6088

Szczegóły
Tytuł 6088
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6088 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6088 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6088 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eliza Orzeszkowa Oficer W pewien wiecz�r zimowy, d�ugi i samotny, rzek�a do mnie dawna bliska znajoma moja: Dobrze; �yczenie twoje spe�ni�. Opowiada� ci b�d� o tych dziejach dawnych, widzianych, s�yszanych, odczutych, prze�ytych, na dnie pami�ci i na dnie serca wiecznie �yj�cych. Strumie� czasu po nich p�yn�� i pod wartkimi jego falami blad�y niekiedy ich obrazy, lecz nie znika�y nigdy; dzi� powstaj� t�tni�ce pulsem chwili, kt�ra je zrodzi�a, rozlegaj�ce si� krzykami tragedii, pomalowane barwami poezji tak g��bokiej, jak g��bok� by�a ta otch�a� ofiar i m�k... Dobrze; ja tobie w ciszy i zamkni�ciu �cian samotnych opowiada� b�d� dzieje te i pokazywa� postacie, kt�re je stworzy�y, a ty szeroko rozemknij �ciany i dzieje powt�rz, a postacie poka� szerokiemu �wiatu. Chwila sposobna nadesz�a. Chwila potrzeby nadesz�a. Niech serca ostygaj�ce dla ojczyzny przybli�� si� do tego �u�la, kt�ry niegdy� spad� by� na jej drog�, niech odetchn� woni� jego, piek�c� i gorzk�. To wo� samego mi��szu drzewa spalonego na ofiarnym stosie. Kto j� w p�uca swe wci�ga, tego oczy nape�ni� si� �zami i serce uderzy mocno, a w tych �zach i w tym uderzeniu wskrze�nie Mi�o��. Nie dla pot�gi �elaza i z�ota Mi�o��, ani dla rozkoszy pychy, ani dla triumfalnego wo�ania na �wiat ca�y: Ja! Ja! Ja! gdy drudzy grz�zn� w pogardzie i nieszcz�ciu. Inna Mi�o��. Ta, kt�rej zakochane oczy obejmuj� ziemi� ojczyst�, jak nad wszystko w �wiecie rodze�sze, milsze oblicze matki; kt�rej przywi�zane oczy wpatruj� si� w nar�d ojczysty, jak w nad wszystkie inne bli�sze, milsze grono rodzonych braci; kt�rej wierne oczy towarzysz� braciom na drogach cn�t, nad kt�rymi rozpalaj� pochodnie rado�ci; kt�rej uwielbiaj�ce oczy wznosz� si� ku dwom wielkim gniazdom, rosz�cym imiona Sprawiedliwo�� i Wolno��; kt�rej m�dre oczy dostrzegaj�, �e bez �wiat�a tych dw�ch gwiazd ciemna musi by� ziemia i nieszcz�liwymi musz� by� jej narody. Opowiada� ci b�d� o ludziach, kt�rzy mieli w sobie mi�o�� z takimi oczyma i dlatego byli mi��szem swojego ojczystego drzewa. Dlatego r�wnie� zgorzeli na ofiarnym stosie. Opowiada� ci o tym b�d� w ciszy i zamkni�ciu �cian samotnych, a ty szeroko rozemknij �ciany i do tych, kt�rzy zaprzeczaj� istnieniu w narodzie swym mi�o�ci ku wielkim gwiazdom, krzyknij, �e k�ami�! I poka� im tych, kt�rzy z mi�o�ci dla wielkich gwiazd gin�li wtedy, gdy na przestrzeni rozleg�ej, ogromnej, nikt jeszcze samych imion ich z mi�o�ci� wymawia� nie umia� lub nie chcia�. Oni mi�o�� t� wzi�li razem ze krwi� poprzednik�w swoich i razem ze swoj� krwi� przelali j� w swych nast�pc�w. Wi�c byli i s� w narodzie naszym czciciele gwiazd. W�wczas pe�nym ich by� nasz kraj, ja spomi�dzy nich gar�� jedn� tylko zna�am. O niej tobie opowiada� i j� pokazywa� b�d�. Lecz nie z porz�dku, nie z kolei, nie wed�ug dostoje�stw, nie wed�ug dat. Co powiew chwili do pami�ci przyniesie, co wyobra�nia najwyra�niej wymaluje, co wyszepcze do ucha ten g�os tajemniczy, kt�ry sk�dci�, z niepoj�tych g��bin czy wy�yn, my�li i s�owa nam dyktuje... I Dw�r to by� stary, ze starym, du�ym, niskim, bia�ym domem, ze starym, wielkim, cienistym ogrodem, z dziedzi�cem rozleg�ym, zasadzonym drzewami, krzewami, kwiatami. Dw�r to by� poleski, wi�c dooko�a i z bliska otacza�y go stare, g��bokie i wysokie lasy. Od tego dworu niedaleko b��kitnia� na zielonych ��kach pas wody, niegdy� tu dla cel�w handlowych wykopany, i niewiele dni min�o, odk�d partia powsta�cza pod wodz� Romualda Traugutta przeby�a ten Kana� Kr�lewski i pogr��y�a si� w g��boko�ci tych starych, wysokich las�w. W pochodzie swym, dla wytchnienia i posi�ku zatrzyma�a si� by�a w tym dworze, a wkr�tce potem, o sinym brzasku jednego z pierwszych dni czerwcowych mieszka�cy dworu zbudzeni zostali nadp�ywaj�cym ku domowi szumem g�os�w ludzkich, z t�tentu kopyt ko�skich, z turkotu woz�w z�o�onym. Wojsko nadchodzi�o. Mia�o zapewne w �lad za parti� pogr��y� si� w g��bie ciemnego lasu, lecz przedtem jeszcze zatrzyma� si� w tym miejscu, kt�re tamtej posi�ku i odpoczynku udzieli�o. Nie wszyscy jednak we dworze spali, bo zanim czarny w brzasku porannym sznur ludzi i koni ku bramie dziedzi�ca si� zbli�y�, dwaj m�odzi m�czy�ni z domu wybiegli i bardzo spiesznie skierowali si� ku miejscu, gdzie u sztachet otaczaj�cych dziedziniec sta� osiod�any ko�. Biegn�c, zamieniali si� kr�tkimi s�owy. - Czy wielu ich jest? - Niewielu! Rota piechoty, secina lub dwie Kozak�w. - Widzia�e� dobrze? - Oho! Z tego dachu i przez lunet� mo�na by prawie ich przeliczy�... By�y to wi�c czaty, z lunet� na najwy�szym z dach�w dworu czuwaj�ce. Sprawia� je m�odzieniec dwudziestokilkoletni, niewysoki, lecz silnie i