7410
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 7410 |
Rozszerzenie: |
7410 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 7410 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 7410 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
7410 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JOHN BROSNAN
UPADEK W�ADC�W NIEBIOS
prze�o�y�a
Hanna Pasierska
ROZDZIA� PIERWSZY
Oko�o 400 000 kilometr�w nad powierzchni� Ziemi Milo Haze
siedzia� samotnie w swojej celi czytaj�c powie�� fantastyczno-nau-
kow� z pocz�tk�w dwudziestego pierwszego wieku. Natrafi� na ni�
przypadkiem, przegl�daj�c staro�ytne katalogi Centralnego Kompu-
tera. Zdumia�o go, w jaki spos�b a� do tej pory umkn�a uwagi oj-
c�w. Nie dlatego, niestety, �e by�a szczeg�lnie nieprzyzwoita, ale dla-
tego, �e Komitet Ojc�w ju� dawno ob�o�y� kl�tw� a nast�pnie wyka-
sowa� wszystkie materia�y literackie, kt�re nie wyra�a�y idei ortodo-
ksyjnych albo nie �zach�ca�y ducha, �eby wznosi� si� na wy�yny
i wzbogaca� przez kontemplacj� chwa�y bo�ej". A to oznacza�o, �e
wszystko, co by�o cho�by w najmniejszym stopniu zabawne, zar�wno
ksi��ki, jak i wideokasety, uleg�o zniszczeniu.
Wprawdzie powie��, zatytu�owana �Trylion historii o �wietle
i mi�o�ci", nie by�a szczeg�lnie interesuj�ca, ale po d�ugiej diecie, z�o-
�onej z podr�cznik�w technicznych i traktat�w religijnych, Milo uzna�
j� za mi�� odmian�. Powsta�a w erze, kt�r� okre�lano p�niej ironicz-
nie jako Wiek Optymizmu. W tamtych czasach rzeczywi�cie wydawa�o
si�, �e ludzko�� ma do niego wszelkie prawo. Dwudzieste stulecie, naj-
plugawsze ze wszystkich, dobieg�o kresu; �wiat nie sko�czy� si�
z nadej�ciem drugiego milenium, Stany Zjednoczone i nowa Rosja
zawar�y sojusz, a naukowcom uda�o si� w ko�cu pokona� AIDS.
I wszystko wskazywa�o na to, �e b�dzie jeszcze lepiej, dzi�ki nau-
ce generalnie, a mikrobiologii w szczeg�lno�ci. To w�a�nie z powo-
du osi�gni�� w nauce i technice er� t� zacz�to r�wnie� nazywa� Dru-
gim Wiekiem Rozumu. Pod koniec dwudziestego stulecia nast�pi�
z jednej strony gwa�towny wzrost zainteresowania najr�niejszymi
dziwacznymi praktykami -jak astrologia, New Age, homeopatia, spi-
rytyzm, okultyzm, medycyna holistyczna, �naturalna" �ywno��, rein-
karnacja, UFO i polityka �zielonych", �eby wymieni� chocia� nie-
kt�re - a z drugiej - wzrost fundamentalizmu w obr�bie istniej�cych
religii. Ale w pocz�tkach XXI wieku przes�d na kr�tko da� wytchn��
ludzko�ci i wydawa�o si�, �e w ko�cu uda si� pokona� gn�bi�ce j�
plagi: choroby, g��d i nawet staro��. Nauka osi�gn�a cele, jakie so-
bie stawia�a, a ludziom, kt�rzy si� ni� zajmowali, oddawano cze��
niemal bosk�. A potem nadesz�y Wojny Genetyczne...
Wojny nie zosta�y wywo�ane przez naukowc�w, lecz ich prze�o-
�onych: przyw�dc�w pa�stw i tych, kt�rzy zawiadywali wszechpot�-
nymi w owym czasie Korporacjami Genetycznymi. Ludzi takich jak
Milo.
Rozbawi� go fakt, �e akcja pierwszej cz�ci powie�ci rozgrywa si�
w osiedlu orbitalnym podobnym do tego, w kt�rym mieszka�. Przy-
najmniej pod wzgl�dem budowy. Oba by�y wiruj�cymi bulwiastymi
cylindrami d�ugo�ci oko�o sze�ciu kilometr�w. Osiedle opisane
w ksi��ce stanowi�o baz� budowniczych pot�nego statku kosmicz-
nego, kt�ry konstruowano w odpowiedzi na tajemnicze sygna�y
z centrum Galaktyki. Budowniczowie byli grup� m�odych, ideali-
stycznych, kochaj�cych wolno�� nie�miertelnych, w przeciwie�swie
do ludzi, z kt�rymi Milo dzieli� �ycie w swoim osiedlu, Belvedere: fa-
natycznych fundamentalist�w chrze�cija�skich, pe�nych seksualnych
zahamowa�, spowodowanych przez sztywny kodeks moralny, kt�rzy
irytowali go w najwy�szym stopniu.
Chocia� Milo rozumia�, jak dosz�o do tej sytuacji, nie stawa�a si�
ona przez to �atwiejsza do zniesienia. Wiedzia�, �e mieszka�cy poza-
ziemskiej kolonii, odci�ci od macierzystego �wiata, musieli prze-
strzega� �cis�ych regu�, �eby prze�y�. W przestrzeni kosmicznej
�mier� jest bliskim towarzyszem. Wystarczy nieostro�ny czyn jedne-
go tylko cz�owieka, by wystawi� na niebezpiecze�stwo ca�e osiedle.
Fundamentalizm religijny stanowi� skuteczny spos�b narzucenia
sztywnego kodeksu zachowa�. Dodatkowym czynnikiem by� uraz
emocjonalny odziedziczony po pierwszych mieszka�cach Belvedere
z czas�w Wojen Genetycznych. Ziemi� opanowa�a zaraza i r�ne
monstra skonstruowane przez cz�owieka. Z pomoc� swojej nauki lu-
dzie zniszczyli planet�. Chrze�cijanie zamieszkuj�cy Belvedere roz-
g�osili wie��, �e obowi�zkiem ocalonych jest odpokutowa� przed
Bogiem za ten potworny grzech, a w gor�cej atmosferze tego okre-
su idea szybko si� przyj�a. Milo dobrze pami�ta� tamte czasy, czy ra-
czej pami�ta�o je jego prawdziwe �ja". On sam korzysta� jedynie
z owych wspomnie�.
Doko�czy� ksi��k�. Wy��czy� projektor, usiad� z powrotem na
twardym krze�le i potar� oczy. Szkoda, �e tajemnicza nieziemska po-
t�ga okaza�a si� w ko�cu przyjazna. Wola�by troch� wi�cej krwi i prze-
mocy. Pochyli� si� do przodu, przez terminal poinformowa� CenCom
o istnieniu powie�ci i poprosi�, �eby komitet cenzor�w zwr�ci� na ni�
uwag�. Robi� to niech�tnie, bo z pewno�ci� zostanie skasowana, ale
nie mia� wyboru. CenCom rejestrowa� wszystko, z czego Milo korzy-
sta�, i gdyby tego nie zrobi�, komputer sam poinformowa�by ojc�w.
Sprawdzi� czas. Penitentka powinna zjawi� si� za kilka minut.
Czeka� na ni� z niecierpliwo�ci�. Tego rodzaju sesje by�y jednym
z jego nielicznych �r�de� przyjemno�ci w Belvedere. Pozosta�e sta-
nowi�y: jedzenie i marzenia na jawie. Alkohol i inne �rodki odurza-
j�ce by�y, oczywi�cie, zakazane.
Przyby�a punktualnie. Wiedzia�, �e tak b�dzie. Wesz�a z pochy-
lon� g�ow�, ubrana w nieunikniony ciemnoniebieski workowaty
habit. Milo wyprostowa� si� na krze�le. Wiedzia�, �e wygl�da impo-
nuj�co.
- Prosz� ukl�kn��, siostro.
- Tak, bracie Jamesie - odpar�a spe�niaj�c polecenie.
- Niech siostra patrzy mi w oczy - rozkaza�.
Podnios�a g�ow� i niech�tnie skierowa�a na niego wzrok. By�a
m�oda i niemal �adna, jedna zjego najlepszych studentek. Jako opie-
kun naukowy by� r�wnie� jej spowiednikiem. Co� w rodzaju dodat-
ku funkcyjnego. Jedynie przy takich okazjach kobieta i m�czyzna
mogli si� spotka� tylko we dwoje. Nie znaczy�o to, �e s� naprawd�
sami. CenCom �ledzi� ka�de s�owo i ka�dy gest. Gdyby Milo o�mieli�
si� tkn�� siostr� Ann� cho�by jednym palcem, wyl�dowa�by w prze-
strzeni kosmicznej bez skafandra.
