźniezarys pępka. Przy każdym nawrocie, gdy kopyta Saladyna uderzały twardowubitą glebę, rozłożyste pośladki Dereka Hunta odziane w obcisłebiałe bryczesy drżaływ siodle jak galareta. W poprzek boiska zbliżałysię dwaargentyńskie kuce,ich jeźdźcyprzystojni, o oliwkowej cerze, byli równiezgrabni cooficerowiekawalerii. Pędzili żywo, pokrzykując coś w podnieceniupo hiszpańsku. Derek uśmiechnął się pod krótkimrudym wąsikiem, obserwując, jakpiłka zatrzymuje się i powraca łukiem ku ziemi. Chryste westchnął jeden z widzów stojących naschodkachdo klubu. Najpaskudniejszy koń wśród stworzeń bożychpowiedział unosząc swą szklankę w geście uznania ku Saladynowi. najszpetniejszy, najbardziej bramkostrzelny gracz na całymtym świecie najego grzbiecie zgodził się drugi stojący przy nimkibic. -Ci biedni, cholerni Latynosi powinni skamienieć odsamegotylko patrzenia na niego. 366 Saladyn i numer jeden drużynyArgentyny dotarli do punktu^F-"w którym upadłapiłka, dokładnie w tejsamej sekundzie. Argentyńczykc uniósłsię w siodle, by złapać piłkę. Jego białe zęby lśniły pod cienkim jak niteczka czarnym wąsikiem, a gładkie, ciemno opalone ramiona napinały mięśniew przygotowaniu do uderzenia z forhendu. Zgrabny"['piękny kuc ustawiałsię w dogodnej pozycji, zwinny i szybki jak łasica. ;" Raptem wydarzyło się coś niezwykłego. Derek Hunt siedział ciężkoi rozłożyście w siodle i nikt niezauważył ruchu uzdy ani OStrogi, które sprawiły, żeSaladyn wykonał zwrot zadem. ArgentyńskiKonik odbił się od niego, jakby wpadłnakopczyk granitu. JeździecSprzeleciał nad jego łbem. Z wspaniałej pełnejgracji perfekcji zwierzę przeszło w niezdarny, chaotyczny upadek, w tumanie rdzawego kurzu,' następnie przetoczyć się na kolana iwznieść histeryczny okrzyk protestu ku niebu. Derek pochylił się lekko. Rozległ się cichy stuk młotka do gry pęd bambusa, łagodny, niemal niedosłyszalny dźwięk, i piłka upadła miękko tuż przed pokracznym, ciężkimłbem Saladyna. Odbiła się raz,potem drugi izatrzymała się posłusznie w oczekiwaniu na kolejneUderzenie,które popędzi ją w podskokach poboisku. Z prawej strony nadjechała argentyńska klaczz graczem numer cztery, poruszając sięfcdzięcznie niczym szarżująca lwica. Aplauz tłumu rozniósł się wzdłużBoiska, działając na nią jak ostroga i mobilizując do przyjęcia tego wHyzwania. Jeździec wykrzyknął jakieś przekleństwopo hiszpańsku, aając oczy błyszczące dziko zpodniecenia. Derek płynnym ruchem przełożył młotek z prawej dłoni w lewąi uderzył w podskakującą po murawiepiłkę, kierując ją tak, by Wylądowała tuż przy boku tamtego, zmuszając go do zmianykąta jfMeizeaia. W tej samej chwili,gdy Argentyńczyk zwolnił, Derek wykonał mOcneuderzenie i wybił piłkę wysokim lobem nadjego głową. {'SSSwisal, Hą! ", ale półgłosem, i uderzył Saladyna piętamipo bokach. Duży,niezdarny kucwyciągnął się, prąc łbem naprzód,'^^ Dere^ Pruszał się w siodle, chcącmu pomóc wtym pędzie. Minęli Argentyńczyka, jakby rzeczywiściezamienił się w kamień, pBunęli go trwającego tak w niedowierzaniu ipodebrali piłkę leżącą tużgbok. Puk! Puk! [ jeszcze jedno puknięcie. Poprowadził piłkę równo pomiędzy toporne słupki bramki,po czym zawrócił ipokłusował ku HtePoczątkowej. Chichocząc tak, że jego wydatnybrzuch aż falował, Derekzerzucii nogę nad łbem Saladyna i zsunął się na ziemię, przekazująca w ręce stajennych. 367 Do następnej przepychanki wezmę Satana zawolal gardłowym głosem wprawnego piwosza. Storm Courteney zauważyła,jak nadchodzi,i wiedziała dobrze, co się wydarzy. Próbowała wstać, ale była już tak ociężała i niezgrabna, dziecko w jej łonie kotwiczyłoją do krzesłaniby głaz. Wypijmy jednego zabiedaków, a co tam! krzyknął Derek,obejmując ją długim, rozgrzanym do czerwoności, rudo owłosionym ramieniem. Lodowaty pot z jego twarzyrozmazał się po jej policzkach. Czuć go było przetrawionym piwem i końmi. Pocałował ją rozchylonymiustami, nie zważając na obecność IrenęLeuchars i czterech innychdziewcząt, ich mężów, tłumu uśmiechniętych stajennych i innychczłonków klubu siedzących na werandzie. Z rozpaczą pomyślała, żezaraz się rozchoruje. Kwaśne torsje podeszły jej dogardła i czuła, że zaraz zwymiotuje na oczach wszystkich. Derek, mój odmienny stan! wyszeptała z desperacją, ale on wciąż obejmował ją ramieniem, biorąc butelkę piwa ze srebrnej tacypodsuniętej mu przez jednego z odzianych na biało kelnerów klubowych. Zignorował szklankę i przyssał się łapczywie do jejszyjki. Próbowała się uwolnić,ale powstrzymywał ją odtego niesamowitąi nonszalancką siłąi beknął soczystą eksplozją gazu. Zdrowie biedaków! zawołał znów i wszyscy roześmiali sięniczym pochlebcy z dowcipu króla. Dobry, stary Derek. Stary Derek,zawsze sam sobie ustanawiający normy i prawa. Wyrzucił pustąbutelkę. Miej nanią oko, póki nie wrócę, żoneczko! zaśmiał sięi schwyciłjedną z jejnabrzmiałych piersi w czerwoną, jakby poparzonądłoń i ścisnął boleśnie. Poczuła, że oblewa ją zimny pot i robi jej się słabo z upokorzeniai nienawiści. Wszystko opóźniało się nieraz o miesiąci Storm nie zaniepokoiłasię, nim nie trafiła nadrugie zkolei wolne okienko wkieszonkowymkalendarzyku. Miała zamiar powiedzieć o tym Markowi już wtedy, alerozstali się tak nagle. Nadalliczyłana to, że wszystko rozwiąże sięsamo,lecz tygodnie mijałyi ogrom tego wszystkiego dopadł ją wjejpałacu ze złota i kości słoniowej. Takie rzeczy przytrafiały się nierazinnym dziewczynom, pospolitym pracującym dziewczynom ale niemiałoprawa zdarzyć się Storm Courteney. Dla młodych dam takich jak ona istniałyodrębne prawa i zasady. Kiedy już upewniła się i nie miała najmniejszych wątpliwości,pierwszą osobą, o jakiej pomyślała, był Mark Anders. Ciernie paniki 368 zaaczęłyotaczać jej serce bezlitosnymi kolcami, tak że chciała pobiec"do niegoi zarzucić mu ramiona na szyję. Wtedy uparta itotalnie niekontrolowana duma Courteneyów zwyciężyła i ugasiła ten impuls. Toon musi przyjść do niej. Zdecydowała już musi przyjść, i to najej; warunkach; nie mogła zmienić zasad, które sama sobie ustanowiłaJednak nawet teraz,pomimo rozpaczliwego położenia, jej pierś"zamierała, anogi stawały się słabe i drżące, kiedykolwiek o nim myślała. Przepłakiwała noce wtedy, gdy rozstała się z Markiem i terazpłakała znów. Teraz, kiedyjego dzieckorosło w jej łonie, tęskniłazanim bardziej niż kiedykolwiek. Ale tozłożone uczucie dumy niechciało uwolnić ją ze swego uchwytu, nawet pozwolić jej, byzawiadomiła go o swym kłopotliwym położeniu. Nieprowokuj mnie, Marku Andersie ostrzegła go, a onzastosował siędo jejgroźby. Nienawidziła go, ale i kochała zato. Niemogła sięjednak teraz ugiąć. Następną osobą, o której pomyślała, była jejmatka. Ona i RuthCourteney były zawsze bardzo blisko, zawsze mogła polegać nalojalności i przenikliwym, praktycznym zdrowym rozsądku matki. Powstrzymała ją jednak świadomość, że gdy tylkoRuth dowie sięo wszystkim, parę godzin później będzie wiedziałteż jej ojciec. Rodzice Storm nie ukrywali bowiem niczegoprzed sobą. Drżała na myśl o tym, jak zareagowałby ojciec,gdyby dowiedziałsię, że nosi bękarta w łonie. Ogromna władczamiłość, jaką żywił doniej, sprawiłaby, że gniew i odpłata byłyby tymstraszliwsze. Wiedziałateż, że zniszczyłoby to Marka. Jej ojciec był zbyt silny, uparty i zacięty,by mogła zataić imięMarka przed nim. Wydusiłby to zniej. Wiedziała o sympatii, jaką darzył Marka, było to aż nadtowidoczne, aleuczucie to nie wystarczyłoby dla ocalenia ich obojga. Stosunek Seana Courteneya do córki był obwarowany żelaznymizasadami postępowania, staromodnym wizerunkiem ojca,który niepozostawiał miejsca dla jakichkolwiekodstępstw. Mark Anderspogwałcił te żelazne zasady i Sean zniszczyłby go, nie zważając na ogromną sympatię do niego, a czyniąc to, zniszczyłby częśćsamegosiebie. Odtrąciłby i wyrzekłby sięwłasnej córki,mimo że zrujnowałoby goto i pozostawiło złamanego z rozpaczy. Tak więc, zewzględu naojca i ze względu na Marka Andersa, niemogła zwrócić się o pomoc i pocieszenie do matki. Zamiast tego udała się do IrenęLeuchars, która wysłuchałajejchaotycznych wyjaśnień z rosnącym rozbawieniem i ciekawością. Ależ ty głupiutkie kochanie, czy nie zabezpieczyłaś się jakoś? 369. Storm pokręciła smutno głową, nie orientując się, co Irenę rozumiepod pojęciem zabezpieczenia, wiedząc tylko, że cokolwiek to bylo, ona na pewno to zaniedbała. Kto to był, kochanie? brzmiało kolejne pytanie, ale tymrazem Storm pokręciła glową z niezłomną determinacją. Ojej! Irenę przewróciła oczami. Aż tylu kandydatównatatusia? Cicha woda z ciebie Storm, kochanie. Czy nie można czegoś z tymzrobić? Masz namyśli skrobankę, kochanie? zapytała Irenę brutalnie,uśmiechając się złośliwie i wrednie, kiedy Storm przytaknęła. Był wysokim mężczyzną, szpakowatym i zgarbionym, o piskliwymglosie i dłoniach tak bladych, że prawie przezroczystych. Stormwidziała prześwitujące przezskórę błękitneżyłki i delikatne kostki. Starała się nie myśleć o tych bladych dłoniach podczas badania, kiedywnikały w nią, ale były zimne isprawiały okrutny ból. Potem umyłtebiałe dłonie nadkuchennym zlewem z taką przesadną uwagą, żeStorm próczwstydu i bólu poczuła się nieco urażona. Ta czynność zdawała się niemalosobistą obrazą. Mam wrażenie, że ma pani do czynieniaz dużą dozą wysiłkufizycznego, tenis i jazda konna,czy tak? zapytał wprost,a kiedyStorm potwierdziła, cmoknął i stęknął z dezaprobatą. Ciało kobiecenie zostało stworzone do takiego wysiłku. Jest pani bardzowąska,o dobrze rozwiniętej muskulaturze. Co więcej, ciąża jest co najmniejdziesięciotygodniowa. Nareszciezakończył mycie dłoni i zacząłwycierać je w przetarty, ale klinicznie wręcz śnieżny ręcznik. Czy pomoże mi pan? Storm zapytała z irytacją. Powoli pokręcił siwą głową. Gdybyprzyszła pani do mnie trochęwcześniej. rozłoży! białe przezroczystedłonie wgeście bezradności. Wraz z Irenę sporządziły listę mężczyzn, którzy mieli dwie wspólnecechy. Byli albo zakochani, albo deklarowali się z miłościądo Storm,i wszystkim dobrzesię powodziło w życiu, Sześćnazwisk znajdowało się na tej liście. Storm wystała kartywizytowe do dwóch z nich, otrzymując jedynie zdawkoweodpowiedzi, uprzejmeżyczenia zdrowia bez wyraźnego zaproszenia na spotkanie. Trzecikandydatz listy umówiłsięz nią w klubieUmgeni. Nadal 370 "' jeszcze mogła nosić strój tenisowy,przy czym ciąża sprawiła, że jejskóra tryskałazdrowiem, a piersi wezbrały dojrzałością Gawędziła znimbeztrosko, nieco flirtując. Pewna siebie i zrównoważona, ośmielała gojak nigdy dotąd. Nie zauważyła przebiegłego, i pożądliwego błysku w jego oczach, dopóki nie nachylił się ku niej i nie ; zapytał konfidencjonalnym szeptem: ^ Czy zagramy w tenisa. już teraz? Zmusiła się, by dojść jakoś do cadillacazaparkowanegoza kortami. Dopiero tam wybuchnęłapłaczem ipłakała dalej, przejeżdżając przez ; bramy klubu tak gwałtownie, że musiała zatrzymać się na wydmach nad oceanem. Gdyprzeszła falaupokorzenia,zmobilizowała się do intensywnego ; myślenia. ;To musiała być Irenę Leuchars, oczywiście. Chyba byłaślepa i głupia, że nie zauważyła tego wcześniej. Już Irenęzadbała, by ;- wiedzieli o Storm wszyscy, dokładnie wszyscy. Poczuła się samotna i opuszczona. Derek Hunt nie znajdował się na jej liście sześciu nie dlatego, że } byłbiedny, ale dlatego, żewłaściwie nigdy nie przejawiał większego zainteresowaniaosobą Storm. ^ Derek Hunt interesował się każdą ładną dziewczyną. Z dwiema ożenił się nawet. Nim rozwiodły się z nim, czyniąc z tychrozstań publiczne widowiska, zdążyły obdarzyć go siódemką potomstwa. iReputacja Dereka Hunta była równie nadszarpnięta, co jego majątek. Słuchaj, staruszkopowiedział do Storm rozsądnie. Ty i ja mamy problem. Ja chcę ciebie, zawsze cię chciałem. Nie mogę jużnawet przespaćspokojnie nocy, słowo. Jego rude wąsy drgałylubieżnie. A ty potrzebujesz mnie. Złe wieści szybkosię roznoszą,staruszko. Piętno hańby, potępienie społeczeństwa i cała ta zgnilizna,obawiam się, oto co cię czeka. Twoja strata,mój zysk. Zawszegwizdałem na to, co sobie myślą inni. Mam przecież siódemkę małychbękartów,jeszcze jeden nie robi mi różnicy. No i co ty na to? Wypijeszjednego za biedaków? Wyjechali do Suazi,gdzie Derekowi udało się załatwić świadectwoślubu, ale musiał przed urzędnikiem skłamać, dodając jej lat. Na ceremoniinie było nikogo z jejznajomych,tylko pięciu kumpliDereka nie powiadomiła ojca, nie powiadomiła swej matki iniePowiadomiłaMarka. 371 Usłyszała, że wraca do domu niczym zwycięzca Grand Prix LeMans. Długi sznur samochodów na podjeździe, potempisk hamulców,kanonada trzaskających drzwi, głośne rubaszne okrzyki i fragmentdzikiej piosenki. Głos Dereka był głośniejszy i bardziejschrypnięty od innych, kiedytupiąc wchodził po frontowych schodach. Carramba, niech mnie szlag, serdenka! Wpierw skułem wamtyłki na boisku, a teraz rozpiję was na śmierć. Tym sposobemuratujeciehonor Argentyny. Stonn leżała na wznak i patrzyła na gipsowe amorkina suficie. Miałaochotę uciec stąd. Poczuła nieodpartą, podszytą strachempokusę, by wstać i uciec jak najdalej. Ale niemiała dokąd. Rozmawiała z matką zaledwie parę razy od dniaślubu. Każdez tychspotkań było bezbrzeżnie bolesne dla nich obu. Gdybyśtylko nam powiedziała. Może wtedy tatuś postarałbysię zrozumieć, wybaczyć. Kochanie, gdybyśtylko wiedziała, jakie onsnuł plany na temattwegowesela. Był taki dumny z ciebie i nie mógł być na twoimślubie. Niezostał zaproszony. Daj mu czas, błagam cię,Stonn. Robię wszystko, co się da, dlaciebie. Uwierz mi, kochanie. Wydajemi się, że mogłoby być inaczej,gdybyto był ktokolwiek, tylko nie Derek Hunt. Wiesz, jakie tatuś mao nim zdanie. Nie miała dokąd uciec. Leżała tam cicha i przerażona, aż wreszcieusłyszała ciężkie,nierówne kroki na schodach i trzask otwieranychdrzwi. Nie przebrał się i był wciąż w butach do konnej jazdy. Boki jegobryczesów były uwalane na brązowo smarem z siodła, a krok spodnizwisał prawiedokolan, jakby obciążony brudną pieluszką niemowlęcia, iPot zasechł białymi pólkręgami soli pod pachami koszulki. ; Obudź się, staruszko. Czas,by człowiek dobry i prawy odsapnął, ? spełnij wreszcie swój obowiązekmałżeński. ! Odzienie zostałotam, gdzie je zrzucił. Jego monstrualny brzuch byi wprost rybio biały i pokryty kępkami ryżych włosów. Zwaliste ramionaznaczyły sine plamki po zaleczonych ropniach. Był wprost przerażającożywiołowy, grubyi twardy jakgałąź sosny. , Jednego zazdrowie biednych, co? zarechotał ochryple, : podchodząc do łóżka. Nagle zupełnie wyraźnie przypomniała sobie MarkaAndersa, jego 'szczupłe i zgrabne ciało, ze zdrowo zarysowanymimłodymimięśniami. siedzącego na słonecznej polanie. Z potwornym żalem, jak po niepo372 wetowanej stracie, przywołała w pamięci pięknie ukształtowanągłowęo cudnie wykrojonych ustach, z wyraźnie zarysowanymi brwiami orazpoważne oczy poety. Kiedy łóżko ugięłosię pod ciężarem jej męża, miała ochotękrzyczeć zrozpaczy na myśl o tym, co zaraz nastąpi. Przedśniadaniem DerekHuntzwykł spożywać odrobinę BlackVelvet, który to koktajluzyskiwał, mieszając ciemnego, mocnegoGuinnessa z szampanem Bollinger rocznik 1911 wspecjalnej kryształowej wazie do ponczu. Następnie napitek przelewał do cynowegokufla z pokrywką i stopniowo wypijał. Był zwolennikiem treściwych śniadań i tego ranka jadł jajecznicę,wędzonego łososia, cynadry na ostro, grzybyi duży, dobrze wysmażonystek wszystko ztego samego talerza. Mimo że jego oczy były załzawione iprzekrwione od zeszłonocnejhulanki, a krwią nabiegla twarz wyglądała jak wschodzące słońce, byłusposobiony radośnie. Wylewnie głośny,zarykiwał się zeswoichwłasnych dowcipów, sięgając przezstół, by dźgnąćją grubym czerwonym,podobnym dougotowanej langusty kciukiem dla zaakcen' towania każdej puenty. Zaczekała, aż skończy przelewać resztę Błack Velvet do cynowegokufla, nim powiedziała cicho: Derek, chcę rozwodu. Uśmiechnie opuścił jego twarzy,kiedy patrzył, jak ostatnie kroplewpadają do kufla. To cholerstwo chyba wyparowuje alboto naczynie ma gdzieśdziurę westchnął,a potem roześmiał sięwesoło. Słyszałaś to? Madziurę! Niezłe, co? Czy słyszałeś, co powiedziałam? Niezamierzasz mi odpowiedzieć? Odpowiedzi sątu zbyteczne, staruszko. Umowa to umowa. Tybędziesz miała nazwisko dla swego bękarta, aja nie otrzymałemJeszcze swejczęści. Otrzymałeśtyle razy, ile tylko chciałeś odpowiedziała Stormcicho. W jej głowie brzmiała kompletna rezygnacja. Czy niemógłbyś pozwolić mi teraz odejść? Dobry Boże! Derek spojrzałna nią znad brzegukufla, zesterczącym wąsem i szczerze rozbawionym wzrokiem. Czy tynaprawdę uważasz, żechodziło mi tylko o obłapkę? To można dostaćrzędzie,a wszystkiewyglądajątak samo po ciemku. Roześmiał się 373 w głos. Dobry Boże, staruszko! Nie myślałaś chyba, że poleciałemna te twoje śnieżne cycusie, co? Więc dlaczego? zapytała. Dla tysiąca i jednego powodu, staruszko. Napchał ustajajecznicą i cynadrami. l każdy jeden z nich tkwiw konciebankowym Seana Courteoeya. Gapiła się na niego. Pieniądzetatusia? Trafiłaś za pierwszym razem uśmiechnął się. Będzieszjeszcze prymuską wmojej klasie. Ale. jej dłonie zatrzepotały wgeście zaskoczenia. Przecieżjesteś taki bogaty. Nie rozumiem. Byłem, staruszko, byłem czas przeszły. Znów zaryczałzachwycony. Dwie kochające żony, dwóch niesympatycznychsędziów od spraw rozwodowych, siedem bachorów, czterdzieści kucydo gry w poło, przyjaciele o szerokich prawicach, skały, które wyrastałypośrodku drogi, kopalnie, w których nie było diamentów, budynek,który się zawalił, tama, która pękła, skarpa, która się obsunęła, bydło,które zachorowało, tak właśnie rozchodzą się pieniądze, bum i nie ma! Nie wierzę ci była zaszokowana. Nieżartowałbym na ten temat uśmiechnął się. Nigdy nieżartujęna temat pieniędzy, tojedna z moich niezłomnych zasad. Znów dźgnął ją palcem. Przypuszczalnie jedyna zasada, zrozumiałaś? Jestem spłukany, kompletnie goły, naprawdę. Tatuśjest ostatniądeską ratunku,staruszko. Obawiam się, że będziesz zmuszona porozmawiać z nim. Ostatnia deska,co? Wypijmy po jednym za biednych,nieznasz tego? Nikt nieotwierał iMark miał już zrezygnować i zawrócić domiasteczka. Poczuł ulgę i pewną lekkość serca, którą musiał sam przedsobą określić jako tchórzostwo. Zmobilizował się więc, zeskoczyłz werandy i obszedłdom dookoła. Sztywny kołnierzyk i krawat dusiłygo, a marynarka zdawała sięczymś nienaturalnym i krępującym każdy ruch. Wzdrygnął się i przejechałpalcem po wewnętrznej stronie kołnierzyka, podchodzącdodrzwi kuchennych. Minęło-pięć miesięcy, od kiedy ostatni raz miał na sobiegarniturczy stąpał po chodniku nawet dźwięk kobiecych głosówbył muobcy. Zatrzymał się i wsłuchał w nie. W kuchni była Marion Littlejohn z siostrą. Wesoła paplanina 374 brzmiała niezwykle muzykalnie iz prawdziwą przyjemnością zasłuchałsię, jakby po raz pierwszyw życiu. Rozmowa urwała sięraptem, kiedy zapukał, iMarion otworzyładrzwi. Miała na sobiekuchenny fartuch w wesołe paski, ajej nagieramiona była aż po łokcie uwalane w mące. Związała włosy wstążką, ale niesforne kosmykiwymykały się i kręciły przy szyi i naczole. Mark powiedziała spokojnie. Jakto miło. Próbującodgarnąć kosmyk z czoła, zostawiła smugę mąkina czubku nosa. Byłto nadzwyczajrozczulający gest. Wejdźotworzyła szerzej drzwi. Jej siostra powitała Marka chłodno, bardziej niż Marion zdającsobie sprawę z jego zwodów - Czyż on nie wyglądaświetnie? zapytała Marion i obieprzyjrzały się uważnie Markowi stojącemu pośrodku kuchni. Jest za chudy powiedziała siostra zjadliwie i zaczęła rozwiązywać trokifartucha. Możliwepowiedziała Marion spokojnie. Trzeba go poprostu odkarmić. Uśmiechnęła się i przytaknęła. Zauważyła, jakijest zgrabny i opalony, ale teżz matczyną przenikliwością stwierdziła,żerysyjego twarzy spoważniały i stały się dojrzalsze. Zobaczyłarównież smutek i samotność i miała ochotę wziąćgo w ramionai przytulić jego głowę do swej piersi. Mam trochę pysznej maślanki powiedziała myśląc: Siadajtu,gdzie będę cię widziała. Kiedy nalewała z dzbanka maślankę, jej siostra odwiesiła fartuchza drzwiami i powiedziała sucho, mepatrząc na Marka: Skończyły namsię jajka. Pójdę po nie do miasteczka. Gdy zostali sami, Marion zajęła się wałkowaniem ciasta. Opowiedz mi, czym się tam zajmowałeś zachęciła go. Zaczął mówić wpierw ostrożnie, ale z głębokim przekonaniemi entuzjazmem. Opowiedziałjej o Bramie Chaki, o swym życiu i pracy. To mile kwitowała jegoożywioną relację od czasu do czasu. Jejumysłpracował żywo. Już planowała niezbędne do wzięcia zapasy,przygotowując się już teraz do życia z dala odcywilizacji, gdzie nawetdrobne udogodnienia stają się luksusem takie, jak szklanka świeżegomleka czy światło po zmroku wszystko to należało przygotowaćl staranniezrealizować. Zgodnie ze swąnaturą nieodczuwała ani podniecenia, ani zaniepokojenia tą perspektywą. Była urodzoną żoną dla pioniera. Gdzie on 375 fc:. pójdzie, jego żona pójdzie wraz z nim. Liczyłasię tylko praca, którąnależało przedtem wykonać. Teren pod domostwo leżyza pierwszym załomem wzgórz, alewidać stamtąd całą dolinę i skały Bramy Chaki. Jest tam bardzopięknie, zwłaszcza wieczorami. Na pewno. Zaprojektowałem dom tak, że będzie go można rozbudowywaćstopniowo pojednym pokoju. Na początek będą tam tylko dwapokoje. Dwa pokoje powinny wystarczyć na początek zgodziła się,marszczącczoło w zamyśleniu. Ale będziemy też potrzebowalipokoju dziecinnego. Przerwał i spojrzał na nią, nie będącpewien, czy dosłyszał. Zamarła trzymając wałek w obu dłoniach i uśmiechnęła się doniego. Przecież właśniepo to przyszedłeś tu dziś, prawda? Nieco zdziwiony przytaknął. Zdaje się, że tak. Straciła pewność siebie tylko na krótką chwilę w czasie ceremonii,kiedyzauważyła generałaCourteneya siedzącego w pierwszej ławcez żoną u boku. Sean był ubranyw jasnygarnitur,a w krawat miałwpiętą spinkę z dużym diamentem. Ruth, opanowana i elegancka,w ogromnym niczym koło od wozu kapeluszu przybranymbiałymiróżami. Przyszedł szepnęła Marion gorączkowo,nie mogąc powstrzymać tryumfującego spojrzenia w kierunku przyjaciółek i krewnych, niczym dama rzucająca grosik żebrakowi. Jej pozycja społecznawzbiła się na niebotyczne wyżyny. Później, kiedy generał ucałowałjągłośno w oba policzki i zwrócił się do Marka: "Wybrałeś sobienajładniejszą dziewczynę zcałego miasteczka, mójchłopcze", pokraśniała z zachwytu, zaróżowiona, szczęśliwa i rzeczywiście tak ładna jaknigdy w życiu. Z pomocą czterech zuluskich robotników, przysłanych przezSeana,Mark podciągnął prowizoryczny szlak aż do rzeki Bubezi. Zawiózłswążon^ do Bramy Chaki w koszu motocykla, za którym jechał wózzaładowany wysoko częścią posagu Marion. Daleko za nimiZulusiprowadzili Trojana i Spartana objuczonych resztą jej bagażu. 376 " Był wczesny ranek i mgła ścieliła się gęstą zasłoną wzdłuż rzeki,gpowierzchni gładkiej jak lustro itkniętej gdzieniegdzie różemtifblękitem przez pierwsze promienie nadchodzącego dnia. Wielkie tipy Bramy Chakiwystawałyponad mgłą mroczne i tajemnicze, I zwieńczone aureolą złotych chmur. ;. Mark wybrał tę porę dnia na przyjazd, by Marion ujrzała swójnowy świat od najlepszejstrony imiała jak najwięcej czasu na^poznanie się z nim. Zatrzymał motocykl przy wąskim kamienistymJitlakui wyłączył silnik. Siedzieli w ciszy, przyglądającsię, jak słońce wyłania się zza skał,(tonąc niby światło latarni, któregomarynarz wypatruje na wodnistejpustyni oceanu, światło, które przywiodło go do tej cichej, bezpiecznej przystani. : To bardzo ładne, mój drogi zamruczała a teraz pokaż mi,gdzie stanie nasz dom. ,-Pracowała razem zZulusami, zabłocona ażpo łokciewyrabiałaglinę na cegły zwane Kimberley, nie wymagające wypalania. Popędzałaichw ich własnym języku i zmuszała żartami do wysiłkówprzekraczających zwyczajowo przyjęte tempo Afryki. Szła za mułami,kierując je uprzężąz postronków, kiedy dźwigały bale z doliny,z rękawami zakasanymi wysokona gładkich, opalonych ramionachi włosami schowanymi pod chustką. Pracowała przy glinianym piecu,wyjmując z jego czeluści wypieczone złote bochenki na szufli o długimtrzonkui przyglądała się z prawdziwym zadowoleniem, jak Markzgarnia resztkigulaszu świeżą skórką. Smaczne było, prawda, mój drogi? Wieczorami siadywała blisko lampy, pochylona nisko nad cerowaniem, i przytakiwała żywo, kiedy relacjonował przygody minionegodnia, opowiadał o każdym małym tryumfie czyporażce. Pewnego pogodnego dnia zabrał ją na górę po antycznej ścieżce aż nasam szczyt Bramy Chaki, trzymając ją mocno za dłoń, gdy posuwali sięwąskimiprzesmykami, mając rzekę dwieście metrów poniżej. Podwinęławysoko spódnicę, chwyciłamocniej rączkę koszyka, któryniosła, i niewypowiedziałaani jednego słowa skargi w czasie długiejwspinaczki. Na szczycie pokazał jej zburzone kamienne ściany i wielkiepieczary,w których żyli starzy współplemieńcy Chaki, ci którzy wyzwali go dowalki. Opowiedział jej legendę o wspinaczce króla, wskazując niebezpiecznąścieżkę,którąprowadził swych wojowników iw końcuopisał jej masakrę i obrazowo pokazał, jak deszczludzkich ciał spadałdo rzeki płynącej poniżej. To było bardzo ciekawe,mój drogi powiedziała rozkładając 377. obrus, który przyniosła w koszu. Wzięłam parę obwarzankówi trochę tęgo dżemu moręlowęgo, który tak ci smakował. Coś przyciągnęło uwagę Marka, Jakieś dziwne poruszenie dalekow dolę, więc sięgnął po lornetkę. W złotej trawiena skraju poletkawysokiej trzciny wyglądały' jak rządek tłustych,czarnych żukó'. ; wędrujących po białym prześcieradle. Rozpoznał je natychmiasti z rosnącym uczuciem podniecenia zaczai liczyć Osiemnaście! krzyknąłgłośno. To nowe stado! Coto takiego, mój drogi? uniosła atowę znad obwarzanki:. który smarowaładżemem. ; Nowestado bawołów wyrzucił z siebie. Przypuszczalnir przyszły tu z południa. Już zaczyna się coś dziać- Przez lornetkę zobaczył, jak jedno z ogromnych, zwalistychzwierzą- jwychodzi na polankę wśród wysokiej trawy. Widział nie tylko szerokiciemny grzbiet, ale iolbrzymi łeb oraz sterczące uszywyrastające spoużałośnie opuszczonych do dołu rogów. W słońcu- które odbijało się odich czarnej powierzchni, lśniły niczym zbrojna stal. Poczuł narastające silne poczucie własności. Należało tylko doniego. Jaki pierwsze przyszły, by zamieszkać tu w sanktuarium,któredla nich stworzył. Popatrz podał jej lornetkę- Wytarła dokład 'ńe dłoniei skierowała szkła ku skałom. Tam, nabrzegubagna - - wskazałpalcem. Z jego twarzy biły dumai radość. Widzę je powiedziała z uśmiechem, ciesząc się jego radością. Jak to milo, mój drogi. Potemprzeniosła lornetkę szerokim łukiem domiejsca, gdziemiędzy drzewami widać było dach ich domo? ' '.va. Czyż chata niewygląda ładnie z tą nowa strzechą? Mię mogęsię wprost doczekać,kiedysię tam przeprowadzimy. Następnego dnia wynieśli się z szopy niedbale sklecone! z trzcinyi płótna, stojącejw dawnymobozowisku pod drzewami figowymi. Wraz z nimiprzeniosła się para jaskółek. Zwinneptaszki zaczęłybudować swe schludne gniazdko, utkane grudkami żółtej gliny w złączeniustrzechy ześwieżej trzciny i pobielonych wapnem ścian z cegły Kimberleya. To najlepszązapowiedź szczęścia, jaką mogliśmy sobie wymarzyć śmiał się Mark. Ależ one tak brudzą trapiła sięMarion, lecz tej nocy po razpierwszyto ona zainicjowała, by się kochali. Położyłasię wygodnienaplecach, podciągnęła koszulę nocnądo pasa i rozchyliła szerokie,kobiece uda. Jeśli maszochotę, to możesz, mój drogi. 378 Dlatego, że była taka miła i kochana, starał się być tak szybki i uważający, na ile mógł. Czy było dobrze, mój drogi? Było cudownie powiedział i nagle wyobraziłsobie inną cudownie żywą kobietę, o ciele takpięknym i zwinnym. Czuł sięnie wporządku wobec Marion i tkwiłoto w nim niczymzadra. Starał sięodsunąć obraz Storm, ale pojawiał się wciąż, jakbyidąc naprzeciw jego snom, tańczący, śmiejący się i dokazujący. Ranooczy miał podkrążone i czuł się rozdrażniony i niespokojny. Idę z patrolem do dolinypowiedział,nie podnoszącgłowy znadkawy. Ależ byłeś tamw zeszły piątek zauważyła. Chcęprzyjrzeć się tym bawołompowiedział. To dobrze, mój drogi. Spakuję citorbę; jak długo cię niebędzie? Spakujęsweter i kurtkę, wieczorami bywa chłodno. Jak todobrze,żeupiekłamwczoraj. trajkotała dalej beztrosko, tak: żeodczul nagle ochotę, by krzyknąć i uciszyć ją. Znajdę wreszcie czas,by zasadzić coś w naszym ogrodzie. Miło będzie znów mieć świeżewarzywa. Nie odpisałam nalistyod wieków, będą martwić się o nas w domu. Wstał od stołui poszedł osiodłaćTrojana. Trzepocząca eksplozja ciężkich skrzydeł poderwałaMarka w jegokryjówce. Uniósł sięw siodle akurat w chwili, gdy tuzin dużychptaszysk wzbił sięw powietrze ponad poletkiem trzciny. Były tobrudne, szare sępy. Spłoszone nagłym pojawieniem sięMarka, wykonały niemal magiczne przeistoczenie się z potwornej szpetoty wpiękno szybującego lotu. Mark przywiązał Trojana i wyjął mannlichera z pochwy, nawszelki wypadek. Poczuł dreszczemocji. Liczyłna to, że może trafićna ofiarę jednegoz zabójczych kotów, może nawet lwa, gatunku, którego bezskuteczniewypatrywał w dolinie. Bawół leżał na brzegu wilgotnej, miękkiej ziemi, na wpół ukrytywtrzcinach. Został zabitytak niedawno, że sępy nie zdążyły jeszczerozszarpać grubej skóry izatrzeć śladu wyraźnie odbitegow mokrejaemi. Zdążyły tylko wyłupić oko i wyszarpać ostrymi dziobamicieńsze wokół odbytu ciało, tędybowiemrozpoczynały penetrację gruboskórnej padliny. Bawół był dużym, dojrzałymsamcem. Wielkie półkolarogówwyrastały z solidnie sklepionej czaszki; imponujące poroże, każde 379. mierzące dobrze ponad metr długości. Jego cielsko było równieokazałe, większe niż u rozpłodowego byka rasy Hereford. Karkmiiit wyłysiały, poznaczony szramami, atułów oblepiony błotem i źdźbłamisuchej trawy. Mark wsunął dłoń w załom skóry między tylnymi kończynamiiwyczuł ciepłotęciała. Nie żyje odco najmniej trzech godzin zadecydował, kucającprzy martwym cielsku, by stwierdzić przyczynę śmierci. Byk zdawał sięnie mieć na sobie żadnych ran, póki Markowi nie udało się przetoczyćgo na drugi bok. Musiał zaprzeć się naprawdę mocno, by przemieścićważący półtorej tony sztywny ciężar. Natychmiast dostrzegł rany. Jedna śmiertelna, nad łopatką, przechodziła przez żebra. Wprawnym okiem łowcy Mark dojrzał, żemierzono dokładnie w serce,była to szeroka rana i bardzogłęboka. Zakrzepnięta krew wypływająca z niej przemieniła się na ziemi poniżejw galaretowatą masę. Gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości co do przyczyn powstania tejrany, rozwiałyby się natychmiast, jak tylko zobaczył drugą. Był to cios zadany od przodu, prosto wnasadę karku, pod takimkątem, by ominąć kości i znów trafićw samo serce. Broń,którym go zadano, tkwiła tamnadal, a jej ostrze pękło pod ciężarem padającegobawołu. Mark schwycił pęknięte ostrze i zaparł się nogąo bark zwierzęcia. Musiał włożyćcały swójwysiłekw to, by wydobyć jewbrewprzeciwstawnemu ssaniu przylegającegodoń ciała. Przyjrzał się z żywym zainteresowaniem. Była to dzida o szerokimostrzu, broń zaprojektowana przez samego starego króla Chakę,Mark przypomniał sobie Seana Courteneya wspominającego wojnyz Zulusami, Isandhlwana i Morma Gorge. Potrafią tak wbić dzidę w pierśczłowieka, że wychodzi podrugiej stronie międzyłopatkami. Kiedy wycofują ją, zostawia człowieka pobladłego, jakby jakaś mechaniczna pompa wyssała calutkąkrew. Seanzamilkł izapatrzył sięw ognisko. Gdy wyciągajądzidę, krzyczą Ngidhla "Zjadłem! " Ktoś, kto raz słyszał ten okrzyk,nie zapomni go do końca życia. Minęłoczterdzieści lat, a wspomnienieto nadaljeży mi włosy na karku. Trzymając teraz w dłoni krótką, ciężką broń, Mark uzmysłowiłsobie, że Chaka polował kiedyś na bawoły ztakim właśnie orężem. Przypadkowe ogniwo łączące różne światy. Kiedy Markpatrzyłnadzidę i wielkość martwego zwierzęcia, poczuł, że gniew ustępujemiejscamimowolnemu podziwowi. Był zły za bezmyślne zniszczenie 380 jednego ze zwierząt, a pełen podziwudla szczególnej odwagi, z jakątego dokonano. Myśląc o tym człowieku, Markzastanawiałsię, jakie to nadzwyczajne okoliczności zmusiły go do porzucenia tak cennej,kunsztownie zrobionej broni razem z nagrodą, dla której narażał życie. Mark wrócił po śladach odciśniętych na miękkiej ziemi i odnalazłmiejsce, w którym byk wyszedł z podobnej dotunelu ścieżki wśródtrzcin poodwiedzeniu wodopoju. Łowca czekał starannie ukryty tużprzyścieżce. Śladytych stóp były niemożliwe do pomylenia z innymi. Pungushe! wykrzyknął Mark. Pungushe położył siępod wiatr ikiedy bawół mijał go, wraził stalpod jegołopatkę, głęboko aż do samego serca. Byk rzucił się naprzóddo nieprzytomnego galopu,gdy Pungushe wycofywał ostrze. Krewbryznęła zszerokiej rany, opryskując wysokie trzciny. Bawół jest jednym z nielicznych dzikich zwierząt,które potrafizawrócići zaatakować swegoprześladowcę. Mimoże już właściwiekończył życie, wypompowując z siebie krew z każdymciężkimoddechem, stanął dokładnie pod wiatr, by złapać woń Pungushe. Udało mu się to i zaszarżował w bezlitosnym galopie, z nosemuniesionym ku górze i szeroko rozstawionymi rogami, który zatrzymaćmogła tylko śmierć. Pungushestał, czekając na spotkanie z pędzącym przeztrzcinyrannym zwierzęciem. Następny cios był wymierzony w nasadę karkui trafił bezbłędnie wsamo serce. Byk uderzył go jednak, nim przebiegłparę kroków dalej i runął na kolana z charakterystycznym śmiertelnymrykiem. Markwytropiłmiejsce, w którym Pungushe upadł. Zarys jegociała odznaczał się wyraźnie w mokrejglinie. Następnie doszedłaż na sam skraj sitowia, gdzie doczołgal sięPungushe, i tamz wysiłkiem wstał na nogi. Ruszył wolno na północ. Jego chód był nierówny, stąpał ciężko,ptzenosząc ciężar na pięty, nie wyciągając nóg jak zwykle. Zatrzymał się raz przy miejscu,w którym zostawił stalowypotrzask,isdiował go, zakopałw kopcu termitów. Najwidoczniej był zbytosłabiony, by nieść czy ukryć dokładniej cenną pułapkę. Mark wydobyłPotrzask i przytroczył go do siodła Trojana, zastanawiając sięprzelotnie,ile zwierząt przyprawił tym żelastwem o okrutną śmierć. Jakieś dwa kilometry dalej Pungushezatrzymał się, by zerwać liściez małego krzewu terpentynowca, rośliny o właściwościach leczniczych,1 poszedł wolno dalej. Nie wyszukiwał maskujących skalistych ścieżek' nie zacierał swych śladów. 