15627
Szczegóły |
Tytuł |
15627 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15627 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15627 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15627 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ŚWIATOWE PRZEBOJE FILMOWE
w Srebrnej Serii Wydawnictwa Amber
Michael Crichton Człowiek terminal
Jurassic Park Kongo W sieci (System)
Mary Ann Evans Neli
John Grisham Firma
Klient Raport pelikana
Robert Harris Vaterland
Thomas Harris Czerwony smok
Milczenie owiec
Carl Hiaasen Striptiz
John Katzenbach W słusznej sprawie
Sidney Sheldon Gdy nadejdzie jutro
Mistrzyni gry
Wilbur Smith Płonący brzeg
Prawo miecza
Rafael Yglesias Bez lęku
Tytuł oryginału NELL
Opracowanie graficzne okładki KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna KATARZYNA CHMIELEWSKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta JACEK RING
Copyright © 1994 by Twentieth Century Fox Film Corporation
and the Polygram Film International B.V.
Ali rights reserved including the right of reproduction
in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group
a division of the Putnam Berkley Group, Inc.
For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Original English language edition
ISBN 83-7082-929-9
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
Druk: Opolskie Zakłady Graficzne
Prolog
Wyobraź sobie, proszę, twarz dziecka.
Leży w łóżku, przygotowana do snu, ale nie śpi. Podniecenie i oczekiwanie nie pozwalają jej zasnąć. Jest mała, ma nie więcej niż cztery lata. Jej twarzyczkę w kształcie serca oświetla przyćmiony blask płonącej w korytarzu lampy.
Na podeście słychać ciche kroki i drzwi otwierają się. Na podłogę sypialni pada prostokąt światła.
— Nie możesz zasnąć?
Dziewczynka energicznie potrząsa głową i uśmiecha się. Oboje znają przyczynę jej niepokoju.
Ojciec dziewczynki siada na łóżku. Jego ciężar napina wykroch-maloną pościel, która szczelnie otula jej ciało. Dziewczynka czuje się pewnie i bezpiecznie. W tej chwili do niej należy świat absolutów, którego granice tworzy łóżko. Jej wyobraźnia jednakże wykracza poza te granice, jak gdyby pragnęła sięgnąć poza pokój do odległego miejsca, do innego świata.
— Podniecona dniem jutrzejszym? — pyta ojciec.
— Aha. — Dziewczynka poważnie kiwa głową. — Nie mogę się doczekać.
Ojciec jest potężnie zbudowanym mężczyzną po czterdziestce, wysokim i silnym, z długimi nogami, mocnymi ramionami oraz wielkimi, stwardniałymi dłońmi. Posiada również delikatne cechy: wielkie, łagodne szare oczy i spokojny, pełen rozwagi głos. Mówi z miękkim irlandzkim akcentem. Jest ubrany w starą kraciastą koszulę i błękitne dżinsy tak spłowiałe, że ich barwa pasuje do
5
jego oczu. Wszystko razem sprawia, że wygląda na zatroskanego chłopca.
Uśmiecha się do córeczki.
— Najpierw musisz trochę się przespać. Uspokój się. Zamknij oczy. Dziewczynka zwija się w kłębek, wtula w poduszki i mocno
zamyka oczy. Ojciec wygładza przykrywające ją prześcieradło, a potem delikatnie, leciutko, pieści dłonią jej policzek. Ten gest dziewczynka zna od urodzenia — czułe muśnięcie będące skoncentrowanym wyrazem miłości i ciepła, prostym sygnałem, który przekazuje tak wiele.
— Kocham cię — szepce mężczyzna.
— Kocham cię, tatusiu. — Spogląda na niego, szczęście płonie w jej oczach.
— Powiedziałem, zamknij oczy.
Dziewczynka szczelnie zaciska powieki, jak gdyby miało to przyspieszyć nadejście snu.
Ojciec po chwili milczenia zaczyna śpiewać. Jego głos jest niski i kojący, słowa płyną jak strumyk ze źródła. Postronnemu słuchaczowi kołysanka ojca wydałaby się pozbawioną sensu mieszaniną przypadkowych mamrocących dźwięków.
— Koju mija, koju ija, koju kizia...
Ale dla niej liryczny poemat jest tak znajomy — przez twarz przemyka lekki uśmiech i prawie natychmiast oddech staje się głębszy i spokojniejszy. Dziewczynka powoli zapada w sen.
— Koju kizia, koju bazia, koju lali, koju aj, koju utki'taj.
W tych chwilach przed zaśnięciem wyobraźnia dziewczynki uwalnia się i dryfuje, niesiona na skrzydłach muzyki słów ojca; wiruje jak korkociąg słodkiego dymu i szybuje do odległego miejsca.
On przez długi czas siedzi na skraju łóżka. W milczeniu patrzy na córeczkę z tą ledwie dającą się określić miłością, jaką ojciec czuje do własnego dziecka. Najbardziej zwyczajne szczegóły napawają go zdumieniem.
Był taki czas, gdy nie zauważał i nie czuł niczego poza bólem. Oczywiście było to przed pojawieniem się Neli.
Nie myśli o własnym oddechu ani o biciu swojego serca, ale gdy patrzy na córkę — te zwyczajne funkcje u niej zdają mu się fenomenem, który przepełnia go nabożnym podziwem. Prosta architektura jej twarzy jest cudem. Gładka skóra jest cudem.
Rozdział 1
Wiatr od jeziora niesie ciepło lata, ale wysokie, milczące sosny stłoczone na brzegach dowodzą, że jest to kraina zimy. Jezioro, wąski zbiornik starej, zimnej, czarnej wody, leży wysoko w górach, w kraterze wulkanu liczącego sobie dziesiątki tysięcy stuleci. Otaczające je granitowe turnie oraz podziurawione szczelinami i jaskiniami urwiska są jałowe, dzikie, bezludne. To odizolowane od świata miejsce tworzy tajemną kryjówkę.
Miękkie odcienie zieleni, szarości i bladej purpury składają się na dyskretną paletę barw, kolory są stonowane, jak gdyby sama natura chciała odwrócić uwagę niepowołanych od swych wspaniałych tajemnic.
Potrzaskane szczyty to Góry Kaskadowe w stanie Waszyngton. Posępne purpurowe turnie wznoszą się na tle kobaltowoniebieskiego nieba, usianego chmurami i enigmatycznego jak sekret zawarty w kamieniu. Niższe partie gór są nie mniej surowe; szare skały tworzą nad brzegami jeziora strome stopnie. Drzewa iglaste, w kolorze miękkiej zieleni, rzucają cienie ciemne jak noc. Tylko niebo —rozległe, błękitne, płonące letnie niebo — wibruje i żyje.
Kompletną ciszę zaburza jedynie szum wiatru w koronach drzew, plusk wody i grzechot kamyków na brzegu jeziora. Ale dźwięki natury nie maskują przyciszonego ludzkiego głosu. Jest to głos kobiety, stłumiony i żałobny.
— Koju ija — śpiewa — Koju ija. Koju kizia... Koju bazia... — Brzmi to jak pieśń żałobna, przepełniona smutkiem i żalem. — Koju lali, koju aj...