Kontakt fizyczny mi�dzy kobiet� i m�czyzn� by� w Belvedere
zakazany od ponad stu lat. Od zasady lej odst�powano jedynie
w razie najwi�kszego niebezpiecze�stwa. Ca�y proces reprodukcji
odbywa� si�, oczywi�cie, w laboratorium. Nie zabraniano kontak-
t�w mi�dzy osobami tej samej p�ci, ale je�li tylko nabiera�y one
podtekst�w seksualnych, podlega�y szybkiej i dotkliwej karze. Za-
kazano r�wnie� masturbacji, a poniewa� w ca�ym osiedlu nie da�o
si� znale�� miejsca, gdzie mo�na by si� ukry� przed nieustannie
�ledz�cymi czujnikami CenComu, niewielu odczuwa�o pokus� z�a-
mania prawa. Je�li chodzi o m�czyzn, wzbraniano �mokrych
sn�w". Kara nie by�a w tym wypadku zbyt surowa - z�o�enie upoka-
rzaj�cego wyznania na publicznym kanale i sze�� uderze� trzcink�
w d�o�. Mila, kt�ry potrafi� ca�kowicie kontrolowa� swoje reakcje,
nigdy to nie spotka�o, ale zar�wno kary, jak i wyznania by�y na po-
rz�dku dziennym.
- Chcia�a mi siostra co� wyzna�? - zapyta� surowo.
Jej blade policzki lekko si� zar�owi�y.
-Ja... tak, bracie Jamesie.
- S�ucham.
Wzi�a g��boki oddech.
- Ale... to takie kr�puj�ce.
- Siostra wie, �e musi mi o tym powiedzie�. I �e musi by� zupe�-
nie szczera. Niczego nie wolno zatai�. B�g patrzy i s�ucha. - Nie
m�wi�c ju� o CenComie, a za jego po�rednictwem, ojcach.
- Znowu mia�am nieczyste my�li. Pr�bowa�am je opanowa�, ale
mi si� nie uda�o.
- Niech siostra o nich opowie.
- To by�o przedwczoraj w nocy. Le�a�am ju� w koi, ale nie mo-
g�am zasn��. Nie mia�am zamiaru my�le� o takich rzeczach. To by�o
prawie jak sen... Nic na to nie mog�am poradzi�.
- Niech siostra nie k�amie - ostrzeg�. - Chcia�a siostra o tym
my�le�.
- Nie - zaprotestowa�a, podnosz�c g�os.
- Wiem dobrze, �e tak. A teraz prosz� mi opowiedzie�, o czym
siostra my�la�a.
- To by� m�czyzna. Wszed� do dormitorium i skierowa� si� pro-
sto do mojej koi. Nie widzia�am jego twarzy, ale kiedy podszed� bli-
�ej zobaczy�am, �e nie ma na sobie ubrania...
- I co siostra wtedy poczu�a?
- By�am przera�ona.
- M�wi�em, �eby siostra nie k�ama�a.
- ...i podniecona - doda�a po�piesznie. - Wcale nie chcia�am,
ale nic na to nie mog�am poradzi�.
Milo pochyli� si� w jej stron� i wzmocni� dziesi�ciokrotnie wy-
dzielanie feromon�w. Wkr�tce powietrze w celi przesyca�y pot�-
ne chemiczne przeka�niki. Nie musia� d�ugo czeka� na reakcj�
dziewczyny. Jej twarz mocno si� zaczerwieni�a, zacz�a gwa�townie
oddycha�.
- I co dalej? - ponagli�.
- Podszed� do mojej koi. I wtedy zobaczy�am, �e ta... rzecz ster-
czy mu...
-Jest siostra studentk� medycyny. Zna siostra prawid�ow�
nomenklatur�.
- Mmm... penis.
Z trudem opanowa� �miech. Biedna dziewczyna. Wiedzia�a o ist-
nieniu m�skich genitali�w i dawnych, zakazanych obecnie sposo-
bach prokreacji tylko dlatego, �e studiowa�a medycyn�. Wi�kszo��
mieszka�c�w Belvedere by�a ca�kowitymi ignorantami w sprawach
dotycz�cych seksu. Mieli normalnie rozwini�ty pop�d p�ciowy i �ad-
nego sposobu, �eby go zaspokoi�.
- Co dalej?
Oczy mia�a teraz p�przymkni�te, oddycha�a szybko i p�ytko.
- �ci�gn�� ze mnie prze�cierad�o... a� do samego do�u. Potem...
z�apa� brzeg mojej koszuli nocnej i podci�gn�� j� w g�r�, pod szyj�,
ods�aniaj�c nogi... m�j... m�j brzuch... piersi...
- Le�a�a przed nim siostra zupe�nie naga?
- Tak...
- I nie pr�bowa�a krzycze� ani ucieka�?
- Nie, bracie Jamesie.
- Co by�o potem?
- Po�o�y� r�ce na moich udach i roz�o�y� je na boki. Potem
wdrapa� si� do koi i... ukl�k� mi�dzy moimi nogami. Dotyka� mnie...
- Zadr�a�a.
- Prosz� m�wi� dalej.
- Nie przestawa� mnie dotyka� w r�nych miejscach. Potem po-
�o�y� si� na mnie, przycisn�� mocno... i r�wnocze�nie wepchn��
sw�j... penis... we mnie... i... - Oczy mia�a teraz zupe�nie zamkni�te.
Milo jeszcze zwi�kszy� produkcj� feromon�w. - Porusza� si�...
w prz�d i w ty�, w prz�d i w ty�...
Nie�le, jak na kogo�, kto zna akt seksualny jedynie z paru
kr�tkich, chaotycznych i celowo niejasnych wyk�ad�w, pomy�la�
Milo.
- Co siostra wtedy czu�a? Sprawi�o to siostrze przyjemno��?
Oddycha�a bardzo szybko, dysza�a. Czu� zapach jej potu. M�g�
go niemal posmakowa�.
- Tak... tak.
-1 czuje siostra przyjemno�� teraz, kiedy to sobie przypomina,
prawda? Wszystko siostra dok�adnie pami�ta...
- Tak! Tak! TAK! - odrzuci�a g�ow� do ty�u i zadr�a�a. - Och!
Ochchch! - Bezskutecznie stara�a si� st�umi� orgazm. Dygota�a je-
szcze przez kilka minut. Milo patrzy� ze srogim wyrazem twarzy, ale
w duchu u�miecha� si� tryumfalnie.
Kiedy dreszcze min�y, pochyli�a g�ow� i ukry�a twarz w d�o-
niach. Na pod�og� kapa�y �zy.
- Bardzo mnie siostra rozczarowa�a - powiedzia� ch�odno - Wie
siostra, co to znaczy, prawda?
- Tak, bracie Jamesie - g�os dochodzi� st�umiony przez d�onie.
- Publiczna spowied�, ostra nagana od prze�o�onej dormito-
rium i co najmniej dwa tygodnie w izolatce.
-Wiem, bracie Jamesie. Przepraszam. Nie rozumiem, jak to si�
mog�o sta�.
- Za p�no na przeprosiny. B�d� zmuszony poinformowa�
o tym prze�o�onych. Niech siostra wraca do dormitorium i czeka
na decyzj�.
- Dobrze, bracie Jamesie - podnios�a si� z kolan i nie patrz�c
mu w oczy, po�pieszy�a do swojej celi.
Kiedy drzwi si� za ni� zasun�y, Milo musia� ze wszystkich si� wal-
czy� z pokus�, �eby si� nie u�miechn��. Zapach siostry Anny unosi�
si� w powietrzu. Wszystko posz�o wspaniale. Zgwa�ci� j� tu� pod no-
sem przekl�tych czujnik�w CenComu. Co prawda, nie dotkn�� jej,
ale z ca�� pewno�ci� by� to gwa�t.
Pr�bowa� sobie przypomnie�, ile czasu min�o, odk�d kocha�
si� z kobiet�. Ponad sto lat. Naprawd� d�uga przerwa w pieprzeniu.
Ostatni raz robi� to ze swoj� �wczesn� �on�, Ruth, jeszcze przed
wprowadzeniem dekretu o zakazie stosunk�w seksualnych. Teraz
Ruth ju� nie �y�a. Jakie� dwadzie�cia lat temu osi�gn�a wyznaczon�
dla G��wnego Wzorca granic� dwustu lat, potem uda�o si� jej prze-
�y� jeszcze trzy, co stanowi�o ca�kiem niez�y wynik. Szkoda, �e mu-
sia�a tkwi� w tej dziurze. Co prawda, i tak dosta�a pod koniec kom-
pletnego fio�a na punkcie religii.
Milo sp�dzi� w Belvedere w sumie dwie�cie osiemdziesi�t lat,
mimo �e jego fizyczny wiek wynosi� dopiero sto sze��dziesi�t. Oczy-
wi�cie, pierwszych sto dwadzie�cia prze�y� w ciele prawdziwego Mila
Haze'a, a z kolejnych pi�tnastu nie mia� �adnych wspomnie�. Wszy-
stko przez dorastanie...
W tamtych czasach zostawienie swojego klonu w Belvedere
przed wyruszeniem na wypraw� do kolonii marsja�skich wydawa�o
si� dobrym pomys�em. Przybywaj�c do osiedla po Wojnach Gene-
tycznych jako uchod�ca, Milo pos�ugiwa� si� dokumentami na fa�szy-
we nazwisko, ale podany w nich wiek, czterdzie�ci osiem lat, odpo-
wiada� prawdzie. Kiedy min�o sto dwadzie�cia lat i wkroczy� w ostat-
nie p� wieku swego zaprogramowanego na dwa stulecia �ycia,
zacz�� si� niepokoi�. Poniewa� Milo Haze by� nie�miertelny.
