Rupert Thomson PODZIELONE KRÓLESTWO Przełożył Andrzej Jankowski DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2005 Tytuł oryginału Divided Kingdom Copyright © 2004 by Rupert Thomson AU rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2005 Redaktor Krzysztof Tropiło iwanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Lucyna i Krzysztof Kwiatkowscy Wydanie I ISBN 83-7301-526-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Skład 7QPK Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44 Mojej drogiej Evie, z miłością, która nie zna granic Było tak, jak gdyby opadła kurtyna, zakrywając wszystko, co kiedykolwiek znałam. Jean Rhys 1 W moim pokoju byli mężczyźni, i było jasno, zbyt jasno, i podnosili mnie z łóżka. Nie wyrywałem się ani nie krzycza- łem, nie wydałem żadnego dźwięku. Mundury, które mieli na sobie, były zimne w dotyku, jakby przed chwilą wyjęto je z lodówki. Kazali mi zaczekać na ulicy przed domem. W świetle la- tarni widziałem, że pada deszcz, deszcz tak drobny, że prawie go nie czułem. Patrzyłem, jak żołnierz zakłada mi na ramię opaskę. Mój cień załamywał się na krawężniku chodnika jak kawałek zgiętego w dwóch miejscach kartonu. Załadowali mnie na ciężarówkę, razem z ludźmi w różnym wieku, z których wszyscy mieli opaski i z których nikogo nie znałem. Nikt nic nie powiedział, nawet się nie poruszył. Nie pamiętam żadnych aktów przemocy, tylko ciszę i stały, lekki deszcz. Z miejsca, gdzie stałem, przy tylnej klapie, widziałem rodziców. Nie mieli czasu, żeby się odpowiednio ubrać. Ojciec był w piżamie, marynarce i papciach, a jego twarz była zmarszczona i pobrużdżona, jak gdyby sen zmiął ją w dłoni. Stopy mojej matki były bose. Stopy mojej matki... A jej jasne włosy przylgnęły lekko do tej strony głowy, któ- ra spoczywała na poduszce. Wołała mnie wysokim, pełnym napięcia głosem i wyciągała do mnie ręce, chwytając palcami powietrze. Odwróciłem się zażenowany, udając, że jej nie znam. Uśmiechnąłem się przepraszająco do tych wszystkich ludzi wokół mnie. - Przepraszam - powiedziałem. Oto, jak zaczyna się moja pamięć. Nie, nie pamięć. Moje życie. Kiedy nadszedł świt, stałem na peronie kolejowym. Niebo było zachmurzone, nad dachami unosiły się kłęby bieli i sza- rości, wszędzie były kałuże. Przez stację przejechał z łoskotem pociąg towarowy z wagonami zwieńczonymi zwojami drutu kolczastego. Wręczono mi herbatę w plastikowym kubku i kromkę chleba cienko posmarowanego margaryną. Teraz, kiedy zrobiło się jasno, zobaczyłem, że opaska na moim ra- mieniu jest czerwona. Nie tęskniłem za domem. Byłem tylko przemarznięty i zmęczony i zdawałem się rozumieć, że nie powinienem zastanawiać się nad tym wszystkim zbyt głęboko, jak ktoś, kto pływając w rzece, stara się trzymać blisko brzegu z obawy przed zdradzieckimi prądami. Tego samego dnia, po wielogodzinnej podróży, przybyliśmy do dużego, rozpadającego się domu na wsi. Zostało nas wtedy już tylko ośmiu, samych chłopców. Thorpe Hall przycupnął we wklęśnięciu terenu, płytkiej, bagnistej misie, a całą posiadłość otaczały lasy, masa dębów i kasztanowców z plamkami srebrzystych brzóz, niczym głowa przyprószona siwizną. Z trzech stron otaczała dom fosa, o powierzchni powleczonej szlamem i brzegach odgrodzonych trzciną. W głębinach stojącej wody przemykały stare ryby, złoto ich łusek było poplamione, jakby atramentem. Brak tynku i wąskie okna o szybkach oprawionych w ołów nadawały budynkowi wygląd wścibskiej, ale krótkowzrocznej osoby. Miałem wrażenie, że jest on świadom mojej obecności. Gdybym kiedykolwiek stąd uciekł, wiedziałby jakoś, że już mnie nie ma. Pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu liczba chłopców, z których najstarsi mieli czternaście, a najmłodsi pięć lat, wzrosła do ponad siedemdziesięciu. Zajmowali się nami dorośli, pan Reek i panna Groves, i zaopatrzyli nas w szare blezery, z których każdy miał wyhaftowanego na kieszeni na piersi szkarłatnego pawia. Naliczyłem ogółem osiemnaście sypialni, ale warunki były prymitywne i panował tłok, więc niektórzy chłopcy, w tym ja, musieli spać na siennikach z końskiego włosia, rozłożonych w korytarzach na górze. Nadeszła zima, ale wydawało się, że żaden kaloryfer nie działa. W niektórych pokojach panował tak gęsty i silny chłód, że nie mogłem uwierzyć, że nie jest widzialny; jeśli prze- szedłem przez taki pokój, jeszcze po paru minutach miałem zimne włosy. W lodzie, który utworzył się na wewnętrznej stronie szyb, wyskrobałem swoje inicjały, nie wiedząc, że moje nazwisko zostanie mi wkrótce odebrane. W tych pierw- szych dniach nie słychać było w budynku żadnego śmiechu ani odgłosów smutku, zalegała dziwna, pusta cisza - coś w rodzaju próżni. W nocy rozdzierało powietrze przeraźliwe szczekanie lisów. Jeden chłopiec powiesił się w ubikacji na piętrze. Tego samego wieczoru jego ciało zabrał ambulans. Nie widziałem żadnych niebieskich błysków świateł na podjeździe. Nie sły- szałem syreny. Nic nie przerwało ciemności i ciszy, które nas otaczały. Dwa dni później odprawiono w kaplicy nabożeństwo żałobne. W kazaniu pastor opisał śmierć tego chłopca jako tragiczny wypadek, chociaż wszyscy wiedzieli, że prawda jest inna. Innego chłopca przyłapano na tłuczeniu głową w mur. Jego również usunięto z domu i nikt go więcej nie widział. Były to pierwsze ofiary Reorganizacji, jak to nazwano, i rzad- ko o nich mówiono, a i wtedy ściszonymi głosami w jakimś odległym kącie ogrodu albo nocą w łóżku, kiedy pogasły wszystkie światła. Nie musieliśmy już nosić czerwonych opasek na ramio- nach, ale czasami czułem lekki ucisk wokół mięśni i przyła- pywałem się na tym, że patrzę na rękę, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma tam tego paska tkaniny. Nadeszło Boże Narodzenie. W wigilię oglądaliśmy koncert kolęd w telewizji. Pan Reek starał się zachęcić nas do przyłączenia się do śpiewu, ale nie mieliśmy śpiewników kościelnych i tylko bardzo nieliczni z nas znali wszystkie słowa. W środku jednej kolędy zobaczyłem rodziców po drugiej stronie pokoju. Byli elegancko ubrani, ojciec w płaszczu, matka w tkanym szalu i butach do kolan. Idą na pasterkę, pomyślałem, i wstałem, żeby pójść z nimi. Jednak zanim dotarłem do drzwi, już wyszli. Zacząłem wołać matkę i poczułem, że ktoś chwyta mnie za rękę, ale kiedy podniosłem wzrok, była to tylko panna Groves. Udało mi się powstrzymać płacz do chwili, kiedy znalazłem się na górze, w moim łóżku. Następnego ranka stałem obok choinki z wszystkimi pozostałymi chłopcami. Każdy z nas dostał prezent. Mnie przypadła para jasnoniebieskich skarpetek ze szlaczkiem z brązowych szczeniąt na boku. Pamiętam, jak pomyślałem, że to jakaś pomyłka. Pamiętam też, że nie było nikogo, komu moglibyśmy podziękować. Nie padał śnieg. Na początku nowego roku złożył nam wizytę przedstawiciel rządu. Tego dnia powiedziano nam podczas śniadania, że jest on bardzo ważną osobą i że powinniśmy się zachowywać jak najlepiej. Patrzyłem z okna na podeście pierwszego piętra, jak podjazdem sunie limuzyna na szerokich, grubych oponach, a jej czarny dach lśni w promieniach zimowego słońca. Oddałbym wszystko za przejażdżkę tą limuzyną. Później zebraliśmy się w głównej sali. Przedstawiciel rządu, o rzadkich, potarganych włosach, w szarym płaszczu prze- ciwdeszczowym, trochę nas rozczarował - przypuszczam, że spodziewaliśmy się, iż będzie się prezentował równie efek- townie jak jego samochód - ale potem zaczął mówić. - Dzieci Czerwonej Strefy - powiedział i każdego z nas przeniknął dreszcz. Nie wiedzieliśmy, co to dokładnie znaczy, ale najwyraźniej odnosiło się to do nas. Dzieci Czerwonej Strefy - oto, czym byliśmy. Czym się staliśmy. Oświadczył nam, że powinniśmy być dumni. - Trzeba was podziwiać - rzekł - bo jesteście rzadkością. Chociaż jest was niewielu, trudno jest przecenić wasze zna czenie. Przyszłość zależy od tego, jaki przykład dacie innym. Można nawet powiedzieć, że w waszych rękach spoczywa los narodu. Potem pobiegliśmy korytarzami na podjazd, trzymając wyimaginowane kierownice w rękach i wydając dźwięki na- śladujące odgłos pracy silnika. Każdy z nas stał się szoferem tej lśniącej, czarnej jak noc limuzyny. Dzieci Czerwonej S t r e f y - krzyczeliśmy jeden do drugiego. Dzieci Czerwonej Strefy. Nadal nie mieliśmy pojęcia, co to znaczy. Byliśmy rozentuzjazmowani, choć nie wiedzieliśmy z jakiego powodu. Był to skutek pochlebstwa - natychmiastowy i silny, ale jednocześnie dziwnie płytki. Tego wieczoru jedliśmy pieczoną na rożnie wieprzowinę i piliśmy sok jabłkowy, i pozwolono nam położyć się spać godzinę później niż zwykle, bo było to takie ważne wydarzenie. W następny poniedziałek zaczęły się lekcje w starej sali balowej. W jednej ze ścian były cztery okna sięgające od podłogi po sufit. Przez ich rozmyte, zniekształcające kontury szyby widziałem ogród francuski z trawnikiem, żywopłotem i żwirowymi ścieżkami. Przeciwległą ścianę sali pokrywała pomalowana na zielono boazeria z równie wielkimi jak okna czterema lustrami, w których zdawało się wzmagać i migotać napływające z zewnątrz światło. Z przodu znajdowało się niskie podium, na którym występowały kiedyś kwartety smyczkowe albo zespoły przygrywające do tańca. Czasami zauważałem w mroku błysk puzonu albo wygięty kształt waltorni, idealnie gładką blachę o powierzchni lśniącej jak miód spływający z grzbietu łyżki, a czasami zaszeleściło obok mojego łokcia powietrze i poczułem trwający zaledwie sekundę powiew, jakby zawirowała w pobliżu dziewczyna w wieczorowej sukni. Nigdy nie miałem wrażenia, że ta sala jest nawiedzona, ale po prostu myślałem, że była świadkiem szczęśliwych, weselszych dni i że pozostały w niej ślady tamtych czasów, tak jak w kuchni jeszcze długo po śniadaniu utrzymuje się zapach grzanek albo smażonego bekonu. Na parkiecie ustawiono w rzędach ławki, w których posadzono nas według porządku alfabetycznego. Ponieważ nazywam się Micklewright, znalazłem się między Maclea-nem i Abdulem Nazirem. Nazir zawsze płakał albo był bliski płaczu i jego ciemne rzęsy były stale sklejone łzami. Ja w ogóle nie płakałem, oprócz jednego razu, w wigilię Bożego Narodzenia, po kolędach, ale od tamtej pamiętnej nocy ani razu nie widziałem rodziców. Może było we mnie coś, co nie mogło tego znieść. Nie mogło znieść wspomnień. Patrząc na Nazira, miałem często wrażenie, że wziął na swoje barki ciężar mojego smutku i że płacze nie tylko za siebie, ale również za mnie. Natomiast Maclean nie wydawał się ani trochę przygnębiony. Gdy przyciągałem jego spojrzenie, rzucał we mnie papierowymi kulkami. Miał długie, kościste przeguby, a jego uszy sterczały jak uchwyty pucharu przyznawanego w nagrodę za zwycięstwo w zawodach sportowych. Naszą nauczycielką była tęga, ale pełna entuzjazmu panna Groves. Siedząc pod kryształowymi żyrandolami i pochmurnymi spojrzeniami, którymi obrzucało nas z oprawionych w złocone ramy portretów kilku mężczyzn w zbrojach, mieliśmy się uczyć o nowym systemie politycznym, który właśnie zapanował, i o tym, dlaczego przedstawiciel rządu uważał, że jesteśmy tacy wyjątkowi. Pierwszego ranka panna Groves uczyła nas najnowszej historii naszego kraju. Powiedziała, że zaczęły targać nim konflikty, zapanowała obsesja na punkcie zdobywania i sławy, zawiść, nędza i chciwość. Gwałtownie szerzyła się prze- stępczość, sądy były zawalone sprawami karnymi, więzienia przepełnione. Rozwód następował po ślubie równie szybko jak ciąża po pokwitaniu. W każdej bramie, każdym rowie i przejściu podziemnym spali bezdomni. Rasizm był tak powszechny i tak głęboko zakorzeniony jak nigdy wcześniej. Za każdym rogiem czaiła się przemoc. I nie ograniczała się ona do zabijania dorosłych przez dorosłych. Dzieci zabijały dzieci. Ponieważ brakowało chętnych do pracy w policji, ludzie zaczęli brać sprawy w swoje ręce. Jeśli nie podobał ci się czyjś sposób prowadzenia samochodu, rozbijałeś mu lewarkiem reflektory. Jeśli podejrzewałeś, że ktoś z sąsiedztwa molestuje dzieci, dokonywałeś nad nim samosądu. Jeśli do twojego domu dostał się włamywacz, strzelałeś do niego i kładłeś go trupem. Od dziesiątków, jeśli nie setek lat społeczeństwo maskowało swoją prawdziwą naturę złożoną siecią dobrych manier i konwenansów, ale teraz skończyło z udawaniem, że jest czymś innym, niż zawsze było - zamkniętym w sobie zbiorowiskiem północnych barbarzyńców. Nadszedł czas na zastosowanie radykalnych środków, ciągnęła dalej panna Groves z zarumienionymi z emocji policzkami, i rząd nie uchylił się od spoczywającej na nim odpowiedzialności. Premier i członkowie jego gabinetu zebrali się w tajnej kancelarii, z dala od oczu i uszu wyborców. W tym podziemnym pomieszczeniu, pozostałości po wojnie, która toczyła się około pół wieku wcześniej, rozmawiali, sprzeczali się, a nawet płakali, aż w końcu podjęli decyzję: zrobią coś odważnego, coś niezwykłego... Siedząc w naszej prowizorycz- nej klasie, wstrzymaliśmy oddechy. Panna Groves opowiadała o tym tak dobrze, z taką, trzymającą w napięciu, znajomością atmosfery i szczegółów, że nie mogliśmy się doczekać dalszego ciągu. Jednak w tym momencie przerwała. - Do zobaczenia jutro o dziewiątej - powiedziała. Oczywiście przyszliśmy. Przyszliśmy nawet wcześniej. Chodziliśmy do szkoły, uczyliśmy się, nie do wiary, historii, ale jednocześnie gromadziliśmy wiadomości o sobie, o tym, co się wydarzyło w nieodległej przeszłości i co się wydarzy w bliskiej przyszłości. Nasze życie stało się książką, od której nie mogliśmy się oderwać. Krokiem, na który zdecydował się rząd, powiedziała nam tego następnego ranka panna Groves, była reorganizacja ludności kraju - całej