381 . Na jednym z wąskich, piaszczystych przejść przez wyschniętekoryto rzeki Pungushe opadł na kolano i potrzebował podeprzeć sięoburącz, by znów powstać. Mark zapatrzył się na te ślady. Po raz pierwszy zauważył tamkrew,ciemne krople utwardzone ziarenkami piasku. Ponad uczuciemzłości i tryumfu wziął górę niepokój. Ten poważnie ranny mężczyznauratowałmu kiedyś życie. Mark wciąż pamiętał błogosławiony smakcierpkiego lekarstwa pitego z ciemnego glinianego garnka,któreprzedzierało się przez potwornepragnienie malarii. DoprowadziłTrojana do tego miejsca, by być mniej widocznym,rzucać mniejszy cień i nie zaalarmować mężczyzny, którego tropił,głośnym niczym telegraf tupotem muła. Teraz jednak wskoczyłna muła i ścisnąłgo kolanami, by przynaglićdo szybkiego rozkołysanego biegu. Pungushe leżał. W końcuupadł ciężko, wprostnapiaszczystąglebę. Sczolgał sięze ścieżki używanej przez zwierzynę prosto podmały krzak, by ochronić się przed słońcem. Twarz osłonił lekkąpelerynką z dobrzewyprawionej skórymałpy, jak człowiek szykującysię do snu lub na śmierć. Leżał tak nieruchomo jak nieżywy. Markześlizgnął się ostrożniez grzbietu Trojana ipodszedł do wyciągniętegociała. Muchy brzęczałyi kłębiły się radośnie wokół pęku zakrwawionych liści terpentynowcaprzywiązanych kawałkiem włókna z kory do boku i tyłu pleców. Mark wyobraził sobie dokładnie, jak powstałata rana. Pungushestał czekając na nadejścieszarżującego bawołu. Wymierzył krótkądzidęo szerokim ostrzu prosto w szyję i wbił stal ostrym pchnięciem,po czym odskoczył szybko w bok. Byk jednak zdążył jeszcze zawrócićna masywnych nogachi zahaczył go rogiem. Pungushe został trafiony wbok tułowia, dużo poniżej kościbiodrowej i miednicy. Uderzenie odrzuciło go do tyłu, dającmujednak czasna odczołganie się. Byk popędził dalej,walcząc ze stalątkwiącą głęboko wjego piersi,aż opadł na kolana z ostatnim rykiemprzegranego. Markwzdrygnąłsię mimo upału, patrząc na schowaną pod liśćmiranę, i ukląkł, by odgonićmuchy. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na budowęmężczyzny. Pelerynkaze skórek zasłaniała tylko twarz i ramiona, pozostawiając masywnąpierś odkrytą. Kawałek miękkiej wyprawionej skóry ozdobionejniebieskimi koralikami osłaniającybiodra przechodził między nogami 382 i nie okrywał z tylu muskularnych pośladków. Markzauważyłteżpotężne, umięśnione uda i płaski twardy brzuch. Każdy mięsień był wyraźnie widoczny, a wężowe żyły pod powierzchnią skóry świadczyły owspaniałej tężyźniefizycznej mężczyznyi doskonałej kondycji. Jegokolor skóry był dużo jaśniejszyniżu większości Zulusów, miał gładki maślany odcień i połyskiwał niczymskóra kobiety, z tym tylko, że pierś pokrywały ciemne, skręcone pukle. Zakładałemwnyki z myślą oszakalu pomyślał Mark a upolowałemwielkiego starego lwa o czarnej grzywie. Teraz poważniezaniepokoił się ożycie Pungushe. Nawetdla tak pięknego zwierzęciaśmierć łowcy była zbyt marnym interesem. Raptem zauważył lekkie, niemal nieuchwytne wznoszenie sięi opadanie muskularnej piersi. Wyciągnął dłońi dotknął ramieniaprzez cienką skórę. Pungushe poruszy! się, a potem z wysiłkiem uniósł na łokciu,pozwalającpelerynce opaść i spojrzał na Marka. Był mężczyznąw kwiecie wieku, dumnym i godnym. Mógł miećnajwyżej czterdzieści lat,pierwszy szron życiowej mądrościdopierodotykał przy skroniach kędzierzawej czarnej czupryny. Jego twarz nie wskazywała na to, że jest konający. Szerokie czołobyło gładkie niczym wypolerowany bursztyn, usta miał zaciśnięte,a oczy ciemne, złei dumne. Była to przystojnatwarz Zulusaz królewskiego rodu. Sakubona, Pungushe powiedział Mark. Widzę cię, Szakalu. Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, rozważającjego słowa, myślał nad imieniem, jakimgo nazwał, formą przywitania,nad językiem i akcentem, wjakim zostało wypowiedziane. Wyraz jegotwarzy nie uległzmianie, uśmiech ani grymas złości nie wykrzywiłgtnbychwarg, tylko w oczach pojawiło się nowe światło. Sakubona, Jamela. Widzę cię, o ty, który szukasz. JegoHPS byłniski i gruby, a mimo to wibrował wpowietrzu niczym gongŹ brązu. I dodałszybko: Sakubona,Ngaga. Mark aż zamrugał oczami. Nigdy nie przeszłoby mu przez myśl,żeitofcalmógłby nazwać go przydomkiem tak do cna obelżywym. Esga to pokryty łuskami mrówkojad, małe stworzonko podobnedo^"ia. stworzenie prowadzące nocny tryb życia, które po wyciągnięciu -'światło dzienne biega w kółko jak zgarbiony,niespełna rozumutanec. zatrzymując się tylko,byprzyjrzeć się okiem krótkowidzataawn przedmiotomna swejdrodze, i pędzi dalej. ""^te dwa określenia, "Jamela" i ,,Ngaga", użyte w połączeniu""aty ; zawstydzającą wyrazistością kogoś, kto biega wokół 383. małymi kroczkami, przyglądając się wszystkiemu, lecz jest tak ślepy. że niedopatrzy się niczego. Mark nagle spojrzał na siebie oczami postronnego obserwatora. jak zjeżdża dolinę w pozornienie służącym niczemu objeździe patrolowym, zatrzymując się, by przyjrzeć się wszystkiemu, co gociekawiło, i rusza znów dalej zupełnie jak ngaga. Tamyśl niebyłazbyt pochlebna. Poczuł się nagle zaniepokojony. Pungushe mimo odniesionych rantak dzielny i on biały myśliwy teoretycznie stojący wyżej. Jak na razieto on wypadł gorzej przy tej wstępnej prezentacji. Wygląda jednakna to, że Ngaga znalazł to, czego szukał zauważył sucho i podszedł do muła po zrolowany koc. Pod zakrwawionymiliśćmi była ciemna, głęboka dziura w miejscu,gdzie wszedł czubekrogu bawołu. Mógł przeorać ciało ażdo samychnerek, a w takim przypadku człowiekbyłby skazany na pewną śmierć. Mark odrzucił tę myśl i oczyścił możliwie jak najdehkatniej ranęroztworem trypaflawiny. Sięgnął po zapasową koszulę, śnieżnobiałąi wciąż sztywną od pedantycznego wprost prania i prasowania Marion. Oderwał rękawy, a resztę złożył na kształt opatrunku, który umieściłna ranie i przybandażowal do ciała rękawami. Pungushe nie odzywał się, obserwując krzątaninę Marka, nieprotestował ani nie okazywał bólu, kiedy Mark uniósł go do pozycjisiedzącej,byułatwić sobie zadanie. Gdy jednak Mark oddzieralrękawy, jęknął z żalem: To była bardzo dobra koszula. Był sobie kiedyś młody i przystojny Ngaga, który mógłumrzećw gorączce przypomniał muMark ale padlinożemy starySzakalzaniósł go w bezpieczne miejsce, nakarmił i napoił. Takprzyznał Pungushe ale Szakal nie był na tyległupi,by zniszczyć nową koszulę. Ngaga dba oto, by Szakal wyzdrowiał i miał dość sił, bypracować przy łupaniu kamieni i innych godnych prawdziwegomężczyzny zajęciach, kiedy będzie gościem honorowym w kraalu królaJerzego. Markskończył temat i zwinął koc. Czy możesz dać miwody, Szakalu? Jest to niezbędne, by stwierdzić, jakgłęboko wszedłróg bawołu. Urynabyła zabarwiona na różowobrązowy odcień,ale bez skrzepów jasnej krwi. Wyglądało na to, żenerki zostały tylko mocnostłuczone, a gruba warstwa mięśni plecówZulusa zamortyzowałabrutalne pchnięcie. Mark modlił się bezgłośnie, by tak właśnie było,mimo że nie wiedział sam, czemu się tym tak przejmuje. 384 pracując szybko,ścią! dwa proste drzewka i wyplótł noszez kawałków mokrej kory. Wymościł je własnym kocem i pelerynką Pungushe,nim przywiązał je do Trojana. Następnie pomógł potężnemu Zulusowiprzenieść się na nie, zdziwiony,jak olbrzymiego był wzrostu i jaktwarde było ramię, którym obejmował Marka za szyję, bysię oprzeć. Kiedy już Pungushe leżał, poprowadził muła z powrotem szlakiemzwierzyny. Podwójnekońce drzewek zostawiały długi wężowaty ślad w miękkiej ziemi. Było już prawie ciemno, kiedy mijali miejsce spotkania z bawołem. Markspojrzał kutrzcinomi zauważył niewyraźnekształty sępówsiedzących na drzewach i czekających naswą kolej w biesiadzieprzypadlinie. Dlaczego zabiłeś mojegobawołu? zapytałnie do końcapewny, czy Pungushe jest wciąż przytomny. Wszyscy mieszkańcyznają nowe prawa. Byłem wkażdej wiosce, rozmawiałem z każdyminduna, każdym szefem wszyscy już słyszeli o tym, wiedzą, że zapolowanie w dolinie grozi kara. Jeżeli to byłtwój bawół, czemu nie miał znaku wypalonegonaskórze? Przecież tak właśnie mają w zwyczaju czynić abelungu bialiludzie wypalają kawałkiem żelaza swe znaki na bydle, czyż nie tak? zapytał Pungushe z głębi noszy bez uśmiechuani nawetśladu kpiny,ale Mark dobrze wiedział, że kpi, i poczuł przypływ złości. Te ziemie zostały uznaneze święte jeszcze za króla Chaki. Nie odpowiedziałPungushe. Zostały uznane za królewskietereny łowieckie tu jego głos nabrał poważnego tonu. JestemZłiłusem i płynie we mnie królewska krew. Poluję na mocytegoprawa, że tu się urodziłem to męskarzecztak czynić. Żadenmężczyzna nie ma prawa tutajpolować. Więc co powieszo białych, którzy przyjeżdżalitu ze swymitsbwnustrzelbami i polowali przezdziesiątkisezonów? zapytał^gushe. Oni też czynili źle, tak jak i ty. Dlaczego więc nie stali się gośćmi w kraalu króla Jerzego, tak rt ja mammieć ten honor? Będąw przyszłości zapewniłgo Mark. ;' Ha! powiedział Pungushe, tym razem jegoglos był przepeł"lony kpiną i lekceważeniem, Jeśli ich złapię, teżtam pójdą powtórzyłMarkuparcie, ale^wus zrobił zmęczony gest wzgardy dłonią o różowym wnętrzu,który^Ważał jasno, że istnieje wielepraw, jedne dlabiałych, drugie dla. "'i^ych, inne dla biednych, a inne dla bogatych. Milczeli do chwili, Brama Chahi 385 gdy Mark rozbił obóz na noc i przywiązał Trojana na długiej linie, bypasł się. Gdykucałprzy ognisku, przygotowując kolację dla nich obu. Pungushe przemówił z noszy stojących poza kręgiem światła padającego od ogniska. Dla kogo chcesz zachować silwane dziką zwierzynę z doliny? Czy król Jerzy przyjedzietu na polowanie? Nikt nie będzie tu już nigdy polował. Ani król, ani zwykłyśmiertelnik. Dlakogo więc chcesz zachować silwane? Jeśli my tego nie zrobimy, nastanie dzień, kiedy nie będzie ichjuż w tej dolinie. Ani bawołów, ani lwów, anikudu, nic. Wielka pustka. Pungushe milczał do czasu, gdy Mark nałożyłna pokrywkę niecokaszy kukurydzianej i wołowiny i zaniósł mu ją. Jedz rozkazał i usiadł po tureckuna wprost niego, trzymającswójtalerz na kolanach. To, co powiedziałeś, jest prawdą powiedział Pungushez namysłem. Kiedybyłem młodzieńcem wtwoim wieku Markprzemilczał jawny przytyk wtejdolinie były słonie, wielkie samceo kłach długich jak dzidy, wiele lwów, stada bawołów liczące tylesztuk co bydło wielkiego króla przerwał. Nie ma ich już, wkrótcete, które tu jeszcze są, też znikną. I ty uważasz, że to dobrze? zapytał Mark. To nie jest ani źle, ani dobrze. Pungushe wzruszył ramionamii zaczął jeść. Tak już jest na tym świecie i nie można osiągnąć wielkichkorzyści nic w zamian nie tracąc. Skończyli jeść wciszy, po czym Markzebrałtalerze iprzyniósłkawę, którą Pungushe zbyłodmownym machnięciem dłoni. Wypij tonakazał Mark. To usunie krewz twojej wody. Kiedy dał Pungushe papierosa, Zulus ostrożnie odłamał ustniki wsadził go międzywargi. Zmarszczył szeroki, płaski nos, gdyzaciągnąłsię niesmacznym dymem, przywykł bowiem do sznurkowatego, czarnego miejscowego tytoniu, ale nie zamierzał urazićgościnności człowieka,komentując to. Kiedy to wszystko zniknie i nastanie Wielka Pustka, co staniesię ztobą, Szakalu? zapytałMark. Nie rozumiem twojego pytania. Ty jesteś człowiekiem silwane. Jesteś wielkim łowcą. Twoje życiejest związane z silwane, jak pasterz jest przywiązanydo swego bydła. Costanie się z tobą, wielkim myśliwym, kiedy nie będzie już twego stada? M6 Mark zdałsobie sprawę, że jego słowa dotarty do Zulusa. Zauważył,że drgają munozdrza i coś rozpala sięw jego wnętrzu, aleczekał, ażPungushe zastanowi się nad pytaniem dokładnie. Pojadę do Igoldi powiedziałwreszcie do kopalni złotai stanęsię bogatymczłowiekiem. Każą ci tam pracować pod ziemią, gdzie nie będziesz widziałsłońca ani czuł wiatru, tylko tupał kamienie zupełnie tak samo, jakmaszrobić teraz w kraalu króla Jerzego. Mark zanotował grymasobrzydzenia przebiegający przeztwarz Zulusa. Pojadę więc do Tekweni. Pungushe zmienił zdanie. Pojadędo Durbanu i będę szanowanym człowiekiem. W Tekweni będzieszwdychał w płuca dym z młynów cukrowych, a kiedyprzemówi do ciebie tłusty nadzorca, odpowiesz: Yehbo. Tak, panie! Tym razem obrzydzenie na twarzy Zulusabyło jeszcze bardziejwidoczne. Wypalił papierosa, aż pozostałz niego tylko cieniutki pasekpapieru i popiołu, któryzgasił między kciukiem i palcem wskazującym. Jamela powiedział wreszcie. Mówisz słowa, które martwiączłowieka. Mark wiedział, że Zulus nadrabiał miną i jego rany były w rzeczywistości bardzo poważne. Okazywanie bólu uchodziło tylko kobietom. Nieprędko będziew stanie podróżować w koszu motorupo wyboistychszlakach i pagórkowatych drogach aż do posterunku policji i sądumagistrackiego w Ladyburgu. Mark umieścił go w małejszopie na narzędzia, którą wzniósłW pobliżu stajni dla mułów. Było tam sucho i chłodno, poza tym drzwizamykały się na mocną kłódkę yale. Skorzystał z kocy ze skrzyniwyprawnej Marion i materaca, który oszczędzała dopokoju dziecinnego, niezważając najej protesty: To przecież tubylec, mój drogi! Każdego wieczoru zanosił więźniowi posiłek w rondelku, badał ranę i zmieniałopatrunek. Oczekując, aż Pungushe zje, siadywał naSzczycie schodów wiodącychdo szopy. Potem wypalali po papierosiei rozmawiali. Jeślidolina należy teraz do króla Jerzego, to jak się stało,. że wybudowałeś tutaj swój dom, zasadziłeś swerośliny i wypasasz swe muły? Jestem człowiekiem króla wyjaśnił Mark. Jesteśmduna! Pungushe zamarł złyżką uniesionąw pół 387. drogi do ust i popatrzył na Marka z niedowierzaniem. Jesteśjednymz doradcówkróla? Jestem strażnikiem jego terenów łownych. Mark użył staregozuluskiego tytułu i Pungushe pokręcił ze smutkiem głową. Mój ojciecbył kiedyś strażnikiem królewskich terenów łownych,ale miał dwa tuziny żon, był mężczyzną, który walczył w wieluwojnach i zabił tylu wrogów, że na swojej tarczy miał równie dużowolich ogonów co ździebeł trawy na wzgórzu wiosną, Ogonwołu był odznaczeniem, którymkról nagradzał wojownika,by przytroczył go do swej tarczyjako dowód szczególnych zasługw bitwach. Kiedy Pungushe skończył posiłek, dodał wprost: KrólChaka byłzbyt mądry, by wysłać dziecko dla wykonaniaroboty dobrej dla mężczyzny. NastępnegowieczoruMark stwierdził, że rana goi się ładniei szybko. Mężczyzna zawdzięczałto swej niesamowitejtężyźniei zdrowiu. Teraz mógł już siadać po turecku, a w sposobie trzymaniagłowy widać było nową żywotność. Miniemniejczasu, niż Markzakładał, nim będzie zdolny odbyć podróż do Ladyburga, i Markpoczuł dziwneuczucie żalu. Król Jerzy jest bez wątpienia wielkim,mądrym i wszechwiedzącym człowiekiem Pungushe tak rozpoczął wieczorną rozmowę. Dlaczego więc czekał aż do zmierzchu ze zrobieniem czegoś,co można było zacząć o świcie? Gdyby chciał zapobiecnastaniuwielkiejpustki w dolinie, jego ojciec powinien byłrozpocząć to dzieło. Król ma wiele spraw na głowie, nieraz w odległych krajach. Musi polegać na swych indioia, którzy radzą mu, a oni nie zawsze sąwszechwiedzący wyjaśnił Mark. Ahelungu biali ludzie są jakłakome dzieci, porywajągarściami pożywienie, któregoi tak niezdołają zjeść. Rozmazująjetylko po twarzy. I wśród czarnychludzi bywają chciwii głupi zauważyłMark którzy zabijają lamparty w stalowych potrzaskach dla ich futer. By sprzedać je chciwym, bogatym, białym mężczyznom dla ichgłupich białych kobiet zgodził się Pungushe, wyrównującwynikpotyczki. Następnego wieczoru Pungushe zdawał się zasmucony zbliżającymsię dniem wyjazdu. Powiedziałeś mi wiele rzeczy, które muszę rozważyć zaczął. Będziesz miał dość czasu, by to zrobić zauważył Mark. W przerwach międzyłupaniem kamieni. Pungushe zignorował ten docinek. W twoich słowach jest dużo mądrości jakna kogoś,kto jest natylemłody,by pasać jeszcze bydło wyważył ostrożnie ten komplement. Kto ma mleko podnosemprzetłumaczył Mark na języK zulu. Pungushe przytaknął z powagą. Rano jużgo nie było. Rozsunął strzechę szopy i wyślizgnął sięprzez mały otwór. Zabrał swą pelerynkę, akoce Marion złożyłstaranniena materacu. Szukałstalowego potrzasku, lecz Mark schowałgo w kuchni, zrezygnował więc i ruszył w noc, kierując się na północ^ Mark był wściekły, że nie oceniłwłaściwie tempa, w jakim więzieńodzyskuje siły. i mamrotał pod nosem, podążając za nim na Trojanie. Tym razem zastrzelę sukinsyna na miejscu obiecał i zauważyłaże Pungushe podąża terazjego własnymi śladami. Musiał zsiąscz muła, by rozwikłać poplątane dokładnie ślady. Pół godziny później Pungushe wprowadził go wprost do rzekii było dobrze po południu, kiedy odnalazł miejsce, w którym /. uluswyszedłz wody istanął lekko na kłodzie. W końcu zgubił zimny tropna skalistym podłożu dalekoprzyobrzeżach doliny. Było późne popołudnie, kiedy wrócił do krytejstrzechą chatki. Marion podała mu kolację, a na ogniskubulgotałowesołodziesięć litrów wodyna kąpiel. Sześć tygodnipóźniej Pungushe powrócił w dolinę. Mark siedziałosłupiały i przyglądał się,jak nadchodzi. Poruszał się długim posuwistym krokiem, wskazującym Jednoznacznie na to, że całkowicie wyleczył się zodniesionych ran. Byłubrany wpamiętną przepaskęna biodraz błękitnymikora likami,a naramionach miał pelerynę zeskórszakala. Niósł dwie dzidy o krotKicndrzewcach i szerokich stalowych ostrzach. Za nim, w przyzwoitejodległości, podążały jego żony. ..Było ich cztery. Miały obnażone piersi, a na głowach wysoKiegliniane nakrycia typowe dla zuluskich mężatek. Najstarsza z nictimusiała być rówieśnicą męża, leczjej piersi były już zwiotczałei pusteniczym skórzane mieszki i brakowało jej paru przednichzębów. Najmłodsza była jeszcze nastolatką, ładniutkim pulchnymstworzemeinojędrnych, melonowatych piersiach. Niosła siedzące jej okrakiem wbiodrze tłuściutkie brązowe maleństwo. Każda z żon dźwigała olbrzymir; tobółna głowie, balansując nim z łatwością bez używania rąk, tuz zifcnimi kroczyłpochód nagich i na wpół nagich dzieciaków. Podobnie 38^. jak ich matki każda dziewczynka dźwigała coś na głowie, ładunekproporcjonalny do swojego wzrostu i wieku. Najmniejsza,najwyżejczteroletnia, niosła tykwęna piwo wielkości grejpfruta, naśladującwiernie wyprostowaną sylwetkę i kołyszący pośladkami chód starszych. Mark doliczył się siedmiu synów i sześciucórek. Widzę cię, Jamela. Pungushe zatrzymał się przy schodach. Ja także widzę cię,Pungushe powiedział ostrożnieMarkiZulus przysiadł wygodnie na najniższym stopniu. Jego żony rozsiadłysię na skraju ogródka Marion z uprzejmości trzymając się pozazasięgiem słuchu. Najmłodsza dała niemowlęciu pierś, do którejprzyssało się łapczywie. Jutro będzie padać powiedział Pungushe chyba że wiatrzawróci i skieruje się na południe. W takim przypadku nie będziedeszczu aż do pełni księżyca. Właśniezgodził się Mark. Deszcz przyda się terenom pod wypas. Ściągnie tu silwanaz ziemi Portugalczykówzza Pongola. Zdziwienie Marka ustąpiło ciekawości. Po wioskach mówi się, ludzie powtarzają to sobie z ust do ust,ażdotarło do mnie ciągnął Pungushe wyniośle. Mówi się, żeJamela, nowy strażnik terenówłowieckich króla Jerzego, jest wielkimwojownikiem, który zgładził ogromnezastępy wrogów króla nawojnieza morzem. Szakal przerwał, by zarazdodać: Mimo że nie majeszcze brody i jestzielony niczym łan pierwszej wiosennej trawy. Takie chodzą słuchy? zapytał Mark uprzejmie. Mówi się, że król Jerzy odznaczył Jamelaczarnym ogonemwołu, byprzyozdobił nim swątarczę. Ogon czarnegowołu jest dowodem najwyższego honoru i możebyć porównany do orderu MM, pomyślał Mark. Ja sam jestem wojownikiem zaznaczył Pungushe. Walczyłem z Bombatą na przełęczy, apotem przyszliżołnierze i odebralimi bydło. Dlatego stałem się człowiekiem silwana i wielkim łowczym. Jesteśmy więc towarzyszami dzidy skonkludował Mark, aleterazprzygotuję swój motocykl, byśmy mogli udać się do Ladyburga,do tamtejszegomagistratu dla przedyskutowania kwestii interesującychnas wszystkich. Jamela Zuluspokiwał smutno głowąniczym ojciecnadtępawym synem. Dążyszdo tego, by zapełnićwielką pustkę dążysz do tego,by stać się człowiekiem silwana, a nie pomyślisz o tym, Military Medal krzyż wojskowy (przyp- tłum-). 390 --kto nauczy cię wszystkiego,kto otworzy ci oczy iodetka uszy, kiedy ja będę w kraalu króla Jerzego i będę łupał tam kamienie? '' Przyszedłeś, by służyć mi pomocą? zapytał Mark. Wraz z ^ swymi pięknymi tłuściutkimi żonami, dzielnymi synami i gotowymizamęścia córkami? Dokładnie tak. To bardzoszlachetny pomysł przyznał Mark. : Jestem Zulusem, wktórym płynie królewska krew powiedział' Pungushe. Poza tymskradziono mi mójdoskonały stalowypotrzask,IBISkJak kiedyś skradziono mi bydło, jeszcze raz czyniąc mnie biednym człowiekiem. Rozumiem powiedział Mark. Wystarczy, bym zapomniało skórachlamparta i martwym bawole? ' Tak będzie sprawiedliwie. Jakiej wielkości monetą mam ci płacić? 'Pungushewzruszył ramionami bez zainteresowania. Jestem szlachetnieurodzonym Zulusem, nie hinduskim przekupieniem zbazaru. Monetapowinna być taka, by było sprawiedliwie -i uczciwie z delikatności zamilkł nie zapominając jednocześnie,; że mam mnóstwo pięknych żon, dzielnych synówi córek na wydaniu, a wszyscy onimają nieprawdopodobne apetyty. Mark milczał przez chwilę. Nie chciał odezwać się, nim nie zwalczy rosnącej ochoty do wybuchnięciaśmiechem. Przemówił wreszcie, poważny, ale śmiech atakowałmięśnie jego brzucha. ,^ W jakiej formie będziesz zwracał się do mnie, Pungushe? Kiedy przemówię, czy będziesz odpowiadał: Yehbo. Tak, panie? Pungushe poruszył się niespokojnie, po jego kamiennej twarzy przebiegł gwałtownygrymas, jakby jedzącyodkrył nagle w swym ;. talerzu tłustą białą glistę. Będę zwracał się do ciebie Jamela powiedział. Akiedyty przemówisz do mnie w formie, którąprzedstawiłeś przed chwilą, ?." powiem: Jamela, towielka głupota. --w jakiejformie ja mam zwracać się do ciebie? zapytał ';; poważnie Mark,walczącz wesołością. ;" Będziesz nadal nazywał mnie Pungushe,szakal bowiem jest i", najmądrzejszym i najbardziej przebiegłym zwierzęciem wśród całej. (: silwana i należy przypominać ci o tym od czasu do czasu. Potem nastąpiło coś, co Mark widziałpo raz pierwszy w życiu. Pungushe uśmiechnął się. Było tojak nagłe pojawieniesię słońcaw pochmurny szary dzień. Jegozęby były duże, równe i idealnie białe. 'Uśmiech tak szeroki, że zdawało się,iż twarz może się zaraz rozedrzeć. 391. Mark nie mógł powstrzymać się już dłużej. Roześmiał się głośno,z początku wydając zduszony chichot. Usłyszawszy to Pungushewybuchnął nie skrępowanymśmiechem. Obaj śmiali siętak długo i głośno, żeżony zamilkły i przyglądałysię im zdziwione, a Marion wyszła przed dom. Czycoś sięstało, mój drogi? Nie mógł wykrztusić odpowiedzi, więc machnąwszy rękąodeszła,zastanawiając się nadnieobliczalnością mężczyzn. Uspokoili się wreszcie, zmęczeni wesołością i Mark poczęstowałPungushe papierosem, który ten wziąłi oderwał natychmiast ustnik. Palili chwilęw milczeniu, aż Mark nagle znów parsknął niepohamowanie iwszystko zaczęło się od nowa. Ścięgna na szyi Pungushe napięły się jak postronki i wyglądały jakwyrzeźbione z hebanu, usta stały się ciemnoróżowąjamąokoloną idealniebiałymi zębami. Śmiał się, aż łzy ściekały mu po twarzyi skapywały pobrodzie. Kiedyzabrakłomu tchu, wydał głośne gwiżdżące chlapnięcieniczym samiec hipopotama wynurzający się na powierzchnię. Wytarł łzykciukiem i powiedział: "Ee-hee! " Uderzał się w udoz trzaskiempodobnym do wystrzału między kolejnymi paroksyzmamiśmiechu. Mark zakończył to wreszcie, wyciągającku niemu prawicę. Pungushe ująłdłoń w pełnymrezerwy uścisku, sapiąc wciąż idysząc. Pungushe, jestem twoim człowiekiem wykrztusił Mark. A ja, Jamela, jestem twoim. Pod ścianą w holu siedziało półkolemczterech mężczyzn. Bylijednakowo ubrani, a ich odzienie przypominało rodzaj munduru. Ciemne zapinane wysokokoszule, błyszczące celuloidowe kołnierzykii krawaty w żałobnych kolorach. Mimo że była między nimi różnica wieku nawet i trzydziestu lat,mimo że jedenbył łysiejący, z kępkamiciemnych włosów nad uszami,a drugi miał szopę rudych włosów, mimo że jeden miał pince-nez nakońcu cienkiego haczykowatego nosa, a inny patrzył otwartymspojrzeniem farmera, mimo tych różnic wszyscy mieli solidne, ciosanerysy Kalwinów, nieposkromionych, nieugiętych i twardych niby granit. DirkCourteney przemówił do nich w nowopowstającym języku,który dopieroco uzyskał prawo do niezależnego istnienia obok swegorodzica holenderskiegoi został nazwany afrikaans. Przemawiał wnimz galanterią i starannością, która zmiękczyła rezerwę w ich spojrzeniachiodprężyła zwarte szczęki i sztywne karki. To tereny Jingo powiedział imDirk. Na każdym dachu 392 powiewa flaga Union Jack. To bogaty okręg wyborczy, posiadaczeziemscy, zawodowcy i program waszej partii nie trafi do nich mówiło okręgu wyborczym Ladyburg. Wostatnich wyborach niewystawiliśmy nawet swego kandydata, niktnie jest na tyle głupi, bystracić swe miejsce i partia Smutsa wystawiła generała Courteneya bezcontrkandydata. Najstarszy ze słuchaczy przytaknął błyskając pince-nez, zachęcającgo, by kontynuował. Jeśli chcecie wywalczyć sobie miejsce w Ladyburgu, będziecie potrzebowali kandydata o zgoła innym podejściu, mówiącego poangielsku, posiadacza ziemskiego, kogoś, z kim wyborcy mogliby sięidentyfikować. To było wspaniałe przedstawienie. Dirk Courteney, przystojny, jowialny, wysławiający się płynnie w obu językach, chodziłw tęz powrotem po wyścielanym dywanem holu, przyciągając ich uwagę. Zatrzymywał się czasem, by wdzięcznym gestem opalonych ramion zaakcentować jakiś argument. Mówił przez ponad pół godziny, uważnieprzyglądając się słuchaczom, notując w pamięci ich reakcje, oceniającsłabości i mocne strony. i Po półgodzinie uznał, że wszyscy czterej są już zdecydowani,Całkowicie poświęcą sięswemu politycznemu przeznaczeniu. Obruszali się, kiedy apelował do ich patriotycznego obowiązku, interesów narodu w nawiązaniu do dążeń jego ludu. Tak więc pomyślałuspokojony Uczciwych ludzi można kupić znacznie taniej. Dranie kosztują słono Uczciwych można kupić za parę pochlebstw i górnolotnych frazesów, odwołując się do ich uczuć wyższych. Dawajcie mi zawsze tylkouczciwych. [ Jeden ze starszych mężczyzn nachyliłsię i powiedział cicho: .Generał Courteney ma ten mandat od 1910 roku,jest członkiem gabinetu Smutsa, bohaterem wojennym ima ogromne poparcie społeczne. Poza tymjest pańskim ojcem. Czy myśli pan, że wyborcy zdecydują się naszczeniaka, kiedy mogą miećbasiora? Dirk odpowiedział natychmiast. - Zaryzykuję utratę swego miejsca, jeśli uzyskam nominacjęhrtii Narodowej, ale jestemna tyle pewien, że powiedzie mi się, iż byłbym skłonny wyrazić pieniężną deklaracje moich poważnych intencji na rzecz kampanii wyborczej tej partii. Wymienił sumę, po uSłyszeniu której wymienili szybkie zdziwione spojrzenia. A Co w zamian za to? zapytał najstarszy z polityków. Flaga Wielkiej Brytanii 393. Nic, co nie jest w interesie tego narodu i mojej kandydaturypowiedział Dirk poważnie i rozwinął mapę wiszącą za nim. Znów zaczął mówić, ale tym razem zzaraźliwym entuzjazmemgorliwego zwolennika. Płomiennymi słowyroztoczył przed nimi wizjępól uprawnych rozciągających się aż po horyzont, słodkiejwodypłynącej nieprzerwanym strumieniem w setkach kanałów irygacyjnych. Jego słuchacze byli ludźmi,którzyoralii obsiewali żyzną, ale i wrogąziemię Afryki. Każdy z nich wpatrywał się nieraz w błękitne bezchmurneniebo w oczekiwaniu na deszcz, którynie nadchodził. Wyobrażenie głębokich kanałów i bulgocącej w nich wody było niedoodparcia. Rzecz jasna, będziemy zmuszeniznieść ustawęproklamującąobszar przy rzece Bubezi terenem pod rezerwat powiedziałDirk bezzająknięcia, ale żaden z nich nie wydawał się zaszokowany czy przejętytym stwierdzeniem. Widzieli jużśródlądowe morze słodkiej, przejrzystejwody o powierzchni falującejlekko nawietrze. Jeśli wygramy wybory zacząłnajstarszy. Nie, Menheer przerwałmu Dirk. Kiedy wygramy wybory. Mężczyzna uśmiechnął siępo raz pierwszy. Kiedy wygramy wybory. Dirk Courteneystał wysoko na mównicy z kciukami zaczepionymio kamizelkę. Kiedy mówił, tak wspaniały,o szlachetnej lwiejgłowiei błyszczącej grzywie, kobiety zwidowni przepełniającej kościółzaszumiały niczymkwiaty na wietrze. Rzeźnik powiedział Dirk Courteney, jegogłęboki głosrezonowal, przyprawiając ich wszystkicho dreszcze, kobiety i mężczyzn,młodych i starych jednakowo. Rzeźnikz Fordsburga skalał ręcekrwią swych ziomków. Owację zaczęli ludzieDirka Courteneya porozsadzani na widowni,ale wkrótce podjęliją wszyscy zgromadzeni. Byłemu boku Seana Courteneya, kiedy jechał na Bombatę jeden z mężczyzn wtyle sali wstał. Ja byłem znim weFrancji krzyknął ponad głosami tłumu. Gdzie panbył, panie DirkuCourteney, kiedy zagrzmiały bębny wojenne? Uśmiech nie opuszczał twarzy Dirka Courteneya, ale policzkizalały się krwawymrumieńcem. Aha! Spojrzał na mężczyznę ponad głowami tłumu. Jeden z dzielnych strzelców generała. Ile kobiet zabił pan w Fordsburgu? 394 To nie jest odpowiedź namoje pytanie! odkrzyknął mężoka Dirk zauważył dwóch rosłych mężczyzn wstających z mieejsc i otaczających z obu stron pytającego. Cztery tysiące ofiar powiedziałDirk. Rząd chciałby zataić tenfakt przed wami, ale cztery tysiącemężczyzn, kobiet i dzieci. Dwaj mężczyźni dotarli do swej ofiary i Dirk Courteney wyrzucił raiona w teatralnym geście, by przyciągnąć uwagę wszystkich. Rząd, który nie ma szacunku dla życialudzkiego, dla własności narodu. Rozległ się odgłos krótkiej szamotaniny, okrzykl imężczyzna został wyprowadzony bocznymidrzwiami w noc. Prasa podchwyciła temat natychmiast, te same gazety, któremiały przeciw "Czerwonej intrydze" i "Bandzie bolszewików"tóre chwaliły Smutsa za "bezpośrednie i błyskawiczne rozwiązanie problemów", teraz wspominały o "opartym na przemocy i brutalnymlaniu". W całym kraju naskutekdziałań zainicjowanych przez Dirka Courteneya, a podchwyconych przez hertzogistów , równowaga nastrojów społecznychzawróciła niczym wahadło, czy raczej zabarwione ostrze topora kata. Dirk Courteneyprzemawiał w ratuszu w Durbaniedo trzech tysięcy, w sali kościoła w Ladyburgudo trzystu. Przemawiał w każdym kościółku wiejskim w swym okręgu wyborczym, w małych sklepikach rozstajach dróg, gdzie potencjalni wyborcy gromadzili się natieczorne rozmowy przed udaniem się na spoczynek. Na każdymftych wiecówobecna była prasa. Dirk Courteney podążał wolnona północ, odwiedzał każdy ze swych majątków, każdynowo powstały młyncukrowy. Każdegorieczora przemawiał domałych zgromadzeń. Malował przed nimi obrazek połaci ziemi pokreślonych liniami kolei i wspaniałych dróg. świetlane perspektywy prosperujących miast i zatłoczonych targowisk. Słuchali chciwie. To jest para powiedział Pungushe. Jedento stary samiec. Znam go dobrze. W zeszłym rokutrzymał się terenów portugalskich północnym brzegu Usutu. Był wtedysam, teraz znalazł sobie towarzyszkę. Gdzie przebyły rzekę? zapytał Mark. Narodowinacjonaliści, zwolennicy apartheidu; ich przywódca James B. Hertzogv latach 1924-39 był premierem, zwolennikHitlera. 395. Gdzieś poniżej Ndumu. Przyszły na południe między rzekąa moczarami. Lew miał pięć lat, był bardzo dużymokazem, rosły w kłębie,z krótką rudą grzywą. Naczolemiał paskudną łysą szramę i utykałna przednią prawąłapę, od kiedy kawałek cyngla z zamka karabinuugrzązł mu przy łopatce. Polowano naniego niemal bez przerwy, odkiedy był szczeniakiem, a teraz był już stary i zmęczony. Przebył rzekę po ciemku,puszczając samicę przed sobą. Uciekaliprzed myśliwymi, którzy zebrali się z mocnym postanowieniemprzeszukania buszu nad rzeką następnego ranka. Wciąż jeszczesłyszałbębny i czuł dym z ognisk. Słyszał też ujadanie sfory psów. Zebranodwustu czy trzystu tubylców zpsami myśliwskimi i tuzin półkrwiPortugalczyków ze starymi strzelbami. Lwy zabiły dwa juczne woły naobrzeżach jednego z miasteczek leżących nad rzeką. Rano rozpoczniesię polowanie, lew zabrał więc samicę na południe. Ona także była dużym zwierzęciem, silnym i szybkim, mimożebardzo młodym iniedoświadczonym, ale z każdym dniem uczyła sięczegoś nowego od niego. Miała tułów gładki i nie poznaczony jeszczeod pazurów czy cierni. Jej umaszczenie przechodziło od ciemnooliwkowego na grzbiecie i pięknej maślanej żółci przy gardle aż posoczystą, śmietankowąbiel nabrzuchu. Na bokach widniały gdzieniegdzie szczenięce cętki, ale tej nocy, kiedy przebyły Usutu,po razpierwszy stała się dojrzałą do godów samicą. Na południowym brzegu otrząsnęły się z wody energicznymi,spazmatycznymiruchami. Lew obwąchał ją, mrucząc nisko z głębigardła, a potem uniósł łeb ku migoczącym gwiazdom i wygiął grzbiet,chłonąc kuszący zapach jej zabarwionej krwią wydzieliny. Tu oświcie pokryłją po raz pierwszy. Ukucnęła nisko przyziemi,sycząc i parskając, kiedy zbliżył się do niej i gryzłw szyjęi uszy, chcąc zmusić do uległości. Potem leżała przytulona blisko doniego i lizała jego uszy i pieściła nosem gardło i brzuch. Flirtującodsuwała się nieco i kopała lekko tylnymi łapami, aż powstał. Wtedyznów przykucnęłaczujnie i poddańczo, powarkując lekkoi oddałamu się po raz drugi. Para lwówparzyła się dwadzieścia trzy razytego dnia,a w nocy opuściła ciernistągęstwinę i powędrowała dalejna południe. Pól godziny przedwzejściem księżyca dotarły do skraju polauprawnego. Lew zatrzymał się, kiedy wyczuł zapach człowieka i bydła. Ostrożnie dotknął łapą świeżo zaorane] ziemi i szybko cofnął jąmiaucząc z niezdecydowania i zakłopotania. Lwica otarła sięo niegoz miłością, ale odsunął się ipopędził ją wzdłużzaoranego pola. 396 SŁar Czy one w ogóle dotrą dodoliny, Pungushe? zapytałi Mark. Wychylił się w siodle,kiedy mówił do Zulusa biegnącego u boku muła. Pungusheodpowiedział spokojnie, nie zauważył nawet, żebiegł odtrzech godzin. Muszą przebyć odległość, której przebycie zajmie człowiekowiokoło dnia marszu. Przeztereny, na których są ludzie, robotnicyzatrudnieni przy trzcinie cukrowej. Poza tym, Jamala, one nie znajątwojej doliny i szalonego Ngaga, któryczeka tu, by ich powitać. Mark wyprostował się wsiodle i nie odzywał się. Wiedział, że tapara, para będąca właśnie w okresie godowym, jest jego ostatniąszansą,by sprowadzić lwy w tę dolinę. Jednak wiedział też,że teren. który muszą przebyć, bydotrzeć doniej, jestniezwykle niebezpieczny. Dla lwów, które wyszły z dziczy portugalskiego Mozambiku, wszystkoto było nowym przeżyciem. Ziemie uprawnei pastwiska, gdzie lwy"były traktowane jakszkodniki. Teren pozbawiony dzikiej zwierzynyłownej,za to aż przepełniony bydłem domowym. Był to rejon,w którym naokrzyk "Lew! " pięćdziesięciu ludzibiegło postrzelby. Pół setki mężczyzn rywalizujących zacięcie oto trofeum. Nienawidziliwielkich kotów ślepą, bezmyślną nienawiścią i cieszyli się na tę Jedynąokazję, by je legalnie dostać, gdyż na terenach pastwisk niebyłychronione przez prawo. Lwy podeszły do obozowiska od strony zawietrznej i położyły siępłasko wwysokiej trawie na skraju. Wsłuchiwałysięw sętfne głosymężczyzn siedzącychprzy ognisku i łowiłyzapachy dziwne i nieznane. Dymu tytoniowego, gotującej się kukurydzy i kwaśnegoaromatupruskiego piwa. Leżały zupełnie płasko i nieruchomo przyziemi, tylkoich okrągłe, ciemno podpalane uszy strzygły powietrzei nozdrza łapałyzapachy. Woły były w kraalu otoczone niskim,okrągłym ogrodzeniemześciętych drzewciernistych, ustawionychpniami do wewnątrz,a kłębowiskiem cierni do zewnątrz. Zapach bydła był mocny i bardzo kuszący. W zagrodzie było siedemdziesiąt dwie sztuki bydła. Należały dokompanii cukrowniczej w Ladyburgu. Używano ich do orania nowychterenów na wschód od Bramy Chaki, po tym jak grupy robotnikówwykarczowalystojące tam drzewa i spaliły je ułożone w długi rzędy. Lew czekał cierpliwie,czujny, napięty icichy, póki kslięzyc niezaszedł zadrzewa, a głosy mężczyzn ucichły. Gdy ogniska iwytlily sięw brudne kałuże popiołu, wtedy wstał bezszelestnie. Lwica nieporuszyła się, napiętajedyniepotężne mięśniepiersii kończyn. Zesztywniała w oczekiwaniu, nadstawiając uszy lekko ku przodowi. Lew wprawniepodszedł do obozowiska pod wiatr. Odwschodu wiałlekkipowiew i zwierzę wykorzystywałogo umiejętnie. 