I gdyby nie umar� zgodnie z planem, to znaczy mi�dzy swoimi
dw�chsetnymi i dwie�cie pi�tymi urodzinami, zosta�by natychmiast
stracony. To samo sta�oby si� zreszt�, gdyby odkryto jego prawdziwe
nazwisko.
Tak wi�c �prawdziwy" Milo Haze zacz�� uk�ada� plany. Na
ochotnika zg�osi� si� do udzia�u w wyprawie na Marsa, wiedz�c, �e
z niej nie wr�ci. Zamierza� w czasie lotu wymordowa� pozosta�ych
cz�onk�w za�ogi i przybra� to�samo�� najm�odszego z nich. Nast�p-
nie, ju� na Marsie, chcia� poprosi� o azyl polityczny. W zwi�zku
z tym, �e Belvedere i kolonie od wiek�w znajdowa�y si� w stanie kon-
fliktu, nie obawia� si� odmowy.
Na miesi�c przed planowanym odlotem wybra� kobiet� -jak��
Carl� Gleick, pracownic� stacji odzysku wody - o kt�rej wiedzia�,
�e w�a�nie ma sw�j rok p�odno�ci. By�o to na d�ugo, zanim nadz�r
CenComu sta� si� ca�kowity, wi�c bez wi�kszych trudno�ci wkrad�
si� do laboratorium, kiedy mia�a samotny dy�ur, naszpikowa� j� na-
rkotykami i zap�odni� swoim klonem. Obecny Milo nie m�g�, oczy-
wi�cie, tego pami�ta� - jego wspomnienia ko�czy�y si� na czter-
dzie�ci osiem godzin wcze�niej - ale wiedzia�, �e mia� zamiar tak
zrobi�, a sam fakt jego istnienia by� dowodem, �e plan szcz�liwie
si� powi�d�.
Z kolejnych pi�tnastu lat nie mia� �adnych wspomnie�. Potem
pewnego dnia obudzi� si� w szpitalnym ��ku. Przez d�u�szy okres,
wype�niony poczuciem zagubienia i dezorientacji, powoli dochodzi�
do zrozumienia tego, co si� sta�o. Wtedy w�a�nie zacz�� �a�owa� de-
cyzji o pozostawieniu swojej �sadzonki" w Belvedere. Wiedzia�, �e
klon zachowa jego wspomnienia, nie przysz�o mu jednak do g�owy,
�e nim b�dzie. On mia� lecie� na Marsa, a nie siedzie� w roj�cym
si� od fundamentalist�w osiedlu jak w pu�apce. Oczywi�cie, polecia�
do kolonii. Technicznie nie by� Milem Haze'em. K�opot polega� na
tym, �e wydawa�o mu si�, i� jest.
Twierdz�c, zgodnie z prawd�, �e cierpi na amnezj�, posk�ada�
z okruch�w informacji ostatnich pi�tna�cie lat. Jak si� okaza�o, m��
Carli Gleick by� bezp�odny, i mimo jej upartych zaprzecze� uznano
j� za winn� cudzo��stwa i skazano na �mier�. Milo nie wiedzia� o bez-
p�odno�ci jej m�a, chocia� w Be�vedere i innych osiedlach, w zwi�z-
ku z nieszczelno�ci� tarcz chroni�cych przed promieniowaniem ko-
smicznym, by� to cz�sty przypadek. Zreszt�, nawet gdyby wiedzia�,
nie zrobi�oby mu to wi�kszej r�nicy.
Milo, czy raczej James Gleick, wychowywa� si� w rz�dowej
ochronce. Zgodnie z informacjami, kt�re znalaz� w swoich aktach,
by� normalnym dzieckiem, tyle tylko �e rozwija� si� niezwykle szyb-
ko. �agodny i pos�uszny, m�ody James by� wzorowym Belvederiani-
nem i rzadko trzeba go by�o przywo�ywa� do porz�dku. Ju� jako kil-
kunastolatek zacz�� przejawia� zdolno�ci do medycyny. W�a�nie pod-
czas �wicze�, trzy tygodnie wcze�niej, nagle za�ama� si� nerwowo.
Ani lekarze, ani jedyna w osiedlu maszyna medyczna nie byli w sta-
nie wyja�ni� przyczyn �pi�czki, w kt�r� nast�pnie zapad�.
Milo zdecydowa� si� kontynuowa� medyczn� karier� Jamesa
Gleicka. Jako by�y szef Korporacji Genetycznej nie spodziewa� si�
wi�kszych trudno�ci. Wr�cz przeciwnie, m�g� mie� k�opoty z ukry-
ciem swojej wiedzy. Postanowi� te�, �e pozostanie idea�em obywate-
la Belvedere, chocia� osobowo��, kt�ra zamieszkiwa�a teraz w ciele
Jamesa Gleicka, w niczym nie przypomina�a pierwotnej.
Zmiana ta odbi�a si� te� na jego wygl�dzie. W ci�gu paru mie-
si�cy wypad�y mu wszystkie w�osy, a jedno z oczu, pocz�tkowo nie-
bieskie, zmieni�o kolor na zielony. Przeklina� teraz zarozumialstwo
prawdziwego Mila. Do�� szybko zauwa�ono jego podobie�stwo do
jednego z uczestnik�w ekspedycji marsja�skiej. Od czasu swego
przybycia do osiedla Milo wyst�powa� pod nazwiskiem Victor Par-
rish, sta�o si� wi�c teraz jasne, z kim zgrzeszy�a Carla Gleick. Na
szcz�cie ojcowie Belvedere nie karali dzieci za winy rodzic�w. Poza
tym, wszyscy byli przekonani, �e Parrish zgin�� razem z innymi pod-
czas pechowej wyprawy na Marsa. Jedyny ocala�y nazywa� si� Len
Grimwod. Milo podejrzewa�, �e takie nazwisko przyj�o jego praw-
dziwe �ja"; plan wymordowania pozosta�ych cz�onk�w za�ogi najwy-
ra�niej si� powi�d�. Pami�ta�, �e jego alter ego wybra�o Grimwoda,
poniewa� ten mia� dopiero trzydzie�ci siedem lat. Je�li tak, znaczy�o
to, �e orygina� znowu zbli�a� si� do �niebezpiecznego wieku". Milo
zastanawia� si� - cho� bez wi�kszego zainteresowania - w jaki spo-
s�b tym razem ukryje on swoj� nie�miertelno��.
On sam, o sto czterdzie�ci pi�� lat bardziej znudzony mimo licz-
nych cichych zwyci�stw (jak cho�by to, kt�re odni�s� dzisiaj), wkr�t-
ce stanie przed tym samym problemem. Kiedy sko�czy sto sze��dzie-
si�t lat, b�dzie musia� zacz�� my�le� o wydostaniu si� z Belvedere.
Mo�liwo�ci mia� ograniczone: jedno z pozosta�ych trzech osiedli
albo kolonie na Marsie. Wola�by Marsa, ale nawet gdyby jako� uda�o
mu si� tam dotrze� - a nie mia� poj�cia, w jaki spos�b m�g�by tego
dokona� - nie unikn��by spotkania ze swoim drugim �ja", o ile je-
szcze �y�o, a nie spodziewa� si� mi�ego przyj�cia. Dwaj identyczni
m�czy�ni, obaj zupe�nie �ysi i z oczyma w r�nych kolorach, zwra-
caliby na siebie powszechn� uwag�. Tak czy inaczej, mia� jeszcze kil-
ka lat na podj�cie ostatecznej decyzji.
Ucieczka z Belvedere by�a obecnie trudniejsza ni� w dawnych
czasach. Na belvederskie statki, kursuj�ce mi�dzy osiedlami, wst�p
mia�a jedynie specjalnie wyszkolona klasa ludzi. Poniewa� regular-
nie kontaktowali si� z mniej �wi�tymi mieszka�cami innych osiedli,
izolowano ich od pozosta�ych obywateli Belvedere, �eby uchroni�
tych ostatnich przed zbrukaniem. Na dodatek byli eunuchami. To
w�a�nie z tego powodu Milo odk�ada� pr�b� ucieczki do czasu, kie-
dy b�dzie ona absolutn� konieczno�ci�. Musia� znale�� spos�b na
omini�cie tego problemu.
Wys�a� do CenComu raport na Bogu ducha winn� siostr� Ann�,
a potem jeszcze raz sprawdzi� godzin�. Prawie pora na obiad. Wsta-
wa� w�a�nie z krzes�a, kiedyjego terminal wyda� g�o�ne buczenie. Na
monitorze ukaza�a si� twarz. Milowi zasch�o w ustach. Jeden z ojc�w.