ludności, poczynając od rodziny królew- skiej. Tu zrobiła pauzę. Musieliśmy dużo pojąć. Prawdopodob- nie nie słyszeliśmy wcześniej słowa „reorganizacja", ciągnęła. Tak nazwali swoją inicjatywę. Podzielili ludność na cztery odrębne grupy, nie ze względu na pozycję ekonomiczną czy społeczną, kolor skóry, rasę czy wiarę, ale zgodnie z psy- chologią, według typów temperamentu. Jak zdefiniowali typy ludzi? Panna Groves odwróciła się ku tablicy i napisała na niej wielkimi literami HUMORY. Zapytała, czy ktoś z nas wie, co znaczy to słowo. Nikt nie wiedział. Powiedziała, że prawie przez dwa tysiące lat, począwszy od Hipokratesa, medycyna opierała się na założeniu, że istnieją cztery płyny organiczne albo humory - czarna żółć, żółta żółć, krew i flegma. Zerknąłem na Macleana. Obaj zmarszczyliśmy nosy. Ale panna Groves znowu stała przodem do tablicy i rysowała duże koło, które zaczęła następnie dzielić na cztery równe części. W jednej z nich napisała CZARNA ŻÓŁĆ, w drugiej ŻÓŁTA ŻÓŁĆ, i tak dalej, aż każda objęła jeden humor. Właśnie wtedy przerwał jej chłopiec nazwiskiem Cody. - A co z sikami, panno Groves? Przez salę przebiegł śmiech, suchy, szeleszczący dźwięk, jak odgłos liści toczonych przez wiatr po podłodze. Martwych liści. Panna Groves obróciła się gwałtownie. Miała ściągniętą twarz, a policzki i usta całkiem jej zbielały. - Kto to powiedział? Cody podniósł rękę. - Ja, proszę pani. Chciałem zapytać o mocz. Czy mocz nie jest płynem organicznym? Zawsze myślałem, że ma w sobie coś z lisa - brązowe włosy o rudawym odcieniu, czujną, sardoniczną, chytrą minę. - Wyjdź z sali, Cody. Porozmawiam z tobą później. Odprowadzały go wszystkie oczy, kiedy wstał i podszedł do drzwi. - Jeszcze jakieś pytania? - powiedziała panna Groves. Z bijącym sercem i wyschniętym gardłem wbijałem wzrok w odrapany pulpit ławki. Czułem spojrzenie panny Groves prześlizgujące się po mojej głowie jak snop światła z przecze- sującego teren szperacza. - Chcę, żebyście sobie wyobrazili - powiedziała, starannie wymawiając słowa, wciąż pełnym napięcia głosem - że to koło to wasze ciało. Wyobraźcie sobie, że wasze dobre zdrowie zależy od prawidłowej, rozsądnej równowagi wszystkich humorów. Kiedy już to sobie wyobrazicie, rozszerzcie to na cały kraj, organizm państwowy, jak się czasami to nazywa. Wyobraźcie sobie, że to koło jest całym krajem. Widzicie - zrobiła krok w naszą stronę, a w jej głosie znowu pobrzmiewał entuzjazm - teoria humorów zbudowana jest na pojęciach harmonii i równowagi, a tych właśnie cech bra- kowało naszemu krajowi przed Reorganizacją. W głębokiej, odległej przeszłości lekarze opierali się na teorii humoralnej, lecząc wszelkiego rodzaju dolegliwości, od niemocy fizycznej po skazy moralne. Jednak nagle okazało się, że leczenia po- trzebuje organizm państwowy, społeczeństwo. Podniósł się wiatr i uderzył w wysokie okna. Żyrandole nad naszymi głowami zadrżały i zatrzęsły się jak szklane ptaki stroszące pióra. Pomyślałem o Codym, czekającym na pełnym przeciągów korytarzu, i zacząłem się zastanawiać, czy nie żałuje, że nie powściągnął języka. Są cztery humory, wyjaśniała panna Groves, a każdy z nich można dopasować do innego temperamentu czy charakteru. Znowu przesunęła się do tablicy. Pod słowami ŻÓŁTA ŻÓŁĆ napisała CHOLERYK, pod CZARNĄ ŻÓŁCIĄ - MELANCHOLIK, pod FLEGMĄ - FLEGMATYK, a pod KRWIĄ - SANGWINIK. Trudne słowa, powiedziała, odwracając się do nas, ale nie tak trudno je zrozumieć. Cholerycy znani są ze swojej skłonności do agresji. Ich życie jest gorączkowe i pełne ekscesów. Natomiast melancholicy są smętni i nastawieni introspekcyjnie. Interesuje ich życie umysłu. Flegmatycy są uczuciowi. Empatia jest u nich rzeczą naturalną, podobnie jak pewna duchowość, ale z zasady bywają bierni, nieco niemrawi. Jeśli chodzi o sangwiników, to są oni pogodnymi i pełnymi dobrych intencji optymistami. Często stawia się ich innym za przykład. Panna Groves omiotła spojrzeniem nasze twarze. - Rozumiecie, dokąd to zmierza? - spytała. - Nie, być może jeszcze nie. Ale zrozumiecie... zrozumiecie. -1 uśmiechnęła się porozumiewawczo. Tego wieczoru, w łazience, Cody pokazał nam tylne części swoich ud. W miejscach, gdzie wylądowała trzcina panny Groves, skóra pokryta była sinymi obrzękami, ale Cody nie żałował tego, co zrobił. Wydawał się raczej traktować tę karę jako cenę za zdobycie cennych informacji, którymi mógł się teraz podzielić z innymi. - Kiedy bije, to tak jakby chrząka - powiedział - zupełnie jak świnia. W ciągu następnych kilku dni panna Groves opowiedziała nam resztę tej historii. Każdy mieszkaniec naszego kraju został potajemnie zbadany, poddany ocenie i zaklasyfikowany do jednej z czterech kategorii, a we wszystkim ściśle opierano się na teorii humorów. Były to w najlepszym razie przybliżone kategorie, zdarzały się więc pomyłki, błędne przydziały, oczywiście, że się zdarzały, ale nic nie można na to poradzić. W tym momencie panna Groves podeszła do nas jeszcze bliżej i wydawało się, że jej oczy zapłonęły niczym lampy. W chwilach kryzysu, powiedziała, dobro większości zawsze przeważa nad dobrem nielicznych osób, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi zdrowie całego narodu. Po podzieleniu ludności na cztery grupy podzielono rów- nież terytorium kraju. To, co było do tej pory zjednoczonym królestwem, rozpadło się na cztery oddzielne i niezależne republiki. Utworzono nowe granice. Również nową infra- strukturę w każdej republice. Nową lojalność. - To wszystko odbywa się - powiedziała panna Groves - właśnie teraz, gdy o tym mówimy. -1 odwróciła się w stronę najbliższego okna, a jej twarz jakby promieniała. W jej opinii w tej przejściowej fazie decydującą rolę odgrywa symbolika. Dotychczasowe życie ludzi, zarówno prywatne, jak i publiczne, legło w gruzach. Trzeba im było dać coś świeżego, coś klarownego i potężnego, z czym mogliby się utożsamiać. Postanowiono, że nowe kraje zostaną oznaczone odmiennymi barwami. Terytorium przydzielone osobom o temperamencie cholerycznym miało się stać Żółtą Strefą, gdyż choleryczność wiąże się i z żółtą żółcią, i z ogniem. Ponieważ flegmę łączy się z wodą, ojczyzna flegmatyków miała nosić nazwę Niebieskiej Strefy. Chociaż przyczyną melancholii jest czarna żółć, władze odrzuciły czerń jako kolor określający ten typ. Ma ona zbyt wiele negatywnych konotacji. Nawiązano zamiast tego do ziemi, która jest żywiołem kojarzonym z melancholią i w sta- rożytnej ikonografii była na ogół przedstawiana jako kobieta w zielonych szatach; dlatego terytorium, które przypadło w udziale melancholikom, miało zostać Zieloną Strefą. Jeśli chodzi o temperament sangwiniczny, to wynika on z krwi. Rejon przydzielony osobom o usposobieniu sangwinicznym stał się Czerwoną Strefą. Aby umocnić poczucie odrębności czterech nowych państw, każdemu dano własną flagę. W jednym z rzadkich momentów pogodniejszego, bardziej twórczego nastroju panna Groves zachęciła nas, byśmy - na podstawie tego, czego się już nauczyliśmy - zgłosili nasze własne propozycje flag. Pierwszą nagrodę zdobył jasnowłosy chłopiec o nazwisku Jones. W swoim projekcie - flagi Czerwonej Strefy - wykorzystał powiększone zdjęcie krwi, które znalazł w jakimś czasopiśmie. Układ czerwonych i białych cząsteczek kojarzył się z pracowitością i poetycznością, a przy tym był cudownie pomysłowy, bo wszyscy sangwinicy mogliby nosić flagę na- rodową w sobie, bez względu na to, czy się im to podoba czy nie (tak samo, oczywiście, wszyscy inni, ale, jak spokojnie wykazał Jones, dla nich byłoby to marzeniem, celem, czymś, do czego mogliby dążyć). Po rozdaniu nagród panna Groves zaprezentowała podo- bizny rzeczywistych flag. Flaga choleryków przedstawiała salamandrę na żółtym tle. Według Arystotelesa i kilku innych pierwszych przyrodników salamandra miała żyć w ogniu. Na fladze flegmatyków unosił się na kobaltowym tle konik morski, który przywodził na myśl niepewność siebie i nieokreśloność, natomiast flaga melancholików ukazywała królika przycupniętego na zielonym polu, ponieważ królik był jednym ze zwierząt wykorzystywanych w ikonologicznych przedstawieniach ziemi. Na fladze, która miała powiewać na terytorium sangwiników, pysznił się paw na szkarłatnym tle. Uważano, że osobami o temperamencie sangwinicznym włada powietrze, a jego boginię, Junonę, często przedstawiano na rydwanie ciągniętym przez pawie. Chociaż podobało mi się wykorzystanie zwierząt, zwłaszcza mitycznej salamandry, jako symboli poszczególnych temperamentów, uważałem, że dzieło Jonesa przyćmiewa wszystko, co zobaczyłem, i po- wiedziałem mu o tym. Zarumienił się i uciekł spojrzeniem w bok. Na ostatniej lekcji panna Groves powróciła do punktu wyj- ścia. Tego ranka wiał chłodny wiatr i żyrandole nad naszymi głowami drżały i gadały ze sobą. Za oknami przesuwały się niechlujne strzępy szarych chmur. Ławka po mojej prawej stronie była pusta. Kilka dni wcześniej usunięto z naszego domu biednego Abdula Nazira. - Na pewno sami już sobie to uświadomiliście - powie działa - że dlatego jesteście wyjątkowi, bo zostaliście wszyscy zaliczeni do sangwiników. - Podniosła nieco głos, by nie zagłuszało jej zawodzenie wiatru. - Jeśli okażecie trochę cierpliwości, przeczytam wam krótki fragment dzieła, które zostało napisane ponad czterysta lat temu. Wyjąwszy z kieszeni grubą książeczkę z okładką ze znisz- czonej brązowej skóry, odchrząknęła i zaczęła: Gdyby trzeba było ustanowić nad wszystkimi tempera- mentami monarchę albo księcia, ta sangwiniczna natura aspirowałaby niewątpliwie do owej wysokiej godności dzierżenia władzy, albowiem jest ona zaiste ozdobą ciała, dumą humorów, wzorem charakterów, księciem wszystkich temperamentów. Albowiem krew jest olejem lampy naszego życia. Umilknąwszy, panna Groves nadal patrzyła na tę samą stronę, potem powoli zamknęła książkę i spojrzała poważnie na nasze twarze. - Byliście wspaniałymi uczniami - powiedziała drżącym teraz głosem - i niczego więcej nie mogę już was nauczyć. Idźcie w świat i róbcie, co w waszej mocy. Życzę wam wszystkiego najlepszego. - Po tych słowach odwróciła się i szybko wyszła. Maclean trącił mnie, więc się obejrzałem. Przez jego duże, przeźroczyste uszy przeświecało światło. - Trochę za dużo flegmy dziś rano - powiedział. - Nie sądzisz? Dobrze odrobił swoją lekcję. panna Groves nauczyła nas, między innymi, że od lat, nawet od dziesiątków lat, rodzina poważnie chyliła się ku upadkowi i że ta idea utrzymywała się tak długo jedynie dzięki ludzkiemu konserwatyzmowi, strachowi przed zmianami. Jak można oczekiwać, że ludzie, którzy mają ze sobą niewiele albo zgoła nic wspólnego, będą żyć razem? Jak mogą osiągnąć sta- bilność, nie mówiąc już o szczęściu? Każdy, kto miał choć odro- binę zdrowego rozsądku, widział, że jest to przepis na klęskę. Krótko mówiąc, rodzinę można obciążać odpowiedzialnością za dezintegrację społeczeństwa i politycy, którzy zaplanowali Reorganizację, czuli się w obowiązku uznać ten fakt. Ale jak postępować w takiej sytuacji? Wkrótce uświadomili sobie, że odpowiedź na to pytanie leżała już przed nimi na stole. Gdyby zreorganizowali społeczeństwo w oparciu o humory, to automa- tycznie zlikwidowaliby starą koncepcję rodziny i w jej miejsce ustanowiliby nową. Ta nowa rodzina byłaby grupą ludzi podob- nych do siebie psychicznie - innymi słowy, grupą ludzi pozo- stających ze sobą w dobrych stosunkach. Zrezygnowano by z więzów krwi na rzecz prostej zgodności i przystawalności, a jeśli - dowodziła panna Groves - nie byłaby to komórka, na której podstawie można by zbudować stabilne i harmonijne społeczeństwo, to ciekawe, co byłoby taką komórką. Zauważyłem, że w miarę upływu tygodni liczba chłopców zakwaterowanych w Thorpe Hall stopniowo się zmniejsza. Pod koniec lutego pozostało nas tylko trzydziestu sześciu. Powoli, ale niezawodnie władze znajdowały nam nowe ro- dziny, nowe miejsca, w których mieliśmy żyć. Nigdy jednak nie było wiadomo, kto zostanie zabrany jako następny ani czy jeszcze kiedyś się zobaczymy. W tej pełnej niepewności atmosferze nasza przyjaźń pogłębiała się, otoczona aurą rozpaczy i romantyzmu. Zaczęliśmy składać sobie nawzajem nierozważne obietnice, zawierać tajne pakty. Żeby nie wia- domo co, pozostaniemy w kontakcie. Odszukamy się. Nigdy nie zapomnimy. Niektórzy chłopcy nacinali sobie wnętrza dłoni albo koniuszki palców i mieszali krew, przysięgając, ze będą braćmi przez pięćdziesiąt, przez sto lat - przez całą wieczność. Inni posuwali się dalej. Na początku marca pobrali się Cody i Maclean. Ślub odbył się w łazience na najwyższym piętrze, przy zgaszonych świat- łach. Cody zrobił sobie naprędce welon ślubny z firanek, które zwędził z rzadko używanego korytarza za kuchnią. Maclean zatknął krokusa w górną dziurkę bluzy od piżamy. Ich ob- rączki były identyczne - grube, matowosrebrne, sześciokątne (Maclean wykradł się pewnego wieczoru z domu i odkręcił dwie mutry z tylnego koła samochodu pana Reeka). Wciąż widzę błyszczące za welonem oczy Cody'ego, kiedy idzie przez zalany światłem księżyca podest schodów, a reszta nas śpiewa ochrypłym szeptem Oto nadchodzi panna młoda, widzę też Macleana, czekającego cierpliwie przy wannie, z rękami złożonymi przed sobą i brodą niemal dotykającą obojczyka. Po ceremonii młoda para spała w jednym łóżku, spleciona w objęciu, z obrączkami mocno wciśniętymi na serdeczne palce lewych dłoni. Parę dni później pan Reek miał wypadek. Wyobraziłem sobie, jak jedno z kół jego samochodu toczy się drogą, wesołe, niemal beztroskie, niczym koń wyścigowy, który zrzucił jeźdźca, podczas gdy samochód zjeżdża w bok, krzesząc iskry obnażoną piastą i osią. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Jonesem, tym chłopcem, który zdobył pierwszą nagrodę za projekt flagi. Należał do tych, którzy bali się przeniesienia, ponownego umieszczenia wśród nieznajomych ludzi, i nadeszła taka chwila w naszej przyjaźni, że nie mówił o niczym innym. - A jeśli mi się nie spodobają? - pytał. - Jeśli będą wobec mnie okrutni? - Wszystko będzie dobrze - odpowiadałem. - Nie wiem. Nie mogę spać. - Przestań się zamartwiać - mówiłem. - Będzie świetnie. Potrząsał głową i wbijał wzrok w ziemię, a w jego załza wionych oczach widać było niepokój. Pewnego dnia natknąłem się na niego w odrapanym, po- nurym korytarzu na tyłach domu. Stał na jednej nodze, jak bocian. Myśląc, że stroi sobie żarty, roześmiałem się i pchną- łem go w ramię. Runął w bok, ale udało mu się utrzymać na nogach dzięki temu, że oparł się ręką o ścianę, a kiedy odzy- skał równowagę, znowu stanął na jednej nodze, jak przedtem. Nic nie powiedział. Za nim, na końcu korytarza, drzwi były na wpół otwarte i ukazywały fragment ogrodu - słońce padające na żwirową ścieżkę, baldachim liści. Obszedłem go i stanąłem przed nim. - Jones? - powiedziałem. - Co robisz? Jego wzrok był tak pozbawiony wyrazu, że nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Nigdy jeszcze nie widziałem tak nieobecnego spojrzenia, takiej absolutnej pustki. Najpierw odniosłem wrażenie, że patrzy na jakiś przedmiot czy powierzchnię oddaloną zaledwie o parę cali od jego twarzy, ale oczywiście niczego tam nie było. Później pomyślałem, że wyglądało to raczej tak, jakby zapodział się gdzieś jakiś istotny składnik jego osobowości, część, która sprawiała, że był tym, kim był. Cienki pas oświetlonego żwiru za drzwiami na końcu korytarza promieniował jasnością innego świata, świata leżącego poza tym - świata, do którego być może już wkroczył Jones. Zdaje się, że zadrżałem, stojąc tak przed nim owego ranka. Jednak on wydawał się mnie nie widzieć. Zdawał się nawet nie uświadamiać sobie mojej obecności. Początkowo nikt tego nie zauważył, ale Jones robił to dalej, dzień w dzień. Stał na jednej nodze godzinami, zawsze w tym samym ponurym korytarzu. Inni chłopcy szydzili z niego i obrzucali go wyzwiskami, ale on ani razu na to nie zareagował. Jeśli go popchnęli, po prostu znowu się podnosił i dalej stał tak samo jak przedtem. Wyraz jego twarzy nigdy się nie zmieniał. Po pewnym czasie chłopcy stracili zaintere- sowanie i mniej lub bardziej go ignorowali. - O, Drewniana Noga - mówili. Albo: - Cześć, Bocian. Zapewne w końcu ktoś musiał powiadomić o tym władze, bo Jonesa przeniesiono. Tego dnia zostałem wysłany z Mac- leanem i paroma innymi do sadzenia cebuli w warzywniku i nie zdawałem sobie sprawy, że nie ma Jonesa, dopóki nie usiedliśmy wieczorem do kolacji. Przypuszczałem, że znale- ziono dla niego nowy dom, i miałem nadzieję, że nowi rodzice będą go dobrze traktować. Było mi tylko przykro, że nie zdążyłem się z nim pożegnać. Dziwne, ale korytarz, który stale okupował, nie wydawał się pusty po jego odejściu. Było tak, jakby zostawił tam cząstkę siebie, jakiś odcisk w powietrzu, jak gdyby, stojąc tam godzinami w takiej pozycji, na zawsze odmienił tę część domu. Być może to właśnie znaczy słowo „nawiedzony". W każdym razie nigdy już nie czułem się w tym korytarzu swobodnie i unikałem go, jak mogłem. Pewnie była wiosna, kiedy zostałem wezwany do gabinetu pana Reeka, ponieważ pamiętam, że wyjrzałem przez okno i ujrzałem przy fosie żonkile, pochylające w podmuchach wiatru swoje żółte kielichy. Reek stanął przede mną z kartką papieru w dłoni. - Od tej pory - powiedział - będziesz się nazywał Tho mas Parry. - Odłożył kartkę, potem zdjął okulary i spojrzał bacznie na przeciwległą ścianę. - Thomas Parry - powtó rzył. - Dobre, solidne nazwisko. Z takim nazwiskiem możesz zostać, kim chcesz. Kim chcesz. - Skupił ponownie wzrok i popatrzył z góry na mnie. - Zdajesz sobie sprawę, jaka to szansa? - Przemawiał nieco drżącym głosem, jakby podej rzewał, że nie doceniam tego, co się dla mnie robi. - Pomyśl tylko o tym. Zupełnie nowy start. Nowy początek. Musiał wygłosić dziesiątki takich mów. - Chcę, żebyś o czymś pamiętał. - Podszedł do jasnego okna i popatrzył w stronę lasu. Znalazłem tam kiedyś czaszkę ptaka, dokładnie wybieloną przez słońce i deszcz, lekką jak papier. - Gdybyś zauważył jakieś zachowanie - powiedział - które nie pasuje do tego, co wiesz o usposobieniu sangwinicz- nym, twoim obowiązkiem - twoim obowiązkiem - jest donieść o tym władzom. - Spojrzał na mnie przez ramię. Promień słońca wydobywał z jego prawego ucha kępkę rudych włosów. - Czy wyrażam się jasno? - Tak, proszę pana. Przez długą chwilę przyglądał mi się badawczo. - W porządku, mój chłopcze. Możesz iść. Stał w blasku słońca, czekając, aż wyjdę z pokoju. - Martwię się o Jonesa - powiedziałem. - O Jonesa? - Na chwilę zmarszczyła się skóra na grzbie- cie jego nosa. - Ach tak, Jones. On został - zawahał się - no, został przeniesiony. - Dokąd? - Obawiam się, że to wiadomość poufna - odparł Reek. - Nie mogę ci tego powiedzieć. - Podszedł bliżej i zerknął na mnie z ukosa, krzywiąc usta w wysilonym uśmiechu. - Nie masz więcej pytań, prawda? Kilka dni później wsadzili mnie do pociągu. Podróżowała ze mną jakaś kobieta; zapomniałem jej nazwiska. Miała przedstawić mnie mojej nowej rodzinie, nadzorować to, co w wielu przypadkach musiało być niezwykle krępującym przejściem. Podczas podróży mogłem po raz pierwszy zo- baczyć, jak został podzielony kraj. Około południa pociąg zwolnił i zatrzymał się w szczerym polu. Nie widziałem ani śladu stacji, tylko nasyp najeżony fioletowymi kwiatami w kształcie włóczni. - Granica - mruknęła moja towarzyszka. Otworzyłem okno i wyjrzałem. Pod kątem prostym do torów byle jak wzniesiono mur z betonowych bloczków. Na początku biegł poziomo, potem wspinał się na nasyp i znikał z pola widzenia. Na górze rozciągnięto dwie równoległe linie drutu kolczastego, dzięki czemu mur był wyższy i trudniejszy do sforsowania. W wiosennym słońcu stali żołnierze z ka- rabinami. Ich cienie tworzyły wokół ich stóp ciemne kręgi. Przymknąwszy do połowy powieki, udawałem przed sobą, że wszyscy się rozpływają. Zza pociągu wyszedł mężczyzna z owczarkiem niemieckim. Pies tak mocno ciągnął smycz, że tworzyła ona z ręką mężczyzny linię prostą. Przeszedłem do okna po drugiej stronie pociągu. Również i z tamtej strony mur kończył się tuż przed torami, ale lukę zamykała rozsuwana brama z siatki drucianej. Przez nasz wagon zaczęli przechodzić żołnierze, niektórzy z zielonym, inni ze szkarłat- nym szamerunkiem na mundurach, i za każdym razem, gdy się pojawiali, moja towarzyszka podróży musiała wyjąć plik urzędowych dokumentów, które dokładnie przeglądali, prze- nosząc wzrok z pisma na moją twarz i z powrotem. W końcu, po godzinnym chyba opóźnieniu, pociąg szarpnął i ponownie ruszył do przodu, a granica została za nami. - Nie cierpię takiego sprawdzania - powiedziała moja opiekunka. - Zawsze czuję się winna. Skinąłem głową, jakbym ją rozumiał. - Ja też - powiedziałem, co ją rozśmieszyło. Pociąg nabrał szybkości. Wjechaliśmy do Czerwonej Strefy, która miała się stać moją nową ojczyzną, i poczułem, że moje serce bije mocniej. Kobieta powiedziała, że celem naszej podróży jest Belle Air. Najwidoczniej ładne miejsce. Nigdy wcześniej tam nie była. Kiedy pociąg toczył się przez puste pola poprzecinane wąskimi drogami, opowiedziała mi trochę o rodzinie, której miałem zostać członkiem. Mój ojciec nazywał się Victor Parry. Miał pięćdziesiąt dwa lata i - cóż za zbieg okoliczności - pracował w kolejnictwie. Był inżynierem elektrykiem. Moja siostra, Marie Parry, właśnie skończyła siedemnaście lat. Chciała iść na uniwersytet, studiować prawo środowiskowe. - A matka? - zapytałem. - Kto będzie moją matką? Twarz mojej opiekunki zachmurzyła się na chwilę. Powie- działa, że nie będę miał matki, ale że Marie, moja siostra, na pewno będzie umiała się mną zająć. - Nie będę miał matki - powiedziałem cicho. Ująwszy czubek mojej brody palcem wskazującym i kciu- kiem, opiekunka uniosła moją głowę do góry, tak że patrzyłem jej w oczy, okrągłe i poważne. - Musisz powoli oswajać się z rzeczami - powiedziała. - Daj wszystkim, włącznie z sobą, czas na dopasowanie się. W stolicy przesiedliśmy się do innego pociągu, a potem pojechaliśmy na południe, mijając domy z czerwonej cegły o dachach pokrytych szarymi płytkami łupkowymi, stojące przy ulicach, które bez wyjątku biegły równolegle do siebie, jakby tę część miasta uczesano. Jeden rząd szeregowców podchodził aż pod same tory, widziałem więc przez okna wnętrza segmentów. Zobaczyłem młodą kobietę ściągającą dziecku sweter przez głowę. Potem inną kobietę, starszą, stojącą przy zlewie. Coś w tych migających mi przed oczami widokach chwytało mnie za gardło i musiałem odwrócić gło- wę, ale niebawem domy się skończyły i znowu znaleźliśmy się w wiejskim krajobrazie. Kiedy dojeżdżaliśmy do Belle Air, niebo przybrało blady, niemal nieziemski kolor, ni to zieleni, ni to błękitu, a ławica zwężających się, zabarwionych bursztynowo przez zachodzące słońce chmur podpłynęła prawie pod horyzont. Na pierwszym planie wiła się leniwie wśród łąk rzeka. Na jej drugim brzegu siedział skulony mężczyzna, łowiąc ryby. Nieopodal przepływały dwa łabędzie o szyjach wygiętych w pogardliwe łuki. Samo miasto stało na wzgórzu. Domy tłoczyły się wokół średniowiecznego zamku, który wyglądał na starannie odrestaurowany. Na stacji przesiadkowej nie próbowałem sobie wyobrażać, jakie będzie następne stadium mojego życia. Nie obawiałem się tego, jak Jones, ani nie czekałem na to niecierpliwie. Zapewne po prostu zakładałem, że wszystko jakoś się ułoży. Teraz jednak widziałem po raz pierwszy, jak przyszłość wokół mnie nabiera kształtów, i czułem, że moja wiara w to, iż jakoś będzie, wystawiona zostanie na próbę. Pociąg zakołysał i zwolnił. Przez okna browaru widziałem butelki z piwem sunące na taśmociągu. Przyszło mi do głowy, że podobne butelki będą się przesuwały na taśmie jutro, i pojutrze, i za pół roku. Gdzie wtedy będę? Z kim? Butelki sunęły obojętnie, zdecydowanie, nieco chwiejnie. Na sąsia- dującej z browarem murawie do gry w bowls było włączone sztuczne oświetlenie. Na trawniku, który był tak gładki, jakby przejechano po nim maszynką do golenia, a nie kosiarką, stał samotny mężczyzna w białej koszuli i szarych spodniach. Po- chylił się, machnął prawą ręką w przód i po idealnie równej trawie potoczyła się, skręcając łukiem w moją stronę, duża ciemna kula. Zaledwie ją wypuścił, ruszył za nią zwinnym, szybkim krokiem, jakby żałował, że pozwolił się jej oddalić, jakby przestał jej ufać, jakby bał się tego, co może zrobić. Kula toczyła się dalej, coraz bardziej rosnąc, aż w końcu wydało mi się, że jej zmysłowe, hipnotyzujące obroty całkowicie mnie pochłoną, ale wtedy pociąg wjechał ze zgrzytem i piskiem hamulców do tunelu, a kiedy ponownie wynurzyliśmy się na gasnące światło dzienne, wyrosły przede mną ceglane mury stacji, a pociąg szarpnął i się zatrzymał. Towarzyszka podróży dotknęła mojego ramienia. Byliśmy na miejscu. Miałem nadzieję na długi spacer, który dałby mi szansę na przygotowanie się, ale opiekująca się mną kobieta przystanęła przed zielonymi drzwiami zaledwie o kilkaset jardów od stacji. Przez cały dzień trzymałem nerwy na wodzy, teraz jednak poczułem, że ściska mi się żołądek i wilgotnieją dłonie. Kobieta westchnęła -jakby w moim imieniu - i nacisnęła guzik dzwon- ka, raz, ale stanowczo. Otworzyło się okno na pierwszym piętrze i wyjrzał z niego starszy mężczyzna z dużą, łysą głową. - Ach - powiedział. Głowa schowała się, a okno zatrzasnęło. Kobieta uśmiech- nęła się do mnie, tak że w jej policzkach ukazały się dołki. Starała się przekonać mnie, że to, co się dzieje, jest normalne. Kiedy otworzyły się drzwi, wzrok mężczyzny przeskoczył z twarzy mojej towarzyszki na moją, a jego wargi ściągnęły się do tyłu i ukazały się zęby, szarobiałe, jak stare kostki lodu. Czy się uśmiechał życzliwie czy tryumfalnie? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Było nawet możliwe, że jest to jakiś mimowolny skurcz mięśni twarzy. Najwyraźniej tra- filiśmy pod zły adres. Wpojono mi przekonanie, że ludzie, któ- rzy żyją w Czerwonej Strefie, są wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, jak czarne perły czy białe wieloryby, jak czterolistna koniczyna, ale póki co nie dostrzegłem w mężczyźnie stojącym w drzwiach niczego szczególnego ani rzadkiego. Był po prostu normalnie dziwny. Odwróciłem się i popatrzyłem na kobietę, która mnie tam przyprowadziła, starając się zawrzeć w tym jednym spojrzeniu wszystkie moje wątpliwości i obawy, ale ona tylko skinęła do mnie głową i znowu pojawiły się na jej policzkach te gładkie wgłębienia. - Ty pewnie jesteś Thomas - powiedział w końcu ów mężczyzna. Ujął moją prawą dłoń i potrząsnął nią ener gicznie. - Bardzo mi miło cię poznać. Naprawdę bardzo miło. - Próbował się cofnąć, żeby zrobić przejście dla mojej towarzyszki, ale wejście było za wąskie. - Wejdźcie - powiedział. - Oboje. Chodźcie za mną. Nie było żadnej pomyłki. To był Victor Parry, mój nowy ojciec. Pół godziny później ujrzałem po raz pierwszy moją nową siostrę, Marie, a wtedy zaczęły się rozwiewać wszystkie oba- wy, które trzymały mnie w kleszczach. Siedziałem w salonie z Victorem Parrym i moją towarzyszką podróży i miałem właśnie sięgnąć po filiżankę herbaty, kiedy usłyszałem na schodach lekkie kroki, a raczej serię ledwie słyszalnych skrzypnięć, jak gdyby ktoś szedł na palcach, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Zerknąwszy ponad ramieniem Victora Parry'ego, zobaczyłem w otwartych drzwiach dziew- czynę. Ubrana była w czarny prążkowany sweter, krótką, lek- ko rozkloszowaną czerwoną spódnicę i czarne rajstopy. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, mrugnęła do mnie i przyłożyła palec do ust, a potem zniknęła z pola widzenia. - Marie? To ty? - Victor obrócił głowę, ale zdążył usły szeć tylko szczęk zamka drzwi prowadzących na ulicę. Wy dal ciężkie, niemal wodewilowe westchnienie. - Musicie jej wybaczyć - powiedział. - Zawsze jest gdzieś poza domem, robiąc Bóg wie co. Oczywiście już jej wybaczyłem. Te ciemne włosy, zawijające się pod brodą jak zakrzywione ostrze kindżału, te usta, nieco skrzywione, jakby jedna ich strona była cięższa od drugiej. To konspiracyjne mrugnięcie, którego nie zauważyli dorośli. W następnych tygodniach Victor często nawiązywał półżar- tobliwie do faktu, że Marie zostawiła go w potrzebie - i że, co więcej, w rezultacie jej potajemnego wymknięcia się z domu na pół nocy biedny Thomas musiał czekać aż do następnego dnia, żeby choć zerknąć na swoją nową siostrę. Ale to było naszą tajemnicą. Pokochałem Marie od pierwszego wejrzenia - jednak niezupełnie jak siostrę albo matkę. Szybko uświadomiłem sobie, jakie miałem szczęście, że trafiłem do Parrych. Marie prowadziła własne życie, rozwich- rzone życie siedemnastolatki, ale nigdy nie dała mi odczuć, że mnie odrzuca czy ignoruje. Jeśli chodzi o mojego ojca, Victora, to po prostu nie potrafił źle mnie traktować, chociaż oscylował między łagodną histerią a całkowitym roztargnieniem, które to zachowanie, podobnie jak wiele innych spraw, zrozumiałem w pełni dopiero po latach. Wiedziałem tylko tyle: jego żonę, Jean Parry, jeszcze jedną ofiarę Reorganizacji, zabrano tej samej nocy co mnie, i nadal rozpaczał po jej stracie, nadal oswajał się z jej nieobecnością. Marie wydawała się mniej tym przejmować, przynajmniej z pozoru. Być może, podobnie jak ja, ukrywała wszystkie te uczucia. Zastanawiam się czasami, czy nie traktowali mnie w pewnym sensie jako zastępstwa Jean, jako pewnego rodzaju rekompensaty. Ale może przesadzam. Lepszym określeniem mogłaby być odmiana, odwrócenie uwa- gi. Byłem czymś, co pozwalało im nie myśleć o akcie użytej wobec nich przemocy, czymś, co zmieniało formę ich smutku. Marie, jak sugerowała moja towarzyszka podróży, starała się przyjąć i wypełniać rolę matki, natomiast Victor wziął na siebie odpowiedzialność za prowadzenie domu. A zatem, jeśli spojrzeć na to z zewnątrz, moje przybycie miało dobroczynny wpływ, gdyż zmusiło ich do tego, by działali wspólnie i zaczęli znowu funkcjonować jako rodzina. Jeśli chodzi o moich rodziców, moich prawdziwych ro- dziców, to nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało, i nigdy nie potrafiłem się zebrać na tyle w sobie, żeby o to zapytać. Oczywiście brakowało mi ich, co było samo w sobie ciężkie do zniesienia, ale walczyłem też z poczuciem wstydu. Odwróciłem się od nich, można by nawet powiedzieć, że zdradziłem, i nie wiedziałem, jak się z tym pogodzić. Łatwiej było udawać, że nie istnieją. Co więcej, w tych okolicznościach zadanie takiego pytania wydałoby się niewdzięcznością, jeśli nie bezdusznością, a poza tym wątpię, czy Victor lub Marie byliby w stanie cokolwiek mi powiedzieć. Przepaść między przeszłością a teraźniejszością była dla nas wszystkich nie do przebycia. Obraz, który mi pozostał, obraz dwojga osób stojących w środku nocy na drodze, osób, które nie miały nawet czasu, żeby się odpowiednio ubrać, zepchnąłem w naj- ciemniejszy zakątek pamięci, gdzie pozostał jak porzucona dziecięca zabawka - ukulele z pękniętymi strunami, wyli-niały pluszowy miś bez jednego oka. Żyliśmy w przełomowych czasach, w czasach o historycz- nym znaczeniu - kraj został poćwiartowany, rodziny rozbite, całe odłamy społeczeństwa cierpiały na przypadłość, która zyskała miano „choroby granicznej", a mimo to zdawałem się niczym nie przejmować. Pamiętam, jak rankiem któregoś z pierwszych dni po moim przyjeździe Victor siedział z gazetą przy kuchennym stole. - Ten Song ma zamiar zostać premierem - powiedział. Pamiętałem, jak panna Groves wymieniła to nazwisko. Dla niej Michael Song był jakby bohaterem. Brał udział w owym spotkaniu w podziemiach, które na zawsze odmieniło los narodu, a później, kiedy został zaliczony do sangwi-ników, założył nową partię polityczną, ustanawiając się jej przywódcą. - Widziałem wczoraj plakat - powiedział Victor. - Mi chael Song. Głos ludu. - Parsknął. - Wszystko postawione na głowie. Podniósł gazetę, ale prawie natychmiast znowu ją opuścił. - Wczoraj wieczorem w Żółtej Strefie wybuchły zamiesz ki - powiedział. - Policja użyła gazu łzawiącego i gumowych kul. - Podał nie znaną mi nazwę miejscowości. - Mieszkałem w tamtej okolicy, kiedy miałem dwadzieścia parę lat. Nie mówił do nikogo konkretnego. Po prostu mówił. Kiedy mu się przyglądałem, przyszło mi do głowy, że może zwracał się do tego miejsca, które poprzednio zajmowała jego żona, Jean. - Na ulicach są czołgi - ciągnął. - Wprowadzono go dzinę policyjną. - Dwa ostatnie słowa wymówił pisk liwym tonem, co świadczyło o tym, że nie dowierza własnym oczom. Marie siedziała zgarbiona nad stołem, podpierając głowę jedną ręką i wbijając oczy w blat. Jej druga ręka spoczywała bezwładnie obok kubka z herbatą, której jeszcze nawet nie tknęła. Słyszałem, jak wróciła późną nocą i zaklęła pod nosem, kiedy wpadła po ciemku na stojącą przy drzwiach do jej pokoju bieliźniarkę. - Co to jest godzina policyjna? - zapytałem w końcu. Prawdę mówiąc, wcale mnie to aż tak bardzo nie ciekawiło. Starałem się tylko dostosować do sytuacji. Wydarzenia, które zdenerwowały Victora, wydawały mi się abstrakcyjne, odległe, nawet obce. Być może brakowało mi znajomości właściwego kontekstu - w końcu spędziłem pięć miesięcy na odludziu, chroniony przed najgorszymi skutkami tego, co się działo - a może była to niesamowita obojętność dziecka, które, samo doznawszy urazu, postanawia po prostu żyć dalej, jakby nic się nie stało, co w moim przypadku oznaczało zapoznanie się z nowym środowiskiem. A do tak wielu rzeczy musiałem się przyzwyczaić, tak wiele rzeczy musiałem zbadać. Sam dom miał ponad sto łat. Jak przystało na taki stary budynek, na parterze był antykwariat, ale zbyt kunsztowne i ponure meble się nie sprzedawały, wkrótce więc ustąpił miejsca sklepowi ze zdrową żywnością. Mieszkaliśmy w dwu- poziomowym mieszkaniu na górze. Schody, które prowadziły z ulicy do mieszkania, były ciemne i nierówne, o trzeszczących drewnianych stopniach, a ściany po obu stronach wybrzuszały się, jakby, podobnie jak ludzkie ciało, zawierały różne mięk- kie, ale ważne narządy. Na pierwszym piętrze znajdował się od frontu salon, a z tyłu trzy małe pomieszczenia - kuchnia, spiżarnia i toaleta. Z salonu mogłem spoglądać w dół na Hope Street, wąską, tętniącą życiem uliczkę z rzędami sklepów po obu stronach, a jeśli się dobrze wychyliłem z okna, widziałem na rogu pub Pod Pawiem, gdzie Victor czasami wstępował po drodze z pracy do domu na kufelek. Gdybyś wspiął się na jeszcze jeden bieg schodów, które zdawały się jeszcze bardziej chwiejne, znalazłbyś trzy sypialnie i łazienkę. Victor spędzał tam większość wieczorów przy szeroko otwartych drzwiach i radiu nastawionym na transmitowane ze stolicy na żywo koncerty muzyki klasycznej. Zajmował się przeprojektowa- niem części sieci kolejowej Czerwonej Strefy i zadanie to wydawało się sprawiać mu przyjemność. Idąc spać, zerkałem często do jego pokoju, gdzie siedział pochylony, z ołówkiem w ręku, nad kalką kreślarską. Całą dostępną przestrzeń pokrywały szczegółowe mapy systemów elektrycznych, a w rogu stały, oparte o ścianę, długie, wąskie kartonowe cylindry, w których ukończone wykresy wędrowały do biura i z powrotem. Pewnego wieczoru, zaledwie w parę tygodni po moim przybyciu, zatrzymałem się w drzwiach do jego pokoju i ujrza- łem na stole, oświetlony lampą, srebrny sandał na wysokim obcasie. Przed nim siedział zgarbiony Victor z nożyczkami kuchennymi w ręku. Kiedy wyczuł moją obecność, prawie wyskoczył z fotela, starając się jednocześnie schować sandał pod gazetą. - I... idziesz spać, Thomas? - wyjąkał. - No to dobranoc. Śpij dobrze. Popatrzyłem na niego chwilę dłużej, a potem i ja powie- działem: - Dobranoc. - Nie mogę oczekiwać, że zrozumiem tych ludzi do końca, pomyślałem sobie, nie od razu, a pewnych pytań prawdopodobnie nigdy nie będę mógł zadać. Idąc dalej krótkim korytarzem, minąłem pokój Marie. Czę- sto przystawałem, żeby popatrzyć z zachwytem na jej ubrania, które leżały w nieładzie na podłodze, sukienki przewieszone przez poręcz w nogach łóżka jak omdlali ludzie, bieliznę ki- piącą z otwartych szuflad komody i opadającą zamarzniętymi wodospadami bawełny, jedwabiu i koronek. Pokój, który dostałem, był najmniejszy w całym domu, miał nie więcej niż osiem stóp na osiem, a jego jedyne okno wychodziło na rząd porośniętych krzakami ogródków, parking na pół zatopiony w chwastach i ślepą boczną ścianę klubu dla robotników, ale po zgiełku i ścisku Thorpe Hall podobała mi się atmosfera tego pokoiku - mojego gniazdka, mojego schronienia, mojego własnego królestwa. Czasami Marie, wracając do domu po wieczornej zabawie, zaglądała do mnie. Światło padające z otwartych drzwi two- rzyło trójkąt na moim łóżku, a ona pochylała się i muskała ustami moje czoło albo policzek, rozsiewając zapach nie tylko perfum, których używała, ale również alkoholu, dymu tyto- niowego i zimnego, czystego potu po tych wszystkich tańcach. Był to przyjemny zapach nocy, świata, którego jeszcze nie znałem, a ja leżałem z zamkniętymi oczami i walącym sercem, wdychając ją aż do dna płuc. Kiedy się z powrotem prostowała, jej ubranie zdawało się do mnie szeptać, potem wachlarz światła znikał, zamykały się drzwi i słyszałem, jak Marie idzie niezgrabnie do swojego pokoju i zrzuca buty, dwa krótkie, szybkie łupnięcia o podłogę, jakby karły wywijały salta, i znowu zapadała cisza, głębsza niż poprzednio, jakby bardziej zamieszkana, cisza mojego oddechu mieszającego się z oddechami mojej siostry i ojca, cisza naszych snów. Mimo obietnic, które złożyłem pozostałym chłopcom - Od- szukam cię, nie zapomnę o tobie - i mimo nadal żywych wspomnień sądziłem, że zostawiłem Thorpe Hall na zawsze za sobą, ale okazało się, że się myliłem. Mieszkałem na Hope Street zaledwie od kilku miesięcy, kiedy odkryłem, że Mac- leana umieszczono u bogatej rodziny z górnej części miasta i że będziemy chodzić do tej samej szkoły. Kiedy znowu go zobaczyłem, tamtej jesieni na boisku, rozpoznałem go bez trudu po rękach wystających z rękawów blezera, jakby były dla niego za krótkie, i po uszach wielkości pokryw od kubłów na śmieci. - Jakie jest twoje nowe nazwisko? - zapytał. - Parry - odparłem. - Thomas Parry. Skinął głową. - A twoje? - Simon Bracewell. - Wzruszył ramionami. - Jest w po- rządku. Teraz posłuchaj - rzekł, omiótł ukradkowym spoj- rzeniem asfaltowe boisko i podszedł do mnie bliżej. - Powiem ci o Codym. Jesteśmy teraz rozwiedzeni, ale pozostaliśmy przyjaciółmi. On mieszka u takiej rodziny na północnym zachodzie. Nawiasem mówiąc, nazywa się teraz De Vere. - De Vere? - Wiem. - Bracewell potrząsnął głową. Zerknąłem na jego lewą dłoń. - Co się stało z twoją obrączką? Bracewell wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Naszego ostatniego wieczoru zdjęliśmy je, związaliśmy razem kawałkiem drutu i wrzuciliśmy do fosy. - Spojrzał na ziemię, a jego twarz przybrała poważny wyraz. - Nie sądzę, żebym ponownie wziął ślub. Chociaż na lekcjach siedzieliśmy obok siebie, nie byliśmy w zbyt bliskich stosunkach, ale teraz to się zmieniło. W ciągu semestru przychodził do mojego domu co najmniej dwa razy w tygodniu, a podczas wakacji spędzaliśmy razem całe dni. Jego sposób myślenia intrygował mnie i bawił. Na przykład gdyby nie Bracewell, nie jestem pewien, czy kiedykolwiek zwróciłbym uwagę na pana Page'a. Był on właścicielem pralni chemicznej na Hope Street, prawie dokładnie naprzeciw mo- jego domu. Jeśli się przechodziło obok jego zakładu, a drzwi były otwarte, czuło się zapach używanego tam płynu o nazwie perchloroetylen, który miał się stać - całkiem stosownie, myślałem po latach - najważniejszym zapachem mojego dzieciństwa. Pan Page miał wąskie oczy, których kąciki unosiły się do góry, i takie same usta - szeroki, cienki łuk, jak plaster arbuza, kiedy skończyło się go jeść, jak widziana z profilu jego skóra. - On wygląda, jakby się cały czas uśmiechał - stwierdził Bracewell. Powiedział mi, że samo spojrzenie na pana Page'a wprawia go w dobry humor. Uważał, że gdyby każdy miał za sąsiada jakiegoś pana Page'a, to świat byłby dużo szczęśliwszym miej- scem. Jednak nie dawało mu spokoju jedno pytanie, i stale do tego wracał. Co by się stało, gdyby pan Page stracił panowanie nad sobą? Czy nadal zdawałby się uśmiechać? Przekonałem Bracewella, żeby odsunął od siebie myśl o nie uśmiechniętym panu Page'u, bo sam z siebie nigdy by tego nie zrobił. Tak więc, zamiast się nad tym zastanawiać, siedzieliśmy na progu mojego domu i syciliśmy się po prostu dobrym samopoczuciem, promieniującym od mężczyzny po drugiej stronie ulicy. Później uświadomiłem sobie, że to, co widzieliśmy u pana Page'a, było, jak to określały władze, »eukrazją", stanem równowagi, w którym wszystkie humory są ze sobą w zgodzie. Przynajmniej pod tym względem oka- zywaliśmy się dobrymi uczniami nowego reżimu. Następnej wiosny dzieło reorganizacji ludności zostało już prawie ukończone. Mury z