15635
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15635 |
Rozszerzenie: |
15635 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15635 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15635 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15635 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Andrzej Zimniak
PĘKNIĘTY DZBAN
Niechaj te kobiety, które są jak szklanice
słodkiego mleka z odrobinq potłuczonego
szkła na dnie, łaskawie wybaczą mi poniższą
groteskę. Inne dawno już to zrobiły.
Pierwsze ostrzegły go piżmaki. Trwożliwe piski zwierząt zabrzmiały w jego mózgu sygnałami
budzącymi czujność. Już wiedział — w lesie jest obcy.
Zasłony deszczu rozchyliły się na chwilę, przepuszczając mętny blask mglistego poranka, po
czym szara kotara cieknącej z nieba wody zaciągnęła się znowu, bębniąc w dach i bełkocząc w
drewnianych rynnach. Lecz ta chwila wystarczyła Gwalbertowi, żeby w oddali dostrzec nie
większą od mrówki postać człowieka, pnącego się po stromym stoku w kierunku jego domu.
Ten widok zelektryzował go.
— Znów się zaczyna — oznajmił nagim ścianom chaty ze znużeniem, nie pozbawionym jednak
domieszki ekscytacji. — Znów po dwóch latach przerwy.
Czekał, aż ponownie zawieje wiatr i odepchnie kolumny szybujących kropel. Nastąpiło to
dopiero wtedy, gdy przybysz miłjał cmentarzysko.
— Przykro mi, mała — powiedział znów głośno, chociaż był w chacie sam. — Przykro mi, że
muszę cię zabić. A przecież mogłabyś być dobrą kochanką, żoną i matką…
Gwalbert skoncentrował się, wbił wzrok w nadchodzącą, która najwyraźniej nie zdawała sobie
sprawy z niebezpieczeństwa. Chyba że doskonale grała swoją rolę, a nerwy miała jak postronki.
Nagle drgnął i rozluźnił napięte odruchowo mięśnie barków. Pięścią przetarł oczy i wychylił się
z okna, jakby to mogło w zauważalny sposób zmniejszyć odległość między nim a obcym. Nie, nie
było wątpliwości: stromą ścieżką piął się pod górę mężczyzna.
Gwalbert z impetem zatrzasnął okiennicę i wsparł czoło o wilgotne drewno. W głowie miał
chaos. Zabić? Ostrzec i zmusić do odwrotu? Uciec?
Podjął decyzję szybko, jak zwykle pod wpływem pierwszego impulsu. Zdjął ze ściany długi
sztylet i włożył go za pas, a cienki i ostry nóż ukrył w cholewie buta. Pchnął okiennicę i z
pozornym spokojem obserwował nadchodzącego.
Przybysz okazał się mężczyzną niewielkiego wzrostu, licho ubranym i o twarzy opalonej na
brąz, poprzerzynanej zebranymi w pęki zmarszczkami. Stał przed chatą i uśmiechał się niepewnie.
— Dzień dobry. Czy mogę wejść do środka, panie Gwal?
Jego głos brzmiał skrzekliwie i przypominał nawoływania nocnych ptaków, gnieżdżących się w
okolicznych lasach.
— Wejdź, człowieku, ale jeśli chcesz żyć, poruszaj się powoli.
Z dłonią na rękojeści sztyletu lustrował nieznajomego, gdy ten niezdarnie wspinał się na wysoki
próg, rękawem obcierał mokrą od deszczu twarz, a potem bezradnie stał w powiększającej się
kałuży. Gwalbert nie ułatwiał mu zadania — czekał w milczeniu.
— To… to pan jest tym… Gwalbertem? — wyjąkał wreszcie przybysz, poprawiając sobie
spodnie w kroku typowo męskim sposobem. Gospodarz uważnie obserwował każdy ruch obcego,
nie stać go było na błąd. Tutaj błąd kosztował życie.
— Tak, to ja. Po co tutaj przyszedłeś?
— Musiałem uciekać. Jutro mogłoby być za późno, panie Gwal…
— Mów mi ty. Dlaczego one dotychczas cię nie zabiły?
— Ja… bo ja… — skrzeczał obcy, przestępując z nogi na nogę. Gwalbert zacisnąwszy dłoń na
rękojeści sztyletu zbliżył się na ugiętych nogach do intruza; na tak małych odległościach nie mógł
posługiwać się swoją zdolnością rażenia psychicznego.
— Bo ja jestem… impotentem! — wykrztusił wreszcie przybysz. — Mam to od urodzenia.
Dlatego mnie tolerowały.
— A więc histeria ciągle wzrasta. Typowe przesterowanie inercjalne — mruknął Gwal do siebie
i uśmiechnął się rozluźniając napięte mięśnie. Zaczynał lubić tego małego człowieczka. — Czy
oprócz ciebie jeszcze ktoś został?
— Nie wiem, panie… to znaczy, Gwal. Byłem izolowany.
— Taak… No to rozbieraj się. Jak się właściwie nazywasz?
— Bernie — przybysz rozglądał się spłoszony. — Czy… muszę? Wiesz, moje kompleksy…
— Dobrze wiesz, że musisz — głos Gwalberta znów stał się twardy. — Pospiesz się.
Nasiąknięte jak gąbka ubranie opadło na podłogę wprost do kałuży; pośrodku stał nagi,
wstydliwie pochylony mężczyzna w nieokreślonym wieku. I chociaż wszystko miał na swoim
miejscu, rzeczywiście wyglądał na upośledzonego płciowo. Gwalbert wyczuwał to, choć nie był w
stanie wytłumaczyć dlaczego.
Na chwilę opanowało go poczucie wyższości, jakie zawsze staje się udziałem lepszego samca w
momencie porównania. Nie bez oporów zdusił falę ciepłego samozadowolenia.
— No dobrze, Bernie, ubieraj się. Ale nie w swoje mokre szmaty; w tamtej szafie znajdziesz coś
suchego. Będziesz musiał podwinąć rękawy i nogawki, na to nie ma rady.
— Dziękuję ci, naprawdę…
— Na razie nie masz za co dziękować. Prawdopodobnie będziesz mnie jeszcze przeklinał —
przerwał ostro. Przywykł do samotności i ludzkie reakcje emocjonalne wyprowadzały go z
równowagi.
— Ja… chciałem tylko powiedzieć — speszył się Bernie — że mogę to sobie przyfastrygować.
Umiem trzymać igłę.
— Hola, mój drogi — Gwalbert znów poczuł zagrożenie — czy nie aklimatyzujesz się zbyt
szybko? Uważam, że najpóźniej jutro rano powinieneś wyruszyć w dalszą drogę.
— Wyruszyć… tak… Tylko nie bardzo wiem… dokąd — wyjąkał Bernie, a w jego spojrzeniu
było tyle strachu, że, według oceny Gwalberta, nie mógł to być strach zagrany przez najlepszego
nawet aktora.
— Gdy będzie nas dwóch w jednym gnieździe, może opłacić się większa ekspedycja karna.
Lepiej żyć w rozproszeniu — powiedział Gwalbert na wpół do siebie, na wpół do przybysza. —
Ale o tym jeszcze pogadamy; teraz przygotuję posiłek, a ty przebierz się wreszcie, bo wyglądasz
jak uosobienie wszystkich nieszczęść tego parszywego świata.