I to nie byle kto, ale sam ojciec Massie, najstarszy ze wszystkich. Po-
nury patriarcha Belvedere. Czego mo�e chcie�? Czy�by CenCom
przejrza� gr�, jak� Milo prowadzi� z siostr� Ann�? Czujniki wykry�y
podwy�szony poziom feromon�w? Nigdy dot�d si� to nie zdarzy�o.
Gdyby Milo by� zdolny odczuwa� strach, umiera�by z przera�enia.
- Bracie Jamesie, niech si� brat przygotuje na zaskoczenie -
powiedzia� ojciec Massie, surowo spogl�daj�c z ekranu monitora.
- S�ucham, ojcze, co si� sta�o?
- Odebrali�my sygna�y radiowe z Ziemi.
ROZDZIA� DRUGI
W migoc�cym �wietle prymitywnej lampy gazowej grupka ludzi
uwa�nie wpatrywa�a si� w rozpostart� na stole plastykow� p�acht�, na
kt�rej naszkicowano plany ni�szych pok�ad�w W�adcy Montcalma.
W sk�ad grupy wchodzi�o czterech m�czyzn i dwie kobiety. Byli
ubrani w obszarpane futra. Ashley odci�a na statku zar�wno o�wie-
tlenie, jak i ogrzewanie.
- A wi�c postanowione? - zapyta� Jean-Paul. Wskaza� korytarz D
na schemacie dolnego pok�adu. - Atak nast�pi tutaj?
Pozostali skin�li g�owami.
- Popatrzcie tutaj, to jest najkr�tsza droga do pomieszczenia
sterowniczego - powiedzia� Claude. -Je�li tam w�a�nie skierujemy
g��wne uderzenie, Ashley nie b�dzie mia�a innego wyj�cia, jak po-
s�a� do korytarza wszystkie roboty, jakie jej jeszcze zosta�y, �eby chro-
ni� sterowni�.
- Miejmy nadziej� - westchn�a Domini�ue. -Je�li w �rodku
zostanie chocia� jeden, kiedy Jean-Paul tam dotrze...
M�czyzna u�miechn�� si�, �eby doda� jej otuchy, mimo �e
w duchu obawia� si� tego samego.
- Na pewno tak zrobi � powiedzia� najbardziej przekonuj�co,
jak potrafi�. - S�dz�c po tym, ile ich wyeliminowali�my, w pe�ni
sprawnych jest tylko dziewi��, najwy�ej jedena�cie.
- Pod warunkiem, �e dobrze ocenili�my, ile tego cholerstwa
mia�a na pocz�tku - doda� ponuro Eric.
- Musimy za�o�y�, �e tak - stwierdzi� Jean-Paul. Przebieg� wzro-
kiem po twarzach. - Wszystkie oddzia�y gotowe?
Skin�li g�owami.
- Rzucimy do tego korytarza wszystkich i wszystko - rzek� Clau-
de. - Do diab�a, mamy spore szans�, �e si� uda!
Zebrani mrukn�li aprobuj�co, ale Jean-Paul wiedzia�, �e nikt
w to nie wierzy. Mieli do�wiadczenie w walce z paj�kami. W w�skim,
ciasnym korytarzu nawet pojedynczy paj�k by� w stanie urz�dzi�
prawdziw� jatk�. Jean-Paul wyprostowa� si�. Do�� tych rozwa�a�.
- Bierzmy si� do roboty - powiedzia�.
Kiedy pozostali po kolei opuszczali niewielkie pomieszczenie,
Domini�ue podesz�a do niego.
- Boisz si�? - zapyta�a cicho.
- Nawet nie pytaj - delikatnie przeci�gn�� palcem po jej policz-
ku. Uj�ajego d�o�.
-Ja te� si� boj� - przyzna�a - �e ci� ju� nigdy nie zobacz�.
- Prosz� - odpar� z wymuszonym u�miechem. - To nie wp�ywa
zbyt korzystnie na moje morale.
- Przepraszam - poca�owa�a go i mocno przytuli�a. Po chwili
wysun�� si� z jej obj��.
- Musz� ju� i��. - Odwr�ci� si�, �eby pozbiera� ekwipunek. Wy-
szli razem. Na zewn�trz czeka� Claude z wielkim zwojem liny w r�-
kach. - Lepiej poszukaj swojego oddzia�u.
Skin�a g�ow�, pos�a�a mu ostatnie, pe�ne uczucia spojrzenie
i odesz�a z po�piechem. Jean-Paul i Claude szybkim krokiem ruszyli
w swoj� stron�, w kierunku niewielkiego odkrytego pok�adu w dol-
nej cz�ci kad�uba. Jean-Paul dr��c z zimna wyszed� na pok�ad. Sta-
ra� si� nie my�le� o przera�aj�cym zadaniu, kt�re go czeka�o. Je�li
mu si� nie powiedzie, walka b�dzie sko�czona. Chocia� uda�o im si�
opanowa� znaczn� cz�� sterowca, ci�gle pozostawa� on pod kon-
trol� Ashley, ob��kanego programu komputerowego. W miar� jak
zdobywali coraz to nowe korytarze i pomieszczenia, niszczyli jej czuj-
niki, lecz mimo to wci�� jeszcze zawiadywa�a prac� podstawowych
urz�dze� na statku. W przyp�ywie z�o�ci w ka�dej chwili mog�a roz-
trzaska� W�adc� Montcalma o pierwsz� napotkan� g�r�. Dlatego
nale�a�o j� zniszczy�. Jak d�ugo istnia�a, ludzie na pok�adzie znaczy-
li nie wi�cej ni� pch�y na sk�rze jakiego� ogromnego zwierz�cia.
Jean-Paul wychyli� si� za burt�. Lecieli na du�ej wysoko�ci, co
t�umaczy�o, dlaczego zrobi�o si� tak zimno. Warstwa chmur przes�a-
nia�a widok na Ziemi�. Poczu� lekkie md�o�ci, ale dziarsko u�-
miechn�� si� do Claude'a.
- B�dzie dobrze!
Claude pom�g� mu za�o�y� uprz�� i sprawdzi� wi�zania prowizo-
rycznych rak�w, kt�re Jean-Paul mia� przyczepione do d�oni i st�p.
-Jakju� dotrzesz na miejsce, szarpnij trzy razy.
- Wiem, wiem, nie musisz mi m�wi�. To by� przecie� m�j plan,
nie pami�tasz?
Claude wygl�da� na ura�onego i Jean-Paul natychmiast po�a�o-
wa� swoich s��w. Podobnie jak on, musia� mie� nerwy napi�te do
ostateczno�ci.
- Nie martw si� - powiedzia�. - Dam sobie rad�.
Spojrza� w g�r�, na zakrzywion� powierzchni� kad�uba. Wsz�-
dzie, gdzie to by�o mo�liwe, kamery Ashley zosta�y starannie zama-
lowane. Tam, gdzie zamierza� si� dosta�, niestety nadal by�y spraw-
ne. B�dzie je musia� omija�. Wzi�� g��boki oddech, poprawi� gogle
i przeszed� przez reling. Claude przywi�za� drugi koniec liny do s�u-
pa i sta�, gotowy popuszcza� j� w miar�, jak Jean-Paul b�dzie scho-
dzi� coraz ni�ej.
- Kiedy si� to wszystko wreszcie sko�czy, zalejemy si� w trupa -
powiedzia� Jean-Paul, potem opu�ci� si� w d� i spr�bowa� wbi� sto-
p� w zaokr�glony kad�ub. Bez skutku. Zewn�trzne poszycie nie by�o
co prawda z metalu, ale bardzo twarde. Spr�bowa� ponownie. Tym
razem zaostrzony kolec raka przebi� poszycie. Kolej na drug� stop�.
Uda�o si�. Wiedzia� z wcze�niejszej praktyki, �e czeka go d�uga i wy-
czerpuj�ca w�dr�wka.
- Au reuoiri - zawo�a� do Claude'a, zanim znikn�� pod pok�adem.
Pr�bowa� opr�ni� sw�j umys� z wszelkich my�li i mechanicznie
powtarzaj�c te same ruchy posuwa� si� w d�. Uwolni� lew� r�k�
i wbi� znowu, wyszarpn�� praw� stop� i wbi� z powrotem, wyszarp-
n�� praw� r�k� i zaczepi� kawa�ek dalej...
Co par� chwil zatrzymywa� si� i rozgl�da� w poszukiwaniu czuj-
nik�w. Kiedy jaki� zobaczy, b�dzie musia� go okr��y� przed podj�-
ciem dalszej w�dr�wki. Kad�ub by� mocno zakrzywiony i ju� wkr�tce
zacznie si� posuwa� g�ow� w d�, jak mucha po suficie. Czu�, jak si�a
grawitacji coraz mocniej �ci�ga jego cia�o, czu�, jak ro�nie obci��e-
nie na hakach, stanowi�cych jego jedyny, niepewny uchwyt. Mimo
zimna twarz mia� zlan� potem; w ko�cu musia� si� zatrzyma� i zsu-
n�� gogle na czo�o, poniewa� zupe�nie zaparowa�y. Wiedzia�, �e je�li
odpadnie, zawi�nie na linie i Claude wci�gnie go z powrotem na
pok�ad, ale to oznacza�oby odwo�anie akcji, bo nie mia�by do�� si�,
�eby powt�rzy� w�dr�wk� w d� kad�uba.