betonowych bloczków uzupełniono w całym podzielonym królestwie wieżami strażniczymi, a nawet, w pewnych rejonach, polami minowymi, które praktycznie uniemożliwiały kontakty między mieszkańcami różnych krajów. Jeśli zaliczono cię do kategorii sangwiników, pozostawałeś w Czerwonej Strefie do końca życia. Próby nie- legalnego przekroczenia granicy karano więzieniem, a jeśli ignorowałeś polecenia straży granicznej, miała prawo otwo- rzyć do ciebie ogień. Wszystko to miało zapobiegać temu, co określano teraz mianem „skażenia psychicznego". W okresie ciszy między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, ciszy, którą pogłębiły obfite opady śniegu, we wszystkich czterech krajach ogłoszono jednocześnie ustawę o bezpieczeństwie wewnętrznym. Każdego podejrzanego o „osłabienie tkanki społecznej" można było teraz aresztować pod nieokreślonymi zarzutami i trzymać bez procesu do dwóch lat. Jakiś czas później, kiedy miałem już dwadzieścia parę lat, usłyszałem plotki, że rząd wprowadza do wody pitnej środki uspokajające, żeby zapewnić pokojowe przejście do nowego społeczeństwa. Wydawało się to trochę naciągane. Ale nawet jeśli w tych plotkach było trochę prawdy, całkiem sporo osób najwyraźniej nigdy nie piło wody z kranu. Na przykład w Żółtej Strefie, gdzie opór wobec nowego reżimu był teraz najsilniejszy, nie było dnia, by nie zastrzelono kogoś podczas próby ucieczki. Natomiast w Zielonej Strefie wielu ludzi samych się zabiło, zostawiając kartki i listy, w których oskarżali rząd o to, że pozbawił ich woli życia; dla tych, którzy zginęli z własnej ręki, wyznaczano specjalne cmentarze, trzeba było też zburzyć parę mostów i wysokich budynków, bo uważano, że zachęcają one do snucia samobójczych myśli. Tylko w Niebieskiej Strefie założono protest pokojowy, ale nawet tam władze miały do czynienia ze spontanicznymi, masowymi przejawami żalu i rozpaczy. Każdego ranka służba graniczna musiała usuwać bukiety, zdjęcia i ręcznie pisane elegie, które w godzinach ciemności składano u podstawy muru, i podobno koszary pograniczników były tak pełne ciętych kwiatów, że przypo- minały oddziały położnicze. W tych wczesnych latach Bracewell i ja nie zwracaliśmy na te rzeczy zbytniej uwagi. Przypuszczam, że można by dowieść słuszności tezy, iż zachowywaliśmy się zgodnie z naszym temperamentem. W końcu byliśmy sangwinikami. Woleliśmy patrzeć na jasną stronę rzeczywistości, wykorzystywać wszystko jak najlepiej. Ale też - i może co ważniejsze - naszą energię całkowicie pochłaniał człowiek, który prowadził pralnię chemiczną. Chociaż spędziliśmy wiele spokojnych godzin, pławiąc się w otaczającej pana Page'a aurze dobrego samopoczucia, zawsze jakaś część każdego z nas siedziała jak na szpilkach, czekając na tę prawie niewyobrażalną chwilę, kiedy przestanie wyglądać na uśmiechniętego. Byłem członkiem rodziny Parrych już niemal od dwunastu miesięcy, kiedy poczta dostarczyła brązową kopertę. Victor rzucił okiem na przybitą w górnym lewym rogu szkarłatną pieczęć przedstawiającą pawia i podał list Marie, po czym podszedł do okna w kuchni i stanął przed nim. Przyglądałem się, jak ciemne oczy Marie przesuwają się szybko w prawo i w lewo, odczytując pół tuzina wierszy maszynowego pisma. Powiedziała mi, że wzywają mnie do Ministerstwa Zdrowia i Bezpieczeństwa Społecznego. Uważała, że nie ma się czym przejmować, że to tylko rutynowa rozmowa, ale atmosfera w pokoju stała się napięta, z czego wywnioskowałem, że chodzi o coś więcej. Kiedy nadszedł ów dzień, odprowadziła mnie do minister- stwa, imponującego gmachu ze szkła i kamienia, stojącego tyłem do płynącej tuż za nim rzeki. Był kwiecień lub maj, wiał chłodny wiatr. Na maszcie łopotała flaga Czerwonej Strefy. Kiedy wspinaliśmy się po szerokich, niskich schodach do wej- ścia, zadarłem głowę do góry i spojrzałem na dach. Chmury przepływały szybko nad okapem i odniosłem wrażenie, że gmach przewraca się na mnie. Trzymając Marie za rękę, wszedłem szybko do środka przez dwuskrzydłowe drzwi. Hol, w którym się znaleźliśmy, przypominał atmosferą i wymia- rami atrium, przestrzeń wypełniał szmer głosów, szuranie butów oraz niewytłumaczalny upiorny śmiech, a wszystkie te dźwięki wirowały i łączyły się w powietrzu nad nami. Zgłosiliśmy się w recepcji, gdzie powiedziano nam, żebyśmy usiedli. Parę minut później pojawił się przed nami mężczyzna w ciemnoszarym garniturze. - Thomas Parry? Uśmiechnąwszy się do Marie, powiedział, żeby na mnie zaczekała. Poprowadził mnie przez odgrodzoną linami strefę, której strzegł mężczyzna w rdzawoczerwonym mundurze, potem, obok wind, do labiryntu biur bez ścianek działowych. Po drodze wypytywał mnie o różne rzeczy, ile mam lat, gdzie chodziłem do szkoły, co mam zamiar robić w wakacje. Chociaż w tych pytaniach nie było niczego oryginalnego, wydawał się odprężony i wesoły, dzięki czemu poczułem się swobodnie. W końcu doszliśmy do jakichś drzwi. Zapukał w nie dwukrotnie zgiętym palcem, a kiedy się otworzyły, wprowadził mnie do środka. Za biurkiem siedziała tęga kobieta o różowych policzkach. - Usiądź, Thomas - powiedziała. Poczułem, że żołądek powoli wywraca mi się na drugą stronę. - Panna Groves. Co pani tutaj robi? Uśmiechnęła się. - Pracuję w ministerstwie. - Ale myślałem... - Myślałeś, że moje miejsce jest w Thorpe Hall - przerwała mi. - Byłam tam tylko tymczasowo, tak samo jak ty. Jak się adaptujesz do nowego otoczenia? - Dziękuję, dobrze. - A twój ojciec? Jaki on jest? Przyglądałem się pannie Groves. Przemiana, której uległa od naszego ostatniego spotkania, nasunęła mi na myśl bajkę, w której babcia okazała się wilkiem. Myślałem o Victorze z nożyczkami w rękach i srebrnym sandałem i jakoś ufałem mu bardziej, mimo że starał się ukrywać przede mną pewne rzeczy. Miałem wrażenie, że jego kłamstwa są wyraźne, na- tomiast jej nie, i chociaż byłoby rozsądnie wydać się chętnym do współpracy, postanowiłem wyjawić możliwie jak najmniej. - Trudno powiedzieć. Panna Groves pochyliła się żarłocznie do przodu. Podej- rzewałem, że tak zrobi. - Naprawdę? A dlaczego? - Mało go widuję. Ciężko pracuje dla kolei. - Dla kolei. To dobrze. Podoba mu się to? - O tak. Czasami, kiedy idę spać, zatrzymuję się pod jego drzwiami. Zawsze ma włączoną muzykę, zwykle coś podśpie- wuje i studiuje swoje plany. - Spojrzałem na moje kolana i zmarszczyłem czoło, jakbym usilnie myślał. Nagle moje czoło się wygładziło i znowu podniosłem głowę. - Czasami nawet chichocze do siebie. Nie bardzo wiem, dlaczego to powiedziałem. To nie była prawda. Ale jakoś czułem, że Victor jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje ochrony. Nie spuszczając mnie z oka, panna Groves wyprostowała się w fotelu. - A twoja siostra, Marie? Co powiesz o Marie? - Jesteśmy w naprawdę dobrych stosunkach. - Żadnych oznak melancholii? - spytała od niechcenia panna Groves. Potrząsnąłem głową. - A flegmy albo cholery? - Nie. Jej krótkie, blade palce zaczęły gwałtownie stukać w kla- wisze komputera, jak dzioby stada ślepych kur szukających ziarna. Od czasu do czasu spoglądała na mnie podejrzliwie, jak gdyby spodziewała się przyłapać mnie na czymś nagannym. W końcu zamknęła plik i usiadła wygodnie w fotelu. - Pamiętasz naszą ostatnią lekcję, kiedy czytałam wam o temperamencie sangwinicznym? - spytała. - Wzór charakterów - powiedziałem. - Książę wszystkich temperamentów. - Bardzo dobrze. - Oczy panny Groves zapłonęły, jak wtedy w sali balowej Thorpe Hall, pod drżącymi nad naszymi głowami żyrandolami i spojrzeniami rzucanymi na nas z ukosa przez mężczyzn w zbrojach. - A czy to, co widzisz wokół siebie, Thomas - zapytała - odpowiada twoim zdaniem temu opisowi? Akurat wtedy pomyślałem z jakiegoś powodu o panu Page'u, przywołując jego widok tak żywo i wyraźnie, że aż poczułem zapach perchloroetylenu. - Tak, panno Groves - powiedziałem. - Dokładnie od- powiada. Miałem mniej więcej jedenaście lat, kiedy Victor zabrał mnie na pierwszą wycieczkę za miasto. Kiedy wsiadaliśmy tamtego ranka do jego zdezelowanego czterodrzwiowego se- danu, pomyślałem raz jeszcze, jak niekonwencjonalny jest to samochód - to znaczy niekonwencjonalny jak na Czerwoną Strefę, bo sangwinicy nie przywiązują się do niszczejących rzeczy - chociaż, znając Victora, wiedziałem, że prawdopo- dobnie utrzymywałby, iż stary gruchot jest dowodem jego optymistycznej natury, skoro on tak niezłomnie wierzy, że będzie trwał wiecznie. Pamiętam, że zapytałem go, czy zabiera mnie do biura. Do biura? powiedział. Nie, nie dzisiaj. Uśmiechnął się do mnie szeroko przez ramię. Wiedziałem, że lepiej nie naciskać na niego w tej sprawie, więc rozsiadłem się wygodnie i patrzyłem, jak wyjeżdżamy tyłem obok muru porośniętego powojem, którego przywiędłe białe dzwonki ocierają się o bok samochodu. W końcu cieszyłem się, że gdzieś z nim jadę. Nie rozmawialiśmy dużo podczas tej podróży. Nigdy dużo nie rozmawialiśmy. Jednak często czułem napór jego ciekawości, zwłaszcza od czasu pierwszego wezwania mnie do ministerstwa. Przeprowadzano też oczywiście ze mną inne wywiady - na przykład podczas wizyt u dentysty, które odbywały się w regularnych odstępach czasu i napełniały mnie trwogą - a ja trzymałem się zawsze tej samej wersji, ubarwiając ją nieco, kiedy uznałem to za stosowne - jaki jestem wdzięczny za to, że umieszczono mnie u takiej cudownej sangwinicznej rodziny, jakie mam szczęście, że do niej trafiłem, i tak dalej - ale nigdy nie wspomniałem Yictorowi o szczegółach tych wywiadów, a on o to nie pytał. Był to milczący nacisk, zupełnie jakby starał się nakłonić mnie do przyznania się do czegoś, ale bez narażania się, bez anga- żowania się w jakikolwiek sposób. Jednocześnie można było odnieść wrażenie, że skoro nikt nic nie mówi, to wszystko jest w porządku i możemy dalej robić swoje. Po godzinie jazdy skręciliśmy w jednopasmową drogę, która prowadziła do skromnego budynku stacji kolejowej, zbudowanego z czerwonej cegły. - Jest zaniedbana - powiedział Victor - ale mam nadzieję, że nie potrwa to już długo. Wyszliśmy z samochodu na zamglone światło słoneczne. Linia ta obsługiwała rejon, który należał teraz do Nie- bieskiej Strefy, powiedział mi Victor, ale w rezultacie Reor- ganizacji została zlikwidowana i stacja przestała się liczyć. Jego zdaniem można ją było jednak wskrzesić. Przy odrobinie wyobraźni i pewnym kapitale można by ją przekształcić w stację węzłową nowej, południowo-zachodniej sieci kolejowej Czerwonej Strefy. Nie zważając na ostrzegające przed niebezpieczeństwem tabliczki z błyskawicami i trupimi czaszkami, przeszliśmy przez tory. Srebro szyn zakrywała rdza. Weszliśmy do upstrzonego plamami moczu przejścia podziemnego. Pod stopami chrzęściło rozbite szkło. Stanęliśmy w zamyśleniu na pogrążonym w ciszy peronie. Między podkładami kwitło ziel- sko. Wszędzie unosił się zapach budki i trybuli leśnej. Victor rozglądał się wokół roziskrzonym wzrokiem i wiedziałem, że ożyła jego wizja. Wyobrażał sobie pociągi, które będą prze- jeżdżać przez stację, niektóre zatrzymując się, inne pędząc ku wybrzeżu. Już słyszał prąd brzęczący w izolatorach, które wisiały nad naszymi głowami niczym brudne koncertyny. Zostawiłem go stojącego w cieniu i poszedłem torowiskiem. Dwieście czy trzysta jardów za stacją, w miejscu, gdzie tory skręcały na zachód, natknąłem się na rząd porzuconych na bocznicy wagonów. W drzwiach jednego z nich było otwarte okno. Rozejrzawszy się, upewniłem się, że nikt nie patrzy, a potem podciągnąłem się na rękach, wśliznąłem w otwór i na wpół upadłem, na wpół osunąłem się na podłogę wagonu. W środku panowała cisza, tak jak cichy jest ktoś, kto został zakneblowany. Wrażenie skrępowania i stłumienia. Wszedłszy do jednego z przedziałów, zatrzasnąłem za sobą drzwi. Były tam naprzeciw siebie dwa siedzenia na całą szerokość przedziału, oba pokryte spłowiałym turkusowym welurem. Usiadłem przy oknie. Siedziałem tam parę minut. Na moim podołku ułożyło się słońce. Obróciwszy się szybko, ściągnąłem spodnie i majtki, a potem wyciągnąłem się na siedzeniu i zacząłem się ocierać o szorstką, prawie kłującą tapicerkę. Myślałem o chwili, kiedy po powrocie do domu zobaczyłem Marie opalającą się na małym, pokrytym papą daszku pod oknem mojej sypialni. Było to jedno z tych cie- płych, nieruchomych popołudni, kiedy niebo traci swoją bar- wę. W powietrzu unosi się zapach mleczka dmuchawców, a na skrajach dróg mięknie asfalt i jeśli przeniesiesz ciężar ciała na jedną nogę, możesz zostawić odcisk stopy, który zostanie tam na wieki. Marie leżała na plecach, w bikini w niebieskie i białe paski, przy stercie zamkniętych podręczników, zjedna ręką pod głową, drugą spoczywającą leniwie na brzuchu, i musiałem odejść od okna, w cień pokoju, by ukryć erekcję. Zamknąwszy oczy, myślałem o Marie, o jej bikini, a potem pomyślałem o tym, jak często pochylała się w nocy nade mną, żeby mnie pocałować, i jak raz, przypadkiem, spotkały się nasze usta, i wkrótce wytrysnął ze mnie mętny sok. Właśnie wciągnąłem spodnie, kiedy usłyszałem, jak woła mnie Victor. - Thomas? Gdzie jesteś? Opadłem na podłogę między siedzeniami, a potem pod- niosłem powoli głowę, aż moje oczy znalazły się na poziomie okna. Pięćdziesiąt jardów dalej stał Victor, obok czegoś, co wyglądało jak olbrzymia szpula nici. Patrzył na południowy zachód, przyciskając do ust koniuszki palców prawej dłoni. Nadal zgięty wpół, wygramoliłem się z przedziału na korytarz. - Thomas? Widziałem, że jest zaniepokojony, i z jakiegoś powodu wprawiło mnie to w dobry nastrój. Wziąłem to za dowód czegoś. Nie chciałem, żeby się to skończyło, jeszcze nie teraz. Wyszedłszy przez to samo