*
W półmroku, nad misą z parującą strawą, błyszczały czarne jak węgle oczy Berniego. Gwalbert
pomyślał, że zupełnie nie pasują do jego zmiętej, zniszczonej przez słońce twarzy. Wyglądałyby
jak szklane kule, gdyby nie cechujący je wyraz zachłannej dociekliwości. Poruszył się
niespokojnie.
— Wiem już, kim naprawdę jesteś — zaśmiał się ochryple, czujnie śledząc każdy ruch swojego
gościa. Nie należało zaniedbywać żadnego fortelu.
Spojrzenie tamtego natychmiast zmętniało, straciło poprzednią ostrość, uciekło gdzieś w bok,
błądziło po chropawej powierzchni stołu. To był znów zalękniony, mały człowieczek, który przed
chwilą okazał nadmiar ciekawości.
— Tak… bo mnie nie jest trudno rozszyfrować… —wymamrotał do miski.
— No dobrze, ale mimo wszystko opowiedz mi coś o sobie. Tak dla potwierdzenia.
— Musiałem uciekać. Czułem, że pętla się zaciska.
— Mów jaśniej.
— Przychodziły, przesłuchiwały mnie. Zaczęły od badań klinicznych, wiesz, jakich… Chodziło
o to, czy nie mogę zakazić którejś z nich swoją spermą. Gdy okazało się, że absolutnie niczego nie
da się ze mnie wykrzesać, zaczęły się dochodzenia spadkowe, nie wszystko było tam jasne od
strony finansowej. A potem znów badania lekarskie, lecz tym razem neurologiczne i
psychiatryczne. Wiesz, czym to pachnie… Wolałem wiać, póki czas.
— A może zbytnio się pospieszyłeś? Może one rzeczywiście chciały ci pomóc9
Bernie rzucił na Gwalberta krótkie spojrzenie, w którym zapalił się i natychmiast zgasł dziwny
błysk. Jednakże twarz gospodarza pozostała nieporuszona.
— Widzisz… wolałem nie liczyć na ich dobre intencje.
— Chyba zdajesz sobie sprawę z faktu, że przychodząc do mnie spaliłeś za sobą mosty?
— Myślę… Chyba masz rację. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo.
— Człowieku — Gwalbert, wzburzony, podniósł się ze swego stołka. — Twoja naiwność jest
rozbrajająca. Pewnie dlatego dotychczas nie zawracano sobie tobą głowy.
— Trochę przesadzasz — Bernie dziobał łyżką w misce.
— Przecież przyszedłeś do kogoś wyjętego spod prawa, skazanego zaocznie na śmierć. Wiesz,
co to oznacza, według współcześnie obowiązującego kodeksu?
— To już nie ma znaczenia. Jestem tutaj.
— Nieprawda, to ma znaczenie. Jeszcze cię nie zlokalizowano. Możesz odejść i jeśli zrobisz to
natychmiast, zdołasz wyprzeć się wszystkiego. Powiesz, że zabłądziłeś na wycieczce, a mnie nie
widziałeś nigdy w życiu.
— A potem włożą mi kaftan bezpieczeństwa i odizolują od nie skażonego genetycznie świata na
resztę życia, które, zgodnie z rokowaniem, nie powinno być zbyt długie. Nie, dziękuję. Wolę
zostać tutaj, oczywiście… jeśli pozwolisz.
— Właśnie. Gdzie byłeś w czasie sprawy Carlsonów?
— W Afryce Południowej.
— Tam? — Gwalbert wlepił w Berniego zdumiony wzrok. — Przeżył ktoś to piekło?
— Niewielu. A i ci nie wyszli całkiem bez szwanku.
— Ach… rozumiem — spojrzenie Gwalberta mimowolnie zsunęło się z jego piersi na brzuch.
— Powinieneś się cieszyć, mogło cię lepiej urządzić.
— A czy ja się martwię? Mówiłem, że mam to od urodzenia. Tam, w Afryce, nie dostałem
nawet dawki progowej.
— Jak naprawdę było w johannesburskim kotle?
— Gorzej, niż wtedy informowano. Teraz z kolei przesadza się w drugą stronę. Prawda jest
taka, że konflikt nie był czysto lokalny, chociaż trzydzieści bomb jądrowych rzucono tylko w
rejonie Rogu Afryki. Na jednej trzeciej powierzchni kontynentu temperatura spadła do minus
dwudziestu stopni i właśnie to wykończyło większość ludzi, nie mówiąc już o zwierzętach i
dżungli.
— Więc mam przed sobą kombatanta ostatniego konfliktu lokalnego! Gdybym wiedział
wcześniej, przyjąłbym cię z większymi honorami.
— Nie kpij! — Bernie przerwał mu piskliwym głosem. Gwalbert po raz pierwszy widział go
wzburzonego. — To są poważne sprawy. Tam… zginęli moi rodzice.
— Przepraszam — Gwalbert poczuł się głupio. — Myślałem, że służyłeś w wojsku.
— Mia… miałem trzynaście lat, gdy sądzono panią Carlson. Pół roku później wybuchła ta
wojna.
— Niemożliwe! Jesteś więc dużo młodszy ode mnie, a wyglądasz na…
— Wtedy ponad miesiąc przesiedziałem w piwnicy domku pod Johannesburgiem,
przykrywając się nie wyprawionymi skórami i trzęsąc się z zimna. Odchorowałem to i właściwie
nigdy nie przyszedłem całkowicie do siebie.
— Dokąd właściwie szedłeś? — Gwalbert nie bez współczucia obserwował wąskie ramiona,
zakryte zbyt obszerną bluzą, i pochyloną głowę przybysza.
— Kiedy?! — Bernie poderwał się raptownie, oderwany od męczących wspomnień.
— Teraz. Dzisiaj.
— Do ciebie, do legendarnego Gwalberta. Nie masz pojęcia, jak wielka jest twoja sława.
Uczyniły ciebie i te Deszczowe Wzgórza siedliskiem wszelkiego zła, jakie tylko można wymyślić.
Hasło „Gwal” stało się pojęciem obiegowym, punktem odniesienia, niemalże częścią ideologii.
Twój obraz przerósł ciebie samego.
— Aż dziwne, że nie skierują tutaj jednego myśliwca z jedną ładną bombą.
— Nie ma już bomb. Ani myśliwców.
— Co?! — Gwalbert nie wierzył własnym uszom.
— To też jest częścią ideologii. Ty rzeczywiście nic nie wiesz, odgrodziłeś się od świata murem
— Bernie nie ukrywał zdziwienia.
— Oczywiście, nikt inny tylko ja zrobiłem to głupstwo — warknął i wstając raptownie,
wywrócił stołek. — Z woli zwichniętego umysłu skazałem się na wygnanie.
Wielkimi krokami przemierzał izbę, wyduszając z rosochatej podłogi trzaski i stęknięcia.
— Przepraszam, jeśli… — Bernie skulił się jak pod groźbą pejcza. Strach paraliżował go,
zamieniał w zalęknione zwierzę, w ludzką kukłę.
— Dobra, nie twoja wina — Gwal odszukał w ciemnym kącie swój stołek. — Jesteś chodzącą
ilustracją nachalnej propagandy. Nawet największe bzdury, powtarzane systematycznie i z
pewnością siebie, w jakimś procencie wnikają w świadomość lub osadzają się w podświadomości.