Prze�y� chwil� grozy, kiedy natkn�� si� na dwa czujniki naraz
i aby je omin��, zmuszony by� wybra� drog� mi�dzy nimi i przej��
nad niewielk� szklan� kopu�k�, w kt�rej mie�ci� si� laser. Je�li Ash-
ley go odkry�a, jego los by� przes�dzony. Wydawa�o si�, �e przej�cie
tych paru st�p trwa ca�� wieczno��; na szcz�cie wn�trze lasera po-
zosta�o martwe, gdy je mija�.
Zatrzyma� si� znowu, �eby spojrze� w d�. Tu� poni�ej zakrzy-
wionego kad�uba dostrzeg� pomieszczenie sterownicze. Czas na
um�wiony sygna�. Oswobodzi� jedn� r�k� - wydawa�a si� ci�ka jak
o��w - i mocno szarpn�� lin� trzy razy. Spojrza� na zegarek. 12.30.
Teraz musi poczeka�.
Z g�ry dolecia� go j�k alarm�w przeciwpo�arowych, w��czonych
przez Claude'a jako sygna� do ataku dla wszystkich oddzia��w.
Wkr�tce rozpocznie si� bitwa o korytarz D.
R�ce i nogi mia� obola�e z wysi�ku, twarz i palce zdr�twia�y mu
z zimna. Zastanawia� si�, czy zdo�a sobie poradzi� z dalsz� w�dr�wk�,
kiedy nadejdzie pora. Niecierpliwie odczeka� dziesi�� minut, po
czym podj�� w�dr�wk� g�ow� w d�, w poprzek kad�uba. Ciekaw by�,
jak si� maj� sprawy w korytarzu.
Na koniec dotar� do sterowni, przekr�ci� si� i zajrza� do wn�-
trza. Odetchn�� z ulg�. Ani jednego paj�ka. Musi si� spieszy�. Ash-
ley mog�a go ju� dostrzec i by� mo�e w�a�nie zbiera posi�ki. Z tru-
dem odczepi� jedn� z bomb przypi�tych do uprz�y, wcisn�� jej wo-
skow� podstaw� w szpar� w miejscu, gdzie sterownia ��czy�a si� z ka-
d�ubem sterowca i wyci�gn�� zawleczk�. Potem najszybciej jak m�g�
zacz�� pe�zn�� do ty�u. W po�piechu zbyt s�abo wbi� kolce jednej r�ki
i prze�y� chwil� grozy, kiedy si� ze�lizgn�a. Gdyby nie druga r�ka,
odpad�by od poszycia.
Uda�o mu si� dotrze� na ty� sterowni. Umieszczone na kad�u-
bie lasery b�yska�y, nie wyrz�dzaj�c mu szkody. K�t by� zbyt ostry, �eby
go mog�y dosi�gn��. Ashley, kt�ra z pewno�ci� ju� go zauwa�y�a, za-
czyna�a wykonywa� rozpaczliwe, irracjonalne posuni�cia. Dobry
znak.
Chrump! Eksplozja nie by�a g�o�na, ale mimo to wydawa�a si�
pot�na. Jean-Paul wr�ci� wzd�u� burty sterowni. Zosta�a mu jeszcze
tylko jedna bomba - by�y zbyt ci�kie, �eby m�g� zabra� trzeci�, na
wypadek gdyby pierwsza nie przebi�a burty...
Przekona� si� jednak, �e obawy si� nie sprawdzi�y. W �cianie ste-
rowni zia�a wspania�a, wielka dziura. Kiedy znalaz� si� bli�ej, us�ysza�
�wist wylatuj�cego przez ni� powietrza. Ci�gle ani �ladu robot�w.
Doczo�ga� si� do otworu. Uwa�aj, powiedzia� sam do siebie, nie ma
po�piechu. Szkoda by�oby pope�ni� teraz jaki� g�upi b��d i odpa��.
Ostro�nie wsun�� si� do �rodka i zeskoczy� na pod�og�. Kolana ugi-
naly si� pod nim ze zm�czenia, nagle zakr�ci�o mu si� w g�owie. Po-
przez szum wiatru dochodzi� go piskliwy g�os Ashley:
- Ty �ajdaku! Zabieraj si� st�d w tej chwili! Nie daruj� ci tego!
Wynocha!
W nast�pnej chwili us�ysza� stukot metalowych n�g. Odwr�ci�
si� w sam� por�, �eby zobaczy� jak paj�k z �oskotem zsuwa si� po
kr�conych schodach. Ci�gle jeszcze oszo�omiony, wyszarpn�� strzel-
b� i wycelowa�. Mia� tylko jeden nab�j... nie wolno mu spud�owa�.
Bo�e, ale� p�dzi! Poci�gn�� za spust. Tym razem eksplozj� poprze-
dzi� g�o�ny huk. Co� ze �wistem przelecia�o mu obok twarzy, oczy za-
cz�y �zawi�. Kiedy znowu m�g� widzie� wyra�nie, ujrza� jedynie dy-
mi�ce szcz�tki paj�ka. Odpi�� od uprz�y drug� bomb� i podszed�
do komputera.
- Nie zbli�aj si� do mnie, ty niewdzi�czny sukinsynu! Cholerni
ludzie, �adnego z was po�ytku! Powinnam by�a wyrzuci� was na Zie-
mi�, jak inne Ashley. Ani kroku albo zabij� wszystkich!
Statek przebieg�o dr�enie. Zanurkowa� dziobem naprz�d. Po-
k�ad przechyli� si� gwa�townie iJean-Paul niemal straci� r�wnowag�,
ale uda�o mu si� dotrze� do komputera. Przyczepi� bomb� z boku
konsoli.
- No, Ashley, mam zamiar wys�a� ci� tam, gdzie powinna� si�
by�a znale�� ju� dawno - o�wiadczy� z zadowoleniem, wyci�gaj�c za-
wleczk�. Rozgl�daj�c si� za jakim� schronieniem w przedniej cz�ci
gondoli s�ysza�jej krzyk:
- Nie mo�esz tego zrobi�! Nigdy nie uda si� wam kierowa� stat-
kiem beze mnie!
- Mogli�my to robi� dawniej, mo�emy i teraz! - zawo�a� nurku-
j�c pod jeden z foteli, kt�re kiedy� zajmowali sternicy. I w tym mo-
mencie znowu us�ysza� stukot. Wyjrza� zza oparcia. Po schodach pe�-
z�y kolejne dwa paj�ki. Ledwie znalaz�y si� na dole, bez wahania ru-
szy�y w stron� jego kryj�wki. Pochyli� g�ow�, czekaj�c, co b�dzie
pierwsze: paj�ki czy wybuch.
JOHN DROSNAN
Eksplozja w zamkni�tym pomieszczeniu by�a og�uszaj�ca. Kiedy
podni�s� g�ow� i znowu wyjrza� zza fotela sternika, w uszach mu
dzwoni�o, a oczy zasz�y �zami od dymu, kt�ry natychmiast wype�ni�
wn�trze sterowni. Konsola, rozdarta wybuchem, wygl�da�a jak otwar-
ta puszka, z jej wn�trza wydobywa� si� dym. Oba paj�ki ze�lizgn�y
si� po pod�odze i uderzy�y w komputer. Nie poruszy�y si� wi�cej.
Upi�r martwej od dawna Ashley zosta� w ko�cu wygnany z maszyny.
Jean-Paul wyprostowa� si� z trudem i rozejrza� doko�a. Wn�trze ste-
rowni wygl�da�o jak pobojowisko. Zniszczenia by�y ogromne. Mia�
nadziej�, �e stare pulpity sterownicze nie zosta�y uszkodzone, ale
musia� poczeka� na przybycie specjalist�w, �eby uzyska� pewno��.
Pok�ad ci�gle by� nachylony pod ostrym k�tem. Ashley, nim zgin�a,
wprowadzi�a statek w lot nurkowy. Wyjrza� na zewn�trz, ale nic nie
zobaczy�; znajdowali si� ju� w warstwie chmur.
Z g�ry dobieg� go gwar podnieconych g�os�w. Okrzyki. Potem
tupot krok�w na kr�conych schodach. Do wn�trza zacz�li nap�ywa�
ludzie. Jego wzrok prze�lizgiwa� si� po pokrytych sadz�, a nierzadko
i krwi� twarzach w poszukiwaniu Domini�ue, ale nigdzie nie m�g�
jej dostrzec. Zauwa�y� za to Erica i Marcela. Podeszli, u�miechaj�c
si� szeroko. Eric wzi�� go w ramiona.
- Uda�o ci si�! Ty cholerny sukinsynu, naprawd� ci si� uda�o!
- Aha - odpowiedzia� zaj�ty czym innym, ci�gle rozgl�daj�c si�
za Domini�ue. - Dzi�ki Bogu, wszystko posz�o wed�ug planu. Jak
by�o na g�rze?