397. Woły wyczuły lwa, gdy już wszedł w zasięg wiatru. Usłyszał, jakpodrywają się do ślepego, panicznego pędu i opuszczają miejsca,w których spoczywały. Rogi uderzały o siebie, kiedyzbity sięw ciasnąmałą gromadkę od zawietrznej. Jedno ze zwierząt wydało ciche smętnemeczenie. Zostało ono natychmiast podchwycone i niskie głosyobudziły mężczyzn spoczywających przy ognisku. Któryś z nichpodrzucił polano do ognia. Deszcziskier wyskoczyłku suchymgałęziom mimozy i polano zajęło się ogniem, oświetlając obóz złotymtańczącym światłem. Oracze i chłopcy prowadzący bydło zebrali siętrwożliwiewokół ogniska. Mieli peleryny otulone ciasno wokół ramioni byli osowiali odsnu i ze strachu. Lew przemknął jak cień,ciemny,nisko przy ziemi, iskierowałsięku kraalowi. Bydło zbiło się ciaśniej. Ryczało dziko, czując ostryzapach dzikiego kota. Lew przykucnąłprzy ścianie kraalu, w którąuderzał wiatr, i oddał mocz. Ostry gryzący zapach amoniaku przeważyłszalę. Zbitew ciasnągromadębydło rzuciło się naprzód i zaatakowałociernistą ścianę prowizorycznegokraalu, w ślepympędzie przedarło sięprzez nią i popędziło na wolność. Rozbiegające się woły zatraciłyzwartąformacjęi rozproszyły się w noc. Lwica czekałajuż na nie. Wpadła w sam środek skrzydła uciekającejw panice formacji. Wybrała już ofiarę,ciężkie młode zwierzę. Popędziłajenaprzód niby pies pasterski zagarniający swą trzodęi zabiegając drogęw szaleńczym pędzie,wyprowadziła z dala od ognisk i oraczy. Wtedypodbiegła z boku iwężowym, wprawnym ruchem łbasięgnęła do jednejz poruszających się w pełnym biegu kończyn i wgryzła się zakrzywionymi żółtymi kłami tuż nad pęciną, aż zgrzytnęła kość. Przysiadła ostronazadzie i pociągnęła zanogę tak, by skrzyżowała się zdrugą. Wół upadł, jak trafiony pociskiem w mózg. Przekoziołkował przezbark i sunął dalej po ziemi na grzbiecie, wierzgając czterema kopytamiku gwiaździstemu niebu. Lwica zbliżyła się rozciągniętym biegiemoceniając trafnie po drodze zagrożenie ze strony masywnych kopyt,które były zdolne zmiażdżyć jej czerep, i szerokich prostych rogów,gotowych rozpłatać jej bok i przebić ją przez żebra. Wgryzła sięu nasady czaszki, wbijając ostre kły wpierwszyi drugi krąg, ażtrzasnęły ostrojak orzechlaskowy w uściskudziadkado orzechów. Kiedy lew wyłonił się z nocy,stąpając lekko,zdążyła już rozpłataćpodbrzusze wołu. Jej łeb był czerwonyodkrwi i lepki jak toffi, kiedydobierała się do śledziony, wątroby i nerek. Przypłaszczyła uszy i warknęła ostrzegawczo, ale samiec przycisnąłbark do jej boku i odsunął ją. Warknęła raz jeszczei wtedy skarcił jąpańską łapą, wsadziwszy swój pysk do dziury, którą zrobiła. 39S ii.Łypałana niego przez chwilę, raptem uszy znów stanęły i zaczęłaMojegołopatkę długimi lubieżnymi pociągnięciami, mrucząc niskimiękkim grzechotem z głębi gardła i przyciskając swe smukłe ciało doego. Lew starałsię zignorować ją i pożywiał siędalejz głośnymi^mrukami i mokrymi odgłosami darcia. Stała się śmielsza, wykorzystywała swójnowy, bardzo atrakcyjnytn ze swobodą,która przedtem spowodowałaby natychmiastoweurowe kary dyscyplinarne. Lew rozpaczliwie usiłował ją powstrzymać i przycisnął ku ziemi jej potężną łapą ztroskliwie schowanymi pazurami. Przełknął głośno,irając sięzjeść całegowołu, zanim ona się przyłączy, alelwica'ślizgnęła się spod jego łapy i polizała go wucho. Warknął bezzekonania i zastrzygłuchem. Przysunęła się jeszczebliżej i polizała po oczach tak, że musiał zamknąć je ciasno i staraćsię jeśćpołącku. Wkońcu poddałsięnieuniknionemu i pozwoliłjej zanurzyći w krwawym kraterze. Bok przy boku, mrucząc i warcząc lwy pożywiały się. Było ichosiemnaścioro. Zgromadzili się na szerokiej, osłoniętejirzedmoskitamiwerandzie domku sztygara pod syczącymilampamipnaftowymi. Butelka brandy stała na stolejuż od zachodu słońca^i większość mężczyzn słuchających Dirka Courteneya miała poczerwieniałe twarze i błyszczące oczy. i Będą szkoły i szpitale w odległości trzydziestu kilometrów od^każdegodomu obiecał, a kobiety spojrzały znad robótek. Wiedziały'dobrze, co znaczy wychowywanie tu młodej rodziny. To dopieroSpoczątekpowiedział do mężczyzn a ci z was, którzy przyłączyli '.się do nas pierwsi, pierwsi będączerpać korzyści. Kiedy już znajdę się SF^ parlamencie, będziecie mieli za sobą mocny głos. Zobaczycie tuIBB. postępy, ojakich nawet nie marzyliście i to szybko. SP Jest pan bogatym człowiekiem, panieCourteney powiedział {jeden znich. Był drobnym handlarzem, nie zatrudnianym bezpośrednioprzez Ladyburg Sugar, ale wystarczająco zależnym od nich,by ' formułować to pytaniez szacunkiem. Jednym z szefów. Jak to sięstało, że mówipan w imieniu ludzi pracujących? ; Jestem bogaty, bo pracowałem ciężko, alewiem, że bez was nieJp; byłbym dalej bogaty. Jesteśmy związanize sobą jak jedna drużyna. Przytaknęli i zaszemrali,a Dirk dodał szybko: Jednomogęwamobiecać,kiedy zatrudnię białego człowieka za godziwą zapłatę, niezamierzam zastępować go tanią czarną lub żółtą siłą roboczą! 399. Zareagowali entuzjastycznie i napełnili szklanki, by wypić jegozdrowie. Wasz rząd,ludzie Smutsa próbowali tegow kopalniach złota. Dali dwa funty i dwa pensy czarnymi biali wyszli naulice. Kiedyrobotnicy protestowali, rząd wystałkrwawego rzeźnika z Fordsburga,człowieka, którego wstydzę się nazywać własnym ojcem. Ktoś zapukał niecierpliwie dodrzwikuchennych i sztygar przeprosiłcicho i wyszedł. Wrócił za chwileczkę i wyszeptał coś do DirkaCourteneya. Dirk uśmiechnął się i przytaknął, zwracając się dozebranych: Cóż,panowie, czeka nas niezły kawał polowania lew zabiłjednego z mych wołów tuż w pobliżu nowegokompleksu Buli. Chłopak przybiegł zameldować mi o tym. To stało się zaledwiegodzinę temu, więc dajmymu uczciwe, sportowefory. Proszę pozwolićmi zamknąć tozebranie i spotkajmy się tu przerwał i spojrzał nazegarek o piątej jutro rano. Każdy mężczyzna niech ma ze sobąkonia i strzelbę! Mark iPungushe spali na twardej wypalonej przez słońce ziemi,każdy pod swoimkocem. Trojan skubałnie opodal suchą trawę. Zewschodu wiał lekki wiaterek. Obudzili się wkompletnych ciemnościachtuż przed nadejściem świtu. Siedząc przyognisku, pijąc kawę i palącw milczeniu, czekali, aż Pungushe będzie mógł znów podjąć trop. Było jeszcze zbyt ciemno, by wypatrzeć cokolwiek z grzbietuTrojana, lecz Pungushe biegł naprzód, pewnie zmuszając muładociężkiego, kołyszącego kłusa, by nadążył za nim. Na skraju ziemi ornej zatrzymał się, ale odnalazł ślady na nowymszlaku prawie natychmiast. Ruszyli znów, kiedy słońce obrysowałogórne gałęzie drzew,malując je czarno iszpiczaste na rdzawozłotymtle. Miękkiebursztynowe promienie nie miały w sobie ciepła i rzucałydługie, niewyraźne cienie muła i mężczyzn na twardą czerwoną ziemię. Mark podziwiał raz jeszcze umiejętnościZulusa jako tropicielaśladów przy tym świetle i natakimpodłożu, sam nie widząc nic, coprzypominałoby odcisk lwichłap. Rozległ się pojedynczy strzał z karabinu, takcichy, że Markpomyślał, iż możezdawało musię, ale Pungushe zatrzymał sięnatychmiast i zasygnalizował gestem, by zsiadłz muła. Stali inasłuchiwali intensywnie, gdy nagle znów odezwała sięodległa pukająca kanonada, dziesięć, jedenaście wystrzałów, i znówzaległa cisza. 400 Pungushe odwrócił się i spojrzałna Marka zkamiennym wyrazemFtwarzy. Cisza była tak przejmująca, że nawet poranny chór ptakówIjimilkł na chwilę. W przedłużającej się ciszy stadko małych francolinHSaczęło ćwierkaćgdzieś na skraju pola. Idziemy dalej. Mark kiwnął na Pungushe, starając się, bysgo twarz również nie wyrażała żadnych uczuć, ale głos drżał mustłumionej wściekłości. Spóźnili się. Ostatnielwy na poradnie od utu nie żyły. Mark poczułsięchory z bezsilnej złości. Nie zauważyli Marka,ażpodszedł całkiem blisko. Byli bardzo podninieceni i zajęci robotą. Było tamośmiu białych mężczyznuzbrojonych po zęby i ubranych wW niedbałe myśliwskie odzienie,a dwóch zuluskich stajennych stało, trzymając konie. Na otwartej polanie między drzewami mimozy leżałyawpół zjedzone resztki biało-czerwonego wołu. Lecz to nie to przyciągnęło uwagę Marka. Zgromadzili się ciasnym kręgiem wokółIpadliny. Ich głosy były buńczuczne, wznosili ochrypłe okrzyki iwesołe^'. przekleństwa. Mark zsiadł z muła i podałcugle Pungushe. Szedł;wolnodogrupy, bojąc się tego, co może tam zastać. Stanął, kiedyjeden z mężczyznuniósłgłowę i spojrzał na Marka. Poznał go' natychmiast. Ach, nasz nadzorca! zaśmiał się Dirk, zarzucając czuprynąlśniących kędziorów. Wykonujemy tu twoją robotę. Jego śmiech był wredny i złośliwy, nienawiść tak widoczna, że Mark wiedział, iż ' myśli teraz ołapówcewykorzystanej przeciwko niemu. Jest tujedna sztuka, którą możesz już wykreślić ze swego raportu. Dirk zachichotał znów i gestem nakazał mężczyznomrozstąpićsię. Krąg otworzył się i Mark wszedł do środka. Mężczyźni otaczającygo byli zaczerwienieni i podchmieleni, poczuł od nich zapach prze^ trwawionej whisky. Panowie pozwolą, że przedstawię wam nowomianowanego^ strażnika terenów przy Bramie Chaki, proklamowanych jako rezerjwat. Dirk stanął naprzeciw niego, po drugiej stronie koła. Jedną rękę trzymał niedbale wkieszenizamszowej kurtki, a w zgięciu łokciaH) miał wykonany przez firmę Gibbs w Londynie na jego zamówienie dwulufowy sztucer kalibru 0,450. Lew leżałna boku z czterema łapami wyciągniętymi równo przed siebie. Był to stary, poznaczony bliznamisamiec tak chudy i żylasty, iż żebra były wyraźnie widoczne przez krótkąpłową sierść. Wciele 401. było siedem dziur od kuł, rana za barkiem rozwaliłaby oba płuca, alekolejny ciężki pocisk rozłupał czerep. Pysk wisiał luźno, otwartyi odrobina zabarwionej krwią śliny skapywała po wywieszonymróżowym jęzorze. Gratuluję, panowieprzyznał Mark i tylko Dirk Courteneywyczułw jego glosieironię. Tak zgodził się. Imprędzej oczyścimy ten teren i przygotujemy go pod zasiedlenie, tym lepiej dla nas wszystkich. Zebrani potwierdzili głośnymi okrzykami i jeden znichwyjął małąbrązowąbutelkęz tylnejkieszeni. Podawali ją sobie zrąk do rąk,kierującjej denko na chwilęku niebu. Wykrzykiwali radośnie i mlaskalize smakiem. A co z lwicą? zapytał Mark cicho, odmawiając swej kolejkiz butelki. Proszę się nie martwić o nią zapewnił jeden z nich. Jużponiej. Trafiłem ją prosto w bark. Damy jejczas, by zesztywniała,zanim dogonimyjąi wykończymy. Wydobył z pochwy przy pasienóż i zaczął ściągać skórę z martwego lwa, podczas gdy jego towarzyszesekundowali mu, rzucając komentarze i porady. Mark podszedł do Pungushe przykucniętego cierpliwie przyłbie muła. Lwica jest ranna, ale uciekła. Widziałem trop przytaknął Pungushe i wskazał oczami, nieporuszając głową. Jak ciężko jest ranna? Jeszcze niewiem. Muszę wpierw zobaczyć, jakzebrała siędobiegu,nim będęmógł powiedzieć. Idź za tropem powiedział Mark. Oddalimy się cicho bezalarmowaniatych wielkich myśliwych. Odeszli prowadząc niedbale muła, Mark ze dwanaście kroków zaPungushe. Jakieśpięćdziesiąt metrówdalej Pungushezatrzymał sięi przemówił cicho: Została trafiona wprawy bark lub w nogę, ale niewydaje misię, by kość pękła, łapę stawia na ziemi co drugi krok. Poruszasięsprawnie na trzechłapach, na początku było trochę krwi, aleszybkozasycha. Może to krwawieniewewnętrzne? zapytał Mark. Jeśli tak, powinniśmy znaleźć ją zachwilę martwą. W porządku. Mark wskoczył na siodło. Będziemyporuszać się szybko, by zdążyć przed tamtymi, żadenz nichnie potrafitropić nas na tym twardym gruncie. Niestety spóźnił się. 402 sAnders! zawołał Dirk Courteney nadjeżdżający na czele swej bandy. Co ty wyprawiasz, u licha? Wykonuję swoją pracępowiedział Mark. Idziemy tropem rannego zwierzęcia. Idziemy z tobą. Mark zerknął na Pungushe i zobaczył w jego okubłysk zrozuienia. Zwrócił sięku grupie. : Czy zdajecie sobie sprawę, że to może być niebezpieczne? Przypuszczalnie polowano na te zwierzęta już nieraz, a mój tropiciel twierdzi, że lwica jest tylko lekko ranna. Nastąpiła chwila przetrzeżwienia i zastanowienia, ale pojechalifszyscy, tuż za Pungushe. Parł ostro naprzód, szybko pokonującBystans, zmuszając konie do lekkiego galopu. Po upływie pierwszej godziny Dirk Courteney zaklął szpetnie. Nie widzę tu żadnej krwi. Krew zaschławyjaśnił Mark. Rana zasklepiła się. Zawartość brązowej butelki wyczerpała sięjuż dawno. Czerwone twarze pociły się niemiłosiernie w narastającym upale, aoczy nabiegłykrwią. Dobry humor przemienił się w ból głowy i obłożony język. Żaden z nichnie pomyślał o zabraniu butelki wody. Dwóch z nich zaawróciło. Godzinę później Dirk warknął podejrzliwie. Ten cholerny czarnuch wodzinas chyba za nos. Powiedz mu,! przećwiczę go szpicrutą. Lwica jestzapewne bardzo blisko. Nie wierzę. Niewidzę tu śladów. Pungushe stanął raptem i gestemnakazał im zatrzymać się. Sam(podszedł ostrożnie do niskiej, gęstej kępy krzewów. Mam tegopowyżej uszu wymamrotał markotnie jeden:, z myśliwych. Jateż. Czeka na mnie robota. ,..,, Trzech następnych zawróciło, pozostali siedzieli na niecierpliwych -; koniach równie niespokojni. Pungushe wyszedłwreszcie i przyzwał ichS "ruchem ręki. W sercugęstwiny, odbitygłęboko w miękkim kopcu kreta, pokazał,^'- im niemożliwy do pomylenia odciskłapy lwicy. Kierowała się niezmiemnie na południe. W porządku przyznałDirk. Jest wciążna tropie. Każ muiść dalej. Godzinę podwunastej lwica wyprowadziła ich na niski ścięty 403 wzgórek z litego starego granitu i Pungushe usiadł zmęczony. Jegomuskuly lśniły od potu jak naoliwione. Spojrzał w górę naMarkasiedzącego na mule i wzruszył ramionami w wyraźnym geście bezradności. Martwy trop powiedział. Uciekła. Dirk Courteney podciągnął łeb swego konia okrutnym szarpnięciemcugli i powiedziałostro do Marka: Anders. Chcę porozmawiać z tobą. Gdy oddalił się poza zasięg słuchu pozostałych, Mark udałsię za nim. Stanęli twarzą w twarz. Usta Dirka skręcał grymas goryczyi złości. Następnym razem, gdy będziesz na tyle cwany, by chciećzabawiaćsię moim kosztem zaczął sucho. Mogłeś mieć we mniesojusznika, ale zamiast tego sprowokowałeś ojca dowysłaniapokwitowania za mój prezent. Teraz ty i ten twój dzikus próbujeciejakiejś sztuczki. Jak dotąd uchodziłoci to, gdyż chronił cię mój ojciec. Ale to sięzmieni. Nikt nie stanie mi nadrodze, przysięgam! Zawrócił konia, ciął ostrogą i odjechał. Dwóch niepocieszonychmyśliwych pojechało za nim. Mark wrócił do Pungushe. Wypili po odrobinie wody z manierkii zapalili, nim Mark zapytał: Gdzie jest teraz lwica? Porzuciliśmy jejtrop dwie godziny temu. Mark spojrzałpytająco. Pungushe wstał i podszedłdo jeszczejednego kretowiska na brzegu granitowej płyty. Przykucnął tami otwartą dłonią zrobił odcisk łapy lwa, potem zwinął knykcie w pięśći potoczyłnimidla zaznaczenia odcisków palców. W cudowny sposóbpojawił się w miękkiejziemi trop dorosłegolwa. Pungushespojrzał w górę naniedowierzający wyraztwarzyMarka i wydal z siebiejeden z tych podobnych dochrapnięciahipopotamawybuchów śmiechu, kołysząc się z radości na piętach. Przez dwie godzinytropiliśmy Tokoloshe huknął. Nie widzę jej powiedział Mark, uważnieprzyglądając siępłytkiej zalesionej kotlinie leżącej poniżej. O! Jamela, który nie widzi! Gdzie ona jest, Pungushe? Widzisz to rozwidlone drzewo zatrzema zaokrąglonymiskałkami? Tokoloshe mityczne stworzenie występujące w legendach Zuiusów. 404 Krok po kroku kierował wzrok Marka, aż nagle wypatrzył dwa ciemne punkciki jej uszu tuż ponad krótką żółtą trawą, jakieś półi" : kilometra od miejsca, w którym siedzieli. Leżała nisko, schowana pod gałęziami ciernistego drzewa, i w czasie gdy jąobserwował, obniżyła łeb, a jej uszy zniknęły. Teraz,kiedy jest sama, chciałabypowrócić domiejsc, którezna, za Usutu. Dlatego kieruje się wciąż w tamtą stronę, kiedy tylko;'ból jej na to pozwala. ;:.. Zanim natknęli się nanią, odnaleźli trzy miejsca, w których' odpoczywała. W jednym z nich zobaczyli smugę rozmazanej krwi iparę płowych włosów przyklejonych do niej. Pungushe przyjrzał sięsierści bardzo dokładnie, po jej kolorze i grubości potrafił bowiem - stwierdzić, z jakiej częściciała pochodzi. Wysoko na prawym barku. Gdyby krwawiła do wewnątrz, padłaby już. Cierpi bardzo,przechodzi coraz krótsze odcinki. Rana zesztywniała. Nie ujdzie daleko. ^ Mark skierował lornetkęna zachód i z tęsknotą spojrzał poprzez ' nią na błękitne, wyłaniające sięz mgły skały Bramy Chaki, nie dalej " jak czterdzieści kilometrów odnich. Tak blisko wyszeptał. Tak blisko. Wycieńczonazbólu kocica czołgała się, zmierzając do opuszczenia sanktuarium i wejścia znów na polauprawne, ku bydłu, ludziomi sforom psów. IInstynktownie zwrócił się teraz w tamtym kierunku, przenosząclornetkędługim miękkim trawersem przezpołudnie i wschód. Z niskiej skarpy miał świetne polewidzenia, poprzez kilometry rzadkich lasóważ po otwartą czekoladową płaszczyznę ziemi ornej. Coś mignęło w polu widzenia lornetki, więczamrugał oczami,starając się wyostrzyćwzrok. Jeźdźcy na koniachzbliżali się wolno^w ich kierunku, nawet z tej odległości Mark zauważył psy biegnąceg przed nimi. Szybko spojrzał najeźdźca podążającegona przedzie. Nie"" było najmniejszej możliwości pomylenia z kimś tej wysokiej, arogancko : sztywnej postaci, DirkCourteney nie zrezygnował z łowów. Powróciłpo to tylko, by zebrać nową grupkę myśliwych i teraz psy biegły szybko tropem rannego zwierzęcia. Mark położył dłoń na twardych mięśniach ramienia Pungushe i wskazał wolną ręką. Zulus wstał i patrzył przez okrągłą minutę nanadjeżdżających, a potem zaczął mówić szybko: : Jamela, postaram się zawołać lwicę, zaprowadzić ją. Mark zaczął formułowaćpytanie,ale Pungushe uciszył go szorstko. Czy możesz odciągnąć psy albo powstrzymać je? 405. Mark pomyślał przez chwilę, nim przytaknął. Dajmi swoją tabakierkę. Pungushe zdjął róg z tabakąwiszący na rzemyku u szyi i podałMarkowi bez słowa. Idź jużpowiedziałMark. Sprowadź mi moją lwicę. Pungushe ześlizgnął się po skarpie, aMark pospieszyłkuTrojanowi. W chlebaku zostałytrzypatyki suszonego mięsa. Znalazł dwapłaskie kamienie i roztarł mięso między nimi na drobny pył,spoglądającco chwilę na szybko zbliżających się jeźdźców. Kiedy mięso było już sypkie,zgarnął proszek do manierki i dodałdwie uncje tubylczej tabaki z rogu. Biegnąc w dół skarpy do miejsca,gdzie porzucili trop lwicy, miesza} proszek energicznie palcami. Dotarłszydo skraju skarpy i miejsca, w którym lwica okrążyła kamienny występ,ukląkł i usypał trzy kopczyki wymieszanego proszku dokładnie naścieżce, po której zbliżały się psy. Nie będą mogły oprzeć siękuszącemuzapachowi mięsa, kiedy tu dotrą, i zaczną obwąchiwać kopczyki. Słyszał już ichpodniecone szczekanie; biegłyszybko,zmuszającjeźdźców do przejścia w galop. Kiedy Markwracał biegiemdo miejscanaskarpie, w którym zostawił Trojana, uśmiechał się radośnie. Ogar,który wciągnie do nosa zdrową dawkę tubylczej tabaki, niebędzie czulnic przez najbliższe dwanaście godzin. Lwica leżała na bokuz otwartym pyskiem. Dyszała ciężko, jejpierś pompowała powietrze niczym miech kowalski, a oczy byłymocno zamknięte. Pocisk trafił jąw prawy bok. Była to miękka ołowiana kulaz karabinu Martini Henry kalibru 0. 455. Trafiła wysoko w bark, aleweszła bardzo głęboko,przedzierając sięprzeztwarde mięśnie i naruszając duży staw ramienia. Uszkodziła ścięgnai pogruchotała tęniezwykłą małą kostkę obecną tylko w barku lwa, szczęśliwą kostkęwysokocenioną przez myśliwych jako talizman. Pocisk ominął arterię, kiedy wgłębił się w kark, iulokował się tampod skórą, grudkawielkości górnej części męskiego kciuka. Muchy roiły się radośnie u wylotu rany, toteż podrywała łeb,polując na nie, po czym miauczała cichow atakach bólu, który ruchten powodował. Zaczęła wylizywać ostrożnie dziurę od kuli. Długiszorstki jęzor omiatałjej bok, uwijającsię różowoi niezmordowanieprzyczyszczeniu strużki wodnistej krwi wyciekającej z rany. Potemwyciągnęła sięznów zmęczona i zamknęła ślepia. Pungushe wyczuwał wiatr w ten samsposób co sternik na wysokim 406 gnie, byłon bowiemdla niego równie ważnyco dla marynarza. każdej porze dnia potrafiłokreślić jego moc ikierunek, przewidująciwszystkie możliwości, zanimjeszcze zaistniały, i nie musiał nosić zeibą torebki z popiołem ani ślinićpalca, ta wiedza była instynktowna. Teraz poruszał się ostrożnie, ustawiając się pod wiatrdo rannej lwicy. Nie przeszło mu przez myśl, by podziękować opatrzności zaIjwiaterek wiejącyciągle od wschodu, który ustawił go równo między^kocicą a linią graniczną Bramy Chaki. Przybliżył siędo lwicy ciszejnawet niż cień chmury sunący poIziemi, oceniając bezbłędnie granicę słyszalnościjej uszu, nim przykląkł,^patrząc na miejsce,w którym leżała trzysta metrów od niego. Napełnił i opróżnił gwałtownie płucaz powietrza paręrazy. i Ogromna muskularna pierś nabrzmiewała i zapadała się, kiedyl gromadził zapas tlenu we krwi. Potem wziął pełen wdech iwygiął szyjępoddziwnym kątem,dłonie przyłożył do uchylonych ust, by działałyjako rezonator. Z głębi naprężonej piersi wydobył się niski bębniący: dźwięk, który zarazwzrósł i opadł wnaturalnym rytmie, kończąc sięnagłym kaszlnięciem. Łeb lwicy uniósł się błyskawicznie, uszy stanęły, a ślepia zabłysły'żółtym błyskiem. Poprzez ból, strachi niepewność usłyszała, jaki wzywa ją jej samiec tym niskim, niosącym daleko zawołaniem,którym'namawiał jąnieraz na polowanie lub przyzywał do siebie,kiedyi- rozdzielili się w buszu. ' Ból przy wstawaniu był niemal niemożliwy do pokonania, ranazesztywniała i jej szyja, bark i pierś były przyciśnięte granitową płytąagonii, ale w tej właśnie chwili usłyszała po raz pierwszy odległe,dzikie ujadanie sfory psów. Ona i stary samiec nieraz byłytropione"'przez psy i tendźwięk dodał jej sił. Powstała i utrzymywała się przez chwilę na trzechłapach, oszczęIdząjąc prawą przedniąkończynę i dysząc ciężko. Ruszyła wreszcie. 1'Skomląc cicho z bólu,niosła chorą łapęuniesioną wysoko w powietrzu"i zataczała się, by odzyskać równowagę po każdymkroku. ' Mark stojący naskarpie zauważył żółtego kota poruszającego sięSzalów, kuśtykającegowolno wreszcie na zachód. Daleko przed nią,"'. znajdując siępoza zasięgiem jej wzroku, biegł wysoki Zulus. Zatrzymywał się za każdym razem, gdy zwalniała i odpoczywała,i powtarzał wezwanie dominującego samca lwa. Za każdym razemlwica odpowiadałagorliwie małymi stęknięciami imiauknięciamii kuśtykała dalej ku niemu. Nazachód coraz bliżej rozmarzonych,'' błękitnawych wzgórz strzegących Bramy Chaki. Mark nieraz słyszał opowieści starych myśliwych, dziadek Anders 407. zwykł twierdzić, że jego tragarz noszący broń, stratowany późniejprzez słonia na rzece Sabi w osiemdziesiątym czwartym roku, potrafiłprzywoływać lwy. Marknigdy nie był świadkiem czegoś takiegoi skrycie włożył te opowieści między bajki z gatunku tych malowniczych, lecz apokryficznych. Teraz zobaczył tona własne oczy, alenadal miał wątpliwości. Obserwował zafascynowany ze swego stanowiska na skarpie i dopiero zmiana tonu ujadaniasfory zmusiłago doskierowania lornetki na wschód. Psy kłębiłysię bezradnie na skalistym stoku wmiejscu, gdziezastawił przynętę zbiltongu i tabaki. Było ich osiem czy dziewięć, całasfora kundlowatych terierów i burskich ogarów. Pełne determinacjiujadanie przerodziłosię raptem w kakofonięskowytów i pisków. DirkCourteney wjechał między nie uniesiony w strzemionach i zacząłokładać bezlitośnieszpicrutą. Mark wziął Trojana za uzdę i sprowadził ze wzgórza, wykorzystując każdą dostępną osłonę, a jednocześnie licząc na to, żemyśliwi będą zbyt zajęciwłasnymi problemami, by rozglądali sięwokół i zauważyli go. Kiedy dotarł do miejsca ukrytego w ciernistej gęstwinie, w którymostatnio spoczywała lwica, uciął składanym nożemgałąź i używając jejjak miotły zmiótł ślady zostawioneprzez nią. Śledził uważnietrasę w kierunku Bramy Chaki, zatrzymującsię coparę minut i nasłuchując dudniącegowołania lwa. Obserwował ziemię,po której kroczył,zacierał trop swej lwicy, by ją uchronić. Już pozmierzchu zaprowadziła go poprzez płytkie siodłona wzgórzai dalejpowolną, pełnąprzystanków drogą ku rzece Bubezi. Pungushe wydał ostatnie zawołanie, kiedybyło jużciemno. Pobiegł szerokim łukiem, zostawiając lwicę wodległości stu metrówod rzeki, świadom tego, że trawiona gorączką, będzie szaleńczospragniona wody. Odnalazł Marka, kierującsię ognikiemjego papierosa. Wsiadajpowiedział Mark, podając mu ramię. Pungushe nie protestował. Biegł niemal bez przerwy od świtu i teraz zmęczony wskoczyłtużza Markiem. Jechaliku domowi, siedząc razem na kołyszącym grzbiecie muła i żaden nie odezwał się, aż zobaczyli światełko w okniedomku. Jamelapowiedział Pungushe. Czuję się dokładnie tak jakwtedy, gdy, urodził się mój pierwszy syn w jego głosie zabrzmiałanuta zadumy. Nie wierzyłem w to, że człowiek zdolny jest odczuwaćcośtakiego zpowodu diabła, który zabija ludzi i bydło. Leżąc już w ciemnościach na dużym podwójnym łożu z Marion 408 u boku, opowiedział jejo wszystkim. Chciał przekazać jej niezwykłośći znaczenie tego osiągnięcia. Powtórzył jej słowa Pungushe, starając sięprzy okazji wyrazić najlepiej to, cosam czuł. Wreszcie zamilkł. To bardzo ładnie, mój drogi. Kiedy zabierzesz mnieznów domiasta? Chciałabym kupićzasłonki do kuchni. Myślę, że perkal , w kratkęwyglądałby tu bardzo miło, coty na to, mój drogi? - Lwica wydała na świat swe pierwsze szczeniętaw gęstych jaśminowych zaroślach zarastających jedną z wąskich,należących doplemion dolin,tuż przy stoku skarpy. Miot liczył sześć lwiątek, ale Mark zobaczył je dopiero, kiedymiały już trzy tygodnie. Leżeli z Pungushe płasko na brzuchu naskraju urwiska, tuż nad doliną, i patrzyli, jak prowadzi potomstwo odrzeki o świcie. Lwiątka szły za nią w niedbałym, rozciągnięty na stometrów szyku. Ścięgnow prawejłapie lwicy zagoiło się nierówno była ona nieco krótsza,przydając ciężkości jej krokom ilekkiego jak u marynarza kołysania. Jedno z lwiątek bardziej natarczywe niż pozostałe próbowało przyssać się do któregoś z nabrzmiałych, poruszających się wahadłowo sutek. Ponawiałniezdarne skoki iraz wpadł nawetpod tylne kończyny matki. W końcu jednak udało mu sięi zawisł uczepiony niczym brązowa tłusta(^pijawka. Lwica odwróciłałeb i pacnęła go łapąz lewej i prawej strony, po(czym zaczęła lizać go ozorem owijającym się dokładnie wokół jego łebka" przewracającym go w końcu na grzbiet. Inny malec polowałnaswerodzeństwo. Urządził zasadzkę za źdźbłami trawy iukucdął tamt przypłaszczonymi uszkami iprzymrużonymi złośliwie ślepkami. Kiedylyskoczył znienacka na swych braci i siostry, a oni zignorowaliokowicie te manewry wojenne, ukrył swe zawstydzenie, koncentrując sięa źdźble trawy, które obwąchiwał tak dokładnie, jakby to byłojegoierwotnym zamiarem. Trzy inne urządziły łowyna motyle, niedawnoSkłute z kokonów coiotis ione. Unosiły się one nisko nad ziemią naafo-bordowych skrzydełkach, a lwiątka podskakiwały na tylnychłapach"^ksowaSy motyle, wykazując więcej zapału niż skuteczności. Każdy taki"kończył się utratą równowagi i upadkiem, plątaniną nieproporcjona grubych tąp. Szósty szczeniak polował na ogonki łowcówmotyli. ZaKażdy; rażeni,gdy machałymałymi,zakończonymi chwaścikiernogonkami w gorączkowym podnieceniu pogonią, skakał na nie z dzikimi pomrukami. Zmuszał je tym samym do odwrócenia się i obrony przedostrymi jak szpilki mlecznymi zębami -. -,/"--". Wędrówka rodziny od rzeki do jaśminowych zarośli była ciągłym 409. pasmem żywiołowych potyczek, którym lwica w końcu położyła kres. Odwróciła się i warknęła krótko i groźnie, obiecując nieuniknionąkarę, jeśli nie zostanie natychmiast posłuchana. Lwiątka porzuciłyzabawę, ustawiły się gęsiego i podreptały za matką wschronieniejaśminowej gęstwiny. Chciałbym wiedzieć, ile samic jest w tym miocieszepnąłMark, uśmiechając się z czułością młodego ojca, gdy patrzył, jakoddalają się. Jeśli chcesz, Jamela, zejdę tam i zajrzęim pod ogonki zaproponował poważniePungushe. A tybędzieszbardzo hojny dlamychwdów. Mark zachichotał i poprowadził ich z powrotem wdół wzgórza. Dotarli już prawiedo drzewa, przy którym Markprzywiązał Trojana,kiedy coś przyciągnęło jego uwagę. Skręcił w bok i z nadzieją zacząłrozkopywać mały kurhan z kamieni, nim zdał sobie sprawę ztego, żeniezostał on wzniesiony ludzką ręką, lecz wydobywającymi się napowierzchnię ziemi korzeniami drzewa. Jęknął z zawodem i odszedł. Pungushe przyglądałmu się badawczo, ale nie skomentował całegozdarzenia. WidziałMarka odprawiającego ten dziwnyrytuał już setkirazy, zawsze kiedy zauważyłdziwną skałkę lub wzgórek. Weszło w zwyczaj, że co paręwieczorów Mark opuszczał pokrytystrzechą domek w głównym obozowiskui wędrował prawie kilometrdo miejsca, w którym żony Pungushewzniosły skupisko chat, będącychteraz ich domem rodzinnym. Każdaz chat miała idealnie stożkowatykształt podobny do ula. Jej konstrukcja składała się z długich drzewekwygiętychw łuk i tworzącychszkielet obudowany następnie trzcinąprzymocowaną paskami plecionej kory. Ziemia pomiędzy chatkami została porządnie wyrównana i zagrabiona. Rzeźbiony drewniany stołek Pungushe stal równo ustawionyprzed łukowatym wejściem do jego osobistej chaty służącej jakosypialnia. Pomimo żenigdy nie zostałoto wypowiedziane, byłooczywiste, żecały ten ceremoniałbyłprzygotowany wyłącznie z okazjiwizyt Marka. Kiedy Mark już siedział, jedna z żon przynosiła mu miskę, by mógłumyć ręce. Wodęprzynoszono z daleka i Markzanurzał tylko czubkipalców,by jej nie marnować. Potem klękała przed nim najmłodszaz żon, uśmiechając się wstydliwie ioferowała mu w obu dłoniachgarnek rozkosznie kwaskowatego utshwala, lekkiego zuluskiego piwapędzonego z prosa, gęstego jakpapka. Dopiero gdy Mark przełknąłpierwszy tyk, Pungushe podchodził, by przywitać się z nim. Witam cię, Jamela. , Potem rozmawiali długo w zrelaksowany bezładny sposób mężczyznbiących przebywać w swymtowarzystwie. Kiedy dziś schodziliśmyzewzgórza, po tym jak obserwowaliśmyej, skręciłeś ze ścieżki i rozkopałeś jakieś kamienie. To ten twójBwny zwyczaj sprawił, że nazwałemcię tak, te nie kończące sięszukiwania,szukanie i nieznajdowanie nigdy niczego. Pungushe nigdy nie zadawał pytań bezpośrednio. Byłoby to oznakąmpletnegobraku dobrych manier, gdybyzapytałMarka wprost,;go szukał; tylko dziecko lub umtungu, biały człowiek,zachowałbypodobnie grubiańsko. Wiele miesięcy minęło, nim zdecydował sięlać to pytanie, i zawarł je w formie stwierdzenia faktu. Mark pociągnął kolejny łyk piwa i podał Pungushepapierośnicę. ;ulus odmówił gestem dłonii zaczął szykować własnego skręta grubego, smolistego tytoniuw topornym zwojupapieru, całośćrielkości cygara hawańskiego. Obserwując jego zręczne ruchy, Markowiedział: Mój ojcieci moja matka zmarli na chorobę gardła białych,lyfteryt, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, i dziadek zastąpił mi ojcaa matkę zaczął udzielać odpowiedzi w równie zawiły sposób, w jakizostało zadane pytanie, a Pungushe słuchał przytakując i palącw milczeniu. Więc ten człowiek, mój dziadek,którego kochałem,jest pochowany gdzieś w tej dolinie. To właśnie jego grobu szukam zakończył z prostotą i nagle zdał sobie sprawę,że Pungushe przyglądamu się z dziwnie posępnym wyrazemtwarzy. O co chodzi? zapytał Mark. Kiedy tomiało miejsce? Przedsześcioma sezonami. Czy ten właśnie stary człowiek biwakowałmoże pod drzewamidzikiego figowca Pungushe wskazał w dół rzekitam gdzie tywpierw rozbiłeś swój obóz? Takpotwierdził Mark. Zawsze właśnie tam rozbijał swojeobozowisko. Poczuł falę ciepła rozpływającą mu się w piersi,przeświadczenie, że wydarzy się zaraz coś wyjątkowego. Nosił kapelusz powiedział Pungushe podktórym mogłabyzamieszkaćimpala zatoczył dłońmi krąg, niewiele przesadzając codo średnicy rondai brodę podobną do skrzydeł białej czapli. Wspomnienie rozwidlonej brody dziadka, śnieżnobiałej prócz plam odtytoniu wokół ust, pojawiłosię nagleprzed oczami Marka. Staryczłowiek kroczył jak ptak sekretarz polujący na szarańczęukrytąwśród traw. Długie cienkienogi, przygarbione artretyzmem ramiona,miarowy krok, to porównanie pasowało bezbłędnie. 410411. Pungushe wybuchnął podniecony Mark ty go znałeś! Nic nie poruszy sięw dolinie; ani ptak nieprzeleci, ani pawiannie szczeknie, a Szakal wszystko widzi i słyszy. Markgapił się naniegozaszokowany tym przeoczeniem. Oczywiście, że Pungushe wiedział wszystko. Pungushe, milczący obserwator,czemu, na miłość boską, nie wpadł na to, by zapytać go wcześniej? Szedł tą ścieżką Pungushe kroczył przodem i znaturalnymtalentem urodzonego aktora naśladował Johna Andersa. Wyważonykrok, przygarbioneplecy starego człowieka. Gdy Mark przymykałnieco oczy, mógł zobaczyć dziadka takiego, jakim widział go tylerazy. Tuzszedł ze ścieżki Pungushe zboczył ze szlaku i ruszyłw górę wąskim wyschniętym korytem rzeki. Ich stopychrzęściły pocukrowatym piachu. Jakieś pół kilometra dalej Pungushe wskazał najeden z wypolerowanych przez wodę głazów, czarny i błyszczący. Tu usiadł i zapalił fajkę. Karabin oparł obok. Pungushe odwróciłsię i wdrapał po stromym brzegu koryta. Wtedy do dolinyprzyszedł czwarty mężczyzna. Poruszałsię jak łowca i podążał łatwymtropem starego człowieka. Użył zuluskiego, pełnego szacunkusłowa używanego w stosunku do starszyznyixhegu. Zaczekaj, Pungushe- Markzmarszczył czoło. Powiedziałeśczwarty? Pogubiłem się, wymień mi tych ludzi. Przykucnęli na brzegu i Pungushe wydobył odrobinę tabaki. Zaoferował rógMarkowi, a kiedy ten odmówił, sam wciągnął czerwonyproszek z dłoni, za każdym razemzatykając jedną dziurkę kciukiem. Zacisnął mocno oczy i kichnął soczyście. Potem zaczął opowiadać dalej. Był tam stary człowiek, twój dziadek, ixhegu. To jeden. Był jeszcze jeden staryczłowiek. Bezwłosów na głowie i brodzie. To już dwóchprzytaknął Mark. Był jeszcze młody mężczyzna, z bardzoczarnymi włosami,który śmiał się cały czas i chodził głośno jak stado bawołów. Tak. Trzech. Tych trzechprzyszło razem dodoliny. Razem polowali i obozowali pod dzikimi figowcami. Pungushe najwyraźniej opisywał Greylingów, ojca i syna. Tychsamych, którzy składali zaprzysiężonezeznania w ladyburskim magistracie. Tak przypuszczał, ale zapytał jeszcze: A co z tym czwartym, Pungushe? Ten czwarty śledził ich z ukrycia. Ixhegu, twój dziadek, nie 412 wiedział, żeon tam jest. Zachowywał sięjak łowca ludzi, przyglądał imsię zzakrzaków i poruszał bezszelestnie. Raz, kiedytwój dziadek, ixhegu,opuścił obozowisko i poszedłnad rzekę zapolować na ptactwo,. tajemniczy człowiek zszedł do obozowiska pod dzikimi figowcami i rozmawiali tamwe trzech szeptem, ale ze stężałymi twarzami i bacznymwzrokiem ludzi, którzy rozważają kwestie życia i śmierci. Potem milczącyMężczyzna opuścił ich znów i ukrył się w buszu, nim powrócił ixhegu. :, Widziałeś to wszystko, Pungushe? zapytał Mark. NiCzego nie widzę,wyczytuję ze śladów. Terazrozumiem już, kim był ten czwarty. Powiedz mi, co sięstało tamtego dnia? Ixhegu siedział tam, paląc fajkę. Pungushe wskazał w dółrzeki. A ten milczący podszedł do niego i stał nad nim dokładniew miejscu, w którym teraz siedzimy. Stał i patrzyłna twego dziadka,swój isibamu, karabin, trzymał, o tak. I coixhegu zrobił wtedy? zapytał Mark. Czul sięchory nasamo wyobrażenie potwornościtego czynu. Spojrzał w górę i głośno zapytało coś, tak jak człowiek, którysię boi, ale ten milczący nie odpowiedział. I wtedy? Przykro mi, Jamela, bo wiem, że ixhegubył z tej samej krwi jaktwoja, mówienie o tym sprawiami ból. Mów dalej poprosiłMark. Wtedy milczący wystrzelił raz ze swego karabinui ixhegu upadłtwarzą w piach. Był martwy? zapytał Mark. Pungushe milczał przez chwilę. Nie, nie był martwy. Dostał postrzał tu, wbrzuch. Wił się,krzyczał coś. Milczący wystrzelił znów? Mark poczuł w ustach kwaśnymdlący smak. Pungushe pokręcił głową. Co zrobił? Siedział na brzegu rzeki, tu gdziemy jesteśmy teraz, i patrzyłna starego człowieka,ixhegu, leżącego tam na piasku, aż tenumarł. Ile czasu minęło, nim zmarł? zapytał Mark stłumionym zezłości głosem. Pungushe omiótł dłonią fragment nieba, odliczając dwie godzinyz wędrówki słońca. Przy końcu ixhegu wykrzykiwał w języku zulu tak dobrze, jakw swym własnym. 