600
Szczegóły |
Tytuł |
600 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
600 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 600 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
600 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: KIR BU�YCZOW
Tytul: Inna polana
(Drugaja polana)
Maurycy Iwanowicz Dolinin jest m�odszym pracownikiem
naukowym katedry, na kt�rej czele mam zaszczyt sta�.
Maurycy jest mi�ym, m�odym cz�owiekiem, ma oko�o 35 lat i
niedu�� nadwag� na skutek siedz�cego trybu �ycia. Ma rumiane
policzki, b��kitne oczy i jest ulubie�cem naszych
doktorantek i szatniarek. Do jego zalet nale�y m.in.
bezgraniczne oddanie A. S. Puszkinowi. Jeszcze w szkole
Maurycy postawi� sobie za cel nauczy� si� na pami��
wszystkiego, co napisa� ten wielki poeta i trzeba przyzna�,
�e w tej dziedzinie odni�s� sukces, chocia� czasem myli mu
si� porz�dek ust�p�w w "Historii Piotra Wielkiego". Tematem
jego pracy doktorskiej, ju� gotowej do obrony, jest geneza
"Male�kich tragedii". Mog�oby si� wydawa�, �e ju� dawno
przestudiowa� je wzd�u� i wszerz, a jednak Maurycemu uda�o
si� zrobi� kilka niewielkich odkry� i w spos�b absolutnie
nowy powi�za� obraz sk�pego rycerza z �yj�cym w XV wieku
w Augsburgu baronem Konradem zu Chidenem.
Nale�y zaznaczy�, �e mimo sk�onno�ci do zakocha� Maurycy
do tej pory si� nie o�eni�. Wed�ug mnie przyczyn� tego stanu
rzeczy jest duchowy uraz, kt�rego dozna� na pierwszym roku
studi�w, a kt�ry spowodowa�y urocze pazurki Inessy Redkinej
tertio voto Wodowozowej. Sk�d tyle wiem o przesz�o�ci
Maurycego? To proste, jako wyk�adowca by�em zorientowany w
dramatach i tragikomediach �rodowiska studenckiego.
Przez ostatnie siedem lat pracowali�my razem. Maurycy
cz�sto mi si� zwierza�, dzieli� si� nie tylko planami
naukowymi, ale i wydarzeniami z �ycia osobistego. I w�a�nie
ta jego szczero�� wci�gn�a mnie w wydarzenia, o jakich
nawet mi si� nie �ni�o.
- Czy pan si� przypadkiem nie zakocha�? - zapyta�em
Maurycego, gdy zauwa�y�em, �e przez trzy dni z rz�du
przychodzi� do pracy w nowych, wyj�tkowo jaskrawych
krawatach i l�ni�cych butach.
- Ale� sk�d�e! Mnie si� to nie zdarza! - odpowiedzia�
Maurycy ze �wi�tym oburzeniem. Zrozumia�em, �e mia�em racj�.
By�em pewien, �e wkr�tce wyzna mi wszystko - w dramatycznej
chwili sprzeczki albo przeciwnie, gdy przepe�ni go
szcz�cie.
Wydarzy�o si� to latem. Wybiera�em si� akurat na urlop; w
katedrze odbywa�o si� zebranie, dotycz�ce jakich� ma�o
istotnych spraw, a nale�a�oby raczej pojecha� nad rzek�.
Poprosi�em Maurycego o naszkicowanie planu artyku�u, kt�ry
mia� zamiar w��czy� do zbiorku. Maurycy d�ugo �lini�
d�ugopis, patrzy� w sufit i w og�le nie my�la� o planie. W
ko�cu wzi�� si� w gar�� i wypoci� kilka linijek. Po czym
znowu zaton�� w s�odkich rozmy�laniach. Gdy dosta�em szkic
planu, odkry�em na marginesach powtarzaj�ce si� kilka razy
imi� Natasza oraz profil z zadartym noskiem wykonany
niewprawn� r�k�.
Po zebraniu nie wytrzyma�em i zapyta�em:
- Zamierza pan zadedykowa� sw�j artyku� Nataszy?
Napiszemy po prostu "Dedykuj� Nataszy" czy te� bardziej
oficjalnie?
- Nie rozumiem pana - oburzy� si� Maurycy, tak jakbym
mia� zamiar ukra�� mu t� Natasz�. Pokaza�em mu nieszcz�sny
plan. Maurycy by� na mnie obra�ony przez dwa dni.
Jaki� czas potem w jego stosunkach z Natasz� nast�pi�
kryzys. Maurycy straci� apetyt i przesta� czy�ci� buty. Bez
w�tpienia jakie� b�ahe s�owo czy podejrzenie g��boko nim
wstrz�sn�o.
- Co� pana gryzie? - zapyta�em w ko�cu.
- I tak pan nie zrozumie - powiedzia� Maurycy, jakby za
moich czas�w w kontaktach z ukochanymi panowa� wy��cznie
niezm�cony spok�j.
- Rzecz jasna - zgodzi�em si�. - Ale mo�e jednak?
- Rozstali�my si� - powiedzia�. - Na zawsze.
W ko�cu wybuchn��.
- Ja ju� tak d�u�ej nie mog� - powiedzia� tragicznym
szeptem s�yszalnym w s�siednich korytarzach. - Nie wytrzymam
tego.
Za dok�adn� tre�� monologu nie r�cz�, ale sedno tkwi�o w
tym, �e do serca mojego kolegi wkrad�o si� podejrzenie: jest
kochany albo - o niezno�na alternatywo! - nie jest kochany.
Podstaw� do podobnych podejrze� pos�u�y�a mu nami�tno��
Nataszy do zbierania pieczarek. Trzeba by�o s�ysze�, jak
Maurycy wymawia s�owo "pieczarka". Brzmia�o ono niczym imi�
nikczemnego wyrodka podupad�ego rodu francuskich hrabi�w.
Wed�ug Natarszy pieczarki mo�na zbiera� w Moskwie niemal
wsz�dzie, rosn� one bez przeszk�d na skwerach, w parkach i
na bulwarach. Trzeba tylko zna� miejsca. Natasza mia�a sw�j
ulubiony park gdzie� w pobli�u stacji metra Sok�. Dzieli�a
si� tymi z�o�ami z kilkoma miejscowymi pijaczkami, kt�rzy
wype�zali na bezcenny placyk skoro �wit, zbierali tyle, ile
im by�o trzeba, po czym zanosili na rynek i sprzedawali. A
potem przychodzi�a Natasza. Dla niej r�wnie� wystarcza�o
grzyb�w, zw�aszcza je�eli sprzyja�a pogoda. Z jakiego�
powodu Natasza nie zgadza�a si�, �eby Maurycy towarzyszy�
jej w tych wyprawach, przez co wzbudzi�a w nim podejrzenie,
�e ona tam bywa nie sama, a mo�e nawet w og�le nie chodzi na
polan�, tylko kupuje koszyk pieczarek na rynku, po to, �eby
wprowadzi� go w b��d. Gdy Maurycy powiedzia� Nataszy o
swoich podejrzeniach, obrazi�a si�. A potem od s�owa do
s�owa - i zerwanie.
- Nie ma pan racji - powiedzia�em Maurycemu, gdy sko�czy�
swoj� zawi�� spowied�.
- Oczywi�cie. Ale mimo wszystko...
- Musi pan p�j�� i przeprosi�.
- To jasne. Niemniej...
- A propos. Gdy ja na pocz�tku lat trzydziestych
zaleca�em si� do Masze�ki, pewnego dnia zobaczy�em j� na
ulicy z jakim� osi�kiem. Przez dwa tygodnie nie odzywali�my
si� do siebie. A potem si� wyja�ni�o, �e ten osi�ek to jej
kuzyn Kola, szalenie mi�y cz�owiek. Do dnia dzisiejszego
nasze rodziny przyja�ni� si� ze sob�.
Maurycy otworzy� usta, �eby mi odpowiedzie�: "Co ma do
tego jaki� Kola", ale powstrzyma� si�, machn�� r�k� i
wyszed�.
By�em g��boko przekonany, �e ten konflikt minie po dw�ch
dniach. Nic podobnego. Dni mija�y, a Maurycy by�
przygn�biony i samotny. Rzecz jasna, g�upio niszczy� swoje
szcz�cie z powodu koszyka pieczarek, ale w ko�cu ludzie
gin�li z bardziej b�ahych powod�w.
Po tygodniu, rankiem, o godzinie dziewi�tej, gdy po
�niadaniu kierowa�em si� w stron� biurka, w gabinecie nagle
zadzwoni� telefon. Co� mnie tkn�o - zdarza si�, �e
najnormalniejszy dzwonek wyda si� wyj�tkowo niepokoj�cy...
- S�ucham...
- Dzie� dobry. To ja, Maurycy. Wydarzy�o si� co�
nieprawdopodobnego. Musz� si� z panem natychmiast zobaczy�.
- Gdzie pan jest?
- W pobli�u metra Sok�. Mog� by� u pana za p�
godziny...
Maurycy m�wi� urywanym g�osem, tak jakby w�a�nie
przebieg� trzy kilometry i nie zd��y� uspokoi� oddechu.
- Czekam na pana.
- Od�o�y�em s�uchawk� i od razu przypomnia�em sobie, �e z
metrem Sok� s�siaduje ten feralny pieczarkowy skwer.
Wyobrazi�em sobie, �e Maurycy, zdecydowawszy si� �ledzi�
niewiern�, niefortunnie spotka� si� ze szcz�liwym
konkurentem.
Prawie zgad�em.
Maurycy wpad� po dwudziestu minutach. By� rozczochrany,
wzburzony, przygn�biony, ale na szcz�cie ca�y.
Od razu zacz�� m�wi�, miotaj�c si� po pokoju i zagra�aj�c
wszelkim mo�liwym przedmiotom.
- Tak - grzmia�. - Jestem winny. Nie wytrzyma�em.
�ledzi�em j�. Zdecydowa�em, �e raz na zawsze po�o�� kres
wszelkim w�tpliwo�ciom.
To znaczy, pomy�la�em, �e mam przed sob� domoros�ego
detektywa. Maurycy patrzy� na mnie wyzywaj�co, oczekuj�c
bezzw�ocznego pot�pienia. No c�, pomy�la�em, prosz�
uprzejmie.
- Nigdy nie uwierz� - powiedzia�em mentorskim tonem - �e
m�g� si� pan zni�y� do tak pod�ej inwigilacji kobiety, kt�r�
pan kocha i chocia�by dlatego powinien pan szanowa�.
- Tak! - ucieszy� si� Maurycy. - Rozumiem pana. To samo
m�wi�em sobie. Przeklina�em si�, ale wieczorami stercza�em
przy jej domu, a rano czeka�em, a� wyjdzie z pustym
koszykiem. Wstydz� si�, ale przecie� Otello te� si�
wstydzi�, gdy podni�s� r�k� na Desdemon�.
Por�wnanie by�o ryzykowne, ale Maurycy nie zauwa�y�
mojego u�miechu. Zrobi� tragiczny gest, zrzuci� ze sto�u
stert� papier�w i kontynuowa� monolog, kucaj�c i zbieraj�c
kartki z pod�ogi.
- Nie prosz� o lito�� i nie po to tu przyszed�em. Dzi�
rano, dziesi�� minut po godzinie si�dmej, Natasza wysz�a z
domu z koszykiem i posz�a na ten skwer. Na brzegu parku, za
fontann�, jest polana. Prawie ods�oni�ta, tylko
gdzieniegdzie drzewa. Zaczynaj� tam teraz jak�� budow�,
wkopali s�upy, b�d� robi� ogrodzenie. Nie najlepsze miejsce
dla grzyb�w. Rozumie mnie pan?
- Jak na razie nie zd��y� pan powiedzie� nic
niezrozumia�ego.
- No i w�a�nie do tej polany j� odprowadzi�em. Ale nie
zbli�a�em si�. Niech pan pomy�li, gdyby ona si� obejrza�a!
- Nie daj Bo�e - przyzna�em.
- No wi�c, wysz�a na polan� i zacz�a po niej brodzi�.
Chodzi, schyla si�, co� tam zbiera, a ja stoj� za drzewem i
czekam.
- Na co? Najwy�sza pora, �eby wyj�� z ukrycia, podej�� do
niej i powiedzie�, �e czuje si� pan winien, wyra�a skruch� i
obiecuje popraw�.
- Chcia�em tak zrobi�, ale powstrzyma� mnie wstyd i...
podejrzenie.
- Jakie znowu podejrzenie?
- A je�li ona nazbiera grzyb�w i p�jdzie na spotkanie z
nim? Albo on si� zaraz pojawi...
- Przekona�o mnie to - powiedzia�em - �e mam przed sob�
prawdziwego rycerza i d�entelmena.
- Ach, niech pan przestanie - odpowiedzia� Maurycy. -
Teraz to ju� niewa�ne. Wa�ne jest to, �e w tym czasie, gdy
patrzy�em na Natasz�, ona znikn�a. Wyobra�a pan sobie!
Dopiero co by�a na �rodku polany i nagle znikn�a. Nie
wierzy�em w�asnym oczom. I co pan na to?
- Jak na razie nic.
- Obszed�em ca�� polan�, wyskoczy�em na ulic� - pusto.
Wr�ci�em do parku, zagl�da�em za krzaki, niemal�e pod
�awki. Nigdzie jej nie by�o. Wr�ci�em na polan� i stan��em
mniej wi�cej w tym miejscu, gdzie ostatni raz widzia�em
Natasz�. I nagle us�ysza�em jej g�os: "Maurycy, co ty tu
robisz?" Ona stoi trzy kroki ode mnie, z koszykiem w r�ku.
- A w koszyku grzyby?
- Mn�stwo.
- No i co dalej?
- Powiedzia�em: "Czekam na ciebie". "Czemu mnie nie
zawo�a�e�?" - odpowiedzia�a. - Patrz, ile nazbiera�am". - "A
gdzie by�a�?" - pytam. "Tutaj". "Jak to tutaj? Ju� p�
godziny tu stoj�, a ciebie nie by�o!" "A gdzie niby mog�am
zbiera� grzyby? Przecie� nie na jezdni!" Maurycy zamilk�.
- I w ko�cu obrazi�a si� na pana i posz�a - wyrazi�em
przypuszczenie. Przypomnia�o mi si�, �e obieca�em przed
obiadem doko�czy� artyku�, a opowiadanie Maurycego wyra�nie
si� przeci�ga�o.
- Posz�a, ale nie o to chodzi.
- A o c�?
- Pomy�la�em sobie, rozumie pan: w tym jest co�
tajemniczego. To Natasza by�a, to jej nie by�o. Jakby si�
zapad�a w jak�� dziur�. By�em w takim stanie, �e zapragn��em
znale�� t� dziur�.
- To si� chwali. W Moskwie jest wiele dziur, w kt�rych
wydaj� pieczarki.
- Doszed�em do tego miejsca, gdzie Natasza znikn�a i
pojawi�a si�. A tam by� taki niedu�y par�w...
"Bo�e, pomy�la�em, jego si� ju� nie uda zatrzyma�.
Czy�bym i ja jako m�okos te� by� taki nudny i pompatyczny?"
- Niczego tam nie znalaz�em, tylko trawa by�a zdeptana.
Powoli poszed�em dalej, rozgl�daj�c si� na wszystkie strony
- i wtedy zobaczy�em pieczark�!
- No i pi�knie - powiedzia�em i spojrza�em na zegarek, co
nie zrobi�o na opowiadaj�cym �adnego wra�enia.
- Na tej polanie w og�le by�o mn�stwo pieczarek. Nawet
si� zdziwi�em, �e nie zauwa�y�em ich wcze�niej. Kiedy tak
sobie spacerowa�em, doszed�em do wniosku, �e nie powinienem
traktowa� Nataszy z tak� nieufno�ci�. Nie, pomy�la�em, musz�
j� przeprosi�...
Przerwa. Na minut�, nie kr�cej. Cierpliwie czekam. Teraz
powinien si� pojawi� tajemniczy sprawca roz��ki albo powinna
wr�ci� Natasza, podbiec z ty�u, czule zas�oni� mu oczy
d�o�mi i zawo�a�: "Zgadnij, kto to!"
- I w tym momencie - odezwa� si� wreszcie Maurycy -
zrozumia�em, �e na polanie nie ma s�up�w od ogrodzenia.
Tylko do�y.
- Jakie znowu do�y?
- Do�y na s�upy. Rozumie pan, do�y na s�upy by�y, a s�upy
le�a�y na ziemi. No, pomy�la�em, zaczynaj� si� halucynacje.
Wtedy wyszed�em z parku i poszed�em na przystanek trolejbusu
12.
"Zdaje si�, �e opowiadanie dobiega ko�ca" - pomy�la�em z
ulg�.
- Ale tam nie by�o przystanku trolejbusu 12, bo by� tam
przystanek autobusu 13, mimo �e takiego autobusu w Moskwie
nie ma. By�em troch� wzburzony, wi�c nawet si� nie
zdziwi�em, tylko podszed�em do stoj�cej tam kobiety i
zapyta�em: "A gdzie zatrzymuje si� trolejbus 12?" A ona na
to, �e nie wie. "Jak to? - zapyta�em - przecie� przed
p�godzin� przyjecha�em nim tutaj. Pani chyba nietutejsza?"
A ona popatrzy�a na mnie z oburzeniem i nic nie
odpowiedzia�a. No, nie�le, trac� rozum. Lepiej, �eby nikt o
tym nie wiedzia�. I jakby nigdy nic zapyta�em: "Jak dojecha�
do metra Port Lotniczy?" "Do metra Dworzec Lotniczy? Niech
pan wsi�dzie w autobus i wysi�dzie na si�dmym przystanku".
Pan co� z tego rozumie?
- Rozumiem - powiedzia�em - zaraz mi pan powie, �e si�
pan obudzi� i zdecydowa�, �e opowie sw�j sen ukochanemu
nauczycielowi.
" Ale� sk�d! - wykrzykn�� Maurycy. - To nie by� sen. I na
dow�d swojej s�uszno�ci gruchn�� pi�ci� w st�. Schwyci�em
telefon w locie. W literaturze odnotowano r�norakie formy
mi�osnego ob��kania. Wiele narod�w uwa�a to op�tanie za
absolutnie mo�liw� i w �adnym razie nie ha�bi�c� chorob�.
- Niech pan s�ucha dalej! Kiedy autobus podjecha� do
metra Port Lotniczy i zobaczy�em nad wej�ciem wy�o�ony
z�otymi literami napis "Dworzec Lotniczy", zrozumia�em, �e
nie pomyli�em si� w diagnozie. Zwariowa�em. Stara�em si�
g��boko oddycha� i my�le� o czym� innym. Zjecha�em ruchomymi
schodami na d�, podszed�em do blokady. Znalaz�em w kieszeni
pi�tk� i wrzuci�em j�, a ona ugrz�z�a w otworze. Dy�urna
zapyta�a mnie, o co chodzi, poprosi�a, �ebym jej pokaza�
moj� pi�tk�. Pokaza�em, a ona m�wi: "Przecie� ona jest
��ta! Pi�tki powinny by� bia�e, a ta jest ��ta!" I
pokazuje mi cienk� pi�tk� z bia�ego metalu. I patrzy na mnie
tak, jakbym sam t� pi�tk� zrobi�. Pokornie wyjecha�em z
metra na g�r�. I wie pan, im d�u�ej si� rozgl�da�em, tym
bardziej szokowa�a mnie niezgodno�� szczeg��w. W�a�nie
szczeg��w. Og�lnie wszystko by�o normalnie, ale szczeg�y
mi nie pasowa�y. Facet czyta gazet�, a tytu� zamiast w lewym
g�rnym rogu, to w prawym. Dom naprzeciwko zielony, a nie
��ty, tramwaj niebieski, a nie czerwony, i tak dalej.
Milcza�em. Maurycy wygl�da� normalnie. Znikn�y nawet
�lady wzburzenia. Zapomnia� nawet o swojej ukochanej. To ju�
nie by� nieszcz�liwy kochanek, a po prostu bardzo zdziwiony
cz�owiek.
- I wtedy przyj��em, w charakterze roboczej hipotezy, �e
znalaz�em si� w �wiecie alternatywnym. Czyta� pan o �wiatach
alternatywnych?
- Nie czytuj� fantastyki - powiedzia�em i ta nadmierna
kategoryczno�� mnie zdradzi�a. Albowiem jak�e m�g�bym
dowiedzie� si� o �wiatach alternatywnych, nie czytuj�c tej�e
fantastyki.
- Ale i tak wie pan, o co chodzi - powiedzia� Maurycy. -
Ta wersja zupe�nie uprawiedliwia Natasz�. Ona, tak jak i
inni grzybiarze, brodzi�a po polanie, schodzi�a na t�
nizin�, kt�ra jakim� cudem by�a miejscem przej�cia z jednego
�wiata do drugiego i jakby nigdy nic kontynuowa�a swoje
�owy. A mo�e grzybiarze wiedz� o w�a�ciwo�ciach tego
przej�cia i wykorzystuj� je �wiadomie, nie przywi�zuj�c do
tego wagi?
Zamilk� na chwil�, pomy�la� i doda�:
- A mo�e kto� z nich zosta� w tym r�wnoleg�ym �wiecie.
Je�li jest pijaczkiem, to nawet nie zauwa�y� r�nicy.
- Taak, wr�ci� do domu i spotka� samego siebie -
zauwa�y�em, ale Maurycy mnie nie s�ucha�.
- No wi�c, gdy sobie uzmys�owi�em, co si� ze mn� sta�o,
doszed�em do nieoczekiwanego wniosku: je�li �wiat
alternatywny r�ni si� od naszego, to te r�nice mog�
rozci�ga� si� r�wnie� w przesz�o��. B�d�c uczonym, dok�d
powinienem si� uda�?
- Pod pomnik Puszkina? - za�artowa�em.
- Prawie pan zgad�. Tylko rzecz jasna, nie pod pomnik, bo
on nie udzieli mi potrzebnej informacji, a do Muzeum
Puszkina. Zatrzyma�em taks�wk� i kaza�em jecha� na
Kropotki�sk�. Rozmy�la�em dalej. A je�li Puszkin unikn��
pojedynku w 1837 roku? I �y� jeszcze 10, 20, 30 lat i
stworzy� nieznane nam genialne dzie�a? Denerwuj�c si� coraz
bardziej maj�cym nast�pi� spotkaniem z wielkim poet�,
zapyta�em taks�wkarza, w kt�rym roku zmar� Puszkin. "Nie
pami�tam, dawno, ponad sto lat temu". Kierowca by�
flegmatycznym grubasem w podesz�ym wieku. Ale w jego s�owach
by�a nadzieja. Ponad sto lat - to lata siedemdziesi�te
ubieg�ego stulecia. Taks�wka nie zd��y�a jeszcze zatrzyma�
si� przed muzeum, gdy wyskoczy�em z niej i rzuci�em kierowcy
dwa ruble. Na moje szcz�cie, wcisn�� je do kieszeni nie
patrz�c. Podbieg�em do drzwi Muzeum Puszkina i nie wyobra�a
pan sobie! - Maurycy popatrzy� na mnie ura�onym wzrokiem - o
tragedio! - powiedzia� tonem cierpi�cego Wetera - to nie
by�o Muzeum Puszkina! Sta�em jak ra�ony gromem. Wtedy
otworzy�y si� drzwi i z muzeum wyszed� staruszek. -
"Przepraszam - rzuci�em si� na niego. Gdzie jest Muzeum
Puszkina?" A on na to: "Wed�ug mnie w Moskwie takiego nie
ma. Tylko w Kiszyniowie". "Ale dlaczego?" "Ma pan racj� -
odpowiedzia� staruszek - ten wspania�y poeta zas�uguje na
to, �eby w Moskwie by�o jego muzeum. Przedwczesna �mier� nie
pozwoli�a jego pot�nemu talentowi rozwin�� si� w pe�ni..."
"Przedwczesna �mier�!? - krzykn��em. - Przedwczesna �mier�!
W kt�rym roku zmar� Puszkin?" "Zgin�� w pojedynku w
Kiszyniowie na pocz�tku lat dwudziestych ubieg�ego wieku" -
odpowiedzia� mi staruszek i odszed�. R�ce mi opad�y.
Zrozumia�em: nie mam tu czego szuka�. Czym pr�dzej wracam do
domu! U nas on �y� prawie czterdzie�ci lat. A przecie� je�li
przez jaki� g�upi przypadek zostan� w tym �wiecie na zawsze,
to ju� nigdy nikomu nie udowodni�, �e Puszkin napisa�
"Male�kie tragedie" i "Eugeniusza Oniegina".
- A mo�e w�a�nie powinien pan zosta� - sprzeciwi�em si�.
- Og�osi�by pan, �e znalaz� je na strychu i by�by pan
bezcenny.
- A p�niej zdemaskowano by mnie jako mistyfikatora -
powiedzia� zupe�nie powa�nie Maurycy. - A propos, moja
przygoda o ma�y w�os nie zako�czy�a si� tragicznie.
- Dlaczego?
- Mia�em jeszcze pi�� rubli. Z�apa�em taks�wk�, wr�ci�em
do parku, da�em taks�wkarzowi pi�tk� i, my�l�c zupe�nie o
czym� innym, poprosi�em o reszt�.
- Co ty mi tu wciskasz? - zapyta� kierowca.
- Pieni�dze - m�wi�. - Poprosz� trzy ruble reszty - i ju�
otwieram drzwi, �eby wysi���.
- Sk�d wzi��e� takie pieni�dze? - pyta z�owieszczo
kierowca.