- Istna jatka. Paj�ki zrobi�y z nas miazg�. W�a�nie si� wycofywa-
li�my, kiedy us�yszeli�my drugi wybuch i nagle wszystkie stan�y - re-
lacjonowa� Marcel.
- A Domini�ue?
Wymienili spojrzenia. Wypad�o na Erica.
- Przykro mi, Jean-Paul - powiedzia�. - Mia�a pecha. Ale
nie cierpia�a d�ugo. W par� sekund by�o po wszystkim. By�em
przy tym.
UPADEK W�ADC�W NIEBIOS
Jean-Paul wzi�� d�ugi oddech i odwr�ci� si� plecami. Mia� wra-
�enie, jakby sterownia rozp�yn�a si� nagle, a on sam spada� gdzie�
w d�. Potrz�sn�� g�ow�. Zobaczy�, �e in�ynierowie ju� przybyli i w�a-
�nie zabieraj� si� do pracy przy pulpitach sterowniczych. Podszed�
do nich.
- Dacie rad� to uruchomi�? - spyta� g�osem, kt�ry wyda� mu si�
zupe�nie obcy.
Jeden z nich obr�ci� si� do niego.
- Nie ma sprawy, Jean-Paul - odpar� z u�miechem. - Jak tylko
od��czymy okablowanie komputera, mo�emy przej�� bezpo�redni�
kontrol�. To kwestia minut. Ci�ko b�dzie przej�� na r�czne stero-
wanie, ale... - wzruszy� ramionami.
Jean-Paul t�po wpatrywa� si� w szare chmury na zewn�trz. Wi-
dzia� jedynie twarz Domini�ue. Drgn��, kiedy kto� po�o�y� mu d�o�
na ramieniu. Eric.
- Wsp�czuj� ci z powodu Domini�ue - powiedzia�. - Ale masz
te� pow�d do rado�ci.
- A niby jaki? - spyta� gorzko.
- No jak to? Zosta�e� przecie� W�adc� Niebios.
ROZDZIA� TRZECI
Nie�atwo by�o zmieni� stare nawyki, szczeg�lnie je�li si� mia�o
tyle lat, co Lon Haddon. Wysoki, smuk�y, ogorza�y m�czyzna w wie-
�y obserwacyjnej, lustruj�cy niebo przez siln� lornet�, sko�czy� nie-
dawno dwie�cie lat. Jak zwykle uwa�nie przeczesywa� horyzont nad
powierzchni� morza, mimo �e od ostatniego pojawienia si� miej-
scowego W�adcy Niebios, Pachn�cego Wietrzyka, up�yn�o kilkana-
�cie lat.
Kiedy przez rok statek nie zjawi� si�, �eby dope�ni� szarpi�cej
nerwy ceremonii odebrania haraczu, mieszka�cy Palmyry zgodnie
doszli do wniosku, �e co� si� musia�o sta�. Mieli nadziej�, �e spo-
tka�a go katastrofa, by� mo�e zosta� zniszczony podczas huraga-
nu. Cz�� umys�u Haddona te� w to wierzy�a, ale r�wnocze�nie
pami�ta�, jak przebieg�y i bezlitosny potrafi� by� Horado, dow�d-
ca Pachn�cego Wietrzyka, i w�tpi�, czy kto� taki m�g� ulec si�om
przyrody.
Poza tym, na �wiecie istnieli jeszcze inni W�adcy i wcze�niej czy
p�niej kt�ry� m�g� przyby�, �eby wype�ni� luk�, powsta�� po znik-
ni�ciu Pachn�cego Wietrzyka. Gdyby jednak do tego dosz�o, agre-
sora i jego za�og� czeka niemi�a niespodzianka. Chwila wytchnienia,
kt�r� zawdzi�czali W�adcy Horado, pozwoli�a mieszka�com Palmy-
ry zebra� si�y i wynale�� �rodki, za pomoc� kt�rych - mieli nadziej�
- uda si� im zniszczy� W�adc� Niebios.
Lon zni�y� lornet� i przebieg� wzrokiem schludne ulice rozpo-
�cieraj�cego si� przed nim miasta. Patrz�c na solidne bielone bu-
dynki, zbudowane g��wnie z drewna i ceg�y, na bujne tropikalne
ogrody, czu� cich� satysfakcj�. Tak wiele uda�o si� im osi�gn�� w ci�-
gu tych lat, mimo zarazy, zagarniaj�cej wci�� nowe obszary... i wysi�-
k�w W�adcy Horado.
Nawet za jego rz�d�w Palmyra nie ods�oni�a prawdziwego obli-
cza. Widok, jaki przedstawia�a oczom swego napowietrznego w�ad-
cy, mia� niewiele wsp�lnego z rzeczywisto�ci�, jej spo�eczno�� by�a
bowiem o wiele liczniejsza ni� si� wydawa�o. Przez d�ugi czas przy-
ci�ga�a jak magnes uchod�c�w zar�wno z wysp, jak i z g��bi l�du, ale
�eby utrzyma� ten fakt w tajemnicy, wielkim nak�adem si� wybudo-
wano pod ziemi� obszerne pomieszczenia, gdzie znale�li oni zakwa-
terowanie... i zatrudnienie. To ostatnie stanowi�o drugi sekret Pal-
myry: by�a o wiele bardziej zaawansowana technicznie ni� przeci�t-
ne naziemne osiedle.
Miasto le�a�o na wschodnim wybrze�u wielkiego p�wyspu
w p�nocnej cz�ci kontynentu-wyspy, zwanego w przesz�o�ci Austra-
li�. Sam p�wysep wchodzi� kiedy� w sk�ad stanu Queensland. Nazw�
zmieniono p�niej na Noshiro, kiedy Australia by�a zmuszona od-
da� go Japo�czykom jako cz�� zap�aty za obron� w czasie nieuda-
nej pr�by inwazji podj�tej przez Indonezj� w pocz�tkach XXI wie-
ku. W zamierzch�ych czasach w s�siedztwie Palmyry znajdowa�o si�
spore miasto Cairns (nazwane potem przez Japo�czyk�w Masuda),
ale do dnia dzisiejszego nie zosta�o po nim �ladu.
Klapa w pod�odze wie�y zacz�a si� podnosi�. Lon odwr�ci� si�
i patrzy�, jak do �rodka wdrapuje si� Lyle Weaver. Podobnie jak Lon,
by� jednym z sze�ciu w�adc�w Palmyry, kolejno sprawuj�cych w�adz�
w sze�cioletnich kadencjach. Kadencja Lyle'a trwa�a prawie od roku,
Lon musia�by czeka� na swoj� jeszcze jedena�cie lat, ale do tego cza-
su od dawna nie b�dzie go ju� w�r�d �ywych.
- Wiedzia�em, �e ci� tutaj znajd� - wysapa� Lyle. Wspinaczka
by�a m�cz�ca. - Nie rozumiem, czym si� tak niepokoisz. Nasz radar
jest co prawda prymitywny, ale jednak dzia�a.
- Wiem, wiem - odpar� Lon ze znu�eniem. - Taki ju� jestem.
Znasz mnie przecie�.
Lyle podszed� bli�ej, podci�gaj�c sarong na lekko zaokr�glo-
nym brzuchu, i opar� si� o por�cz obok �ona.
- Oj, znam. Nadal �le sypiasz?
- Tak - przyzna� Lon. - Zesz�ej nocy ledwo uda�o mi si� prze-
spa� dwie godziny.
Lyle spojrza� na niego.
- Powiniene� nauczy� si� godzi� z losem. Walka z nieuniknio-
nym nie ma sensu.
- W k�ko mi to powtarzasz - Lon nie potrafi� ukry� przepe�-
niaj�cej go goryczy.
- Powiniene� zaufa� Bogu.
- Wiesz dobrze, jakie jest moje zdanie na ten temat.
Lyle westchn��. - Tak czy inaczej, nie ust�pi�. Zmusz� ci�, �eby�
pozna� prawd�, zanim...
- Umr�? Wi�c si� lepiej pospiesz - odpar� Lon sucho. - Mog�
pa�� trupem w ka�dej chwili.
- Albo r�wnie dobrze �y� przez nast�pnych pi�� lat.
- Poprawka. Przy niezwyk�ym szcz�ciu mam przed sob�jeszcze
cztery lata, dziewi�� miesi�cy i trzyna�cie dni.
- O, widz�, �e prowadzisz �cis�e obliczenia...
- Zbli�anie si� dw�chsetnych urodzin znakomicie wp�ywa na
koncentracj�.
- Szukasz dziury w ca�ym, Lon. Mia�e� naprawd� szcz�liwe
�ycie... powiedzmy, wzgl�dnie szcz�liwe. Sp�jrz, ile dobrego zrobi-
�e� dla Palmyry przez te wszystkie lata.
- Ale zosta�o jeszcze tyle spraw. Potrzebuj� wi�cej czasu... O wie-
le wi�cej!
- Wola�by� mo�e �y� w dawnych wiekach, kiedy ludzie spodzie-
wali si� prze�y� najwy�ej siedemdziesi�t-osiemdziesi�t lat? Sp�dzi�
ostatnie dni w ciele, kt�re coraz bardziej odmawia pos�usze�stwa?