zgrabnie zbudowany, w ruchach i mowie niezwykle �ywy. Drugi r�wnie m�ody, ale w�tlejszy i powolniejszy, by� w�a�cicielem tego dworu. Obaj nie znajdowali si� tam w ciemnych g��biach lasu dlatego, �e obecno�� ich tu w�a�nie by�a potrzebn�. U samego ju� osiod�anego konia dopad�a ich m�oda dziewczyna, zaledwie w bielizny poranne ubrana, z rozrzucon� na plecach g�stwin� d�ugich w�os�w. - Olesiu! - krzykn�a. - Tylko ostro�nym b�d�! Prosz� ci�... w r�ce im nie wpadnij! Ch�opak z nog� w strzemieniu za�mia� si� �wie�o, m�odzie�czo. - Cha, cha, cha! Czy my�lisz, �e jak zaj�c jednym okiem na koniu spa� b�d�? Dziewczyna za�mia�a si� tak�e. - Zmi�uj si�, otwieraj dobrze oczy i uszy! - W �miechu jej i g�osie dr�a�y �zy. Z konia ju� poda� jej r�k�. - B�d� zdrowa! Nie l�kaj si�! Przeniesie mi� m�j Piorun cho�by przez piekielne drogi. W�a�ciciel domu m�wi� spiesznie. - Najgorsze to, �e lasu dobrze nie znasz. Gdy wyjedziesz z obozu, o p� wiorsty dwie drogi b�d�... - Wiem, wiem! Ju� m�wi�e�... jedna na prawo, druga na lewo... - Pami�taj wzi�� si� na lewo... g�stwina tam zaraz b�dzie i za ni� moczar, kt�ry okr��ysz... pami�taj, drog� na lewo... T�, co na prawo... - Oni i�� b�d�... - Niew�tpliwie! ... - Bylebym si� nie sp�ni�. - Oho! zabawi� tu... Wszak�e rewizja... - A, prawda! - To potrwa d�ugo! Wypu�ci� konia bocznymi wrotami dziedzi�ca na drog� przez drzewa przys�oni�t� i bliskim kresem dotykaj�c� lasu, a brat i siostra spiesznie zwr�cili si� ku domowi, kt�rego drzwi na ganek obszerny wychodz�ce cicho i szczelnie za nimi si� zamkn�y. W tej samej chwili czo�o nadchodz�cej kolumny wojskowej dotyka�o ju� szerokiej bramy dziedzi�ca i nad otaczaj�cymi go sztachetami wznios�y si� w sinych b��kitach �witania czarne ostrza kozackich pik. Po niewielu minutach dziedziniec nape�ni� si� t�umem ludzi, koni i woz�w. Z woz�w, z karabinami na ramionach, zsiadali �o�nierze, gdy w�r�d szumu krzyk�w i porusze� ludzkich dono�nie rozlega�y si� rozkazy dow�dc�w i przed ka�dym oknem oraz przed ka�dymi drzwiami domu stawa� na koniu w wysok� pik� uzbrojony Kozak. Otworzy�o si� jedno, drugie, trzecie okno domu, wyjrza�y przez nie i wnet ukry�y si� g�owy kobiece i m�skie. Rozwar�y si� ci�kie, staro�wieckie drzwi na ganek z czterema grubymi s�upami wychodz�ce i na czele kilkunastu �o�nierzy uzbrojonych, w obszernej sieni przez m�odego gospodarza spotkani weszli do domu dwaj oficerowie. Rewizja. Szukali broni, ku�, prochu, ludzi ukrytych, papier�w zabronionych, odzie�y podejrzanej, wszelkich �lad�w i dowod�w wsp�dzia�ania i wsp�czucia z tymi, za kt�rymi niebawem uda� si� mieli w tajemnicze i nienawistne im g��boko�ci le�ne. O wsp�dzia�aniu i wsp�czuciu w�tpi� nie mog�c, szukali �lad�w ich i dowod�w, mo�e te� dla siebie samych jakich� wskaza� i �wiate�, a nie znajduj�c, coraz g��biej, coraz pop�dliwej rozkopywali, rozkruszali, rozorywali dom. Z ust oficer�w wypada�y zwracane do �o�nierzy rozkazy: - Oderwa� pod�og�! Rozbi� zamek! Porozrywa� pokrycie sprz�t�w! Wysypywa� ziemi� z wazon�w! Przebi� �cian�, kt�ra przy uderzeniu wydaje d�wi�k g�uchy! Wysadzi� drzwi, od kt�rych klucz k�dy� zagin��! Stuka�y m�oty, rozlega�y si� i w coraz wi�ksz� wrzaw� wzrasta�y grube g�osy, spod ci�kich but�w, spod odrywanych posadzek, z rozdzieranych ostrzem pa�aszy materyj wzbija�y si� pod niskie sufity pokoj�w krztusz�ce i ��te kurzawy, obrazy ze �cian pada�y na szcz�tki sprz�t�w, kto� kolb� strzelby uderzy� w zwierciad�o, kt�re z trzaskiem b�yszcz�ce okruchy po ruinach rozsypywa�o, kto� inny z grubym �miechem rozbija� dach fortepianowy, a� roztrzaskiwa� si� na drzazgi i klawiatura wydawa�a pod ciosami przera�liwe krzyki i zgrzyty, u okien wali�y si� na oderwane cz�ci posadzek wysokie oleandry, begonie, kalie, pozbawione ziemi, w kt�rej wzrasta�y. Wszystko to sprawiali �o�nierze zrazu w milczeniu i tylko rozkazom dw�ch oficer�w pos�uszni, z coraz g�o�niejszymi wybuchami g�os�w rozj�trzonych albo drwi�cych, z coraz zamaszystszymi rozmachami ramion, ubranych w grube i grubymi b�yskotkami po�yskuj�ce r�kawy mundur�w. Opr�cz tych, kt�rzy za przyw�dcami swymi tu weszli, wsuwa� si� zacz�li inni, zrazu wahaj�cy si� i cisi, potem coraz g�o�niejsi i �mielsi. Tu i �wdzie w pewnym oddaleniu od oficer�w wybucha� pocz�y grube �miechy; te i owe usta prze�uwa�y przysmaki we wn�trzach sprz�t�w znajdowane, gdy g�odne oczy z po�yskami chciwo�ci biega�y po k�tach i sprz�tach pokoj�w upatruj�c po��danych �up�w. W powietrzu czu� by�o rozpoczynaj�c� si� swawol� �o�dactwa. Nie poskramiali jej, nie zdawali si� jej spostrzega� dwaj oficerowie. Byli to ludzie zupe�nie do siebie niepodobni. Setnik kozacki, z wysmuk�� postaci� urodziwego m�odzie�ca, ze smag�� cer� i kruczymi w�osami po�udniowca, ruchy mia� spokojne i usta najcz�ciej milcz�ce, niekiedy tylko pod czarnym w�sem u�miechni�te ironicznie lub od znudzenia skrzywione. Ogniste oko jego odrywa�o si� cz�sto od