I dopiero wtedy dotar�a do mnie ca�a potworno�� mojego
po�o�enia. Jeszcze sekunda i na zawsze pozostan� je�cem
�wiata, kt�ry nie zna p�nego Puszkina! Wylecia�em z
samochodu jak strza�a, rzuci�em si� w kierunku polany i
s�ysz�, �e kierowca za mn� biegnie. Pierwszy dopad�em parowu
i wystarczy�o, �ebym przez niego przeskoczy�, gdy nagle
us�ysza�em g�osy - to robotnicy zbijali p�ot. A przecie�
przed chwil� na polanie nikogo nie by�o.
- St�j! - krzykn�� kierowca, przeskakuj�c w �lad za mn�
do naszego �wiata. I mocno wczepi� si� we mnie r�kami.
Ale ja by�em ju� bezpieczny. Spokojnie odwr�ci�em si� i
zapyta�em:
- O co chodzi, obywatelu kierowco?
- A o to - potrz�sn�� moj� pi�ciorubl�wk� jak biczem - �e
niepotrzebne mi s� fa�szywe pieni�dze!
- Fa�szywe? Chwileczk�. Chod�my do tych ludzi, przekonamy
si�.
Powiedzia�em to tak pewnie, �e on pos�usznie poszed� za
mn� do cie�li, kt�rzy obserwowali nas, zaciekawieni: ni z
tego, ni z owego pojawia si� na polanie dwoje nieznajomych
ludzi i zaczynaj� si� k��ci�.
Wzi��em od kierowcy pi�tk�, poda�em j� robotnikowi i
zapyta�em:
- Przepraszam, czy mo�ecie mi panowie powiedzie�, co to
takiego?
- Pieni�dze - powiedzia� jeden z nich. - A co?
- A to - zacz�� krzycze� kierowca - �e takich pieni�dzy
nie ma!
- A jakie s�?
Wtedy kierowca wyci�gn�� z kieszeni gar�� banknot�w. By�y
bardzo podobne do naszych, tylko mia�y inne kolory. Pi�tka,
na przyk�ad, by�a r�owa, a trzy ruble - ��te. Cie�le
dos�ownie wytrzeszczyli oczy na kierowc�. Jeden z nich wyj��
pi�� rubli i pokaza� kierowcy.
- A mo�e moje to te� nie s� pieni�dze? - zapyta� z
niejak� gro�b� w g�osie.
- A pogo� go st�d! - powiedzia� drugi cie�la. - Mo�e to
jaki� szpieg albo cinkciarz?
- Jaki tam ze mnie szpieg! - oburzy� si� kierowca. -
Przecie� tam stoi m�j samoch�d, z trzeciej bazy!
I pokaza�, gdzie powinien sta� jego samoch�d. Sam pan
rozumie, �e nie by�o tam �adnego samochodu.
- O rany! - krzykn�� kierowca. - Ukradli!
I chcia� rzuci� si� w kierunku chodnika. Schwytanie go i
przeprowadzenie przez par�w kosztowa�o mnie niema�o
wysi�k�w. Kierowca szcz�liwie znikn��.
- A cie�le?
- Cie�le? M�wi� do mnie: "Gdzie podzia�e� szpiega?"
"Uciek�" - odpowiadam. To wszystko. Zaraz potem przyjecha�em
do pana.
Nabi�em fajk� i rozpali�em j�. Trzy dni nie pali�em,
�wiczy�em si�� woli.
- Dzi�kuj� - powiedzia�em - za pasjonuj�ce opowiadanie.
- Nie wierzy mi pan? Uwa�a pan, �e pana ok�ama�em?
- Nie, pan nigdy by nie wymy�li� czego� takiego.
- No, to ja ju� p�jd�.
- Dok�d?
- Do Nataszy. Wszystko jej opowiem. Czuj� tak� ulg�! Nie
wyobra�a pan sobie... Szkoda, �e on tak m�odo zgin��. Co�
niewiarygodnego, ca�y �wiat nie znaj�cy p�nego Puszkina!
- Wszystko na �wiecie podlega kompensacji. Nie by�o
Puszkina, by� kto� inny.
- Oczywi�cie - powiedzia� Maurycy, kieruj�c si� do
wyj�cia. Czu� ju� przedsmak tego, jak wtargnie do Nataszy i
zacznie ple�� mi�osne brednie.
- Tak - powt�rzy�em. - Powinna by� kompensacja. A propos,
Maurycy, ten dom, do kt�rego pan przyjecha�, mam na my�li
Muzeum Puszkina, co w nim by�o?
- Te� muzeum.
