15504

Szczegóły
Tytuł 15504
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15504 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15504 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15504 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rupert Thomson PODZIELONE KRÓLESTWO Przełożył Andrzej Jankowski DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2005 Tytuł oryginału Divided Kingdom Copyright © 2004 by Rupert Thomson AU rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2005 Redaktor Krzysztof Tropiło iwanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Lucyna i Krzysztof Kwiatkowscy Wydanie I ISBN 83-7301-526-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: [email protected] www.rebis.com.pl Skład 7QPK Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44 Mojej drogiej Evie, z miłością, która nie zna granic Było tak, jak gdyby opadła kurtyna, zakrywając wszystko, co kiedykolwiek znałam. Jean Rhys 1 W moim pokoju byli mężczyźni, i było jasno, zbyt jasno, i podnosili mnie z łóżka. Nie wyrywałem się ani nie krzycza- łem, nie wydałem żadnego dźwięku. Mundury, które mieli na sobie, były zimne w dotyku, jakby przed chwilą wyjęto je z lodówki. Kazali mi zaczekać na ulicy przed domem. W świetle la- tarni widziałem, że pada deszcz, deszcz tak drobny, że prawie go nie czułem. Patrzyłem, jak żołnierz zakłada mi na ramię opaskę. Mój cień załamywał się na krawężniku chodnika jak kawałek zgiętego w dwóch miejscach kartonu. Załadowali mnie na ciężarówkę, razem z ludźmi w różnym wieku, z których wszyscy mieli opaski i z których nikogo nie znałem. Nikt nic nie powiedział, nawet się nie poruszył. Nie pamiętam żadnych aktów przemocy, tylko ciszę i stały, lekki deszcz. Z miejsca, gdzie stałem, przy tylnej klapie, widziałem rodziców. Nie mieli czasu, żeby się odpowiednio ubrać. Ojciec był w piżamie, marynarce i papciach, a jego twarz była zmarszczona i pobrużdżona, jak gdyby sen zmiął ją w dłoni. Stopy mojej matki były bose. Stopy mojej matki... A jej jasne włosy przylgnęły lekko do tej strony głowy, któ- ra spoczywała na poduszce. Wołała mnie wysokim, pełnym napięcia głosem i wyciągała do mnie ręce, chwytając palcami powietrze. Odwróciłem się zażenowany, udając, że jej nie znam. Uśmiechnąłem się przepraszająco do tych wszystkich ludzi wokół mnie. - Przepraszam - powiedziałem. Oto, jak zaczyna się moja pamięć. Nie, nie pamięć. Moje życie. Kiedy nadszedł świt, stałem na peronie kolejowym. Niebo było zachmurzone, nad dachami unosiły się kłęby bieli i sza- rości, wszędzie były kałuże. Przez stację przejechał z łoskotem pociąg towarowy z wagonami zwieńczonymi zwojami drutu kolczastego. Wręczono mi herbatę w plastikowym kubku i kromkę chleba cienko posmarowanego margaryną. Teraz, kiedy zrobiło się jasno, zobaczyłem, że opaska na moim ra- mieniu jest czerwona. Nie tęskniłem za domem. Byłem tylko przemarznięty i zmęczony i zdawałem się rozumieć, że nie powinienem zastanawiać się nad tym wszystkim zbyt głęboko, jak ktoś, kto pływając w rzece, stara się trzymać blisko brzegu z obawy przed zdradzieckimi prądami. Tego samego dnia, po wielogodzinnej podróży, przybyliśmy do dużego, rozpadającego się domu na wsi. Zostało nas wtedy już tylko ośmiu, samych chłopców. Thorpe Hall przycupnął we wklęśnięciu terenu, płytkiej, bagnistej misie, a całą posiadłość otaczały lasy, masa dębów i kasztanowców z plamkami srebrzystych brzóz, niczym głowa przyprószona siwizną. Z trzech stron otaczała dom fosa, o powierzchni powleczonej szlamem i brzegach odgrodzonych trzciną. W głębinach stojącej wody przemykały stare ryby, złoto ich łusek było poplamione, jakby atramentem. Brak tynku i wąskie okna o szybkach oprawionych w ołów nadawały budynkowi wygląd wścibskiej, ale krótkowzrocznej osoby. Miałem wrażenie, że jest on świadom mojej obecności. Gdybym kiedykolwiek stąd uciekł, wiedziałby jakoś, że już mnie nie ma. Pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu liczba chłopców, z których najstarsi mieli czternaście, a najmłodsi pięć lat, wzrosła do ponad siedemdziesięciu. Zajmowali się nami dorośli, pan Reek i panna Groves, i zaopatrzyli nas w szare blezery, z których każdy miał wyhaftowanego na kieszeni na piersi szkarłatnego pawia. Naliczyłem ogółem osiemnaście sypialni, ale warunki były prymitywne i panował tłok, więc niektórzy chłopcy, w tym ja, musieli spać na siennikach z końskiego włosia, rozłożonych w korytarzach na górze. Nadeszła zima, ale wydawało się, że żaden kaloryfer nie działa. W niektórych pokojach panował tak gęsty i silny chłód, że nie mogłem uwierzyć, że nie jest widzialny; jeśli prze- szedłem przez taki pokój, jeszcze po paru minutach miałem zimne włosy. W lodzie, który utworzył się na wewnętrznej stronie szyb, wyskrobałem swoje inicjały, nie wiedząc, że moje nazwisko zostanie mi wkrótce odebrane. W tych pierw- szych dniach nie słychać było w budynku żadnego śmiechu ani odgłosów smutku, zalegała dziwna, pusta cisza - coś w rodzaju próżni. W nocy rozdzierało powietrze przeraźliwe szczekanie lisów. Jeden chłopiec powiesił się w ubikacji na piętrze. Tego samego wieczoru jego ciało zabrał ambulans. Nie widziałem żadnych niebieskich błysków świateł na podjeździe. Nie sły- szałem syreny. Nic nie przerwało ciemności i ciszy, które nas otaczały. Dwa dni później odprawiono w kaplicy nabożeństwo żałobne. W kazaniu pastor opisał śmierć tego chłopca jako tragiczny wypadek, chociaż wszyscy wiedzieli, że prawda jest inna. Innego chłopca przyłapano na tłuczeniu głową w mur. Jego również usunięto z domu i nikt go więcej nie widział. Były to pierwsze ofiary Reorganizacji, jak to nazwano, i rzad- ko o nich mówiono, a i wtedy ściszonymi głosami w jakimś odległym kącie ogrodu albo