rozgl�danych miejsc i przedmiot�w, a bieg�o tam, k�dy przesun�a si� suknia kobieca, szczeg�lniej tam, gdzie u boku siwej kobiety w czarnej sukni ukazywa�a si� pi�kna, bia�a dziewczyna, ze �zami nieruchomo stoj�cymi w b��kitnych oczach. Starszy rang� i wiekiem dow�dca roty pieszej, ju� mo�e czterdziestoletni, do�� wysoki, ale pleczysty i ci�ki, o grubych cz�onkach cia�a i grubej, cho� do�� kszta�tnej twarzy, blondyn, z czo�em bielszym od policzk�w ogorza�ych i rumianych, objawia� w poruszeniach, mowie, w wydawanych rozkazach pop�dliwo�� tak gniewn� i gorliwo�� tak g�o�n�, ruchliw�, zawzi�t�, �e zdawa�y si� go one wprawia� w chwilowe ob��dy. By�y chwile, w kt�rych w�asnymi r�koma wyrywa� ze sprz�t�w zamki, r�koje�ci� szabli ostukiwa� pod�ogi i �ciany, biega�, miota� si�, krzycza� wydaj�c coraz nowe i coraz surowsze rozkazy, a siwe �renice jego, pod rudawymi brwiami, nabiera�y ob��dnych niepokoj�w i po�ysk�w. Cz�sto te�, niespokojne te oczy z wyrazem niemych zapyta� zatapia�y si� w oboj�tnej i niekiedy tylko ironicznej lub znudzonej twarzy m�odszego towarzysza. Zdawa�y si� one wtedy do twarzy tej wo�a�: "Czy widzisz? Czy spostrzegasz? Patrz! czyni� wszystko, czego potrzeba, wi�cej, ni� potrzeba, wi�cej, ni� ty czynisz... ja wiemy s�u�bie, gorliwy!" Na dziedzi�cu rozleg� si�, a raczej w�r�d gwaru obozuj�cego wojska jak grzmot potoczy� si� ogromny wybuch krzyk�w i �miech�w. M�ody gospodarz domu w okno spojrza� i zwr�ci� si� do oficer�w. - Panowie - rzek� - �o�nierze kufy z w�dk� z gorzelnianego sk�adu wytaczaj�... - Tak szto�? - z pogardliwym na m�wi�cego spojrzeniem ostro zapyta� kozacki setnik. M�odzieniec odpowiedzia�: - Upij� si�, a ludzie pijani pal� i zabijaj�... Zastanawiali si� chwil� w milczeniu, po czym z ust Kozaka, z przeci�g�ym sykni�ciem wypad�o s�owo: - Pust'! Ale tym razem na twarzy pop�dliwego i krzykliwego kapitana ukaza� si� wyraz wahania i niepewno�ci. Do ucha prawie rzuci� towarzyszowi pytanie: ? Jak my�licie??... Zabroni�? Mo�e by� p�ocho... tam... Palcem poruszy� ku stronie, w kt�rej za oknami widnia� las. Kozak z u�miechem na czerwonych ustach odrzuci�: ?Pust'! pi - jut! Mo�odcami stanut! Za lasem s�o�ce ju� wschodzi� musia�o, bo nad r�an� wst�g� jutrzenki wystrzeli�o na pogodne niebo kilka smug z�otego �wiat�a. Rewizja domu by�a sko�czona; pozostawa� ogr�d rozleg�y, cienisty, w kt�rym wi�cej jeszcze ni� w �cianach domu rzeczy i ludzi ukrywa� si� mog�o. Oficerowie ze znaczn� liczb� �o�nierzy obu broni udali si� do ogrodu; w pokojach domu zapanowa�a swawola. Z krzykami i �miechami �o�nierze wypr�niali wn�trze sprz�t�w i naczy�, zawarto�� ich ukrywaj�c w odzie�y lub wyrzucaj�c przez okna, z trzaskiem otwierane, na otaczaj�ce dom trawy i kwiaty. Teraz prawie wszystkie te grube usta co� jad�y albo pi�y i wszystkie ramiona by�y czynne, rozmachane, wzajem ze sob� mocuj�ce si�, wypr�one albo chwytne. W tupocie st�p ci�kich rozlega�y si� trzaski i brz�ki rzeczy �amanych, rozbijanych, spomi�dzy �miech�w i swawolnych krzyk�w wybucha�y niecne s�owa karczemnych przekle�stw i �aja�. Trwa�o to do�� d�ugo; po czym wn�trze domu opustosza�o, a w zamian na dziedzi�cu wrza� coraz wrzaskliwszy i swobodniejszy gwar. Czu� by�o, �e w mrowi�cym si� tam t�umie ludzi wi�zy, zazwyczaj go opasuj�ce, rozlu�nia� si� i p�ka� poczynaj�, �e si�y jakie� wewn�trzne, nieposkromione gasz� w nim pierwiastek cz�owieczy, a ze sfory spuszczaj� zwierz�cy. Si� tych dwie by�o: pal�cy wn�trza klatek piersiowych trunek i budz�cy rozj�trzenie widok bliskiego lasu. Gdyby� to by�o pole otwarte, jasne, pospolite, wszystkim widzialne i znane! Ale ta �ciana tajemnicza, ta zagadka, te nieznane drogi w�r�d �mierci niewidzialnie zaczajonej w mrocznym cieniu... w g�stwinach dla wzroku nieprzebitych... �askota�o to piersi i rozognia�o m�zgi zadymione oparami w�dki... S�o�ce wzesz�o zza lasu i stan�o nad nim tarcz� wypogodzon�, z�ot�. Cz�� dziedzi�ca zajmowa� nat�ok koni osiod�anych i zaprz�onych do woz�w. Gdzie indziej pod starymi lipami i topolami bro� w koz�y z�o�ona tworzy�a wa�y �elaznymi ostrzami naje�one. Promienie s�o�ca weso�o igra�y na powierzchni bagnet�w i figlarnie mruga�y w oczach karabinowych luf. Na trawnikach i na zdobi�cych je klombach kwiatowych blask s�o�ca wybiela� do �nie�ystej bia�o�ci koszule �o�nierzy, kt�rzy, z mundur�w rozebrani, mniejszymi lub wi�kszymi t�umikami le�eli doko�a kot��w z warz�c� si� straw� i doko�a kuf wysokich, nape�nionych w�dk�. Kot�y wybucha�y g�stymi k��bami pary, a kufy woni�, kt�ra gasi�a w powietrzu ja�minowe i rezedowe zapachy. U st�p rozkwit�ych krzak�w ja�minowych i r�anych t�czowymi blaskami iskrzy�y si� szcz�tki porozbijanych szkie� i kryszta��w. Mn�stwo r�k ciemnych nios�o ku ustom pe�ne trunku naczynia, aby je potem rzuca� na podeptane trawy i kwiat y, gdzie, subtelne i wyrze�bione, rozsypywa�y si� rojami brylantowych iskier. Jeziorem