Popatrz na siebie, jeste� zdrowym cz�owiekiem, fizjologicznie masz
nie wi�cej ni� trzydzie�ci pi�� lat...
-1 mog� nie do�y� jutra. Kto wie, czy w przesz�o�ci nie by�o le-
piej. Mo�e starcy, zamkni�ci w swoich zniedo��nia�ych, obola�ych
cia�ach, czekali na �mier� jak na wybawienie.
- Mo�e i tak, aleja wiem, co bym wybra�. My umieramy szybko,
spokojnie i bez b�lu.
- �atwo ci m�wi�. Masz dopiero sto dwadzie�cia lat. Poczekaj,
a� b�dziesz w moim wieku. Szlag by trafi� tych in�ynier�w genety-
k�w! Nie mogli wyznaczy� mniej ostrych limit�w wiekowych?
- Znasz histori�, Lon. Mieli szcz�cie, �e uda�o si� im wyd�u�y�
czas �ycia do ponad dwustu lat. Przyrost naturalny by� ogromny. Na-
wet w Z�otej Erze, w po�owie dwudziestego pierwszego wieku, nie
starczy�oby zasob�w.
Lon za�mia� si� i wskaza� w g��b l�du, gdzie - poza farmami Pal-
myry - rozci�ga�y si� rozleg�e, puste po�acie kontynentu.
- Presja populacyjna! Co si� z ni� sta�o? Powinni byli to przewi-
dzie�!
- Sam wiesz, �e to absurd. Planeta z trudem mo�e wy�ywi�
tych, kt�rzy ocaleli. I b�dzie jeszcze gorzej. Zaraza zajmuje coraz
to nowe obszary. Sp�jrz na nas: z jednej strony zagra�a nam zaraza
morska, z drugiej - l�dowa. Je�li nie zdarzy si� cud, nasz los jest
przes�dzony.
Na chwil� zapad�a pe�na przygn�bienia cisza. Do wie�y wlecia-
�a bzycz�c pszczo�a wielko�ci wr�bla. Lon i Lyle skulili si�, �eby
zej�� jej z drogi.
- Dalej brak odpowiedzi na sygna�y radiowe? - spyta� Lon, kie-
dy owad polecia� dalej. Z g�ry wiedzia�, �e tak. Gdyby odpowied�
nadesz�a, Lyle nie posiada�by si� z rado�ci, ale pytanie stanowi�o
cz�� codziennego rytua�u.
- Sprawdzi�em id�c tutaj. Nic. Spr�bujemy na innej cz�stotliwo-
�ci. To ju� par� miesi�cy, odk�d uruchomili�my nowy nadajnik.
- Pami�tasz, jak rozmawiali�my o tym na spotkaniu. Mog� by�
r�ne przyczyny: albo tam wszyscy wymarli, albo nasz sprz�t jest zbyt
kiepski, �eby odebra� ich odpowied�... albo po prostu nie chc�
z nami rozmawia�.
Lyle wzruszy� ramionami.
- Mo�e by� i tak, �e nikt tam, na g�rze, nie prowadzi nas�uchu
w pa�mie, na kt�rym nadajemy. Osiedla prawdopodobnie utrzy-
muj� ze sob� kontakt na �ci�le okre�lonych d�ugo�ciach mikrofal.
Po tylu latach ciszy w eterze, kto m�g�by si� spodziewa� sygna��w
z Ziemi?
- Ale musz� wiedzie�, �e ci�gle jeszcze �yj� tu ludzie. Z pewno-
�ci� mog� dojrze� przez teleskopy �wiat�a takich miast jak to.
- Sk�d wiesz, mo�e jeste�my ostatni� spo�eczno�ci� na Ziemi? -
spyta� Lyle. - Poza tym, s� przekonani, �e nie zachowa� si� tu ani je-
den nadajnik, nadaj�cy si� do u�ytku.
- Hm, my go mamy...
- Tak, ale dzi�ki wyj�tkowemu zbiegowi okoliczno�ci - podkre-
�li� Lyle.
- Chyba jednak nie a� tak wyj�tkowemu... Pami�tasz tamte sy-
gna�y, kiedy uruchamiali�my sprz�t?
- Aha, pami�tam - odpar� ponuro Lyle. Odbierali tajemnicze
urywki rozm�w, prowadzonych na niskich, s�abych cz�stotliwo-
�ciach. Sygna�y najwyra�niej dochodzi�y sk�d� z daleka. Najbardziej
zdumiewaj�ce by�o to, �e g�osy nadawc�w i odbiorc�w by�y iden-
tyczne. Kobiece g�osy. Wydawa�o si�, �e jest ich wi�cej ni� dwie.
I wszystkie mia�y na imi� Ashley. - Ale nie s�yszeli�my ich ju� od
d�u�szego czasu.
- To o niczyiji nie �wiadczy. Mo�e po prostu znalaz�y si� poza
naszym zasi�giem. A to mo�e �wiadczy�, jak mi si� wydaje, �e nale-
�a�y do W�adc�w Niebios.
- W�adcy z dzia�aj�cym sprz�tem radiowym? - Lyle pokr�ci�
g�ow�. - Nie chce mi si� wierzy�.
-Aja nie wierz�, �e wysy�anie w eter sygna��w SOS gdziekol-
wiek nas zaprowadzi. Pok�ada� nadziej� w cudownym ocaleniu
z nieba... � Potrz�sn�� g�ow�. - Gruszki na wierzbie. Nawet je�li
jacy� ludzie prze�yli w osiedlach, to prawdopodobnie maj� zbyt
wiele w�asnych problem�w, �eby chcia�o si� im przejmowa� na-
szym losem. Je�eli prze�yli. Prawdopodobnie jedyne, co zachowa-
�o si� w tych wszystkich osiedlach i koloniach, to kupa bardzo sta-
rych ko�ci.
- Stajesz si� cynikiem i pesymist�, Lon i chocia� jest to zrozu-
mia�e w twoim, hm, po�o�eniu, zaczyna zaciemnia� tw�j os�d.
- Podobnie jak nadmierny optymizm zaciemnia tw�j - odpar�
Lon. - Wydaje ci si�, �e tam na g�rze rozwin�a si� kwitn�ca cywili-
zacja, si�gaj�ca od osiedli do kolonii na Marsie. Obawiam si�, �e cze-
ka ci� bolesne rozczarowanie.
-To si� jeszcze oka�e, Lon, to si� oka�e... Popatrz - wskaza�
w stron� morza. - ��d� podwodna wraca. Mo�e to Ayla.
- Tak, na pewno - potwierdzi� Lon, patrz�c jak brama w wewn�-
trznym ogrodzeniu wolno si� podnosi. Chwil� p�niej na p�yci�nie
pojawi�a si� sun�ca na g�sienicach ��d�. Kiedy dotar�a na brzeg, po-
krywa w�azu odskoczy�a i z wn�trza wynurzy�a si� jaka� posta�. Na-
stawi� ostro��. Tak, to by�a Ayla. Smuk�a, wysoka kobieta w skafan-
drze, o czarnych, kr�tko ostrzy�onych w�osach. Zsun�a si� na zie-
mi� i pomacha�a mu r�k�. Z odleg�o�ci nie mog�a go rozpozna�, ale
wiedzia�a, �e o tej porze dnia tylko on m�g� przebywa� w wie�y ob-
serwacyjnej. Kiedy zacz�a zdejmowa� skafander do nurkowania,
w otworze w�azu pojawi�a si� podobnie ubrana, ale ni�sza i t�sza syl-
wetka. Juli, jej najlepsza przyjaci�ka, c�rka Lyle'a. A za ni� ciemno-
sk�ry Kell, jeden z nielicznych Palmyrczyk�w, w kt�rych �y�ach p�y-
n�a krew rdzennych mieszka�c�w kontynentu. Lon obserwowa�,
jak zdejmuj� skafandry i biegn� do wody, �eby sp�uka� z siebie pot
i wonie, kt�rymi przesi�kli w gor�cym wn�trzu �odzi.
- Bezmy�lni g�upcy, jak mogli zostawi� ��d� na widoku! �
burkn��, - Powinni byli najpierw wprowadzi� j� do szopy.
- Przesta� zrz�dzi� - zbeszta� go Lyle. - I sko�cz z tym udawa-
niem, �e ci nie zale�y. Jeste� dumny jak paw, �e masz tak� c�rk�. Ta
dziewczyna to skarb! Jest praktycznie niezast�piona. Nikt nie potra-
fi radzi� sobie z wodnymi lud�mi tak dobrze, jak ona.
- Juli te� jest w tym niez�a - odpar� Lon dyplomatycznie.
- To prawda, ale nie dor�wnuje Ayh. Ayla �wietnie potrafi si�
z nimi dogada�.