nocą w łóżku, kiedy pogasły wszystkie światła. Nie musieliśmy już nosić czerwonych opasek na ramio- nach, ale czasami czułem lekki ucisk wokół mięśni i przyła- pywałem się na tym, że patrzę na rękę, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma tam tego paska tkaniny. Nadeszło Boże Narodzenie. W wigilię oglądaliśmy koncert kolęd w telewizji. Pan Reek starał się zachęcić nas do przyłączenia się do śpiewu, ale nie mieliśmy śpiewników kościelnych i tylko bardzo nieliczni z nas znali wszystkie słowa. W środku jednej kolędy zobaczyłem rodziców po drugiej stronie pokoju. Byli elegancko ubrani, ojciec w płaszczu, matka w tkanym szalu i butach do kolan. Idą na pasterkę, pomyślałem, i wstałem, żeby pójść z nimi. Jednak zanim dotarłem do drzwi, już wyszli. Zacząłem wołać matkę i poczułem, że ktoś chwyta mnie za rękę, ale kiedy podniosłem wzrok, była to tylko panna Groves. Udało mi się powstrzymać płacz do chwili, kiedy znalazłem się na górze, w moim łóżku. Następnego ranka stałem obok choinki z wszystkimi pozostałymi chłopcami. Każdy z nas dostał prezent. Mnie przypadła para jasnoniebieskich skarpetek ze szlaczkiem z brązowych szczeniąt na boku. Pamiętam, jak pomyślałem, że to jakaś pomyłka. Pamiętam też, że nie było nikogo, komu moglibyśmy podziękować. Nie padał śnieg. Na początku nowego roku złożył nam wizytę przedstawiciel rządu. Tego dnia powiedziano nam podczas śniadania, że jest on bardzo ważną osobą i że powinniśmy się zachowywać jak najlepiej. Patrzyłem z okna na podeście pierwszego piętra, jak podjazdem sunie limuzyna na szerokich, grubych oponach, a jej czarny dach lśni w promieniach zimowego słońca. Oddałbym wszystko za przejażdżkę tą limuzyną. Później zebraliśmy się w głównej sali. Przedstawiciel rządu, o rzadkich, potarganych włosach, w szarym płaszczu prze- ciwdeszczowym, trochę nas rozczarował - przypuszczam, że spodziewaliśmy się, iż będzie się prezentował równie efek- townie jak jego samochód - ale potem zaczął mówić. - Dzieci Czerwonej Strefy - powiedział i każdego z nas przeniknął dreszcz. Nie wiedzieliśmy, co to dokładnie znaczy, ale najwyraźniej odnosiło się to do nas. Dzieci Czerwonej Strefy - oto, czym byliśmy. Czym się staliśmy. Oświadczył nam, że powinniśmy być dumni. - Trzeba was podziwiać - rzekł - bo jesteście rzadkością. Chociaż jest was niewielu, trudno jest przecenić wasze zna czenie. Przyszłość zależy od tego, jaki przykład dacie innym. Można nawet powiedzieć, że w waszych rękach spoczywa los narodu. Potem pobiegliśmy korytarzami na podjazd, trzymając wyimaginowane kierownice w rękach i wydając dźwięki na- śladujące odgłos pracy silnika. Każdy z nas stał się szoferem tej lśniącej, czarnej jak noc limuzyny. Dzieci Czerwonej S t r e f y - krzyczeliśmy jeden do drugiego. Dzieci Czerwonej Strefy. Nadal nie mieliśmy pojęcia, co to znaczy. Byliśmy rozentuzjazmowani, choć nie wiedzieliśmy z jakiego powodu. Był to skutek pochlebstwa - natychmiastowy i silny, ale jednocześnie dziwnie płytki. Tego wieczoru jedliśmy pieczoną na rożnie wieprzowinę i piliśmy sok jabłkowy, i pozwolono nam położyć się spać godzinę później niż zwykle, bo było to takie ważne wydarzenie. W następny poniedziałek zaczęły się lekcje w starej sali balowej. W jednej ze ścian były cztery okna sięgające od podłogi po sufit. Przez ich rozmyte, zniekształcające kontury szyby widziałem ogród francuski z trawnikiem, żywopłotem i żwirowymi ścieżkami. Przeciwległą ścianę sali pokrywała pomalowana na zielono boazeria z równie wielkimi jak okna czterema lustrami, w których zdawało się wzmagać i migotać napływające z zewnątrz światło. Z przodu znajdowało się niskie podium, na którym występowały kiedyś kwartety smyczkowe albo zespoły przygrywające do tańca. Czasami zauważałem w mroku błysk puzonu albo wygięty kształt waltorni, idealnie gładką blachę o powierzchni lśniącej jak miód spływający z grzbietu łyżki, a czasami zaszeleściło obok mojego łokcia powietrze i poczułem trwający zaledwie sekundę powiew, jakby zawirowała w pobliżu dziewczyna w wieczorowej sukni. Nigdy nie miałem wrażenia, że ta sala jest nawiedzona, ale po prostu myślałem, że była świadkiem szczęśliwych, weselszych dni i że pozostały w niej ślady tamtych czasów, tak jak w kuchni jeszcze długo po śniadaniu utrzymuje się zapach grzanek albo smażonego bekonu. Na parkiecie ustawiono w rzędach ławki, w których posadzono nas według porządku alfabetycznego. Ponieważ nazywam się Micklewright, znalazłem się między Maclea-nem i Abdulem Nazirem. Nazir zawsze płakał albo był bliski płaczu i jego ciemne rzęsy były stale sklejone łzami. Ja w ogóle nie płakałem, oprócz jednego razu, w wigilię Bożego Narodzenia, po kolędach, ale od tamtej pamiętnej nocy ani razu nie widziałem rodziców. Może było we mnie coś, co nie mogło tego znieść. Nie mogło znieść wspomnień. Patrząc na Nazira, miałem często wrażenie, że wziął na swoje barki ciężar mojego smutku i że płacze nie tylko za siebie, ale również za mnie. Natomiast Maclean nie wydawał się ani trochę przygnębiony. Gdy przyciągałem jego spojrzenie, rzucał we mnie papierowymi kulkami. Miał długie, kościste przeguby, a jego uszy sterczały jak uchwyty pucharu przyznawanego w nagrodę za zwycięstwo w zawodach sportowych. Naszą nauczycielką była tęga, ale pełna entuzjazmu panna Groves. Siedząc pod kryształowymi żyrandolami i pochmurnymi spojrzeniami, którymi obrzucało nas z oprawionych w złocone ramy portretów kilku mężczyzn w zbrojach, mieliśmy się uczyć o nowym systemie politycznym, który właśnie zapanował, i o tym, dlaczego przedstawiciel rządu uważał, że jesteśmy tacy wyjątkowi. Pierwszego ranka panna Groves uczyła nas najnowszej historii naszego kraju. Powiedziała, że zaczęły targać nim konflikty, zapanowała