7
Ktoś tu mieszka. Kilkaset jardów od jeziora, w wąskiej kotlinie, stoi przysadzista chata z bali. Jej ściany są posiwiałe z wieku i niepogody. Otacza ją weranda z nierównych desek; dwa okna wyglądają na jezioro, z jednej strony wspina się ceglany komin. Jest to prosta lecz krzepka, osadzona na pewnych fundamentach konstrukcja. Silne wichry tłukły w nią latami, grzebały ją okrutne śniegi zim, ale chata przetrwała. Jest pokryta mchem i porostami do tego stopnia, iż wydaje się, jakby budynek nie tyle został wzniesiony ludzkimi rękami, ile sam wyrósł z lasu. Niedaleko chaty w jezioro wchodzi krótki drewniany pomost. .
Dźwięk dobiega z wnętrza. Głos cichnie i słowa rwą się, jakby śpiewaczka była zbyt wyczerpana, aby kontynuować. Potem następuje kolejna próba.
— Koju utki' taj... — Melodia opada, przeradzając się w przesyconą niespokojnym żalem skargę. — Aiee m-mou...
To przygnębiający, jakby zwierzęcy dźwięk; zawodzenie wyraża nie dający się ukoić ból i głęboki strach. Echo wisi w powietrzu przez chwilę, wiatr i woda milkną, jak gdyby naturę uciszył przenikający ją smutek.
Przez długą chwilę panuje cisza. Potem, daleko, rozbrzmiewa inny dźwięk, dźwięk bardziej kłócący się z otoczeniem niż ta żałobna pieśń. Zaczyna się jako odległe, ale natrętne brzęczenie — zły, nieprzyjazny odgłos. Potem, w miarę zbliżania, staje się bardziej wyraźny i głośny, bardziej gardłowy i głęboki. To warkot silnika.
Spomiędzy drzew wypada potężny motocykl. Pędząc z wyciem wzdłuż brzegu zdaje się maszyną piekielną stworzoną do zniszczenia spokoju, ciszy i piękna scenerii. Jednak motocyklista jest nieświadom swego gwałtownego i niespodziewanego aktu profanacji.
To otwarte wtargnięcie hałaśliwego produktu technologii końca dwudziestego wieku podkreśla odosobnioną naturę tego miejsca, na zatłoczonej planecie nie mogło przecież zachować się ich wiele. Tu nic nie świadczy o inwazji nowoczesnego świata — nie ma kabli telefonicznych, anten telewizyjnych, zaparkowanych samochodów ani nawet najprymitywniejszej drogi dojazdowej.
Ale motocyklista nie zwraca na to uwagi. Nazywa się Billy Fisher, jest miejscowym chłopakiem, nieokrzesanym, bezmyślnym młodym człowiekiem, którego braki charakteru stawiają gdzieś między bandziorem a chuliganem. Ma osiemnaście lat, oczywiście jeździ bez
8
kasku, jego długie włosy powiewają na wietrze. Jest ubrany w brudne niebieskie dżinsy i skórzaną kamizelkę, która odsłania umięśnione ramiona i brzuch.
Billy Fisher jest kiepsko wykształcony i nie posiada stałej pracy. Jest ślepy na piękno wszelkiego rodzaju, a jego rozrywki ograniczają się do picia piwa, wszczynania awantur, wdawania się w bijatyki, grania w bilard, podnoszenia ciężarów i uganiania motocyklem po trudnym, dzikim terenie takim jak ten. By płacić za te wszystkie przyjemności, ima się prac, które same wchodzą mu w drogę. Jego najbardziej regularnym zajęciem jest dostarczanie co miesiąc artykułów spożywczych do tej dziczy.
Billy zahamował w fontannie żwiru i pyłu przed chatą. Wyłączył wyjący silnik, zeskoczył z motocykla i zajął się odwiązywaniem z tylnego siodełka kartonu z produktami. Cisza przez kontrast z poprzednim jazgotem zdawała się bardziej głucha, a nagły dźwięk z domu tym bardziej niesamowity.
— Aiee m-mou... m-mou...
Billy Fisher usłyszał zawodzenie i zamarł. Przez chwilę myślał, że to zwierzę — w lasach nie brakowało niedźwiedzi i ptaków — ale nawet on potrafił rozpoznać, że w krzyku brakowało nagłości przedśmiertnego bólu. Bez wątpienia był to pełen wyrazu ludzki krzyk, przepełniony tęsknotą i smutkiem.
Billy przełknął ślinę i starł krople potu, które nagle zrosiły mu czoło, po czym dźwignął pudło z jedzeniem na szerokie ramiona i ruszył ostrożnie w stronę chaty. Rozległ się trzask i Billy wzdrygnął się nerwowo, ale to tylko wiatr tarmosił stare siatkowe drzwi.
Fisher bał się. Zatrzymał się u stóp rozklekotanych schodów ze zjeżonymi na karku włosami. Coś było nie tak, jak powinno.
— Dostarcz to gówno i wynoś się w diabły — wymamrotał. Wspiął się na pierwsze trzy stopnie. — Pani Kellty?
Nie doczekał się odpowiedzi. Billy Fisher nienawidził comiesięcznych wizyt w chacie. Przejażdżki sprawiały mu frajdę, ale zawsze był przerażony i czuł wstręt do szalonej starej pani Kellty, która samotnie mieszkała na tym odludziu. Coś z nią było nie w porządku — Billy nie był całkiem pewien, co, ale żywił awersję do starości i choroby. Kobieta miała sztywną i nienaturalną prawą stronę twarzy, mówiła okropnie niewyraźnie i trudno było ją zrozumieć. Najgorsze ze wszystkiego były jej dzikie, wytrzeszczone niebieskie oczy, oczy, które
9
obserwowały go z bliska, czujnie, jak gdyby kobieta podejrzewała, że po dostawcy nie można spodziewać się niczego dobrego. Nie dawała również napiwków, ani centa.
Billy niechętnie podjął wspinaczkę po schodach i wcisnął się do kuchni. Rzucił pudło na stół, mając nadzieję, że ten hałas oznajmi jego przybycie.
— Pani Kellty? Ma pani swoje produkty. — Jego oczy śmigały po kuchni, ale rozglądał się bez zainteresowania. Widział już wszystko wcześniej.
Niskie pomieszczenie było zdominowane przez ogromny opalany drewnem piec. W starodawnym brzuchaczu z czarnego żelaza bez przerwy płonął ogień, w dzień i w nocy, od początku roku do końca. Inne sprzęty były równie staroświeckie. Pod ścianą stała okuta mosiądzem dębowa skrzynia na lód, dalej wysoki kredens z przysłoniętymi siatką szafkami i wielka blaszana beczka na mąkę. Pani Kellty nie miała bieżącej wody, brakowało więc zlewu, zamiast niego była szara blaszana misa i kilka wielkich dzbanów. W pomieszczeniu panował porządek, podłoga była zamieciona, ale zdaniem Billy'ego Fishera wszystko było nędzne, ubogie i sprawiało przygnębiające wrażenie.
Potrząsnął głową dziwiąc się, że ktoś mógł dobrowolnie zdecydować się na tak proste życie z tak nielicznymi udogodnieniami.
— Obłąkana stara nietoperzyca — wyszeptał głośno.
Nadal nie było ani śladu starszej pani, a w domu panowała niesamowita cisza. Drzwi prowadzące do drugiego pomieszczenia były lekko uchylone. Billy ostrożnie zerknął do środka, próbując rozróżnić szczegóły pokoju. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, zobaczył rozklekotane żelazne łóżko, wysokie stojące lustro, twarde drewniane krzesło. W powietrzu unosił się lekki zapach jakby % pleśni i Billy Fisher ze wstrętem skrzywił nos. Była to woń karbolowego mydła i starych ubrań, zapach starej kobiety.
— Uff — mruknął.
Zrobił krok czy dwa, po czym zamarł. Na podłodze leżała pani Kellty, ułożona tak, jakby spoczywała w domu pogrzebowym. Jej kruche, starcze ciało ubrane było w długi, szary fartuch i wyświechtaną pikowaną kamizelkę. Na nogach miała parę mocnych, lecz silnie podniszczonych skórzanych sznurowanych butów. Ręce były złożone na piersiach; prawie przezroczystą skórę znaczyły wątrobiane plamy i plątanina grubych błękitnych żył.
10
Stara, pomarszczona twarz pani Kellty była zapadnięta, cienkie usta prawie pozbawione krwi. Ale, przez chwilę, Billy miał wrażenie, że oczy starszej pani są szeroko otwarte, wpatrzone w belki sufitu. Jednakże różniły się od zwyczajnych oczu — były dziwniejsze nawet od tych szalonych, błękitnych, które znał tak dobrze; te były jasnożółte, obramowane śnieżną bielą. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to wcale nie są oczy, ale kwiaty. Ktoś położył dwie stokrotki na powiekach zmarłej: białe płatki otaczające złote środki.
— Jezu Chryste! — wrzasnął Billy. Nie odrywając wzroku od tego niesamowitego widoku cofał się do drzwi, na oślep wymacując drogę.
Potem przeszył go strach. Odwrócił się i wybiegł z sypialni. Przemknął przez kuchnię, wyskoczył na werandę i rzucił się do motocykla.
Silnik zaskoczył po pierwszym kopnięciu i z rykiem zbudził się do życia, ale Billy, z ledwością zachowując resztki zdrowego rozsądku, wrzucił trzeci bieg, co nieomal spowodowało zniszczenie skrzyni. Motocykl zawył, gdy Billy wystrzelił z miejsca i ruszył w górę zbocza w tumanie kurzu i sosnowych igieł. Po kilku sekundach zniknął i wycie motocykla ucichło w dali. Cisza powróciła na polanę, a kurz zaczął opadać.
Wtedy rozległo się zawodzenie.
— Ai-eee m-mou m-mou...
Rozdział 2
, podobny do wypasionego wołu Calvin Hannick siedział w poobijanym starym fotelu przed rozwalającą się przyczepą mieszkalną. Jego wielka niczym łopata dłoń była owinięta wokół puszki piwa, a z tłustych warg zwieszał się papieros. Mężczyzna spod krzaczastych brwi w ponurym milczeniu wpatrywał się w przestrzeń i robił co mógł, by nie słuchać narzekań żony. Z wnętrza przyczepy dobiegał wrzask telewizora, na który nikt nie zwracał uwagi.
Lorene Hannick, równie gruba jak mąż, zajmowała drugi fotel. Zamiast piwa i papierosa miała okropną szramę na twarzy, a po tłustych policzkach spływała makabryczna strużka krwi. Jerome Lovell — doktor Jerome Lovell — pochylał się nad nią, pracowicie czyszcząc ranę. Rana nie była głęboka, ale jak każde skaleczenie głowy krwawiła obficie, i chociaż nie wymagała założenia szwów, Lorene przez tydzień czy dwa będzie paradować z paskudnym siniakiem.
Lovell nie po raz pierwszy został wezwany do łatania jednego z Hannicków — Lorene często odpłacała pięknym za nadobne i była znana z Huczenia męża znajdującymi się pod ręką ciężkimi przedmiotami. Jerry Lovell czuł się już trochę znużony opatrywaniem tej stale użerającej się pary.
— Lorene, Calvinie — zaczął zmęczonym głosem. — Musicie przestać, bo pewnego dnia pozabijacie się.
— Prędzej on sam się zabije — mruknęła Lorene. — Właśnie tak mu powiedziałam.
— Zamknij jadaczkę — warknął jej mąż.
— Powiedziałam mu, że za dużo pali — ciągnęła niewzruszenie
Otyły
12
Lorene. Jej głos tworzył ciekawą kombinację — był jednocześnie monotonny i zgrzytliwy. Jerry Lovell zastanawiał się, jak długo byłby w stanie go znieść. — Powiedziałam, że za dużo pali i że pewnego dnia to go zabije. To wszystko.
— A ja zapytałem, kto tak mówi? — burknął Calvin.
— Ja na to, że naczelny lekarz społecznej służby zdrowia. Calvin zaciągnął się po raz ostatni i cisnął niedopałek na drogę.
— A kim, do kurwy nędzy, jest jakiś pierdolony lekarz naczelny?
— Ja powiedziałam, że lekarz naczelny nie jest takim durnym kutasem jak ty. I wtedy on mnie uderzył.
Lovell założył opatrunek i wyprostował się.
— Czym ją uderzyłeś, Cal?
Calvin Hannick wzruszył ramionami.
— Obrazem.
— Ślubnym — uzupełniła Lorene.
Lovell zerknął do przyczepy. Przed ryczącym telewizorem leżało zdjęcie, na poplamionym kudłatym dywanie walały się kawałki potłuczonego szkła. Fotografia przedstawiała Lorene i Calvina sprzed ćwierci wieku. Obdarzona temperamentem para była o połowę chudsza.
Lovell westchnął.
— Spasuj trochę, Cal. Mogłeś wybić jej oko.
— Powiedz jej, żeby trzymała swój parszywy jęzor za zębami — warknął Hannick. Z kieszeni na piersiach wyciągnął wymiętą paczkę mentoli i zaczął zapalać kolejnego papierosa.
— I ona ma rację, nie powinieneś tyle palić. — Nie trzeba było być lekarzem, by wiedzieć, że Calvina Hannicka ze znaczną nadwagą i nałogowym paleniem, w przyszłości czeka pewny atak serca.
— Tak, tak... — mruknął Calvin. — Też mi, kurwa, problem. Paliłem przez całe życie. Jeszcze nie ma problemu.
Nagle Lorene Hannick zerwała się na nogi, spoglądając czujnie na drogę.
— A co o n, do diabła, tu robi? Nie prosiłam o żadnego szeryfa. Lovell zerknął przez ramię. Przed przyczepę zajechał niebieski
policyjny krążownik.
Lorene zmieniła się w rozdygotaną górę oburzenia.
— Da mu pan spokój, szeryfie Petersen — wyskrzeczała. — On nic nie zrobił. — Dotknęła rany na policzku. — No, w każdym razie niewiele.