okno, opuściłem się na tłuczeń i ruszyłem ostrożnie wzdłuż wagonów ku budynkowi stacji. Raz przykląkłem i zerknąłem zza dużej, brązowej tarczy koła. Patrzyłem, jak Victor robi parę kroków i się zatrzymuje. Znowu mnie zawołał. Zgiąwszy się wpół, ruszyłem szybko do przodu. Dopiero kiedy znalazłem się za ostatnim wagonem, wyprostowałem się i wyszedłem na jasne, białe słońce. - Jestem tutaj! - krzyknąłem. Victor ruszył w moją stronę, osłaniając oczy przed słoń- cem. - Wszędzie cię szukam. - Przepraszam. Ja tylko badałem okolicę. Victor kiwnął z aprobatą głową. - Pomyśl tylko, co moglibyśmy z tym zrobić... Wracając do domu, opuściliśmy wszystkie okna. Ciepłe powietrze, które wpadało do wnętrza samochodu, pachniało kreozotem i świeżo skoszoną trawą. Victor włączył jedną ze swoich taśm operowych i obydwaj śpiewaliśmy na całe gar- dło, chociaż tekst był w obcym języku i prawie nie znaliśmy słów. Tego lata wyjeżdżałem często z Bracewellem na wycieczki rowerowe w porośnięte bujną roślinnością tereny wokół Belle Air. Pewnego chłodnego, szarego ranka znaleźliśmy się w gęsto zalesionej okolicy na północny zachód od miasta. Postanowiliśmy wyryć nasze nazwiska na drzewie dla upamiętnienia naszej obecności. Bracewell pierwszy użył scyzoryka. Przyglądałem się, jak to robi. Na jego nadgarstku sterczała kość, jakby miał wszytą pod skórę kulkę do gry. Kiedy przyszła moja kolej, wykorzystałem jedną z liter w jego nazwisku, wycinając moje. Pomijając wszystko inne, myślałem, że zaoszczędzi mi to czasu. B PARRY A C E W E L L Potem cofnąłem się, zadowolony, że znalazłem więź między naszymi nazwiskami. Pokazując, że można je było spleść, nawiązałem do tajnych ceremonii, które odprawialiśmy w Thorpe Hall, do mieszania tego, kim się było, z kimś innym, do poczucia wspólnego losu. Ale Bracewell tylko zmarszczył czoło. — Jak coś na cmentarzu — powiedział. W świetle tego, co zdarzyło się zaledwie parę minut później, zacząłem to postrzegać nie jako wymówkę, lecz przeczucie. Po wyjściu z lasu droga biegła zagłębieniem, skręcając najpierw w prawo, potem w lewo, między porośniętymi trawą wzniesieniami z obu stron. Kiedy się wyprostowała i wynurzyła z zagłębienia, zaczęliśmy się ścigać, pedałując z całych sił. Pierwszy dostrzegłem niebezpieczeństwo i krzyknąłem. Tak ostro zahamowaliśmy, że tylne koło Bracewella ześliznęło się w bok, a on spadł na asfalt. Nie dalej niż pięćdziesiąt jardów przed nami droga urywała się w powietrzu. Zostawiwszy rowery na ziemi, podczołgaliśmy się na skraj urwiska i spojrzeliśmy w dół. Trzydzieści czy czterdzieści jardów pod nami leżała sterta pokruszonego betonu i ma- kadamu. Po obu jej stronach ciągnęła się w dal autostrada o sześciu cichych, całkowicie pustych pasach. Nic się tam nie poruszało oprócz zielska i trawy na biegnącym pośrodku pasie ziemi, który dawniej oddzielał dwa kierunki ruchu, a teraz był czymś w rodzaju wąskiego, zdziczałego ogrodu. Tajemniczość tego widoku usunęła w cień wszystkie nasze myśli o ponurym losie, który mógł nam przypaść w udziale. Chociaż mieszkańcy Czerwonej Strefy nadal jeździli sa- mochodami - nikt nie mógł zaprzeczyć, że przyjemnie jest znaleźć się na otwartej drodze, zwłaszcza w kraju o względnie małej, wynoszącej niewiele ponad pięć milionów liczbie ludności - przeprowadzili kilka żarliwych kampanii przeciw autostradom. Dla sangwiników autostrady oznaczały agresję, wściekłość, zmęczenie, monotonię i śmierć. Innymi słowy, były choleryczne, nie było więc dla nich miejsca w Czerwonej Strefie. Niektóre przekształcono w obiekty, w których odbywały się festiwale muzyczne albo zawody sportowe, inne ufortyfikowano i przemieniono na granice, tak że wysokie, szare latarnie oświetlały już nie samochody, lecz psy i strażni- ków, ale większość po prostu pozostawiono własnemu losowi, pozwalając im z wolna niszczeć. Drogowskazy pochylały się pod dziwnymi kątami. Stacje obsługi zamieszkiwały myszy i ptaki, mosty dusiły się pod naporem zielska i jeżyn albo, jak w tym przypadku, waliły się w gruzy. Za jakiś czas autostrady tak zarosną, że będą widoczne tylko z powietrza, na wpół ukryte pomniki wcześniejszej cywilizacji, jak piramidy zatopione w dżungli. Jedynie spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, co po- winniśmy zrobić. Przeciągnęliśmy rowery przez płot, a potem sprowadziliśmy je po obwałowaniu w dół, na twarde pobocze autostrady. Ruszyliśmy na północ - naturalnie pasem szybkiego ruchu. Wiązało się z tym osobliwe ryzyko. Przy- pominaliśmy ludzi, którzy uważają, że ziemia jest płaska, a mimo to postanawiają puścić się pędem ku jej krawędzi. Podejrzewałem, że Bracewell też to czuje, bo w szerokim uśmiechu, który mi posłał, kiedy ruszyliśmy, ujrzałem cień strachu. Miałem też poczucie odroczonego zagrożenia, jakby cisza i pustka były tylko chwilowe i w każdym momencie mogło się na nowo rozpocząć prawdziwe życie autostrady. Parę razy obejrzałem się na wszelki wypadek przez ramię, by się upewnić, że nic nie nadjeżdża. Ale przez wiele godzin, które tam spędziliśmy, nic nie nadjechało. Czasami się zastanawiam, czy nie znaleźliśmy S1ę w jakimś równoległym świecie, który obaj jakoś wspólnie sobie wyobraziliśmy, w miejscu, gdzie niepokoje naszego co- dziennego życia nie znajdowały żadnego punktu zaczepienia, gdzie mogliśmy się wreszcie pozbyć tej nieufności, którą pod- szytych było tyle naszych myśli i działań, i być sobą. Czasami zastanawiam się, czy mimo wszystko nie byliśmy ze sobą związani. Pewnego wieczoru, kiedy siedziałem przy kuchennym stole i odrabiałem lekcje, w drzwiach pojawił się Victor. Powiedział, że musi ze mną porozmawiać. Odłożyłem pióro i poszedłem za nim na górę. Niebo było już ciemne, a Marie wyszła do miasta z przyjaciółmi. Dom spowijała cisza. W sypialni Victora zająłem miejsce obok jego stacji robo- czej, której wierzch ukrywał się jak zwykle pod rysunkami, listami, dokumentami i mapami. Telewizor był włączony, ale ściszony. Michael Song wygłaszał przemówienie do narodu. Zawsze zdumiewało mnie, jak gładko wygląda, prawie dosłow- nie gładko, a przy tym jowialnie, niczym jakiś światowy wuj, którego chciałbyś częściej widywać. Patrzyłem, jak Victor wyłącza telewizor, a potem wyciąga się w zadumie na brzegu sofy. Przez minutę czy dwie siedzieliśmy w milczeniu. Na dywanie drżał nieco rozmyty krąg światła lampki, ale resztę pokoju spowijał gęsty mrok, tajemniczy, ale dający pole do domysłów, jak preria za ogniskiem. Przyćmione światło zda- wało się zapraszać do zwierzeń, nawet do wyznań, co mogło być efektem zamierzonym. - Mówią, że zostanie wybrany ponownie - powiedział Vic- tor - co właściwie nie jest wielką niespodzianką, prawda? - Po patrzył spokojnie na moją twarz, badając moją reakcję, a potem opuścił wzrok na swoje ręce. - Słyszałem plotki, Thomas. Rodziny biorą dzieci, które później donoszą na nie władzom. W rezultacie członkowie tych rodzin trafiają do więzień. - Na stąpiła kolejna długa pauza. - Chcę cię o coś zapytać - rzekł w końcu. - Czy władze kazały ci nas szpiegować? Pytanie to ani mnie specjalnie nie zaskoczyło, ani nie zdenerwowało. Chyba w głębi ducha spodziewałem się, że kiedyś padnie. - Niezupełnie - odparłem. Wydało mi się, że blade oczy Victora pociemniały. _ Co chcesz powiedzieć przez „niezupełnie"? Opowiedziałem mu, o czym mówił pan Reek w swoim gabinecie owego jasnego ranka, a potem o mojej wizycie w mi- nisterstwie i o niespodziewanym ponownym pojawieniu się panny Groves. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi to ciążyło. _ Tak myślałem - rzekł Victor. - Mój Boże. - Jego lewa dłoń zacisnęła się w pięść. Objął ją drugą dłonią i mocno przytrzymał. Jego duże, łyse czoło lśniło. - Więc powiedziałeś im coś? Doniosłeś na nas? - Nie. - A zrobiłbyś to? Zawahałem się. - Nie, nie sądzę. - Dlaczego? Tym razem ja zrobiłem dłuższą pauzę. Chciałem opowie- dzieć o tym, co czułem w pierwszych dniach po przybyciu do tego domu - co faktycznie nadal czułem - ale było to trudne. Nigdy wcześniej nie myślałem, jak nadać temu uczuciu kształt słowny, nawet nie wypowiedziany. I nagle znalazłem go, a przynajmniej coś, co było mu bardzo bliskie. - Bo chcę, żebyś był szczęśliwy - odparłem. Victor podniósł się i podszedł do półek z książkami. Stał tyłem do mnie, dotykając grzbietów pewnych tomów palcami, które zdawały się niezbyt pewne siebie. W końcu odwrócił się twarzą do mnie. W jego oczach był jakiś srebrzysty błysk, którego wcześniej nie widziałem. - Jesteś dobrym chłopcem, Thomas, i cieszymy się, że z nami mieszkasz. Wiesz o tym, prawda? Skinąłem głową. - Niedużo ze sobą rozmawialiśmy - ciągnął. - To wyłącz nie moja wina. Obawiam się, że byłem zaprzątnięty innymi sprawami. Poza tym, szczerze mówiąc, nie ufałem ci. Oczy wiście było mi ciebie żal, bo pozbawiono cię rodziny, i w jakiś dziwny sposób czułem się za ciebie odpowiedzialny, ale ci nie ufałem. - Spojrzał na mnie. - Wiem, że to brzmi strasznie. Potrząsnąłem głową. - Rozumiem. - Rozumiesz? - Przykucnął przede mną, chwytając mnie za ramiona. - Naprawdę rozumiesz? - Tak. - Chcesz mnie o coś zapytać? Już miałem ponownie potrząsnąć głową, ale się powstrzy- małem. - O jedną rzecz. - Tak? - Victor pochylił się do przodu, patrząc mi uważnie w oczy. - Chodzi o pana Page'a - powiedziałem. Victor przechylił głowę nieco w bok, a między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. - Co się dzieje, kiedy on się rozzłości? - ciągnąłem. - To znaczy, czy nadal wygląda, jakby się uśmiechał? Przez chwilę Victor w ogóle się nie ruszał, a potem jego usta otworzyły się szeroko i wydobyły się z nich takie dźwięki, jakby głęboko wdychał powietrze. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, jak się śmieje. Chociaż zapytałem o pana Page'a, a później powiedziałem Bracewellowi o tym, czego się dowiedziałem, jego wpływ na nas obu znacznie zmalał. Co pewien czas, kierowani jakimś dziwnym poczuciem lojalności, siadaliśmy naprzeciw pralni chemicznej, ale nie oczekiwaliśmy już żadnych cudów i nigdy nie zostawaliśmy tam długo. Mieliśmy teraz przecież nową namiętność - autostradę. Pojechaliśmy na zawalony most dopiero parę razy, kiedy odkryliśmy przypadkiem, o milę dalej na północ, porzuconą stację obsługi. Natychmiast obraliśmy ją za naszą kwaterę główną. Były tam zjazdy z wymalowanymi na nich pompatycz- nymi białymi strzałkami, które z ogromną radością lekcewa- żyliśmy. Były tam bezsensowne, pokryte trawą kopce. W bu- dynku stacji był pasaż z automatami do gier wideo, których ekrany były rozbite, i restauracja z wiklinowymi abażurami, które zwisały z sufitu jak odwrócone do góry dnem kosze na śmieci. Czasami siadaliśmy w wejściu, pod szklanym dachem, i próbowaliśmy sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało wcześniej. Przed nami parkowały samochody, z których wychodzili ludzie w staromodnych fryzurach. Przechodzili obok nas, korzystając z możliwości rozprostowania nóg, a my siedzieliśmy tam w przyszłości, niewidzialni. Przypuszczam, że musieliśmy trochę nasiąknąć atmosferą tamtych czasów, bo wynaleźliśmy szereg, jak to nazywaliśmy między sobą, „zabaw w pogranicze". Pewnego ranka pojecha- liśmy dalej na północ niż zwykle i odkryliśmy odcinek auto- strady, który był odkopywany. Strefa ta stała się natychmiast w naszej wyobraźni ziemią niczyją, a robotnicy funkcjona- riuszami straży granicznej. Udawaliśmy, że jesteśmy miesz- kańcami Niebieskiej Strefy - chwiejnymi, niezdecydowanymi typami - albo, jeszcze lepiej, agresywnymi przestępcami z Żółtej Strefy, a naszą misją jest przeniknięcie na terytorium sangwiników, leżące po drugiej stronie autostrady. Maskując się kawałkami postrzępionych opon, kryliśmy się w wysokiej trawie na skraju placu budowy i śledziliśmy ruchy strażników przez lornetki zrobione z odciętych kawałków jednego z kar- tonowych tubusów Victora. Zabawa ta wymagała śmiałości, przebiegłości i przede wszystkim cierpliwości. Każda próba ucieczki była starannie zaplanowana i perfekcyjnie zsynchro- nizowana, a udane jej przeprowadzenie zabierało nieraz cały ranek. Kiedyś spostrzegł nas mężczyzna w żółtym kasku. Podniósł rękę i wziął nas na cel, wyciągając dwa palce jak lufę pistoletu i zginając kciuk jak kurek. Przypadłszy do ziemi, wyobrażaliśmy sobie ekscytujący świst kul nad naszymi gło- wami. W weekendy rolę strażnika musiał przyjmować jeden z nas. Krążyłem między betoniarkami i słupami rusztowań, ściskając w rękach wiatrówkę, którą kupiłem w sklepie ze starzyzną przy Hope Street. Na głowie miałem stary kask mo- tocyklowy w kształcie połówki grejpfruta. Jeśli patrolowanie granicy przypadało Bracewellowi, często brał ze sobą spaniela swojej matki, który odgrywał rolę psa wojskowego. Spędzaliśmy na autostradzie całe dni, umacniając naszą kwaterę główną przed wtargnięciem intruzów, wymyślając nowe odmiany zabaw w pogranicze albo po prostu leżąc na brzuchach i obserwując strażników, a od czasu do czasu rozmawialiśmy o dawnych czasach, o owych szczególnych, niemal nierealnych dniach, kiedy naszym domem był Thorpe Hall. Jednego z takich popołudni postanowiliśmy wyposażyć stację obsługi w system alarmowy. Rozciągnęliśmy nisko nad ziemią żyłkę wędkarską, przywiązawszy jeden jej koniec do sterty talerzy, które Bracewell znalazł w kuchni na tyłach restauracji. Kiedy rozwijał żyłkę w poprzek głównego wejścia, zaskoczył mnie pytaniem: - Pamiętasz Jonesa? Serce zabiło mi szybciej. Nie wziąłem ślubu z Jonesem, nawet nie zawarłem z nim braterstwa krwi, ale wysłuchiwałem jego trosk i robiłem, co mogłem, żeby go uspokoić i pocieszyć. Kiedy zaczął się dziwnie zachowywać, uważałem, że