obsesja na punkcie zdobywania i sławy, zawiść, nędza i chciwość. Gwałtownie szerzyła się prze- stępczość, sądy były zawalone sprawami karnymi, więzienia przepełnione. Rozwód następował po ślubie równie szybko jak ciąża po pokwitaniu. W każdej bramie, każdym rowie i przejściu podziemnym spali bezdomni. Rasizm był tak powszechny i tak głęboko zakorzeniony jak nigdy wcześniej. Za każdym rogiem czaiła się przemoc. I nie ograniczała się ona do zabijania dorosłych przez dorosłych. Dzieci zabijały dzieci. Ponieważ brakowało chętnych do pracy w policji, ludzie zaczęli brać sprawy w swoje ręce. Jeśli nie podobał ci się czyjś sposób prowadzenia samochodu, rozbijałeś mu lewarkiem reflektory. Jeśli podejrzewałeś, że ktoś z sąsiedztwa molestuje dzieci, dokonywałeś nad nim samosądu. Jeśli do twojego domu dostał się włamywacz, strzelałeś do niego i kładłeś go trupem. Od dziesiątków, jeśli nie setek lat społeczeństwo maskowało swoją prawdziwą naturę złożoną siecią dobrych manier i konwenansów, ale teraz skończyło z udawaniem, że jest czymś innym, niż zawsze było - zamkniętym w sobie zbiorowiskiem północnych barbarzyńców. Nadszedł czas na zastosowanie radykalnych środków, ciągnęła dalej panna Groves z zarumienionymi z emocji policzkami, i rząd nie uchylił się od spoczywającej na nim odpowiedzialności. Premier i członkowie jego gabinetu zebrali się w tajnej kancelarii, z dala od oczu i uszu wyborców. W tym podziemnym pomieszczeniu, pozostałości po wojnie, która toczyła się około pół wieku wcześniej, rozmawiali, sprzeczali się, a nawet płakali, aż w końcu podjęli decyzję: zrobią coś odważnego, coś niezwykłego... Siedząc w naszej prowizorycz- nej klasie, wstrzymaliśmy oddechy. Panna Groves opowiadała o tym tak dobrze, z taką, trzymającą w napięciu, znajomością atmosfery i szczegółów, że nie mogliśmy się doczekać dalszego ciągu. Jednak w tym momencie przerwała. - Do zobaczenia jutro o dziewiątej - powiedziała. Oczywiście przyszliśmy. Przyszliśmy nawet wcześniej. Chodziliśmy do szkoły, uczyliśmy się, nie do wiary, historii, ale jednocześnie gromadziliśmy wiadomości o sobie, o tym, co się wydarzyło w nieodległej przeszłości i co się wydarzy w bliskiej przyszłości. Nasze życie stało się książką, od której nie mogliśmy się oderwać. Krokiem, na który zdecydował się rząd, powiedziała nam tego następnego ranka panna Groves, była reorganizacja ludności kraju - całej ludności, poczynając od rodziny królew- skiej. Tu zrobiła pauzę. Musieliśmy dużo pojąć. Prawdopodob- nie nie słyszeliśmy wcześniej słowa „reorganizacja", ciągnęła. Tak nazwali swoją inicjatywę. Podzielili ludność na cztery odrębne grupy, nie ze względu na pozycję ekonomiczną czy społeczną, kolor skóry, rasę czy wiarę, ale zgodnie z psy- chologią, według typów temperamentu. Jak zdefiniowali typy ludzi? Panna Groves odwróciła się ku tablicy i napisała na niej wielkimi literami HUMORY. Zapytała, czy ktoś z nas wie, co znaczy to słowo. Nikt nie wiedział. Powiedziała, że prawie przez dwa tysiące lat, począwszy od Hipokratesa, medycyna opierała się na założeniu, że istnieją cztery płyny organiczne albo humory - czarna żółć, żółta żółć, krew i flegma. Zerknąłem na Macleana. Obaj zmarszczyliśmy nosy. Ale panna Groves znowu stała przodem do tablicy i rysowała duże koło, które zaczęła następnie dzielić na cztery równe części. W jednej z nich napisała CZARNA ŻÓŁĆ, w drugiej ŻÓŁTA ŻÓŁĆ, i tak dalej, aż każda objęła jeden humor. Właśnie wtedy przerwał jej chłopiec nazwiskiem Cody. - A co z sikami, panno Groves? Przez salę przebiegł śmiech, suchy, szeleszczący dźwięk, jak odgłos liści toczonych przez wiatr po podłodze. Martwych liści. Panna Groves obróciła się gwałtownie. Miała ściągniętą twarz, a policzki i usta całkiem jej zbielały. - Kto to powiedział? Cody podniósł rękę. - Ja, proszę pani. Chciałem zapytać o mocz. Czy mocz nie jest płynem organicznym? Zawsze myślałem, że ma w sobie coś z lisa - brązowe włosy o rudawym odcieniu, czujną, sardoniczną, chytrą minę. - Wyjdź z sali, Cody. Porozmawiam z tobą później. Odprowadzały go wszystkie oczy, kiedy wstał i podszedł do drzwi. - Jeszcze jakieś pytania? - powiedziała panna Groves. Z bijącym sercem i wyschniętym gardłem wbijałem wzrok w odrapany pulpit ławki. Czułem spojrzenie panny Groves prześlizgujące się po mojej głowie jak snop światła z przecze- sującego teren szperacza. - Chcę, żebyście sobie wyobrazili - powiedziała, starannie wymawiając słowa, wciąż pełnym napięcia głosem - że to koło to wasze ciało. Wyobraźcie sobie, że wasze dobre zdrowie zależy od prawidłowej, rozsądnej równowagi wszystkich humorów. Kiedy już to sobie wyobrazicie, rozszerzcie to na cały kraj, organizm państwowy, jak się czasami to nazywa. Wyobraźcie sobie, że to koło jest całym krajem. Widzicie - zrobiła krok w naszą stronę, a w jej głosie znowu pobrzmiewał entuzjazm - teoria humorów zbudowana jest na pojęciach harmonii i równowagi, a tych właśnie cech bra- kowało naszemu krajowi przed Reorganizacją. W głębokiej, odległej przeszłości lekarze opierali się na teorii humoralnej, lecząc wszelkiego rodzaju dolegliwości, od niemocy fizycznej po skazy moralne. Jednak nagle okazało się, że leczenia po- trzebuje organizm państwowy, społeczeństwo. Podniósł się wiatr i uderzył w wysokie okna. Żyrandole nad naszymi głowami zadrżały i zatrzęsły się jak szklane ptaki stroszące pióra. Pomyślałem o Codym, czekającym na pełnym przeciągów korytarzu, i zacząłem się zastanawiać, czy nie żałuje, że nie powściągnął języka. Są cztery humory, wyjaśniała panna Groves, a każdy z nich można dopasować do innego temperamentu czy charakteru. Znowu przesunęła się do tablicy. Pod słowami ŻÓŁTA ŻÓŁĆ napisała CHOLERYK, pod CZARNĄ ŻÓŁCIĄ - MELANCHOLIK, pod FLEGMĄ - FLEGMATYK, a pod KRWIĄ - SANGWINIK. Trudne słowa, powiedziała, odwracając się do nas, ale nie tak trudno je zrozumieć. Cholerycy znani są ze swojej skłonności do agresji. Ich życie jest gorączkowe i pełne ekscesów. Natomiast melancholicy są smętni i nastawieni introspekcyjnie. Interesuje ich życie umysłu. Flegmatycy są uczuciowi. Empatia jest u nich rzeczą naturalną, podobnie jak pewna duchowość, ale z zasady bywają bierni, nieco niemrawi. Jeśli chodzi o sangwiników, to są oni pogodnymi i pełnymi dobrych intencji optymistami. Często stawia się ich innym za przykład. Panna Groves omiotła spojrzeniem nasze twarze. - Rozumiecie, dokąd to zmierza? - spytała. - Nie, być może jeszcze nie. Ale zrozumiecie... zrozumiecie. -1 uśmiechnęła się porozumiewawczo. Tego wieczoru, w łazience, Cody pokazał nam tylne części swoich ud. W miejscach, gdzie wylądowała trzcina panny Groves, skóra pokryta była sinymi obrzękami, ale Cody nie żałował tego, co zrobił. Wydawał się raczej traktować tę karę jako cenę za zdobycie cennych informacji, którymi mógł się teraz podzielić z innymi. - Kiedy bije, to tak jakby chrząka - powiedział - zupełnie jak świnia. W ciągu następnych kilku dni panna Groves opowiedziała nam resztę tej historii. Każdy mieszkaniec naszego kraju został potajemnie zbadany, poddany ocenie i zaklasyfikowany do jednej z czterech kategorii, a we wszystkim ściśle opierano się na teorii humorów. Były to w najlepszym razie przybliżone kategorie, zdarzały się więc pomyłki, błędne przydziały, oczywiście, że się zdarzały, ale nic nie można na to poradzić. W tym momencie panna Groves podeszła do nas jeszcze bliżej i wydawało się, że jej oczy zapłonęły niczym lampy. W chwilach kryzysu, powiedziała, dobro większości zawsze przeważa nad dobrem nielicznych osób, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi zdrowie całego narodu. Po podzieleniu ludności na cztery grupy podzielono rów- nież terytorium kraju. To, co było do tej pory zjednoczonym królestwem, rozpadło się na cztery oddzielne i niezależne republiki. Utworzono nowe granice. Również nową infra- strukturę w każdej republice. Nową lojalność. - To wszystko odbywa się - powiedziała panna Groves - właśnie teraz, gdy o tym mówimy. -1 odwróciła się w stronę najbliższego okna, a jej twarz jakby promieniała. W jej opinii w tej przejściowej fazie decydującą rolę odgrywa symbolika. Dotychczasowe życie ludzi, zarówno prywatne, jak i publiczne, legło w gruzach. Trzeba im było dać coś świeżego, coś klarownego i potężnego, z czym mogliby się utożsamiać. Postanowiono, że nowe kraje zostaną oznaczone odmiennymi barwami. Terytorium przydzielone osobom o temperamencie cholerycznym miało się stać Żółtą Strefą, gdyż choleryczność wiąże się i z żółtą żółcią, i z ogniem. Ponieważ flegmę łączy się z wodą, ojczyzna flegmatyków miała nosić nazwę Niebieskiej Strefy. Chociaż przyczyną melancholii jest czarna żółć, władze odrzuciły czerń jako kolor określający ten typ. Ma ona zbyt wiele negatywnych konotacji. Nawiązano zamiast tego do ziemi, która jest żywiołem kojarzonym z melancholią i w sta- rożytnej ikonografii była na ogół przedstawiana jako kobieta w zielonych szatach; dlatego terytorium, które przypadło w udziale melancholikom, miało zostać Zieloną Strefą. Jeśli chodzi o temperament sangwiniczny, to wynika on z krwi. Rejon przydzielony osobom o usposobieniu sangwinicznym stał się Czerwoną Strefą. Aby umocnić poczucie odrębności czterech nowych państw, każdemu dano własną flagę. W jednym z rzadkich momentów pogodniejszego, bardziej twórczego nastroju panna Groves zachęciła nas, byśmy - na podstawie tego, czego się już nauczyliśmy - zgłosili nasze własne propozycje flag. Pierwszą nagrodę zdobył jasnowłosy chłopiec o nazwisku Jones. W swoim projekcie - flagi Czerwonej Strefy - wykorzystał powiększone zdjęcie krwi, które znalazł w jakimś czasopiśmie. Układ czerwonych i białych cząsteczek kojarzył się z pracowitością i poetycznością, a przy tym był cudownie pomysłowy, bo wszyscy sangwinicy mogliby nosić flagę na- rodową w sobie, bez względu na to, czy się im to podoba czy nie (tak samo, oczywiście, wszyscy inni, ale, jak spokojnie wykazał Jones, dla nich byłoby to marzeniem, celem, czymś, do czego mogliby dążyć). Po rozdaniu nagród panna Groves zaprezentowała podo- bizny rzeczywistych flag. Flaga choleryków przedstawiała salamandrę na żółtym tle. Według Arystotelesa i kilku innych pierwszych przyrodników salamandra miała żyć w ogniu. Na fladze flegmatyków unosił się na kobaltowym tle konik morski, który przywodził na myśl niepewność siebie i nieokreśloność, natomiast flaga melancholików ukazywała królika przycupniętego na zielonym polu, ponieważ królik był jednym ze zwierząt wykorzystywanych w ikonologicznych przedstawieniach ziemi. Na fladze, która miała powiewać na terytorium sangwiników, pysznił się paw na szkarłatnym tle. Uważano, że osobami o temperamencie sangwinicznym włada powietrze, a jego boginię, Junonę, często przedstawiano na rydwanie ciągniętym przez pawie. Chociaż podobało mi się wykorzystanie zwierząt, zwłaszcza mitycznej salamandry, jako symboli poszczególnych temperamentów, uważałem, że dzieło Jonesa przyćmiewa wszystko, co zobaczyłem, i po- wiedziałem mu o tym. Zarumienił się i uciekł spojrzeniem w bok. Na ostatniej lekcji panna Groves powróciła do punktu wyj- ścia. Tego ranka wiał chłodny wiatr i żyrandole nad naszymi głowami drżały i gadały ze sobą. Za oknami przesuwały się niechlujne strzępy szarych chmur. Ławka po mojej prawej stronie była pusta. Kilka dni wcześniej usunięto z naszego domu biednego Abdula Nazira. - Na pewno sami już sobie to uświadomiliście - powie działa - że dlatego jesteście wyjątkowi, bo zostaliście wszyscy zaliczeni do