13
Szeryf Todd Petersen wzniósł dłonie w pokojowym geście, jak gdyby gołymi rękoma próbował powstrzymać napór hałasu. Był zmęczonym człowiekiem po pięćdziesiątce — zmęczonym, jak się zdawało, kontaktami z ludźmi takimi jak Calvin i Lorene Hannick. Ale były też inne, bardziej osobiste demony, z którymi musiał staczać bitwy dużo poważniejsze od tych, jakie wymyślali Hannickowie.
— Przyhamuj, Lorene — powiedział Petersen. — Odpręż się. Nie przyszedłem tu po Calvina. Przyszedłem po doktora, okay?
Uspokojona Lorene Hannick opadła na fotel.
— Och — wysapała. -*- Przepraszam.
— Nie ma za co — rzucił na odczepnego szeryf Petersen. — Chodź, doktorku.
Richfield, maleńka mieścina w stanie Waszyngton, leżało w Górach Kaskadowych w paśmie Wenatchee, rozciągającym się między rzekami Cedar i Snoąualmie. Nazwy miasteczek na tym obszarze — Startup, Goldbar, Index i nawet samo Richfield — wskazywały, że niegdyś była to złotonośna kraina. Została zasiedlona przez poszukiwaczy, a później eksploatowana przez koncerny zajmujące się wyrębem lasów, lecz wraz ze zgonem tych nieprzyjaznych dla środowiska poczynań, miasta spotkał podobny los. Richfield podupadło i obecnie żyło z sezonowej turystyki. Wprawdzie najważniejszymi ośrodkami oferującymi pracę były pobliskie narciarskie miejscowości wypoczynkowe Stevens Pass i Alpental, mieszkańcy Richfield jednak znajdywali tam stałe, aczkolwiek niskopłatne zajęcia jako pokojówki i personel zajmujący się konserwacją sprzętu.
Mieszkańcy byli nieliczni i prawomyślni, dlatego też Todd Petersen poza rozsądzaniem kłótni domowych — takich jak te, które od czasu do czasu wybuchały między Calvinem a Lorene Hannickami — i przerywaniem bójek w jedynym w mieście barze oraz wypisywaniem mandatów za przekraczanie prędkości na Drodze Okręgowej numer 971, miał niewiele do roboty. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jego rewolwer opuścił kaburę.
Petersen minął rogatki. Jechali szosą, po obu stronach której rosły gęste sosny. Drzewa tłoczyły się przy samej drodze i filtrowały promienie słońca, tworząc jakby naturalny stroboskop — samochód przejeżdżał przez migające pasy ciemności i światła.
— Znalazł ją Billy Fisher — powiedział Petersen. — Dostarczał tam artykuły spożywcze.
14
Wszyscy mieszkańcy Richfield wiedzieli co nieco o dziwnej starszej pani, która mieszkała przy jeziorze, ale tylko nieliczni widzieli ją na własne oczy.
— Tę kobietę w szarych ubraniach? — zapytał Lovell. — To prawda, że zawsze ubierała się na szaro?
Petersen skinął.
— Tak. Pustelnica. Stara dziwaczka. Śmiesznie mówiła. — Skrzywił lewą stronę twarzy, napiął wargi. — Mniej więcej tak — durr yurr mmm... Coś takiego.
— Prawdopodobnie apopleksja. Tylko jedna strona twarzy działała. Uszkodzenie nerwów. Spróbowałeś mówić jedną połową ust? Wychodzi tak samo.
Petersen westchnął.
— Domyślam się. Żyła własnym życiem. Nie obwiniam o to nikogo. — Zjechał z szosy na starą przecinkę, rzadko używaną i z tego powodu zarośniętą.
— Byłeś tam kiedyś?
Jerry Lovell potrząsnął głową.
— Nigdy. Nie wiedziałem, że jacyś ludzie mieszkają tak daleko.
— Bo nie mieszkają. Tylko stara Kellty.
Samochód wyjechał z przecinki i zsunął się w dół stoku nad jezioro. Koła zabuksowały na żwirze.
— Następnym razem przypomnij mi, żebym wziął jeepa. Lovell nie zwrócił uwagi na słowa szeryfa. Jezioro, góry, las
składały się na widok tak piękny, że mógł tylko wytrzeszczać oczy z zachwytu. Nie był tubylcem, mieszkał w Richfield dopiero od kilku lat i wspaniała sceneria zawsze wywierała na nim głębokie wrażenie. Kiedy przybył tutaj, w środek rozległej dziczy, miasta i miejski styl życia stały się dlań czymś obcym i nienaturalnym.
Wóz policyjny zatrzymał się na polanie przed domem pani Kellty. Petersen wysiadł i ruszył żwawo w stronę chaty, lecz po chwili zatrzymał się i obejrzał. Doktor Lovell stał nieruchomo, ogarniając wzrokiem polanę, dom, jezioro i otaczające góry.
Policjant roześmiał się i potrząsnął głową.
— Chcesz zrobić zdjęcie?
— Tu jest pięknie — rzekł poważnie Lovell. — Nie uważasz, że tu jest pięknie?
— Za dużo drzew. — W przeciwieństwie do Lovella, Petersen
15
spędził całe życie w tej okolicy i dawno temu przestał reagować na jej urodę. Nie zamierzał wyprowadzić się ze swego rodzinnego miasta, ale w przeciwieństwie do ludzi z zewnątrz nie miękł i nie wlepiał zamglonych oczu w byle krzak czy sowę.
— O co chodzi? — zapytał Lovell. — Nie lubisz drzew? Petersen rozejrzał się.
— Nie tak dużo — odparł z krzywym uśmiechem. — Nie lubię przewagi liczebnej. — Ruszył w stronę domu. — Chodź, miejmy już to za sobą.
Jerry Lovell był nie mniej zafascynowany wnętrzem domu pani Kellty. Po wejściu do kuchni miał wrażenie, że znalazł się w muzeum; jego uwagę przykuwał każdy najdrobniejszy przedmiot należący do starej kobiety. Dla Billy Fishera prymitywizm życia pani Kellty zasługiwał jedynie na wzruszenie ramion czy, w najlepszym przypadku, rodzaj wstrzemięźliwego politowania; dla Lovella było to coś godne podziwu. Nawet przybyłe ze świata supermarketów artykuły spożywcze zdawały się staromodne. Stały w rzędzie na podniszczonym kuchennym stole: pudełko płatków owsianych, suszona fasola, mąka, proszek do pieczenia, kartonik mleka. Pudło, w którym je dostarczono, było schowane pod stołem, jakby na przyszły użytek.
Lovell trącił lampę naftową wiszącą pod sufitem i wprawił ją w ruch.
— Bez elektryczności. Bez telefonu. Bez bieżącej wody.
— Tak — powiedział Petersen. — Istny obłęd, no nie?
— Myślisz?
— Próbuję nie myśleć. — Szeryf przeszedł przez kuchnię do sypialni i ukląkł obok ciała. W swej zniekształconej, przepojonej strachem relacji Billy Fisher wspominał o jakichś kwiatach, ale teraz nie było icb^ nigdzie widać. Petersen uważał za oczywiste, że śmierć starszej pani była równie prosta, jak jej życie.