wyiskrzonym, zba�wanionym, pe�nym gro�nych pomruk�w, nad kt�rymi wzbija�y si� swawolne pogwizdy i pokrzyki, zdawa� si� by� ten dziedziniec szeroko roz�o�ony przed domem niskim, d�ugim, bia�ym, ze wszystkimi drzwiami i oknami szeroko rozwartymi i ukazuj�cymi wn�trze zburzone, pe�ne ��tej kurzawy i nierozpoznawalnych form rzeczy zrujnowanych i zbitych. Na ganku za�... O jeden ze s�up�w ganku oparty plecami sta� m�ody gospodarz domu po�r�d �o�nierzy, kt�rzy trzymali w r�kach strzelby z osadzonymi na nich bagnetami. Na warcie tu postawieni, otoczyli tego, ku kt�remu pcha�y ich ciemne instynkty, przez moment niebezpiecze�stwa obudzone i wzbudzone. Wypity trunek zaczerwienia� ich policzki i roz�arza� �renice pod gro�nie marszcz�cymi si� czo�ami. Z ust pada�y s�owa gr�b, przekle�stw, natrz�sa� si�, �aja�, coraz g�o�niejsze, grubsze; i w�r�d coraz zapalczywszych rozmach�w ramion coraz szybciej porusza�y si� w r�kach bagnety. Wysmuk�y m�odzieniec sta� w�r�d tej gro�nej wrzawy nieruchomy, z bezbronnymi ramionami skrzy�owanymi na w�t�ej piersi, ze wzrokiem wbitym w ziemi�. Troch� p�owych w�os�w spad�o mu na poblad�e czo�o i kropla krwi wyst�pi�a na cienk� warg� w�r�d m�ki przygryzion�. Na m�k� t� sk�ada�y si� uczucia rozmaite. Oczy gorza�y mu spod spuszczonych powiek gniewem tym krwawszym, �e niemym, bo do milczenia zmuszonym przez w�asn� niemoc i bezbronno��. W zamian dwie wci�� ku niemu przeciskaj�ce si� i wci�� przez �o�nierzy odpychane kobiety by�y ca�e trwog�, t� trwog� szalon�, kt�ra oczy rozszerza, wszystk� krew rzuca do serca, nogi wprawia w dr�enie. Gdy coraz zw�a�o si� i zaciemnia�o otaczaj�ce m�odzie�ca ko�o �o�nierzy i bagnet�w, siwa kobieta w czarnej sukni z wysi�kiem nadludzkim przedar�a si� ku synowi i odpychana, ramionami obj�� go nie mog�c, roztacza�a je za nim jak dr��ce skrzyd�a, kt�re to opada�y, grubia�skim pchni�ciem w d� str�cane, to podnosi�y si� znowu, gdy usta targane konwulsj� postrachu wyszeptywa�y jedno tylko, wci�� jedno s�owo: - Zmi�ujcie si�! Zmi�ujcie si�! Zmi�ujcie si�! Nagle przera�liwym g�osem krzykn�a: - Zabijaj�! Bo kilka naraz bagnet�w ju� ostrzami opar�o si� o pier� i skrzy�owane ramiona m�odzie�ca. Lecz w tej�e chwili pi�kna dziewczyna, w bia�ej, porannej odzie�y, wysoka i silna, przedar�a si� przez las uzbrojonych ramion i obu r�koma chwytaj�c mordercze bronie, usi�owa�a od piersi brata je usuwa�. Nie zdo�a�aby tego dokona�, lecz rozsypa�y si� jej od g�owy do kolan niedbale przedtem zwini�te w�osy z�ote i z szerokich r�kaw�w odzie�y wychyli�y si� przedramiona jak alabaster bia�e. Kilka grubych g�os�w �mia� si� i wo�a� zacz�o: - Ech, krasotka! Biele�kaja! Prelest' kakaja! Pagodi! Dostanie si� i tobie! Atstupis, a to poce�uju! Wtedy sta�o si� co� nadzwyczajnego. Siwa kobieta w czarnej sukni jak ptak zlecia�a z ganku i lecia�a przez dziedziniec ku ogrodowi, z rozpostartymi ramionami, z twarz� jak chusta bia��, z jednostajnym wci��, ustawicznym, coraz g�o�niejszym wo�aniem: - Gdzie kapitan? Gdzie kapitan! - Przed tym krzycz�cym widmem rozst�powa�y si� lub uchyla�y z drogi gromady pijanych ludzi, a� u wej�cia do ogrodu przed dwoma nadchodz�cymi oficerami stan�o i ze splecionymi u piersi r�koma powtarza� zacz�o po wiele razy, niesko�czenie. - Panie kapitanie! Moje dzieci! Moje dzieci! Teraz i oni ju� z dala dostrzegli. Rozpalone od trunku i wzburzonych nami�tno�ci twarze �o�nierzy, ostrza bagnet�w ze wszech stron skierowane ku opartemu o s�up ganku m�odzie�cowi, pi�kna dziewczyna, ca�a w spl�tanych z�otych w�osach, szarpi�ca si� w ramionach r�kawami munduru okrytych... Dwaj r�ni ludzie, dwa r�ne wra�enia. Po smag�ej twarzy kozackiego setnika przelecia�y b�yskawice u�miech�w swawolnych i srogich, czerwone usta niedbale rzuci�y do towarzysza s�owa. - Niczewo siebie barysznia! Stoit ruskago satdata! Ale dow�dca roty pieszej s��w tych nie s�ysza�. Szerokimi ramionami jego wstrz�sn�o drgnienie i krew fal� gwa�town� rzuci�a si� mu do bielszego do policzk�w czo�a. - Ech! czort wazmi! Napilis! Nieszczastje budiet! ? wykrzykn�� i z twarz�, na kt�rej gniew walczy� z przestrachem, kroku przy�pieszy�. Przy�piesza� go ci�gle, a� biec zacz��, biegn�c wpad� na wschody gankowe i zarycza�. Bo ryczenie to by�o raczej ni� krzyk, grzmot to by� g�osu przeci�g�y i wyrzucaj�cy z piersi grad wyraz�w obel�ywych i gro��cych. Jedn� r�k� pa�asz z pochwy do po�owy wysuwaj�c, drug� ku dziedzi�cowi wypr�a�. - Precz! precz! precz! do woz�w i koni! Gotowa� si� do odjazdu! Minuta, dwie minuty i ganek opustosza�. Po twarzy kapitana �cieka�y strugi potu, ociera� je chustk�, mrucz�c jeszcze niezrozumia�e po�ajania i przekle�stwa. Wzruszenie, kt�rego dozna�, i wysi�ek, kt�rego dokona�, musia�y by� wielkimi. Siwa kobieta, kryj�ca dot�d u czarnej swej sukni wzburzon� i rozp�akan� twarz c�rki, zbli�y�a si� teraz do cz�owieka, kt�ry uratowa� �ycie i cze�� j ej dzieci. Dr��ca jeszcze i jak papier blada