413. Co mówił, Pungushe? Prosił o wodę i wzywał Boga i kobietę, może swoją matkę albożonę. Potem zmarł. Mark wyobraziłsobie tę scenę. Fala mdłości walczyłaz przebłyskami gorzkiej nienawiścii potwornego żalu. Starał się zrozumieć. czemu zabójca pozwolił swej ofierze konać takdługo, i minęło sporoczasu, nim uzmysłowił sobie, że wersja o śmierci w wyniku wypadkuna polowaniu musiała zostać przygotowana dużo wcześniej. Żadenczłowiek nie postrzeli się sam dwa razy przezprzypadek. Zwłokimusiałymiećtylko jedną ranę postrzałową. Ale strzał w brzuchzawsze jest najboleśniejszą z ran. Mark przypomniał sobie, jak ranniw brzuch krzyczeli w okopach, kiedy znoszono ich na noszach pozalinię frontu. Łączę się z tobąw smutku, Jamela. Mark zebrał się w sobie nate słowa. Co wydarzyło się, kiedy ixhegu już zmarł? Dwóch mężczyzn, ten stary łysyi młody głośny, przyszli tuz obozowiska. Rozmawiali we trzech, stojąc nad ciałem. Krzyczelizpoczerwieniałymi ze złości twarzamii machalirękami tak i tak Pungushe odegrał gesty towarzyszące burzliwej dyskusji. Jedenz nich wskazał tutaj, inny tam, ale w końcu przemówił milczący,adwóch pozostałychsłuchało. Dokąd go zabrali? Najpierwprzeszukali mu kieszeniei wyjęli jakieś papieryi kapciuch. Znów się kłócili i milczący zabrał papiery i wsadziłz powrotem do kieszeni starego człowieka. Mark zrozumiałprzemyślnośćtego posunięcia. Żadenuczciwy człowiek nie ograbiłbyzwłok ofiary wypadku. Potem przenieśli go w górę koryta i tamtędy. Pungushe wstał i poprowadził Markajakieś trzysta pięćdziesiątmetrów w głąblasu, ażdo pierwszego spiętrzenia skarpy. Tutajznaleźlijamę mrówkojada i wepchnęli do niej ciało starego człowieka. Tutaj? zapytał Mark. Miejsce to było porośnięte krótkągęstą trawą, bezśladu kopca kamieni czy wybrzuszenia terenu. Nictu niewidzę. Nanieśli kamieni z tamtegowzgórza i położyli je na zwłokach,by nie zostały wykopane przez hienę. Potem przysypalikamienieziemią i wygładzili gałęzią drzewa. Mark opadł na kolana, by zbadaćposzycie. Tak! wykrzyknął. W jednym miejscu ziemiabyła minimalniezapadnięta, jakby osunęła się w jakieś wgłębienie. Mark wydobył nóż myśliwski ioznakował korę na najbliższych 414 czterech drzewach, by ułatwić sobie odnalezienie tego miejsca wprzy^szłości. Na zapadniętym miejscu wybudował małą piramidkę z kamieni. Kiedy skończył, zapytał Pungushe: Czemu nie powiedziałeś o tym komuś? Dlaczego nie powiadomiiłeśpolicji w Ladyburgu? . Jamela, szaleństwo białych ludzi to nie moja sprawa. Poza tym do Ladyburga jest bardzo daleko, długa droga dopolicjantów, którzygowiedzieliby: Hej, Kafrze , a co ty robiłeś w dolinie, że miałeś okazję sobaczyć takie ciekawe rzeczy? Pungushe pokręcił głową. Nie, jamela. Czasem lepiej dla człowieka być ślepym igłuchym. Powiedz mi szczerze, Pungushe. Czygdybyś zobaczył ich teraz, poznałbyś ich? i Wszyscy biali ludzie mają twarze jak rozgotowane bulwy,iJ'. czerwone, bryłowatei bez kształtu. Raptem przypomniał sobie odobrychmanierach. Oprócz ciebie, Jamela, ty nie jesteś aż tak brzydki. Dziękuję, Pungushe. Więc nie rozpoznałbyś ich teraz? Tegołysego i tego głośnego może tak. Pungushe zmarszczyłbrwi wnamyśle. A tego milczącego? zapytał Mark. czoło Pungushe rozjaśniło się. Czymożna zapomniećtego, któryzabija ludzi? Czy możnazapomnieć, jak wygląda lampart? Tegomilczącego poznałbymzawsze iwszędzie. Dobrze! powiedział Mark. Wracaj teraz do domu,Pungushe. Czekał,aż wysokiZulus zniknie między drzewami, potem ukląkłi zdjął kapelusz. A więc, staruszku powiedział nie jestem w tym zbytmocny. Ale wiem, że chciałbyś, by odmówiono tu modlitwę. Jego glosbyłtak cichy iochrypły, że musiał odchrząknąć, nimmógł mówić dalej. Dom wLion Kop był pozamykany, meble schowane pod białymipokrowcami. Zwierzchnik służby przywitałMarka na kuchennympodwórzu. Nkosi wyjechał do Tekwani. Dwa tygodnie temu. Markzjadł śniadanie składające sięze smażonego bekonu i jajecznicy, poczym wsiadł znów namotor. Droga nawybrzeże była długai męcząca i Mark miał mnóstwo czasu na przemyślenie wszystkiego, Kaffir pogardliwe określenie Murzyna w RPA. 415. w czasie gdy zakurzone kilometry umykały spod kół Ariela Square l Four. JOpuścił Bramę Chaki w parę godzin po odnalezieniu mogiły dziadka. Wiedziony instynktem, udawał się do jedynego człowieka, który poradziłby mu i pokierował dalej, i Chciał, by Marion pojechała z nim przynajmniej do Ladyburga, ale nie dała się namówić na opuszczenie domu i ogródka. Mark lwyjeżdżał uspokojonyświadomością, że Pungushe będzie nocowałw szopie nanarzędzia, by strzec domostwa pod jego nieobecność. Mark przeprawił się przez rzekę i wdrapał pod wzgórze aż dopoczątku szlaku,gdzie w krytej strzechąszopie trzymał swój motor. Byłato długa, wyboista podróż wciemnościach. Do Lion Kopdotarł o świcie tylko po to, by dowiedzieć się, że SeanCourteneyprzeniósł siędo Durbanu. Kiedy Mark przejeżdżał przez bramyEmoyeni późnym popołudniem,czuł się tak, jakby wracał dodomu rodzinnego. Ruth Courteney pracowała w ogrodzie różanym. Upuściła koszze ściętymi kwiatami i uniosła spódnicę do kolan, biegnąc, by goprzywitać. Słomkowy kapelusz o szerokim rondzie zsunął się z głowyi zawisł na wstążkach przewiązanych pod brodą. Jej pełen zachwytu. radosny, spontaniczny śmiech dżwięczał dziewczęco. Och, Marku, jakże nam cię brakowało. Objęła go matczynym uściskiem i ucałowała w oba policzki. Jaki tyjesteś opalonyi silny, jak pięknie przytyłeś. Trzymała go na odległość ramion,badając bicepsy z żartobliwym zachwytem, nimprzytuliła go znów. Generał będzie zachwyconywidząc cię. Ujętago pod ramięi poprowadziła do domu. Sean nieczuje się najlepiej, Mark, alespotkaniez tobą będzie jak balsam na jego duszę, Mark zatrzymałsię mimowolnie w drzwiach i poczuł,że z zaszokowania zaschło mu zupełnie w ustach. Generał Sean Courteney był starym człowiekiem. Siedział w wykuszuokiennym pokoju sypiahuanego. Miał na sobie pikowany szlafrok, a nogiotulone moherowym pledem. Na stoliku przed nim leżały teczkii raporty, białe drukiparlamentarne, plik listów, dokumentacja jegożycia, którą Mark znał tak dobrze. Generał zasnął iokulary w drucianych oprawkach zsunęły mu się na czubek nosa. Chrapałcicho, wargitrzepotały lekko przy każdywydechu. Jego twarz zmizemiała tak bardzo. że kości policzków i czołastały się ostrei wystające. Oczy zapadły sięwciemnosine oczodoły, a skóra miała matowy, martwy odcień szarości. Najbardziej szokujący jednakbył kolor jego brody i kiedyś takgęstejczupryny. Na Seana Courteneya spadły późne śniegi. Broda 416 ; przemieniła się w srebrnąkaskadę, a włosy byłyrównie siwe i takrzadkie jak cienka, spłowiała odsłońca trawa pustyni Kalahari. Ruth podeszła dokrzesła i zdjęła mu okulary z nosa. Potem[ łagodnie, z troskliwościąkochającej żony, dotknęła jego ramienia. Sean, kochanie. Ktoś chce się z tobą widzieć. Obudził się tak, jakbudzi się stary człowiek. Mrugał oczamiii mamrotał coś,gestykulując bezcelowo dłońmi. Raptemzauważył': Marka iwyraz jego twarzyuspokoił się. W ciemnobłękitnych oczachr zalśniło wspomnienie dawnej iskierki, a uśmiech stał sięraptem cieplejszy. Mój chłopcze! powiedział wyciągając ku niemu ramiona,a Mark w najzupełniej naturalny sposób wkroczył w ichkrąg. Po razpierwszy uścisnęli się jak ojciec isyn, zaraz potem Sean Courteneyuśmiechnął się doniego z czułością. Zacząłem już podejrzewać, żezaginąłeś gdzieśw tym buszu. Spojrzał na Ruth stojącą przykrześle. By to uczcić, moglibyśmy przesunąć tęgodzinę o trochę,moja droga. Czymogłabyś poprosić Josehpa o wniesienie tacy? Sean, przecież wiesz, co doktor powiedział wczoraj ale Seanmruknął z odrazą. Przezpięćdziesiąt latmego życia, jako mężczyzna i chłopiec,mój żołądek zdążył przyzwyczaić siędowieczornego łyczka zpółlitrowejbutelki Johną Haiga. Niedobór tego płynu zabije mnie szybcieji pewniejniż doktor Hendersen razem ze swymi pigułkami, miksturamiiustawicznym biadoleniem. Objął ją w talii iprzycisnął mocno. No, grzeczna dziewczynka! Kiedy Ruth wyszła, uśmiechnięta i kręcąca głową z dezaprobatą,wskazał Markowi krzesłonaprzeciw siebie. Zdaniem doktora, co panu właściwie dolega, sir? Doktor Sean prychnął. Im się robię starszy, tym mammniejsze zaufanie do tej całej żałosnej bandy. Sięgnąłdo pudełkacygar. Chcieli,bym zrezygnował nawet z tego. Jaki jest sens życia,Jeśli trzeba wyrzec się wszystkich jegoprzyjemności pytam cię? Zapalił fantazyjnie cygaroi zaciągnął się głęboko. Powiemci, cotti dolega, synu. Zbyt wielelat napełnych obrotach, latwalki,Jeżdżenia i pracy. To wszystko. Teraz odpoczywam sobie trochę, ale2a tydzień czy dwabędę sprawny i gotowyjak zwykle. Ruth przyniosła srebrnątacę i siedzieli, rozmawiając i śmiejąc się,az się ściemniło. Mark opowiadałim o życiu uBramy Chaki,0każdym małymtryumfie, opisał domek i prace poczynione przy"rodzę. Opowiedział o bawole, lwicy i lwiątkach, a Sean w zamian^lacjonowałmu postępy Towarzystwa Ochrony Przyrody Afryki417. Jestem trochę rozczarowany, Marku. To niejest całkiem to, nacoliczyłem. Zadziwiające jest,jak mało ludzie dbają o rzeczy, którenie są związane z ich życiem codziennym. Nie spodziewałem się natychmiastowego sukcesu. Jakludzimoże obchodzić coś, czego niewidzieli na oczy? Kiedy już towszystkostanie przed nimi otworemi kiedy dzięki temu nabędą nowychwspaniałych doświadczeń, takich jak na przykład możliwość zobaczeniatych lwiątek, wtedy dopiero zacznie się naprawdę. Tak przyznał Sean po namyśle. Takie właśnie sązamierzenia towarzystwa. Należynauczyć ich. Rozmawiali dalej, aż zrobiło się zupełnie ciemno. Ruth zamknęłaokiennice i zasunęła kotary. Markczekał na stosownąsytuację, bywyjawić prawdziwy powód swej wizyty wEmoyeni, ale obawiał się,jak tomoże wpłynąć na człowieka, który i tak był bardzo chory. Wreszcie nie mógł już zwlekać dłużej. Wziął głęboki oddechi modlącsię o zmiłowanie, opowiedziałwszystko szybko i bez żadnychubarwień. Powtórzył relację Pungushe, dodając do tego to, co widziałna własne oczy. Kiedy skończył, spojrzał na Seana. Siedział on, milcząc i wpatrującsięw swą szklankę. Wreszciezebrał się wsobie i zaczął zadawać mupytania, trafnei wnikliwe pytania. Wskazywały onejasno, że jegoumysł funkcjonował równiesprawniei klarownie co dawniej. Otworzyłeśgrób? Mark pokręcił przecząco głową. To dobrze powiedział i dodał zaraz: Ten Zulus, Pungushe,był jedynym świadkiem tego zdarzenia. Czy możnapolegać na nim? Dyskutowali nad tym przez kolejne półgodziny, nimSean zadałto jedno pytanie, którego najwyraźniej unikał dotąd i zwlekał z nim. Czy uważasz, że Dirk Courteney jest odpowiedzialny za towszystko? TakodpowiedziałMark. Jakie masz na to dowody? Jest jedyną osobą, która miaławymierne korzyści z faktu, żemój dziadek nie żyje, a poza tym to wjego stylu. Pytałem o dowody, Mark. Nie mamdowodów musiał przyznać Mark. Seanzamilkł znów, rozważając wszystko, co przed chwilą usłyszał. Marku, rozumiem,co czujesz,i myślę, że znasz mnie na tyledobrze, by móc się domyślić, co czuję. Jednakcokolwiek terazzrobimy, nie osiągniemynic prócz zaalarmowaniamordercy, kimkolwiek on jest. Nachylił się wkrześle i uścisnąłramię Marka w geście 418 pocieszenia. Jedyne, czym w tej chwili dysponujemy,to niepotwierdzone zeznania zuluskiegokłusownika,który na dodatek niemówipo angielsku. Dobry adwokat zje go na śniadanie, nie wypluwającnawet kostek, a możesz być pewien, że Dirk Courteney wziąłby sobienajlepszego. Wykręciłby się nawetwtedy, gdyby udałonam sięodszukać tego "milczącego"i doprowadzilibyśmy go do sądu. Potrzebujemy czegoś więcej, Marku. ;.' Wiem przyznał Mark. Pomyślałem jednak, że możeudaatni się pójść tropem starego Greylinga i jego syna. Z tego, co wiem,Wyjechali do Pretorii,wiem to od zawiadowcystacji w Ladyburgu. :.i." Tak, rozkażę komuś zająć się tym. Moi prawnicy znajdądobrego detektywa. Zanotował coś na kartce, którą miał podręką. Ale do tego czasumusimy uzbroićsię wcierpliwość. Dyskutowali dalej, widaćjednak byłowyraźnie, że rozmowawyczerpała Seana Courteneya. Szarosiny cień padający na niegowytrawił bruzdy i zmarszczki na jego twarzy. Rozparł się wygodniew krześle, broda opadła mu napierś i zasnął. Powoli zsunął się na bok,kryształowaszklanka wysunęła musię z dłoni na dywan, upadającz lekkim puknięciem i rozlewając parę kropel whisky. Raz chrapnąłcicho. Ruthpodniosła szklankę, otuliła mu delikatnieramiona pledemidała Markowi znak,by wyszedłz nią. Na korytarzugawędziła wesoło. Kazałam Josephowi posłać ci w błękitnym pokoju, tamteżczeka na ciebie gorąca kąpiel. Kolacjęzjemy tylko we dwoje. Generałowi zostaniepodana na tacy do pokoju. Doszli do zamkniętych drzwi biblioteki. Mark niemógł wytrzymaćdłużej. Schwycił Ruth za ramię. Pani Courteney powiedział błagalnym tonem. Co totakiego? Co mu dolega? ;-.Wesoły uśmiech na jej twarzy zgasł, zatoczyłasię lekko kuniemu. Po raz pierwszy zauważyłciemnostalowe skrzydła na jej skroniach,drobnezmarszczki wokół oczu i głębokie bruzdy zmartwienia naczole. Pękłomu serce powiedziała po prostu i nagle zaczęła płakać. Nie był to histeryczny szlochani żałosne łkanie. Było to powolneWezbranie się łez, bardziej bolesne i przenikliwe niż jakiekolwiekteatralnegesty. Złamali mu serce powtórzyła. Znów zachwiałasięna nogach i wyciągnął ręce, by złapać ją i podtrzymać. Wtuliła się w niego,przyciskając twarz do ramienia Marka. Wpierwto wyrzeczenie się Dirka,a potem śmierć Michaela wyszeptała. Nie pokazywał tego-po sobie, ale obajzniszczyli jakąśCząstkę w nim. A teraz cały świat zwrócił się przeciwko niemu. Ludzie, 419. dla których poświęcił całe swe życie w czasie pokoju i w czasie wojny,wyrzekli się go. Gazety nazywają go Rzeźnikiemz Fordsburga, DirkCourteney poszczuł ich na niego niczym sforę psów. Wprowadził ją dobiblioteki i posadził na niskiej sofie. Ukląkł u jejnóg i wyjął chusteczkę zkieszeni marynarki. A do tego wszystkiego ta historia z Stonn. Sposób, wjakiuciekła ,z domu i wyszła za mążza tego mężczyznę. To okropnyczłowiek, Marku. Kiedyś nawet przyszedł tu domagać siępieniędzyi była okropna awantura. Tej właśnie nocy Sean miał pierwszyatak. A potem znów strasznywstydi znów złamane serce,kiedyStonn wzięła rozwód. To byłozbyt wiele nawet dlaczłowiekatakiego jak Sean. Mark wpatrywał sięw nią, Storm się rozwiodła? zapytał cicho. Tak przytaknęła Ruth. Nagle jej twarz rozjaśniła się. Och, Marku! Wiem, że ty i Stonn byliście na najlepszej drodze, by staćsię przyjaciółmi. Jestem przekonana, że lubiłaciębardzo. Czy niemógłbyś pojechać do niej? To właśnie może być to remedium, o któretak się wszyscy modlimy. Umhlanga Rocks było jednym z małychnadmorskich miasteczekrozrzuconych wzdłuż piaszczystego wybrzeża po obu stronach portuDurban. Mark przejechał przez niskimost nad rzeką Umgeni i ruszyłna pomoc. Drogawiodła przez gęsty, podobnydo dżunglibusz nadmorski. rozrośniętyniby las równikowy, ze zwisającymi wszędzie lianami,na których huśtały się żywoi gaworzyły małebłękitne małpki. Droga wiodła wzdłużbiałych plaż, ale przy dwunastym kamieniumilowym Mark dotarł do rozwidlenia i ruszył w dół prosto kubrzegowi morza. Miasteczko zgromadziło się wokół krytegożelaznymdachem hotelu Oyster Box, w którym Mark i DickyLancomejedli kolacjęi tańczyli z Marion i tą drugą bezimienną dziewczynąjuż tak dawno temu. Jedynymi zabudowaniami byłodwadzieścia czy trzydzieści domkówstojących pośród wielkich ogrodów i zarośniętych ze wszystkich strondziką dżunglą. Wszystkie wyglądały na morze o niespokojnychspienionych falach, którewcinałosię ostrymi cyplamiw gładkie białeplaże. Ruth podała mu dokładnewskazówki, jak tam trafić, i Markzaparkował motor w wąskiej zakurzonej alejce. Ruszył dróżkąwijącą 420 się w nieznanym kierunku przez dziki ogród pełen purpurowych-jgqgenvilli ijaskrawychpoinsecji. Domek był niewielki, bugenyillapięła się posłupkach werandy. ^rOZpościerała kolorową, prawie oślepiającą kompozycją na cały kryty strzechą dach. :;Mark upewnił się szybko, że trafił we właściwe miejsce. Cadillac Storm stał zaparkowany pod drzewami. Auto wyglądałona zaniedbane użytkowane bez przywiązywania wagi do jego konserwacji i napraw. Opony miały wytarte bieżniki, a na jednym zboków widniało długie zadrapanie. Poza tym boczneokno było wybite, a karoseriamatowa kurzui pochlapana odchodami nietoperzy owocowych zwieszająh sięz pobliskiego drzewa. Mark przyglądał się cadillacowi przez dłuższy czas. Storm, którą"d, tupnęłaby ze złości nogąi zawołała swego ojca, gdyby kazanojej ąsc do czegoś takiego. Wszedłpo schodkach werandyi zatrzymał się tam, by popatrzyć Dokoła. Miejscebyło bardzo piękne i tchnęło spokojem,właśnie takie wybrałaby sobie artystka, ale oddalenie i zaniedbanie oraz nonszalant-bałaganiarski stan całości nie pasował zbyt do jednej zmłodych eleganckich przedstawicielek elity towarzyskiej. Mark zapukał do drzwi i usłyszał jakieś poruszenie w środku na chwilę przed tym,jak Storm otworzyła drzwi. Była piękniejsza niż kiedykolwiek. Jej włosybyły długie i spłowiałe'. od słońca i słonej wody. Miała bosestopy, a ramiona i nogi opalone, awniptei równie jędrne co dawniej. Oprócz twarzy wszystko było. W niej takie, jak pamiętał. Mimo że bez makijażu, jej skóralśniła blaskiem młodości, podobna w kolorze do wnętrza muszli morskiej, oczy były jasne ibłyszczały zdrowiem. Zauważył w nich nowe głębie, kapryśnie zarysowane wargi stały się bardziej miękkie, jej arogancja przerodziłasię w dostojność. Gdy patrzyli tak na siebie, zrozumiał,że od czasu, kiedy widział jąraz ostatni, przemieniła się z młodej dziewczyny w kobietę. Wyczuł, proces ten musiał być bolesny, ale dał życie nowym wartościom, Htwej sile wewnętrznej. Miłość, która tkwiła w nim przez cały ten czas, rozpłynęła się w tej chwilipo jego duszy. A; Storm powiedział. ;-Ty! Jej głoszabrzmiał jak okrzyk bólui spróbowała zzamknąć przed nim drzwi. ; Mark rzuciłsię naprzód, naparł na nie ramieniem, powstrzymując ją. Storm, muszę porozmawiaćz tobą. Szarpnęła rozpaczliwie klamkę. 421 Odejdź, Mark. Odejdź,proszę cię. Cała nowo nabytadostojność i poza zdawały się lec w gruzach. Patrzyła na niegorozszerzonymi oczami jak dziecko,które obudziło się z koszmarnegosnu. Gdy w końcustwierdziła, że niezdoła go powstrzymać, odwróciłasięi weszła wolno do środka. Niepowinieneś był tu przychodzić powiedziała z rozpacząw głosie. Dziecko wyczuło nagłą zmianę atmosfery i zakwiliło. Cicho, maleńki! zawołała Stonn półgłosem, ale sam dźwiękjej głosu wywołał nowy wybuch płaczu. Przeszła do pokoju na bosaka. Ciemna firanka włosów spływała na jej plecy. Pokój był urządzony surowo, cementowapodłoga była goła i zimna,nie przykryta nawetdywanikami, które dałyby trochę ciepła. Ścianyzato były pokryte płótnami. Niektóre były jeszcze czyste, inne zaś nawpół lub całkowicie ukończone. Znajomy,budzący tyle wspomnieńzapach terpentyny wisiał w powietrzu ciężki iostry. Dziecko leżało na błamie z małpich skór rozłożonym na podłodze,Rączki i nóżki miało rozłożoneniczymżabka wcharakterystyczny dladzieci sposób. Prócz pieluszki owiniętejwokół bioder było zupełnienagie i bardzo opalone. Główkę odchyliło ze złości do tyłu, aż buziapoczerwieniałaod wysiłku i intensywnego płaczu. Mark wszedł do pokoju i patrzył zafascynowany na dziecko. Wiedział bardzo mało natemat dzieci, ale dojrzał, że to było krzepkimi emanującym żywotnością stworzonkiem. Jego kończyny były mocne. kopały i poruszały się podobnymi do pływania ruchami, apleckiszerokie i silne, Cicho, kochany uspokajała go Storm. Uklękła przy nimi uniosła z ziemi. Pieluszka ześlizgnęła sięz bioder aż do kolan, niepozostawiając wątpliwości, że był to chłopiec. Jego maleńki penissterczałjak biały palec, zakończony luźnym pomarszczonym napletkiem podobnym do fantazyjnej czapki szefakuchni. Markpoczułprzypływ nienawiścido dziecka, dziecka tamtego mężczyzny, nagłyioślepiający. Jednak niemal wbrew swojej wolizbliżył się do miejsca,w którym Storm siedziała z dzieckiem na kolanach. Uspokajający dotyk matczynej dłoni ukoił krzyki złości. Terazchłopiec mlaskał i wydawał dźwiękipodobnedo pochrząkiwania. wskazując jednoznacznie na to, że jest głodny. Rączkamichwytałłapczywie pierś Storm. Główka dziecka była pokryta puszkiem jedwabistychzłotychwłosów, pod którymi Mark wypatrzył idealnie uformowanączaszkęi małe błękitne żyłki pod niemal przeźroczystą skórą. Terazkiedypurpurowa fala złości odpłynęła z jego buzi, zobaczył, jak piękne było to 422 dziecko, równie piękne comatka i znienawidził jeza to,czując mdlącyskurcz wżołądku i rdzawy smak wustach. Podszedł jeszcze bliżej. Stormstarła kroplę śliny z brodymaleństwa i owinęła je pieluszką. Dziecko wyczuło nagle obecność kogoś trzeciego. Drgnęło i podniosło głowę, byspojrzeć na Marka. W jego twarzy było cośniepokojąco znajomego. Te oczy, które patrzyły teraz na niego,patrzyły takjużkiedyś, znał je bardzo dobrze. Nie powinieneśbył tu przychodzićpowtórzyła Storm i zajęłasię dzieckiem, nie podnosząc na Marka wzroku. O Boże! Pocoś tuprzyjechał? Mark przykląkł na jedno kolano i wpatrzył się w buzię dziecka,a ono wyciągnęło do niego małą poznaczoną dołeczkami rączkę,różową i wilgotną odśliny. Jakma na imię? zapytałMark. Ukogo widział takie oczy? Mimowolnie wysunąłpalec wskazujący. Dziecko złapało go i zachichotało nisko, natychmiast próbującwpakować sobie doust. John odpowiedziałaStorm, nie patrząc na niego. : Mójdziadek miał na unięJohnpowiedział Mark nagleochrypłym głosem. Tak wyszeptała Storm. Mówiłeś mi. Jej słowajeszczenic nie oznaczały, czuł jednak, że nienawiść, którążywił dotego małego człowieczka, ulotniła się. Najej miejsce wyrosłonowe, nieznane uczucie. Nagle uzmysłowił sobie, skąd zna te oczy. Storm? zapytał. Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Kiedy udzielałaodpowiedzi,była na wpółdumna i zuchwała. Tak powiedziała i skinęła głową. Wyciągnął niezdarnie ramiona ku niej. Klęczelina dywanikuz małpich skór, obejmując się ze wszystkich sil. Dziecko wtulonemiędzy nimi gaworzyło, czkałoi zaśmiewało się radośnie, żującbezzębnymi dziąsłami palec Marka. O Boże,Mark. Co ja zrobiłam z naszym życiem? wyszeptałazałamującym się głosem Storm. Kiedy mały John obudziłsię,ich pokój skąpany był w srebrnymświetle zbliżającego się świtu. Markbył mu wdzięczny za to, nie chciałbowiem stracić ani chwili znadchodzącegodnia. Przyglądałsię Storm,kiedy zapalała świecę i pochyliła się nad kołyską. 423. Przewijała dziecko, przemawiając doń cichym, kojącym głosem. Blask świecy obejmował ciepłym światłem jej słodkie,pięknie ukształtowane nagie ciało. Ciemne jedwabiste włosy spływały aż naplecy. Stwierdził, że ciąża niezniekształciła jej figury. Talia byłanadalszczupła, wykrojona wdzięcznie niczym szyjka butelki winanadpodwójnym jędrnym wzniesieniem pośladków. W końcu odwróciła się i przyniosła dziecko do łóżka. Uśmiechnęłasię, kiedy Mark odchylił zapraszająco koc. Pora na śniadanie wyjaśniła. Czywybaczysz nam,proszę? Siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Wzięła jeden sutekmiędzy kciuk i palec wskazujący i skierowała do otwartej, oczekującejniecierpliwie buzi. Mark przysunął się tak blisko, jak tylko było to możliwe, i objąłStorm ramieniem. Przyglądał się zafascynowany. Jej piersibyłyterazwiększe i pełniejsze. Ciężkie zaokrąglone stożki. Głębokopod skórąprzebiegała plątanina bladoniebieskich żyłek, sutki były koloru dojrzałych morw i równie supełkowate i lśniące. Łapczywe ssanie dzieckawysączyło rozczulającą niebieskobiałą kropelkę mleka z koniuszkasutka drugiej piersi. Błyszczała ona w świetle świecy niczym perła. John pożywiał się, pochrząkując cichutko niczym warchlaczek, jegooczy były mocno zaciśnięte. Kiedy już zaspokoił pierwszy głód. Stormmusiała trącaćgo lekko co jakiś czas, by nie zasypiał. Po każdym takimupomnieniu jegoszczęki pracowały energicznie przez minutę czy dwie,stopniowo zwalniając coraz bardziej aż do następnego trącenia. Storm przyłożyła go do drugiej piersi i oparła policzek z wdzięcznością otwardą muskularną pierś Marka. Myślę, że jestem szczęśliwa wyszeptała. Byłamnieszczęśliwa przez tak długi czas, że sama już nie wiem na pewno. John leżał w głębokiej na pięćcentymetrów kałuży słonej wody. Był golusieńki i brązowy na całym ciele, co wskazywało,że jegoobecny negliż niebył niczym nowym. Uderzał w wodę obiemarączkami ochlapując się, a potem parskał, mrugał oczami i oblizywałsłoną buzię, nie mogąc zdecydować się, czy ma złościć się, czy płakać. W końcu zdecydował się jednak powtórzyć ten eksperyment. Doszedłdo dokładnie takich samych wnioskówi dla odmiany zajął sięwrzucaniem piasku do wody. Biedny maluszek powiedziała Storm, przyglądając mu się. Odziedziczył poCourteneyach ich upór i dumę. Raczej utopisię, niżustąpi. 424 ^ Kiedywyjęła go z kałuży, zaprotestował natychmiasttak głośnym płaczem, że posadziła go z powrotem w tym samym miejscu. ;: Gdybyś poszła do generała z Johnem. perswadował Mark : Ty tak naprawdę nie rozumiesz, nas, Courteneyów. Storm;,,^ usiadła izaczęła zaplatać warkocz na jednym ramieniu. My nieSS' zapominamy ani nie wybaczamy tak łatwo. Storm, czy nie mogłabyś choć spróbować? Proszę cię, jedźdo''",' . niego. Wiem dobrze, jaki on jest. Lepiej niż ty, lepiej nawet niż samtatko. Znam go tak dobrze jak siebie samą i dlatego jesteśmy jakby {jedną istotą. Ja jestem nim, a on mną. Jeśli pojadę do niego teraz, po. ' tym, co zrobiłam, Mark po tym,jak go skrzywdziłam, uraziłam, ;, zniszczyłam wszystkie jego marzenia, jeśli pojadę tam teraz, kiedyJestem pozbawionaczci, honoru i dumy, stanę przed nimjako ' żebraczka i będzie pogardzać mną do końca życia. Nie, Storm, mylisz się. W tym przypadku nie mogę mylić się, Mark. Wiem, że nie chciałby pogardzać wtedy mną, tak jak nie chce nienawidzić mnie. teraz' ale nie mógłby się powstrzymać. Jest Seanem Courteneyem i jest uwięziony w stalowych szczękach swego honoru. ^ To bardzo chory człowiek musisz dać mu szansę. Nie, Mark. To zabiłoby go. Jestem pewna a toz kolei zniiszczyłoby mnie. Dla dobra nasobojganie odważę się pójść tam '^teraz. Nie masz pojęcia,jak bardzo zależymu na tobie. Ależ mam, Marku. Wiem też, co ja czuję do niego ipewnego dnia, gdy jużodzyskam swą dumę i kiedy będę wiedziała, że i on ma podstawy, by być dumny ze mnie, wtedy zaniosęmu to jak najcenniejszy dar. Niech szlag trafi tę waszą sztywną, bezlitosną dumę! Prawie żyłaśprzez niąnasze życie. Chodź, Mark powiedziała wstając. Weź Johna za drugąrękę. Spacerowali wzdłuż pasa ubitego przez fale mokrego piasku, prowadząc Johna pośrodku. Zawisł na ich dłoniach,pochylony do przodu, byprzyjrzeć się swym znikającym i znów pojawiającym się stópkom, i zaśmiewał się radośnie ze swoich osiągnięć. ' Dzieńbyłjasny i pogodny. Mewy łapały wiatr, unosząc się na nim Szarobłękitnych skrzydłach, i odpowiadały na wołania dziecka swymi skrzekliwymi głosami. "". Miałam kiedyś tyle przepięknych ubrańi uroczych przyjaciół 425. powiedziała Storm, przyglądając się mewom. Dopiero kiedysprzedałam swe rzeczy i straciłam przyjaciół, zrozumiałam, jak niewieleto znaczyło dla mnie. Popatrz szybko na mewy! zawołała odchylającgłowę dotyłu. Popatrz, jak stonce prześwieca przez ich rozpostarteskrzydła! Byłam tak zajęta, że nie miałam czasu zastanowić się. Niewidziałam ludzi, którzy byliwokół mnie, ani siebie samej. Terazdopierouczę się patrzeć. Wyczytałem to z twoich obrazów powiedziałMarki podniósł Johna do piersi, zachwycając się jego gorącym niespokojnymciałkiem. W swym malarstwie zajmujesz się bardzo różną tematyką. Chcę być wielką artystką. Myślę, że uda ci się to osiągnąć. Znów ten upórCourteneyów. Nie zawsze dostaje się to, czego się chce powiedziała. Kolejna fala wślizgnęłasię na plażę ispieniła koronkowo wokół ichkostek. Dzieckozasnęło z buzią wtuloną w futrzany błam, zmęczonesłońcem, morzem, zabawą i pełnym brzuszkiem. Storm wzięła siędo pracy. Stała przedsztalugami przy okniez przymrużonymi oczami i przechyloną lekko w bokgłową. Jesteś moim ulubionymmodelem powiedziała. To pewnie dlatego, że jestemtaki tani zaśmiał się lekko. Wykorzystując to, czym ci płacę,mogłabym wzbogacićsiębardzo szybko odcięła się. Czy wiesz, jak nazywają się kobiety, które robią to za pieniądze? zapytał Mark leniwie iznówzamilkł, oddając się w pełniprzyjemnościpodziwiania jej. Nie odzywali się do siebie dłuższąchwilę ale byli tak bardzo bliscy sobie duchem. Wreszcie Markpowiedział: Wiem, comiałaś na myśli mówiąc, że terazwidzisz pewnerzeczy inaczej. To chyba najlepszy twójobraz wskazał na jednozpłócien stojących przy ścianie. Sprzedawałam go z prawdziwymżalem. Mężczyzna, który gonabył, przychodzi jutro. Sprzedajesz swoje obrazy? Był zaszokowany. A jak myślisz, z czego ja i John żyjemy? Nie wiem. Niezastanawiałemsię nad tym. Myślałem, że możetwój mąż. Wyraz jej twarzy zmienił się natychmiast, twarz spochmurniała. 426 Odrzuciłagłowę do tylu ikoniec warkocza zamiótłpowietrze jak kita; na ogonie rozzłoszczonej lwicy. Nie chcę nic od niego, od jego przyjaciół, od swoich drogich:;. przyjaciół, od wszystkichtych miłych lojalnych ludzi, którzy trzymająl się z daleka ode mnie teraz, gdy jestem rozwódką. Wiele nauczyłam się od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni,zwłaszcza na temat ludzi tego pokroju. ^ Są bogaci zauważył Mark. Sama powiedziałaś mi kiedyś,,. : Jakie to istotne. Złość ulotniła się izostawiła ją jakby osłabłą. Rękaz pędzlem; zwisła wzdłużciała. Mark,proszę cię, nie bądź taki zgorzkniały, nie w stosunku do; mnie. Nie zniosłabym jeszcze i tego. Poczuł gwałtowny, prawie rozsadzający mu pierś przypływ uczucia. Wstał cicho i podszedł do niej. Porwał wysoko na ręcei zaniósł przez;' zasłonięte kotarą drzwi do małej, chłodnej sypialni. To dziwne, aleichkochanie nigdynie byłotakie samo,wciąż byłynowe zadziwienia, noweakordy pożądania, małe rzeczy, które podniecały ich niezależnie od swego przeznaczenia. Zaczynaniewciąż od nowa nie nużyłoich ani nie zaspokajałoapetytu, który wciążmieli na siebie. Apetyt ten nawet w chwilachcałkowitego nasycenia pozwalał, by bezdennastudnia ichwzajemnegopożądania napełniła się znów. Na początkuzaczynało się niewinnym dotykiem palców, kiedyleżeli wtuleni w siebie jak śpiące szczenięta, zaraz po wielkichuniesieniachnamiętności. Pot schładzał się na ich ciałach i wywoływał -;;'gęsią skórkę wokół ciemnoróżowych aureolek jej sutek. ": Palec sunący lekko wzdłuż jej policzka, trzeszczący na zarościei^ brody, a potem wślizgujący się miękko między jego wargi, prowokował^'do zwrócenia ku niej twarzy i do jeszcze jednego delikatnego pocałun-'i;ku, lekkiego pocierania się o siebie warg i mieszania oddechów, aż -^wyczuwał specyficzną, odurzającą jak pachnidło woń namiętności z jej". ttst. Zapach ten był podobnydo zapachu świeżo wykopanych trufli,podniecający zapach ziemi. Zauważała natychmiast tenbłysk zainteresowania w jego oczachPodsuwała się od niego, chichocząc rozkosznie głębokim, zmysłowym^miechem. Potem przejeżdżała ostrym końcem paznokcia wzdłuż jegokręgosłupa, powodując, że małe iskierkiprzebiegałypo nerwachi plecy wyginały się. Mam zamiar rozdrapać cię pazurami, zasłużyłeś sobie na to, tylubieżny stary kocurze warknęła ochryple i zakrzywionymi na 427. kształt lwiej łapy palcami przejechała wzdłuż jego ramienia, a potem,tym razem już mocniej, w dół twardego brzucha, zostawiając czerwoneślady na skórze. Przyglądała się potem czerwonym śladomz rozchylonymi wargamii czubkiem języka dotykała ostrych ząbków. W takich chwilach jejsutki twardniały i przemieniały się w małe pączki kwiatów, taknaprężone,jakby miały zaraz pęknąć. Wyczuła,na czym zawisło jegospojrzenie,więc położyładłońnajego karku i-przyciągnęła godelikatnie. Odciągnęłado tylu ramiona, tak że duże, ciężkie piersizostały złożone mu niczym ofiara. Mark wyłowił kilkadorodnychraków wjednymz płytkichnadmorskich rozlewisk. Uderzały dziko ogonami, poruszały odnóżamii otwierały niemo okrągłe pyszczki. Powstał z głębokiego bajora całyociekając wodą i podał żyjątka Storm, która stała na brzegu rozlewiskai piszczała podniecona. Wzięła jeod niego ostrożnie, używając swegosłomkowego kapelusza jako rękawicy ochronnej przed ich ostrymiszczypcami i niespokojnymi nóżkami. Mark rozpalił ognisko na piasku, w czasie gdy Storm karmiłaJohna, wysunąwszy pierś przezdyskretnierozpiętą bluzkę, jednocześnierzucając Markowi rady i komentując rubasznie jego poczynania. Markwrzucił na węgle mokre wodorosty, ułożył na nich raki,przykrył jeszcze jedną warstwą wodorostów i zasypał całość piaskiem. Kiedy czekali,aż będą gotowe i John skończy pożywiaćsię hałaśliwie,przyglądali się słońcu podświetlającemu malowniczo nadmorskie obłokii popijali wino. Boże, natura tostarywyga. Gdybym to jatak malowała,powiedziano by mi, że kompletnie brak mi wyczucia kolorów i musiałabym zajmować się malowaniem bombonierek. PóźniejStorm ułożyła Johna w koszu najabłka służącym zaprzenośne łóżeczko. Jedli raki,podając sobie doust smakowitekawałki białego mięsa ipopijając je cierpkimbiałym winem Cape. W ciemnościach gwiazdy lśniły jak skrawki oślepiającej materii, a falanadpływała wciąż i wciąż długimi miękkimi fosforyzującymi liniami. Jak tu cudownie romantycznie. Stormrozglądała się wokół,obejmując podciągnięte kolana ramionami. Potem odwróciła się kuniemu i uśmiechnęła przebiegle. Możesz to potraktować jakoaluzję, jeśli chcesz. Kiedy leżeli już razem na kocu, zapytała: Czy wiesz, co robią niektórzy ludzie? 