15633
Szczegóły |
Tytuł |
15633 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15633 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15633 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15633 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Zimniak
GRA W ŻYCIE
Ból był tępy i duszący, ale jeszcze zbyt słaby, aby spowodować przebudzenie. Felicjan
gorączkowo szukał dojścia do jaźni, ale wszystkie korytarze zostały zablokowane: zawalone
gruzem, pełne palących się śmieci albo obstawione tajnikami. Wreszcie znalazł jakieś boczne
drzwi i wydostał się przez ciasne przejścia pełne kurzu i sadzy.
Był w swoim pokoju. Gdy wstał i wyjrzał przez okno, jesienny skwerek pomykał szerokimi
zakosami, a ulica pędziła jak pas lotniska naprzeciw startującego samolotu. Zaciągnął zasłony i
poszedł do kuchni, gdzie naczynia osiadły jak oklapłe naleśniki. Posuwając się ostrożnie po
wklęsłości podłogi dotarł do kredensu, ale papieros rozleciał mu się w palcach na tysiąc drzazg, a
zapałka świeciła zielonym płomykiem, który nie chciał zapalić gazu. Litery wysypały się z gazety,
formując bezsensowny stos, a radio przekrzykiwało się na przemian z obu głośników, klnąc i
wygrażając. Po chwili z lewej kolumny zabrzmiał rzewny dziecięcy chórek:
Ja nie kocham mojej mamy
Co ma zamiast oczu plamy
I z prawej:
Zamiast włosów szopę blond
Jedna rada: wiejmy stąd!
Nie było jak — na miejscu drzwi czerwieniał świeży mur. Radio kontynuowało kobiecym
falsetem:
Feluś setę zaraz palnie
Bo w łazience jest normalnie
W łazience biel glazury zastąpiona została duralową ścianą, na miejscu kranów widniały czarne
dźwignie, a zamiast lustra wmontowano bladozielony ekran z wirującą krechą radaru. Lotniczy
fotel przypominał leżankę z kliniki psychiatrycznej, bo natychmiast unieruchamiał delikwenta, jak
orchidea upolowanego owada.
— Tro…chę luźniej — wystękał. Prośba została spełniona połowicznie. Zaraz potem odezwał
się Amjuzer; był nastawiony na ciepły baryton.
— Te czarne pajączki to Źli, rozwalaj ich. Te białe to nasi, czyli Dobrzy. Omijaj ich. Co,
smutaśno, weltszmercowo? Chcesz przyrzeczoną setuchnę? No? A może przyjemnościowy
masaż?
Wolał setuchnę. Alkohol sparzył gardło, waporami zakręcił w czubku głowy. Niezłe.
Przebił warstwę obłoków stawiły lekki, ale wyczuwalny przyspieszeniami opór. Ścianami
wstrząsnął spazm pierwszej bariery dźwięku, potem drugie. Po niebie rozlała się szkarłatna łuna
płynnie przechodząca w żółć, malachit, błękit i, gdzieś w samym zenicie, w granat. Silniki grały
równym, basowym grzmotem.
Pająki nadlatywały stadami, ale widział je z daleka i rozwalał, miętosząc śliski od potu dżojstik.
Trafione, rozsypywały się na czarną sieczkę, która opadała jak kurz, a spoza ekranu dobiegało
wtedy coś jakby parsknięcie kopniętego kota. Chybiony strzał kwitowany był dalekim gwizdem
rykoszetowanego pocisku.
Potem pojawiły się większe stwory, podobne do zdesperowanych karaluchów. Te rozsypywały
się szczególnie wdzięcznie, wybuchając na żółto i tworząc wirującą chmurę.
W pewnej chwili coś się zmieniło, bura, bliska mgła napłynęła dołem. Dwa razy szczeknęły
wypluwane automatycznie antyrakiety, w pół sekundy później przez ekran przemknęła świetlna
błona, jakby samolot wpadł w domenę odmiennie uporządkowanego świata. I spokój, nawet pająki
przestały biegać po zielonym szkle.