sangwiników. - Podniosła nieco głos, by nie zagłuszało jej zawodzenie wiatru. - Jeśli okażecie trochę cierpliwości, przeczytam wam krótki fragment dzieła, które zostało napisane ponad czterysta lat temu. Wyjąwszy z kieszeni grubą książeczkę z okładką ze znisz- czonej brązowej skóry, odchrząknęła i zaczęła: Gdyby trzeba było ustanowić nad wszystkimi tempera- mentami monarchę albo księcia, ta sangwiniczna natura aspirowałaby niewątpliwie do owej wysokiej godności dzierżenia władzy, albowiem jest ona zaiste ozdobą ciała, dumą humorów, wzorem charakterów, księciem wszystkich temperamentów. Albowiem krew jest olejem lampy naszego życia. Umilknąwszy, panna Groves nadal patrzyła na tę samą stronę, potem powoli zamknęła książkę i spojrzała poważnie na nasze twarze. - Byliście wspaniałymi uczniami - powiedziała drżącym teraz głosem - i niczego więcej nie mogę już was nauczyć. Idźcie w świat i róbcie, co w waszej mocy. Życzę wam wszystkiego najlepszego. - Po tych słowach odwróciła się i szybko wyszła. Maclean trącił mnie, więc się obejrzałem. Przez jego duże, przeźroczyste uszy przeświecało światło. - Trochę za dużo flegmy dziś rano - powiedział. - Nie sądzisz? Dobrze odrobił swoją lekcję. panna Groves nauczyła nas, między innymi, że od lat, nawet od dziesiątków lat, rodzina poważnie chyliła się ku upadkowi i że ta idea utrzymywała się tak długo jedynie dzięki ludzkiemu konserwatyzmowi, strachowi przed zmianami. Jak można oczekiwać, że ludzie, którzy mają ze sobą niewiele albo zgoła nic wspólnego, będą żyć razem? Jak mogą osiągnąć sta- bilność, nie mówiąc już o szczęściu? Każdy, kto miał choć odro- binę zdrowego rozsądku, widział, że jest to przepis na klęskę. Krótko mówiąc, rodzinę można obciążać odpowiedzialnością za dezintegrację społeczeństwa i politycy, którzy zaplanowali Reorganizację, czuli się w obowiązku uznać ten fakt. Ale jak postępować w takiej sytuacji? Wkrótce uświadomili sobie, że odpowiedź na to pytanie leżała już przed nimi na stole. Gdyby zreorganizowali społeczeństwo w oparciu o humory, to automa- tycznie zlikwidowaliby starą koncepcję rodziny i w jej miejsce ustanowiliby nową. Ta nowa rodzina byłaby grupą ludzi podob- nych do siebie psychicznie - innymi słowy, grupą ludzi pozo- stających ze sobą w dobrych stosunkach. Zrezygnowano by z więzów krwi na rzecz prostej zgodności i przystawalności, a jeśli - dowodziła panna Groves - nie byłaby to komórka, na której podstawie można by zbudować stabilne i harmonijne społeczeństwo, to ciekawe, co byłoby taką komórką. Zauważyłem, że w miarę upływu tygodni liczba chłopców zakwaterowanych w Thorpe Hall stopniowo się zmniejsza. Pod koniec lutego pozostało nas tylko trzydziestu sześciu. Powoli, ale niezawodnie władze znajdowały nam nowe ro- dziny, nowe miejsca, w których mieliśmy żyć. Nigdy jednak nie było wiadomo, kto zostanie zabrany jako następny ani czy jeszcze kiedyś się zobaczymy. W tej pełnej niepewności atmosferze nasza przyjaźń pogłębiała się, otoczona aurą rozpaczy i romantyzmu. Zaczęliśmy składać sobie nawzajem nierozważne obietnice, zawierać tajne pakty. Żeby nie wia- domo co, pozostaniemy w kontakcie. Odszukamy się. Nigdy nie zapomnimy. Niektórzy chłopcy nacinali sobie wnętrza dłoni albo koniuszki palców i mieszali krew, przysięgając, ze będą braćmi przez pięćdziesiąt, przez sto lat - przez całą wieczność. Inni posuwali się dalej. Na początku marca pobrali się Cody i Maclean. Ślub odbył się w łazience na najwyższym piętrze, przy zgaszonych świat- łach. Cody zrobił sobie naprędce welon ślubny z firanek, które zwędził z rzadko używanego korytarza za kuchnią. Maclean zatknął krokusa w górną dziurkę bluzy od piżamy. Ich ob- rączki były identyczne - grube, matowosrebrne, sześciokątne (Maclean wykradł się pewnego wieczoru z domu i odkręcił dwie mutry z tylnego koła samochodu pana Reeka). Wciąż widzę błyszczące za welonem oczy Cody'ego, kiedy idzie przez zalany światłem księżyca podest schodów, a reszta nas śpiewa ochrypłym szeptem Oto nadchodzi panna młoda, widzę też Macleana, czekającego cierpliwie przy wannie, z rękami złożonymi przed sobą i brodą niemal dotykającą obojczyka. Po ceremonii młoda para spała w jednym łóżku, spleciona w objęciu, z obrączkami mocno wciśniętymi na serdeczne palce lewych dłoni. Parę dni później pan Reek miał wypadek. Wyobraziłem sobie, jak jedno z kół jego samochodu toczy się drogą, wesołe, niemal beztroskie, niczym koń wyścigowy, który zrzucił jeźdźca, podczas gdy samochód zjeżdża w bok, krzesząc iskry obnażoną piastą i osią. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Jonesem, tym chłopcem, który zdobył pierwszą nagrodę za projekt flagi. Należał do tych, którzy bali się przeniesienia, ponownego umieszczenia wśród nieznajomych ludzi, i nadeszła taka chwila w naszej przyjaźni, że nie mówił o niczym innym. - A jeśli mi się nie spodobają? - pytał. - Jeśli będą wobec mnie okrutni? - Wszystko będzie dobrze - odpowiadałem. - Nie wiem. Nie mogę spać. - Przestań się zamartwiać - mówiłem. - Będzie świetnie. Potrząsał głową i wbijał wzrok w ziemię, a w jego załza wionych oczach widać było niepokój. Pewnego dnia natknąłem się na niego w odrapanym, po- nurym korytarzu na tyłach domu. Stał na jednej nodze, jak bocian. Myśląc, że stroi sobie żarty, roześmiałem się i pchną- łem go w ramię. Runął w bok, ale udało mu się utrzymać na nogach dzięki temu, że oparł się ręką o ścianę, a kiedy odzy- skał równowagę, znowu stanął na jednej nodze, jak przedtem. Nic nie powiedział. Za nim, na końcu korytarza, drzwi były na wpół otwarte i ukazywały fragment ogrodu - słońce padające na żwirową ścieżkę, baldachim liści. Obszedłem go i stanąłem przed nim. - Jones? - powiedziałem. - Co robisz? Jego wzrok był tak pozbawiony