— Pewnie… jest tak jak mówisz. Tylko… rzeczywiście nie masz dostępu do informacji.
— Nie jest mi ona do niczego potrzebna. Świat w obecnym swoim wydaniu zatrzasnął mi drzwi
przed nosem.
— Trochę informacji o wrogu czasem może się przydać — Bernie polemizował nieśmiało,
gotów wycofać się w każdej chwili.
— Może — Gwalbert poczuł zmęczenie.
Przez uchyloną okiennicę wyjrzał na zewnątrz. Wieczorny wiatr rozegnał na chwilę chmury i
deszcz ustał. Wszystko wokół: ziemia, ciężkie trawy i nastroszona strzecha młodego lasu
obrzmiało wilgocią. Słońce nie ukazywało się tu nigdy, lecz czasem, tak jak teraz, ogarniało
krajobraz rozcieńczoną pomarańczową poświatą, która zdawała się promieniować z parnego
powietrza.
— Wciąż jednak dziwię się, że nie nasłano na mnie chociażby oddziałów porządkowych. Kto
wie, czy dałbym radę wszystkim naraz — mruknął na wpół do siebie, odruchowo lustrując krętą
ścieżynę przecinającą cmentarzysko.
— Bo jesteś im potrzebny — oczy Berniego błyszczały podnieceniem. — Potrzebują kogoś do
rzucania oskarżeń, do porównań, do obarczania winą. Diabeł był zawsze niezbędny. Gdy zabraknie
ciebie, będą musiały poszukać we własnym gronie.
Kim jest ten Bernie? — zastanawiał się Gwalbert, wsparłszy brodę na pięści. Dziwnie łatwo
można go zastraszyć i wtedy język mu się plącze, ale już za chwilę rozumuje poprawnie… I to jego
przenikliwe spojrzenie, które łatwiej spłoszyć niż muchę…
— Będę potrzebny do czasu, kiedy bardziej potrzebny stanie się mój koniec. Pamiętaj, drogi
Bernie, że dobro musi stale zwyciężać zło, przynajmniej na afiszach.
We wnętrzu chaty było ciemno i Gwalbert bardziej czuł niż widział, jak spłoszony wzrok
Berniego ucieka pod stół.
— Nie wiem… może masz rację, że kiedyś… Przecież nie mamy już żadnych szans… teraz?
— Przedtem nie mieliśmy ich także. Z wielu powodów — Gwalbert zbył nieuchronne pytanie
niecierpliwym machnięciem ręki. —Jak doszło do zniszczenia składów broni?
— Niszczenie produktów cywilizacyjnych, skażonych męską zarazą, stało się wiodącą doktryną
filozoficzną. Męski sposób myślenia zaszczepia zło, które trzeba było dokładnie wyplenić, nawet
narażając się na straty i niewygody. Tak więc z broni nie pozostało więcej niż narzędzia
chirurgiczne. Za posiadanie sztyletu grozi kara śmierci — recytował Bernie,
— Jak jest wykonywana?
— Przez utopienie lub uduszenie.
— Więc jednak w odwodzie pozostał bogaty arsenał średniowiecznych sposobów.
— Owszem. Jakoś trzeba przekonywać oporne jednostki. Na szczęście są to jednostki.
— Jak to: na szczęście? — Gwalbert sprawdził, czy sztylet jest na swoim miejscu.
— Cały czas cytuję, uzupełniam twoje informacje — Bernie spuścił głowę. — Chcę, abyś miał
w miarę kompletny obraz.
— No dobrze. I naprawdę wierzysz w to, że rząd nie trzyma w ukryciu, tak na wszelki wypadek,
paru eskadr myśliwców bombardujących?
— Naprawdę. Ryzyko załamania się ideologii byłoby zbyt wielkie. Wierz mi, Gwal, że rządzić
można zarówno za pomocą pałki, jak i bomby nuklearnej. Wszystko zależy od tego, czym
dysponuje przeciwnik.
— Niesłychane. Może to właśnie jest odkupieniem zbrodni największego ludobójstwa w
dziejach, może to jest ratunek dla ludzkości? Stała się rzecz niemożliwa, urzeczywistniło się
marzenie pacyfistów dawnej ery…
— Opowiedz mi coś o tamtych czasach — poprosił Bernie nieśmiało. — Byłem wtedy małym
chłopcem, nie rozumiałem wiele.
— Zgoda, ale innym razem — odparł Gwalbert wstając. — Przecież nie masz chyba zamiaru
wyruszyć już jutro.
Dobrze jest raz na parę lat zamienić z kimś kilka słów — pomyślał, układając się na przykrytej
futrami pryczy. Drzwi do komórki, w której spał Bernie, wolał jednak zamknąć na skobel.
* * *
Sprawa Carlsonów nie była pierwszą sprawą tego rodzaju i chociaż o poprzednich nie
informowano, plotki zataczały coraz szersze kręgi, dostarczając zniekształconego opisu wydarzeń
i spekulacyjnych wyjaśnień motywów. Tak, drogi Bernie, w pewnym momencie trzeba to było
ujawnić, ciśnienie faktów okazało się zbyt wielkie, powszechnie oczekiwano informacji. Dlaczego
nie wcześniej? Nie mieliśmy pewności; pierwsze zabójstwa klasyfikowano zupełnie błędnie. To
oczywiste, bo normalni ludzie są skłonni tłumaczyć wszelkie zjawiska znanymi wcześniej
pojęciami. Po prostu, każdy ma w głowie mniejszą lub większą brzytwę Ockhama. Trudno, nie
będę ci teraz wszystkiego tłumaczył, zresztą nie o to chodzi w tej opowieści. Chodzi o Zuzannę
Seemann.
Gdy przybyłem na jej alarmujące wezwanie, siedziała nad zwłokami męża i płakała. Właściwie
bliska była histerii; musiałem wezwać lekarza. Tak, Bernie, Zuzanna okazała się niezwykle
impulsywną kobietą, wszystko robiła szybko, powiedziałbym nawet, że gwałtownie, bez namysłu.
Stanowiła doskonały materiał na Kobietę Właściwą, nie dziwiłbym się specjalnie, gdyby była
pierwsza z nowej generacji. Lecz nie; okazało się, że inne zaczęły jeszcze wcześniej. Tylko, jak już
mówiłem, wówczas wszystko było niejasne i pogmatwane. Jak zwykle, gdy nieznane toruje sobie
drogę.
Poczekaj, trochę cierpliwości, Bernie. Mieszkasz tutaj już chyba z miesiąc i wciąż jeszcze jesteś
nerwowy. Powtarzaj sobie za każdym razem, że czas występuje w nadmiarze na Deszczowych
Wzgórzach. Mamy go mnóstwo, bo musimy dbać jedynie o fizjologię i o nic, ale to absolutnie o nic
więcej.