— Co o tym sądzisz? — zapytał, potrząsając powoli głową. — Położyła się, złożyła ręce i umarła. — Spojrzał przez ramię na Lovella. — Widziałeś kiedy coś podobnego, doktorku?
Lovell oczywiście nie pierwszy raz spotykał się ze śmiercią, i chociaż nigdy do niej nie przywykł, próbował zmusić się, by patrzeć na nią niewzruszonym, krytycznym okiem technika. W większości przypadków śmierć była zniewagą, ostateczną obrazą zadawaną ciału, tor-
16
rurowanemu za życia. Ludzie umierali w bólu i męczarniach, zżerani przez choroby, złożeni ostateczną niemocą.
Lekarzom pozostawało jedynie klasyfikowanie śmierci, przypisywanie wagi i znaczenia każdemu rodzajowi zgonu, jednakże żaden lekarz, a najmniej ze wszystkich Lovell, nie potrafił uciec przed faktem, że bitwa ze śmiercią nigdy nie zostanie wygrana. Lovell bywał świadkiem gwałtownych śmierci, niespodziewanych śmierci, powolnych śmierci w męczarniach. Ale dobra śmierć, szczęśliwa, radosna śmierć, o której piszą teologowie, była w jego przekonaniu w wielkiej mierze mitem. Jednakże, gdy badał doczesne szczątki pani Kellty, został zmuszony do skonkludowania, że jeżeli istniało coś takiego jak spokojna śmierć, to właśnie się z nią spotkał.
Nie mógł ustalić przyczyny zgonu na podstawie powierzchownego zbadania głowy, serca i płuc denatki, ale mógł wysnuć przypuszczenie, że prawdopodobnie starszą panią zabiła prostota jej życia. Lata ciężkiej pracy bez względu na pogodę, rąbanie drewna, przynoszenie wody z jeziora, zebrały swoje żniwo. Pani Kellty prawdopodobnie zawsze marzła w ciągu zimy, być może również nie dojadała, gdy Billy'emu Fisherowi nie udawało się przedrzeć z zapasami przez lód i śnieg. W dodatku od dwóch czy trzech dziesięcioleci nie miała żadnej opieki medycznej, a ten stan rzeczy pogarszało i komplikowało długotrwałe osłabienie po apopleksji. Kruche ciało starej kobiety po prostu musiało się poddać.
Lovell dał jej jakieś sześćdziesiąt pięć lat, chociaż wyglądała daleko starzej. Autopsja miała wykazać, czy faktycznie była to staroświecka śmierć, nie skomplikowana przez nowoczesnego raka i chorobę serca, przez stresy i złożoność współczesnego życia. Na razie wszystko wskazywało, że przypadł jej w udziale dziewiętnastowieczny, spowodowany wyczerpaniem koniec, jaki dopadał kobiety-pionierki. Pani Kellty zapracowała się na śmierć.
— Orientujesz się, jak długo tu leży? — Głos Petersena przywiódł Lovella na powrót do rzeczywistości.
— Niedługo. Jest tak ciepło, że poznalibyśmy, gdyby nie żyła dłużej niż dobę.
— Jest coś, czym mógłbyś się zająć? Nic nie wskazuje na zabójstwo czy samobójstwo?
Lovell przecząco pokręcił głową.
— Niczego takiego nie widzę. Jak powiedziałeś... Po prostu
2 —Neli 17
położyła się i umarła. — Przerwał na chwilę, jakby nagle czegoś niepewny. Raz jeszcze spojrzał na ciało.
— Co? — zapytał Petersen. — O co chodzi? Doktor Lovell wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
— Nic poważnego, tylko trochę dziwne, że jej ręce nie poruszyły się w chwili zgonu. Wiesz, naprawdę istnieje coś zwanego bólem śmierci.
— Nie wiem.
— No cóż, istnieje. I również charczenie agonalne.
— O tym wiedziałem. Ale tutaj w obrębie dziesięciu mil nie było nikogo, kto mógłby je słyszeć.
Lovell rozejrzał się po pokoju.
— Mieszkała tu sama? Nikt nie mógł ułożyć ciała? Petersen potrząsnął głową.
— Sama jak palec. W promieniu wielu mil nie ma żywej duszy. Tak robią pustelnicy, Lovell. Żyją samotnie. Umierają samotnie.
Rozdział 3
Wezwanie ambulansu przez radio zajęło Toddowi Petersenowi dużo czasu, a jeszcze więcej czasu było potrzeba, by ten niezdarny wehikuł odbył podróż z Monroe, najbliższego wielkiego miasta i siedziby okręgu.
Lovell nie miał nic przeciwko czekaniu. Z zadowoleniem wędrował po okolicy i oglądał różne przedmioty — siekierę wbitą w kloc do rąbania drewna, zardzewiały zbiornik na naftę, łódź wiosłową do połowy zanurzoną w jeziorze — z zainteresowaniem i intensywnością antropologa studiującego życie odległego i tajemniczego ludu. Po zakończeniu przechadzki usadowił się na skraju pomostu i podziwiał roztaczający się przed nim widok, od czasu do czasu zamykając oczy i zwracając twarz ku letniemu słońcu.
Gdy tak siedział, z targanymi wiatrem brązowymi włosami i długimi nogami zwieszonymi nad zimną niebieską wodą, wyglądał na człowieka obarczonego niewieloma troskami. W Richfield niewiele wiedziano na jego temat, wyjąwszy fakt, że był wykształconym na północnym wschodzie lekarzem, który przybył do miasta zaledwie kilka lat wcześniej i został wspólnikiem Amy Blanchard, przez długi czas będącej jedynym lekarzem w mieście. Miejscowi zakładali, że był po prostu jednym z tych uciekinierów z wielkiego miasta, którzy wyrzekli się pieniędzy i prestiżu wielkomiejskiej kariery na rzecz spokoju i ciszy życia w małym miasteczku. Mieli rację tylko częściowo.
Nim ambulans pokonał wyboistą drogę i zabrał ciało, Todd Petersen zakończył ostateczne badanie obejścia. Było już późne popołudnie i małe pomieszczenia chaty zalewał delikatny bursztynowy
19
blask zachodzącego słońca, które wpadało przez rozpięte na ramach okien muślinowe firanki. Przed wyjściem z sypialni szeryf zatrzymał się i znieruchomiał na środku pokoju, jak gdyby próbował wyczuć coś, czego nie mógł zobaczyć. Przez cały dzień towarzyszyło mu dziwne uczucie. W domu panowała cisza, znajdowało się w nim niewiele przedmiotów i nie było w nim nikogo, jednakże nadal sprawiał wrażenie zamieszkanego, jakby w dalszym ciągu żyła w nim jakaś dusza.
Petersen potrząsnął głową, rozbawiony własną naiwnością. — Wariat — mruknął i wyszedł na zewnątrz, by zabrać się za odwalanie papierkowej roboty — biurokratyczny proces, który miał zamknąć smutne, ale pozbawione dramatycznych wypadków życie obłąkanej starej kobiety. Gdy pojawił się na werandzie, Lovell ruszył po pomoście, by się do niego przyłączyć.