szepn�a: ? Dzi�kuj�. On oburkliwie zamrucza�: ? Nie za czto! nie ss� czto! To moja powinno��! Potem ruchem porywczym zwr�ci� si� do m�odego gospodarza domu i g�osem szorstkim, ale nie podniesionym, nie gniewnym, m�wi� zacz��: ? Oj, wy bezumcy! co wy narobili! Ot nieszcz�cie! Ale sami... sami... sami wy winni... bezumcy wy! �lepcy! ob��ka�cy! Wstrzyma� si�, obejrza� za siebie i ujrzawszy stoj�cego w pobli�u setnika Kozak�w na niego i innych zawo�a�, aby �o�nierze gotowali si� do odjazdu, aby za minut dziesi�� byli na wozach i na koniach, rozkazywa�. Setnik, ni�szy rang�, podni�s� r�k� do czo�a, salutowa�, lecz w celu spe�nienia rozkazu nie odszed�, kobieta za� w czarnej sukni, ju� nieco uspokojona, znowu do kapitana przem�wi�a: Panie! Uratowa� pan dzieci moje... od rzeczy strasznych. Pragn� wiedzie�, komu wdzi�czno�� jestem winna... jakie jest pana nazwisko? Rzecz dziwna! S�owa te, g�osem �agodnym i od wzrusze� doznanych dr��cym wym�wione, jakby czym� twardym czy ostrym w kapitana ugodzi�y. Znowu pod suknem munduru zatrz�s�y si� jego szerokie ramiona i znowu fala krwi a� po brzegi p�owych w�os�w zala�a mu czo�o. Z ponurym b�yskiem oczu, szorstko i szybko odrzuci�: Na czto wam moja famiija? Co wam do tego? Setnik kozacki, zamiany s��w tych s�uchaj�c, mia� na �adnej, smag�ej twarzy u�miech zagadkowy i przez ogniste oczy jego, utkwione w twarzy kapitana, przemkn�� b�ysk zjadliwego szyderstwa. Potem znowu przed starszym rang� towarzyszem stan�� w wyprostowanej postawie, z r�k� do czo�a podniesion�. - Mam honor donie��, �e �o�nierze strawy jeszcze nie zjedli i �e nale�y si� im... - Na konie wsiada�! Do wymarszu! S�uszat'! - krzykn�� kapitan i setnik z ganku zawo�a�: - Na ko�! Marsz! Kapitan na gospodarza domu ani na dwie stoj�ce przy nim kobiety nie spojrza�, czapki jednak, pos�pnie w ziemi� patrz�c, uchyli�, ci�kim krokiem z ganku zszed� i na przygotowanego mu konia wsiad�szy, z wolna pomi�dzy ruszaj�cy si� t�um �o�nierzy wjecha�. W kilka minut potem dziedziniec by� ju� pusty. Jeszcze jaki� zap�niony w�z szybko pod stajniami przejecha�, jeszcze za sztachetami, za budynkami przebieg�y jedne, drugie stra�e kozackie z posterunk�w zje�d�aj�ce, jeszcze od oddalaj�cego si� i sznurem na drodze wyci�gni�tego wojska dochodzi� poszum g�os�w ludzkich, z turkotem woz�w i t�tentem n�g ko�skich zmieszany, ale dziedziniec pusty by� i nie by�o w nim nikogo opr�cz zdeptanych muraw, po�amanych krzew�w i kwiat�w, b�yszcz�cych okruch�w, porozbijanych naczy�, ka�u� rozlanego trunku i podnosz�cych si� nad tym wszystkim smrodliwych, ohydnych wyziew�w. Pi�kna dziewczyna z roztarganymi w�osami i nabrzmia�� od p�aczu twarz� rzuci�a si� ku matce, r�k� na las wskazuj�c. - Mamciu! Ole� tam! I oni tam poszli! W r�ce im wpadnie! zabior�... mo�e zabij�! ... II Aleksander Awicz mia� lat dwadzie�cia pi��, budow� cia�a kszta�tn� i siln�, wyraziste rysy twarzy i w�r�d smag�ej cery ciemnego blondyna pi�kne, szafirowe oczy. Przed rokiem wr�ci� ze stolicy pa�stwa, gdzie uko�czy� jakie� nauki wy�sze, do swej niedu�ej, lecz �adnie pomi�dzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej, w kt�rej zamieszka�. W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go weso�ym Olesiem. S�usznie go tak nazywano; bo i teraz nawet, gdy ob�z powsta�c�w opu�ci�, a w drodze, kt�r� mia� przed sob�, spotka� go mog�y niebezpiecze�stwa powa�ne, na twarzy jego ocienionej daszkiem ma�ej czapki malowa�o si� gor�ce, wezbrane mow� obfit� i u�miechem weso�ym wybuchn�� gotowe �ycie. Rad by�, �e pomy�lnie i w por� spe�ni� w�o�one na niego zadanie; rad by� z tego, co widzia� i s�ysza� w obozie; z upa�u uczu�, kt�ry rozla� si� po �wiecie i gor�cym strumieniem wlewa� si� mu do piersi, z r�norodnych nadziei, kt�re w tej piersi wygrywa�y radosne hejna�y, z tej pi�knej dziewczyny, kt�ra dzi� o dnia brzasku �egna�a go z trwog� serdeczn�, ze swoich lat dwudziestu pi�ciu, z wielkiego ko�a twor�w �wie�ych, wonnych, cichych, kt�re go otacza�o, gdy na swym ulubionym koniu w�sk� dro�yn� le�n� jecha�. S� natury ludzkie podobne do w�d stoj�cych, kt�re wszystko, co je otacza, odbij� w postaciach sennych, md�ych, nudnych, martwych, i takie, w kt�rych jak w wartkich potokach �wiat roz�amuje si� na tysi�c �wietlistych, barwistych obraz�w, na tysi�c ognisk tryskaj�cych promieniami i t�czami. On mia� natur� wartkiego potoku; �wiat tysi�cem czarodziejskich widze� odbija� si� w jego silnej m�odo�ci i wra�liwym sercu, krzesz�c w nich weso�o��. Widze� rozwia� i weso�o�ci zgasi� �ycie czasu jeszcze nie mia�o. Las w to letnie przedpo�udnie cichy by� i chodzi�y po nim tylko szmery lekkich wiatr�w. Dro�yna w d�ugich zakr�tach bieg�a pomi�dzy leszczynami, spo�r�d kt�rych ciekawie wygl�da�y bia�e i ��te oczy kwiat�w. O gi�tkie pr�ty leszczyny i jej ch�odne li�cie ociera�y si� boki konia, kt�ry czasem weso�o parska�. Nad leszczynami daleko wzwy� i w g��b wzbija�y