428 Nie mam pojęcia, corobią niektórzy ludzie. Mark zdawałsię bardziejzainteresowany tym, co właśnie robił, niż poczynaniamijakichśbezimiennych osobników. Chybanie spodziewasz się, że powiem cito, ot tak? Czemu nie? Bo tonieprzyzwoite. Nodobrze, wyszepcz mi to do ucha. Wyszeptaławięc, alechichotała przy tym takbardzo, że niebyła pewna, czy ją dosłyszał. Powtórzyła jeszcze raz i teraz zrozumiał. Był naprawdę zaszokowanyi poczuł, że czerwieni się w ciemnościach. To okropne powiedział ochryple. Ty byś tego niezrobiła. Po pierwszymwrażeniu jednak myśl ta zaintrygowała go. Oczywiście, że nie i dodała po chwili milczenia chyba żety byś tego chciał. Zaległa cisza iwtedyStorm przeprowadziła drobne dochodzenie. Jeśli jestemdobrym obserwatorem, a jestem, bo znam ciędobrze, to chcesz tego stwierdziła bez ogródek. - - Dużo później pływali razem rozebrani wciemnościach. Woda była: ,', ciepła niczym świeżo udojone mleko. Poruszającw niej nogami, by;; zostać w miejscu, całowali się słonymiwargami. - : Na plażyMark znów rozpalił ognisko. Siedzieli przytulenido, siebie w żółtym blasku płomieni i pili resztę wina. Markpowiedziała w końcu z takim smutkiem w głosie,^ jakiego dotąd nie słyszał. Spędziłeś tu ze mną już dwa dni, odwa dni za dużo. Chcę, byśwyjechał stąd jutro, nimja i John obudzimy -się. Nie wyobrażam sobie, byśmy mieli patrzeć, jak odjeżdżasz. Jej słowa ugodziły go jak razy batoga i aż skulił się z bólu. Spojrzał na nią z twarzą przeraźliwie pobladłą w świetleogniska. '" O czym ty mówisz? Ty i John należycie do mnie. We troje należymy do siebie na zawsze. Nie zrozumiałeś ani słowa ztego, co ci powiedziałam, prawda? wyszeptała. Nie zrozumiałeśmnie, kiedy mówiłam ci,że. muszę odzyskać swą dumę i honor? Kocham cię, Storm. Zawszecię kochałem. :;(;" Aleożeniłeś się zkimś innym, Mark. To nic nie mado rzeczy przekonywał proszącym tonem. Właśnie żema Stormpokręciła przeczącogłową. I ty wiesz, żema. 429. Odejdę od Marion. Rozwód, Marku? Tak był zdesperowany. Poproszę ją o rozwód. I wtedy będziemy oboje mieli powody, by być z siebie dumni. Tobędziecudowna metoda na moje pogodzenie się z ojcem. Pomyślsobie tylko, jaki dumnybędzie z nas. Jego córka i syn, którego muzawsze brakowało, bo tak właśnie cię traktuje są oboje rozwiedzeni. Pomyśl o małym Johnie. Czy będzie nosił głowę uniesionąwysoko? Wreszcie pomyśl o nas. Jak szlachetne życie zbudujemysobie na rozpaczy dziewczyny, która była twoją żoną? Patrzyłamu prosto woczy. Stwierdził,że jej poczucie dumy jest ze stali,aupór z żelaza. Mark ubrał siępo cichu w ciemnościach, akiedy był już gotów,odnalazł poomackudrogę do kołyski i ucałował swego syna. Dzieckozakwiliło cicho przez sen, pachniało ciepło imlecznie jak nowonarodzony kociak. Kiedy nachylił się nad Storm,sądził, że śpi. Leżała wyciągniętasztywno z twarzą wtuloną w poduszkę, chcącstłumić cichy wstrząsającynią szloch. Nie odwróciła twarzy, a on ucałował jej włosy i szyję,potem wyprostował się i wyszedł w ciemność. Motor odpaliłprzypierwszymkopnięciui wytoczyłgona ścieżkę. Storm leżała w ciemnościach i wsłuchiwała się w warkot motocyklaoddalającegosię w nocy. Została sama z samotnym, posępnymszumem fal i rechotem drzewnych żab za oknem. Mark siedziałnarzeźbionymdrewnianym stołku przed chatąPungushe, skąpany w słońcu. Zadał pytanie, które chodziło mu pogłowieod ichpierwszego spotkania. Pungushe, opowiedz mi o dniu,w którym wyciągnąłeś Ngagaz powodzi. Zulus wzruszył ramionami. Co tu jest doopowiadania? Znalazłem cię uwięzionego międzygałęziami powalonego drzewa, na brzegurzeki gdybym miałrozum, odszedłbym stamtąd czym prędzej, bo wyglądałeś na martwego,Ngaga. Brązowa woda opływała twoją głowę. Czy widziałeś, jak wpadałemdo rzeki? Chwila milczenia, Pungushe niechętnie przyznawał się do brakuwiedzy na jakiśtemat. 430 Zdawało mi się, że oślepiła cię gorączka i wpadłeś do rzeki. Nie widziałeś człowieka, którego zabiłem, ani tego, którystrzelał do mnie z karabinu? Pungushe ukryłswe zdziwienie z godnością, ale musiałzaprzeczyć. Chwilę przed tym, nim cię znalazłem, słyszałem cztery czy pięćstrzałów gdzieś w dolinie. To musiałeś być ty i ten,który na ciebiepolował, ale nie widziałem nikogo, a deszcz zmył wszystkie ślady dorana. Wody powodzi zabrałyze sobą martwego człowieka inajprawdopodobniejzjadły go krokodyle. Zamilkli i podali z rąkdo rąk garnek z piwem. Czy widziałeś człowieka,który strzelał do ciebie? zapytałPungushe. Tak odpowiedział Mark. Alemój wzrok byłosłabionyprzez gorączkę i jak sam wiesz, padało. Nie widziałemgo wyraźnie. Hobday stał pod ścianą w holu, poza zasięgiem kłębowiskapodnieconych ciał. Trwałtak niczym skała, niezłomny itwardy. Jegogłowa była mocno osadzona natęgim karku zapaśnika. Oczy miałzamglone, jakby potrafił na wzór dużych drapieżnych ptakówprzysłonić je mrugającą membramą. Poruszał jedynie szczękami jednostajnym żującym ruchem i zgrzytał dużymi kwadratowymi zębami, ażmięśnie policzka uwypukliły się. Obserwował Dirka Courteneyaprzez zatłoczony hol w sposób,W jaki wierny mastiff patrzy na swegopana. Dirk Courteney, wysoki i elegancki, ściskałdłońwszystkim, którzypodchodzili doniego zwyrazami poparcia iżyczeniami powodzenia. Jegospojrzenie,otwartei spokojne, wciąż jednak podążało ku długimstołom, przy których liczonogłosy. Były to duże, podpartenaskrzyżowanych nogach stoły, którewysłużyły się podczas wieluświątkościelnych i na równie wielu weselach. Terazsiedzieliza nimi członkowie komisji, a przez drzwi frontowewniesiono właśnie ostatnią urnę wyborczą, dowiezioną z jednegoz odleglejszych okręgów. Rozciągnięty kształt okręgu wyborczego Ladyburg sprawił, żeniektóre z um musiały przebyć drogę ponad stu dwudziestu kilometrów. Mimo że głosowanie zakończyło się poprzedniegowieczoru,minęło prawiepołudnie, anadal nie ogłoszono wyników. Mark szedł wolno w kierunku miejsca, gdzie siedział generał Sean Stara rasa dużychdogów angielskich. 431. Courteney, przepychając się łagodnie wzdłuż lin odgradzających stoły,za którymi pracowała komisja. Mark i Marion przyjechali zBramy Chaki trzydni wcześniejspecjalnie po to, by wziąć udziałw wyborach. Pomocników nigdy niebyłozbyt wielu i Marion spędziła większość czasuw domu,przygotowując kanapki i podając kawę wraz z dwudziestoma innymi kobietamipod czujnym okiem Ruth Courteney. Mark objeżdżał wiejski okręg wyborczyrazem zinnymi organizatorami z partii. Zupełnie jak dziennikarze wyszukiwali opornychwyborców i zawozili ich do wyznaczonych natę okazję lokali. Była tociężka praca i niewielu z nichspało tej nocy. Tańce i barbeque trwałydo czwartej nad ranem a potem już tylko napięcietowarzysząceoczekiwaniom na ogłoszenie wynikówpowstrzymywało ich przedzaśnięciem. Dla Marka miało toszczególne znaczenie. Był teraz absolutniepewien,że jeśli Dirk Courteney zostanie członkiem parlamentuz Ladyburga, jego marzenia dotyczące Bramy Chaki zostanąpogrzebane raz na zawsze. Ich nadzieje wzrastały i opadały wraz z przybywaniem w ciągudniakolejnych wyborców. Chwilami wydawało im się, że strona,poktórejsiedzieliczłonkowie komitetuwyborczego Dirka Courteneya tuż pod jegowielkimi plakatami, jest wręcz zatłoczonaprzez wyborców, podczas gdystrona zajmowana przez komitet Seana Courteneya jest wyludniona. W którymśmomencie Peter Botes, szwagier Marion, wyjął fajkęz usti uśmiechnął się złośliwie do stojącego na drugim końcu auliMarka. Stał się entuzjastycznym zwolennikiem Dirka Courteneyai jego sytuacja materialna uległa widocznej zmianiew ciąguostatnichparu miesięcy. Utworzyłkilka własnych biur na ostatnim piętrzeBanku Rolniczego Ladyburga, jeździ! nowiutkim packardem i przeprowadził sięz bungalowu do olbrzymiego, stojącego na trzech akrachogrodu i sadów domu, w którym touparł się, by gościć Markai Marion na kolacji poprzedniego wieczoru. Gwiazda wieczorna zachodzi, a gwiazda poranna wschodzi,mój drogi Marku. Mądry człowiek powinien wyczuć ten moment prawił kazanie krojąc pieczeń. Gwiazda generała Courteneya jeszcze nie zaszła powtórzyłMark uparcie. Jeszczenie zgodził się Peter Botes. Ale kiedyto nastąpi,będzieszpotrzebował przyjaciół, wpływowych przyjaciół. Zabawa ogrodowa połączona z pieczeniem mięsa. 432 Możeszzawsze liczyć na nas powiedziałasiostra Marion. Nie musicie przecież wciążmieszkać w tym buszu. Ty nic nie rozumieszpowiedział cichoMark. To, co jesttam w buszu, jest całym moim życiem. Nie stawiałbym nato wszystkiego. Peter nałożyłstertęplastrów wołowej pieczeni na talerz Marka. Kiedy Dirk Courteneyprzejmieto wszystko, w naszym okręgu wyborczym zajdzie wiele zmian! Poza tym to byłoby niesprawiedliwe wobecMarion. Którakobieta chciałaby żyć tam wiecznie. O, ja jestemszczęśliwawszędzietam, dokąd zabierzemnieMark wyszeptała Marion. Nie macie się czym przejmować zapewnił ich Peter. Niezapomnimyo waspoklepał Marka poufale poramieniu. Pan Dirk Courteney ma bardzo dobre zdanie o Peterze powiedziała jego żona z dumą. Teraz, kiedy Mark zbliżał siędo generała Courteneya,poczułw żołądku niemożliwie ciężki ucisk. Nie chciałby byćtym, któryprzekaże generałowi wieści z placu boju,ale wiedział, że lepiej, gdybydotarły do niego przekazane łagodnie przezprzyjaciela, niż miałybyzostać obwieszczone wradosnym tryumfie przez wroga. Zatrzymał sięjeszcze,by popatrzeć na Seana Courteneya, i poczułzarównowielki żal, jak i złość. Sean ożywił się od czasów, gdyw Emoyeni przechodził załamanie nerwowe. Jego ramionawyprostowały się i wzmocniły, odzyskał niecoz postawy dawnego zawadiaki, a twarz wypełniła się. Ciemne cieniepod oczamizniknęły prawie iwidać było, że przebywa teraz wiele na. słońcu. Opalona na ciemny brąz skóra kontrastowała zesrebrnąsiwizną włosów i brody. Teraz usiadł, by odpocząć. Napięcie ostatnich paru dni zostawiło/na nim wyraźne ślady. Siedziałwyprostowany nakrześle o sztywnym'-. oparciu. Dłonie oparł na srebrnej rączce trzcinowej laski. Otaczało go""grono starych przyjaciół, którzy przybyli, by okazać swe poparcie. ; Sean wsłuchiwał się z poważną miną w słowa siedzącego tużprzy nimJego brata Garrickai co jakiś czas przytakiwałzgodnie. Mark nie zamierzał jeszcze podejść, chciał odwlec tę chwilę, alew drugim końcu auli nastąpiło wyraźneożywienie. Zauważył, jakPeter Botes z twarzą poczerwieniałąz podniecenia rzuca sięw kierunkuDirka Courteneya- Mówił coś szybko, gestykulując żywiołowo, a Dirknachylił się ku niemui słuchał z zainteresowaniem. Mark wiedział, że nie może dłużej zwlekać. Ruszył naprzód, a Seanzauważył, jak nadchodzi. 433. Chodź tu, mój chłopcze, i spocznij na chwilę. Mówiono mi, żewybory rozstrzygnęłysięjuż, ale z ogłoszeniem wyników trzebapoczekać do południa. Wtedy zauważył wyraz twarzy Marka. O co chodzi? zapytał szorstko. Mark nachylił się i ustami niemal dotykając jegoucha wyszeptał: Przed chwilądostaliśmy wiadomośćtelegraficzną. Przegraliśmyw śródmieściu Johannesburga, Doorfontain i Jeppe. Okręgi te od zawsze będącedomeną Smutsa, należały do PartiiPołudniowej Afryki od unii w 1919 roku, teraz przepadły. To byłakatastrofa,klęska totalna. Sean schwycił Marka za ramię, jakby chciałczerpać zniego siłę, jego dłoń lekko drżała. Na drugim końcu auliwybuchła owacjai Mark musiał się spieszyć. Tonie wszystko,sir. Przegrał też sam generał Smuts. Naród wyrzekłsię ich. Partia Pracy i Partia Narodowa podprzewodnictwemHertzoga przejęły władzę. Mój Boże wymamrotał Sean. Stało się. Nie wierzyłem, żejest to możliwe. Powstał, nadal trzymając się ramienia Marka. Pomóż mi dojść do samochodu, mój chłopcze. Nie wydaje mi się, bymbył zdolnyzłożyć gratulacje nowemukandydatowi z okręgu Ladyburg. Niestety spóźnili się. Ogłoszono wyniki, nim dotarli do wyjścia. Zostały wykrzyczane tenorem przezprzewodniczącego komisji, którystałnapodium w końcu auli. Pan Dirk Courteney, Narodowa Partia Pracy: 2683 głosy,generał Sean Courteney,PartiaPołudniowej Afryki: 2441 głosów. Przedstawiam nowego posła'okręgu Ladyburg. I Dirk wskoczyłlekko na podiumi uniósł ręce nad głową w geście zwycięstwa niczymmistrz bokserski. Cóż natwarzy Seana pojawił się nieco zgorzkniałyuśmiech. Rzeźnik z Fordsburga schodzi ze sceny. Mark zaprowadził go dorolls-royce'a czekającego na ulicy. Był to szampan Dom Perignon ze wspaniałego rocznika 1904i Sean rozlewał go własnoręcznie, chodząc z lekkim utykaniem odjednego gościa do drugiego. Miałem nadzieję, że wypijemy nim za zwycięstwo uśmiechnąłsię. Ale równie dobrze nadaje się dotopienia smutków. Wsalonie Lion Kop zgromadziło się niewielu gości, parę próbbłyśnięcia humorem utonęło w dużym pokoju. Goście wyszli wcześniej. Do kolacji zasiadła najbliższa rodzina. Marion nadawnym miejscuStorm,a Mark pomiędzy niąa Ruth Courteney. 434 ''.. No i co planujesz teraz, mój chłopcze? zapytał nagle Sean' w czasie jednej z przedłużających się chwil milczenia. Mark spojrzał na niegoze szczerym zdziwieniem. Wracamy do Bramy Chaki,rzecz jasna. OczywiścieSean uśmiechnął się po raz pierwszy tegomrocznego dnia i spojrzał nań ciepło. Jakże to głupio z mojejstrony podejrzewać, że mogłoby być inaczej. Ale chybazdajeszsobiesprawę, jak ta Sean zrobił nieokreślony gest ręką, niezdolny dowymówienia słowa ,,porażka" co to może oznaczać dla ciebie? Tak, sir, ale wciąż jeszcze ma pan olbrzymie wpływy. Mamyteżswoje Towarzystwo Ochrony Przyrody Afryki będziemy walczyć. Musimy walczyć, by utrzymać BramęChaki. Tak zgodził się Sean. W jego oczach znów pojawiła się małaiskierka. Będziemy walczyć,ale czuję, żewalka ta będzie ciężkai niezawsze czysta. Na początku nie było żadnych wyraźnych sygnałów, że nadbłękitnym niebem Bramy Chakigromadzą się chmury. Jedyna zmianapolegała na tym, że Markbył teraz obowiązany składać swe miesięczne raporty nie Seanowi, lecz Peterowi Groblerowi, nowemuministrowi do spraw ziem, człowiekowi Hertzoga. Pomimoże oficjalnie przyjmowano od niegoraporty i nadal otrzymywał regularnąpensję z departamentu, został powiadomiony w formiekrótkiegolistu, że kwestiaterenów proklamowanych jest aktualnie rozważanana szczeblu gabinetu i że nowe ustawodawstwo odnośnie tej kwestiizostanie wprowadzone na najbliższej sesji parlamentu. Stanowiskonaczelnego strażnika należało więc traktować jako tymczasowe,nie przysługiwały mu dodatki do pensji i podlegałmiesięcznemuokresowi wypowiedzenia. Mimo że Mark pracowałrównie ciężko co dawniej, spędził niejednąbezsenną nocna pisaniu, przy świetle lampy, listów do SeanaCourteneya. Planowali długą kampanię mającą na celu zainteresowaniespołeczeństwa Bramą Chaki. Kiedy Marion szła spać, wyciągał czystąkartkę papieru i pokrywał ją drobnymi gęstymi linijkami do Storm,przelewającna papier wszystkie swe myśli, marzenia i całą miłość. Storm nie odpisywała na te listy,nie wiedział nawet, czynadalmieszkaw pokrytym ukwieconą strzechą domku nad plażą, alewyobrażał ją sobie tam w małej sypialniz dzieckiem przy piersi,a wyobrażenia te były zbyt żywei bolesne, by pozwolić mu potemzasnąć. 435. Wstał cicho, zostawił wiadomość dla śpiącej twardo Manoni z Pungushe biegnącym przy boku Trojana wyruszył w dolinę. Marion obudziła się wgodzinę pojegowyjeździe. Pierwszą jej myśląbyło, że jeśli dziś nie wydarzysię nic, może już być całkiem pewna. Dlaabsolutnej pewności odczekałatrzy tygodnie, nim zdecydowałasiępowiedzieć o wszystkimMarkowi. Miała dziwne obawy, żejeśli zdradzimu swe przypuszczenia zbyt wcześnie, to sprowadzi na nich nieszczęście. Wyślizgnęła się z łóżka i przeszła przez ciemny pokój do łazienki. Gdy wróciłaparęminut później, ściskała samą siebie z tłumionejradości. Gorliwie zapaliła świecę przy łóżku, chcączobaczyć twarzMarka, kiedy usłyszy nowinę. Rozczarowanie na widok pustej pomiętej pościeli i opartej o poduszkę kartki było ogromne, aletrwało tylko chwilkę. Jej spokojna,łagodna natura wzięła górę nad egoizmem. Będę miała więcej czasu, bynacieszyć się tym sama powiedziała na głos i dodała:Harold Harold Anders? Nie,tozbytpospolite. Muszę wymyślić jakieś naprawdę dobrze brzmiące imię. Nucąc wesoło, ubrała się i wyszła na kuchenne podwórze. Ranekbył spokojny i chłodny z mlecznoróżowym niebem. Odstrony Bramy Chaki dobiegało szczekanie pawiana, krótkie, podobnedowystrzału dźwiękiponiosło przez całą dolinę niczym salwę honorową na cześć słońca, które opromieniało niebiosa. Jakże dobrze jest żyćw taki dzień i mieć rosnące dziecko w sobie,pomyślała Marion. Chciała zrobić coś, by uczcić ten dzień. Marknapisał nakartce, że powinni wrócić przed nocą. Upiekę świeży chleb i. Tego dnia musiało to byćcoś wyjątkowego. Raptem przypomniała sobie, że padało przez pięć dni, mogływięcpojawić się pierwsze grzyby o zaokrąglonych,lepkich, brązowychkapeluszach. Mark lubił je tak bardzo. To on nauczyłją, gdzie i kiedynależy ich szukać. Zjadłaśniadanie nieco rozkojarzona z Domowym doktorem Markaopartym o słoik dżemu, czytając uważnie rozdział pt. : Ciężarna matka. Później zajęła się codziennymi obowiązkami domowymi. Z niezmiennąprzyjemnością przyglądała siębłyszczącej, śliskiej powierzchni cementowej podłogi i podziwiałapołysk,jaki udało jej się wydobyć z prostychdrewnianych mebli. Chłonęła czystość i porządek, zapach polituryi dzikich kwiatóww wazonach. Podśpiewywała pracując i raz nawetroześmiała się głośno bez wyraźnego powodu. Było już prawie południe,kiedy zawiązała pod brodą kapelusz odsłońca, włożyła do koszyka butelkę"Specjalnego remedium Chemberlaine'a" i ruszyła do doliny. 436 Zatrzymała się na chwilę przy kraatu Pungushe, którego najmłodszażona, widzącją,natychmiast przyniosła dziecko. Marion z ulgąstwierdziła, żeczuje się ono dużo lepiej, a żona Pungushe zapewniła,że podajemu dużo płynów. Marionwzięła je na kolanai napoiła łyżkąrozcieńczonegoremedium, nie zwracając uwagina gwałtowne protesty. Potem piątka kobietzasiadłarazem nasłońcu. Rozmawiały o dzieciachi mężczyznach, o chorobach i gotowaniu, oubraniach, o wszystkimtym, z czego składa się życie kobiety. Minęła godzina, nim pożegnała cztery kobiety i ruszyła w dół ku Ulewa rozdrażniła izaniepokoiła lwicę. Instynkt ostrzegał ją, żebył to zwiastun nadchodzącejpory deszczów i burz. Zarośla jaśminowe wdolinie przestawały dawać bezpieczne schronienie. Ciężkie deszcze wkrótce przemienia wąską dolinę w rwącypotok. Już dwukrotnie próbowała wyprowadzić z niej swepotomstwo,ale lwiątkabyły teraz starsze i wyrobiływ sobieupóri agresję. Trzymały się schronienia w gąszczu jaśminowym i wszelkie ponawianewciąż próby kończyły się niepowodzeniem. Za każdym razem poprzebyciu kilometra jedno czy dwa z bardziej bojaźliwych zawracałyispieszyły z powrotem do miejsca, które uznawałyzaswój dom. Lwicanatychmiast biegła i zatrzymywała dezertera, aleten akt niespołuszeńrtwa powodował pozbawiony godności pęd pozostałychw tym samymkierunku i w pięć minut byli z powrotem przy jaśminach. ;, Lwica była rozdrażniona. Był to jej pierwszy miot, ale kierowanainstynktemwiedziała, że nadszedł czas,by wyprowadzić małe daleko^ttdpułapki doliny, by odstawić je od piersi i rozpocząć lekcje; polowania. Była też zaniepokojona liczebnością swego miotu, sześć. ggplilodych stanowiło rzadkość wśróddzikich zwierząt. Jak dotąd żadne'tlwiątek nie padło ofiarą nieszczęśliwego wypadku, rodzina byławięckomplecie, ale stawała się coraz bardziej nieznośnai wymykała sięid jej kontroli. Instynkt naglił ją nieustannie i gdy któregoś chłodnego, jasnegota wyczuta,że zbliża się deszcz, postanowiła spróbować razWzcze. Lwiątkaruszyłyza nią, koziołkując jeden przez drugiegolmierząc się w przyjacielskich zapasach, aż dotarli do rzeki. Jak dotądteren był imznany i wędrowały ufnie i beztrosko. Kiedy lwica ruszyłaku pokrytym białym piaskiem brzegom rzeki,a potem jeszcze dalej, dał znać zwyczajowy brak zaufania we własne^ły. Trzylwiątka podążałyza nią z ochotą,dwa inne usiadły 437. niezdecydowane na brzegu i popiskiwały z przejęcia, podczas gdyszósty maluch zawrócił i popędził z powrotem ku dolinie. Lwicaruszyła za nim galopem i przewróciła go na grzbiet. Potem schwyciłazębami za skórę na karku iuniosła w powietrze. Lwiątko było jużduże i pomimo że niosłago z szyją wyciągniętą na całą długość, jegozadek obijałsię o różnenierówności terenu. Podkulił łapy, ogonekprzycisnął ciasno doboku i zacisnął ślepka,wisząc bezwładnie w pyskumatki niosącej go ku brzegomrzeki Bubezi. Koryto rzeki było w tymmiejscu szerokie na 450 metrów i przy końcu pory suszy prawie puste. W śnieżnobiałych brzegach stałyjeszcze ciemnozielone baseny wody,łączącesię wąskimi strużkami głębokiej na pięć centymetrówcieplejprzejrzystej wody. Zostawiając pięć lwiątekobserwującychjaw roztercei niepokoju, lwica przeniosła szóste przez płyciznę, zamaczając muprzy tym wlokący się zadek, aż zaczął syczeć i kręcić się niespokojnie. Kiedy wdrapała się na drugi brzeg, wyszukała kępę młodych wiązów i wsadziła w nią kocię. Zebrała się do powrotu po następnedziecko, awtedymalec popędził zaniąw spanikowanym popłochu. Chcąc go powstrzymać,pacnęła go łapą po uszach i warknęła groźnie, aż upadł nagrzbiet. Wtedy schwyciła go za skórę na grzbieciei zaniosła powtórnie do kępymłodych wiązów. lak tylko zawróciła ku rzece,zauważyła, że lwiątkoznów potyka się o jej tylne łapy. Tymrazem uszczypnęła je na tylemocno, by poczuło ból, i wrzuciła w trawę. Przed odejściem poprawiłajeszcze jednym bolesnymszczypnięciem, aż przywarło do ziemi. Byłotak skutecznie skarcone i pokonane,że nie zebrało już w sobiedośćodwagi, by ruszyć za nią. Leżało pod krzakiem popiskując cicho z bólu i niepokoju. Marionjeszcze nigdy nie oddaliła się tak od domu, ale ranek byłtaki piękny i ciepły, spokojny i cichy,że wędrowała corazdalejw nastroju oczarowania i radości, jakiej nigdy przedtem nie zaznała. Wiedziała, żenie zabłądzi, jeślipójdzie wzdłuż rzeki. Mark nauczył ją,że afrykański busz jest miejscem dużo bezpieczniejszym niż zatłoczoneulice miasta pod warunkiem że przestrzega się paru prostych zasad. Przy rozgałęzieniu rzek zatrzymała się na chwilę,by popatrzeć naorła rybołowa siedzącego naniedbaleskleconym gnieździe, wybudowanym na głównej gałęzi wysokiego drzewa. Białe łebki pary ptakówodcinały się od ciemnego listowia i lśniły wsłońcu. Zdawało jejsię, żesłyszy głosy pisklątwydobywające się zwyłożonejsianem czaszy gniazdaOdgłosy młodości zwielokrotniły świadomość życiatkwiącego w jejwłasnym brzuchu i zaśmiała się, skręcając ku odnodze rzeki Bubezi. Raz w gęstwinie rozległsię ciężki łoskot ciała i zadudniły potwardym podłożu kopytka. Zamarła na chwilę z przerażenia,ale kiedycisza pozostała nie zmącona przez dłuższą chwilę, zebrała się w sobie, zaśmiałatrochę beztchu i poszła dalej. W ciepłym, stojącym powietrzu wisiał słodki zapach jakby rozwiniętychróż, więc poszła kierując się nim. Dwa razy pobłądziła, alewreszcie dotarła do suchego martwego drzewa porośniętego pnączem. Jegoliście były ciemnozielone i błyszczące, a grube kiście kwiatówkoloru bladomaślanego. Nigdy przedtemnie widziała tejrośliny anistada cukrzyków rojącego się wokół niej. Były to maleńkie,żyweptaszki o jaskrawym, metalicznie błyszczącymupierzeniu, podobne doamerykańskiego kolibra. Zanurzały długie, zakrzywione dziobki w kielichach kwiatów. Ich ubarwienie w promieniach słońca wydawało sięwprost nieprawdopodobne- Szafirowy błękit- turkusowa zieleń, czerńjak mokry antracyt i czerwień jak krew królów. Wsuwały ostredziobki głębokow otwarte gardłażółtych kielichów i wysysałygęste,przezroczyste krople nektaru wydrążonymi rurkowatymi języczkami. Obserwując je, Marionczulą głęboki, przenikający ją na wskrośzachwyt i ogromną radość, tak że minęło sporo czasu, nim ruszyła dalej. Znalazła pierwsze skupiskogrzybów już kawałek dalej. Uklękła, by ułamać nóżki tuż przy samej ziemi,a potem podniosłaparaskowaty, mięsisty kapelusz do twarzy i chłonęła chwilę cudownygrzybny zapach. Potem odłożyłago ostrożnie dokoszyka,by Kurzi piach nie uszkodziły delikatnych blaszek. Zebrała w tym miejscu ażdwa tuziny grzybów, ale wiedziała dobrze, że po ugotowaniu skurcząsiędozaledwie ułamka swej pierwotnejobjętości. :? Poszła dalej wzdłużstromego brzegu. . Raptem coś zasyczało tuż obok i serce znów podskoczyłojej do gardła. Pomyślała, że może to być żmija, jeden z tych grubych cętkowanych gadów ożółtych plamkach i płaskim łbie. Dmuchały one tak głośno, że nazywano je puff-żmijami. ,,' Zaczęła zbliżać się powoli do skupiska młodych wiązów, skądochodził ten dźwięk. Zobaczyła tam jakieśporuszenie, ale minęły sekundy, nim zorientowała się, na co patrzy. Lwiątko leżało płasko na brzuchu w cieniu zarośli. Cętkowane,szczenięce umaszczenie zlewało się idealnieze ściółką suchych liści. Puff-adder żmija afrykańska. 439. Młode odbyło już pierwszą lekcję kamuflażu i zgodnie z zasadamileżało w całkowitym bezruchu, prócz pary okrągłych puszystychuszu. Poruszały się one w tył i przód, sygnalizując jasnokażdeuczucie i zamiar. Wpatrywało się w Marionszeroko otwartymiślepkami, które nie stałysię jeszcze wściekle żółtei byływciążprzysłonięte błękitną mgiełką, lego nastroszone wąsy błyszczały,a uszy nadawały dzikie sygnały ostrzegawcze. Płasko przy czaszce: "Zrobisz jeszcze jeden krok, a rozerwę cię na strzępy". Unoszącesię znów i nachylone ku przodowi:"Czym ty właściwiejesteś,u licha? " Strzygące na boki: "Jeszczejeden krok, a umręze strachu". Och! wykrzyknęła Marion. Biedne maleństwo. Postawiła koszyk i ukucnęla, wyciągając ku niemu dłoń i przemawiającuspokajająco: Grzeczne, kochane maleństwo. Biedny, jesteś tuzupełnie sam? Zbliżyła się o krok bliżej, cały czas przemawiając czule: Nikt ci nie zrobi krzywdy,maleńki. Lwiątkobyło niezdecydowane, uszki uniosły się, wskazując zarówno na wahanie, jak i zaciekawienie, kiedy przyglądał się jej. Jesteś tu sam? Będziesz wspaniałym przyjacielemdla mojego dzidziusia, wiesz? Przysuwała się corazbliżej. Lwiątko ostrzegło ją nieprzekonującym, nieco przepraszającymsyknięciem. Ależzadziomy maluszek z ciebie. Marion uśmiechnęła się iprzykucnęła niecałymetr od maleństwa. Jak my cięzabierzemy dodomu? zapytała Marion. Czy zmieścisz się dokoszyka? Lwicaprzenosiładrugie lwiątko przez rozlewiskow korycie rzeki,zaniąpodążało najdzielniejsze maleństwo zcałego miotu, przedzierającsięprzezgruby biały piach. Kiedy jednak dotarłodo płytkiegostrumyka i zbadało je łapą, nowo nabyta odwaga opuściła jepodmokrym zimnym dotykiem, usiadło i zapłakało gorzko. Lwica teraz już prawie oszalała z niepokojui niepewności, zawróciłai upuściła swój ładunek, który prawie natychmiast ruszył niezdarnymgalopem ku schronieniu w jaśminach. Zamiast niego wzięła w zębyniedoszłego piszczącego bohatera, przeprawiła sięprzezrozlewisko i z determinacją ruszyła ku drugiemu brzegowiJej duże okrągłełapy stąpałybezszelestnie, kiedy wyszła na brzeg, niosąc swe małe. A40 Marionusłyszała ryczącą eksplozję dźwięku za swoimi plecamii zerwała się na nogi. Lwica przykucnęła na wysuniętym cyplu niedalej jak pięćdziesiątmetrów odniej. Ten potwornie głośny przerażający ryk był ostrzeżeniem. Marion widziała teraztylko jej ślepia. Błyszczące dziką żółtością,zatrważającą iparaliżującą i krzyknęła wysokim oszalałym krzykiemrozpaczy. Dźwięk tenpchnąłlwicę do ataku. Ruszyła nieprawdopodobnie szybkim i płynnym skokiem niczym rozmazana smugażółci. Posuwała się nisko przy ziemi, piach uciekał spod jej łap. Biegnąc wysunęła pazury na całądługość, a wargi odciągnęła w zastygłymilczący grymas,odsłaniając kły, długie białe iostre. Marion rzuciła się do ucieczki, ale przebyła zaledwie pięćkroków,gdy lwica dopadła ją, powalającna ziemię ciosem przedniej łapy,która trafiław sam środek pleców. Pięć zakrzywionych żółtychpazurów wbiło się, rozdzierając na głębokość dwunastu centymetrówskórę i mięśnie. Potem otworzyły jamę brzuszną niczym cięcie szabli,zgruchotały kręgosłup i rozerwały obie nerki. Uderzenie było tak silne, że zabiłobyna miejscu dorosłego wołu,. a Marionrzuciło osiedem metrów w tył, aż upadla na plecy. Lwica znów była przy niej. Rozwarła szeroko szczęki, długie białekłyokalające mokrą różowączeluść i gardło. Przez sekundę nieprawdopodobniewyostrzonejpercepcji Marion ujrzała garbki jędrnego ciała pokrywające łukowate. sklepienie pyska lwicy równym wzorkiem i poczuła jej cuchnący padliną oddech. :, Marion krzyczała jeszcze,kiedy leżała poskręcanapod wielkim;^;Żółtym kotem. Dolna polowa jej dała była wygiętapod dziwnym;? fc(temdo zgruchotanegokręgosłupa, ale miała jeszcze dośćsil, by';fcnieść ręce i osłonić twarz. 9BF- Lwica wgryzła się w jej przedramię tużnad łokciami i kości chrupnęłylo6tro, rozłupując się w drzazgi i odpryski w miazdze zakrwawionego. jjpaala. Oba ramiona były niemalprzegryzione. Kiedy lwica schwyciła MNarion za bark,wgryzając się w niego tak długo, aż długie zęby przedarły się przez połamane kości, tłuszcz i tkankę Marion wciąż krzyczała, skręcając się i próbując uwolnić spod kocicy. :', Lwicyzajęło wiele czasu,by ją wreszcie zabić. Zdezorientowana^ własną złością inieznanym, obcym kształtem i smakiem swej ofiary, ", rwała i gryzłaprzez ponad minutę, nim trafiła na gardło. '- Kiedy wreszcie wstała, jej łeb iszyja były krwawą maską,futroliniała lepkie i skąpane wekrwi. Ogon uderzał o boki resztkami^gniewu. Oblizała pysk długim szorstkim ozorem i poczuła słodki 441. nieznany smak. Wytartaostrożnie i dokładnie pysk łapami, nimwróciła do swych lwiątek i wylizała je pełnymi czułości ruchami. Strzępy ciała Marion leżały tam, gdzie je zostawiła, aż trochęprzedzachodem słońca przyszły tam żony Pungushe. Mark i Pungushe przebrnęli przezrzekę w ciemnościachrozjaśnionych jedynie światłemksiężyca ubarwiającego brzegi rzeki naupiorną szarość. Okrągły blady księżyc odbijał się odidealnie nieruchomej powierzchni wody basenu przy głównym obozowisku. Wirypowstałe przy przeprawianiu się w bród rozbiły odbicie w setkiodłamków światła, niczym kryształ rzucony nakamienną podłogę. Wdrapując sięna wysoki brzeg, usłyszeli w ciszy nocy przeraźliweżałobne zawodzenie, lament zuluskichkobiet. Obaj zatrzymali się nachwilę. Dźwięki te przejęłyich nieznanym lękiem. Siadaj! krzyknął Mark, wyrywając jedną nogę ze strzemienia. Pungushe złapał rzemienny uchwyti wskoczył, kiedy ponaglony przezMarka muł ruszał galopem w kierunku wzgórza. Ognisko rozpalone przez kobiety rzucało chybotliwe, groteskoweżółte światło, upiorne tańczące cienie. Cztery kobiety siedziały skulone wokół podłużnego owiniętegow błam kształtu. Żadnaz nich nie podniosła głowynawet wtedy, gdymężczyźni wbiegli w krąg światła. O co chodzi? krzyknął Mark. Co się stało? Pungushe schwycił najstarszą z żon zaramionai potrząsnął nią, chcąc przerwać histeryczną rozpacz, ale Mark już ruszył niecierpliwie naprzód i odchylił róg błamu. Patrzyłprzez chwilę, nie rozumiejąci nie poznając, potem nagle krew odpłynęła mu z twarzy, odwróciłsię i pobiegł przed siebie w noc. Tam upadł na kolanai nachylił się, by zwrócić gorzką żółć przerażenia. Mark zabrał ciało Marion do Ladyburgaw przyczepie swegomotoru, zawiniętew płócienną śnieżną płachtę. Zosta! tam ze względu na pogrzeb i by wysłuchać oskarżeń i żalijej rodziny pod jego adresem. Gdybyśnie zabrał jej do tego buszu. Gdybyś został wtedy z nią. Gdybyśtylko. Trzeciego dniawróciłdoBramy Chaki, Pungushe czekałnaniego przy zakolu rzeki. \ Siedzieli razem na zalanychsłońcemskałach ikiedy Mark fyliPungushe papierosa,ten jak zwykleodlania) starannie filtr. Pachwilęw milczeniu, nim Mark zapytał: Czy odczytałeś ślady, Pungushe? Tak, Jamela. Opowiedz mi, co się wtedy wydarzyło. "? Lwica przeprowadzała swoje młode. Opuściły jaśminowy bit^opotem przenosiłaje po jednymprzez rzekę. Powoli,szczegóło ^dPungushe ze śladów pozostawionych na ziemi, które zbadał pod nieobecność Marka, zrekonstruował tamtą tragedię. Kiedy skońcyznów siedzieli milcząc chwilę. Gdzieona jest teraz? ? Prowadzi swoje małę na południe, aleporuszają się powoli przed trzema dniami, w dzień po Pungushe zawahał się w dzień po tym, jak to się stało, upolowała kozła impali i lwiątka zjadły raz nz nią po trochu mięsa. Zaczyna odzwyczajać je od karmienia mlekiiem. Mark wstał. Przeprawili się przez rzekę, ramię w ramię wspięlina brzeg iruszyliprzez las ku chacie. Mark zostawił Pungushena schodkach i sam wszedł do małego opuszczonego domku. Dzikie kwiaty zwiędły iobumarły w wazonach przydając temu miejscu atmosfery smutku i porzucenia. Mark zaczął zbierać w jedno miejsce rzeczy osobiste Marion, jej ubrania, biżuterię ctanią, ale gromadzoną z miłością, jej szczotki i grzebienie, gal kosmetyków. Spakowałwszystko do największej walizki z myślą o zawiezieniutego jej siostrze. Kiedy skończył, wyniósł walizę do sz^ałasu , "na narzędzia. Rzeczy te były zbyt bolesnym wspomnieniem, by trzymać je nadal wdomu. Potem wrócił do chaty, przebrał się z miejskiego ubrania,wziął mannlichera ze stojaka i załadował gomosiężnymi naboojami z nowo otwartego pudełka. Łuski nabojów błyszczały złociły. śliskie od wosku, którym były pokryte, miękkie pociski z piast, iłgMowianym czubkiem, powodujące maksymalny efekt przy trafieniu. "'' Kiedywyszedłz domkuna schody, Pungushe wciąż czekałtam' na niego. Pungushe powiedział mamyrobotę do wykonania. ^^Zuluswstał wolnoiprzez chwilę patrzyli sobie w oczy. Pungushe spuścił wzrok i przytaknął. Podejmij trop rozkazałMark cichym głosem. ^; Odnaleźli miejsce, w którym lwica zabiła impalę, ale padlinożercze stworzenia oczyściły teren skutecznie. Leżałotam parę pokruszeń. odłamków kości, które prawdopodobnie wypadły spomiędzy szczękhieny, kępka wyrwanej sierści, strzęp wyschniętej skóry i część czerepuz poskręcanymi czarnymi rogami. Zupełnie nietkniętymi. Trop bytzimny. Padlinożercy, hieny, szakale, sępy i bociany Marabu zmiotłyskutecznie wszelkie ślady. Będzie nadal kierowała się napołudnie powiedział Pungushei Mark nie zapytał, skąd wie, boZulus nie potrafiłby na to odpowiedzieć. Po prostu wiedział. Poszli wolno w dół doliny. Pungushe biegi naprzedzie,przedmułem. Wypatrując śladów, zataczał ogromne koła, nadkładającnierazdrogi, ale dopierodwa dni później trafili na trop. Tu zawróciła Pungushe ukucnął przyśladach łap, okrągłych,wielkich jak dno spodka łap lwicy i mniejszych łapekjejpotomstwa. Myślę, że wraca z powrotem do Usutu. Przykląkł nad tropem,dotykając go końcem lekkiej trzcinowej różdżki, którą nosiłz sobą. Zamierzaławyprowadzić stąd swe młode, alewidać zmieniła zdanie. Zawróciła znów na południe,musiała przechodzić całkiem bliskomiejsca, w którym wczoraj obozowaliśmy. Ma zamiar pozostaćw dolinie. Tojest teraz jej dolina i nie zostawi jej. Nie powiedział Mark twardo. Nieopuści już tej doliny. Dalej, Pungushe. Lwica poruszała sięwolno i trop stawałsię coraz gorętszy z każdągodziną. Znaleźli miejsce, w którym próbowała cośupolować. Pungushewskazał punkt, gdzie przyczaiła się, i dalej głębokie śladypazurów, którymi rozorała ziemię, wybijając się do skoku na grzbietdorosłej zebry. Dwadzieścia kroków dalej upadła ciężko,zwalonaz łap w zderzeniu z dzikim pędem zwierzyny. Uderzyła wpierw barkiem stwierdził Pungushe zebrawyrwała jej się, ale krwawiła od ran zadanych długimi pazurami. Lwica oddaliła się utykając, a potem leżała długo w cieniuciernistego drzewa, nim wstała i wróciła do miejsca, w którymzostawiła lwiątka. Przyupadku musiała nadwerężyćmocno mięśniei ścięgna. Kiedy możemy ją dogonić? zapytał Mark zkamiennymwyrazem twarzy. Może jeszcze przed zachodem słońca. Stracili jednak dwie godzinyna skalistym stoku, Pungushe krążyłszerokim tukiem i musiał wykorzystać cale swe umiejętności, nimznów odnalazł trop w miejscu,gdzie ślady łap pokrywały się i zawracałyku zachodowi, w kierunku stromego zbocza górskiego. Pungushei Mark rozbili obóz najej tropie, rozpalili małeognisko 444 dla dodania sobie otuchy i położyli się do snu wprost na ziemi. Marknie mógł zasnąć. Leżąc przyglądał się blademu księżycowi wschodzącemunadwierzchołkami drzew. Dopiero gdy Pungusheprzemówiłcichym głosem, przekonał się, że Zulus też nie śpi. Lwiątkanie są odstawione od matki powiedział. Wieleczasu minie, nim zdechną. Nie powiedział Mark. Zastrzelę je razem z lwicą. Pungushe uniósł się i zażył odrobinę tabaki, opierającsię przytymna łokciu. Gapił się bez słóww ognisko. Skosztowała ludzkiej krwi powiedział wreszcie Mark. Przezswą złość i żalwyczuwał milczącądezaprobatę Pungushe i chciałusprawiedliwić jakośto, co zamierzał zrobić. Nie pożywiała się stwierdził Pungushe. Markpoczuł ucisk wgardle i gorzki smak w ustach na wspomnienieokrutnie okaleczonych zwłok,alePungushe miał rację, lwica nieruszyłaani kawałka biednego udręczonego ciała. Pungushe,ona była moją żoną! Tak potwierdził Pungushe. Toprawda. Ale to były jejszczenięta. Markzawahał się na te słowa. Lwica zgodnie z jednym z najstarszychinstynktów kierowała się koniecznością bronienia swego potomstwa ale jakimi motywami kierował się właściwie on sam? Muszęją zabić, Pungushe powiedział sucho. W jegotrzewiach zagnieździła się obrzydliwa, oślizgła rzecz. Teraz poruszyłaSię po raz pierwszy, choć starał się zaprzeczyć jej istnieniu. : Marion nie żyje. Słodka,lojalna i obowiązkowa Marion, którabyła wszystkim, czego można chcieć od żony. Zginęła w okrutny'""^sób, ale teraz Mark był sam; czy może słowo "wolny" przyszło mu myśl za szybko? Nagle przypomniał sobie śliczną szczupłą dziewczynę o ciemnych5sach i pięknego nagiego chłopczyka spacerujących razem po plażyświetle zachodzącegosłońca. Poczucie winy, taoślizgła rzeczrozwinęłasię w jego brzuchu iczęła pełzać niby żmija,której nie mógł powstrzymać. Ona musi zginąć. Może czuł, że jego wyrzuty sumienia zginąże w tym akcie oczyszczenia się. Dobrze więc. Znajdziemy ją jutroprzed południem. Pungushe'ożył się i nakrył głowę futrzaną pelerynką. Jego głos był przy^thimionyi niemal niesłyszalny. Spieszmywięcku wielkiej pustce. 