— Kto jest właścicielem tego miejsca?
— A co? Chcesz je kupić? — Todd Petersen uśmiechnął się lekko. — Widziałem, jak tam siedziałeś. Idę o zakład, że zastanawiałeś się, jak to byłoby tu mieszkać. Obcowanie z naturą, prawda?
— Może.
— Masz wolną i nieprzymuszoną wolę — powiedział Petersen, kierując się do policyjnego krążownika. — Ale dla mnie jest tu za cicho. Lubię jasne światła centrum Richfield.
Lovell roześmiał się.
— Wiem. Mogą być ogromnie kuszące.
— Raq'a — rzekł z wolna Petersen. Wsunął się za kierownicę i wyciągnął książkę raportów zza przeciwsłonecznej osłony. Pstryknął długopisem i zaczął sporządzać notatki. Lovell osłonił ręką oczy i spojrzał w kierunku domu. Tak samo jak szeryf czuł coś... coś w domu, coś, co go niepokoiło, jakieś dokuczliwe podejrzenie, że coś jest nie w porządku.
— Billy Fisher znalazł ją, gdy dziś rano dostarczył artykuły spożywcze?
Petersen nie oderwał oczu od raportu.
— To prawda.
— Nie rozpakował niczego?
Tym razem Petersen podniósł głowę.
— O co chodzi?
— Zaraz wrócę.
Oczywiście. Lovell znał Billy'ego Fishera — zszywał go po bijatyce
20
w barze — i wiedział, że młody człowiek nie zawracałby sobie głowy rozpakowywaniem pudła. Lovell podejrzewał, że pomaganie innym, nawet starej samotnej kobiecie, nie stało wysoko na Uście osobistych priorytetów Billy'ego.
Jeden z kartoników z mlekiem był otwarty. Lovell podniósł go i zważył w ręku. Zakołysał nim, by sprawdzić, ile płynu brakuje. Nie więcej niż łyk. Powąchał. Mleko nadal było słodkie i świeże, kilka kropel skondensowanej pary nadal przywierało do plastiku.
Otworzył drzwi i wszedł w aureolę złotego światła, w którym była skąpana sypialnia. Wszystko było tak, jak zastali. Żelazne łóżko, wysokie lustro, twarde krzesło, gorejąca w słońcu bursztynowa firanka...
Deski podłogi były wytarte i Lovell przykląkł, by przeciągnąć palcami po gładkich konturach zagłębień.
Wtedy z góry dobiegł dźwięk. Był to cichutki odgłos, słaby pisk, mimowolny okrzyk strachu zduszony w gardle. Przez chwilę myślał, że to na pewno mysz czy nietoperz, ale w odchylonym o kilka stopni w stronę sufitu lustrze uchwycił nieznaczny ruch, lekki i niewyraźny jak przesuwający się po ścianach cień. Gdy przyjrzał się uważniej, widziany w lustrze cień pod krokwiami zaczął nabierać kształtu, zmienne odcienie ciemności powoli zlały się w jedno. Tam coś było.
Lovell powoli podniósł głowę i spojrzał w górę. Rzeczywiście było tam coś, jakieś stworzenie, zwierzę przywierające do belki, rozpłaszczone ze strachu, wciskające się w ciemny kąt, gdzie ściana spotykała się z sufitem. Z początku dzięki grze światła i mrocznych cieni stworzenie zdawało się wtapiać w kształt pokoju, ale stopniowo stawało się coraz wyraźniejsze.
Dziewczyna, może młoda kobieta — trudno powiedzieć. Jej głowa była wykręcona pod ostrym, nienaturalnym kątem, olbrzymie oczy, szaro-błękitne w tym świetle, oczy nocnego zwierzęcia, patrzyły na niego bez zmrużenia powiek. Jej twarz była biała, wyprana z koloru; napięta na kościstych kończynach skóra prawie przezroczysta. Miała na sobie jedynie jasną, cienką, luźną suknię. Jej stopy były bose. Lovell, nie spuszczając z niej oka, przemówił cicho, ostrożnie. — W porządku. Nie zrobię ci krzywdy.
Z góry nie dobiegła odpowiedź. Ogromne oczy nadal wpatrywały się w niego bez zmrużenia powiek, ciało nadal było zwinięte jak ostrze ze sprężystej stali, skulone najciaśniej, jak tylko możliwe. Lovell
21
ostrożnie, powoli, podniósł rękę, otwartą dłonią w jej stronę, jak gdyby chciał pomóc jej zejść z tej niebezpiecznej grzędy.
To spowodowało reakcję. Ze ściągniętych warg wydarł się ostrzegawczy syk. Jego ton i siła ulegały zmianie w miarę, jak podchodził. Syk narastał w jej gardle, aż w końcu przerodził się w głębokie warczenie rozwścieczonego i przerażonego psa.
— Okay... okay... — Lovell mówił tak, jakby starał się uspokoić przerażone dziecko. — Spokojnie...
I nagle kobieta wprost eksplodowała we wrzasku przerażenia. W pokoju zawibrowało skręcające wnętrzności wycie, które zmusiło Lovella do cofnięcia. Palce kobiety zgięły się jak szpony, zaczęła bić się nimi i drapać. Był to przerażający widok, budzący grozę i litość — strach sprawiał, że chciała wydrzeć własne serce.
— Jezu! — Lovell zrobił krok w jej stronę i wrzask stał się dwakroć głośniejszy. Jej ręce skoczyły ku głowie. Młóciła policzki i skronie z taką siłą, jakby próbowała się ogłuszyć.
— Przestań!
W odpowiedzi usłyszał straszliwe, mrożące krew w żyłach wycie, wrzask nieszczęścia i udręki, który stargał mu nerwy niczym piła. Lovell wyskoczył z pokoju w chwili, gdy Petersen wpadał frontowymi drzwiami.
— Do diabła, co tu się dzieje? — Wbiegł do sypialni, a wrzask przybrał na sile.
Lovell wyciągnął go do kuchni.
— Zostaw ją — rozkazał. — Jest przerażona.
— Ona? Cholera!
— Na dwór! Na dwór!
Dwaj mężczyźni potykając się wybiegli na werandę. Harmider za ich plecami powoli zaczął cichnąć. Po jakimś czasie słyszeli jedynie niski pomruk, jakby kobieta po wypędzeniu napastników ostrzegała ich przed powrotem.
Pętersen i Lovell, jednakowo zdumieni, wytrzeszczyli na siebie oczy.
— Dobry Boże! — wykrztusił Petersen, nie mogąc złapać tchu. — Do diabła, co to jest?
— Słyszałeś, by ktoś tu mieszkał? Policjant zdecydowanie potrząsnął głową.
— Nigdy. Kim ona jest? Co mamy zrobić?
— Okay. Pomalutku. — Lovel odwrócił się w stronę domu. — Zostań tu.
22
— Co chcesz zrobić?
— Porozmawiać z nią — rzucił przez ramię Lovell. — O ile to możliwe.
— Proszę bardzo — powiedział Petersen, robiąc wszystko, by uspokoić walące serce.