Zuzanna była Niemką. Trzeciego dnia podróży poślubnej zatrzymali się w małej miejscowości
letniskowej na Riwierze. Po prostu moda, no i wspomagająca ją reklama: „Miłość u nas smakuje
inaczej”. Pech chciał, że w tej małej miejscowości byłem inspektorem policji. Spokojna posadka,
czasem tylko pijackie burdy i nielegalne prostytutki na gościnnych występach, a tak to plaża, jacht
i turystki, kolekcjonujące wrażenia na cały nudny rok. Istny raj. Aż tu nagle ta bomba: młoda żona
zagryzła męża w łóżku! Wyobrażasz sobie, stary, tytuły w brukowej prasie? „Wampiry budzą się o
północy”, „Odruch modliszki”, „Wilczy pocałunek”, „Czy czeka nas miłość w kagańcu?” Mówię
ci, raj zamienił się w piekło.
Wyciągnąłem ją z tego. Tak, dobrze słyszysz. Niezły ze mnie stróż praworządności, co? Nie,
Bernie, nie musisz tracić dla mnie resztki szacunku. Nie zrobiłem tego wyłącznie z egoistycznych
pobudek. Chociaż muszę przyznać, że ciało miała fantastyczne i że miłość uprawiała w sposób
niewymuszony, pełen jakiejś dziecinnej radości zabawy. Mogła tak bawić się cały dzień, a po
kolacji znów otwierała ramiona, świeża i chętna jak przedtem. Nie mam zamiaru się chwalić, ale…
widzisz, jej siła witalna indukowała w dziwny sposób moją własną moc. Wtedy prawie już
uwierzyłem, że swego męża zagryzła z namiętności. Poorgazmowy szczękościsk na tętnicy
szyjnej.
Przed sądem zrobiłem z niej wariatkę, erotomankę z zaburzeniami osobowości i ze
skłonnościami do głębokich zmian świadomości podczas szczytowania. Badania psychiatryczne
trwały, a ona pozostawała na wolności. Słucham? Nie, i na to znalazł się sposób: dwa razy dziennie
miała zażywać pod moim osobistym nadzorem silne środki psychotropowe. Po nich, jak twierdzili
lekarze, wściekłe paroksyzmy rozkoszy zamienią się w głębokie, psychodeliczne szczytowanie.
Wyglądało to mniej więcej tak, że wspólnie wrzucaliśmy pastylki do muszli klozetowej,
uroczyście spuszczaliśmy wodę, a potem szliśmy do łóżka. Tak, drogi Bernie, nigdy przedtem ani
potem nie miałem takiej kobiety. Szkoda, że musiałem ją zabić.
Mówiłem ci już, że nie robiłem tego wyłącznie dla przyjemności. Owszem, lubię pracę
połączoną z zabawą, tego nigdy nie ukrywałem. Nie jestem ani nigdy nie byłem kandydatem na
dobrowolnego męczennika. Wracając do Zuzanny: cała ta sprawa śmierdziała z daleka. Młoda,
łapczywa na życie dziewczyna, kochająca mężczyzn… Nie, ona była niewinna. Wierz mi, Bernie,
ja mam nosa w tych sprawach. Ale nie ulegało wątpliwości, że to zrobiła.
Jeszcze większą podejrzliwością napełniło mnie doniesienie jednego z kolegów o podobnym
wypadku, który wydarzył się gdzieś we Włoszech. Stałem wobec zagadki i czułem, że ocieram się
o tajemnicę nie mającą nic wspólnego ze zwykłym, pospolitym zabójstwem.
Aby chociaż zbliżyć się do jej wyjaśnienia, należało brnąć dalej. Sam więc zrobiłem z siebie
królika doświadczalnego i kochałem się z Zuzanną kilka razy dziennie, mając nabitego gnata w
zasięgu ręki. Zuzanna nie mogła w końcu tego nie zauważyć; zrobiła mi dziką awanturę.
Krzyczała, że nie jest bestią i że tamto stało się przypadkowo, po zażyciu zbyt dużej dawki
środków podniecających. Wiedziałem, że kłamała, bo bezpośrednio po wypadku poddano ją
szczegółowym badaniom analitycznym, lecz nie dałem niczego po sobie poznać. Od tego dnia
maskowałem się lepiej i stałem się jeszcze ostrożniejszy.
Zrozum, Bernie, nie wyciągnąłem jej z gówna tylko dla własnej korzyści i przyjemności. Po
prostu na nas dwojgu eksperymentowałem, badałem nieznaną dewiację społeczną. Tak, społeczną,
dobrze usłyszałeś. Poufnymi kanałami zewsząd otrzymywaliśmy doniesienia o podobnych
przypadkach. Próbowałem za wszelką cenę coś wyjaśnić, lecz stwierdziłem tylko, że Zuzanna jest
zdrową dziewczyną o rozbudowanym popędzie seksualnym. Stwierdziłem również, że potrzebuje
mnie coraz bardziej, i żyło mi się zupełnie dobrze na tym spłachetku ziemi moknącym w
błękitnych wodach Morza Liguryjskiego aż do chwili, w której poczułem jej zęby na swojej szyi.
Tak, mój Bernie, moment ten nadszedł szybciej, niż się spodziewałem, a może raczej — niż
chciałem.
Kochaliśmy się wtedy w łazience, pośród mokrych ręczników, a nasze pokryte mydlaną pianą
ciała ślizgały się po sobie jak świeżo odłowione węgorze. Nie patrz tak na mnie, stary; po prostu
zwykliśmy wspólnie brać prysznic i usługiwać sobie wzajemnie przy myciu, no i tak to się zwykle
kończyło. Wtedy, gdy jej biodra już zdążyły znieruchomieć, wiedziałem, że coś jest nie tak, lecz
odrętwiały mózg nie chciał pracować, myśli rozpływały się, zanim zdążyły przybrać konkretny
kształt. Zęby miała chłodne i w chwili, gdy dotknęły mojej skóry, już wiedziałem — zapomniałem
o broni. Bezużyteczne informacje cisnęły się teraz jedna przez drugą — przypomniałem sobie,
gdzie zostawiłem pistolet, a także gdzie pochowałem ciężkie i ostre przedmioty. Wierz mi, Bernie,
że w takich chwilach czas płynie znacznie wolniej. Słucham? Dobrze, nie bądź taki niecierpliwy.
Jej ciało nagle zesztywniało, niedawna miękkość i bezwładność ustąpiła miejsca wytężonej grze
mięśni. Ja także nie próżnowałem, ale ucieczka okazała się niemożliwa — zęby wniknęły już zbyt
głęboko i trzymały mnie w potrzasku. Czułem potworny, zwierzęcy ból, gdy szczęki dziewczyny
zaciskały się coraz mocniej.
Wbiłem kciuki w jej stawy żuchwowe, lecz zdołałem zaledwie spowolnić egzekucję.
Próbowałem uderzać na ślepo; efekt był żaden, potęgowałem tylko swoje własne cierpienie. Wtedy
ostatkiem sił zmusiłem się do myślenia.
Mój drogi Bernie, nie przejmuj się aż tak tym wszystkim. Przecież siedzę tutaj przed tobą, więc
musiałem wyjść cało z opresji. Po Zuzannie zostały mi tylko dwie pamiątki: wspomnienia i ta oto
blizna na szyi. Widzisz, tutaj; jak chcesz, możesz dotknąć. Nie, nie boli, trochę czuję ją, gdy
odwracam głowę. Ale wtedy byłem już chyba jedną nogą na tamtym świecie.