si� iglaste i li�ciaste drzewa. �ywica pachnia�a, ptaki szczebiota�y po�r�d drzew. Po g�owie je�d�ca przewija� si� r�aniec my�li, kt�rego ka�dy paciorek mia� inn� barw� i z coraz innej strony tr�ca� o serce. Dobrze tam dzieje si� w obozie. Zuchy ch�opcy! jak oni dzielnie te wielkie trudy i niewygody znosz�, jak nie �a�uj� niczego, co porzucili, nie trac� zapa�u i odwagi! T�go te� w r�ku trzyma ich naczelnik! Ci�g�e musztry, �wiczenia. I - karno��! Przecie� tam ju� dla kogo� niepos�usznego d� byli wykopali, i rozstrzelanym mia� zosta�... tylko mu inni wyprosili �ycie. Co za cz�owiek! Jak stal hartowny, a czasem tkliwy jak kobieta. Za sprawne przywiezienie wie�ci dzi�kowa� mu dzi� oczyma wi�cej ni� ustami i mo�na by�o wtedy przez te oczy zobaczy�, �e dusza jego stoi w ogniu m�ki... C�? nie dziw! Pu�kownik wojsk regularnych, w rzemio�le wojennym uczony, wie zapewne, jak b�dzie trudno. Partyzantka... No, c� robi�! Tak krawiec kraje, jak materia�u staje... Tu dro�yna, kt�r� jecha�, w g�szcze zaro�li wpad�a i przepad�a. Wstrzyma� konia, rozejrza� si� doko�a. Las, las i tylko las. A gdzie� ten moczar, nad kt�ry mia� przyjecha�, aby okr��ywszy go znale�� si� na drodze szerokim i trudnym objazdem prowadz�cej ku dworowi. Czy tylko po opuszczeniu obozu nie wzi�� si� by� na prawo zamiast na lewo? G�ow� mia� tak pe�n� tego, co w obozie widzia� i s�ysza�, �e kto wie, czy nie pope�ni� omy�ki kapitalnej? Trzeba zorientowa� si�, pomy�le�... Stan�� na strzemionach, aby dalej wzrokiem si�gn��. Jakie� tam w oddaleniu niedu�ym prze�wietlenie pomi�dzy drzewami, kt�re rozst�puj� si� przed jak�� smug� ��tozielon�. Mo�e to w�a�nie ta ��ka b�otnista... ten moczarek? Z wolna, w�r�d wysokich sosen, po spr�ystych mchach jecha� ku prze�wietlonemu b��kitem nieba punktowi lasu i rozwin�� si� w nim znowu r�aniec my�li. Gorzka szkoda, �e nie jest tam z nimi w obozie i czasem nawet a� wstyd. Ale nie jego w tym wola. Takim by� rozkaz. Troch� ludzi m�odych i oddanych musia�o zosta� na swobodzie, aby partii s�u�y� w inny spos�b. Ale i na niego pora przyjdzie... Gdy partia przechodzi� b�dzie w okolice inne, wtedy... Czy tylko przechodzi� b�dzie? Czy dotrwa? Czy si� nie rozproszy? Naturalnie, �e pr�dzej lub p�niej musi rozproszy� si�, lecz zgromadzi si� znowu gdzie indziej i wtedy... Ale co dzi� b�dzie? co dzi� si� stanie? dzi�... za godzin�... za dwie... Gdy wyje�d�a� z obozu, wrza�y tam przygotowania. Poleje si� krew... padn� trupy... czyje? Kto z przyjaci�, krewnych, towarzyszy jego do�yje jutra? Jaki b�dzie wiecz�r dnia dzisiejszego, tego pi�knego dnia? O, Bo�e! Ty stwarzasz takie jak dzisiejszy dnie pi�kne, ca�e b��kitne i z�ote, a ludzie rzucaj� na nie czerwone plamy! Smutek jak ci�ki kamie� spad� mu na serce, w kt�rym zakipia� niepok�j o wynik bliskiej bitwy zrazu, a potem o daleki koniec tego wszystkiego... M�oda wiara w ostateczne zwyci�stwo sprawy, silna wiara w powinno��, kt�ra, b�d� co b�d�, pe�nion� by� musi, jak kolumny z�otych dom�w przez podmuch wiatru targni�te, zachwia�y si� w podmuchu w�tpienia, kt�re ostrzem strasznie bol�cym przeszy�o serce. �ycie nad gaszeniem weso�o�ci m�odzie�czej pracowa� zaczyna�o... Ale ju� przyby� tam, dok�d pomimo zadumy ci�gle kierowa� konia, i stan�� u brzegu niedu�ej ��czki le�nej. Nie jest ona tym mokrad�em, kt�re spodziewa� si� tu znale��. Gdzie tam! Sucha i kwiecista, iskrzy si� od tysi�cy ��tych jaskr�w, a brzegiem jej biegn� bia�e szlaki poziomkowego kwiecia. Wybiega te� z niej w g��b lasu par� dro�yn w�skich i cienistych. Ze zniecierpliwieniem d�oni� w czo�o si� uderzy�. G�upstwo sta� o si� kapitalne! �le pojecha�! Od razu pewno po opuszczeniu obozu zmyli� drog�. Rozgniewany na samego siebie zastanawia� si�, rozgl�da� po horyzoncie. Jedna z dw�ch dr�g, do lasu z ��czki wbiegaj�cych, bardziej od drugiej zwraca�a si� w kierunku dworu. Wybra� j� i pojecha� znowu w�skim pasem zielonym, po�r�d ga��zi drzew, kt�re co chwil� odbija�y si� mu o pier� id g�ow�, smagaj�c boki jego konia. Roz�o�yste, pe�ne wielkiego li�cia ramiona grab�w, klon�w, d�b�w zarzuca�y mu przed wzrokiem zas�ony nieprzeniknione, tak �e niekiedy o par� krok�w przed sob� nic widzie� nie m�g�. Z do�u drogi za to, spomi�dzy traw, kt�re j� porasta�y, spomi�dzy przedzieraj�cych si� przez ga��zie smug s�onecznych u�miecha�y si� ku niemu poziomki dojrza�e, bujne, l�ni�ce wilgotnym po�yskiem jak krople czerwonej rosy. Zapach bi� od nich �wie�y jak poranek, dziki jak ten las. Hej, hej, �eby tu by�a teraz jego Tosia, to� by zbiera�a te poziomki, to� by to by�a rado��! Jak �ywa stan�a mu przed wyobra�ni� dziewczyna kochana, ca�a w �miechu i s�o�cu chyl�ca si� nad poziomkami, i znowu u�miech promienny rozla� si� mu po twarzy. Gdyby tak teraz, w morzu zieleni, w tej ciszy i w tej samotnej dziczy�nie znale�� si� z ni� razem, we dwoje... bez tego niepokoju, kt�ry jak �wider wkr�ca si� w serce, bo... Co