— No, wreszcie mogę stąd wyjść — zza zasłony kąpielowej zamruczał bas Amjuzera. Facet był
kościstym staruchem z zapadłą piersią i siwymi kłakami wokół ogromnej łysiny; jego głos ani rusz
nie pasował do postury. Przez ramię przewieszone miał prześcieradło, okręcone dolną częścią
wokół bioder, zaś dopełnieniem stroju były skórzane łapcie. — Wylądowaliśmy, masz trochę
wolnego, możesz się rozejrzeć. Jestem Belzek. — Wyciągnął dłoń. Jego patykowate palce
chrupały w stawach, skórę miał suchą i chropawą jak łuska jaszczurki. — No, wstawaj, ruszaj się,
idź, czas płynie. — Zamachał rękami i drobnymi kroczkiem wyszedł przez uchylone drzwi.
Fotel lotniczy zwinął się, zapadł środkiem i uformował umywalkę. Felicjan obmył spocone
dłonie. Nie mógł się przejrzeć, bo ekran wciąż zajmował miejsce lustra. Przez migotliwą zieleń
powoli przesiąkał obraz kościstej twarzy i ogromnej łysiny.
— Jestem Pietrek. Chodź, pograsz sobie, w co lubisz. Masz jeszcze trochę czasu.
Trochę czasu, a potem znowu te pająki, pomyślał, prostując plecy. A w każdym z nich… co?
Porcja krzyczącego lęku? Fanatyzm? Uwarunkowana świadomość?
— Jak stąd wyjść? — Miał nie swój, zduszony głos, jakby zgłoski przeciskały się przez świeżo
zoperowaną krtań.
— O to się nie martw, chłopie. Po prostu się ruszaj! — Klitka zadudniła basowym śmiechem.
Przekroczył próg i znalazł się w hallu kasyna gry: czarne marmury, czarne sukno, złocone
framugi i czerwone abażury dyskretnych lamp. Hostessa, o twarzy bladej jak płatki lilii, wskazała
drogę.
— Proszę tędy. — Była lekko zniecierpliwiona widząc jego wahanie.
Nie zauważył wielu klientów — jakaś zasuszona, komicznie wymalowana staruszka szarpała
dźwignię automatu, jakaś para w średnim wieku próbowała szczęścia w ruletce. On ciągle stawiał z
uporem maniaka, co ona kwitowała pobłażliwym wydęciem warg. Potem role odwróciły się, ale
los nadal nie chciał się uśmiechać.
Wielki stół do gry w karty przykryty był czarnym suknem i szkłem — wydawało się, że asy,
królowe i blotki unoszą się nad przepastną głębią, ślizgają się po niewidocznej warstwie kruchości,
która dzieli je od wieczności. Za stołem siedziało dwóch starszych dżentelmenów podobnych do
siebie jak bliźniaki: ogromne łysiny, kłaki siwych włosów, kościste twarze. Różniły ich ubiory:
jeden miał czarny garnitur i białą muszkę, strój drugiego stanowił negatyw pierwszego. Po
żonglersku przesypywali talie błyszczących kart.
— Wszyscy chcą grać wciąż od nowa — zagadnął Czarny. — Musieliśmy ustanowić limit: trzy
rozdania.
Hostessa posadziła go naprzeciw nich, na wprost czeluści stołu. Opalizujące karty unosiły się,
pływały, fruwały. Nad wolnym krzesłem pomiędzy starcami, na tle czarnej ściany, pojawiło się
widmo: najpierw róż policzków, potem sploty czerwonych włosów, wywinięte wargi, zielone
cienie pod głęboko osadzonymi oczami.
— To Amelia — wyjaśnił Biały. — Jest doskonałą interpretatorką.
Czarny potasował i szeregami rozłożył błyszczące tekturki. Amelia wyciągnęła dłoń i smukłymi
palcami pieściła karty. Jej wargi drżały.
— Będziesz — zaczęła chropowatym altem — będziesz miał ojca despotę. Zapragnie, abyś stał
się jego lepszą kontynuacją. Da ci wszystko, co będzie potrzebne: dyscyplinę, wiedzę, trening
psychiczny i fizyczny. Za to zabierze ci dzieciństwo.
— Amelia lubi przesadzać — wyjaśnił Biały. — Moja droga, przejdź od razu do dorosłej
młodości.
— Swoją przyszłą żonę poznasz na studiach. Od pierwszego roku będzie planowała twoje
kursy, sesje egzaminacyjne, dni nauki. Zaplanuje twoją karierę, twoje inwestycje, nawet twoje
kochanki — wszak w dobrym towarzystwie musisz je mieć, tak samo jak dom i samochód.