Wierz mi, stary, że zabić człowieka jest łatwiej niż zgnieść pustą puszkę po piwie. Jedyne co
musisz wiedzieć, to gdzie i jak uderzyć. Nie jest jednak prostą sprawą przypomnieć sobie o tym,
gdy potworny ból paraliżuje ci ruchy, a na piersi czujesz strugę własnej krwi.
Zabiłem ją, nie wahając się ani chwili. Nie bez trudu rozwarłem zaciśnięte szczęki i uwolniłem
się ze śmiertelnego potrzasku. Zdołałem dowlec się do swojego osobistego nadajnika i pomoc
przybyła na czas. Tak, drogi Bernie, zabiłem ją, choć wiedziałem, że była niewinna. Cóż bowiem
zawini kamień, jeśli spadając ze szczytu góry trafi człowieka?
I jeszcze jedno, Bernie, Zuzanna kochała mnie. Wiem o tym z całą pewnością.
* * *
Lasy parowały jak mokra wilcza sierść, a mgła burzyła się w dolinach, przy każdym podmuchu
wiatru przelewając się przez grzebienie świerków na granicach wzgórz. Wezbrany potok rozpierał
się w zbyt wąskim korycie, sięgał spienionymi zatokami do wykrotów po obalonych drzewach,
zatapiał obrosłe sitowiem łąki. Woda huczała na głazach, okrywając ich wypukłości szklistymi
czapami i kotłując się w białych bryzgach po szczelinach i wąskich przesmykach.
Brzegiem strumienia, ostrożnie, posuwało się dwóch mężczyzn. Roślejszy z nich trzymał w
pogotowiu łuk z założoną pierzastą strzałą, lecz wszystkie sarny ukryły się głęboko w
niedostępnych zaroślach, wietrząc niebezpieczeństwo.
Deszcz nie padał, ale ciężkie od wilgoci powietrze oblepiało gałęzie i liście, ściskało blaszki
młodych traw, lgnęło do skóry. Bagienny odór, stojący w dolinkach nad zielonymi rozlewiskami,
spłycał oddech i łaskotał w gardle.
Piżmaki wykonywały rytualny taniec strachu, piszcząc skakały wysoko w powietrze podobne
do futrzanych kulek. Krzyczały do siebie, do innych zwierząt, do stojących w chłodnej mgle drzew
i do brnących przez rozlewiska ludzi: w lesie jest obcy! Mężczyzna trzymający łuk odbierał ich
głosy jak delikatne ukłucia igłą gdzieś w głębi czaszki i dziwił się, dlaczego te pożyteczne
zwierzątka tak mocno reagują na obecność jego towarzysza. Mógł wydawać się im obcy, wziął go
bowiem po raz pierwszy ze sobą do lasu na polowanie, ale po co dawać taki koncert? Mężczyzna
dziwił się także, dlaczego ani jedna sarna nie pojawiła się choćby w dali, między drzewami
zastygłego w oczekiwaniu, pełnego szelestu kropel lasu.
Deszcz jeszcze nie padał, lecz niskie chmury muskały brzuchami czuby świerków.
Gdzieś w oddali przeraźliwie krzyknął ptak, inne zawtórowały mu bliżej. Z kępy zarośli dobiegł
ciężki łopot mokrych skrzydeł jak plaskanie bosych stóp na płytkiej wodzie.
Piżmaki oszalały. Ich piski przeszły w bezustanny, nieprzyjemnie drażniący krzyk strachu, po
czym wszystkie nagle umilkły, wpełzając głęboko w swoje kryjówki. Inne, mające rewiry nieco
dalej, kontynuowały koncert, lecz był on przytłumiony przez zasłony mgły i parawany leśnych
zarośli.
Łucznik powiedział coś do swojego towarzysza, bezradnie rozkładając ręce i zdejmując strzałę
z cięciwy. Tamten wzruszył ramionami i opuścił głowę, jakby poczuł się winny. Obydwaj
zatrzymali się na trawiastym cyplu, obserwując podmywający go wał wodny.
Wielki leśny kot przywarował w kępie zarośli wyciągnięty jak struna, łeb oparł na złożonych
przednich łapach. Wszystkie stworzenia umknęły mu, skryły się w norach i gniazdach lub uciekły
jak najdalej przez gąszcze i bagniska. A tutaj, o trzy skoki od jego kryjówki, spokojnie stały
niepłochliwe istoty, których zapach wywoływał wzmożone wydzielanie śliny. Zwierz napiął
mięśnie i skoczył bez najmniejszego szelestu; jak bury pocisk mknął w kierunku bezbronnych
ludzi.
Niższy z mężczyzn, drobniejszy i bardziej niepozornej postury, odwrócił głowę i pierwszy
dostrzegł sadzącego ku nim drapieżnika. I wtedy stała się rzecz dziwna.
Dwunożna istota, zamiast rzucić się do panicznej ucieczki, skoczyła z przeraźliwym krzykiem
naprzeciw bestii. Odległość była tak mała, że zderzyli się i zwarli w śmiertelnym uścisku.
Lecz drugi mężczyzna stał już nad nimi ze sztyletem w dłoni. Sina klinga mignęła tylko cztery
razy, zagłębiając się w ciele zwierzęcia: raz w szyi, dwa razy w sercu i raz w karku. Mężczyzna
odrzucił nóż i ostrożnie odczepił od ofiary zbrojne w potężne pazury łapy leśnego kota, który,
wstrząsany ostatnimi drgawkami, legł u jego stóp jak góra skrwawionej sierści.
Obrońca nie dawał znaku życia. Mały i skurczony, wyglądał jak martwe dziecko. Jego
towarzysz wziął go na ręce i zaniósł nad brzeg strumienia. Zanurzył dłonie w lodowatej wodzie,
mył rannego i badał niegroźne na szczęście rany. Gdy obmywał wymazaną krwią twarz,
znieruchomiał na chwilę, a potem jego ruchy stały się szybsze i bardziej nerwowe.
Wtedy zaczął padać deszcz. Cieknąca z nieba woda spłukała resztki krwi z twarzy niedoszłej
ofiary leśnego drapieżnika, ale mimo to drugi mężczyzna nie zaprzestawał swoich zabiegów.
Niespiesznie oderwał szeroki na dwa palce płat skóry, biegnący poprzez brodę i twarz aż do
włosów. Następnie znowu uchwycił drobną fałdkę i zdarł następny. Leżący otworzył oczy i
przyglądał się swemu oprawcy wzrokiem bez wyrazu. Potem usiadł i sam zaczął nerwowo zdzierać
pomarszczoną, brązową skórę, odrzucając ją jak liniejący wąż. Na koniec gwałtownym
szarpnięciem ściągnął perukę i zanurzył białosiną twarz w wodzie.
Gdy po chwili odwrócił się, jego policzki zdążyły nabrać lekko różowego zabarwienia. Nowa
twarz była owalna, łuki brwi uniesione jakby w ciągłym zdziwieniu, ciemne oczy osłonięte
długimi rzęsami, usta pełne i zmysłowe. Ta twarz należała do kobiety.
— Zabijesz mnie? — wcisnęła się w kąt chaty, dłonie splotła na podołku tak mocno, że kostki
wyglądały jak pociągnięte białą farbą. W zdenerwowaniu zapomniała o bólu, chociaż rany jeszcze
nie przestały krwawić.