tam z ni� dzieje si� teraz, z nimi wszystkimi, z tym dworem, w kt�rym dzieckiem, pachol�ciem, m�odzie�cem prze�y� tyle godzin szcz�liwych? Gdy odje�d�a�, tamci nadje�d�ali. Co uczynili? Czeg� uczyni� nie mogli? W takich jak ten momentach z�e sny staj� si� jaw�, ba�nie prawd�, niepodobie�stwa rzeczywisto�ci�. Co si� tam dzieje teraz? Mo�e p�omienie... mo�e kajdany... mo�e trupy... Nie zdarza�o� si� to gdzie indziej... niedaleko, niedawno? Pochyli� nisko twarz i wpad� w otch�a� zadumy dr�cz�cej jak z�y sen... i Pi�kny ko� gniady st�pa� pod nim z wolna, r�wno, cicho po mi�kkich trawach. D�o� je�d�ca g�aska�a go niekiedy po l�ni�cym, zaokr�glonym grzbiecie, wtedy parska� weso�o, zgrabn� g�ow� jakby w znak przyjacielskiego porozumienia podnosz�c, to opuszczaj�c, i zna� by�o, �e pomi�dzy tym cz�owiekiem a tym zwierz�ciem panowa�a za�y�a przyja��... Wtem do s�uchu je�d�ca przedar�o si� co� niewyra�nego, lecz wyra�nie obcego le�nym szmerom i odg�osom. Jakby turkot s�aby, jakby g�uchy w oddaleniu t�tent. Wiatr ani drzewa tak nie szumi�. Nie by� to �aden z g�os�w lasu... Minuta, dwie i umilk�o to, usta�o. Ptaki w zamian, nie wiedzie� dlaczego, za�wiergota�y nad w�sk� drog� ch�rem prawie og�uszaj�cym, lecz niepodobna by�o zgadn��, czy rozweselonym lub strwo�onym. Zatrzyma� konia i pocz�� ws�uchiwa� si� w cisz�. Nic ju� w powietrzu nie by�o opr�cz lekkich szmer�w wiatru po g�stwinach i tego szczebiotu ptactwa, kt�ry ucisza� si� poczyna�. Mo�e to oni k�dy� niedaleko st�d przechodz�, przeje�d�aj�? Po raz pierwszy uderzy�a mu do g�owy my�l, �e mo�e si� z nimi spotka�. Uderzenie to by�o zrazu podobnym do wrz�tku, kt�ry by cz�owieka od st�p do g�owy obla�. Ale pr�dko ostyga� zacz�o. Przypuszczenie nie zdawa�o si� bardzo prawdopodobnym, bo las by� ogromny i tamta droga musia�a znajdowa� si� st�d daleko. A je�eli... C�? Gdzie drzewa r�bi�, tam trzaski lec�! Na wojnie jak na wojnie! Uczyni� to, co do niego nale�a�o, i jedno tylko g�upstwo pope�ni�, drog� w lesie zmyli�... Ale przecie� i ko�, maj�cy cztery nogi, potyka si� czasem; c� wi�c on, kt�ry ma jedn� tylko g�ow�, i w dodatku a� gotuj�c� si� od r�nych my�li i niepokoj�w! Jecha� dalej i my�la�, co w wypadku spotkania uczyni. No, przede wszystkim poprosi pi�knie Pioruna, a�eby go, jak na skrzyd�ach wiatru, odni�s� jak najdalej... je�eli b�dzie mo�na, a je�eli nie b�dzie mo�na, to... to powie... c� powie? Na polowanie wyjecha�... Jak to? Bez strzelby i nijakiej broni? Wi�c na przeja�d�k�... niby tak sobie... spaceruje konno po lesie, dla przyjemno�ci czy, jak m�wi stary wuj Klemens, dla "mocjonu"... U�miechn�� si� na wspomnienie o poczciwym wuju, troch� te� z pomys�u konnego dla przyjemno�ci spacerowania po lesie w tej erze dziej�w lasu, ale zaraz ogarn�o go przykre uczucie niesmaku. K�ama�, zapiera� si�, wykr�t�w u�ywa�! Wstr�tne! I najlepiej nie my�le� o tym, co si� prawdopodobnie nie stanie. Koniec dro�yny, kt�r� jedzie, ju� wida�. Dotyka, jak si� zdaje, koniec ten jakiej� szerokiej drogi, kt�rej jednak dostrzec niepodobna. I nic wcale o par� krok�w naprz�d wyra�nie dostrzec niepodobna zza tych zas�on ga��zistych, co chwil� nad dro�yn� opadaj�cych. Znowu odg�os jaki�, obcy odg�osom lasu. Jakby w pobli�u powolne st�panie konia, a dalej, dalej, jakby poszum przyciszony, ale nie drzew i nie wiatru... Hej! �le z nami! Tam ludzie s�! Ale jacy? Kto? No, c� robi�? Raz kozie �mier�! Pi�kny gniadosz szeroko piersi� roztr�ci�, rozerwa� g�sty uplo� gi�tkich ga��zi grabowych, za nimi ukaza�a si� droga szeroka i je�dziec wychylaj�cy si� z w�skiej dro�yny oko w oko spotka� si� z drugim je�d�cem, kt�ry nadjecha� drog� szerok� i szybkim, wprawnym ruchem konia swego przodem ku niemu obr�ci�. Spotkanie to by�o tak nag�e i niespodziewane, �e oba konie jak wryte stan�y i obaj je�d�cy wzajem w sobie zatopili wzroki zmieszane, lecz niemniej przenikliwe i bystre. Cz�owiek pleczysty, na twarzy rumiany, w mundurze oficera rosyjskiego, bystro, podejrzliwie, pos�pnie patrzy� spod brwi zje�onych na m�odzie�ca, kt�ry w postawie wyprostowanej, siedz�c na pi�knym koniu, zatapia� w nim roziskrzone oczy. Dwa roz�o�yste klony wznosi�y nad ich g�owami g��bok� arkad� z prze�wietlonego przez s�o�ce li�cia. Milczenie trwa�o kr�tko: sekundy; po Czym basowy i oburkliwy g�os oficera zapyta�: - Kto wy takoj? Z wielkim spokojem m�ody je�dziec imi� i nazwisko swoje wym�wi�. Atkuda? Wymieni� nazw� rodzinnej wsi swojej, niedalekiej st�d, w kt�rej przebywa� stale. Siwe oczy oficera roztropnym, badawczym spojrzeniem ogarnia�y go ca�ego, od st�p do g�owy. Nie m�g� myli� si�; w zwyk�ym, codziennym ubraniu, bez broni, bez �lad�w zm�czenia w powierzchowno�ci w�asnej i konia, na kt�rym jecha�, nie m�g� to by� powstaniec. Wi�c czeg� w okoliczno�ciach... takich w��czy si� po lesie? Ten jaki� dziwny gniew, pos�pny i nieustanny, kt�ry zdawa� si� by� sta�� jego cech�, wezbra� mu w oczach i