przynajmniej częściowo ponoszę za to winę. Jakoś go zawiodłem i wstydziłem się tego. Potem, kiedy go zabrano, wstyd ten się nasilił, bo gdzieś w głębi duszy czułem ulgę, że nasza kłopotliwa przyjaźń się skończyła. Jeszcze teraz, po ponad trzech latach, rumieniłem się na wspomnienie jego nazwiska, ale na szczęście Bracewell był zajęty układaniem talerzy i tego nie zauważył. - Jonesa - powtórzył. - No wiesz, Bociana. - Tak, a co? - Wiem, co się z nim stało. - Został przeniesiony - rzekłem. - Reek mi powiedział. Bracewell wyprostował się, przysiadł na piętach i rzucił mi chytre spojrzenie. - Reek kłamał. - No to co się z nim stało? - Posłali go do szpitala dla psychicznie chorych. Zabolało mnie teraz gardło, jakbym wcześniej krzyczał z całych sił. - Miał nie po kolei w głowie - rzekł Bracewell. - Nie pamiętasz? Powiedział mi, że któregoś dnia czekał na Reeka w jego gabinecie i zauważył na biurku list. W jego prawym górnym rogu była nazwa i adres szpitala, który potwierdzał przyjęcie Jonesa. - Gdzie go posłali? - zapytałem. Bracewell wzruszył ramionami. Nie zawracał sobie głowy szczegółami. - Godzinami stał na jednej nodze. Nigdy nie rozgryzłem, jak on to robił. - Bracewell gapił się przez parę chwil w przestrzeń, potem potrząsnął głową, podniósł się i poszedł na parking. Odwrócił się tam i badawczo przyjrzał miejscu, w którym rozciągnęliśmy w poprzek wejścia żyłkę. - Nie sądzę, że to zobaczą - powiedział - a ty? Wydaje mi się, że prawdziwa rola tajemnicy polega częś- ciowo właśnie na tym, że pozostaje ona nierozwiązana. Świat byłby zbyt uporządkowany, gdyby to, co nas zastanawia i in- tryguje, zawsze zostało w końcu wyjaśnione. Potrzebujemy w życiu pytań, na które nie możemy znaleźć odpowiedzi. Posunąłbym się nawet dalej. Ważne jest, byśmy nie myśleli, że potrafimy wszystko zrozumieć. Byśmy nie rozumieli. Pokora, którą nas to napełnia. Zdumienie. Jednak od czasu do czasu zostaje nam wyjawiona jedna z mniej ważnych tajemnic, jakby jakiś bóg postanowił zaspokoić choćby w niewielkim stopniu nasze naturalne pragnienie symetrii i jasności. Zupełnie zapomniałem o owym srebrnym sandale, dopóki pewnego wieczoru Victor nie zabrał mnie na górę, żeby mi pokazać książkę, nad którą pracował. Siedzieliśmy w świetle lampy naprzeciw siebie, prawie dotykając się kolanami. Książ- ka spoczywała na jego udach. Długa na dwie stopy, gruba na sześć czy siedem cali, miała ogromne rozmiary rodzinnej Biblii. Powiedział mi, że sam ją oprawił. - Wiesz, z czego jest zrobiona? - Jego oczy stały się jaś niejsze, jak żarówki na chwilę przed przepaleniem się. Przyjrzałem się książce. - Widzę skórę... - Tak - przerwał mi - ale jaką skórę? Pochyliłem się nad nią i przebiegłem koniuszkami pal ców po oprawie. Były tam kawałki glazurowanej skóry, ale również kawałki zamszu, gumy, płótna i rafii, pomysłowo i starannie połączone w coś na kształt mozaiki. - To buty - wyjaśnił Victor, nie mogąc się doczekać mojej odpowiedzi. - Buty? Kiedy przyszli po jego żonę, powiedział, nie dali jej czasu na spakowanie rzeczy. Nie zabrała ze sobą prawie niczego, na przykład żadnych butów, a zawsze uwielbiała buty. Oczywi- ście sam kupił jej wiele par. Po jej wywózce nie mógł na nie patrzeć, ale jednocześnie nie mógł się zmusić do ich wyrzuce- nia. Kiedy jakaś para przyciągnęła jego wzrok, przypominał sobie o jakimś łączącym się z nią wydarzeniu - uroczystej kolacji, spacerze po górach, partii tenisa. Przypominał sobie ich wspólne życie, jak byli szczęśliwi, jak bardzo szczęśliwi. Były tam buty, których w ogóle nie nosiła, które być może oszczędzała na szczególne okazje, więc jeszcze bardziej przy- gnębiała go myśl, że już nigdy ich nie włoży. Później, pewnej nocy, kiedy leżał w łóżku i nie mógł zasnąć, przyszedł mu do głowy pomysł, żeby zrobić z nich książkę. - Co myślisz, Tom? - zapytał. - Zwariowałem? Wtedy ujrzałem bose stopy mojej matki stojącej na ulicy - były mokre, a różowy lakier na paznokciach popękał. Musiałem szybko odsunąć od siebie ten obraz. Skupiłem się na książce przede mną. Bardzo się skupiłem. Zauważyłem teraz dziurki od sznurowadeł i sprzączki, a także pół paska. A w środku szerokiego grzbietu książki znajdował się fragment owego słynnego srebrnego sandała. Na tylnej okładce ukazał się but turystyczny. Potem tenisówka, espadryl, japonka. Zacząłem niemal widzieć, jaka była Jean Parry. - To jest jak album ze zdjęciami - powiedziałem. - Tak - przyznał Victor dziwnym, głośnym szeptem. -Tak, to prawda. Bystry chłopak. Zapytałem go, co jest w środku. Historia pierwszego życia jego żony, odparł, tego, które prowadziła, zanim ją zabrano. Każdy rozdział opowiadała inna para butów. Victor obdarzył buty głosem. Pozwolił im mówić. Oczywiście była to herezja, ponieważ sławiły świat, który istniał przed Reorganizacją. Ma podstawie tylko tej książki mógłby prawdopodobnie zostać uwięziony - albo, co gorsza, przeniesiony do Zielonej Strefy, gdzie chyba niemal wszyscy pisali książki. - A więc nic nikomu nie mów. - Victor obrzucił spojrze- niem najciemniejsze zakamarki pokoju, jak gdyby mogli się tam już czaić przedstawiciele władz. - Ani słowa. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo Victor miał się przede mną na baczności, odkąd stanąłem na progu jego domu. To roztargnienie, ta nieobecność duchem, która cechowała tak wiele jego zachowań, mogła wynikać z żalu po stracie żony, ale pochłonięty był również skrywaniem bardziej złożonych aspektów swojej osobowości. Postrzegał mnie jako intruza, a także, przynajmniej potencjalnie, jako wroga. Po- myślałem, że konieczność tak starannego ukrywania uczuć i stwarzania wrażenia, że normalnie pracuje, żyje, funkcjonuje, musiała być bardzo wyczerpująca, ale podejrzewałem też, że podobnie jak wiele innych osób, przyzwyczaił się do prowadzenia podwójnego życia. Reorganizacja wytworzyła atmosferę podejrzliwości i dwulicowości - nawet tutaj, w tym najbardziej otwartym i najradośniejszym z krajów. Ludzie głęboko ukryli cechy, które nie pasowały do ich oficjalnie stwierdzonego temperamentu. Ich sekrety rozwijały się bujnie w tych głębinach, ale gdyby wychynęły na powierzchnię, doprowadziłyby do ich osądzenia i skazania. Pokazując mi księgę butów, Victor złożył swoje życie w moje ręce. Postano- wił mi zawierzyć, zdecydowałem więc, że od tej chwili nigdy go nie rozczaruję ani nie zawiodę. Kiedy skończyłem piętnaście lat, byłem o dwa cale wyższy od Marie i czasami ludzie brali nas za parę zakochanych. Od czasu owych doznań w przedziale porzuconego wagonu wyobrażałem sobie różne formy bliskości z Marie, ale nigdy tego. Miałem w głowie tak wiele jej obrazów, niektórych rze- czywistych, innych wymyślonych. Nie były niewłaściwe, ale po prostu osobiste. Kiedy jednak postrzegano nas jako parę, czułem się, jakby ktoś je odkrył, i przenikało mnie poczucie winy i wstydu, a także złości - oślepiająca błyskawica złości przeszywała mnie jak dreszcz. Natomiast Marie oczywiście uważała, że jest to przezabawne. Stopniowo zacząłem oczekiwać podobnych uwag i przy- gotowywałem się na nie. Pewnego ranka w supermarkecie ktoś trącił mnie w łokieć, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem uśmiechającą się do mnie starą kobietę. Powiedziała, że robi się jej ciepło na sercu, kiedy widzi dwoje tak bardzo zakochanych młodych ludzi. Podziękowałem jej. Potem, pochyliwszy się ku niej, powiedziałem, że nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy - i choć to dziwne, nie miałem uczucia, że kłamię. Marie aż się krztusiła ze śmiechu. Patrzyłem, jak znika za stertą pudełek z płatkami zbożowymi. Wiesz, co powinieneś zrobić? spytała ta kobieta. Potrząsnąłem głową. Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Powinieneś się z nią ożenić. Żałowałem, że nie potrafię tego uznać za zabawne, tak jak Marie. Kiedy wróciłem do domu, wpadłem w głębokie przygnębienie. Ziściły się moje marzenia, ale tylko na parę chwil, chwil, podczas których stara kobieta w supermarkecie mi wierzyła, a teraz znowu były one tylko marzeniami i na zawsze miały nimi pozostać. Z czasem udało mi się przemienić to w zabawę - całymi godzinami wymyślałem nowe historie z naszym udziałem, nowe dialogi - ale w skrytości ducha pochlebiało mi, że uważano mnie za chłopaka Marie. Chciałem być widziany w tym świetle, podobało mi się, że wygląda to na możliwe, i zawsze byłem nieco rozczarowany, jeśli wyszliśmy dokądś razem i nikt nic na ten temat nie powiedział. Co jakiś czas Marie opowiadała mi o swoich przygodach miłosnych. Z jednej strony czułem się uprzywilejowany, że wybrała mnie na swojego powiernika. Z drugiej, nie mogłem znieść opowieści o osobie, którą traktowałem, niemal nie- uchronnie, jako swoistego rywala. Słuchając jej, czułem się wewnętrznie rozdarty. Pamiętam pewien wieczór, kiedy wybraliśmy się na spacer na zamek, czyste czarne niebo nad naszymi głowami. Wcześniej padał deszcz. Rynsztokami płynęły strumienie wody, powietrze było pełne nadrzecznych zapachów - trzcin, mułu i korzeni. Kiedy doszliśmy do wejścia - dwuskrzydło- wei zamykanej o zmroku na kłódkę bramy - Marie poprosiła mnie, żebym pomógł jej wspiąć się na mur. Znalazłszy się tam, zgramoliła się na drugą stronę, najpierw na dach ogrodowej szopy, a następnie na dziedziniec. Strome schody prowadziły do kamiennej wieży, która była najwyższym punktem w mieście. Był tam trawnik z lipą pośrodku. Przycupnąwszy na brzegu otaczającej pień drzewa ławki z kutego żelaza, Marie zapaliła papierosa. Zaraz potem spadła skądś pojedyncza kropla deszczu i zgasiła go. Marie uśmiechnęła się szeroko. - Myślisz, że ktoś próbuje coś mi powiedzieć? Wspięliśmy się spiralnymi schodami na szczyt wieży i oparliśmy o blanki, patrząc na wschód. W oddali, gdzie z wapiennych wzgórz wydobywano surowiec na kredę, widać było tu i ówdzie bladą poświatę. Marie zaczęła mi mówić o Bradleyu Freemanie, swoim obecnym chłopaku. Chodzili ze sobą od pół roku i właśnie odkryła, że przez cały ten czas spotykał się z inną. Już po paru sekundach zdałem sobie spra- wę, że opowiada o mężczyźnie, który w dniu mojej pierwszej rozmowy w ministerstwie zaprowadził mnie do panny Groves. Od tamtej pory okazjonalnie zalecał się do Marie. Pogrzeba- łem w zakamarkach pamięci, ale nie mogłem sobie niczego przypomnieć o Bradleyu Freemanie, oprócz jego życzliwego zachowania i zadawanych bez końca nudnych pytań. - Dlaczego wybrałaś właśnie jego? - zapytałem. - Nie zrozumiałbyś. - Dlaczego? - Bo jesteś moim bratem. - On nie zdaje sobie sprawy, jaka jesteś wyjątkowa. Posłała mi ostre, gniewne spojrzenie, jakby myślała, że wiem coś, o czym nie mam prawa wiedzieć, a potem znowu odwróciła wzrok. - Czasami zdaje sobie sprawę - mruknęła. Patrzyłem na dachy. Wydawały się kłębić bezładnie i popychać w ciemnościach, jakby szarpały się na cumach, Przypominając bardziej łodzie niż domy. Sama ziemia wyda- wała się niepewna, zdradliwa. Wszystko mogło się tak łatwo rozpaść. - Ja bym cię tak nie traktował - powiedziałem. Przyłożyła zimną dłoń do mojego policzka, a potem odwró- ciła się ode mnie i zaczęła schodzić po stopniach. Zawahałem się, nie potrafiąc przez chwilę wyobrazić sobie żadnego działania, które nie byłoby nadzwyczajne. Zrobiłbym dla niej wszystko, myślałem, absolutnie wszystko. Dogoniłem ją pod zamkiem, koło pubu Pod Jedwabną Sakiewką. Stała na chodniku, z zapalonym papierosem w palcach i wzrokiem utkwionym w okno lokalu. Zerknęła na mnie przez ramię. - Masz ochotę na kieliszek? - spytała. - Jestem za młody. - Ależ skąd. - Wzięła mnie za ramię. - Chodź. Zamówiła dwa kieliszki czerwonego wina. I jeszcze dwa. A potem nie wiem ile. Po raz pierwszy w życiu się upiłem. Pamiętam, że kiedy zataczając się, wracaliśmy do domu ulicami tak wąskimi, że jeśli odbiłem się od jednej ściany, wpadałem na drugą, po- wiedziałem jej, że ją kocham, nie, uwielbiam ją, z czego tak się śmiała, że jej włosy opadły do przodu, na policzek, jak czubek zakrzywionego sztyletu, a zęby błysnęły w ciemnościach. Musiałem przystanąć i spojrzeć na nią. - Jesteś taka piękna - rzekłem. Ona też musiała przystanąć, ale nie z powodu tego, co powiedziałem. Właśnie przyszło jej co innego do głowy. - Jakie dziewczyny ci się podobają, Tom? Znowu spojrzałem na nią, choć tym razem z innej przy- czyny. Nie mogłem uwierzyć, że nie zrozumiała. - Takie jak ty - odparłem. Przyłożyła palec do ust. - Obudzisz wszystkich na tej ulicy. Ale jej oczy nadal się śmiały. Ich kąciki zaostrzyły się, a ciemne części błyszczały. Zniżyłem głos do szeptu: _ Takie jak ty. Wydawała się nie słyszeć tego, co mówiłem, albo - jeśli słyszała - automatycznie to odrzucała. Wyszliśmy ze starówki na główną ulicę koło stacji. - Nie jestem twoim bratem, Marie - powiedziałem. - Tak naprawdę to nie jesteśmy nawet spokrewnieni. - Czułem, że mówiąc to, ryzykuję wszystko, ale mimo to nie mogłem się powstrzymać. A jednak nie odebrała tego w taki sposób, jak oczekiwałem. - Ile pamiętasz? - zapytała. - No wiesz, z tego, co było przedtem? - Nic - odparłem. Znowu przystanęła i popatrzyła na mnie. - Zupełnie nic? - Tylko moje nazwisko. - Jakie było? - Matthew Micklewright. - Słowa te zabrzmiały jak bełkot. Żałowałem, że je wymówiłem. - Ale miałeś wtedy osiem lat. Prawie dziewięć. Musisz coś pamiętać. Potrząsnąłem szybko głową. - Nie. Nic nie pamiętam. To, co powiedziałem, było prawdą i po raz pierwszy cieszy- łem się, że jest to prawda. Odczuwałem gwałtowną potrzebę odmówienia jej czegoś. W jakiś sposób mściłem się na niej. - To zdumiewające - powiedziała, chociaż nie wyglądała na zdumioną. Gapiła się na ziemię, jakby właśnie zauważyła ptaka ze złamanym skrzydłem. Kiedy przeszliśmy na drugi brzeg rzeki, uparłem się, żeby iść rynsztokiem, chociaż wiedziałem, że na tym akurat odcinku drogi ludzie zawsze jeżdżą za szybko. W pewnym momencie podniosłem głowę i zobaczyłem unoszące się przede mną reflektory samochodu, a Marie musiała wciągnąć mnie z powrotem na chodnik. - Zginiesz - powiedziała. - A co cię to obchodzi? Nic dla ciebie nie znaczę. - Słowa te zabrzmiały niewyraźnie. Odniosłem wrażenie, że mam spuchnięty język, że wypełnia on całe moje usta. W domu wyciągnąłem się na podłodze łazienki, a jej czarne i białe płytki stale ode mnie odjeżdżały, ale nigdzie nie uciekały. Na każdą myśl robiło mi się niedobrze. Chwyciłem się obiema rękami muszli sedesu, a mój policzek spoczął ciężko na rękawie. Z muszli uniosło się zimne powietrze. Spróbowałem się obejrzeć, ale sufit się przechylił i padłem bokiem na wannę. Podnosząc mnie, Marie położyła mi dłoń na czole. Musia- łem wyciągnąć rękę i odepchnąć ją. - Nie - wymamrotałem. - Zostaw mnie. Niesamowity ciężar jej chłodnej dłoni. Niesamowite piękno. Wróciwszy pewnego wieczoru z biblioteki publicznej do domu, otworzyłem drzwi frontowe i jak zwykle zawołałem od schodów, że to ja, ale nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, nic, oprócz cierpliwego tyk-tyk-tyk bojlera i skrzypienia pierwsze- go stopnia pod moją stopą. Sklepy były już zamknięte i na ulicy panowała cisza. Było to latem przed moim pójściem na uniwersytet. Miałem osiemnaście lat. Stałem przy lodówce i piłem sok, kiedy zdałem sobie sprawę, że dociera do mnie z tyłu jakiś lekko chropawy, ury- wany dźwięk. Najpierw pomyślałem, że to mysz wgryzła się w ścianę kuchni, ale potem, wiedziony jakimś instynktem, pośpieszyłem do spiżarni, gdzie w cieniu pralki zobaczyłem Victora z twarzą ukrytą w dłoniach. Zapytałem go, co się stało. Pokręcił głową. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego ramienia. Drżał na całym ciele. Skojarzyło mi się to z zachowaniem jakiejś maszyny na chwilę przed awarią - całe to kołysanie i zataczanie, całe to wibrowanie. Z nadal pochyloną głową odwrócił się do mnie. Wziąłem go w ramiona. Victor. Mój ojciec. Poczułem, że na grzbiecie mojej dłoni ląduje coś zimnego, i uświadomiłem sobie, że płacze. Potem z jego piersi wydobyły się słowa, wydychane jak łkanie. Powiedział mi, że zmarła Jean. Stał w moich objęciach, dopóki nie zaczęło gasnąć światło dnia. Jego żona raz już umarła, przed wieloma laty. Teraz umarła po raz drugi, tym razem na dobre. Ta druga śmierć była ostateczna, jednoznaczna, i nie zostawiała miejsca na nadzieję. Czy cierpiała? Czy ktoś troszczył się o nią aż do końca? Czy chciała z nim porozmawiać? Tego nigdy się nie dowie. Przepaść, która otworzyła się między nimi, nigdy się nie zamknie. Pamiętam, że zapytałem go, jak się o tym dowiedział. Minęło przecież dziesięć lat, odkąd ją zabrano. Jako osoba dorosła zachowałaby swoje nazwisko, ale na pewno starannie zatarto by jej ślady. I nawet gdyby udało mu sieją wytropić, prawo wyraźnie zabraniało wszelkich kontaktów. - Czuję to - powiedział. Obudziwszy się z drzemki, wiedział, że w tej właśnie chwili kobieta, którą zawsze kochał, przestała oddychać. Wiedza ta dosięgła go z taką siłą, że aż poderwał się z łóżka, z sercem bijącym tak szybko, tak głośno, że zdawało mu się, że to od- głosy kroków jakiejś ciężkiej osoby biegnącej ulicą. Zapytałem, czy kiedykolwiek wcześniej zdarzyło mu się coś podobnego. Pokręcił głową. - Nie - powiedział. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby powątpiewać w to przeczucie. Miało ono dla niego niepodważalną moc zesłanego przez Boga objawienia albo przepowiedni. Nie można było go potwierdzić ani zanegować. Później dostrzegłem w jego zachowaniu pewną emocjonalną logikę. Wyczuwając zgon żony, potwierdził, że należy ona do niego. Było to dla niego niewielką pociechą. Zamknął się w swo- im pokoju i nie chciał stamtąd wyjść. Słyszałem, jak płacze całymi dniami i nocami. Nie jadł posiłków, które mu przygo- towywałem. Przestał nawet słuchać radia. A Marie nie mogła nic pomóc. Miała własne kłopoty. Zaledwie kilka dni wcześniej przeprowadziła się z powro- tem do domu przy Hope Street. Kiedy pracowała dla firmy prawniczej w stolicy, zakochała się w jednym ze starszych współwłaścicieli, żonatym, dwa razy od niej starszym męż- czyźnie. Zaszła z nim w ciążę, ale poroniła. Niedługo potem nawiązał romans ze swoją nową sekretarką. Marie złożyła wymówienie. Pewnego niedzielnego ranka pojawiła się na pro- gu rodzinnego domu z walizką w ręku. Miała bladą, niemal przeźroczystą cerę, jej włosy straciły połysk. Pamiętam, jak słaba mi się wydawała, kiedy ją objąłem, jak gdyby opuściła ją cała sprężystość i werwa, cała wcześniejsza odporność. Nie- cały tydzień później Victor obudził się z poobiedniej drzemki i zaczął się okres jego żałoby. Marie podjęła pracę w miejscowym supermarkecie - jak na ironię, tym samym sklepie, w którym wzięto nas kiedyś omyłkowo za zakochaną parę. Nosiła uniform w białe i różowe paski, z przypiętym na piersi plastikowym identyfikatorem, na którym wydrukowane było jej nazwisko, i farbowała włosy na jaskrawy, kasztanowy kolor, który nadawał jej anemiczny wygląd. Nie okazywała żadnego zainteresowania mężczyzna- mi, a jeśli już okazywała, to pozwalała im traktować się jak coś w rodzaju półki w supermarkecie - wykorzystywali ją, a potem się jej pozbywali. Kiedyś, wróciwszy do domu po ranku spędzonym w bibliotece, natknąłem się na nieznajomego, który schodził na dół, zapinając marynarkę i uśmiechając się do siebie z nadętymi policzkami, jakby, niczym wiewiórka, chował w nich orzechy. Mijając mnie, wymamrotał parę słów, a jego czoło nagle pokryło się potem. Może pomyślał, że jestem mężem Marie. Ona sama ukazała się na górze schodów, włosy zakrywały połowę jej twarzy. Miała na sobie stanik i nie pasujące do niego majtki. A Victor przez cały ten czas przebywał w swojej sypialni, za zamkniętymi na klucz drzwiami, nieświadom niczego... Zwykle, kiedy wracałem do domu, Marie leżała rozwalona przed telewizorem. W ogóle mnie nie zauważała, nawet nie mówiła „cześć". Od czasu do czasu naśladowała dźwięki kasy sklepowej odczytującej kod kreskowy, to monotonne bip, potem kierowała blady uśmiech w stronę sofy lub ściany, ale było to wszystko, co ktokolwiek potrafił z niej wydobyć. Wszystko w naszym życiu wykoślawiło się, rozlazło. Nasz mały dom dryfował, nikt nie miał pojęcia, jak sterować, żeby skierować go na właściwy kurs. Pamiętam, jak pewnego wieczoru wszedłem do jej pokoju, by powiedzieć, że kolacja jest gotowa. Leżała na łóżku, zjedna ręką za głową, a na wewnętrznej stronie zgięcia łokciowego widać było zgrabny, okrągły zarys kości. Dolna część unifor- mu podjechała jej do góry tak, że widziałem jej gołe nogi aż do miejsca, gdzie zaczynały się majtki. Ukląkłem przy łóżku i położyłem dłoń na jej udzie, a serce tak mi waliło, że w po- wietrzu między nami widziałem pulsujący czarny punkt. Przyglądała mi się przez chwilę przez wgłębienie między piersiami nie rozświetlonymi oczyma, głośno, niemal zgrzyt- liwie oddychając, po czym szybko usiadła i pchnęła mnie piętą w klatkę piersiową. Upadłem na plecy, uderzając głową w drzwi szafy. Wstała z łóżka i wyszła z pokoju. Słyszałem jej kroki, wolne i miarowe, kiedy schodziła na dół, a potem trzask i szum, gdy włączyła telewizor. W październiku pojechałem na północ, by zacząć studia na uniwersytecie. Jakaś część mojego ja martwiła się, jak Victor i Marie poradzą sobie podczas mojej nieobecności. Jednocześnie nie mogłem zaprzeczyć, że poczułem ulgę, kiedy wyjechałem z domu. Po jego ścianach spływał smutek jak skroplona para, a cisza, która zaległa we wszystkich pomieszczeniach, była tak głęboka, tak zdradliwa, że bałem się, iż mogę w niej zatonąć jak w bagnie i nigdy nie wychynąć na powierzchnię. Podczas kilku ostatnich tygodni zdawałem sobie sprawę, że w każdej chwili albo Victor, albo Marie - albo być może oboje - mogą zostać usunięci z Czerwonej Strefy. Z perspektywy czasu doprawdy mnie zdumiewa, że do tego nie doszło. Przypuszczam, że po prostu mieliśmy szczęście. Mimo to zawsze czekałem na to nieznajome, ale przewidywalne, pukanie do drzwi. Jeśli chodzi o Victora i Marie, to w^tpię, czy się tym w ogóle przejmowali. Chociaż podążali innymi drogami, oboje osiągnęli taki stan umysłu, w którym nie wierzyli, żeby mogło być jeszcze gorzej. Kiedy wróciłem na Boże Narodzenie, dom wydał mi się zagraconą klitką, ale być może odniosłem to wrażenie, porów- nując go mimowolnie z uniwersytetem, którego byłem teraz studentem, typowo sangwinicznym melanżem marmuru, szkła i stali. W listopadzie Victor obchodził sześćdziesiąte drugie urodziny i postanowił przejść na wcześniejszą emeryturę. Chociaż nie zamykał się już na klucz w swoim pokoju, rzadko wychodził z domu, woląc wałęsać się po pokojach w wystrzępionym jedwabnym szlafroku i skórzanych papciach o przydeptanych i schodzonych piętach. Na jego przedramio- nach pokazały się kości, a szyja tak schudła, że nie miałem pojęcia, jak może podtrzymywać tak potężną głowę. Myślami tkwił w przeszłości, jakby miało to zniwelować jego starość. Księga butów była zawsze w zasięgu jego ręki. Marie, podobnie jak Victor, zmieniła się fizycznie. Znowu farbowała sobie włosy na czarno, a one, jak poprzednio, zawijały się pod jej brodą, ale była bardziej powściągliwa, zupełnie jakby przeszła chorobę, po której nie mogła dojść do siebie. Wydawała się nie mieć żadnych pragnień ani ambicji. Sprawiała wrażenie, jakby była zadowolona z tego, że może siedzieć w domu i dotrzymywać towarzystwa ojcu. Pracowała w ratuszu jako urzędniczka. Była nadal młoda, miała dopiero dwadzieścia siedem lat. Czyżby tęskniła za tym bogatym prawnikiem? Czyżby nadal była pogrążona w żałobie po dziecku, które straciła? Nie miałem pojęcia, co myśli i czuje. Miesiące, które spędziliśmy z dala od siebie, co najwyżej spotęgowały nasze zakłopotanie, i sam nie wiedziałem, o czym mam z nią rozmawiać. Wszystko, co przychodziło mi na myśl, było albo zbyt poważne, albo zbyt powierzchowne. Wiedziałem, że nigdy już nie pójdziemy ulicami, trzymając się za ręce, ani nie wybuchniemy śmiechem przy kasie w supermarkecie. Te prądy, które przebiegały między nami, ten flirt, który tak wiele dla mnie znaczył, ta miłość, która rozświetlała całe moje życie - wszystko to przeminęło i nigdy nie miało już powrócić. Noc po nocy leżałem w moim małym pokoiku z rękoma założonymi na piersi i słuchałem, jak wiatr łopocze luźnym kawałkiem papy na dachu, w miejscu, gdzie Marie kiedyś się opalała. Do oczu napływały mi łzy i ciekły no twarzy. Piekły mnie policzki. W moim wnętrzu tryskało źródło, ale woda, która się z niego niepowstrzymanie wydo- bywała, była gorzka. W kwietniu znowu przyjechałem do domu, ale tym razem tylko na tydzień. Ostatniego wieczoru, kiedy jedliśmy w kuch- ni kolację, Victor oznajmił, że myślą o sprzedaniu domu. Wydało mi się, że powietrze wokół mnie gęstnieje i tężeje. Nie mogłem nawet podnieść noża i widelca. - Nie miałbyś nic przeciwko temu, prawda? - spytał Victor. - Przeciwko? - Odchrząknąłem. - Dlaczego chcecie go sprzedać? Victor spojrzał w przestrzeń. - Za dużo wspomnień. Chociaż Marie nie podniosła wzroku znad talerza, przeka- zała mi swoje postanowienie. Milcząco zgadzała się z ojcem. Tak, za dużo wspomnień. Odsunąłem krzesło i podszedłem do okna. Moich też, pomyślałem. Moich jedynych wspomnień. Przypomniałem sobie, jak stałem na progu tego domu jako ośmiolatek, jak schowałem się głęboko w sobie i wyglądałem stamtąd niczym człowiek ukryty w wydrążonym pniu drzewa. I przypłynęły do mnie, chociaż nie chciałem ich słyszeć, słowa Jonesa. A jeśli mi się nie spodobają? Jeśli będą wobec mnie okrutni? Przypomniałem sobie, jak skurczył mi się żołądek i zwilgotniały dłonie. Victor i Marie nie zdawali sobie z tego sprawy. Albo zapomnieli. Pomyślałem o moim wcześniejszym życiu, o tym, co z niego zostało. Thorpe Hall z ponurymi korytarzami, w których hulał wiatr. Pomieszczenia, które przenikał taki chłód, że włosy stawały się zimne jak u nieboszczyka. Zaledwie zaprzyjaźniłeś się z kimś, zabierano go. Potem odbierano ci nazwisko. A co było przedtem? Czasy zbyt bolesne, by się nad nimi zastanawiać czy choćby je pamiętać. Czasy tak cenne, ze nie stać cię było na nie. Tak, Yictor i Marie musieli o tym zapomnieć. A może nigdy nie zadali sobie trudu, żeby to sobie wyobrazić. To, co mi dali, było wszystkim, co miałem. Ktoś się poruszył za mną na krześle i rozległo się skrzyp- nięcie. - Nie jesteś głodny? - powiedział Victor. Tamtego lata dom został zgodnie z planem sprzedany i Victor kupił za uzyskane pieniądze wiejską chatę na po- łudniowym wybrzeżu. Marie miała z nim tam zamieszkać. W dniu przeprowadzki chodził od pokoju do pokoju z młotkiem, przybijając wieka skrzyń po herbacie. Bum-bum-b u m, bum- bum-b u m. Jego twarz zdawała się większa, a w kącikach ust widać było białą pianę. Podrygiwał ramionami i łokciami, jakby stale poddawano jego stawy wstrząsom elektrycznym. Powiedział mi, że kiedy osiądą nad morzem, chce oddać się przeróżnym zajęciom. Będzie uprawiał fasolę, studiował astronomię, chodził codziennie na trzymilowy spacer, hodował pszczoły, zbierał drewno wyrzucone na brzeg przez fale... Nie przestawał mówić. Pamiętam, że odwróciłem się do Marie. Stała przy skrzyni, gładząc z roztargnieniem kawałki polistyrenu. Pochylała się lekko do przodu, ukrywając twarz w cieniu. - A co ty będziesz robiła, Marie? - zapytałem. Jej wargi drgnęły niemal niezauważalnie, jakby w osob- liwym ćwierćuśmiechu. - