Autor: KIR BUŁYCZOW Tytul: Inna polana (Drugaja polana) Maurycy Iwanowicz Dolinin jest młodszym pracownikiem naukowym katedry, na której czele mam zaszczyt stać. Maurycy jest miłym, młodym człowiekiem, ma około 35 lat i niedużą nadwagę na skutek siedzącego trybu życia. Ma rumiane policzki, błękitne oczy i jest ulubieńcem naszych doktorantek i szatniarek. Do jego zalet należy m.in. bezgraniczne oddanie A. S. Puszkinowi. Jeszcze w szkole Maurycy postawił sobie za cel nauczyć się na pamięć wszystkiego, co napisał ten wielki poeta i trzeba przyznać, że w tej dziedzinie odniósł sukces, chociaż czasem myli mu się porządek ustępów w "Historii Piotra Wielkiego". Tematem jego pracy doktorskiej, już gotowej do obrony, jest geneza "Maleńkich tragedii". Mogłoby się wydawać, że już dawno przestudiował je wzdłuż i wszerz, a jednak Maurycemu udało się zrobić kilka niewielkich odkryć i w sposób absolutnie nowy powiązać obraz skąpego rycerza z żyjącym w XV wieku w Augsburgu baronem Konradem zu Chidenem. Należy zaznaczyć, że mimo skłonności do zakochań Maurycy do tej pory się nie ożenił. Według mnie przyczyną tego stanu rzeczy jest duchowy uraz, którego doznał na pierwszym roku studiów, a który spowodowały urocze pazurki Inessy Redkinej tertio voto Wodowozowej. Skąd tyle wiem o przeszłości Maurycego? To proste, jako wykładowca byłem zorientowany w dramatach i tragikomediach środowiska studenckiego. Przez ostatnie siedem lat pracowaliśmy razem. Maurycy często mi się zwierzał, dzielił się nie tylko planami naukowymi, ale i wydarzeniami z życia osobistego. I właśnie ta jego szczerość wciągnęła mnie w wydarzenia, o jakich nawet mi się nie śniło. - Czy pan się przypadkiem nie zakochał? - zapytałem Maurycego, gdy zauważyłem, że przez trzy dni z rzędu przychodził do pracy w nowych, wyjątkowo jaskrawych krawatach i lśniących butach. - Ależ skądże! Mnie się to nie zdarza! - odpowiedział Maurycy ze świętym oburzeniem. Zrozumiałem, że miałem rację. Byłem pewien, że wkrótce wyzna mi wszystko - w dramatycznej chwili sprzeczki albo przeciwnie, gdy przepełni go szczęście. Wydarzyło się to latem. Wybierałem się akurat na urlop; w katedrze odbywało się zebranie, dotyczące jakichś mało istotnych spraw, a należałoby raczej pojechać nad rzekę. Poprosiłem Maurycego o naszkicowanie planu artykułu, który miał zamiar włączyć do zbiorku. Maurycy długo ślinił długopis, patrzył w sufit i w ogóle nie myślał o planie. W końcu wziął się w garść i wypocił kilka linijek. Po czym znowu zatonął w słodkich rozmyślaniach. Gdy dostałem szkic planu, odkryłem na marginesach powtarzające się kilka razy imię Natasza oraz profil z zadartym noskiem wykonany niewprawną ręką. Po zebraniu nie wytrzymałem i zapytałem: - Zamierza pan zadedykować swój artykuł Nataszy? Napiszemy po prostu "Dedykuję Nataszy" czy też bardziej oficjalnie? - Nie rozumiem pana - oburzył się Maurycy, tak jakbym miał zamiar ukraść mu tę Nataszę. Pokazałem mu nieszczęsny plan. Maurycy był na mnie obrażony przez dwa dni. Jakiś czas potem w jego stosunkach z Nataszą nastąpił kryzys. Maurycy stracił apetyt i przestał czyścić buty. Bez wątpienia jakieś błahe słowo czy podejrzenie głęboko nim wstrząsnęło. - Coś pana gryzie? - zapytałem w końcu. - I tak pan nie zrozumie - powiedział Maurycy, jakby za moich czasów w kontaktach z ukochanymi panował wyłącznie niezmącony spokój. - Rzecz jasna - zgodziłem się. - Ale może jednak? - Rozstaliśmy się - powiedział. - Na zawsze. W końcu wybuchnął. - Ja już tak dłużej nie mogę - powiedział tragicznym szeptem słyszalnym w sąsiednich korytarzach. - Nie wytrzymam tego. Za dokładną treść monologu nie ręczę, ale sedno tkwiło w tym, że do serca mojego kolegi wkradło się podejrzenie: jest kochany albo - o nieznośna alternatywo! - nie jest kochany. Podstawą do podobnych podejrzeń posłużyła mu namiętność Nataszy do zbierania pieczarek. Trzeba było słyszeć, jak Maurycy wymawia słowo "pieczarka". Brzmiało ono niczym imię nikczemnego wyrodka podupadłego rodu francuskich hrabiów. Według Natarszy pieczarki można zbierać w Moskwie niemal wszędzie, rosną one bez przeszkód na skwerach, w parkach i na bulwarach. Trzeba tylko znać miejsca. Natasza miała swój ulubiony park gdzieś w pobliżu stacji metra Sokół. Dzieliła się tymi złożami z kilkoma miejscowymi pijaczkami, którzy wypełzali na bezcenny placyk skoro świt, zbierali tyle, ile im było trzeba, po czym zanosili na rynek i sprzedawali. A potem przychodziła Natasza. Dla niej również wystarczało grzybów, zwłaszcza jeżeli sprzyjała pogoda. Z jakiegoś powodu Natasza nie zgadzała się, żeby Maurycy towarzyszył jej w tych wyprawach, przez co wzbudziła w nim podejrzenie, że ona tam bywa nie sama, a może nawet w ogóle nie chodzi na polanę, tylko kupuje koszyk pieczarek na rynku, po to, żeby wprowadzić go w błąd. Gdy Maurycy powiedział Nataszy o swoich podejrzeniach, obraziła się. A potem od słowa do słowa - i zerwanie. - Nie ma pan racji - powiedziałem Maurycemu, gdy skończył swoją zawiłą spowiedź. - Oczywiście. Ale mimo wszystko... - Musi pan pójść i przeprosić. - To jasne. Niemniej... - A propos. Gdy ja na początku lat trzydziestych zalecałem się do Maszeńki, pewnego dnia zobaczyłem ją na ulicy z jakimś osiłkiem. Przez dwa tygodnie nie odzywaliśmy się do siebie. A potem się wyjaśniło, że ten osiłek to jej kuzyn Kola, szalenie miły człowiek. Do dnia dzisiejszego nasze rodziny przyjaźnią się ze sobą. Maurycy otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć: "Co ma do tego jakiś Kola", ale powstrzymał się, machnął ręką i wyszedł. Byłem głęboko przekonany, że ten konflikt minie po dwóch dniach. Nic podobnego. Dni mijały, a Maurycy był przygnębiony i samotny. Rzecz jasna, głupio niszczyć swoje szczęście z powodu koszyka pieczarek, ale w końcu ludzie ginęli z bardziej błahych powodów. Po tygodniu, rankiem, o godzinie dziewiątej, gdy po śniadaniu kierowałem się w stronę biurka, w gabinecie nagle zadzwonił telefon. Coś mnie tknęło - zdarza się, że najnormalniejszy dzwonek wyda się wyjątkowo niepokojący... - Słucham... - Dzień dobry. To ja, Maurycy. Wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Muszę się z panem natychmiast zobaczyć. - Gdzie pan jest? - W pobliżu metra Sokół. Mogę być u pana za pół godziny... Maurycy mówił urywanym głosem, tak jakby właśnie przebiegł trzy kilometry i nie zdążył uspokoić oddechu. - Czekam na pana. - Odłożyłem słuchawkę i od razu przypomniałem sobie, że z metrem Sokół sąsiaduje ten feralny pieczarkowy skwer. Wyobraziłem sobie, że Maurycy, zdecydowawszy się śledzić niewierną, niefortunnie spotkał się ze szczęśliwym konkurentem. Prawie zgadłem. Maurycy wpadł po dwudziestu minutach. Był rozczochrany, wzburzony, przygnębiony, ale na szczęście cały. Od razu zaczął mówić, miotając się po pokoju i zagrażając wszelkim możliwym przedmiotom. - Tak - grzmiał. - Jestem winny. Nie wytrzymałem. Śledziłem ją. Zdecydowałem, że raz na zawsze położę kres wszelkim wątpliwościom. To znaczy, pomyślałem, że mam przed sobą domorosłego detektywa. Maurycy patrzył na mnie wyzywająco, oczekując bezzwłocznego potępienia. No cóż, pomyślałem, proszę uprzejmie. - Nigdy nie uwierzę - powiedziałem mentorskim tonem - że mógł się pan zniżyć do tak podłej inwigilacji kobiety, którą pan kocha i chociażby dlatego powinien pan szanować. - Tak! - ucieszył się Maurycy. - Rozumiem pana. To samo mówiłem sobie. Przeklinałem się, ale wieczorami sterczałem przy jej domu, a rano czekałem, aż wyjdzie z pustym koszykiem. Wstydzę się, ale przecież Otello też się wstydził, gdy podniósł rękę na Desdemonę. Porównanie było ryzykowne, ale Maurycy nie zauważył mojego uśmiechu. Zrobił tragiczny gest, zrzucił ze stołu stertę papierów i kontynuował monolog, kucając i zbierając kartki z podłogi. - Nie proszę o litość i nie po to tu przyszedłem. Dziś rano, dziesięć minut po godzinie siódmej, Natasza wyszła z domu z koszykiem i poszła na ten skwer. Na brzegu parku, za fontanną, jest polana. Prawie odsłonięta, tylko gdzieniegdzie drzewa. Zaczynają tam teraz jakąś budowę, wkopali słupy, będą robić ogrodzenie. Nie najlepsze miejsce dla grzybów. Rozumie mnie pan? - Jak na razie nie zdążył pan powiedzieć nic niezrozumiałego. - No i właśnie do tej polany ją odprowadziłem. Ale nie zbliżałem się. Niech pan pomyśli, gdyby ona się obejrzała! - Nie daj Boże - przyznałem. - No więc, wyszła na polanę i zaczęła po niej brodzić. Chodzi, schyla się, coś tam zbiera, a ja stoję za drzewem i czekam. - Na co? Najwyższa pora, żeby wyjść z ukrycia, podejść do niej i powiedzieć, że czuje się pan winien, wyraża skruchę i obiecuje poprawę. - Chciałem tak zrobić, ale powstrzymał mnie wstyd i... podejrzenie. - Jakie znowu podejrzenie? - A jeśli ona nazbiera grzybów i pójdzie na spotkanie z nim? Albo on się zaraz pojawi... - Przekonało mnie to - powiedziałem - że mam przed sobą prawdziwego rycerza i dżentelmena. - Ach, niech pan przestanie - odpowiedział Maurycy. - Teraz to już nieważne. Ważne jest to, że w tym czasie, gdy patrzyłem na Nataszę, ona zniknęła. Wyobraża pan sobie! Dopiero co była na środku polany i nagle zniknęła. Nie wierzyłem własnym oczom. I co pan na to? - Jak na razie nic. - Obszedłem całą polanę, wyskoczyłem na ulicę - pusto. Wróciłem do parku, zaglądałem za krzaki, niemalże pod ławki. Nigdzie jej nie było. Wróciłem na polanę i stanąłem mniej więcej w tym miejscu, gdzie ostatni raz widziałem Nataszę. I nagle usłyszałem jej głos: "Maurycy, co ty tu robisz?" Ona stoi trzy kroki ode mnie, z koszykiem w ręku. - A w koszyku grzyby? - Mnóstwo. - No i co dalej? - Powiedziałem: "Czekam na ciebie". "Czemu mnie nie zawołałeś?" - odpowiedziała. - Patrz, ile nazbierałam". - "A gdzie byłaś?" - pytam. "Tutaj". "Jak to tutaj? Już pół godziny tu stoję, a ciebie nie było!" "A gdzie niby mogłam zbierać grzyby? Przecież nie na jezdni!" Maurycy zamilkł. - I w końcu obraziła się na pana i poszła - wyraziłem przypuszczenie. Przypomniało mi się, że obiecałem przed obiadem dokończyć artykuł, a opowiadanie Maurycego wyraźnie się przeciągało. - Poszła, ale nie o to chodzi. - A o cóż? - Pomyślałem sobie, rozumie pan: w tym jest coś tajemniczego. To Natasza była, to jej nie było. Jakby się zapadła w jakąś dziurę. Byłem w takim stanie, że zapragnąłem znaleźć tę dziurę. - To się chwali. W Moskwie jest wiele dziur, w których wydają pieczarki. - Doszedłem do tego miejsca, gdzie Natasza zniknęła i pojawiła się. A tam był taki nieduży parów... "Boże, pomyślałem, jego się już nie uda zatrzymać. Czyżbym i ja jako młokos też był taki nudny i pompatyczny?" - Niczego tam nie znalazłem, tylko trawa była zdeptana. Powoli poszedłem dalej, rozglądając się na wszystkie strony - i wtedy zobaczyłem pieczarkę! - No i pięknie - powiedziałem i spojrzałem na zegarek, co nie zrobiło na opowiadającym żadnego wrażenia. - Na tej polanie w ogóle było mnóstwo pieczarek. Nawet się zdziwiłem, że nie zauważyłem ich wcześniej. Kiedy tak sobie spacerowałem, doszedłem do wniosku, że nie powinienem traktować Nataszy z taką nieufnością. Nie, pomyślałem, muszę ją przeprosić... Przerwa. Na minutę, nie krócej. Cierpliwie czekam. Teraz powinien się pojawić tajemniczy sprawca rozłąki albo powinna wrócić Natasza, podbiec z tyłu, czule zasłonić mu oczy dłońmi i zawołać: "Zgadnij, kto to!" - I w tym momencie - odezwał się wreszcie Maurycy - zrozumiałem, że na polanie nie ma słupów od ogrodzenia. Tylko doły. - Jakie znowu doły? - Doły na słupy. Rozumie pan, doły na słupy były, a słupy leżały na ziemi. No, pomyślałem, zaczynają się halucynacje. Wtedy wyszedłem z parku i poszedłem na przystanek trolejbusu 12. "Zdaje się, że opowiadanie dobiega końca" - pomyślałem z ulgą. - Ale tam nie było przystanku trolejbusu 12, bo był tam przystanek autobusu 13, mimo że takiego autobusu w Moskwie nie ma. Byłem trochę wzburzony, więc nawet się nie zdziwiłem, tylko podszedłem do stojącej tam kobiety i zapytałem: "A gdzie zatrzymuje się trolejbus 12?" A ona na to, że nie wie. "Jak to? - zapytałem - przecież przed półgodziną przyjechałem nim tutaj. Pani chyba nietutejsza?" A ona popatrzyła na mnie z oburzeniem i nic nie odpowiedziała. No, nieźle, tracę rozum. Lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział. I jakby nigdy nic zapytałem: "Jak dojechać do metra Port Lotniczy?" "Do metra Dworzec Lotniczy? Niech pan wsiądzie w autobus i wysiądzie na siódmym przystanku". Pan coś z tego rozumie? - Rozumiem - powiedziałem - zaraz mi pan powie, że się pan obudził i zdecydował, że opowie swój sen ukochanemu nauczycielowi. " Ależ skąd! - wykrzyknął Maurycy. - To nie był sen. I na dowód swojej słuszności gruchnął pięścią w stół. Schwyciłem telefon w locie. W literaturze odnotowano różnorakie formy miłosnego obłąkania. Wiele narodów uważa to opętanie za absolutnie możliwą i w żadnym razie nie hańbiącą chorobę. - Niech pan słucha dalej! Kiedy autobus podjechał do metra Port Lotniczy i zobaczyłem nad wejściem wyłożony złotymi literami napis "Dworzec Lotniczy", zrozumiałem, że nie pomyliłem się w diagnozie. Zwariowałem. Starałem się głęboko oddychać i myśleć o czymś innym. Zjechałem ruchomymi schodami na dół, podszedłem do blokady. Znalazłem w kieszeni piątkę i wrzuciłem ją, a ona ugrzęzła w otworze. Dyżurna zapytała mnie, o co chodzi, poprosiła, żebym jej pokazał moją piątkę. Pokazałem, a ona mówi: "Przecież ona jest żółta! Piątki powinny być białe, a ta jest żółta!" I pokazuje mi cienką piątkę z białego metalu. I patrzy na mnie tak, jakbym sam tę piątkę zrobił. Pokornie wyjechałem z metra na górę. I wie pan, im dłużej się rozglądałem, tym bardziej szokowała mnie niezgodność szczegółów. Właśnie szczegółów. Ogólnie wszystko było normalnie, ale szczegóły mi nie