na twarzy. - Czego szlajeties po lesie? Rozum postradali�cie, czy nigdy�cie go nie mieli? Ej, ty, Bo�e m�j, kakije bezmozg�yje ludi! A potem z wybuchem g�osu i rozkazuj�cym gestem ramienia. - Ubirajsia k'czortu! Do domu jed�! Skorej! skorej! M�ody je�dziec uk�onem grzecznym czapki uchyli�, po czym konia na t� dro�yn�, kt�ra w to miejsce przywiod�a go, zawr�ci�. Oj, ty. Piorunie m�j kochany, przenie��e ty mi� przez piekielne drogi! Bo oto, na szerokiej drodze, w pewnym jeszcze oddaleniu, lecz ju� bli�ej ni� przedtem t�tent koni s�ycha�, turkot woz�w... Pos�uszny g�osowi i dotkni�ciu pana swego poni�s� go Piorun po dro�ynie le�nej, przez zas�ony ga��ziste, kt�re za nim rozwiera�y si�, to zamyka�y, i ni�s� coraz pr�dzej, ale kr�tko... bardzo kr�tko. Tu�, tu� w pobli�u rozleg� si� t�tent biegn�cych koni, w�r�d zieleni li�cia zamigota�y czerwone ozdoby ubra� i d�ugie piki zarysowa�y czarne linie. Kozacy przedzierali si� przez las ku dostrze�onemu je�d�cowi, drog� mu zaje�d�aj�c. Na czele ich p�dzi� setnik, wysmuk�y, zgrabny, pi�kny w czerwonych pasach ubrania, z czarnymi oczyma rozgorza�ymi w�r�d �niadej twarzy... Jaka� s�uszno�� tkwi�a w dwa razy powt�rzonym wykrzyku oficera: Skarej! skorej! Mo�e gdy go wydawa�, przemkn�a mu przez g�ow� my�l o tamtych jak ptaki chy�ych. Ale ju� czasu na po�piech nie by�o. - St�j! st�j! - rozleg�o si� i echami rozbieg�o si� po cichym zielonym lesie. Ze wszech stron otoczony stan�� musia�. Oficer pleczysty i nieco na swym ci�kim koniu przygarbiony ku naje�onej pikami grupie je�d�c�w powoli nadje�d�a�. Teraz setnik kozacki zapytywa�: - Kto wy takoj? Czy brzmienie g�osu, w kt�rym obok srogo�ci czu� by�o wzgardliw� drwin�, czy nami�tne oczy po�udniowca, w kt�rych b�yska�a iskra z�owroga - co� w tym cz�owieku i co� w tym pytaniu targn�o dum� pojmanego m�odzie�ca i dmuchn�o na �arz�c� si� w nim iskr� gniewu. G�osem spokojnym, lecz z okiem rozp�omienionym odpowiedzia�: - Jestem cz�owiek! Kozak, z u�miechem, dziel�c sylaby wyraz�w, za�artowa�: - Cze - �a - wiek! nie ma�pa? Cha - ra - - szo! Ale dok�d jedziecie? - Przed siebie... w �wiat. - W �wiat! Charaszo! Ale sk�d? - Ze �wiata. Dwa odmienne typy, dwie rasy, dwie r�ne, lecz r�wne sobie m�odzie�cze urody. U obu wzrasta�o, coraz gor�cej kipia�o to, co starzy Latyni wyrazili w przys�owiu: homo homini lupus est. Oczy ich, jak sztyletami pojedynkuj�ce si� spojrzeniami, nabiera�y po�ysk�w wilczych. - Ze �wiata? Nie; nie ze �wiata, ale od mia - tie� - nikow... od mia - tie�ni - kow, do kt�rych je�dzili�cie z ostrze�eniem... M�wi� z wolna, dzieli� sylaby wyraz�w, s�owa sycza�y mu w ustach, kt�rych u�miech ur�ga�, wyzywa�. - Tak - odpowiedzia� tamten - to prawda. By�em w obozie powsta�c�w i stamt�d jad�. S�owa te wypad�y mu z piersi od burzy uczu� wzd�tej; szafirowe czy, roziskrzone, patrza�y prosto w stron� przeciwnika. W tej�e chwili zbli�y� si� ku niemu dow�dca roty pieszej i ze zje�onymi brwiami przem�wi�: - Jeste�cie aresztowani! Zsi�d�cie z konia! Mia� na rozkaz ich zsi��� z konia! O! gdyby bro� w r�ku lub pod r�k�, toby w nich naprz�d... potem w siebie... Nie mia� broni... i by� je�cem. Kiedy zeskoczywszy z konia gestem po�egnalnym k�ad� d�o� na jego szyj�, us�ysza� s�owa powoli i ze �wistem z ust kozackiego setnika wychodz�ce. - Cha - raszo! Znacie drog� do mia - tie� - nikow, to i nam j� poka�ecie. Usi�d�cie na pierwszym wozie i drog� pokazujcie! Jeniec odwr�ci� si� i znowu w twarzy Kozaka wzrok zatopi�. Nie wygl�da� teraz wcale a weso�ego Olesia. Blady jak p��tno, czo�o mia� zmarszczone i wargi dr��ce. Tymi dr��cymi, zblad�ymi wargami, g�osem od wzburzenia wi�zn�cym w gardle wym�wi�: - Zabi� mi� mo�ecie, ale nie macie prawa l�y� mi� przypuszczeniem, �e mog� zosta� zdrajc�. Czy z�udzenie to by�o, czy rzeczywi�cie us�ysza�, �e kapitan roty pieszej cicho pod naje�onym w�sem mrukn��: - Ma�adiec! A na czarne oczy setnika kozackiego z wolna ciemne powieki opad�y i z ustami, kt�rych pi�kna linia wykrzywi�a si� w u�miech niby drwi�cy, niby zmieszany, chy�ego konia swego zawr�ciwszy, pomkn�� na nim szerok� drog� ku nadci�gaj�cym wozom. Na t� drog� wszed� r�wnie�, z konia zsiad�szy, pleczysty kapitan i obok je�ca, przed �o�nierzami, kt�rzy dwa konie prowadzili post�puj�c, wci�� ku niemu twarz obraca�. Nie m�wi� nic, tylko co chwil� na niego spogl�da�, odwraca� si� i znowu spogl�da�; brwi i w�sy jego stawa�y si� mniej naje�onymi, zarys ust mniej twardym... I nie by�o wcale z�udzeniem to, co spod rudawych w�s�w cichym pomrukiem wysz�o. - Ach, bezumcy... miecztatieli... nieszczastnyja �ertwy! ... Doszli do wyci�gni�tego na drodze taboru woz�w. Kapitan oczyma po wozach powi�d� i jeden z nich wskaza� je�cowi; Siedzia�o na nim paru �o�nierzy. Twarz sw� grub� i rumian�, od upa�u spotnia��, nad je�cem pochylaj�c szepn��: Osteregajtie�! Nie razdra�ajtie ich... bo... mo�e by� bieda! Ostatnie s�owa wym�wi� po polsku.