Lovell wśliznął się do domu i zatrzymał przy drzwiach sypialni. Nasłuchiwał w napięciu. Wrzaski ucichły, ale wiedział, że kobieta nadal jest wzburzona. Słyszał jej płytki, przyspieszony oddech, akcentowany szybkim tupotem bosych stóp. Brzmiało to tak, jakby biegała wokół pokoju, strzegąc go przed nienawistnymi intruzami.
Potem przemówiła... czy przynajmniej przemieniła swą zdolność do wrzasku w coś, co brzmiało jak mowa i miało formę języka. Ale nie przypominało niczego, co Lovell kiedykolwiek słyszał.
— Omu Neli, an, sokie, sokie on, omu Neli.
Jej głos był niski, ale słowa spieszne i urywane, jak gdyby przynaglała się do zachowania rozsądku, do znalezienia odwagi, by chronić się przed intruzami. Ton sugerował, że jej słowa są mieszanką zachęty i diatryby.
— Koli'zy'czek, ach! Aach! Koli'zy'czek, zzzslit! Zzzslit!
Ach! Ach! i Zzzslit wymawiała ze wstrząsającą siłą, jak gdyby były to złośliwe groźby. Potem znów dał się słyszeć niespokojny tupot, kobieta zaczęła krążyć po pokoju. Lovell mógł się tylko domyślać, jakie piekło przeżywała. Dwa niespodziewane wydarzenia — najpierw śmierć pani Kellty, a później nagła inwazja dwóch nieznajomych — musiały przepełnić ją bezbrzeżnym przerażeniem. Serce Lovella rwało się ku tej biednej, ogłupiałej ze strachu istocie. Pragnął uspokoić ją, zmusić, by zrozumiała, że nic jej nie grozi.
Przysunął usta do drzwi i przemówił cicho:
— Proszę — błagał. — P r o s z ę, nie bój się.
— Ach! — Kroki powoli ucichły. Lovell wyobraził sobie, że podskakuje jak przerażony kot i kuli się. Jej szaleńczy, urywany oddech stopniowo zaczął przeradzać się w pełen bólu wysoki krzyk.
— Okay — wyszeptał — okay. Odchodzę. Wszystko w porządku. Odsunął się od drzwi, ale nie wyszedł z budynku. Przykucnął
i słuchał dobiegających z sypialni splątanych niespokojnych dźwięków. Po chwili kobieta znów zaczęła mówić, jej głos drżał z przerażenia.
23
— Omu Neli, an, sokie, sokie an, sokie, sokie...
Jerry Lovell, nieobecnym gestem pocierając brodę, słuchał płynących z sąsiedniego pokoju lękliwych słów. Był to język, język, który ona rozumiała i którego używała do przywracania sobie pewności siebie. Język był ważnym mechanizmem wspomagającym, ważnym elementem jej natury. Lovell potrząsnął głową i przeklął się w myślach za to, że nie poświęcał większej uwagi wykładom dotyczącym psychologii klinicznej i behawioralnej, na które musiał uczęszczać w czasie studiów.
Spojrzał na drzwi wejściowe. Mając głowę niewysoko nad podłogą zauważył coś, co wcześniej umknęło i jemu, i Petersenowi. Pod kuchennym stołem była półka, osadzona w głębi pod blatem. W prymitywnej skrytce leżała pełna pożółkłych papierów teczka i czarna, podniszczona książka. Lovell natychmiast domyślił się, że to Biblia.
Oddech kobiety uspokoił się nieco, a jej pełną przerażenia mowę zastąpił nowy dźwięk — niski pomruk, kojąca mruczanka, która wznosiła się i opadała monotonnie. Lovell nie potrafił rozszyfrować jej znaczenia — nie wiedział, czy była to melodia mająca ją uspokoić, czy fragment pieśni żałobnej. Nie przypominała niczego, co wcześniej słyszał; była zarazem natchniona i krzepiąca.
Lovell sięgnął po papiery ukryte pod kuchennym stołem. Teczka zawierała plik dokumentów: akt własności, listy z banku, znaczną korespondencję od prawnika z Tacomy. Wszystkie listy i dokumenty były adresowane do panny Violet Kellty i pochodziły sprzed 1960. Lovell, przerzuciwszy je naprędce, dowiedział się, że zmarła panna Kellty posiadała trzy parcele nad jeziorem, bez żadnych obciążeń, oraz dożywotnią rentę — suma ta trzydzieści lat temu mogła być wystarczająca, ale obecnie była raczej skąpa. Odkryta przypadkowo skarbnica informacji wyjaśniła wiele, ale Lovell nie napotkał niczego, co pomogłoby zidentyfikować kobietę w sąsiednim pokoju.
Mruczenie przybrało na sile. Było przepojone smutkiem, który zdawał się pochodzić z głębi duszy. Rytmiczna melodia wznosiła się i opadała z równomiernością oddechu: nasycała powietrze, potem zamierała, potem znów wracała, równo i regularnie.
Biblia ujawniła tylko jeden dokument, ale tak interesujący jak wszystkie poprzednie razem wzięte. Był wypisany wielkimi, niepewnymi literami, charakterem typowym dla ofiar udaru zmuszonych do pisania niewłaściwą ręką.
24
Bóg cię tu przywiódł nieznąjmy. Strzeż moje] Neli Dobre dziecko. Niech Pan ma cię w opiece.
Lovell przeczytał słowa tuziny razy. Był tak wstrząśnięty, jakby znalazł wiadomość w butelce, wezwanie od zaginionego przed laty rozbitka z bezludnej wyspy. Oparł głowę o drzwi pokoju i słuchał mruczenia. Zatem to była Neli.
Rozdział 4
Ona jest jej córką — powiedział Lovell.
Na twarzy Petersena pojawiło się zaskoczenie.
— Czyją? Matki Kellty? Nigdy nie słyszałem, żeby miała córkę. Lovell położył dokumenty, Biblię i smutny list na masce krążownika.
— Neli — powiedział. — Ma na imię Neli.
Petersen szybko rozpostarł papiery i zaczął czytać je uważnie. Gwizdnął i potrząsnął głową.
— Widzisz to? Ta wiariatka była właścicielką połowy tego lasu.
— A teraz jest on własnością Neli. Petersen uśmiechnął się chytrze.
— No cóż, jeżeli nie zechce sprzedać, nie sądzę, żebyś się tu przeniósł.
— Chyba nie — rzekł ze śmiechem Lovell. Wskazał na list zmarłej. — Popatrz, tego nie łapię. O co tu chodzi? Czy pierwsza osoba, która ją znajdzie, musi się nią zaopiekować?
— To znaczy ty, Jerry.
—> Och, pewnie. Właśnie tego mi brakuje...
Petersen pomachał mu przed nosem listem pani Kellty.
— „Bóg cię tu przywiódł" — zacytował. — Niestety.
— Ty mnie tu przyprowadziłeś.
— Chcesz, żeby Pan miał cię w swej opiece czy nie? — Petersen nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Słuchaj — zaprotestował Lovell. — Gdybym chciał dzielić życie z jakąś wariatką, nadal byłbym żonaty i mieszkał w Filadelfii.