pasowały. Facet czyta gazetę, a tytuł zamiast w lewym górnym rogu, to w prawym. Dom naprzeciwko zielony, a nie żółty, tramwaj niebieski, a nie czerwony, i tak dalej. Milczałem. Maurycy wyglądał normalnie. Zniknęły nawet ślady wzburzenia. Zapomniał nawet o swojej ukochanej. To już nie był nieszczęśliwy kochanek, a po prostu bardzo zdziwiony człowiek. - I wtedy przyjąłem, w charakterze roboczej hipotezy, że znalazłem się w świecie alternatywnym. Czytał pan o światach alternatywnych? - Nie czytuję fantastyki - powiedziałem i ta nadmierna kategoryczność mnie zdradziła. Albowiem jakże mógłbym dowiedzieć się o światach alternatywnych, nie czytując tejże fantastyki. - Ale i tak wie pan, o co chodzi - powiedział Maurycy. - Ta wersja zupełnie uprawiedliwia Nataszę. Ona, tak jak i inni grzybiarze, brodziła po polanie, schodziła na tę nizinę, która jakimś cudem była miejscem przejścia z jednego świata do drugiego i jakby nigdy nic kontynuowała swoje łowy. A może grzybiarze wiedzą o właściwościach tego przejścia i wykorzystują je świadomie, nie przywiązując do tego wagi? Zamilkł na chwilę, pomyślał i dodał: - A może ktoś z nich został w tym równoległym świecie. Jeśli jest pijaczkiem, to nawet nie zauważył różnicy. - Taak, wrócił do domu i spotkał samego siebie - zauważyłem, ale Maurycy mnie nie słuchał. - No więc, gdy sobie uzmysłowiłem, co się ze mną stało, doszedłem do nieoczekiwanego wniosku: jeśli świat alternatywny różni się od naszego, to te różnice mogą rozciągać się również w przeszłość. Będąc uczonym, dokąd powinienem się udać? - Pod pomnik Puszkina? - zażartowałem. - Prawie pan zgadł. Tylko rzecz jasna, nie pod pomnik, bo on nie udzieli mi potrzebnej informacji, a do Muzeum Puszkina. Zatrzymałem taksówkę i kazałem jechać na Kropotkińską. Rozmyślałem dalej. A jeśli Puszkin uniknął pojedynku w 1837 roku? I żył jeszcze 10, 20, 30 lat i stworzył nieznane nam genialne dzieła? Denerwując się coraz bardziej mającym nastąpić spotkaniem z wielkim poetą, zapytałem taksówkarza, w którym roku zmarł Puszkin. "Nie pamiętam, dawno, ponad sto lat temu". Kierowca był flegmatycznym grubasem w podeszłym wieku. Ale w jego słowach była nadzieja. Ponad sto lat - to lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia. Taksówka nie zdążyła jeszcze zatrzymać się przed muzeum, gdy wyskoczyłem z niej i rzuciłem kierowcy dwa ruble. Na moje szczęście, wcisnął je do kieszeni nie patrząc. Podbiegłem do drzwi Muzeum Puszkina i nie wyobraża pan sobie! - Maurycy popatrzył na mnie urażonym wzrokiem - o tragedio! - powiedział tonem cierpiącego Wetera - to nie było Muzeum Puszkina! Stałem jak rażony gromem. Wtedy otworzyły się drzwi i z muzeum wyszedł staruszek. - "Przepraszam - rzuciłem się na niego. Gdzie jest Muzeum Puszkina?" A on na to: "Według mnie w Moskwie takiego nie ma. Tylko w Kiszyniowie". "Ale dlaczego?" "Ma pan rację - odpowiedział staruszek - ten wspaniały poeta zasługuje na to, żeby w Moskwie było jego muzeum. Przedwczesna śmierć nie pozwoliła jego potężnemu talentowi rozwinąć się w pełni..." "Przedwczesna śmierć!? - krzyknąłem. - Przedwczesna śmierć! W którym roku zmarł Puszkin?" "Zginął w pojedynku w Kiszyniowie na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku" - odpowiedział mi staruszek i odszedł. Ręce mi opadły. Zrozumiałem: nie mam tu czego szukać. Czym prędzej wracam do domu! U nas on żył prawie czterdzieści lat. A przecież jeśli przez jakiś głupi przypadek zostanę w tym świecie na zawsze, to już nigdy nikomu nie udowodnię, że Puszkin napisał "Maleńkie tragedie" i "Eugeniusza Oniegina". - A może właśnie powinien pan zostać - sprzeciwiłem się. - Ogłosiłby pan, że znalazł je na strychu i byłby pan bezcenny. - A później zdemaskowano by mnie jako mistyfikatora - powiedział zupełnie poważnie Maurycy. - A propos, moja przygoda o mały włos nie zakończyła się tragicznie. - Dlaczego? - Miałem jeszcze pięć rubli. Złapałem taksówkę, wróciłem do parku, dałem taksówkarzowi piątkę i, myśląc zupełnie o czymś innym, poprosiłem o resztę. - Co ty mi tu wciskasz? - zapytał kierowca. - Pieniądze - mówię. - Poproszę trzy ruble reszty - i już otwieram drzwi, żeby wysiąść. - Skąd wziąłeś takie pieniądze? - pyta złowieszczo kierowca. I dopiero wtedy dotarła do mnie cała potworność mojego położenia. Jeszcze sekunda i na zawsze pozostanę jeńcem świata, który nie zna późnego Puszkina! Wyleciałem z samochodu jak strzała, rzuciłem się w kierunku polany i słyszę, że kierowca za mną biegnie. Pierwszy dopadłem parowu i wystarczyło, żebym przez niego przeskoczył, gdy nagle usłyszałem głosy - to robotnicy zbijali płot. A przecież przed chwilą na polanie nikogo nie było. - Stój! - krzyknął kierowca, przeskakując w ślad za mną do naszego świata. I mocno wczepił się we mnie rękami. Ale ja byłem już bezpieczny. Spokojnie odwróciłem się i zapytałem: - O co chodzi, obywatelu kierowco? - A o to - potrząsnął moją pięciorublówką jak biczem - że niepotrzebne mi są fałszywe pieniądze! - Fałszywe? Chwileczkę. Chodźmy do tych ludzi, przekonamy się. Powiedziałem to tak pewnie, że on posłusznie poszedł za mną do cieśli, którzy obserwowali nas, zaciekawieni: ni z tego, ni z owego pojawia się na polanie dwoje nieznajomych ludzi i zaczynają się kłócić. Wziąłem od kierowcy piątkę, podałem ją robotnikowi i zapytałem: - Przepraszam, czy możecie mi panowie powiedzieć, co to takiego? - Pieniądze - powiedział jeden z nich. - A co? - A to - zaczął krzyczeć kierowca - że takich pieniędzy nie ma! - A jakie są? Wtedy kierowca wyciągnął z kieszeni garść banknotów. Były bardzo podobne do naszych, tylko miały inne kolory. Piątka, na przykład, była różowa, a trzy ruble - żółte. Cieśle dosłownie wytrzeszczyli oczy na kierowcę. Jeden z nich wyjął pięć rubli i pokazał kierowcy. - A może moje to też nie są pieniądze? - zapytał z niejaką groźbą w głosie. - A pogoń go stąd! - powiedział drugi cieśla. - Może to jakiś szpieg albo cinkciarz? - Jaki tam ze mnie szpieg! - oburzył się kierowca. - Przecież tam stoi mój samochód, z trzeciej bazy! I pokazał, gdzie powinien stać jego samochód. Sam pan rozumie, że nie było tam żadnego samochodu. - O rany! - krzyknął kierowca. - Ukradli! I chciał rzucić się w kierunku chodnika. Schwytanie go i przeprowadzenie przez parów kosztowało mnie niemało wysiłków. Kierowca szczęśliwie zniknął. - A cieśle? - Cieśle? Mówią do mnie: "Gdzie podziałeś szpiega?" "Uciekł" - odpowiadam. To wszystko. Zaraz potem przyjechałem do pana. Nabiłem fajkę i rozpaliłem ją. Trzy dni nie paliłem, ćwiczyłem siłę woli. - Dziękuję - powiedziałem - za pasjonujące opowiadanie. - Nie wierzy mi pan? Uważa pan, że pana okłamałem? - Nie, pan nigdy by nie wymyślił czegoś takiego. - No, to ja już pójdę. - Dokąd? - Do Nataszy. Wszystko jej opowiem. Czuję taką ulgę! Nie wyobraża pan sobie... Szkoda, że on tak młodo zginął. Coś niewiarygodnego, cały