- Fakt - przyzna�, w dalszym ci�gu obserwuj�c c�rk� przez lor-
netk�. Zrobi�a si� taka podobna do matki: ta sama oliwkowa sk�ra,
te same du�e, ale lekko sko�ne oczy - dziedzictwo po jakim� odle-
g�ym japo�skim przodku. Patrz�c na ni� czu� jednocze�nie dum�
i g��boki smutek. R�wnie� ze wzgl�du na ni� z tak wielk� niech�ci�
my�la� o zbli�aj�cej si� �mierci. To niesprawiedliwe, byli ze sob� tak
kr�tko. Chcia� si� dowiedzie�, jaka przysz�o�� j� czeka. I czy b�dzie
mia�a j ak�kolwiek...
Juli, kt�rej okr�g�a twarz ocieka�a wod�, wskaza�a odleg��
wie��:
- To tw�j ojciec, prawda? Jak zwykle?
Ayla z u�miechem kiwn�a g�ow� i chlusn�a wod� na Juli.
- Pewnie w�a�nie si� skar�y swojemu towarzyszowi, ktokolwiek
to jest, �e zachowujemy si� jak bezmy�lni g�upcy, bo nie wprowadzi-
li�my �odzi do szopy.
- M�wi�em, �eby to zrobi� - powiedzia� Kell powa�nie.
-Jeste� r�wnie okropny jak on! - krzykn�a Ayla opryskuj�c
z kolei jego. - Ca�e to wasze gadanie o W�adcach Niebios. Nie wie-
rz�, �e zosta� chocia� jeden. Rozsypali si� ze staro�ci, a ich szcz�tki
spad�y na ziemi�.
Szeroki u�miech znikn�� z twarzy Kella. Pokr�ci� g�ow� i od-
wr�ci� si�, �eby zlustrowa� horyzont.
- Masz racj�, Aylo, jestem taki sam, jak tw�j ojciec. Gro�ba jest
ci�gle realna. Nawet je�li Pachn�cy Wietrzyk nie wr�ci, pojawi si�
inny W�adca. - Znowu zwr�ci� na ni� swoje ogromne, ciemne, na-
tarczywe oczy. -Ja to wiem, Aylo.
ROZDZIA� CZWARTY
Jan przysiad�a na pi�tach na pokrytej �niegiem ziemi i przygl�-
da�a si� pingwinom. Pingwiny, ze swej strony, ca�kowicie j� ignoro-
wa�y. Wsz�dzie wok� kwit�o �ycie towarzyskie, nie by�a jednak w sta-
nie powiedzie�, czy s� to sprzeczki, czy te� skomplikowane rytua�y
godowe. Kiedy nogi zacz�y jej cierpn��, podnios�a si� wolno i prze-
ci�gn�a. Stara�a si� nie wykonywa� gwa�townych ruch�w, �eby nie
sp�oszy� ptak�w, ale zachowywa�y si�, jakby by�a niewidzialna. Spoj-
rza�a w g�r�, w czyste, jasnob��kitne niebo, a potem, niech�tnie,
w stron� Maskotki, zaparkowanej jakie� pi��dziesi�t metr�w dalej.
R�wnie dobrze mo�e wr�ci� do Shangri La, zdecydowa�a.
Ostro�nie poruszaj�c si� w t�umie pingwin�w, rozmy�la�a o tym,
�e od czas�w, kiedy rz�dzili tu ludzie - nie, m�czy�ni - min�o ju�
tyle lat, �e ptaki wykre�li�y ich z listy swoich wrog�w.
- Wracamy do domu - rozkaza�a Maskotce, kiedy znalaz�a si� w �rod-
ku. - Najd�u�sz� drog�. - Nie by�o si� dok�d �pieszy�. Nigdy nie by�o.
-Jak sobie �yczysz, Jan - odpar�a Maskotka i zamkn�a w�azy,
a potem z cichym brz�czeniem b�yskawicznie unios�a si� w powie-
trze. Jan nie lubi�a kobiecego g�osu Maskotki. Za bardzo przypomi-
na� jej Ashley, mimo �e wiedzia�a, jak bardzo si� r�ni�: Ashley by�a
komputerowym zapisem ludzkiej osobowo�ci, podczas gdy Maskot-
ka - �zwyczajnym" programem.
Na ekranach monitor�w obserwowa�a, jak bia�a r�wnina Antark-
tyki ucieka do ty�u. Maskotka mkn�a na wysoko�ci zaledwie kilkudzie-
si�ciu metr�w. Gdzieniegdzie wida� by�o stercz�ce spod lodu ruiny -
pozosta�o�ci ludzkich osad. W przesz�o�ci stanowi�y cz�� pot�nych
urz�dze� wydobywczych i g�rowa�y nad okolic�, ale teraz l�d pokry�
je niemal ca�kowicie. W ko�cu zupe�nie znikn�. Jan ch�tnie wyda�a-
by Maskotce polecenie, �eby polecia�a gdzie� dalej, ale pierwotny pro-
gram komputera pok�adowego zosta� odtworzony i maszyna nie mo-
g�a opuszcza� wyznaczonego obszaru, ograniczaj�cego si� do skutego
lodem kontynentu i w�skiego skrawka w�d wok� niego.
Du�e podwodne osiedle, nazwane przewrotnie Shangri La*
przez swoich mieszka�c�w, r�wnie przewrotnie zwanych Elojami**,
by�o po�o�one pod powierzchni� rozleg�ego Lodowca Szelfowego
Rossa. Kolonia pingwin�w, kt�r� Jan odwiedzi�a, le�a�a na wybrze�u
po przeciwnej stronie kontynentu, w miejscu zwanym Ziemi� Kr�lo-
wej Maud w czasach, kiedy znajdowa�o si� ono pod zarz�dem Nor-
wegii, ale nawet mimo �e Maskotka nie lecia�a po linii prostej, do-
tar�a do Lodowca Rossa w niespe�na pi�tna�cie minut. Dolecia�a do
wybrze�a, zanurkowa�a w morzu, a potem zawr�ci�a pod lodem. Do-
p�yn�a do ogromnej metalowej kuli, wewn�trz kt�rej mie�ci�o si�
osiedle, i g�adko wsun�a do swojego doku w podw�jnej �cianie. Jan
zaczeka�a, a� z doku zostanie wypompowana woda, i wyskoczy�a na
zewn�trz, ignoruj�c uprzejme po�egnanie Maskotki. Wjecha�a
wind� na poziom, na kt�rym mie�ci�a si� wsp�lna kwatera jej i Ro-
bina (wiedzia�a, oczywi�cie, �e naprawd� ma na imi� Ryn, ale dla
niej ju� na zawsze pozostanie Robinem).
* Shangri La - ukryty raj am�w buddyjskich opisany w powie�ci Jamesa Hiltona
�Lost
Horizon" (przyp. t�um.).
** Eloje - beztroscy ludzie przysz�o�ci, bohaterowie noweli �Wehiku� czasu" H.
G. Wellsa
(przyp. t�um.).
Na korytarzu min�a dw�ch Eloj�w trzymaj�cych si� za r�ce.
U�miechn�li si� do niej sennie. Rzuci�a im gniewne spojrzenie. Dok�a-
dnie tak, jak j� Robin uprzedza�, wzbudzali w niej r�wnocze�nie poczu-
cie bezsilno�ci i nieopanowan� furi�. Zamkni�ci na zawsze w swoich
ma�ych, prywatnych �wiatach, w stanie nieprzemijaj�cej �agodnej eufo-
rii, byli towarzysko r�wnie inspiruj�cyjak sto�y albo krzes�a.
W�a�nie kiedy mia�a wej�� do wsp�lnej kwatery, przed drzwiami
zmaterializowa�a si� komputerowa projekcja. Rozpozna�a Davina,
program, kt�ry Robin lubi� najbardziej.
- O co chodzi? - zapyta�a ostro.
U�miechn�� si� do niej. - Chcia�em ci� uprzedzi�, �e Ryn w�a-
�nie �pi.
- Te� mi nowina. Nie musisz si� martwi�, postaram si� nie ha�a-
sowa�. Wezm� tylko prysznic i si� przebior�. Mog� ju� wej��?
- Powinien odpoczywa� tak du�o, jak to mo�liwe. To wa�ne dla
jego rekonwalescencji - odpar� �agodnie Davin. - Mo�e by� posie-
dzia�a w �wietlicy, p�ki si� nie obudzi?
Jan spojrza�a na niego z w�ciek�o�ci�. Eloje doprowadzali j� do
furii, programy i tworzone przez nie projekcje r�wnocze�nie z�o�ci-
�y j� i wzbudza�y obaw�. Wiedzia�a, �e podobnie jak Maskotka, w ni-
czym nie przypominaj� Ashley, a mimo to czu�a si� w ich towarzy-
stwie nieswojo. Rozmowy z Carlem, programem, kt�ry dzieli� z Ash-
ley bio-software, nie sprawia�yjej najmniejszych trudno�ci. Mia�a do
czynienia z czyst� logik�, z umys�em maszyny. Ale programy w Shan-
gri La zosta�y ucz�owieczone w najwy�szym stopniu. Czy raczej po-
trafi�y na�ladowa� ludzi z niesamowit� wierno�ci�. W�tpi�a, �eby te
superludzkie osobowo�ci stanowi�y odzwierciedlenie ich wn�trza.
Nie ufa�a im dla zasady, mimo �e zawdzi�cza�a im �ycie. Kied