Czerwonowłosa Cyganka pochyliła się nad stołem dotykając każdej karty z osobna, opuszkami
palców muskała ich zaokrąglone brzegi. Przez jej twarz przebiegały skurcze, ciężka łza zawisła na
rzęsach brylantową kroplą.
— Będziesz miał władzę nad ludźmi, przynajmniej inni będą o tym przekonani. Sam jednak
spostrzeżesz, że czym wyżej, tym decyzje trudniejsze i tym mniejsze pole manewru, jeśli chcesz
pozostać uczciwym. Społeczność, którą będziesz rządził, wytyczy ci jedną wąską drogę. Nieraz
pozazdrościsz swoim podwładnym, że są w stanie mówić to, co myślą i robić to, na co mają akurat
ochotę. Jedyną decyzją, jakiej nie zaplanujecie razem z żoną, będzie zawał, który załatwisz sobie u
znajomego lekarza. Wyjedziesz do sanatorium, do innego kraju, i tam… — Głos kobiety załamał
się, spazmatycznie łapała powietrze szlochając i śmiejąc się jednocześnie.
— Dosyć — wkroczył Biały. — Siadaj i odpocznij, moja droga. — Podał jej wysoką szklankę
zielonego napoju.
Wziął talię i przesypywał karty z ręki do ręki, aż lśniące grzbiety nastroszyły się drobnymi
iskrami wyładowań. Wtedy zaczął je rozkładać stosując jakiś sobie tylko znany klucz.
Amelia odgarnęła włosy i wykrzywiła twarz w uśmiechu. Znów była gotowa.
— Tam, w górskim sanatorium przylepionym do skał jak jaskółcze gniazdo, zaczniesz żyć po
raz drugi. Będziesz nikim, jednym z wielu, polubisz swobodę i brak odpowiedzialności. Poznasz
kobietę, która nie będzie od ciebie niczego żądała oprócz tego, żebyś był dla niej dobry. Będziesz
mógł mówić, co zechcesz i robić to, na co będziesz miał ochotę. Osiedlisz się w tamtym kraju w
niewielkim mieście, założysz dom, będziesz żył z dnia na dzień, pracując, robiąc zakupy i
uprawiając ogródek. Pracę będziesz miał prostą i nudną, przełożonych mało rozgarniętych i
upartych. Po pewnym czasie spostrzeżesz, że finansowo nie stać cię na inne przyjemności poza
podstawowymi i że z drugą żoną, która prawie nie będzie wtrącała się do twego życia, nie będziesz
miał o czym rozmawiać. Doświadczysz klaustrofobii bezbarwnego trwania bez perspektyw.
Pewnego dnia… spakujesz walizkę i wyjedziesz na długoterminowy kontrakt na drugą półkulę.
Cyganka opadła bezwładnie na krzesło, oddychała półotwartymi ustami, przymknęła ptasie
powieki.
— Amelka wychodzi z wprawy — zaśmiał się Czarny łyskając nową talią. — Teraz moja kolej.
Ostatnie rozdanie!
Rzucał karty jakby od niechcenia, ale pewnie i celnie — białe płatki ślizgały się, wirowały, lecz
dopływały zawsze na swoje miejsca, ustawiając się w równe rzędy.
Amelia westchnęła i wstała opierając łokcie o stół. Już nie dotykała kart, nie pieściła ich
brzegów, tylko czytała bezbarwnym, drgającym głosem.
— W odległym kraju, gdzie ludzie są inni i kwiaty kwitną inaczej, rozpoczniesz życie po raz
trzeci. Poznasz smak pracy, która może być pasją i do której motywacji nie trzeba szukać w
uwarunkowaniach społecznych. Poznasz kobietę piękną i mądrą, o jakiej zawsze marzyłeś. Miłość
i praca, praca i miłość to będą wyznaczniki pierwszych stron trzeciego rozdziału twojego życia.
Będziesz szczęśliwy, zatracisz się całkowicie, nie będziesz potrzebował niczego więcej. Dopiero
później zauważysz, że twoja pasja pracy potrzebna jest do budowania czyjejś kariery. Spostrzeżesz
też, że twoja piękna orlica przerasta cię formatem i kieruje swoje zainteresowania ku komuś
innemu. Na gwałtowne zarzuty odpowie z mądrym spokojem, że reanimowanie uczuć to zajęcie
tyleż przykre, co bezcelowe. Ucałuje cię w czoło, przyzna, że wciąż bardzo cię lubi i odleci tam,
gdzie znów będzie mogła zacząć żyć pełnią życia. A ty wrócisz do pustego domu, gdzie każdy
przedmiot będzie kaleczącym duszę wspomnieniem. Zapragniesz wyjechać, aby znów…
— Dosyć! — Czarny płaską dłonią uderzył w stół. — Nie przez złośliwość ani brak czasu
ustaliliśmy limit trzech rozdań. Kiedyś graliśmy dłużej i naprawdę nie wnosiło to niczego nowego.
Poza tym… spójrzcie na Amelię…
Czerwonowłosa kobieta nie potrafiła wstać, leciała z krzesła, podtrzymał ją i wyprowadził.
— Czy… przysługuje mi prawo wyboru? — Felicjan zwrócił się do Czarnego, ale krzesło było
już puste. Na przejrzystej warstwie kruchości, zawieszone nad nieskończoną studnią kosmosu,
pozostały równe stosiki kart zawierające pokrętne ludzkie losy. W każdym z nich szczęście miało
inną cenę, ale była ona zawsze wysoka.
— Niestety nie. Twój czas już upłynął. — Hostessa mówiła cichym, automatycznym głosem.
Jej bezkrwiste wargi znalazły się przez moment tak blisko jego twarzy, jakby chciała go
pocałować, ale zaraz odsunęła się i poprosiła: — Chodźmy już.
Tylnym wejściem wprowadziła go do monumentalnej sali wielkiej jak katedra. Niebotyczne
kolumny były stare i spękane, w posadzce widniały dziury. Wiało chłodem, przeciąg był jak zimny
wiatr.
Chciał spytać, dokąd ma iść, ale wokół nie dostrzegł już nikogo. Pod odległą ścianą
zarejestrował ruch — byli tam obaj, Biały i Czarny, w swoich nienagannych garniturach. Powitał
ich z radością, jak starych znajomych.
— Jeśli uważasz, że zasłużyłeś, możesz wyjść tędy. — Biały nie tracił czasu. Wskazywał na
złote wrota, przed którymi ustawił swoje biurko.
— Jeśli masz wątpliwości, chodź do mnie — zapraszał Czarny. Za jego plecami widniały
ciemne, nabijane ćwiekami wierzeje. — Ale tak naprawdę to nie gra roli, wyjście jest jedno. I jego,
i moje wrota zacinają się, więc najlepiej skorzystać ze służbowych drzwi pośrodku.
Zastygli obaj w znudzonych pozach, podpierając się łokciami, jakby dawali mu standardową
porcję czasu do namysłu.
Na wszelki wypadek wybrał złote wrota — otwarły się z bolesnym zgrzytem. Za nimi była
pustka, nawet nie czarna, bo czerń coś pochłania, ale szara, bez jakiegokolwiek piętna. Po prostu
nic.
— Twój czas już minął — powiedział Biały i wstał obciągając poły marynarki. To była jego
praca, zwyczajna praca, którą chciał już skończyć i pójść do żony, na wódkę lub coś zjeść. Ale czy
to jest sprawiedliwe?
A co to jest sprawiedliwość, kiedy stawką jest szczęście lub życie?
Zrobiło mu się żal tych wszystkich nie rozegranych wariantów, ale równocześnie odczuł
brzemię zmęczenia. Przeżywać po raz dziesiąty lub setny to samo? Doświadczać wciąż od nowa
prawa entropii lub, jak kto woli, szczęścia, i po raz kolejny poznawać jego cenę? Bóg oprócz
entropii stworzył również zmęczenie — i chwała mu za to.
Zaczerpnął powietrza — wolał zrobić to jeszcze po tej stronie — i wyszedł przez środkowe,
służbowe drzwi.
W tej samej chwili gdzieś daleko, po drugiej stronie, urodziło się różowe, nieporadne
stworzenie. Miało ono nieprzepartą zachłanność życia, tak wielką, że żadne przegrane warianty nie
wchodziły w rachubę, nie mogły być nawet rozważane.
Dostało na imię Felicjan.
marzec 1991