- Jakie?
- Lermontowa - powiedzia� Maurycy. - No, id�.
- Lermontowa? A czy nie mo�na by za�o�y�...
- Co tu zak�ada� - u�miechn�� si� wyrozumiale m�j m�odszy
kolega. - Tam by�o napisane: "Muzeum Micha�a Lermontowa.
1814-1879".
- Co? - wykrzykn��em. - I nawet pan nie zajrza� do
�rodka?
- Jestem puszkinist� - odpowiedzia� Maurycy z idiotycznym
poczuciem wy�szo�ci. "Jestem puszkinist� i to m�wi samo za
siebie".
- Pan nie jest puszkinist�! Pan jest koby�� w kantarach!
- Dlaczego w kantarach? - zdziwi� si� Maurycy.
- Przecie� sam pan przed chwil� wsp�czu� �wiatu,
pozbawionemu "Eugeniusza Oniegina". Czy�by pan nie rozumia�,
�e to dzia�a w obie strony? Przez czterdzie�ci lat tworzy�
rosyjski geniusz - Lermontow! Czy pan mo�e sobie
wyobrazi�...
Ale ten m�ot pozosta� na swoich betonowych pozycjach.
- Z punktu widzenia literaturoznawstwa - o�wiadczy� -
skala geniuszu Puszkina i Lermontowa s� niepor�wnywalne.
R�wnie dobrze m�g�by pan...
- Powstrzymaj si�, szale�cze! - zaryczy�em. - Wyrzuc� ci�
z pracy! Nie zas�ugujesz na miano uczonego! Masz mnie
natychmiast zaprowadzi� do tamtego �wiata! Natychmiast! To
dla ciebie jedyny ratunek.
- Rozumie pan - zacz�� b�ka� - mia�em zamiar jecha� do
Nataszy...
- Z Natasz� to ja sam porozmawiam. I nie w�tpi�, �e ona
przestanie si� zadawa� z tak �a�osnym indywiduum. Dalej,
prowad�!
Musia�em wygl�da� strasznie, bo Maurycy oklap� i pokornie
czeka�, podczas gdy ja miota�em si� po pokoju w poszukiwaniu
z�otych spinek, kt�re mia�em zamiar w tamtym �wiecie
wymieni� na dzie�a zebrane Lermontowa.
Gdy wyskoczyli�my w parku z samochodu, by�a prawie
dwunasta. Maurycy ponuro milcza�. Najwidoczniej dotar�a do
niego ca�a potworno�� jego zbrodni wobec literatury
�wiatowej. Polana by�a ju� otoczona p�otem i cie�le
przybijali do niej ostatnie listwy. Nie bez trudnu uda�o si�
nam przedosta� na teren budowy.
- Gdzie? - zapyta�em Maurycego.
Maurycy zupe�nie straci� g�ow�. Na skutek nieszcz�liwego
zbiegu okoliczno�ci robotnicy zd��yli zwali� na polan� kilka
ci�ar�wek p�yt betonowych. Obok, zdzieraj�c dar�, pracowa�
buldo�er.
- Gdzie� tutaj - powiedzia� Maurycy. - Zdaje si�, �e
gdzie� tutaj...
Poszed� za buldo�erem, zatrzyma� si� niepewnie w jakim�
miejscu, potem wr�ci� do p�yt.
- Nie - powiedzia�. - Nie mog� poj��... Tutaj by� par�w.
- Pom�c w czym�? - zapyta� operator buldo�era, odwracaj�c
si� do nas.
- Tutaj by� par�w - powiedzia�em t�po.
- By�, ale si� zmy� - powiedzia� operator. - A b�dzie bar
kawowy na dwie�cie os�b. Zgubili�cie panowie co�?
- Tak - powiedzia�em. - Niech pan powie, nic wam si� tutaj
nie zawali�o?
- Tego by jeszcze brakowa�o - za�mia� si� operator. -
Je�liby si� moja maszyna zawali�a, narobi�aby niez�ego
ha�asu.
Oczywi�cie, niczego nie znale�li�my.
Nale�y doda�, �e po dw�ch miesi�cach Maurycy o�eni� si� z
Natasz�.
Wierz� Maurycemu bezwarunkowo. Wszystko, co opowiedzia�,
wydarzy�o si� rzeczywi�cie. Ale w naszych stosunkach nie ma
ju� dawnej serdeczno�ci.
Prze�o�y�a Ewa Sk�rska