wyrazu, że nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Nigdy jeszcze nie widziałem tak nieobecnego spojrzenia, takiej absolutnej pustki. Najpierw odniosłem wrażenie, że patrzy na jakiś przedmiot czy powierzchnię oddaloną zaledwie o parę cali od jego twarzy, ale oczywiście niczego tam nie było. Później pomyślałem, że wyglądało to raczej tak, jakby zapodział się gdzieś jakiś istotny składnik jego osobowości, część, która sprawiała, że był tym, kim był. Cienki pas oświetlonego żwiru za drzwiami na końcu korytarza promieniował jasnością innego świata, świata leżącego poza tym - świata, do którego być może już wkroczył Jones. Zdaje się, że zadrżałem, stojąc tak przed nim owego ranka. Jednak on wydawał się mnie nie widzieć. Zdawał się nawet nie uświadamiać sobie mojej obecności. Początkowo nikt tego nie zauważył, ale Jones robił to dalej, dzień w dzień. Stał na jednej nodze godzinami, zawsze w tym samym ponurym korytarzu. Inni chłopcy szydzili z niego i obrzucali go wyzwiskami, ale on ani razu na to nie zareagował. Jeśli go popchnęli, po prostu znowu się podnosił i dalej stał tak samo jak przedtem. Wyraz jego twarzy nigdy się nie zmieniał. Po pewnym czasie chłopcy stracili zaintere- sowanie i mniej lub bardziej go ignorowali. - O, Drewniana Noga - mówili. Albo: - Cześć, Bocian. Zapewne w końcu ktoś musiał powiadomić o tym władze, bo Jonesa przeniesiono. Tego dnia zostałem wysłany z Mac- leanem i paroma innymi do sadzenia cebuli w warzywniku i nie zdawałem sobie sprawy, że nie ma Jonesa, dopóki nie usiedliśmy wieczorem do kolacji. Przypuszczałem, że znale- ziono dla niego nowy dom, i miałem nadzieję, że nowi rodzice będą go dobrze traktować. Było mi tylko przykro, że nie zdążyłem się z nim pożegnać. Dziwne, ale korytarz, który stale okupował, nie wydawał się pusty po jego odejściu. Było tak, jakby zostawił tam cząstkę siebie, jakiś odcisk w powietrzu, jak gdyby, stojąc tam godzinami w takiej pozycji, na zawsze odmienił tę część domu. Być może to właśnie znaczy słowo „nawiedzony". W każdym razie nigdy już nie czułem się w tym korytarzu swobodnie i unikałem go, jak mogłem. Pewnie była wiosna, kiedy zostałem wezwany do gabinetu pana Reeka, ponieważ pamiętam, że wyjrzałem przez okno i ujrzałem przy fosie żonkile, pochylające w podmuchach wiatru swoje żółte kielichy. Reek stanął przede mną z kartką papieru w dłoni. - Od tej pory - powiedział - będziesz się nazywał Tho mas Parry. - Odłożył kartkę, potem zdjął okulary i spojrzał bacznie na przeciwległą ścianę. - Thomas Parry - powtó rzył. - Dobre, solidne nazwisko. Z takim nazwiskiem możesz zostać, kim chcesz. Kim chcesz. - Skupił ponownie wzrok i popatrzył z góry na mnie. - Zdajesz sobie sprawę, jaka to szansa? - Przemawiał nieco drżącym głosem, jakby podej rzewał, że nie doceniam tego, co się dla mnie robi. - Pomyśl tylko o tym. Zupełnie nowy start. Nowy początek. Musiał wygłosić dziesiątki takich mów. - Chcę, żebyś o czymś pamiętał. - Podszedł do jasnego okna i popatrzył w stronę lasu. Znalazłem tam kiedyś czaszkę ptaka, dokładnie wybieloną przez słońce i deszcz, lekką jak papier. - Gdybyś zauważył jakieś zachowanie - powiedział - które nie pasuje do tego, co wiesz o usposobieniu sangwinicz- nym, twoim obowiązkiem - twoim obowiązkiem - jest donieść o tym władzom. - Spojrzał na mnie przez ramię. Promień słońca wydobywał z jego prawego ucha kępkę rudych włosów. - Czy wyrażam się jasno? - Tak, proszę pana. Przez długą chwilę przyglądał mi się badawczo. - W porządku, mój chłopcze. Możesz iść. Stał w blasku słońca, czekając, aż wyjdę z pokoju. - Martwię się o Jonesa - powiedziałem. - O Jonesa? - Na chwilę zmarszczyła się skóra na grzbie- cie jego nosa. - Ach tak, Jones. On został - zawahał się - no, został przeniesiony. - Dokąd? - Obawiam się, że to wiadomość poufna - odparł Reek. - Nie mogę ci tego powiedzieć. - Podszedł bliżej i zerknął na mnie z ukosa, krzywiąc usta w wysilonym uśmiechu. - Nie masz więcej pytań, prawda? Kilka dni później wsadzili mnie do pociągu. Podróżowała ze mną jakaś kobieta; zapomniałem jej nazwiska. Miała przedstawić mnie mojej nowej rodzinie, nadzorować to, co w wielu przypadkach musiało być niezwykle krępującym przejściem. Podczas podróży mogłem po raz pierwszy zo- baczyć, jak został podzielony kraj. Około południa pociąg zwolnił i zatrzymał się w szczerym polu. Nie widziałem ani śladu stacji, tylko nasyp najeżony fioletowymi kwiatami w kształcie włóczni. - Granica - mruknęła moja towarzyszka. Otworzyłem okno i wyjrzałem. Pod kątem prostym do torów byle jak wzniesiono mur z betonowych bloczków. Na początku biegł poziomo, potem wspinał się na nasyp i znikał z pola widzenia. Na górze rozciągnięto dwie równoległe linie drutu kolczastego, dzięki czemu mur był wyższy i trudniejszy do sforsowania. W wiosennym słońcu stali żołnierze z ka- rabinami. Ich cienie tworzyły wokół ich stóp ciemne kręgi. Przymknąwszy do połowy powieki, udawałem przed sobą, że wszyscy się rozpływają. Zza pociągu wyszedł mężczyzna z owczarkiem niemieckim. Pies tak mocno ciągnął smycz, że tworzyła ona z ręką mężczyzny linię prostą. Przeszedłem do okna po drugiej stronie pociągu. Również i z tamtej strony mur kończył się tuż przed torami, ale lukę zamykała rozsuwana brama z siatki drucianej. Przez nasz wagon zaczęli przechodzić żołnierze, niektórzy z zielonym, inni ze szkarłat- nym szamerunkiem na mundurach, i za każdym razem, gdy się pojawiali, moja towarzyszka podróży musiała wyjąć plik urzędowych dokumentów, które dokładnie przeglądali, prze- nosząc wzrok z pisma na moją twarz i z powrotem. W końcu, po godzinnym chyba opóźnieniu, pociąg szarpnął i ponownie ruszył do przodu, a granica została za nami. - Nie cierpię takiego sprawdzania - powiedziała moja opiekunka. - Zawsze czuję się winna. Skinąłem głową, jakbym ją rozumiał. - Ja też - powiedziałem, co ją rozśmieszyło. Pociąg nabrał szybkości. Wjechaliśmy do Czerwonej Strefy, która miała się stać moją nową ojczyzną, i poczułem, że moje serce bije mocniej. Kobieta powiedziała, że celem naszej podróży jest Belle Air. Najwidoczniej ładne miejsce. Nigdy wcześniej tam nie była. Kiedy pociąg toczył się przez puste pola poprzecinane wąskimi drogami, opowiedziała mi trochę o rodzinie, której miałem zostać członkiem. Mój ojciec nazywał się Victor Parry. Miał pięćdziesiąt dwa lata i - cóż za zbieg okoliczności - pracował w kolejnictwie. Był inżynierem elektrykiem. Moja siostra, Marie Parry, właśnie skończyła siedemnaście lat. Chciała iść na uniwersytet, studiować prawo środowiskowe. - A matka? - zapytałem. - Kto będzie moją matką? Twarz mojej opiekunki zachmurzyła się na chwilę. Powie- działa, że nie będę miał matki, ale że Marie, moja siostra, na pewno będzie umiała się mną zająć. - Nie będę miał matki - powiedziałem cicho. Ująwszy czubek mojej brody palcem wskazującym i kciu- kiem, opiekunka uniosła moją głowę do góry, tak że patrzyłem jej w oczy, okrągłe i poważne. - Musisz powoli oswajać się z rzeczami - powiedziała. - Daj wszystkim, włącznie z sobą, czas na dopasowanie się. W stolicy przesiedliśmy się do innego pociągu, a potem pojechaliśmy na południe, mijając domy z czerwonej cegły o dachach pokrytych szarymi płytkami łupkowymi, stojące przy ulicach, które bez wyjątku biegły równolegle do siebie, jakby tę część miasta uczesano. Jeden rząd szeregowców podchodził aż pod same tory, widziałem więc przez okna wnętrza segmentów. Zobaczyłem młodą kobietę ściągającą dziecku sweter przez głowę. Potem inną kobietę, starszą, stojącą przy zlewie. Coś w tych migających mi przed oczami widokach chwytało mnie za gardło i musiałem odwrócić gło- wę, ale niebawem domy się skończyły i znowu znaleźliśmy się w wiejskim krajobrazie. Kiedy dojeżdżaliśmy do Belle Air, niebo przybrało blady, niemal nieziemski kolor, ni to zieleni, ni to błękitu, a ławica zwężających się, zabarwionych bursztynowo przez zachodzące słońce chmur podpłynęła prawie pod horyzont. Na pierwszym planie wiła się leniwie wśród łąk rzeka. Na jej drugim brzegu siedział skulony mężczyzna, łowiąc ryby. Nieopodal przepływały dwa łabędzie o szyjach wygiętych w pogardliwe łuki. Samo miasto stało na wzgórzu. Domy tłoczyły się wokół średniowiecznego zamku, który wyglądał na starannie odrestaurowany. Na stacji przesiadkowej nie próbowałem sobie wyobrażać, jakie będzie następne stadium mojego życia. Nie obawiałem się tego, jak Jones, ani nie czekałem na to niecierpliwie. Zapewne po prostu zakładałem, że wszystko jakoś się ułoży. Teraz jednak widziałem po raz pierwszy, jak przyszłość wokół mnie nabiera kształtów, i czułem, że moja wiara w to, iż jakoś będzie, wystawiona zostanie na próbę. Pociąg zakołysał i zwolnił. Przez okna browaru widziałem butelki z piwem sunące na taśmociągu. Przyszło mi do głowy, że podobne butelki będą się przesuwały na taśmie jutro, i pojutrze, i za pół roku. Gdzie wtedy będę? Z kim? Butelki sunęły obojętnie, zdecydowanie, nieco chwiejnie. Na sąsia- dującej z browarem murawie do gry w bowls było włączone sztuczne oświetlenie. Na trawniku, który był tak gładki, jakby przejechano po nim maszynką do golenia, a nie kosiarką, stał samotny mężczyzna w białej koszuli i szarych spodniach. Po- chylił się, machnął prawą ręką w przód i po idealnie równej trawie potoczyła się, skręcając łukiem w moją stronę, duża ciemna kula. Zaledwie ją wypuścił, ruszył za nią zwinnym, szybkim krokiem, jakby żałował, że pozwolił się jej oddalić, jakby przestał jej ufać, jakby bał się tego, co może zrobić. Kula toczyła się dalej, coraz bardziej rosnąc, aż w końcu wydało mi się, że jej zmysłowe, hipnotyzujące obroty całkowicie mnie pochłoną, ale wtedy pociąg wjechał ze zgrzytem i piskiem hamulców do tunelu, a kiedy ponownie wynurzyliśmy się na gasnące światło dzienne, wyrosły przede mną ceglane mury stacji, a pociąg szarpnął i się zatrzymał. Towarzyszka podróży dotknęła mojego ramienia. Byliśmy na miejscu. Miałem nadzieję na długi spacer, który dałby mi szansę na przygotowanie się, ale opiekująca się mną kobieta przystanęła przed zielonymi drzwiami zaledwie o kilkaset jardów od stacji. Przez cały dzień trzymałem nerwy na wodzy, teraz jednak poczułem, że ściska mi się żołądek i wilgotnieją dłonie. Kobieta westchnęła -jakby w moim imieniu - i nacisnęła guzik dzwon- ka, raz, ale stanowczo. Otworzyło się okno na pierwszym piętrze i wyjrzał z niego starszy mężczyzna z dużą, łysą głową. - Ach - powiedział. Głowa schowała się, a okno zatrzasnęło. Kobieta uśmiech- nęła się do mnie, tak że w jej policzkach ukazały się dołki. Starała się przekonać mnie, że to, co się dzieje, jest normalne. Kiedy otworzyły się drzwi, wzrok mężczyzny przeskoczył z twarzy mojej towarzyszki na moją, a jego wargi ściągnęły się do tyłu i ukazały się zęby, szarobiałe, jak stare kostki lodu. Czy się uśmiechał życzliwie czy tryumfalnie? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Było nawet możliwe, że jest to jakiś mimowolny skurcz mięśni twarzy. Najwyraźniej tra- filiśmy pod zły adres. Wpojono mi przekonanie, że ludzie, któ- rzy żyją w Czerwonej Strefie, są wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, jak czarne perły czy białe wieloryby, jak czterolistna koniczyna, ale póki co nie dostrzegłem w mężczyźnie stojącym w drzwiach niczego szczególnego ani rzadkiego. Był po prostu normalnie dziwny. Odwróciłem się i popatrzyłem na kobietę, która mnie tam przyprowadziła, starając się zawrzeć w tym jednym spojrzeniu wszystkie moje wątpliwości i obawy, ale ona tylko skinęła do mnie głową i znowu pojawiły się na jej policzkach te gładkie wgłębienia. - Ty pewnie jesteś Thomas - powiedział w końcu ów mężczyzna. Ujął moją prawą dłoń i potrząsnął nią ener gicznie. - Bardzo mi miło cię poznać. Naprawdę bardzo miło. - Próbował się cofnąć, żeby zrobić przejście dla mojej towarzyszki, ale wejście było za wąskie. - Wejdźcie - powiedział. - Oboje. Chodźcie za mną. Nie było żadnej pomyłki. To był Victor Parry, mój nowy ojciec. Pół godziny później ujrzałem po raz pierwszy moją nową siostrę, Marie, a wtedy zaczęły się rozwiewać wszystkie oba- wy, które trzymały mnie w kleszczach. Siedziałem w salonie z Victorem Parrym i moją towarzyszką podróży i miałem właśnie sięgnąć po filiżankę herbaty, kiedy usłyszałem na schodach lekkie kroki, a raczej serię ledwie słyszalnych skrzypnięć, jak gdyby ktoś szedł na palcach, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Zerknąwszy ponad ramieniem Victora Parry'ego, zobaczyłem w otwartych drzwiach dziew- czynę. Ubrana była w czarny prążkowany sweter, krótką, lek- ko rozkloszowaną czerwoną spódnicę i czarne rajstopy. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, mrugnęła do mnie i przyłożyła palec do ust, a potem zniknęła z pola widzenia. - Marie? To ty? - Victor obrócił głowę, ale zdążył usły szeć tylko szczęk zamka drzwi prowadzących na ulicę. Wy dal ciężkie, niemal wodewilowe westchnienie. - Musicie jej wybaczyć - powiedział. - Zawsze jest gdzieś poza domem, robiąc Bóg wie co. Oczywiście już jej wybaczyłem. Te ciemne włosy, zawijające się pod brodą jak zakrzywione ostrze kindżału, te usta, nieco skrzywione, jakby jedna ich strona była cięższa od drugiej. To konspiracyjne mrugnięcie, którego nie zauważyli dorośli. W następnych tygodniach Victor często nawiązywał półżar- tobliwie do faktu, że Marie zostawiła go w potrzebie - i że, co więcej, w rezultacie jej potajemnego wymknięcia się z domu na pół nocy biedny Thomas musiał czekać aż do następnego dnia, żeby choć zerknąć na swoją nową siostrę. Ale to było naszą tajemnicą. Pokochałem Marie od pierwszego wejrzenia - jednak niezupełnie jak siostrę albo matkę. Szybko uświadomiłem sobie, jakie miałem szczęście, że trafiłem do Parrych. Marie prowadziła własne życie, rozwich- rzone życie siedemnastolatki, ale nigdy nie dała mi odczuć, że mnie odrzuca czy ignoruje. Jeśli chodzi o mojego ojca, Victora, to po prostu nie potrafił źle mnie traktować, chociaż oscylował między łagodną histerią a całkowitym roztargnieniem, które to zachowanie, podobnie jak wiele innych spraw, zrozumiałem w pełni dopiero po latach. Wiedziałem tylko tyle: jego żonę, Jean Parry, jeszcze jedną ofiarę Reorganizacji, zabrano tej samej nocy co mnie, i nadal rozpaczał po jej stracie, nadal oswajał się z jej nieobecnością. Marie wydawała się mniej tym przejmować, przynajmniej z pozoru. Być może, podobnie jak ja, ukrywała wszystkie te uczucia. Zastanawiam się czasami, czy nie traktowali mnie w pewnym sensie jako zastępstwa Jean, jako pewnego rodzaju rekompensaty. Ale może przesadzam. Lepszym określeniem mogłaby być odmiana, odwrócenie uwa- gi. Byłem czymś, co pozwalało im nie myśleć o akcie użytej wobec nich przemocy, czymś, co zmieniało formę ich smutku. Marie, jak sugerowała moja towarzyszka podróży, starała się przyjąć i wypełniać rolę matki, natomiast Victor wziął na siebie odpowiedzialność za prowadzenie domu. A zatem, jeśli spojrzeć na to z zewnątrz, moje przybycie miało dobroczynny wpływ, gdyż zmusiło ich do tego, by działali wspólnie i zaczęli znowu funkcjonować jako rodzina. Jeśli chodzi o moich rodziców, moich prawdziwych ro- dziców, to nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało, i nigdy nie potrafiłem się zebrać na tyle w sobie, żeby o to zapytać. Oczywiście brakowało mi ich, co było samo w sobie ciężkie do zniesienia, ale walczyłem też z poczuciem wstydu. Odwróciłem się od nich, można by nawet powiedzieć, że zdradziłem, i nie wiedziałem, jak się z tym pogodzić. Łatwiej było udawać, że nie istnieją. Co więcej, w tych okolicznościach zadanie takiego pytania wydałoby się niewdzięcznością, jeśli nie bezdusznością, a poza tym wątpię, czy Victor lub Marie byliby w stanie cokolwiek mi powiedzieć. Przepaść między przeszłością a teraźniejszością była dla nas wszystkich nie do przebycia. Obraz, który mi pozostał, obraz dwojga osób stojących w środku nocy na drodze, osób, które nie miały nawet czasu, żeby się odpowiednio ubrać, zepchnąłem w naj- ciemniejszy zakątek pamięci, gdzie pozostał jak porzucona dziecięca zabawka - ukulele z pękniętymi strunami, wyli-niały pluszowy miś bez jednego oka. Żyliśmy w przełomowych czasach, w czasach o historycz- nym znaczeniu - kraj został poćwiartowany, rodziny rozbite, całe odłamy społeczeństwa cierpiały na przypadłość, która zyskała miano „choroby granicznej", a mimo to zdawałem się niczym nie przejmować. Pamiętam, jak rankiem któregoś z pierwszych dni po moim przyjeździe Victor siedział z gazetą przy kuchennym stole. - Ten Song ma zamiar zostać premierem - powiedział. Pamiętałem, jak panna Groves wymieniła to nazwisko. Dla niej Michael Song był jakby bohaterem. Brał udział w owym spotkaniu w podziemiach, które na zawsze odmieniło los narodu, a później, kiedy został zaliczony do sangwi-ników, założył nową partię polityczną, ustanawiając się jej przywódcą. - Widziałem wczoraj plakat - powiedział Victor. - Mi chael Song. Głos ludu. - Parsknął. - Wszystko postawione na głowie. Podniósł gazetę, ale prawie natychmiast znowu ją opuścił. - Wczoraj wieczorem w Żółtej Strefie wybuchły zamiesz ki - powiedział. - Policja użyła gazu łzawiącego i gumowych kul. - Podał nie znaną mi nazwę miejscowości. - Mieszkałem w tamtej okolicy, kiedy miałem dwadzieścia