445. Odnaleźli lwicę następnego ranka w pobliżu wzgórz. Kiedy pierwszyupał dnia uderzył, a lwiątka niecierpliwiąc się dreptały po jej piętach,zaczęła rozglądać się za jakimś cieniem. Wybrała płaskie drzewozgęstym listowiem uformowanym na kształt parasola. Położyła siępodnim na boku, oferując dzieciom miękkie śmietankowe futropodbrzusza i podwójny rząd płaskich ciemnych sutek. Teraz lwiątka były prawie nasycone, tylko dwoje najbardziejłakomych ssało nadal, minio wzdętych brzuszków, z trudem przełykając. Niezmordowany łowca ogonów skupił całą swą zajadłość na długimzakończonym miękkim pędzlem włosów ogonie matki, który wyciągałasprzed jego nosa dokładnie w chwili ponawianego wciąż ataku. Trzyinne walczyły zsennością gwałtownymi zrywami nieukierunkowanejenergii, poddając się zwolna opadającym powiekom ipełnymbrzuszkom,aż wreszcie zlegly wniechlujnej stercie puchu ifuterka. Mark był usytuowany pod wiatrjakieś 110 metrów odtegomiejsca. Leżał na brzuchu schowany za niewielkim wzgórkiem mrowiska. Dotarciedo tego stanowiska zajęło im niemal godzinę. Parasolkowate drzewo stałona otwartej trawiastej równinie i był zmuszonyskradać się, pomagającsobie kolanami i łokciami z karabinemtrzymanym w ich zgięciu. Czy możemy podejść jeszcze bliżej? zapytał ledwie słyszalnymszeptem. Sztywna,wysoka trawa zasłaniała leżącą na boku lwicę. Jamela, ja mogę podejść ją tak,że dotknę ją ręką. Położyłnacisk na słowoJa", nie kończąc myśli. Czekali kolejnedwadzieścia minutw palącym słońcu, nim lwicauniosła łeb. Być może jakiś tkwiący głęboko instynkt ostrzegłjąo obecności myśliwych, poderwała głowę błyskawicznym żółtymbłyskiem, nieprawdopodobnie szybkim mchem tak charakterystycznymdla wszystkich dzikich kotów, i wpatrywała się uparcie pod wiatr,obserwując strefę maksymalnego zagrożenia. Przyglądała się tak przezdłuższą chwilę, jej żółte ślepia były nieruchome i otwarte. Wyczuwszyjej zaniepokojenie, senne hyiątka usiadłyi czekały nato, co zrobi. Mark odczuł jej wzrok; na sobie, ale nie złamał zasady polowańnakazującej absolutny bezruch. Gdyby spróbował unieść mannlichera,zerwałaby się jak złota smuga koloru i pędu. Mark czekał więc,a sekundy mijały. Lwica opuściła łebi położyła się znów płasko. Jest niespokojna . ostrzegł Pungushe. Nie możemy podejśćbliżej. Z tej odległości nie trafie Zaczekajmy poradziłPungushe. Zasnęły wszystkie lwiątka, lwica też drzemała, ale przez cały czas 446 jej zmysły funkcjonowały. Wyczulonena niebezpieczeństwo nozdrzabadały czujnie każdy powiew wiatru, duże okrągłe uszy były ciąglew ruchu, nadstawiając się przy najmniejszym dźwięku spowodowanymprzez wiatr, ptaka czy zwierzę. Mark leżał bezpośrednio na słońcu. Pot perliłsię na jego ciele,plamiąc koszulę. Mucha tse-tse usadziła się tuż za uchem i wgryzła sięw miękkość szyi, ale nieporuszyłsię nawet,by ją odgonić. Minęłakolejnagodzina, nim wreszcie zauważył szansę na powodzenie akcji. Lwica raptem podniosłasię zupełnie i stała zamiatając ogonemz boku na bok. Czuła, że jest zbyt niespokojnie,bypozostawać dłużejpod drzewem akacji. Lwiątka usiadły oszołomione od snu i wpatrywałysię w nią zdziwionymi pyszczkami. Stała teraz ustawiona bokiemdo pozycji Marka. Łeb trzymałaopuszczony nisko,dysząc cicho z gorąca. Mark był na tyle blisko, bywidzieć ciemneplamki muchtse-tse na jej bokach. Byłanadal schowanaw cieniu, ale odbijała się wyraźnie od bladej, żółtej trawy. Byłaidealnym, łatwym celem czubek jej łokciastanowił punkt odniesieniadla strzelca. Na szerokość dłoni wtył odtego miejsca pocisk rozdarłbyobapłuca, na szerokość dłoni poniżej trafiłbyprosto w serce. Płucabyly pewnym celem,ale serce gwarantowałośmierć błyskawiczną. Mark zdecydował się na serce i uniósł karabin do ramienia. Broń byłaodbezpieczona już dawno. Położył palec na spuście i lekko go nacisnął,czując lekki opór, nimmechanizm spustu zadziałał. Pocisk miał wagę230 grainów , miedziana koszulka była zakończona szarym czubkiem ołowiu, który spowoduje efekt grzybkowaniaprzy trafieniu i rozległe otwarte uszkodzenia w klatce piersiowej lwicy. Wzywała onateraz swe małe cichym smętnym pochrząkiwaniem,a one zbierałysię niezdarnie nałapy, wciąż na wpół śpiące. '\ Powolnym kocim krokiemwyszła na słońce. Łeb kołysał się naprawo i lewoprzy każdym ruchu, długi grzbiet przechylałsię lekko,aciężar nabrzmiałych pełnych sutek zniekształcał nieco wdzięcznąlinię ciała. ;:;.Nie rozmyślił się Mark. Strzelę w płuca. przesuną}. -"celownik o ułamek, zatrzymując gopewnie dziesięć centymetrów zaczubkiem łokcia i przesuwając sztucer wślad za nią, kiedy przyspieszyłai ruszyła niespokojnym truchtem. Lwiątka podreptały za nią bezładnie. Mark trzymał ją na celo"! , Grain anglosaska jednostka wagi stosowana w farmacji i balistyce, l gram ^-;rama 44. aż dotarta do skraju buszu, a potem nagle zniknęła jak nierzeczywisty,rozmazany cień albo smużka dymu na wietrze. Mark opuścił sztuceri patrzyłw śladza niądługo po tym,jak jużposzła. Pungushe widział, żecoś w końcu załamało się w nim. Zimnapokrywa nienawiści, poczucia winy iprzerażenia pękła i Mark zacząłpłakać. Był to rozpaczliwy, długo tłumiony szloch, który omywałi oczyszczał. Mężczyźnie nie było łatwo przyglądać się, jak drugi mężczyznapłacze, zwłaszcza jeślibył to przyjaciel. Pungushe cicho wstał i poszedłw miejsce,gdzie uwiązali Trojana. Usiadł wsłońcu, zażył odrobinętabaki i czekałna Marka. MINISTER RZĄDU PRZEMAWIAW POCZUCIU OBOWIĄZKU WOBEC LUDNOŚCI Nowo mianowanywiceminister do spraw ziem panDirk Courteneywyraził dziś swe zaniepokojenie faktem zmasakrowania młodej kobiety naterenie rezerwatu zachodnich ziem Zulusów. Kobieta ta, pani MańonAnders, byłażoną rządowego strażnika tych ziem. Zostałazamęczonanaśmierć przez lwicę wubiegły piątek. Tragiczny incydent jeszcze raz dowodzi śmiertelnego zagrożenia przezzezwalanie na to, by dzikie zwierzęta przebywały w sąsiedztwie terenówzamieszkanych przez ludzi. Dopóki problem ten nie zostanie rozwiązany,mieszkańcy tych obszarów będą ustawiczniezagrożeni atakami dzikichzwierząt, niszczeniem plonów i zarażaniemich bydła chorobami roznoszonymi przez dziką zwierzynę. Pan Dirk Courteney powiedział, że straty wynikłe z największej plagipomoru bydła u schyłku wieku należy szacować na ponad dwa tysiącesztuk. Księgosusz, zaraza, która zdziesiątkowała bydło, roznoszona jestwłaśnie przez dzikie zwierzęta. Minister zaznaczył:"Nie możemy pozwolićsobie na sprowadzenie na siebie takiejklęski". Tereny proklamowane u zachodnich ziem Zulu obejmują wysokowartościowe ziemie rolne i właściwy poziom wód uzyskany dzięki rozsądnemu gospodarowaniu zasobami naturalnymi. Jeżeli pełen potencjałnaszych naturalnychskarbów narodowych zostaniekiedyś wyeksploatowany, tereny te zostaną poddane kontrolowanemu zagospodarowaniui rozwojowiMinister powiedział, że rząduznał rozwiązanie tej kwestii za sprawępierwszoplanową i zostanie ona przedstawiona parlamentowi do rozpatrzenia na najbliższej sesji. 448 Mark przeczytał artykuł uważnie. Został umieszczony na tytułowejstronie gazety "Natal Witness". To niewszystko powiedział Sean Courteney i otworzyłcienką teczkę, wyjmując z niej tuzin podobnychwycinków. Weź jeze sobą. Zobaczysz, że wszystkie sąw podobnym tonie i mają ten samcel. Dirk Courteney, obawiamsię,uderza w ten bęben bardzo grubymkijem. Tak przyznał Mark. Materaz stanowisko i władzę. Nieprzypuszczałem, żemoże kiedyś być wiceministrem. Racja powiedział Sean. Przeku władzy, ale my wciążjeszcze mamy coś do powiedzenia. Jeden znaszych radnychna bardzosolidnej pozycjiustąpił miejsca Janniemu Smutsowi, nawet mnieproponowano jedenz bezpieczniejszych okręgów. Czy przyjmie pan, sir? Seanpotrząsnął z namysłemsiwą głową. Spędziłem jużdość czasu w służbie publicznej, mój chłopcze wszystko, czym człowiek zajmuje się zbyt długo, zaczyna w końcunudzić. Przytaknął gestem głowy własnym słowom. Jestemzmęczony. Młodsi, bardziej energiczni przejmą stery. Jannie Smutsbędzie w kontakcie, wie, że zawsze może na mnie liczyć, ale czuję sięteraz jakstary zuluski wódz. Chcę tylko siedzieć w słońcu, popijaćpiwo, tuczyć się i liczyć swoje bydło. A coz Bramą Chaki, sir? zapytał z prośbą w głosie Mark. Rozmawiałem na ten temat zJanniem Smutsem i paromajeszcze, z obu izb. Mamy też sporepoparcie ze strony nowego rządu. Nie zamierzam robić z tegosprawy partyjnej, chcę, by była to sprawasumienia każdego człowieka. Rozmawiali dalej, do chwili gdy Ruth przerwała im: Minęło południe,mójdrogi. Skończycie tę rozmowę jutrorano. Kiedy wyjeżdżasz, Marku? Zamierzam być u Bramy Chaki jutro przed nocą skłamałMarkz nowym przypływemwyrzutówsumienia. Wiedział cholerniedobrze, że nie wraca prosto do domu. Ale zjesz jutro lunch z nami? Byłoby mimiło. Dziękuję. Mark wstał i wziął teczkę z wycinkami prasowymi zbiurka Seana. Zwrócę jejutro, sir. Kiedy już znalazł się w pokoju, opadłna fotel izaczął przeglądaćgorączkowo odwrotne strony wycinków prasowych, które przyniósł zesobą. Nie śmiał szukaći czytać fragmentu, który przyciągnął jegouwagę, w obecności generała, ale teraz odnalazł go,przeczytał najpierw 2-".". .... , 449. szybko, a potem jeszcze raz, rozkoszując się każdym słowem. Częściartykułubrakowało, został odciętyrówno z przemówieniem wiceministra, ale i to wystarczyło. CIEKAWA WYSTAWA MŁODEJ ARTYSTKI W salach wystawowych hotelu Marina przy promenadzie prezentowanych jest obecnietrzydzieści płócien młodej artystki. Jest to pierwsza publiczna ekspozycja panny Stonn Courteney, a mimoto nawet bardziej doświadczeni artyścipoczuliby się słusznie docenieni takentuzjastycznym przyjęciem przez miłośników sztuki z naszego pięknegomiasta. Po pierwszych pięciu dniach aż dwadzieściajeden z jej obrazówznalazło szczęśliwych nabywców, i to po cenach dochodzących do 50gwinei za płótno. Panna Courteney przedstawiaklasyczną koncepcjęformy, w połączeniu z ogromnym wyczuciem koloróworaz dojrzałym,pewnym siebie spojrzeniem,tak niezwykłym dla artysty w młodym wieku. Warte zauważeniajest zwłaszcza płótnoNr 16: "Spoczynek greckiegoatlety". Obraz ten, będący własnością artystki,nie jest przeznaczonyna sprzedaż. Ta liryczna kompozycja, mogąca spowodowaćuniesieniebrwi u osób o nieco staroświeckich poglądach, jest bezwstydnie zmysłową odądo. Reszta została odcięta nożyczkami, zostawiając Marka z drażniącymuczuciem niedosytu. Przeczytał wycinek jeszcze raz i poczuł sięogromniezadowolony z faktu, że Storm powróciła do panieńskiegonazwiskai nim podpisywała swe prace. Starannie złożył skrawekpapieru i schował do portfela. Siedział wpatrując się w ścianęprzed sobą, aż zasnął w ubraniu. Drzwiotworzyła młoda, nie mająca więcej niż szesnaście latzuluska dziewczyna. Była ubrana wbiały fartuszek, tradycyjny strój niani, a na jej biodrze siedział okrakiemmały John. Oboje wpatrywali się w Marka ogromnymi poważnymi oczami. Dziewczyna odetchnęła wyraźnie, kiedy Mark przemówił do niejw płynnym języku zulu. Na dźwiękgłosu MarkaJohn pisnął radośniepodniecony,co mogło oznaczać, że gopoznaje, ale najpewniej było topo prostu przyjacielskieprzywitanie. Zaczął podskakiwać na biodrzeniani z taką werwą, że była zmuszona przytrzymać go, nim odleci jakrakietakosmiczna. Wyciągał rączki doMarka, gaworzył,krzyczałi śmiał się i Mark wziął go ciepłego, wiercącego się i pachnącego oseskiem od niani. John natychmiast złapał Marka pełną garstkąza włosyi spróbował wyrwać je razem z korzeniami. Pół godziny później po zwróceniugoniani, o buzi okrągłejjak księżyc w pełnii Mark zszedł stromymi schodkamina plażę. Dobiegałygo wściekłekrzyki protestu Johna, milknące stopniowo wrazz jegooddalaniem się. Mark zdjął buty i zostawiłje razem z koszulą przystopie wskazującymwysokość przypływów. Skierował się na południe białym pasem piasku. Bose stopy zostawiały mokre wgłębieniana gładkim, twardym brzegu morza. Przeszedł ponadkilometr nie spotkawszy nikogo. Piasek plaży był pofałdowany podmuchami wiatru i poznaczony jodełkowatymiśladamiłap mew. Po prawej stronie fala wznosiła się długimi, szklistymi liniami,lpodwijającsię zielono na końcach, a potem spadającz hukiem masąKtiiałej wody z impetem, który wstrząsał piachem pod jego stopami. Poi . "tewej gęsty ciemnoszafirowy busz wznosił sięnad plażą. Daleko za mmX . rozciągałysię sinoniebieskiewzgórza, a nad nimi błękitneczyste niebo. Był tam zupełnie sam do momentu,gdy zobaczył jakieś półtorai' kilometra od siebie samotną postać,podobnie jak on spacerującąl ^brzegiem morza. Maleńka, samotna figurka zbliżała się ku niemu,lecz;, była zbyt odległa, by mógł ocenić, czyto kobieta czy mężczyzna, ' przyjaciel czy nieznajomy. Mark wyciągnął krok i postać zaczęła się przybliżać. Kiedy przyspieszył, postać zatrzymała się na chwilę w absolutnym bezruchuw pozie charakterystycznie poprzedzającej chęć zerwania się dobiegu. Nagle bezruchten eksplodował i postać ruszyła ku niemu. Byłato kobieta o długich, jedwabistych, rozwiewanych przez wiatr Włosach. Kobieta z wyciągniętymi do niego ramionami i śmigającymibrązowymi stopami, białymi zębami i błękitnymi, bardzo błękitnymi oczami. Byli sami w sypialni. Łóżeczkomałego Johna zostało przeniesione do małego saloniku tuż za drzwiami, od kiedy zaczął wykazywać żywezainteresowanie wszystkim, co wydawało się dobrą zabawą. Uwieszał się wtedy nabrzegułóżeczka, wydając głośne okrzyki aplauzu,i natychmiast próbował sforsować drewniane szczebelki, by przyłączyć ;się do zabawy, . Terazsycili się rozkosznymichwilamimiędzy kochaniem się a zaśnięciem,rozmawiając szeptemprzy świetle świecy. Leżeli pod jednym Prześcieradłem na boku ztwarzami zwróconymi ku sobie, przytuleniy. ustami. tak blisko, że niemal stykały się, gdy mówili do siebie. 451. Ależ, Marku kochany, ta chata może mieć strzechę, ale busznadal pozostanie buszem. To jest duża, kryta strzechą chata zaznaczył. Sama nie wiem. Trudno mi ocenić, czy aż taksię zmieniłam, Istnieje tylko jeden sposób, bysię o tym przekonać. Pojedź tamze mną. Ale coludziena to powiedzą? To samo, co powiedzieliby, gdyby mogli widzieć nas teraz. Zachichotałai przysunęła się jeszcze bliżej. To było grupie pytanie. Przemawiała przeze mnie dawna Storm. Ludzie powiedzieli już, co mieli do powiedzeniana mój temat,i prawdę mówiąc, nie miało to najmniejszego znaczenia. Tam nie ma zbyt wielu skłonnychcięosądzać. Jest tylkoPungushe, ale to bardzo liberalny dżentelmen. Zaśmiała się znów sennie. Jedyna osoba, naktórej zdaniu zależy mi, totatko. On niemoże się o niczym dowiedzieć. Skrzywdziłam go wystarczająco. Wreszcie Storm przybyła do Bramy Chaki. Przyjechała zdezelowanym cadillakiem z Johnem siedzącym oboki dobytkiem upchniętymw bagażniku lub przytroczonym do dachu. Mark jechałprzodem,wskazując jej drogęniczym osobista eskortawzdłuż surowej wyboistejdrogi. W miejscu, w którym szlak urywał się, tuż nadrzeką Bubezi,wysiadła zsamochodu i rozejrzała sięwokół siebie. Cóż orzekła po dokładnym przyjrzeniu się wysokimwieżycom skał, rzece w korycie zielonej wody, białym brzegom porośniętymprzez chwiejące się na wietrze trzciny o puszystych główkach i ogromneskupisko figowców. Przynajmniej jest tu bardzo malowniczo,trzeba przyznać. Mark posadził sobieJohna na barana. Wrócimy tu zPungushe poresztę twoich rzeczy powiedziałi poprowadził jąścieżką w dół ku rzece. Pungusheczekał na nich pod drzewami na drugimbrzegu, wysoki. czarny, imponujący w przepasce ozdobionej błękitnymikoralikami. Pungushe, to jestmoja pani. Nazywa się Vungu Vungu Burza. Widzę cię,Vungu Vungu,widzę też, że popełniono błąd,nadając ci to imię powiedział Pungushe cicho. Burza jestnkroona, brzydkąrzeczą, która zabija i niszczy. Ty jesteś piękną panią. ".. as Dziękuję ci, Pungushe uśmiechnęłasię doniego. Twojelinię też nie pasuje do ciebie. Szakal to przecież małe ' wrednestworzenie. Ale bardzo mądre powiedział poważnie Mark, a Jonn wyda)okrzykpowitaniai podskoczył na ramieniu Marka, wyciągając rączkido Pungushe. A to jestmój syn. 71Pungushe przyjrzał mu się. Istnieją dwie rzeczy, które z-ulusikochają najbardziej na świecie dzieci i bydło. Z tych dwóch. ftlBgushe wolał dzieci, najchętniej dziecipłci męskiej. Wśród nicha4 największąsympatią obdarzał tych,którzy bylikrfSP^' slml iatgresywni. . . , Jamela, chciałbym wziąć na ręcetwego syna powiedziaŁMark podał mu Johna. ",, Widzę cię, Phimbo Pungushe przywitał się z d^i"101^ ,''Widzę cię, mały człowieczkuo wielkimgłosie. Pungushe uśmiechną się swym szerokim, promiennym uśmiechem. John znów krzyknąladośnie i włożył rączkę doust Pungushe, próbując złapać za błyszczącybiały ząb, ale Zulus posadził go sobie na ramieniu i zaśm16'"'^0s "'hipopotamowatym chrapliwymśmiechem ruszył pod wzgó1' "..i Wreszcie dotarli do Bramy Chaki, co do tegonie było naJ"11116! 52^nątpUwości. , ^yWiWfcrótce u drzwi kuchennych rozległosię delikatnepukanie, a gu^Markotworzył drzwi, zobaczyłna schodach rządek córek. FungusnTftft najstarszej czternastoletniej ponajmłodszą, która niedawno sko^tSafti cztery. ': Przyszłyśmy powiedziała najstarsza przywita fhin10 gf Mark zerknąłna Storm pytająco, a kiedy ta przytaknęli "ajstat /m. dziewczynka podsadziła Johnana plecy wprawnym, pl"^^'107011"^? tflchan i zabezpieczyła tam pasem bawełnianego nosidl8' Nianc wszystkieswe siostry i braci i najprawdopodobniej wiedzie '"^'ct1 Pj niż Storm i Mark razem wzięci. John przyjął t1'1 1) P ec sięygodną, żabkowatąpozycję ztaką swobodą, jakby UT zl . ^dSulusem. Dziewczynka dygnęła przedStorm i odmaszerowując ruszyła procesja reszty sióstr, unosząc Johna do cu 'chaty, w której mieszkajątylko towarzysze zabaw cor^ to ln'""esunowicie fascynujących. , cU1^Trzeciego dnia Storm zaczęła robić szkicei w ko"011 ^". aos.Bek był w stanie,który Mark określał jako wygodrY c11. dzającysię nakrótki okres w totalny bałagan. A53. Wygodny chaos miał miejsce, gdy wszyscy jedli, kiedy byli głodni,jednego dnia czekoladowe herbatniki i kawę na kolację, a następnegomięso z rożna. Spożywali posiłkigdziekolwiek,siedząc w łóżkulubleżąc nakocu na piaszczystejplaży nad rzeką. Jedli, kiedy chcieli,o dowolnych porachśniadanie w południe,kolację o północy,a rozmowy przed snem przeciągały się do późna. Wygodnychaos następował, kiedy zapominano o odkurzaniumebli i pastowaniu podłóg w pogoniza radościami życia. Kiedyubrania wymagającenaprawy wrzucano nadno szafy, a włosomMarka pozwalano rosnąć długimi kosmykami aż za kołnierzyk. Wygodny chaoskończył się nagle,bez zapowiedzenia i przeradzałw kompletne pandemonium. Pandemonium zaczynało się stalowymbłyskiem w okuStormi kategorycznym oświadczeniem: Tu jestjak w chlewie- Potemnastępował szczęk nożyc,trzaskanie garnków i błyskanie igły, szływ ruch wiadra gorącej wody, unosiły się tumany kurzu. Mark był ostrzyżony iubrany w czyste, pocerowane rzeczy, domeklśnił i błyszczał. Po zaspokojeniu naczas bliżej nie określony instynktówwzorowej gospodyni Storm następnego dniawsiadała naSpartanaz Johnem przywiązanym na sposób zuluski do pleców i towarzyszyłaMarkowi w patrolowaniu doliny. Kiedy po raz pierwszy zabierali Johna na taką wyprawę, Markzapytał zaniepokojony: Czy uważasz, że to rozsądne zabieraćgo ze sobą? Jest jeszczetaki malutki. Stormodpowiedziała: Jestem starsza i ważniejszaniż panicz John. To on jest częściąmojego życia, a nieja jego. Takwięc, John patrolował dolinę z grzbietu mulą, spał w koszu najabłka pod gwiazdami, odbywał codziennąkąpiel w zielonych wodachBubezi,wyrabiał wsobie odporność naukąszenia tse-tse i rozwijał siękwitnąco. Wdrapali sięstromą ścieżką aż nasam szczyt Bramy Chaki,gdzieusiedli machając nogami na skraju groźnego urwiskai przyglądalisię dolinie rozciągającej się u ich stóp odległym błękitnosinymwzgórzom, równinom, bagnom i szerokim, wijącym się rzekom. Kiedy poznałam cię, byłeś biedakiempowiedziała cichoStorm, opierając głowę oramię Marka. Jej oczy były pełnespokojui zadziwienia. Ale teraz jesteś najbogatszym człowiekiem na świecie. Jesteś właścicielem raju. 454 Patrzyłam, tak naprawdę nic nie widząc powiedziała, kiedypokazał jej gniazdko cukrzyka, zmyślnie utkane z mchui pajęczynyobracając nim ostrożnie, by mogła zajrzećprzez wąskie lejkowatewejście i zobaczyć maleńkie nakrapiane jajeczka. Nie wiedziałamco znaczy prawdziwy spokój, nim tu nie przybyłam powiedziała'kiedy siedzieli na brzegu Bubezi w żółtym świetle mijającego dniai obserwowalikozła kudu o długich, podobnych do korkociągurogach i kredowobiałychpasach po bokach, prowadzącego swedługouche samice do wodopoju. Nie zaznałam prawdziwegoszczęścia wyszeptała, gdyobudzili się kiedyś po północy bezprzyczynyi sięgnęlipo siebienawzajem w ciemnościach. Pewnego rankausiadła nagle w pomiętej pościeli, po której Johnnie pilnowany buszował krusząc irozsypując nadgryziony herbatnikspojrzała poważniena Marka i powiedziała: Kiedyśpoprosiłeś mnie, bym wyszła zamąż za ciebiepowiedziała. Czy zechciałby pan ponowić tę propozycję,sir? Niecopóźniej tego samego dnia usłyszeli drwali pracującychw dolinie. Obustronne ostrzesiekiery uderzające w pień stojącego twardodrzewa dźwięczyjak wystrzał. Dźwięk ten odbijał się od skał BramyChaki i wpadał łamiącym się echem w głąb doliny. Każdego razuzawisał nachwilę wpowietrzu, a następnie uderzał w szare skały. Pracowało tam wielu drwali i ciągły huk przypominał odgłosy zaciętejbitwy. Storm po raz pierwszy zobaczyła na twarzy Marka aż takąs wściekłość. Krewodpłynęła mu z twarzy i opalenizna zmieniła sięi w chorobliwą żółtość, awargi zdawały się oszronione i sztywne,'z zimna, za to oczy płonęły. Musiała biec,by nadążyć za jego; napędzanym złością krokiem, kiedy wdrapywali sięod strony rzeki napiargpod skałami. Dźwięk siekier wypadł na nich, każde poszczególneUderzenie równie brutalne i paraliżujące co następujące ponim. Tuż przed nimi jedno zogromnychdrzew leadwood zachwiało sięjakby wagonii i przemieściło się po niebie. Mark zatrzymał się w półkroku, by spojrzeć zodchyloną do tyłu głową, jegotwarz skręcałapodobnie bolesna agonia. Drzewo odznaczało się niezwykłą wprostsymetrią, srebrzysty pień wznosił się kuniebu z gracją i wydawał sięrównie szczupły i wysmukły cotalia młodej dziewczyny. Osiągnięcietych wyżynzajęło ponad dwieście lat. Dwadzieścia metrów nad ziemiąrozpościerałasię ciemnozielona czasza listowia. 455. Kiedy tak patrzył, drzewo zadrżało znów. Siekieryzamilkły. Wolno, majestatycznie drzewo schyliło się ku upadkowi, stopniowonabierając rozpędu. Częściowo uszkodzonypień jęknął i trzasnął,kiedy włókna rozdarły się i puściły; szybciej i szybciej, aż wgniotto sięw wierzchołki mniejszych drzewek rosnących poniżej. Skręcające się,rwane brutalnie drewno wrzeszczało jak żywe stworzenie i uderzyłoo ziemięz takim impetem, że aż podskoczyły im żołądki. Ciszarozciągnęła sięna chwilę,potem rozległy się głosy mężczyzn, przestraszone głosy jakby onieśmieliły ichrozmiary spustoszenia, jakiepoczynili. Ale prawie natychmiastsiekiery odezwały się znów, rąbiącna kawałki ciszę doliny i Mark ruszył biegiem,zostawiając Stormw tyle. Natknął sięna teren totalnej dewastacji rosnący stos ściętychdrzew,przy których jakmrówki uwijało się pięćdziesięciu parumężczyzn. Na wpół nadzy i błyszczący od potu, odcinali gałęziei układali w sterty do późniejszego spalenia. Kawałkidrewnawyglądaływ słońcu niczym kości,a żywica sącząca sięz ran zadanych siekierąmiała słodkawy zapach świeżorozlanej krwi. Na końcu długiej wąskiejprzesieki stał samotnie biały człowiek pochylony nad okularemteodolitu ustawionego na trójnogu. Skierował przyrząd ku dołowii nakierowywał ruchami dłoni ustawienie pomalowanych jaskrawotyczek. Uniósł wzrok znad instrumentu i spojrzał naMarka. Był to młodyczłowiek o spokojnej przyjaznej twarzy, grubych szkłachw oprawkachz srebrnego drutu i rzadkichpłowych włosach opadających na czoło. Witam uśmiechnął się, lecz uśmiech zgasł, kiedy Marksyknął ze złością. Kto tu jest szefem? Przypuszczam, że ja wyjąkał młodymierniczy. Jest pan aresztowany. Nie rozumiem. To bardzo proste rzucił Mark. Wycinacie drzewastojącena terenie chronionym. Jestem strażnikiem wyznaczonym przez rząd. Aresztuję pana. Proszę posłuchać mierniczy zaczął uspokajającym tonem,rozkładając szeroko dłonie w geście przyjaznych intencji ja tylkowykonuję swoją pracę. Zaślepiony furią Mark nie zauważył pojawienia siędrugiegomężczyzny,ciężkiego, o szerokich barach, którywyłonił się zbuszu. Kiedy jednak przemówił, Mark rozpoznał natychmiast gardłowyakcent mieszkańca południa i poczuł, że skóra na nim cierpnie. 456 Hobdaya pamięta! od dnia, kiedy powrócił do Anderslandu i odkrył,że cały jego świat został wywrócony dogóry nogami. W porządku, koleś. Ja sam porozmawiam z panemAndersem Hobday poklepałmłodego mierniczego uspokajająco poramieniu i uśmiechnąłsię do Marka, ukazując równe,kwadratowezęby. Uśmiech ten nie miałw sobie nic z ciepła ani humoru. Nie mamy o czymrozmawiać zaczął Mark, ale Hobdaywyciągnął dłoń, by go powstrzymać. Jestem tu oficjalnie jakoinspektor prowincji z ramienia Ministerstwa do Spraw Ziem, Anders. Lepiejbędzie, jeśli mnie wysłuchasz. Słowa złości ugrzęzły Markowi w gardle, kiedyzobaczył, jakHobday spokojnie wyjmuje zportfela pismo, by mu je podać. Wziąłdo ręki urzędowy papierpodpisany przez wiceministra ds. ziem. Podpis był zamaszysty Dirk Courteney. Mark czytał powoli,zrosnącym uczuciemrozpaczy. Kiedy skończy! , oddał go Hobdayowi. Pismo to dawało okazicielowi nieograniczoną władzę nad doliną,władzę popartą autorytetem i powagą rządu. Pniesz się coraz wyżej powiedział ale wciąż służysztemu'' samemu panu; Mężczyzna przytaknął spokojnie. Jego wzrokprzeniósł sięz Markana nadchodzącą właśnie Storm. Kiedy patrzył na nią, wyraz jegotwarzy uległnatychmiastowej transformacji. Storm zaplotławłosy w dwa warkocze leżące teraz ciężko napiersiach. Ciemna, lekko czerwonawaopalenizna uwydatniałaintensywny błękit jej oczu. Gdyby nie one, wyglądałaby jak księżniczkaz plemienia Siuksów, prosto ze stron jakiejś romantycznej powieści. Hobdayprzesunąłwolno wzrokiem po jej ciele ztak bezczelną,wprost intymną bezpośredniością, że instynktownie sięgnęła po ramięMarka i przytuliła się do niego, jakby chcąc znaleźć się pod jegoochroną. O co chodzi, Marku? była trochęzdyszana od spacerupod:górę, a na jej policzkach wykwitty rumieńce. Co oni tu robią? ,; To ludzie rządu powiedział ciężko Mark. Z Ministerstwa doSpraw Ziem. ;Nie mogą przecież wycinać naszych drzew zaprotesowaiapodniesionym głosem. Musisz powstrzymać ich, Mark. Oni wyznaczają odcinki miernicze wyjaśnił Mark. Dokonują pomiarów doliny. Ależ te drzewa. To nie ma znaczenia,psze pani powiedziałHobday. Jegogłos był teraz dużo głębszy, o chrapliwym od pożądania tonie, a oczy 45?. były nadal zajęte badaniem jej ciała. Niczym owady pełzające łakomiedo zapachu miodu przesuwały się po cienkiej, wypłowiałej od słońcabawełnie zakrywającej jej piersi. To nie ma znaczenia powtórzył. Onei tak znajdą się pod wodą. Ścięte czy stojące wszystkoto pójdzie pod wodę. Wreszcie oderwał od niej oczy i omiótł dłoniączęść lasu. Stąd dotąd wskazał przestrzeńleżącą między szarymiwieżycami Bram Chaki. Dokładnienaprzeciwmiejsca, w którymstoimy,wybudujemy największą pieprzonątamę tego świata. Siedzieli razem w ciemnościach, przytuleni blisko, jakby dla dodaniasobie otuchy. Mark niezapalał lampy. Blask gwiazd wdarł się nawerandę i pod strzechę, dając dośćświatła, by widzieli swetwarze. Wiedzieliśmy, że to w końcu kiedyśnastąpi wyszeptałaStorm. Jednak wolałam w to nie wierzyć. Tak jakby pobożneżyczenia mogły to powstrzymać. Pojadę jutro rano, by zobaczyć sięz twoim ojcem powiedziałMark. Powinien dowiedzieć się o tym. Storm przytaknęła. Tak,musimy być przygotowani do konfrontacji. Ale co zrobimyz tobą? Niezostawię ciętu z Johnem. Przecież nie możeszzabrać mnieze sobą. Nie do mojegoojca stwierdziła. W porządku, Mark. Zabiorę Johna do domkuprzy plaży. Będziemy czekać tam na ciebie. Przyjadętam po was. A kiedy znów wrócimy, tu będzieszmoją żoną. Nachyliła sięku niemu. Jeśli będzie jeszcze do czego wracać powiedziałacicho. Och,Mark Mark, oniniemogą tego zrobić! Nie mogą przecież zatopićtego tego. słowa zamarły w niej i zamilkła tuląc się do niego. Siedzieli milcząci minęło sporo czasu, nim poderwało ich uprzejmechrząknięcie. Mark wyprostował się i zobaczył potężną sylwetkęPungushe stojącego pod werandą w świetle gwiazd. Pungushe powiedział. Widzę cię. Jamelapowiedział Zulus. W jego głosie brzmiało napięcie,jakiegoMark dotąd nie słyszał. Byłemw obozowisku obcychścinających drzewa, ludzi z pomalowanymi kijkami i ostrymi siekierami. Odwróciłgłowę, by spojrzeć na dolinę,a oni podążylizajegowzrokiem. Rdzawe łuny wielu ognisk migotały na najniższych stopniach skal w spokojnymnocnym powietrzu, przynosząc nikłe głosymężczyzn i ich śmiechy. 458 Tak? zapytał Mark. Jest tamdwóch białych mężczyzn. Jeden z nich jest młodyi ślepy i sięnie liczy. Ten drugi kanciasty, gruby mężczyzna stoina nogach mocnojak bawół, a mimo to porusza się bezszelestniei mówi mało i cicho. Tak? znów zapytał Mark. Widziałem tego człowieka już kiedyś wdolinie. Pungushezawahał się. Jest tym Milczącym, o którymrozmawialiśmy. Jesttym,który zastrzelił ixhegu twojego dziadka i palił przyglądającsię, jakumiera. Hobday poruszał się cichoi pewniewzdłuż linii wyrębulasu. Siekierymilczały teraz, ale tylko punktualnie do ostatniej minuty przerwyobiadowej. Równo z wybiciemzegara znówwezmą się do pracy. Trzymałich krótko, zawsze trzymał swychludzi krótko i chełpił siętym, że potrafiwycisnąć zczłowieka wysiłki znacznie przekraczające wynagrodzenie,które otrzymywał. Tę cechę właśnie Dirk Courteney wnim cenił, a takżewściekłą, niezłomną lojalność. Nie byłow nim krztynywahania czyzwątpienia kiedy Dirk Courteney rozkazywał, on nie zadawałzbędnych pytań. Jego wynagrodzenie rosło z każdym dniem, już terazHobday był majętnym człowiekiem,ale dopiero gdy będzie dzielonaziemia, czerwona, słodka, dobrze nawodniona ziemia, bogata i soczystajak świeżo rozebrana wołowina, wtedy otrzyma pełną zapłatę. Zatrzymał się w miejscu, gdzie skarpa wznosiła się nagle,by opaśćostroku korytu rzeki przepływającej poniżej, i spojrzał na ziemieleżące u jego stóp. Mimowolnie oblizał wargi, jakłakomczuch, który\ poczuł aromat jedzenia. , Pracowalinad tym od tak dawna, każdy miał tu swój wkład,. prowadzeni i inspirowani przez Dirka Courteneya. Pomimo zeudział: Hobdaya będzie tylko nikłym ułamkiem, procentem wielkiej całości,: były to skarby,o którychwiększość śmiertelników mogłatylko;marzyć. Znów zwilży) wargi. Stałukryty wcieniu, nieruchomy i milczący, ipatrzył w niebo. Chmury piętrzyły się aż do samych^niebios niczym srebrne, oślepiające w blasku słońca góry,monumentEporuszający się wlekkim wietrze. Czuł ich bliskość i drgnąizaniepokojony. Deszcz opóźni ichprace, a deszcz zbliżał się, spadającei potokiem letnie ulewy. Jakieśporuszenie przyciągnęło jego wzrok, coś na dalekim końcu leśnej przecinki. Był to błysk jaskrawych kolorówH- podobnydo trzepoczącychskrzydeł cukrzyka. Jego oczy ""^-rozszerzyły się gwałtownie. Stałnieruchomo, ale pełen naPięcia. "'459. Dziewczyna wyszła zza sterty chrustu i zatrzymała się jakieśtrzydzieści kroków od niego. Nie widziała go. Zatrzymała się niepewniei nasłuchiwała z głową przechyloną lekko na bok niczym udzikiegoleśnego zwierzątka. Stała lekko i wdzięcznie. Członki miałaszczupłei brązowe, ciało jędrne, młode i słodkie. Poczuł nagły przypływpożądania tak jak poprzedniegodnia, kiedy zobaczyłją po raz pierwszy. Była ubrana wszeroką ludową spódnicę w wesołych kolorachzcienkim bawełnianym gorsetem, lekko zasznurowanym na przedzie,pod którym piersi napierały swobodnie, wyrywając się na wolność. Gładka skóra przechodziła zrdzawego brązu w bladą śmietankowość. Wyglądała jak dziewczyna wybierająca się narandkęz ukochanym,była w niej rozkoszna płochość i napięcie. Czuł wzbierające w lędźwiachpożądanie iusłyszał swój chrapliwy oddech. Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzaławprost na niego. Kiedyzauważyła go, przestraszyła się wyraźnie,zrobiła szybki krok do tyłui zakryła usta dłonią. Wpatrywała sięw niego dłuższą chwilę, aż naglejej cała postawa i zachowanie uległyzmianie. Odjęła dłońod twarzy izaplotłaręce za plecami, wypinając piersikuprzodowi, sterczące i napierające na bawełniany materiał,ażzobaczył ciemnoróżane guziki sutek. Wysunęła biodro podprowokacyjnym kątem do przodu i uniosła wysoko podbródek. Z pełną świadomością przesunęła wzrok po jego ciele, zatrzymując się dłużej nakroczu,potem wróciła wolno z powrotem na twarz. Zaproszenie byłorównie czytelne, jakby zostało wyrażone słowami,i Hobday poczuł, żekrew huczy mu wuszach. Zarzuciła głową i zsunęła gruby warkoczprzez ramię, potemodwróciłasię i ruszyła ku liniidrzew przesadnie kręcąc zwartymi,krągłymi pośladkami ukrytymi pod spódnicą. Obejrzałasię przez ramię i widząc, że Hobdayruszył w ślad za nią,roześmiała sięwysokim, dźwięcznym, prowokacyjnym śmiechem. Pobiegła lekko na obutych w sandały stopach, skręcając naglei zbiegając w dół skarpy. Hobday podążał za nią. Przebiegła jakieś 50 metrówi straciła go z oczu. Zatrzymała sięw gęstwinie, nasłuchując w obawie, że może zaprzestać pościgu. Raptem coś poruszyło się naskarpie tuż zanią. Przestraszyła się porazpierwszy, kiedy zrozumiała, że poruszał się szybciej, niż przypuszczała, i nie pobiegł w dół za nią, leczzostał na uprzywilejowanejpozycji łowieckiej na skarpie tuż nad nią. Ruszyła znów biegiem i kątem oka zauważyła, że on wyprzedza ją,porusza się dużo szybciej, biegnąc wzdłuż skarpy. Mógł ją zaskoczyćw każdej chwili, zbaczając gwałtownie w dół wprost na nią. 460 Poczuła przypływ panicznego lęku izaczęła biec tym razem jużna poważnie. Sypkieposzycie zdradziło ją, wyślizgującsię naglespodjej stóp. Upadła i potoczyła się, starając się złagodzić zetknięciez ziemią wyciągniętymi do przodu ramionami, ażw końcu wylądowała ciężko na kolanach. Ruszyła naprzód z cichym szlochemprzerażenia. Mężczyzna zauważył jej upadek i ruszył w dół skarpy. Był już tak blisko,że widziałabiałe, kwadratowe zęby w brązowejtwarzy. Uśmiechał się ostrymgrymasem podniecenia, był szybkiipewny siebie. Zbiegł nadół i skierował sięku ścieżce, będącej dlaniej drogą bezpiecznego odwrotu, tym samym odcinając ją odmiejsca, w którym czekał Mark. Zerwałasię nanogi i zawróciła, instynktownie zwracając sięw kierunku przeciwnym od swegoprześladowcy i od wszelkiejpomocy. Nagle była zupełnie sama, podążała na rozszalałych nogachwopuszczone zakątki dzikiego buszu, poza zasięg słyszenia tych,którzymieli jej pomóc. Zrozumiała, że Markmiał rację, kiedy niechciał zgodzić się, by służyła za przynętę. Wiedział dobrze, na jakniebezpiecznądecyduje się grę,ale wcharakterystyczny aroganckii uparty sposób nalegała tak długo, śmiejąc się z jego protestów, aż sięzgodził. Teraz biegła naprzód gnana przerażeniem, które przyspieszałorytm jej serca i wybijało dech z piersi,aż nogi osłabły i zrobiły sięmiękkie niczym guma. Raz spróbowała zawrócić, ale jak stary wyszkolony ogar tropiącyzającawyczułjej zamiar i czekał tam, blokującjej drogę ucieczki. Ruszyła więc przed siebie w dzikim pędzie i naglestanęła przed nią rzeka. Pierwsze deszcze wezbrały wody Bubezi płynącej teraz w dalw pełnym zieleni majestacie. Wiedziała, że musi zawrócić i pójśćwzdłuż brzegu rzeki, alepobłądziła i znalazła się nagle w jaśminowymgąszczu. Gęste kłębowisko cierni otaczało ją ze wszystkich stron,pozostawiająctylko wąskie korytarze,labirynt ciemnych i tajemniczychzakątków. Przeszła parę kroków i prawie natychmiast stwierdziła, żepomyliła kierunki. Zatrzymała się i stałanieruchomo, starając sięusłyszećcoś ponad pędem własnego oddechu i zobaczyć coś przezmgłęłez, łez strachu i bezradności. Jej włosy wymykały się małyminiesfornymi kosmykami na czoło, a policzki płonęły dziko,łzy przydałyoczom rozgorączkowanego blasku. Nie usłyszała nic, otoczona zewsząd przezbrązowe ciernie. Zawróciła powoli,łkając cicho ze strachu i bezradności. Wybrała nachybił trafiłjeden z wąskich korytarzy do dalszej ucieczki i ruszyłabiegiem. Czekał tam na nią. Kiedy wybiegła zza pierwszego zakrętuścieżki, niemal wpadłana jego pierś. W ostatniej chwilizauważyła 461. wyciągnięte ramiona, grube i gładkie z palcami obu dłoni zakrzywionymi jak szpony, by ją schwycić. Krzyknęła głośno i zawróciłaz powrotemku ścieżce, którą przyszła,ale jego palce złapały cienki bawełniany materiał bluzki, rozdzierającją. Biegła dalej, agładkie śmietankowe ciało pleców przeświecałoprzez rozdarcie, błyskającperłowąobietnicą irozpalając jego pożądaniejeszcze bardziej. Kiedy zaśmiałsię, był to chrapliwy, zadyszanybełkotliwy dźwięk. Stormogarnął kolejny paroksyzm panicznegostrachu. Polował na nią w gęstwinie. Dwa razy,kiedy już prawie ją miał,świadomie pozwolił jej wymknąć się, przedłużając przyjemność,zabawiając się jak kot zmyszką, zachwycony tym, jak krzyczała podjego dotykiem i każdym nowym wybuchem przerażenia, który mobilizował ją do ucieczki przed nim. Wreszcie nie miata już dokąd uciekać, zatrzymała się i wcisnęław kąt ściany z cierni, przeszkody nie do pokonania. Ukucnęła tam,przyciskając do siebie strzępy podartej bluzki i drżącgwałtownie jakosoba, którą trawiwysoka gorączka. Jej twarz była mokra od potui łez; wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Powoli podszedłdo niej. Nie opierała się, kiedypołożył dużąkwadratowądłońnajej ramieniu. Znów zarechotał. Jegooddech byłnierówny, a wargi odciągnięte w grymasiepożądania ipodniecenia. Przycisnął usta do jej usti poczuła się, jakw czasie jednego z tychokrutnych sennych koszmarów, kiedy nie można zrobićruchu anikrzyknąć. Jego zębywbijały się boleśnie w jej wargi i poczułasmakwłasnej krwi, metaliczny słony smak. Zaczęła się dusić. Jego dłoniebyły szorstkie i twarde jak granit na miękkim jedwabiu jej piersi. Znów ocknęła siędo życia izaczęła szarpać jegodłonie, chcąc oderwaćje od swego ciała. Takwystękałcichymzduszonym głosem. Walcz. Nieprzestawaj walczyć. Nie przestawaj. Właśnie tak. Wyrywajsię nieprzestawaj. Jego głos wyrwał ją z hipnotycznego stanuprzerażenia i krzyknęłagłośno. Takpowiedział. Właśnie tak. Krzycz dalej. Przełożyłją w poprzek swego ciała, zmuszając do zsunięcia się w dół, aż poczułajego kolana u nasadypleców. Jej ciało odchyliło się do tylu niczymnapiętyłuk, a włosy omiotły ziemię. Przycisnął rozchylone wargi dojej białej, miękkiej i bezbronnej szyi. Była unieruchomiona, kiedy jedną dłonią podciągnął jej prawie dopasa szeroką kolorowąspódnicę. 462 Krzycz! wyszeptał sprośnie. Krzycz dalej. Zesztywniała z przerażenianie dowierzając jeszcze,poczuła, jakgrube brązowe palce, nieczułe i świadome, okrutnewyważają zamkijej ciała. Zaczęły rozdzierać najbardziej delikatnei tajemnicze zakątkiniczymszpony orła a ona krzyczała i krzyczała. Mark zgubił ich w labiryncie jaśminowego buszu i przez długie'^ chwile nie słyszał nic prócz dzwoniącej ciszy. Stal tam dysząc ciężko,w z rozwianymi włosami, wsłuchując się każdym włóknem swegoŁ jestestwa w ciszę gąszczu. Jegooczybyły dzikie i nienawidził samsiebieSK,wściekłym uczuciem za to, że dał się przekonać. Przecież wiedział, jakH; niebezpieczny jest ten człowiek, zimny bezlitosnyzabójca,a on wystawiły5 dziewczynę, młodą delikatną dziewczynę jako przynętę. ;" NagleStorm krzyknęła gdzieś zupełnie blisko. Z uczuciem dzikiej ulgiMark znów ruszyłbiegiem. -" Hobday usłyszał go w ostatniej chwili i upuścił na ziemię szczupłei-Rmieważone ciało Storm, odwracając siębłyskawicznie kuniemu. '^fozyjąłpochylonąpostawę bokserawagi ciężkiej, masywny i ciężki,iBlfeAryty za gardą uniesionych ramion izgarbionych barów, tęgi i napięty. Mark zamierzył się bronią przygotowanąpoprzedniej nocy. Wziąłlilllpełen zamach, potworna złość i nienawiść nadałybroni moc i ciężar. SBBtuga kiszka znie wyprawionej skóry, o podwójnie przeszytychjgt. Siwach,napełniona 900 gramami ołowianegośrutu przecięła powietrze"zdźwiękiem podobnymdo łopotu skrzydeł dzikiej kaczki. Hobdaywyciągnął prawe ramię,by zatrzymać cios. Kość przedramienia pękłas suchym trzaskiem, ale siła uderzenia nie wyczerpała się jeszczeBt napełnionyołowiem długi woreczek trafił Hobdaya prosto w twarz. W" Gdyby nie przyjął głównego ciężaru na przedramię, uderzenie to'iłoby go. Teraz jego twarz zdawała sięzapaść wsobie, a głowęzuciło do tyłu na pełne wyciągnięcie szyi. Hobday runął na litąInę cierni. Zakrzywione,zakończone czerwono ciernie wczepiły się^Jego odzienie i ciało. Przytrzymały go tak, że zawisł niczym bezładnatlka o wyciągniętychramionach i nogach. Głowa opadłamu na pierś,"Tubę,gęste krople krwi zaczęły skapywać na koszulęi toczyć sięskko w kierunku brzucha, zostawiając mokre szkarłatne kreski naili w kolorze khaki. Kiedy dźwigali Hobdaya w górę szlakudo miejsca, gdzie podMą BramyChaki stały oba samochody, zaczął padać deszcz,""" fskując się ciepłymi grubymi kroplami,które żądliły gołą skóręciężarem. Padało mocno i coraz mocniej, a ulewaprzemieniała 463. powierzchnię drogi w grząską masę podobną do czekolady, po której ślizgali sięz ciężarem. Hobday miał nogi skute kajdankami, używanymiprzez Markaprzy aresztowaniu kłusowników. Zdrowe ramię było przywiązane dopaska od spodni,a drugie, topornie opatrzone w łupki, przypięte dotego samego paska. Mark próbował zmusić go, by szedł, ale poczuciewstydu albo rzeczywiste osłabienie niepozwalały mu na to. Jegotwarzbyłagroteskowo zniekształconaze spuchniętym,skrzywionym w jednąstronę nosem i niemal identycznymi podbitymi na niebiesko oczami. Obrzmiałe, pokryte strupami zaschniętej krwi usta odsłaniały ciemneszczerby po pięciukwadratowych zębach, wybitych lub ułamanychuderzeniem morderczej broni Marka. Pungushe iMark dźwigali go między sobą,wspinając się z trudempo stromej ścieżce w potokach deszczu. Tuz za nimi dreptała Stormniosąca na rękach Johna. Jejdługie włosy zdawały się roztapiaćpodłużnymi czarnymi smugami na mokrej twarzy. Rozdygotana, niemogła powstrzymać nagłych spazmów z zimna i od przebytego szoku. Dziecko siedzące na jej biodrze szlochało marudnie; przykryła je połąpłaszcza przeciwdeszczowego, uspokajając rozkojarzonym głosem. Dotarlido samochodów stojących w skleconej, pokrytej strzechą"szopie, którą Pungushe wzniósł, by chroniła je przed żywiołaminatury. Włożyli Hobdaya do przyczepy motoru i Markzapiął brezentowy ekran, by uchronić pasażera przed deszczem iwypadkiemw czasie jazdy. Leżał nieruchomo jak nieżywy. Potempodszedł docadillaca, gdzie zakierownicą siedziała Storm, trzęsąca się, przemoczona i żałosna. Wysyłam Pungushe z tobą powiedział. Wziął ją w ramionai przytulił na chwilę. Nie miała siły ani woli, by protestować. Oparłasięciężko o pierś Marka dla dodania sobie otuchy. Jedź do domui zostań tam poinstruował ją. Nie ruszaj sięstamtąd, dopóki nieprzyjadę po ciebie. Tak, Mark wyszeptała iznów zadrżała. Czy czujesz się na siłach,by prowadzić samochód? zapytałz nagląłagodnością. Zebrała się w sobie i przytaknęła dzielnie. Kochamcię powiedziałbardziej niżkogokolwiek czy cokolwiek na tym świecie. Mark podprowadził motocykl dośliskiego błotnistego szlaku. Byłojuż prawie ciemno, kiedy dotarł dodrogi będącej w niewielelepszym stanie niż cały szlak. W padającym nieustannie deszczugrząskie błoto poznaczone było podwójnymi głębokimi koleinami od 464 kół. Przy skrzyżowaniu dróg Mark zatrzymał motocykl i pobiegł,byporozmawiać ze Storm przez otwarte oknocadillaca. Droga doUmlaga Rocks po tej błotnistej drodze zajmieci, jakieś sześć godzin. Nie próbuj przyspieszaćpowiedział i nachylił;się ku oknu. Objęli sięna krótko, ale namiętnie. Zamknęła okno'i cadillacruszył, zarzucając w błocie. Mark obserwowałgo przez chwilę,jak pokonywałwzniesienier- terenu, a gdy światła wsteczne mrugnęłynad krawędzią wzgórza,! wrócił do motoru i uruchomił go kopnięciem. ;, Mężczyzna w przyczepie poruszył się. Głos dobiegający spomiędzy; rozbitych warg był zniekształcony i niewyraźny. Zabiję cię za to powiedział. iTak jakzabiłeśmojego dziadka? zapytał Mark cicho5i wytoczył motocykl nadrogę. Skierował sięna Ladyburg oddalonyL o pięć kilometrów drogi przez ciemność, błoto i deszcz. i Nienawiść i złość rozgrzewały go niczym ogromne ognisko gdzieś,w głębi brzucha. Zadziwił sięnad swym opanowaniem,kiedy opari sięfcpokusie zabiciaHobdaya pałką, mając ku temu okazję. ': Człowiek, który torturował i zamordował starego człowieka, któryznieważył i pohańbił Storm,był teraz w jego rękach i pokusa, byi zemścić się na nim za wszystko, była wciąż silna. Mark odepchnął jąjednak czymprędzej i pojechał dalej w ciemną noc. Ę: Motocykl ślizgał się i zataczał od brzegu drogi dobrzegu, kiedy prowadziłgopod górę stromymi wzgórzamiLadyburga. Widziałg leżące poniżej światła miasta, zamglone od spadającej białej masy wody. Mark nie był pewien, czy zastanie generała w Lion Kop, ale kiedy^wjechał motorem na podwórze od kuchni, zobaczył światła w oknach. E'Nagle sfora psów myśliwskich generała wypadła na niegoz ciemności, i w ślad za nimipojawiło siętrzech zuluskich służących z latarniami. Mark zawołał do nich: CzyNkosi jest w domu? Odpowiedźbyła zbyteczna, kiedybowiem zsiadł z motoru i uniósłowe ku górze, zauważył zarys barczystej postaci generała w oknieabinetu. Mark wpadł dodomu, zrzucając po drodze ociekający wodąEiłłaszcz gumowy, i wbiegł dogabinetu. W ^ Mój chłopcze! generał ruszył pospiesznie przez pokJKu niemu. Co sięstało? Całe jestestwoMarka wprostemanowało tryumfującymnapi? 0'1' Mam człowieka, który zabił mego dziadka! wyrzucił z siebie. Sean stanął jak wrytypośrodku pokoju i wpatrywał się w meg0' 465. Czy to jest. przerwał, a na jego twarzy malowało sięprzerażenie. Czy to Dirk Courteney, czy to jest mój syn? Służba wniosła ciężkie,bezwładne ciało Hobdaya do gabinetu. Położyli go naskórzanej pikowanej kanapie przykominku. Kto go takzakuł? warknął Sean i dodał zaraz, nieczekającna odpowiedź: Zdejmijcie to z niego. Mój Boże, co się stało z jegotwarzą? Do pokoju weszła,obudzonahałasami i podnieceniem, RuthCourteney. Miała nasobie długi szlafrok, a nocny czepek byłwciążprzewiązany podbrodą. DobryBoże! wpatrywała się w Hobdaya. Ma złamaneramię, a może też iszczękę. Jak się to stało? zażądał wyjaśnieńSean Courteney. Uderzyłem go powiedział Mark. Sean milczał dłuższą chwilę, przyglądając mu się, nim znówprzemówił. Lepiej będzie, jak opowieszmi wszystko. Od samego początku. Podczas gdy Ruth Courteney opatrywała w milczeniutwarzHobdaya, Mark zaczął tłumaczyć się przed generałem. Nazywasię Hobday, pracujedla Dirka Courteneya od lat. Jest jego prawą ręką. Rzeczywiście kiwnął głową Sean Courteney. Powinienem był go poznać. To ta spuchnięta twarz. Widziałem go jużprzedtem. Cichym głosem, szybko, Mark powiedział wszystko, co było muwiadome na temat tego człowieka, poczynając od pierwszego spotkaniaz Hobdayem w opuszczonym domostwie w Anderslandzie. Powiedział wtedy, że pracuje dla Dirka Courteneya? zapytałSean. Dla Ladyburg Sugar uściśliłMarki Seanoparł siwą brodęopierś. Mówdalej. Mark powtórzył opowieść Pungushe ośmierci staregoczłowieka,o tym, jaktrzechmężczyzn przyszło w ślad zanimdo doliny, o tym,jak ten "milczący" zastrzelił go i siedział czekając, aż umrze, i jakpochowano go w nie oznakowanym grobie. Seanjednak wciąż krędl głową jakby w niedowierzaniu i zmarszczyłczoło, a Hobday poruszył sięnasofiei spróbował wstać. Spuchniętawykrzywionaszczęka poruszyła się, kiedy wybełkotał: To jakieś cholerne murzyńskie kłamstwapowiedział. DoBramy Chaki przyjechałem pierwszy raz przed trzema dniami. 466 Kiedy Sean przemówił do Marka, po jego stężałych rysach twarzywyraźniebyło widać, że jest czymś bardzo zatroskany. Przyznajesz, że uderzyłeś tego człowieka, że toty jesteśodpowiedzialny zajego okrutne rany. Jak mogło dotego dojść? Kiedy przybył dodoliny, Pungushe rozpoznał wnim człowieka,który zabił Johna Andersa. Wywabiliśmy go podstępem z obozowiska,z pomocą Pungushe schwytałem goi przywiozłem tutaj. Ale przedtem omal go niezabiłeś, tak? zapytał i nie czekającna odpowiedź Marka dorzucił: Mój chłopcze,mam wrażenie, żewpakowałeś się w niezłą kabałę. Nie widzę ani śladu dowodów,którymimógłbyś poprzeć swe słowa, dowodów, które pozwoliłybyskazać go zgodniez przepisami prawa natomiast ty napadłeś naniego, mamy więcdo czynienia z ciężkimuszkodzeniem ciałai uprowadzeniem,w najlepszym przypadku. Ależ ja mam dowody! wtrącił Mark szybko. Jakie? zapytałmrukliwie Sean. Mężczyzna zwrócił pokiereszowaną twarz ku Seanowi ipowiedziałtonem wskazującym na to, że odzyskujepewność siebie. To cholerny łgarz. Towszystko kłamstwa. Cisza Sean uciszył go gestem dłoni iznów zwrócił się doMarka. Dowody! zażądał. Moim dowodem będziefakt, że Dirk Courteney zabijetegoczłowieka lub każe zabić, jak tylko puścimy go wolno. Wszyscy gapili się na niego zaszokowani i oniemiali, a Markwyjaśniłpoważnym tonem. Dobrzeznamy metody Dirka Courteneya. Niszczy wszystko, co stajemu na drodze lub co zagraża mu w jakiś sposób. Hobday przyglądał musię uważnie. Po raz pierwszy jego oczy przestały być nieprzeniknione i zimne. Rozbite wargim drżały i chwytaty łapczywie powietrze, ukazując ciemne szczerby po zębach. Nie ma potrzeby, byten człowiek składał nam jakiekolwiekEzeznania. Sam fakt, że był tu, w tym domu, w oboziewrogim DirkowiCourteneyowi iwidział się z generałem i ze mną, fakt, że jego twarzg:1Bosi ślady ciężkiej perswazjito wystarczyDirkowi Courteney owi. Potem tylko jeden telefon Mark zrobił krótką przerwę a następnie zawieziemy Hobdaya do miasteczka i zostawimy gotam. Dirk^Courteney zabije go, ale tymrazem będziemy na to przygotowani. ^Wszystkie ślady będą prowadziły do niego i udowodnimymu wreszcie udział w morderstwie. : Niechcię szlag powiedział Hobday, gramoląc się do pozycji siedzącej. To kłamstwo. Nicnie zeznałem. 467. Powiesz to Dirkowi Courteneyowi. Może gotówci nawetuwierzyć powiedział cicho Mark. Z drugiej jednak stronygdybyś przyznał się do winy i wydal swych wspólników, byłbyśchroniony przez pana generała i przez prawo i nie wyrzucilibyśmycię stąd. Hobday wpatrywał się w niego dzikim, błędnymwzrokiem, jakbyoczekiwał, że otworzy się nagle przed nimjakaśdroga ucieczki, aleMarkciągnąłdalej bez litości: ZnaszDirka Courteneyalepiejniż którykolwiek z nas, nieprawdaż, Hobday? Wiesz, jakpracuje jego umysł. Czy naprawdęuważasz, że zaryzykuje licząc na to, iż nie przyznałeś się? Poza tym naco właściwieprzydasz musię w przyszłości? Czy będzie mógł wierzyćw twą lojalność teraz, kiedy legł na niej cień zwątpienia? Wiesz dobrze,cozrobi, prawda? Zastanów się nad tym dokładnie, a zrozumiesz,żemaszjedyną szansę, by przeżyć, gdy Dirk Courteney znajdzie sięzakratkamilub gdy będzie tańczył na końcu liny. Hobday łypał na niegonienawistnie spode łba. Ty bękarciewysyczał przez zmasakrowanewargi i naglejakby wyjęto mu knebel; z ust popłynął strumień plugastwa, nienawistnych brudów, obrzydliwychobelg powtarzanych wciąż i wciąż. Podbite sino oczy błyszczały bezsilną złością. Mark wstał, podszedł do biurka Seana i popukał w widełkistojącego przy nim telefonu. Centrala? powiedział do tubki. Proszę połączyć mniez rezydencją Dirka Courteneya. Nie! wykrztusił z siebie Hobday. Proszę nie robić tego! Nienawiść ustąpiła miejsca przerażeniu. Twarz zdawała zapaść sięwokół rozbitych ust i nosa. Mark nie zwracał na niego uwagi i wszyscy obecni w pokojuusłyszeli trzask uzyskiwanego połączenia, a potem zniekształconyprzez drutyi odległość skrzekgłosu. Rezydencja wiceministra do sprawziemi, pana DirkaCourteneya. Hobday sczołgal się z sofy i pokuśtykałdo biurka, wyrwałsłuchawkę z dłoniMarka i z trzaskiem odwiesił. Nie wystękal w strachu ibólu. Proszę tego nie robić. Oparł się ciężko na rogu biurka, zgarbiony z bólui przycisnąłramię do piersi. Zniekształcone rysy twarzy pracowały w gorączkowymskupieniu. Mark, Ruth i Sean czekali w milczeniu na jego ostatecznądecyzję. Hobdaywyprostował się, powlókł ku sofie iopadłna nią. Jego 468 zwieszona głowa dotykała prawie kolan, a oddech zdawał się łkaći syczeć w ciszy pokoju. W porządku powiedział chrapliwym głosem. Co chceciewiedzieć? Generał Sean Courteney otrząsnął się, jakby właśnie obudził sięzkoszmarnego snu. Jego głos był zdecydowany i ostry. Marku, weź rollsa. Pojedzieszdo miasta i sprowadzisz tu'prawnika. Wciąż jeszcze jestem sędzią pokoju i zaprzysiężonym członkiem komisji. Chcę,by te zeznania były zawarte we właściwej''formie. Poświadczę ten dokument. Mark zaparkował rolls-royce'a na żwirowanym podjeździe dużego - nowego domu Petera Botesa, wybudowanego na przedmieściach. ;Dom byłciemny i cichy, ale gdy Mark zastukał do ciężkich łukowych, rzeźbionych bogato drzwi, gdzieś wewnątrz domu rozległo się szczeJ kanie psa i po pewnym czasie w jednym z okien na piętrze rozbłysły ; światła. Okiennice rozsunęły się zpiskiem. Kto tam? Czegotu chcesz? wyrwany ze snu Peter zapytał zrzędliwie i niewyraźnie. To ja, Mark! krzyknąłw kierunku okna. Musisz natychmiast pójść ze mną. Mój Boże,Mark, jest jedenasta w nocy! Czy to nie może ^poczekać do rana? Generał Courteney wzywa cię, natychmiast. 'Nazwiskoto dało pożądanyefekt. Usłyszał stłumione głosy w głębi sypialni, siostra Marionprotestowała zaspanym głosem, potemPeter zawołał znów. No dobrze, daj michwilę na ubranie się, Mark. Czekał siedzącza kierownicą rollsa. Deszczbębnił o dach spływał falami po przedniej szybie. Mark zastanowiłsięprzez chwilę, czemu wybrał właśniePetera Botesa. Przecież nie tylko dllatego, żewiedział, gdzie można go znaleźć o tak późnej porze. Musiał przyznać, że chciał,by Peter był obecnyprzytym, Jak zwalają z cokołu jego idola. Chciał utrzeć mu nosa,udowadniając zaocznie, że Dirk Courteney jest złodziejem i mordercą. Ta satysfakcja była mu potrzebnai uśmiechnął się gorzko siedząc w ciemnym Rollsie. - To przynajmniej mi się należy wyszeptał sam do siebie. :Drzwi frontowe otworzyłysię i wybiegł Peter, pochylając głowę w strugach deszczu. 469. O co chodzi? krzyknął przez okno rollsa. Lepiej, żeby tobyło coś ważnego wyciągać mnie tak w środku nocy. Jest wystarczająco ważne oświadczył Marki zapaliłsilnik. Wsiadaj. Pojadę za tobą w packardzie powiedział Peter i pobiegłw deszcz ku garażowi. Peter Botes siedział za dużymbiurkiem generałaCourteneya. Ubierał sięw pośpiechu i był bez krawata, a mały brzuszek, któregodorobił się niedawno, sterczał pod białą koszulą, wyciągając ją zzapaska spodni. Jego płowe włosy byłyrzadkie i potargane, toteżgdynachylał się nad dużą czystą kartką papieru, przeświecała przez nieróżowa czaszka. Pisałszybko, ale schludnie i starannie. Rysy twarzyzdradzałyszok,jaki spowodowałyi powodowały wciąż słowa,którespisywał. Jego policzki pobladły, a ustabyły zimną zwartą kreską. Co parę minutprzerywał pisanie, jakby nie dowierzając własnymuszom, i wpatrywał się w Hobdaya siedzącego w drugim końcupokoju. Wzdychał ciężko przy każdym nowym i przerażającymwyznaniu. Zapisał pan? zapytał generał i Peter przytaknąłgorliwie,biorąc się z powrotem dopracy. Wszyscy słuchali w napięciu. Generał osunął się w fotel przykominku. Oczy miał zamknięte,jakby spał, ale pytania, którewyrzucałz siebie co jakiś czas, były trafne i godząceniczym ostrze rapiera. Mark stał za jego krzesłemmilczący iskupiony,z obojętną napozór twarzą, ale złość i nienawiść targały jego trzewiami. Hobday siedział pochylony do przodu na sofie. Jego wymowa byłazniekształcona akcentem typowym dla mieszkańcapołudnia, jednakteraz prawie niezauważalnymna tle okropności, które wyjawiał. Nie chodziłotylko o zamordowanie Johna Andersa, byłoichwięcej, dużo więcej. Fałszowanie dokumentów wagi państwowej,przekupstwo wysokich urzędników, bezpośrednia obraza urzędupublicznego. Mark drgnąłi w szoku nachylił się do przodu, kiedyHobday relacjonował swe dwukrotne próby zamordowania go z rozkazu Dirka Courteneya. Mark nie podejrzewał niczego ani nie rozpoznał go, ale terazciężka przysadzista sylwetka Hobdaya wyłoniła się z zakamarkówjegopamięci jako ukryty w cieniu łowca bez twarzy, tej nocy na skarpie i jako postać widziana przez strugi zacinającego deszczu i mgłę 470 gorączki. Hobday nie uniósł głowy, kiedy opowiadał o tym, ale Marknie potrzebował pytać. Wyglądało,że Hobday, skoro razjuż zacząłmówić, chciał jak najszybciej oczyścić się z plugastwa,jakby czerpałjakąś perwersyjną satysfakcjęz przerażenia, jakie jego słowa budziływ słuchaczach. ; Wszyscy byli przygniecenirozmiarami tych potworności, cochwilkę . Ruth wydawała mimowolny okrzyk, a Sean otwierał oczy, by spojrzeć ?na nią, po czym zamykał je znów i zasłaniał dłonią. W końcuHobday doszedł do morderstwa Johna Andersa, każdy szczegół pasował dokładnie do opowiadania Pungushe. Mark poczuł, że skręca go i niemal mdli od tego, co właśnie usłyszał, ale zaryzykował -pytanie. , Dlaczego pozwoliłeś, by umierał tak długo czemu go nie dobiłeś? To miało wyglądać na wypadek. Hobday nadal trzymał głowe nisko. Tylko jeden nabój. Człowiek niepostrzeli się dwa razy przez przypadek. Musiałem pozwolić mu umrzeć, kiedy ^nadejdzie jego czas. i Wściekłość i nienawiść Marka nie znała miar ni granic. Ruth wciągnęła powietrze z dźwiękiem podobnym do szlochu i Sean Courteney znów otworzył oczy. " Dobrze się czujesz, moja droga? Przytaknęła głową w milczeniu i Sean zwrócił się do Hobdaya. Mów dalej powiedział. Na koniec Peter Botes przeczytał całe oświadczenie. Głos łamał mul; się i rwał przybardziej wstrząsających opisach wydarzeń, aż SeanĘofuknął go ze złością. Czytajżegłośniej,człowieku. Zrobił dwie kopie dokumentu i Hobday podpisał każdą z nich^niewyraźnym gryzmołem. Potem po kolei złożyli swe podpisy i Sean odcisnąi woskową pieczęć urzędową na ostatniej stronie każdego Kompletu. W porządku powiedział i zaniósł kopię leżącą nawierzchuS do żelaznego sejfuwbudowanego w ścianę za jego biurkiem. Chcę, by zatrzymał pan i wciągnąłdo aktdrugą kopię. Dziękujęza pomoc,łapanieBotes. ; Zamknął sejf i zwrócił się ku zebranym w pokoju. ;'' Marku, czymógłbyś zadzwonićteraz do doktora Achesona. " Przypuszczam, że jednak powinien zająćsię naszym świadkiem. ': Chociaż jeśli omnie chodzi, pozwoliłbym mu cierpieć. 471. Kiedy doktor Acheson dotarł do Lion Kop, była już druga nadranem i Ruth zaprowadziła go do pokoju gościnnego, w którymulokowano Hobdaya. Sean Courteney i Mark zostali w gabinecie, gdzie siedzieli milczącna wprost kominka,w którym płonął wesoło rozpalony przez służącegoogień. Deszcz bębnił, a wiatr napierał na okna. Sean popijał whisky,której Markdolewał mudwa razy w ciąguminionej godziny. Siedziałteraz wygodnie rozparty w swymulubionym fotelu, stary, zmęczonyi przybity żalem, trzymającszklankę w obu dłoniach. Gdybym miał dość odwagi, sam postałbym mu kulkęjakwściekłemu psu. Ale wciąż jeszcze jest moim synem, bezwzględu nato, jak często temu zaprzeczam. Jest krwią z mojej krwi, z moich lędźwi. Mark milczał do chwili, gdydo pokoju weszła Ruth. Doktor Achesonnastawiateraz ramię temu mężczyźnie powiedziała. Będzie zajęty tym przez najbliższą godzinę, ale myślę,że ty powinieneś się już położyć,mój drogi. Podeszła do fotelaSeana i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. Wszyscymamydość wrażeńjak na jeden dzień. Nagle zadzwonił stojący na biurku, telefon. Był to wysoki irytującyton, któryprzestraszyłich wszystkich. Gapilisię nańprzez parę sekund,nim zadzwonił znów ponaglająco. Ruth podeszła i podniosła słuchawkę. RuthCourteneypowiedziała cicho, niemal bojaźliwie. Pani Courteney, czy jestpani matką pani Storm Courteney? Tak,zgadza się. Obawiam się, że mambardzo złe wieści. Mówi superintendentszpitala Addington wDurbanie. Panicórka uległa wypadkowi samochodowemu. Ten deszcz i błoto, obawiam się. Jejsyn, paniwnuk,poniósł śmierć na miejscu. Dzięki Bogu nie cierpiał, ale panicórka jestw krytycznym stanie. Czy mogłabypaniprzyjechaćtu tak szybko,jakto jest możliwe? Mamy poważne obawy, czy przeżyje tę noc. Słuchawka wypadła z rękiRuth. Zachwiała się nanogach, a krewodpłynęła z jej twarzy, pozostawiając śnieżną, upiorną biel. O Boże! wyszeptała izaczęła osuwać się na ziemię. Markzłapał ją w ramiona i położył na sofie. Sean podszedł dowiszącejbezwładniesłuchawki i podniósłją. Tu generał Courteney. Kto mówi? warknął ze złością. Mark prowadził dużego rollsa w dół pochyłego wirażu skręcającegow kierunku mostu z dużą szybkością. Kobieta, którą kochał, matkajego nieżyjącego dziecka była umierająca i serce Marka krwawiło. 472 Droga była pokryta grubą warstwą czekoladowego błota,rozjeżdżonego przezsamochody i pobrużdżonego tak, że przemieniły sięw paskudne, mętne bajoro. Rolls zarzucał i ślizgał się nazakrętach,jednak Mark walczył dzielnie z kierownicą. Most nad BaboonStroom leżał 450 metrów przed nimi, ale byłnadal niewidoczny w potokach zacinającego nieustannie deszczu. : Reflektory oświetlały niewięcej niż półtora metra drogi przednimi,oślepionestrumieniami białych kropel grubych jak pociski. Na tylnym siedzeniu trwała w milczeniu, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami, Ruth Courteney. Postawiła wysoko kołnierzfutrzanego płaszcza, tak żeukryła w nim prawie całą twarz. Zdawałasię mała,drobna i bezbronna jak dziecko. Generał Sean Courteney siedział obok Marka i przemawiał cichojakby sam do siebie. Czekałem z tym zbyt długo. Byłem starym upartym głupcem. Żądałem zbyt wiele odniej chciałem,by była czymś lepszym,'niemal nadludzkim. Potem oceniłem jąsurowo,kiedy nie dorosła dostandardów, które wymyśliłem dla niej. Powinienem byłpojechać ponią dawno temu, a teraz może być za późno. Nie, nie jest za późno! zaprzeczył Mark. Będzie żyta. Onamwiżyć. Jest za późno dla mego wnukawyszeptał Sean. Nigdy gowidziałem. Dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzochciałem. Na wspomnieniemałego Johna Markznów poczuł niemalbóltrzewiachi chciał krzyczeć: Był moim synem! Moim pierworodnym! Siedzący przy nim Sean przemówił znów. Byłem złośliwym,nie potrafiącymwybaczać starym człowiei. NiechBóg zlituje się nade mną, ale posunąłem się nawet do, żewykreśliłem rodzoną córkę ze swej ostatniej woli. WyIziczyłem ją, a teraz nienawidzęsię za to. Gdyby tylkodanemizdążyćdo niej na czas, gdybym mógł porozmawiać z nią jeszczei raz. Proszę cię. Boże, nie odmawiaj mi tego. Tuż przed nimi stalowebarierki mostu wyłoniły się z mroku, gdyskawica odbiła się od brzucha chmury. Przez chwilę Mark widziałęczynowatąstalową konstrukcję mostu kolejowego spinającegolalone od siebie o dwadzieścia metrów brzegi. Skaliste ścianyRozpadliny opadały prawie pionowo na pięć metrów w dół ku"Wezbranym, pędzącymwodom Baboon Stroom. '.; Mark nacisnął hamulec i zredukował bieg, starając sięnie utracić^kontroli nad rollsem, kiedy wjeżdżałna most. Nagle oślepiająceświatłorozświetliło mrok po prawej stroniedrogi i Mark poderwał 473. dłoń, by osłonić oczy. Z ciemności wypadł na nich ogromny ciemnykształt, dwa błyszczące reflektory łypały na nich niczym złowieszcześlepia, kiedy pojazd zbliżał się. Z nagłą jasnością umysłu zrozumiał,że rolls jest zamkniętyw pułapce na rampie wjazdowej na most i że z lewej strony tylko słabaporęcz ze stalowych rurek chroni ich przed spadkiem w dół. Widziałjuż, że ogromny pojazd zbliżający się z prawej uderzy w nich izepchnierollsa przezbarierkę wprzepaść, jakbybył dziecinną zabawką. Trzymajcie się! krzyknął i obrócił kierownicę, by spotkać sięz ryczącym stalowym potworem. Oślepiającebiałe światło cięło go pooczach. Peter Botes zjechał z drogi pomiędzy sosny i wyłączył silnikpackarda. Byłotak cicho, że słyszał gałęzie drzew szumiące na wietrzei niespokojne krople deszczu bębniące o dach. Peter zapalił papierosa, przyglądając się, jak zapałka tańczyw jegoskulonych dłoniach. Zaciągnął się głęboko iczekając, aż zacznie czućuspokajające działanie dymutytoniowego,gapił sięnaprosty podjazdprowadzący do Great Longwood, posiadłości Dirka Courteneya. Wiedział, że decyzja, którą jest zmuszony teraz podjąć, jest najważniejszą w całym jego życiu, i że cokolwiek zdecyduje, jego życie sięzmieni. Kiedy nastąpi upadek Dirka Courteneya, pociągnie za sobą tych,którzy byli najbliżej niego, nawettych niewinnych, równie niewinnychco on sam. Skandal i wina splamią go, i to, na co tak ciężko pracował. Jego prestiż, kariera izwiązane ztymrozkosze życia, którymi nauczyłsię cieszyć. A teraz miałoby to zniknąć i musiałby zaczynać wszystkood początku, być może w innym mieście, nawetprowincji. Ta myśl wydała mu się odstręczająca, przyzwyczaił się do bycia człowiekiemważnym i wpływowym. Nie wiedział nawet, czy podołałbym nowemustartowi. Z drugiej zaśstrony,jeśli upadek Dirka Courteneya nienastąpi,jeśli zostanie uratowany od niechybnej śmierci jakwdzięcznymoże być człowiek za swe zbawienie? Znał rozmiary fortuny i władzyDirka Courteneya, a właśnie nadarzała się okazja, by część tego,możenawet niemała, przypadła jemu,Peterowi Botesowi, który ocaliDirka Courteneya, jednocześnie zachowując rzecz, która go możezniszczyć. Była to jedna z tych rzadkich chwil stworzonych przez przeznaczenie,pomyślał Peter,chwil,które trafiają się tylkoczasami paru 474 wybrańcom. Z jednej strony dyshonor i hańba z drugiej zaś władzai bogactwo, dziesiątki tysięcy, a może nawet miliony. Zapalił silnik packarda. Tylne koja ślizgały się w błocie,kiedya" wytaczał samochód na drogę, kierując się ku wzgórzu. Dirk Courteney siedział nabrzegu biurka, machając leniwie nogą. Był ubrany wszlafrok z wzorzystego jedwabiu, tak połyskliwego, że fetapał światłolampy przy każdymruchu. Pod brodą miał przewiązanąINałą jedwabną apaszkę. Oczy w przystojnej twarzy były przejrzysteg), czujne, jakby niezostał właśnie obudzonyz głębokiego snu. Przysłuchiwał sięuważnie, zabawiając się starym, używanym kiedyś " pojedynkach pistoletem, którym kręcił, zaczepiwszy go napalcuskazującym. Peter Botes przycupnął nerwowo na brzegukrzesła. FMimo że w kominku płonął ogień, który Dirk właśnie rozniecił,^podrzucając parę suchych drzazg, wstrząsały nim dreszcze,a dłonie wciąż pocierał o siebie. To zimno tkwiło głęboko w jego duszy,(zrozumiał toi ciągnął dalej nieco podniesionym, dla dodania sobieEotuchy, głosem. ,.Dirk Courteney nie odzywał się, nie komentował ani nie wybuchałokrzykami zdziwienia, nie zadawał żadnych pytań, nim Peter nie zamilkł. Robił pistoletemdwa pełne obroty i rękojeść uderzałaf wewnętrzną stronę dłoni. Dwa obroty i trzask. .Kiedy Peter Botes skończył mówić, odciągnął kurek pistoletu. Chrzęst mechanizmu broni zabrzmiał zaskakująco głośno w ciszy pokoju. Hobday, mój ojciec,jego żona, młodyAnders i ty. Jesteście jedynymi, którzywiedząo tym. Jest jeszcze tenZulus. I ten Zulus zgodził się Dirk. Kurekznów uderzył w panewcę. W ilu kopiach sporządzono to oświadczenie? W jednejskłamał Peter. Jestw żelaznym sejfie w gabineciegenerała. Dirk skinął głową i znówodwiódł kurek pistoletu. Wporządku. Jeśli jest jeszcze jedna kopia,to ty ją masz poWiedział. Ale przecież my nie mamy w zwyczajuokłamywaćsię,(. prawda, Peter? "; Po raz pierwszy zwróciłsię doń po imieniu, co zabrzmiało poufale, - ale i groźnie. Peter mógł zdobyćsię tylko na kiwnięcie głową. Czuł nieznośną suchość w gardle. Dirk szczęknął kurkiem i uśmiechnął się. Byłto ciepły,uroczyuśmiech, szczery i przyjacielski. Peterznał go dobrze. 475. Za bardzo kochamy się, by robić coś takiego, nieprawdaż? Dlatego przyszedłeś z tym właśnie domnie, tak? Dlatego, że siękochamy? Peter nieodezwał się i Dirk ciągnął dalejwciąż uśmiechnięty. Rzecz jasna, touczynicię bogatym człowiekiem,Peter, jeśli' zrobisz to, o co cię poproszę. Czy zrobisz to, o co ciępoproszę, Peter? Peter znów przytaknął, Tak,oczywiście wymamrotał. Chcę, byś zadzwonił gdzieś dla mnie powiedział Dirk. Jeślibędziesz mówiłprzez chusteczkę,będzie to wyglądało narozmowęzamiejscową i dostatecznie zniekształci twój głos. Nikt cię nie pozna. Czy zrobisz to, o co proszę? Oczywiściepowiedział Peter. Zadzwonisz do domu mego ojca i będziesz rozmawiał tylkoz nim albo z jego żoną. Chcę, byś przedstawił się jakosuperintendentszpitala w Addington. Oto, co masz im powiedzieć. Dirk Courteney siedział w zaciemnionej kabinie ciężarówki i wsłuchiwał się w deszcz. Porządkował swój plan i obmyślał taktykę punktpo punkcie. Nie lubił być zmuszanymdo działania w pośpiechu,bezczasu na szczegółowe zaplanowanie wszystkiego. Łatwo było wtedyprzeoczyćjakiś ważny szczegół. Nie lubił też wykonywać tego typuroboty osobiście. Zawsze lepiejbyło wysiać kogoś innego. Nie lubiłpodejmować ryzyka, już nie, chyba że nie było innego wyjścia. Wszelkie żale i obawy były tu nie na miejscu iabsorbowały tylkoczas przed podjęciem konkretnego działania. Skupił się więc naplanowaniu. Wezmą rollsa i będzie ich troje, generał ze swoją żydowską kurwąi ten arogancki intrygant Anders. Dirk obrał miejsce zeszczególną rozwagą. Ciężarówka rolniczabyła załadowana wysoko pięćdziesięcioma tonami karmy dla koni. Trzy tony litej wagi. To powinno daćsiłę rozpędu wprost niemożliwądo zatrzymania. Kiedy już będzie powszystkim, będzie musiał zadbać o dwierzeczy, ale na razie musi sprawić, by stały się możliwe. Miałze sobądługą ołowianą rurkę owiniętą whessian. Rozłupie czaszkę, nieuszkadzając przy tym skóry. Potem musi pamiętać o zabraniu gruba tkanina jutowaużywana do opakowań i jako materiał Hessian izolacyjny. 476 generałowi kluczy. Klucz do sejfu powinien być na kółku frży dewizce^zegarka. Myśl o ograbieniu martwego ciała ojca nieprzyprawiła go o najmniejszy dreszcz. W tej chwili przejmował się tylko tym, czyi-zdoła odnaleźć te klucze. Musiał więc zadbać o to, byrolls nie stanąłKW płomieniach aniteż nie stoczył się w rycząceodmęty BaboonStroom. ; Gdyby jednak do tego doszło, musiałby liczyć na to, że generałnieĘzmienił swych nawyków od dwudziestu lat. Wtedy chował zapasowyE'. klucz do sejfu w piwnicy z winami, za potka, naktórej trzymanoggiszampana. Dirkodkrył skrytkę jeszcze jako chłopiec, bawiąc siękiedyśl^w piwnicy. Dwa razy wykorzystał kluczdo własnych potrzeb, ale zaE-Aażdymrazem odkładałgo na miejsce. Generał był jak stary kocur,nie;,zniieniai swoich przyzwyczajeń. Klucz pewnie chowa tam gdzie dawniej. Dobrze więc,potem sejf. Dwa klucze. Jeśli tiie uda musię zdobyći. żadnego z nich, sejfjest w końcu bardzo stary, jednak wolałby nieE' otwierać go siłą. Musiał liczyć na te klucze, był zadowolony z faktu, że przynajmniejsą dwie możliwości. Oświadczenie praktycznie jużnależało do niego, trzeba było je. tylko spalić, a wtedy zostawał sam Hobday. Umieścili gopewnie w jednym z pokoi gościnnych. Uśpiony i bezbronny. Znów posłuży sięołowianą rurką, apotem przewróconą lampą,parafinową. To był bardzo starydom o suchymszkielecie. Będziepłonął jak Stos ofiarnyz Hobdayem leżącym niby wódz wikingów. No i Peter Botes. Dirk zerknął na niegokątem oka. Tak,tę sytuacjęs, miał całkowicie pod kontrolą. Nie była w niczymgorsza od pięćdziesięciu podobnych,któreprzeżył. Wymagałatylko błyslcawicznego,ii bezpośredniego działania. Przemówił, bypodtrzymać Petera na duchu. E Nie przejmuj się powiedział. Po dzisiejszejnocyczeka ciępoowe życie. Zabiorę cię ze sobą w podróż do bogactwa i władzy, Peter. Nigdy nie będziesz musiał żałować dzisiejszej decyzji, przysięgam ci to. Ścisnął ramię Petera w ciemnościach. Oczywiście, że to on madrugą kopię oświadczenia, pomyślał Dirk, alebędzie na to mnóstwoczasupóźniej dość czasu, by sprawdzić wszystko i pozbyć się tegoftompatycznego, drobnego zarozumialca. Za jakiś rok, kiedy podiiBiecenie tą sprawą opadnie, ulegnie małemu wypadkowi ibędzie po^wszystkim. Masz rewolwer? zapytał. Peter przełknął nerwowo ślinę. W dłoniach ściśniętych międzyy kolanami trzymał obływojskowymodel rewolweru Smith Wesson. Staraj sięgo nie używać ostrzegł Dirk PO raz kolejny. Chyba że w ostateczności. Nie chcemy, by znaleźli potemrany' postrzałowe. Zrozumiałeś? 477. Tak, rozumiem. Ty jesteś polisą ubezpieczeniową. Tylko tyle. Moim ubezpieczeniem. W ciemnościach za oknem, poprzez skośnie zacinające strzałydeszczu, pojawił się błysk świateł i zaraz zniknął, by pojawić się znówwyżej na zboczu. Jadą powiedziałDirk i włączył motor ciężarówki. Mark skręcił gwałtowniekierownicą w prawo, naciskając jednocześnie gaz do deski. Próbował uniknąć kolizji i skierować pojazd naskraj mostu. Siedząca tuż za nim Ruth Courteney krzyknęłaprzejmująco. Markowi zdawałosię,że manewr udał się, przez ułamek sekundymyślał,że nagle przyspieszenie pchnęło rollsa naprzód,ale ciężarówkauderzyław nich mocno, zataczając się wściekle, i poczuł impet każdymścięgnem ciała. Ciężarówka trafiła rollsa nawysokości tylnych kół iduży ciężkisamochód zarzuciło bokiem, odrywając dłonie Marka od kierownicyi rzucając nim odrzwi. Poczuł, że kości w klatce piersiowejpękają jaksuche gałązki, a potem świat zawirował, kiedy rollsokręciłsię wokółwłasnej osi. Pióropusz jasnych białychiskier rozbłysł niczym ogonmeteoru w ciemnościach, kiedy stal tarła morderczo o stal. Nastąpiłokolejne szarpnięcie rolls wyłamał barierkę mostu i stoczył siębezładniew czarną otchłań. Na tylnym siedzeniu Ruth znówkrzyczała, ale rolls ponownieuderzył z przeraźliwym, wstrząsającym zgrzytem o skalną ścianęrozpadliny i odbijając się od niej potoczyłsię dalej w przepaść. Mark był wciśnięty w boczne drzwi siłą przyspieszenia spadającejmasy, ale przy kolejnym uderzeniu drzwi zostały wyrwane i wyrzuciłogo niczym kamień zprocyprosto w bezdenną ciemność. Zobaczyłzapalone reflektoryrollsaspadające w oślepiającymwirze dalekopod nim. Przepaść dźwięczała żelaznym echem staliuderzającej o skały iszaleńczymrykiemsilnika rolls-royce'a zablokowanego na najwyższych obrotach. Mark zdawał się spadać bez końca, przecinając ciemność, a potemnagle uderzył z siłą, która wytrąciła mu dech z piersi. Przez chwilę byłpewien, że jego ciało na skalnym progujest zmiażdżone na krwawąmasę, ale zaraz zalały go lodowate strumienie pędzącej wody. Zostałwyrzucony tak daleko, że wpadł do rzeki. W przebłyskach świadomości walczył o haust powietrza, o utrzy478 manie głowy nad powierzchnią wody, kiedy znów zalałagozimnabezwzględna fala. Błyszczące,czarne otoczaki wyłoniły się z ciemnościjak banda rozbójników, chwytając go za nogi, walącw bolącą klatkępiersiową, wpadając na niego zogłuszającą, rażącą siłąnawałnicy. i Lodowata woda wlewała sięstrumieniem do jego ściśniętego gardła,( paląc mu płuca izmuszając dokrztuszenia się i walki o każdyoddech. gZeślizgując się w głębiny pędzących białych odmętów, poczuł, żeE zetknięciez szorstką skalą zdziera mu skórę zbiodra iramienia. Wreszcie odbił się od dnai wypływając zaklinował między dwoma ogromnymi głazami. Tkwiły nad nimw ciemnościach jak ponure E kamienie nagrobne. Ich szczęki przytrzymywały go, awoda targałanim w przeciwną stronę, jakby nie chcąc pogodzić się zestratą łatwejK zdobyczy i próbując go odzyskać. ( Było tam trochę światła, akurat tyle, by mógł rozróżnić kształty^ i ocenić odległość. Mark zdziwił się, wysilając umysł galaretowatyodg uderzeń i z niedotlenienia. Spojrzał załzawionymi oczami w góręl i stwierdził, że ciężarówka stoi zaparkowana przy wjeździe na mostl wysoko nad przepaścią. Jej reflektory omiatały stalową konstrukcję, światło załamywało się irozpraszało w strugach deszczu. Odbijało sięj rozmazanąniepewnąpoświatą o dół otchłani. ^ Prócz tego było jeszcze jedno, znacznie bliższe, źródło silnegol światła. Zmiażdżona karoseria leżała u stóp urwiska, na wpół zanug. rzona w wodzie. Tkwiłana dachu z wszystkimiczterema kołami (kręcącymi się leniwie, ale reflektory wciąż płonęłydziko, godzącwnierówne skalneściany i przydając im teatralnego, dramatycznego E oświetlenia. Mark rozejrzał się wokół i stwierdził,że prąd zaniósł go aż podBlirwisko. Tużnad głową miałostry występ skalny z błyszczącego^kamienia. Wyciągnął kuniemu prawą rękę i krzyknął, kiedy palce^. dotknęły występu. Porażający błysk bólu przeszyłjego nadgarstek. (Coś tam było złamane,zrozumiał przytulając się rozpaczliwie do^śliskich otoczaków, jednocześnie starając się zmusić palce prawej dłoni""o rozwarcia się lub zaciśnięcia. Nurtwodybył zbyt silny, by przeciwstawiać mu się dłużej. Poczuł,; ześlizguje się po otoczakach i grozi mu ponowne zanurzenie siębrunatnych odmętach. Był świadom, że niedalej jak dziesięć Etilometrów wdółnurtu rzeka opada wodospadem, grzmiąc i pieniąciSię po stromej skarpie. Rozluźniłuchwyt lewej ręki i rzucił się naprzód całymciężarem ciała. Jego palce zaczepiły się o ostrą krawędźwystępu nad głową a ciało zawisło niczym wahadło. Żarłoczne wody łapały gozakolana 479. testując silę tego chwytu i starając się oderwać go. Spróbował rozewrzećzakrzywione palce, aż zdarł paznokcie, wyciskając spod nich kroplekrwi. Wolno, w paraliżującym bólu zgiął zaczepione ramię w łokciui podciągnął ku górze kolana, wyrywając je z morderczego ssania. Wisiał tak dłuższą chwilę, zbierając w sobie resztki sił i zdecydowania. Ostatnim konswulsyjnym ruchem wyrzucił prawe ramię w góręi zahaczył łokciem o występ, dołączając do niego zaraz lewy łokieć. Znów chwila odpoczynku. Uniósł głowę. Grzmotwody w rzecezagłuszał wszelkie inne dźwięki,więc nieusłyszał chrzęstuluźnychkamieni pod butami Dirka, który zszedł w dół po prawie pionowejścieżce. Mark nie zdziwił się nawet,widząc gowydawało mu sięczymś zupełnie naturalnym, że Dirk powinien być tam, na miejscukatastrofy. Był ubrany w bryczesymyśliwskie, buty sięgające polowy łydki,grubąmarynarską kurtkę i wełnianą czapkę nasuniętą nisko na oczy. Ześlizgnąłsię po ostatnich trzech metrach skały, nie tracąc jednakrównowagi. Stąpał lekkojaktancerz. Zatrzymał się na półce skalnejtuż przy rozbitymrollsie. Uważnie rozejrzał się wokół, oświetlająclatarnią cienie i załomy skal. Mark przylgnął do podłoża, ale na razie znajdowałsię pozazasięgiem lampy. Dirkskierował strumień światłana rollsai Mark aż jęknął,porażony widokiem, który wyłonił się znocy. Generał Courteney leżał na wpół wyrzucony przez ramę po wybitejprzedniej szybie samochodu. Maszyna całym swym ciężarem przetoczyła się pogórnej części jego tułowia, odcinając niemal głowę. Gęstasiwa broda była przesiąknięta jasną krwią, która lśniła w świetlelampy jak rubiny. Dirk Courteney nachylił się nad nimi wymacał aortę, szukającpulsu. Mimo okrutnych ran musiał wyczuć słabe tętno uparcie tlącegosię życia. Dirkporuszył głową, oczy miał szeroko otwarte ze zdziwienia. Uniósł w górękrótką,grubąpałkę, owiniętą w chropowaty brązowyhessian. Sposób,w jaki ją trzymał, jednoznaczniewskazywał na jegozamiary. Mark chciał krzyknąć, ale chrapliwy jęk został zagłuszony przezhuk wody. Dirk uderzył ojca w skroń tuż nad prawym uchem, gdziemokre siwe loki przylegałydo czaszki,i Markowi zdawało się, że czujeto uderzenie w swej duszy. Następnie Dirk nagniótł palcem skroń,badając spustoszenie,którepoczyniła pałka, nierówne krawędziepogruchotanychkości czaszki zgrzytałyostro. Twarz Dirka niewyrażała żadnychuczuć, była zimna i beznamięt480 ;aa. Potem zrobił coś, co wydało się Markowi nawetbardziej szokującegTliżbrutalne, śmiertelne uderzenie. Lekkim dotknięciem opuszków^palców zamknął powieki na martwych oczach Seana Courteneya. Eprzykląkl na jednokolano i pocałował mocnozaciśnięte usta ojca,(yająctwarz zimną niczym maska. Było to działanie wypaczonego""nysłui w tej właśnie chwili Mark zrozumiał,że Dirk Courteney jestalony. Wtem zachowanie Dirka uległo całkowitej przemianie. Ręceatradły lekkość dotyku,stając się znów precyzyjne i profesjonalne. Przetoczył ciało Seana, rozpiął płaszcz z wielbłądziejwełny i wprawlie przeszukał kieszenie-Wyciągnął złotą dewizkę zegarka wrazH( kluczami i złotym brelokiem. Obejrzał je pobieżnie i wsunąłdo swej""aeszeni. Następnie wstał i podszedł do tylnych drzwi rollsa. Szarpałhwilę zaklamkę, nimdrzwi ustąpiły i bezwładne ciałoRuth Courteneyozciągnęlo się u jego stóp. Chwycił garść gęstych ciemnych włosów(odchylił głowędo tyłu, znów uderzył pałką w skroń i znów zbadałczaszkę jak lekarz stawiający diagnozę. Usatysfakcjonowany, wziąłbezwładne, jakby dziecinne ciało Ruth Courteney na ręce,zaniósł nabrzeg rzeki i rzucił ją w odmęty. Zniknęla w tej samej chwili, porwanajiŁ^icmn^TTi nurtem wdół ku wodospadom,które potocząjej ciało kugBWolinie Ladyburga i wyrzucą tak okrutnie skatowane na brzeg, żeHBtJ umyśle koronera nie pojawi się nawet cień wątpliwości co do^^BBprzyczyny jej śmierci. """ Mark był osłabły od odniesionych ran i z wyczerpania, ciało miałolate i nadwerężone ponad wszelkie granice. Nie mógł zdradzić swejlecności, widząc,jak Dirk pochyla się i chwyta ojca za kostki u nóg. wlókł ciężkie ciało generała ku brzegowi, odchylając sięw tył podlorem martwej materii. Markukrył twarz w dłoniach i zatkałbchem, który wnikał głęboko w ranyjego piersi. Kiedy uniósł głowę, ciała Seana Courteneyajuż nie było,a Dirklizał się do miejsca, w którym leżał. Podążając ostrożnie wzdłuż(skiej półki skalnej, przeczesywał ciemności światłem lampy. Omiótłanne, skłębione wody, obejrzał każdą piędź skalnego tarasu, szukającigo szukając Marka. Musiał wiedzieć, że był w rollsie. Reflektoryfeężarówki zaświeciły mu przecież prosto w twarz w chwili tragicznejalizji. Dirk wiedział, że musi on gdzieś tam być. Markprzeturlałsiębok, próbując rozpiąć guziki kurtki, ale odruchowochciał to zrobićBrawą dłonią i niemal zatkał z bólu. Teraz już lewą dłoniąoddzieratBguziki i wysuwał się zmokrego odzienia. Nasiąknięty materiał opierałH"Nę każdemu jego ruchowi i kiedy wreszcie uwolnił się, Dirkbył niecałesrfiętnaściemetrów od niego, zbliżał się szybko, stąpając czujnie po 481. wąskiej skalnej półce z lampą w jednej ręce, a ołowianą pałką wiszącąu drugiej. Leżąc na brzegurzeki,Mark próbował zepchnąć kurtkę, takbyspadła po skałach w nurty przepływające poniżej, ale nie miał czasuupewnić się, czy mu się to udało. DirkCourteney był już zbyt blisko. Mark przetoczył się ażdo stóp urwiska, powstrzymując okrzykbólu, kiedy połamane żebra i nadgarstek starłysię gwałtownie zeskalną ścianą. Na skraju skarpy wystawał płytki ciemny komin skalnyosłonięty od światła lampyi reflektorów, i tam Mark powstał na nogi. Dirka Courteneya nie było widać zza załomu skały, ale krąg światłalampy bujał się, podskakując przykażdym kroku. Mark zwrócił siętwarzą doskalnej ściany i zebrał w sobie resztkisił. Złość wciążtląca się małym płomykiem wjego piersispowodowałaprzypływ energii. Nie potrafił ocenić,czy dasobie radę, ale zacząłwspinać się powoli iniezdarnie kugórze. Przywierał na chwilę domokrych zimnych skał podobny do pełzającegoowada, po czym brnąłdalej. Przebył niecałe dziesięć metrów, kiedy zauważył, że Dirk Courteneyzatrzymał się na progu skalnym dokładnie pod nim. Zamarłznieruchomiały, resztkamiinstynktu bezbronnego zwierzęcia. Wiedział, żejeśli Dirk uniesie lampę nieco w górę, zostanie odkryty. Czekał natenmoment z tępą rezygnacjąwołu wrzeźni. Dirk znów sprawdziłokolicęuważnie. Zataczałlampą szerokiełuki, oświetlając oba brzegi, i właśnie miał unieść ją ku skale, na którejwisiał bezradnie Mark, kiedy coś przykuło jegouwagę. Kurtka Markazaczepiła się ojeden z kamiennych otoczaków i Dirk ukląkł na jednokolano iwyciągnął ramię,by ją schwycić. To był moment zwłoki tak potrzebny Markowi. Cała uwaga Dirkabyła teraz skupiona na porzuconej kurtce,a huki pęd wodyzagłuszałyhałaśliwe postępy nóg Marka prącego uparcie kugórze. Nie spojrzał w dół, aż nie podciągnął się kolejne piętnaście metrówwgórę. Wtedy dopierozobaczył, żekurtka spełniłaswe zadanie jakoprzynęta. Dirk Courteney zszedł trzydzieści metrów w dół rzeki i stał nabrzegu stromego wodospadu, wpatrując się w bezlitosny okrutny spadekwody. W ręku trzymałprzemoczoną ciężką kurtkę Marka. Wświetlelampy woda była ciemna igładka jak olej. Przelewając się przez brzegi spadając w głębinę, przemieniała się stopniowo wgęstą białąpianę. Dirk wrzuciłkurtkę do wody i odszedł okrok od brzegu urwiska. Przysiadł wygodniena piętachi zupełnie spokojnie wyjął z kieszeniiprzypalił cygaro. Wyglądałjak robotnik wykorzystujący przerwę powykonaniuciężkiej, sprawiającej mu satysfakcję pracy. 482 Ta banalna prosta czynność, błysk siarki zapałki i pełne zadowolenia pykanie błękitnego dymu w świetle lampy, najprawdopodobniejuratowała życie Markowi. Rozpaliłajego nienawiść dotego stopnia,że zagłuszyła ból i wycieńczenie ciała. Napędziła go wolą, by iśćnaprzód, i znów ruszył. Momentami poczucie rzeczywistości opuszczało udręczony umysł[ Marka. W pewnejchwili jego ciało zaczęło ogarniać wszechobecneuczucie ciepła iwygody, cudowneuczucie, jak pływanie na samympograniczu snu. Zebrał się w sobie,nim odpadł od ściany i z pełnąświadomością uderzyłprawą dłonią w grań. Krzyknął zbólu, ale wrazz nimprzyszła nowa determinacja. ; Nie trwała jednak długo,rozpłynęła się w zimnie i bólu i znów[ zaczął majaczyć. Wyobrażał sobie teraz, że jest jednym zwybrańcówl królaChaki i że podąża w ślad za starym władcą wgórę po okrutnej ścieżce, ażna sam szczyt Bramy Chaki. Raptem usłyszał, jak mamroczeE- coś włamanym zulu. W głowie zabrzmiał mu głęboki rezonujący głoskróla wzywającygo, dodającymuotuchy iwiedział już, że jeślipodwoi wysiłki i będzie się wspinałszybciej, zobaczy królewskieoblicze. Niecierpliwość sprawiła, że stracił uchwyt i ześlizgnął się,nabierając siły rozpędu na przechyle, aż wreszcie runął najednoz karłowatych i rozłożystych drzewek wyrastających ze zbocza. Zatrzymało jegoupadek, ale znów krzyknął z bólu płynącego z polaBnanychżeber. Zaczął wdrapywać si? od nowa i wtedyusłyszał głos Storm. ^dawał siętak blisko i słyszał go tak wyraźnie,że zatrzymałsięi uniósł twarz ku deszczowi i ciemności. Stałatam, unosząc sięponadjego głowątak piękna, blada i wdzięczna. Chodź do mnie, Marku powiedziała. Jej głosdźwięczał nibyebrny dzwoneczek w jego głowie. Chodź, mój kochany. Wtedy już wiedział, że ona żyje, że wcalenie umiera w łóżkuipitalnym, że była przy nim, przyszła, by ukoić jego ból i zmęczenie. Storm! znów rzucił się naprzód i upadł twarzą w krótkąlokrą trawę na szczycieskały. Chciał zostać tam na zawsze. Nie byłtewien, czy dotarł już nasam szczyt, nie był pewien,czyto nie jestiolejny majak. Byćmoże nie żył już i wszystko sięwreszcieskończyło. i Powolizaczynał uświadamiać sobie krople deszczu na policzkachtkumkanie drzewnych żab w ulewie, zimno oddechu wiatrui z żalemStwierdził,żejednak wciąż żyje. Wtedy zaczął powracać ból. Wpierw dezwał się w nadgarstki i zaczął się wolno rozprzestrzeniać, aletlark nie zastanawiał się nawet,czy majeszcze dość sił, by z nim"alczyć i pokonaćgo. 483. Potem nagle w jego wyobraźni uformował się zupełnie jasno obrazDirka Courteneya stojącego nad ciałem dziadka Johna z patkąuniesioną w górze i po raz drugi złość uratowała Marka. Zwlókł się nakolana i popatrzył wokół siebie. Trzydzieści metrówdalej zaparkowana przy podjeździe na most stała ciężarówka. W świetlejej gorejącychreflektorów zobaczył postać mężczyzny. Zpotwornym,wyczerpującym do cna wysiłkiem Mark zdołał powstać na nogii chwiejąc się, długo musiał zbierać się w sobie, nim zrobił kolejny krok. Peter Botes stal w deszczu. W opuszczonej wzdłuż ciała dłonitrzymał rewolwer. Ulewa zmoczyła jego rzadkie płowe włosyi ściekałapo policzkach iczole,zmuszającgo dowycierania twarzy wciąż lewądłonią. Deszcz przemoczył też jego płaszcz, tak że dygotał gwałtowniewrównej mierze ze strachu, co z zimna. Znalazłsię nagle wsamym centrum wielkichwydarzeń, na które niemiał najmniejszego wpływu,otaczała go pajęczyna, z której niebyłodrogi odwrotu, mimo żejego umysł jurysty wytężał się, chcąc ją znaleźć. Współudział w morderstwie przed i po fakcie. Nie chciał wiedzieć, co dzieje siętamna dole u stóp skały,a mimotoczuł wprost chorobliwą fascynacjęwypadkami. Nietak to sobie wyobrażał, decydując się pójśćdo Dirka Courteneya. Spodziewał się wymiany paru zdań, poktórej będzie mógłodejść, udając,że to nigdy nie miało miejsca, wdrapując się do ciepłego łóżka obok żonyi naciągająckoc nagłowę. Nie był przygotowany na potwornościi przemoc, narewolwer w dłoni i paskudne krwawe porachunki na dole. Karaśmierci pomyślałi znów zadrżał. Chciał uciec, ale terazniemiał już dokąd. O Boże, dlaczego ja to zrobiłem? wyszeptał na głos. Takbym chdał,Boże, chciałbym. Boże, chciałbym. odwieczne skamlanie słabeusza, nie dopowiedział jednak życzenia. Tuż za nimrozległsięjakiś hałasi zaczął zwracać się w jego kierunku, unosząc brońimierząc z niejz obiema rękami wyciągniętymi wprost przed siebie. Z ciemności zbliżała się ku niemupostać i Peter otworzył usta dokrzyku. Postać ta była zlepkiemkrwi i błota, opobladłej zniekształconejtwarzy. Nadeszła tak szybko, że niezdążył krzyknąć, krzyk nie zdążyłdotrzeć do ust. Peter Botes byt człowiekiem słów iplanów, miękkim małymczłowieczkiemze światabiurek i sutychobiadków, a człowiek, którywyszedłna niego, byłżołnierzem. Mark ukląkłna nim w błocie,sapiąc i trzymając sięza żebra,czekał, aż ból spowodowany nagłym ruchem uspokoi się, arozgwieżdżony obraz przed oczami rozpłynie się. 484 Spojrzał na mężczyznę leżącego pod nim. Jego twarzbyła ukrytac w błocie, więc chwycił za włosy i przekręciłgłowę na chudychramionach, niechcąc pozwolić, by się utopił. Dopiero wtedy go poznał. Peter! wyszeptał ochryple. Poczuł, że zmysły znów płatają1 mu figla, niedo końca pewien, czy to niekolejny omam. E:. Dotknąłwarg nieprzytomnego mężczyzny. Były ciepłe i miękkie. jak udziewczyny. .Peter powtórzył bezmyślniei nagle wiedział już wszystko. Nie wymagało to wcale analizowania krok po kroku. Zrozumiał teraz, skądDirk wiedział, gdzie ma zastawić pułapkę. To PeterEbył zdrajcą, a Storm i dziecko posłużyli jako przynęta. Wiadomość o wypadku była kłamstwem. Był pewien, że Storm i maleństwo -śpią bezpiecznie w przytulnej sypialni domku przy plaży i ta^świadomość uskrzydliła go. - Wyciągnąłrewolwer Smith Wesson z Nota i wytarł godokładnieo brzeg koszuli. Dirk Courteney zatrzymałsię u wylotu ścieżki. Był tylko trochę(zdyszany odwspinaczki, ale buty miał oblepione błotem, a deszczprzemoczyłramiona kurtki, tak że lśniła w świetle reflektorów. oślepiony światłami samochodu, widział przedsobą tylko nieprzeniknioną strefę ciemności. Peter? zawołałi uniósł ramię, by osłonić oczy. Zobaczył niewyrażną postać mężczyznyopartego o kabinę ciężarówki i ruszył naprzód. Załatwione powiedział. Nie masz sięjuż czym przejmować. Mamkluczdo sejfu, teraz zostały nam tylko drobne porządki. Zatrzymał się raptem i spojrzał uważnie naoczekującą go postać. Mężczyznanie poruszył się. Peter jegogłos załamał się. No dalej, człowieku. Weźże się w garść. Mamy jeszcze sporo do zrobienia. Ruszył na przód, wychodząc z kręgu reflektorów. Która to już godzina? zapytał. Zrobiło się chyba dość późno. Tak głos Marka był niski i niewyraźny. Dlaciebie jest już za późno. Dirk stanął, wpatrując się wniego. Milczenie zdawało sięrozciągaćnieskończoność, ale Dirkowi zajęłotylko sekundę, by zauważyć rewolwer i poznaćbladą pomazanąbłotem twarz. Wiedział,że zaraz nastąpi strzał, i chciał opóźnić ten moment choćby o krótką chwilę. Wysłuchaj mnie powiedział szybko. Zaczekaj. Jego głos był przekonujący i spokojny, wystarczyło to, by palec 485. zatrzymał się na spuście. Zmienił uchwyt na rączce lampy, którątrzymał w prawej dłoni. Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. Dirk zrobił bezradnygest ramionami i zamachnął się lampą w tył. Potemszerokim łukiempotężnego ramienia cisnął nią wMarka i jednocześnie runął naprzód. Lampa musnęła ramię Marka wystarczającomocno, by wybić mubroń z dłoni w momencie strzału. Pocisk jednak trafił, pacnąl stłumionyodgłosołowiu miękko wbijającego się w ciało i usłyszał wydechpowietrza wytłoczonego z płuc Dirka Courteneya impetem uderzenia. Duże masywne ciało mężczyzny wpadło na Marka i zatoczyli sięrazem na kabinę ciężarówki. Poczuł, że muskularne ramięobejmujejego pierś, ą twardepalce wbijają się wdłoń, w której trzymał rewolwer. Już w tym pierwszym starciu Mark zorientował się,że Dirkprzewyższa goznacznie siłąi wagą. Gdyby nie był ranny, Mark niemiałby najmniejszych szans. Czul,jakby dostał się w tryby potężnejmaszynerii. Zdawało się, że ciałoDirka Courteneya nie składa sięz mięśni, alez twardego brutalnego żelaza. PołamaneżebraMarka poruszyły się w silnym uściskui wykrzyknął,kiedyostre brzegi pękniętych kości wbiły się w ciało. Poczuł, że ręka,wktórej trzyma broń, jest wykręcana, a wylot lufy zmierza ku jegotwarzy. Dirk uniósł go z ziemi i kręcili sięchwilę jak para tańczącawalca. Naglewprost nadludzkim wysiłkiem i szczęśliwym przeniesieniem ciężaruciałaMarkowi udało się postawić nogi z powrotem na ziemi. Wiedziałjednak, że teraz nie możewesprzeć sięo karoserię ciężarówki i przynastępnym tak wielkim wysiłku upadnie twarząw błoto. Czuł, że Dirk Courteney zbiera się w sobiedo kolejnego ataku,balansując lekko ciałemdzięki twardym mięśniom atlety. Markzrobiłdesperacką próbę starcia się z nim, ale tamten runął z siłą równietrudną do powstrzymania co nawałnica potężnych fal morskich,pędzącychku plaży. Potem, kiedy już padał na ziemię, wydarzyło się coś, co graniczyłoniemal z cudem. Poczuł, że potężne ciałoobala się z hukiem, i usłyszałłkający wydech powietrza z piersi Dirka Courteneya. W tej samejchwili brzuch zalała mu obfita fala ciepłej, lepkiej cieczy. Wyczuł, że siły opuszczają DirkaCourteneyai że traci onrównowagę, a uchwyt na dłoni trzymającej broń zelżał. Widoczniepocisk poczynił jednak znaczne szkody, a wysiłek włożony w walkęrozerwał coś wewnątrzpiersi Dirka. Życiodajna krewbyła wyrzucanaz rany grubymi syczącymi fontannami potężnych skurczów serca. Wkładając wto maksymalny wysiłek, Mark odwrócił kierunek wylotulufy tak, żewycelowałprosto w twarz przeciwnika. 486 Nie mógł uwierzyć, że znalazł w sobie dość sił,by nacisnąć spust. Broń zdawała się wystrzelić samoistnie, a błysk wystrzału oślepił go nachwilę. Impet odrzucił głowę DirkaCourteneya wtył, zupełnie jakbyzostał trafiony w twarz pełnym zamachem kija baseballowego. Upadłdo tyłu poza zasięg światła reflektorów i potoczył się w dół postromym urwisku. Broń wypadła mu z ręki i osunął się wpierw nakolana, a potem;. ciężar ciała zwyciężył i padł twarzą w błoto. To jestostatnia wola i testament Seana Courteneya pozostającegow małżeńskiejwspólnocie majątkowejz Ruth Courteney (primo votoFriedman, z domu Cohen), obecnie zamieszkałego w posiadłości LionKop, dystrykt Ladyburg. zapisuję w spadku i pozostawiam wszelkie swe włości i dobra, ruchomei nieruchome, będące w moim władaniu, te które do mnie powróciły, tektórenabędę wprzyszłości lub wejdę w ich posiadanie przypadkiem,w każdej sytuacji i bez wyjątków swojej żonie Ruth Courteney. O pierwszym brzaskunastępnego dnia Mark poprowadziłgrupę{. poszukiwawczą w dół stromych brzegów rzeki. Prawe ramię miał natemblaku, a żebra ściśle obwiązane schowanym podkoszulą bandażem. Utykał boleśnie. Znaleźli ciało Seana Courteneyaosiemset metrów zalostatnią kataraktą, w miejscu gdzie Baboon Sroom wpadała do doliny. "-; Leżałna wznak, nie było tam krwi, wody zmyły każdą jej kroplę. Nawet ranybyły czystei odcinały się swoimbłękitem od bladości skóry. Próczwgłębienia na skroni rysy jegotwarzy były nietknięte. Biała broda wyschław słońcu poranka i wiłasię dumnie leżąc napiersi. Wyglądał jak wizerunek średniowiecznego rycerza w zbroi i z mieczem przy boku wykuty z kamienia na wiekusarkofagu^leżącego w mrocznych katakumbach antycznej katedry. Wprzypadku gdy moja żona nieprzeżyje mnie lub gdy umrzemyjednocześnie, w odstępie krótszymniż sześć miesięcy. Rzeka okazała się łaskawa i wyrzuciła ją na ten sam piaszczystygbrzeg. Leżała twarzą doziemi, na wpół zagrzebana w sypkimbiałym piachu. Jedno ze szczupłych nagich ramion było wyciągnięte do^przodu, a na serdecznym palcu połyskiwała wąska złota obrączka. Jej palce prawie dotykały ramienia męża. 4S1. Pochowano ich razem, obok siebie, w jednym grobie na wzgórzach, nieco poniżej wielkiego domostwa Lion Kop. zaznaczam, żeponiższe odnosi się doreszty mojego majątku. Tu następowało ponad pięćsetzapisów zajmujących pięćdziesiątstron testamentu i rozdysponowujących kwotę prawie pięciu milionówfuntów szterlingów. Sean Courteney pamiętał o wszystkich. Poczynającod stajennych i domowej służby, dla których przeznaczył kwotywystarczające, by zakupićkawałek ziemi, małe stado bydła ekwiwalent dorobków całego życia. Dla tych, którzy poświęcili mużycie służąc lojalnie, zapis był proporcjonalnie większy. Na tychz kolei, którzy przyczynili się do rozbudowy i rozkwitujego rozlicznychkompanii iprzedsięwzięć, czekałyduże udziały w nich. Niezapomniał o żadnym zprzyjaciół czy krewnych. Potwierdzam niniejszym, że mam jednegolegalnego potomkapłci męskiej,waham się przed użyciem słowa "syn" Dirka Courteneya, obecnierezydującego w posiadłości Great Longwood w dystrykcie Ladyburg. Jednakże Bóg albo diabeł zaopatrzył go tak sowicie, że cokolwiek mógłbymdodać, byłoby nadmiarem. Przeto nie zostawiam munic, nawet megobłogosławieństwa. Dirka Courteneya pochowano wlesie sosnowym tuż przy psimringu. Nie znalazł siębowiem ksiądz, który zgodziłbysię odprawićostatnią posługę, i grabarzzamknął wieko trumny przed ciekawskimispojrzeniami parudziennikarzy imałej garstki łowców sensacji. Mimoże byłoich paru, żaden nie uronił łzy. Mojej córce Stormn Hunt (z domu Courteney), która traktowała sweobowiązki córki lekko, w zamian wyczerpujęswe obowiązki ojcowskie. zapisując jej jedną gwinee. On tak nie myślał Mark wyszeptał jej do ucha. Mówiło tobie tamtej nocy, wspominałcięwłaśnie,kiedy to się wydarzyło. Wiem, że mniekochał odpowiedziała cicho. To miwystarczy. Mimo że u schyłku życia starał się temu zaprzeczyć będęo tym wiedziałazawsze. Nie potrzebuję jego pieniędzy. Markowi Andersowi, którego darzyłemuczuciem zazwyczaj zarezerwowanym dla syna, nie zostawiam pieniędzy, jestem bowiem świadom 488 pogardy, jaką do nich żywi- Zapisuję mu więc zamiast pieniędzy wszystkieswe książki, obrazy,broń, pistolety, karabiny, biżuterię, a także zwierzętadomowe, włączając w to konie i bydło. Same obrazy stanowiły' niebagatelną fortunę,a wiele książek byłounikatami wświetnym stanie. Marksprzedał bydło i konie, było ich zbyt wiele i zainfekowanaprzez muchętse-tse dolina Bubezi nie była odpowiednim miejscemdla nich. Resztę swegomajątku zapisuję rzeczonemu MarkowiAndersowi dodysponowania i zarządzania nim jakokuratorowi Towarzystwa OchronyPrzyrody Afryki. Zapisten winien być wykorzystany w przyszłości na celetego towarzystwa, a zwłaszcza na rozwój i powiększenie terenów znanychjako Brama Chaki i stworzenietam rezerwatu dzikiejprzyrody. Nikt niezechce tknąć projektu ustawy złożonegoi pilotowanegoprzez poprzedniego ministra do spraw ziem prorokował generałJannie Smuts,kiedy stali rozmawiając półgłosem po pogrzebie. Imiętego człowieka zostawiłocuchnący odór na wszystkim, czego tknął,Reputacjapolityczna jest zbyt kruchą i delikatną rzeczą, by narażaćją na takie ryzyko przewiduję,że nowy rząd bardzo szybko zechceodciąć się od pamięci o nim. Możemy spokojnie czekać na złożenienowego projektu ustawy, potwierdzającej i rozszerzającej statusprawnyterenów proklamowanych przy BramieChaki, zaręczam ci to, mójchłopcze, i zapewniam cię, żeustawa ta spotka sięz pełnympoparciem mojej partii. Tak jak powiedział generał Smuts, ustawa ta zostałauchwalonaw czasie najbliższej sesji parlamentu i weszła w życie 30 maja 1926rokujako akt Nr 56z 1926 roku Parlamentu Republiki Południowej Afryki. W pięć dni późniejdotarł do Ladyburga telegram podpisany przezministra do spraw ziem potwierdzającynominacjęMarka na stanowisko pierwszego naczelnego strażnika Parku Narodowego Brama Chaki. Inaczej potoczył się proces, na którym Hobday miał wydaćswychwspólników ibyć tym samym uwolniony od zarzutu morderstwa. Takwięc na procesieHobdaya oskarżyciel publiczny zażądał kary śmierci. W uzasadnieniu prezes sądu położył nacisk na znaczenie zeznańzłożonych przezSithole Żarna, aliasPungushe, istwierdził:,,Zrobił ondoskonałewrażenie naskładzie sędziowskim. Jego odpowiedzi byłyjasnei precyzyjne. Obronie ani razu nie udałosię podważyć jegoewidentnejuczciwości czy zachwiać jego pamięcią". 489. W wieczór wigilijny, w pobielonej celi więzienia centralnegow Pretorii, z rękami i nogami spętanymi przez skórzane pasy i twarzązasłoniętą czarnym workiem, Hobday spadł w wieczność i niebyt przezdrewnianą zapadnię. Peter Botes został oczyszczony z oskarżenia o morderstwo i usiłowanie zabójstwa napodstawie zeznań złożonych przezMarkaAndersai nie stanąłprzed sądem. Jegozbrodniami sąsłabość i chciwość Mark starał sięwytłumaczyć go przed Storm. Gdyby istniała kara za to, każdegoznas czekałaby szubienica. Poza tym, dość już mściwości i śmierci. PeterBotesopuścił Ladyburg natychmiast po przesłuchaniu. Marknigdy nie dowiedział się o jego dalszych losach. Obecnie, kiedyprzekroczysz rzekę Bubea niskimbetonowymmostem w miejscu, gdzie miała stanąć tama i hydroelektrowniaDirka Courteneya,dojedziesz do barierki na drugim brzegu. Przywitacię zuluski strażnik ubrany wzgrabny uniform i kapelusz z szerokimrondem, obdarzając cięszerokim uśmiechem pełnym białych zębówbłyszczących jak odznaka zarządu parku wpięta w przódjegokapelusza. Kiedy wysiądziesz z samochodui wkroczysz do budynku zsurowego kamienia krytego schludną strzechą, w którym mieści się biuro. by wpisać się do księgi, spójrz na lewą ścianę znajdującą sięzakontuarem recepcji. Wszklanej gablocie jesttam stała ekspozycjazdjęć i pamiątek z pierwszych dni parku. W centralnym miejscu tychzbiorówwisi duża fotografia. Uwieczniono na niej prężnego starszegodżentelmena, szczupłego, opalonegoi wysportowanego, z gęstą czupryną szokującobiałych włosów i imponującym sumiastym wąsem. Jego bawełnianabluzajest trochę pomięta i leży na nim, jakby byłaze starszego brata, węzełkrawata jest nieco przekrzywiony, a rógkoszuli zwichrowany. Pomimo że uśmiecha się zawadiacko, jegoszczęka wskazuje na stanowczość i determinację. Ale towłaśnie jegooczyprzyciągają całą uwagę. Patrzą poważnie wprost przed siebie,oczy wizjonera lub proroka. Pod zdjęciem widnieje napis: ,,Pułkownik Mark Anders, pierwszynaczelnikParku Bramy Chaki", a poniżej mniejszymi literkami: ,,Dzięki energii i dalekowzroczności tego człowieka nasz park rozkwitłw Narodowy Park Bramy Chaki. Pułkownik Anders zasiadał w Za490 rządzie Rady Parku Narodowego od jego założenia w 1926 roku;W 1935 został wybrany najej przewodniczącego. Walczyłi został ;odznaczony w dwóch wojnach światowych,odniósłpoważne rany- w pierwszej idowodził batalionem podczas walk w Afryce Północnej i we Włoszech. Jest autorem wielu książeko tematyce przyrodniczej. między innymi Sanktuarium iGinąca Afryka. Przemierzył świat, prowadząc wykłady i starając się uzyskać poparcie w swej walce o zachowanie i ratowanie dzikiej przyrody. Był uhonorowany przez wielu monarchów,rządy i uniwersytety". Na zdjęciu przy pułkowniku stoi wysoka, szczupła kobieta. Jej włosyściągnięte schludnie do tyłu przebiegają liczne siwe pasma. Pomimo zmarszczek wkącikach oczui głębokich bruzdbiegnących wzdłuż ust jej twarz zdradza ślady wielkiej urody. Nachyla się na wpółopiekuńczo, a na wpół ochronnie ku ramieniupułkownika, a podpis umieszczony poniżej głosi:"Jego żona i towarzyszka życia i pracy. znana na całymświecie malarka, autorka pięknych pejzaży Afryki studiówdzikiej przyrody, tworząca pod panieńskim nazwiskiem Storm Courteney". W 1973 roku pułkownik Mark Anders przeszedł naemeryturę ze stanowiska przewodniczącego Rady Parków i zamieszkał nastałe zetwoją panią w domku stojącym nad samym morzem,w UmhlangaRocksna wybrzeżu Natalu. (' Kiedyprzeczytasz legendę,możesz wrócić do swego samochodu. Euluski strażnik zasalutuje ci na pożegnaniei uniesie szlaban. Wtedy" i ty możesz na krótkiczas wjechać doraju. Koniec powieści Wilbura Smitha Brama Chaki. Następna część sagi rodu Courteneyuw to Płonący brzeg.