Gwalbert milczał, tak jak przez całą powrotną drogę. Bawił się sztyletem, trzymając go za
ostrze i stukając rękojeścią w futrynę drzwi. Twarz stężała mu w jakimś dziwnym grymasie.
— Do diabła z tym wszystkim — wycharczał wreszcie nie swoim głosem. — Świat oszalał,
stanął na głowie. Dobrze, może tak być musiało, może to jakaś cholerna prawidłowość. Uciekłem
aż tutaj, na deszczowe odludzie, ale nie, nie!!! Nie dają mi umrzeć spokojnie pośród naiwnych
wspomnień. Rzeczywistość wciska się wszystkimi szparami jak powódź fekaliów…
— Są jeszcze tacy, którzy myślą podobnie jak ty — kobieta ujrzała swoją szansę.
— Milcz, kiedy cię nie pytam! — krzyknął, zamierzając się sztyletem. Lecz ona patrzyła
spokojnie, albowiem był to tylko gest bezsilności. — Dlaczego to zrobiłaś?!
Nareszcie padło pytanie, na które czekała przez ostatnie dwie godziny. Opuściła głowę, oczy
zakryła rzęsami, jej policzki oblał ciemny rumieniec. Rozplecione dłonie uniosła nieco, aby
bezradnie opuścić je w połowie gestu.
— Nie pytaj mnie… Gwal. Sama dobrze nie wiem. To był impuls, nie miałam czasu pomyśleć.
Zginąłbyś…
— A po trzech sekundach również i ty — przerwał jej ze złością. — Wolałaś dać mi czas na
wydobycie broni.
— Nie, nie… nie wiem. Powiedziałam, że nie byłam w stanie myśleć tak szybko — z uporem
uderzała pięścią w kolano.
— No dobrze. Ale teraz przedstawienie skończone. Dla mnie to obojętne, czy jesteś płatną
morderczynią, czy tylko ogłupiałą fanatyczką nowego systemu. Wynoś się!
Kobieta łapała powietrze szeroko otwartymi ustami. Przycisnęła do piersi dłonie o
rozcapierzonych jak szpony palcach. Dobrze wiedziała, jak niewiele brakowało, aby jej
zakrwawione zwłoki zostały wyrzucone na zewnątrz, a potem przeciągnięte na cmentarzysko.
— Zabij mnie, ale nie upokarzaj. Nie masz prawa tak mówić — podeszła do niego z pałającym
wzrokiem, zamierzyła się powoli, tak aby nie wywołać odruchowej reakcji obronnej, i dała mu w
twarz. Potem, przestraszona, cofnęła rękę, znów wyciągnęła ją, aby przepraszająco dotknąć jego
policzka.
Dla Gwalberta było tego za wiele. Stojąca przed nim kobieta uległa błyskawicznej
metamorfozie: z porażonego lękiem o życie więźnia nagle przeistoczyła się w człowieka
agresywnie dochodzącego swoich praw. Jej taktyka odniosła skutek, mężczyzna był całkowicie
zaskoczony. Powoli wzbierała w nim złość, która jednakże nie wytłumiła pożądania. Ciepła, tak
nieprzytomnie pachnąca świeżym wysiłkiem kobieta… Przez lata wmawiał sobie, że już tego nie
potrzebuje. A teraz…
Chwycił ją za ręce i szarpnął, potem objął z niedźwiedzią siłą, aż zachrupały kręgi. Potrząsał
drobnym ciałem w bezsilnej wściekłości, aż wreszcie przewrócili się i poczuł ją pod sobą. Wtedy
skapitulował, sztywnymi palcami rozwiązywał jej bluzę, zdzierał z podbrzusza płaty sztucznej
skóry, pieścił niezręcznie, chwilami prostacko. Pomagała mu, kładąc dłonie na jego dłoniach i
przedramionach, a potem oddała się bez reszty, rozładowując własne, długo skrywane pożądanie.
Gdy odzyskał pełnię świadomości, podniósł się gwałtownie, lecz dziewczyna ze śmiechem
wyciągnęła do niego ręce.
— Nie wszystkie jesteśmy… takie, Gwal. Sam widzisz…
— Widziałem niejedno — mruknął, podnosząc porzucony w kącie sztylet. Gwałtownym
ruchem wcisnął go za pas.
Obserwował, jak dziewczyna ubiera się, wstaje, poprawia włosy. Młoda, silna, pełna
temperamentu. Normalna. Właśnie, normalna.
Głuchy żal wezbrał w nim tłumioną od dawna falą. Zacisnął pięści aż do bólu.
— Wynoś się już… dlaczego mnie męczysz?
Zatrzymała się w pół ruchu, przyklękła na jedno kolano. W jej spojrzeniu nie było już strachu.
— Oczywiście, teraz już możesz mnie wyrzucić.
— Muszę — opuścił głowę, niezręcznie wypadało to tłumaczenie się. — Powinienem był zabić
cię na samym początku, jeszcze zanim przekroczyłaś cmentarzysko. Wtedy wszystko byłoby
znacznie prostsze.
— Dla ciebie, Gwal — wstała, poprawiając włosy tak kobiecym ruchem, że poczuł ból w głębi
piersi. — Lecz ze mnie pozostałby szkielet.
— Nie ja to wszystko wymyśliłem! — żachnął się.
— Ani ja. Ja także uciekam.
— Nie rozumiem. Przecież jesteś kobietą.
— Wiem, że mi nie uwierzysz, ale mimo to powiem prawdę. Uciekłam z tamtego
zdegenerowanego świata. Pragnę być normalną kobietą u boku normalnego mężczyzny. Czy to
takie dziwne?
Gwalbert powoli zapalił łojową lampkę. Zatrzasnął okiennice, które stłumiły jednostajny szum
deszczu do ledwie słyszalnego szmeru.
Decyzje. Przez lata czysto fizjologicznego trwania odwykł od ich podejmowania, nigdy nie
musiał wybierać między złym i jeszcze gorszym. Teraz wybiła godzina decyzji być może
najtrudniejszej. Również dlatego, że ta kobieta nie była mu obojętna.
— Więc po co ten cały cyrk? Biedny, upośledzony Bernie, doświadczony w wojnie
południowoafrykańskiej?
— Przed chwilą potwierdziłeś moje obawy, że jako kobieta nie zdołałabym przekroczyć strefy
cmentarzyska.
— Dobrze, ale potem, potem! Wszystkie brednie o impotencji, sieroctwie, prześladowaniach!
— Gwalbert podniósł głos, lecz przez to nie zbliżył się ani na jotę do rozstrzygnięcia problemu.
— Potem zabiłbyś mnie sztyletem. Nie miałam innego wyjścia, musiałam poczekać, aż mnie
trochę polubisz, i aż nadejdzie odpowiedni moment. Pomyśl, Gwal, o ile łatwiej będzie nam we
dwoje… — podeszła bliżej, lecz powstrzymał ją wyciągnięciem ręki.
— Poczekaj, nie tak szybko. W mojej obecności nigdy nie wykonuj szybkich ruchów, jeśli
chcesz pożyć jeszcze trochę.
— Jak sobie życzysz — potulnie usunęła się w kąt.
— Nie wygląda na to, żebyś kłamała, chociaż… przez cały czas, od kiedy pojawiłaś się tutaj
jako Bernie, wydawało mi się, że mówisz prawdę. Pomyślmy głośno: możesz być dobrą agentką i
jeszcze lepszą aktorką, wtedy powinienem cię zabić, i to natychmiast. Załóżmy jednak, że tak nie
jest; możesz więc być nieświadomym narzędziem w rękach swoich mocodawców, których intencji
do końca nie znasz.
— Pleciesz bzdury — weszła mu w słowo i zaraz spojrzała niepewnie, ale mężczyzna nie
zwrócił uwagi na jej ostry ton. Sytuacja rozwijała się tak jak powinna.
— Co ty możesz wiedzieć o swojej genotypowej maszynce albo chociażby o własnej
podświadomości? Już ci kiedyś mówiłem, że Zuzanna Seemann, ta Niemka, kochała mnie, a
jednak…
— Mówisz, że cię kochała. A czy jesteś pewien, że zrobiłaby to samo, co ja w tym cholernym
lesie?
Chciała dodać, że Zuzanna raczej schowałaby się za niego, lecz w porę ugryzła się w język. Nie
należało przeciągać struny. Z władczą czułością spoglądała na jego orli profil, potężne ramiona,
włochatą pierś. Jakie to piękne uczucie, zdobywać krok po kroku tego wyniosłego samca,
ujarzmiać go i okiełznywać jak nieufną dziką bestię, mieć na własność unikatowy światowy
egzemplarz.
— Chcesz przez to powiedzieć, że… — Gwalbert głośno przełknął ślinę…
— Niczego nie chcę powiedzieć, chyba jeszcze nie czas — jej spojrzenie ześliznęło się po
półnagim torsie na tkwiący za pasem sztylet. — Najwyżej to, żebyś miał oczy otwarte. Bo wtedy,
w lesie, działały wyłącznie odruchy i podświadomość. Na myślenie i aktorstwo nie było czasu.
— Jak ci właściwie na imię?
— Berenika — dziewczyna uśmiechnęła się po raz pierwszy swobodnie, a Gwalbert stwierdził,
że ma ładne, regularne rysy.
To, co ci opowiedziałam o moim życiu, jest w zasadzie prawdziwe, należy jedynie zmienić imię
Bernie na Berenika. Rzeczywiście przetrwałam wojnę afrykańską, zamknięta w głębokiej piwnicy
domu pod Johannesburgiem. I naprawdę zginęli tam moi rodzice, atak bombowy zaskoczył ich na
wolnym powietrzu, w drodze z pracy. Słucham? Tak, Gwal… lepiej nie mów już nic. Co chcesz
jeszcze wiedzieć? Och, robisz się niemożliwy.
W szkole miałam same kłopoty, a w każdym razie miałam ich znacznie więcej niż moje
rówieśniczki. Nie rozumiałam sensu procesu pani Carlson, a zwłaszcza wyroku. Zawsze
uważałam, że ludzi niebezpiecznych należy usuwać lub skutecznie izolować od społeczeństwa. Z
przerażeniem obserwowałam to wszystko, co działo się później. Nie patrz tak na mnie, to było
naprawdę straszne! Natychmiast pojawiła się ideologia, ale nic nie mogło przekonać mnie do
masowych morderstw, których scenerię zwykle stanowiły cztery ściany małżeńskich sypialni.
Modna, a potem obowiązująca doktrynalnie, stała się teoria „odruchu genetycznego”, a więc
zaprogramowanego wcześniej i działającego jak bomba zegarowa lub też uruchamianego pod
wpływem jakiegoś zewnętrznego sygnału wywoławczego. Och, Gwal, jakie straszliwe bzdury
opowiadano, a raczej głoszono… Wtedy już wiedziałam, że nie będę mogła żyć w tym
zwichniętym społeczeństwie. Często myślałam, że nasz świat jest jak dzban pęknięty na dwoje.
Jakie istnienie gotowała nam przyszłość? A może my sami byliśmy odpowiedzialni za wszystko, a
bajeczki o genach wymyślono wyłącznie w celu usprawiedliwienia ludobójstwa o nie spotykanej
dotychczas skali?
Dobrze, dziękuję ci, mój chłopcze. Rzeczywiście, słowa wciągają mnie czasami jak narkotyk.
Czy bronili się? Też pytanie! Któż nie broni swojego życia? Mężczyźni o długim stażu małżeńskim
początkowo nieufnie spoglądali na swoje żony, ale okazywały się one takie same, jakimi były
dawniej; nawet starały się bardziej, bo niepokój udzielił się im także. Po miesiącu lub dwóch
wzajemnej uważnej obserwacji i troski (w końcu niejedno przeżyło się razem) zwykle
kontynuowano normalne obcowanie, do którego ludzie są przecież stworzeni. I po krótszym lub
dłuższym czasie męża znajdywano z rozerwaną tętnicą szyjną w zbroczonej krwią pościeli, a żona
przeżywała zazwyczaj autentyczną tragedię, która nierzadko kończyła się samobójstwem.
Tak, Gwalbercie. Masz rację. Przetrwali ludzie o mocnych nerwach, ci szczególnie odporni
psychicznie. Słabsi uciekali, gdzie oczy poniosły i ginęli od chorób i głodu lub padali ofiarą
uzbrojonych band.
Potem nastały dni chaosu i otwartej wojny płci. Ocaleli mężczyźni wycofali się z miast i
utworzyli enklawy osłaniane przez armie, aby tam przeczekać apokalipsę, w naszym świecie zaś
ostatecznie ukształtowała się doktryna, którą sporo kobiet przyjęło bez zastrzeżeń, a inne — pod
presją wydarzeń. Ja nie przyjęłam jej nigdy, lecz grupa opozycyjna właściwie nie liczyła się.
Władzę przejęły jednostki ekstremistyczne i wojownicze. Część męskich enklaw wzięto
szturmem, część w wyniku długotrwałego oblężenia, najlepiej bronione w wyniku potajemnej
infiltracji kobiet, którą mężczyźni ułatwiali jak tylko mogli. Jedno miasto wojsko zniszczyło
atomową salwą, lecz to tylko przyspieszyło koniec; natychmiast wzmogły się nastroje fanatyczne i
ogólna histeria. Nie użyto już ani razu ciężkiej broni. Według mnie powody były dwa: lęk przed
zgładzeniem swoich bliskich — przecież wielu mężczyzn rozstało się z rodzinami tak, jakby szli
na jakąś daleką wojnę — oraz przeświadczenie, że gdy kobiety zwyciężą, stworzą dla mężczyzn
obozy koncentracyjne lub wioski odosobnienia, a wtedy histeria stopniowo ucichnie i wszystko
wróci do normy. Bo przecież ta epidemicznie szerząca się choroba nie może trwać wiecznie.
Przymknij trochę okiennice, kochany, szum deszczu nie pozwala mi na skupienie. Musiałeś
wybrać właśnie ten zakazany zakątek Ziemi? No tak, może masz rację, lecz czasem myślę, że
dobrze byłoby przenieść się teraz gdzie indziej. Chcesz dalej słuchać? To nie będzie przyjemne…
Omylili się. Zlikwidowano ich co do jednego, w bitewnym zapale nie oszczędzono ani starców,
ani chłopców. Małe dzieci płci męskiej wywieziono i nikt o nich więcej nie słyszał. Potem… ach
tak, masz rację. Więc opowiem ci jeszcze o szkole.
Przeżywałam męki. Wszystkie, zarówno uczennice, jak i nauczycielki, wiedziały o mnie.
Byłam odszczepieńcem, jednostką nie pasującą do okresu terroru matriarchatu. Tak, dobrze
słyszysz — terror matriarchatu programowo należał do doktryny. Okres bezwzględnych rządów
potrzebny był do całkowitego zwycięstwa i do wyplenienia pokutujących tu i ówdzie męskich
nawyków myślowych.
Z lękiem oczekiwałam dnia, w którym przyjdą po mnie. Wszystkie czekałyśmy. Koleżanki
lubiły mnie, lecz okazywały to tylko wtedy, gdy byłyśmy same. Pewnego dnia natknęłam się na
korytarzu na stojącą bez ruchu nauczycielkę. Podeszła szybko i uniosła rękę, zawahała się, a potem
niezgrabnie pogłaskała mnie po głowie. Powiedziała, że to już.
Przyszły po mnie dwie strażniczki o twarzach bezmyślnych i nieruchomych jak maski,
zatrzasnęły kajdanki na przegubach rąk i poprowadziły przez miasto, nie pozwalając nawet zabrać
rzeczy z internatu. Znalazłam się w więzieniu. Lecz po trzech dniach nastała cudowna odmiana.
Gwal, ja strasznie nudzę cię tą opowieścią. Tak, nie zaprzeczaj, wiem, widzę to. Może
przejdziemy się po wilgotnych łąkach albo może… chcesz miłości? Nie zapominaj, że jeszcze nie
zdążyliśmy poznać naszych ciał na tyle, aby wiedzieć, jak czerpać z nich największą rozkosz. Nie?
Gwal, mój wspaniały samcu, powiedz mi, czy ten straszny sztylet nosisz stale z obawy przede
mną? Pamiętaj tylko, że jesteś mój, że cię naprawdę kocham, nic tak jak… dobrze, już dobrze, nie
chciałam cię drażnić. Jaka odmiana? Ach, w więzieniu. Tak. Daj pozbierać myśli.
Wyobraź sobie, zaczęło się od zwykłych badań lekarskich. Wywołano mnie, osłuchano,
opukano. Na drugi dzień inne lekarki kontynuowały badania w hipnozie. A potem zdarzył się cud:
zabrano mnie z więzienia do eleganckiego hotelu, dano dobrze jeść, zaopatrzono w łaszki i
kosmetyki. Wysokiego stopnia instruktorka pouczyła nas — a muszę powiedzieć, że zgromadzono
tam same ładne i młode dziewczyny — że każda kobieta w wyzwolonym świecie ma prawo do
takiego życia, jakie sobie wybierze. Mówiła jeszcze ta zasuszona starucha, potrząsając strąkami
siwiejących włosów, że nikt na nas nie będzie wywierał żadnej presji ani co do przekonań, ani co
do postępowania. Nawet — słuchaj uważnie, Gwal! — przydzieli nam dwóch wysterylizowanych
mężczyzn, skoro reliktowe formy współżycia bawią nas aż tak bardzo. Proszę? No, wiesz… Ale,
czy ty nie miałeś ze stu albo dwustu bab w życiu? Nie gniewam się za to, wprost przeciwnie,
bardzo sobie cenię twoje doświadczenie…
Interesuje cię kwestia prokreacji? Rzecz jest banalnie prosta, mój drogi, do tego wcale nie są
potrzebni mężczyźni, istnieją przecież niezliczone banki spermy, wystarczy jej przy racjonalnym
gospodarowaniu na tysiące lat. Spermę poddaje się po rozmrożeniu wstępnej obróbce. Jak ci
wiadomo, chłopcy poruszają się w warunkach fizjologicznych szybciej od dziewczynek, a efekt
ten ulega wzmocnieniu w umiarkowanym polu magnetycznym. Co pozostaje do zrobienia?
Oddzielić czoło tego pochodu, wylać i spuścić wodę, a resztą zapłodnić niecierpliwie oczekujące
obywatelki, które wtedy urodzą same córki. Poza tym trzyma się pod specjalnym nadzorem pewną
liczbę wyselekcjonowanych i sprawnych mężczyzn jako rezerwę; ma ona w przyszłości ulegać
stałemu odnawianiu. Spełniają oni rolę dawców świeżego materiału, ponieważ proces odmrażania
spermy jest pracochłonny i wymaga precyzyjnej aparatury. Gwal, mój miły, nie denerwuj się, ten
świat jest daleko, oddzielony zasłonami deszczu i stokami nieprzyjaznych wzgórz, tamta
rzeczywistość dla nas nie istnieje. Nie jest tak źle, przecież one nie interesują się tobą. Wystarczy,
że gdzieś jesteś, zaczajony jak szatan w przedsionku piekieł. I że można tobą straszyć małe
dziewczynki w szkołach.
Tak, mój drogi, niełatwo jest zrozumieć zmiany, mnie też to wszystko nie mieściło się w głowie.
Nie, zapewniam cię, że nie trzeba podawać społeczeństwu żadnego rozsądnego wytłumaczenia.
Zastraszonym ludziom wystarczy obiecać cokolwiek, a niedowiarków postraszyć i na tych starych,
wypróbowanych sposobach opierano się. Oczywiście jak grzyby po deszczu pojawiły się mniej lub
bardziej pseudonaukowe traktaty, uzasadniające bieg wydarzeń z doktrynalnego, politycznego, a
nawet ewolucyjnego punktu widzenia. Naprawdę cię to ciekawi?
Chronologicznie pierwsza była bodajże teoria pacyfistyczna. W skrócie chodziło o to, że
mężczyźni wynaleźli oszczep i miecz, stworzyli armie i toczyli wojny. Bronie nuklearne i laserowe
to przecież ich dzieło! Dźwignie wyzwalające atomowe piekło spoczywały w dłoniach mężczyzn.
Orzeźwiające i oczyszczające uderzenie nadeszło w samą porę, a ofiary były nieporównywalnie
mniejsze niż w przypadku wojny totalnej, bo zginął tylko co drugi człowiek (i to mężczyzna!),
natomiast uniknięto skażenia środowiska i nie dopuszczono do zniszczenia infrastruktury
technicznej. Najsłabszym punktem teorii pacyfistycznej jest wyjaśnienie przyczyn masowego w
skali globu zjawiska. Tłumaczenie kataklizmu istnieniem zbiorowej świadomości, ingerującej w
losy ludzkości w momentach ostatecznych kryzysów, wydaje mi się nieco naiwne. Chociaż należy
przyznać, że… Dobrze, jak wolisz.
Hipoteza genetyczna wydaje się nieźle pasować do przebiegu wydarzeń, osłabia ją jedynie
gwałtowność i jednoczesność pojawienia się „odruchu modliszki”. Ta obserwacja mogłaby
świadczyć o wyzwalającym wpływie czynnika zewnętrznego, tak zwanym efekcie naciśniętego
spustu. Nieznane zjawisko uruchomiło pasywną dotychczas sekwencję nukleinowej spirali, no i…
zaczęło się. Odłam doktrynalnych fanatyczek twierdzi, że czynnikiem wyzwalającym stało się
rosnące samo