świat nie znający późnego Puszkina! - Wszystko na świecie podlega kompensacji. Nie było Puszkina, był ktoś inny. - Oczywiście - powiedział Maurycy, kierując się do wyjścia. Czuł już przedsmak tego, jak wtargnie do Nataszy i zacznie pleść miłosne brednie. - Tak - powtórzyłem. - Powinna być kompensacja. A propos, Maurycy, ten dom, do którego pan przyjechał, mam na myśli Muzeum Puszkina, co w nim było? - Też muzeum. - Jakie? - Lermontowa - powiedział Maurycy. - No, idę. - Lermontowa? A czy nie można by założyć... - Co tu zakładać - uśmiechnął się wyrozumiale mój młodszy kolega. - Tam było napisane: "Muzeum Michała Lermontowa. 1814-1879". - Co? - wykrzyknąłem. - I nawet pan nie zajrzał do środka? - Jestem puszkinistą - odpowiedział Maurycy z idiotycznym poczuciem wyższości. "Jestem puszkinistą i to mówi samo za siebie". - Pan nie jest puszkinistą! Pan jest kobyłą w kantarach! - Dlaczego w kantarach? - zdziwił się Maurycy. - Przecież sam pan przed chwilą współczuł światu, pozbawionemu "Eugeniusza Oniegina". Czyżby pan nie rozumiał, że to działa w obie strony? Przez czterdzieści lat tworzył rosyjski geniusz - Lermontow! Czy pan może sobie wyobrazić... Ale ten młot pozostał na swoich betonowych pozycjach. - Z punktu widzenia literaturoznawstwa - oświadczył - skala geniuszu Puszkina i Lermontowa są nieporównywalne. Równie dobrze mógłby pan... - Powstrzymaj się, szaleńcze! - zaryczyłem. - Wyrzucę cię z pracy! Nie zasługujesz na miano uczonego! Masz mnie natychmiast zaprowadzić do tamtego świata! Natychmiast! To dla ciebie jedyny ratunek. - Rozumie pan - zaczął bąkać - miałem zamiar jechać do Nataszy... - Z Nataszą to ja sam porozmawiam. I nie wątpię, że ona przestanie się zadawać z tak żałosnym indywiduum. Dalej, prowadź! Musiałem wyglądać strasznie, bo Maurycy oklapł i pokornie czekał, podczas gdy ja miotałem się po pokoju w poszukiwaniu złotych spinek, które miałem zamiar w tamtym świecie wymienić na dzieła zebrane Lermontowa. Gdy wyskoczyliśmy w parku z samochodu, była prawie dwunasta. Maurycy ponuro milczał. Najwidoczniej dotarła do niego cała potworność jego zbrodni wobec literatury światowej. Polana była już otoczona płotem i cieśle przybijali do niej ostatnie listwy. Nie bez trudnu udało się nam przedostać na teren budowy. - Gdzie? - zapytałem Maurycego. Maurycy zupełnie stracił głowę. Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności robotnicy zdążyli zwalić na polanę kilka ciężarówek płyt betonowych. Obok, zdzierając darń, pracował buldożer. - Gdzieś tutaj - powiedział Maurycy. - Zdaje się, że gdzieś tutaj... Poszedł za buldożerem, zatrzymał się niepewnie w jakimś miejscu, potem wrócił do płyt. - Nie - powiedział. - Nie mogę pojąć... Tutaj był parów. - Pomóc w czymś? - zapytał operator buldożera, odwracając się do nas. - Tutaj był parów - powiedziałem tępo. - Był, ale się zmył - powiedział operator. - A będzie bar kawowy na dwieście osób. Zgubiliście panowie coś? - Tak - powiedziałem. - Niech pan powie, nic wam się tutaj nie zawaliło? - Tego by jeszcze brakowało - zaśmiał się operator. - Jeśliby się moja maszyna zawaliła, narobiłaby niezłego hałasu. Oczywiście, niczego nie znaleźliśmy. Należy dodać, że po dwóch miesiącach Maurycy ożenił się z Nataszą. Wierzę Maurycemu bezwarunkowo. Wszystko, co opowiedział, wydarzyło się rzeczywiście. Ale w naszych stosunkach nie ma już dawnej serdeczności. Przełożyła Ewa Skórska