26
Szeryf powoli potrząsnął głową, jak gdyby nie do końca wierzył w to, co się wydarzyło.
— Wyciągnąłeś coś z niej? Słyszałem mnóstwo hałasu, ale nie miało to dla mnie żadnego sensu. Bełkot, jak sądzę.
Lovell zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie. Mówiła normalnie. Kłopot w tym, że ani słowa po angielsku.
— No to po jakiemu?
— W żadnym ze znanych mi języków. Petersen westchnął ciężko.
— Wiesz, a zanosiło się na zwykły, stary, normalny wtorek. Najpierw wykorkowała stara Kellty, a teraz to... to... Do diabła, nie wiem, jak to nazwać.
— Neli — podsunął Lovell.
— Tak. Ona. — Policjant spojrzał na chatę. Teraz była cicha, nic nie świadczyło, że ktoś jest w środku. — Co zrobimy? Nie możemy zostawić jej tak po prostu.
— Nie możemy? Jest tu od dawna. Przynajmniej tak sądzę. Boi się — prawdopodobnie jest panicznie przerażona — ale kiedy znalazła martwą matkę, miała dość przytomności umysłu, by ułożyć ciało. W dzień napiła się mleka. W czasie, gdy my byliśmy na zewnątrz.
Petersen skrzyżował ręce na piersiach i kpiąco zerknął na Lovella.
— Mówisz, że powinniśmy po prostują zostawić. Odejść i zapomnieć o niej.
— Nie. Oczywiście, że nie. Ale nie widzę tu miejsca dla policji.
— Cóż... — Petersen kopnął czubkiem buta miękką ziemię. — Kogoś należało by zawiadomić. Opiekę Społeczną czy APS. Kogoś takiego.
Lovell potrząsnął głową i zaczął zbierać rozrzucone na masce papiery.
— Ona nie potrzebuje pracownika z opieki społecznej. Przydałaby się jej izolatka o wyłożonych materacami ścianach. Ta dama jest poważnie wytrącona z równowagi.
— Zatem to nie tyle moja, ile twoja działka — skonkludował policjant.
— Dzięki.
— „Bóg cię tu przywiódł, nieznajmy" — powtórzył z chichotem Petersen.
27
— Wobec tego chyba będę musiał zająć się tą sprawą. — Lovell sam był zaskoczony, że w ciągu kilku minut zainteresował się obcą kobietą z chaty i rozwinął w sobie instynkt posiadacza. Widząc przerażenie w błękitnych oczach i słysząc pełen udręki głos uznał, że musi ją chronić, chronić przed światem — tak jak od dawna robiła jej matka. Była to poważna decyzja, a on podjął ją praktycznie bez chwili * imysłu.
Jeżeli Petersen rozumiał wagę tej decyzji, nie okazał tego. Jedynie
skinął lekko głową.
— Doceniam to. Ja mam pełne ręce roboty.
Obaj wiedzieli, że nie mówił ani o nagłej fali przestępstw w sennym Richfield, ani o świętej pamięci Violet Kality, ani nawet o odkryciu jej tajemniczej córki. Todd Petersen miał kłopoty w domu, kłopoty, które starał się zatrzymać w czterech ścianach, co jednak nie zawsze mu się udawało.
Szeryf wsunął się za kierownicę i uruchomił silnik, Lovell zaś obrzucił chatę ostatnim, długim spojrzeniem. Dom był teraz spokojny, cichy, a on mógł tylko zastanawiać się, czy Neli ich obserwuje. Wyczuwał, że tam jest. Co zrobi? Czy zaczeka na odjazd samochodu, po czym wybiegnie z chaty i ukryje się głęboko w lesie, czy też będzie się trzymała w pobliżu jedynego znanego sobie domu?
W milczeniu modlił się, żeby postanowiła zostać. Niezależnie od tego, jak ktoś dobrze znał las, mógł on okazać się miejscem nie znającym litości. Zdołał zauważyć, że Neli jest drobna, chuda, prawdopodobnie niedożywiona. Wątpił, czy zdołałaby przez dłuższy czas sprostać surowym wymaganiom lasu i gór.
— Jerry — przynaglił Petersen. — Muszę jechać...
— Tak. Przepraszam.
Gdy samochód wyjechał z polany, Lovell odwrócił się do kierowcy.
— Co na to powiesz, Todd? Lepiej zatrzymajmy to dla siebie. Chyba nie chcemy, żeby zwaliła się tu połowa całego okręgu.
Petersen skinął.
— Muszę złożyć raport. Później jest twoja. — Uśmiechnął się ze zmęczeniem. — I powodzenia.
Rozdział 5
W ciągu następnych dwóch dni Lovell dwa razy wracał do chaty zagubionej w dziczy, by zobaczyć Neli. Za pierwszym razem zapukał i wszedł, jakby składał zwyczajną sąsiedzką wizytę. Ale chata była pusta i cicha, milcząca w sposób, który sugerował, że od paru godzin nikt w niej nie przebywał.
Jego rozczarowanie zmalało nieco, gdy dokonał jednej, prostej obserwacji. Produkty spożywcze zostały ułożone w kuchennych szafkach i częściowo zjedzone. To powiedziało mu, że Neli nadal trzyma się domu; poczuł ulgę, że nie uciekła do lasu. Zostawił kartonik świeżego mleka i pudełko owsianki na kuchennym stole, co miało dać jej do zrozumienia, że był tutaj i nie żywi złych zamiarów.
Druga wizyta miała miejsce rankiem następnego dnia. Zaparkował jeepa na drodze i na piechotę ruszył przez wilgotny las. Zbliżył się do chaty ukradkiem, mając nadzieję, że zobaczy ją bez ujawniania swej obecności. Zasadził się w gąszczu jak myśliwy, obserwował i czekał, omiatając wzrokiem teren przez polową lornetkę. Słońce powoli wznosiło się nad poszarpanym horyzontem i osuszało zroszone poszycie. Przez parę godzin nic: ani znaku dziewczyny, żadnego dźwięku, żadnych kroków, żadnego poruszenia bursztynowych zasłonek.
Lovell cierpiał katusze niezdecydowania. Musiał wiedzieć, czy Neli nic się nie stało, czy jest bezpieczna w swoim ustroniu, a jednocześnie nie chciał zbliżać się z obawy, że ją spłoszy. Bał się, że Neli może opuścić chatę, tak jak dzikie zwierzę porzuca gniazdo czy norę skażone dotykiem obcego.
29
Potem, około południa, jego cierpliwość została nagrodzona. Z początku nie był nawet pewien, czy naprawdę coś słyszy, czy może jest to tylko sztuczka wiatru szumiącego w koronach drzew.
Potem dźwięk stał się wyraźniejszy. Był to głos Neli, śpiewający
w języku Neli.
— Koju mija, koju ija, koju kizia, koju bazia, koju lali, koju aj, koju utki' taj... — Smutne, miękkie kadencje dryfowały nad polaną niczym
śpiew ptaka.
Lovell był zaskoczony tym, jak wielką poczuł ulgę. Słuchał, dopóki Neli nie skończyła, a potem wyruszył do Seattle.
Porzuciws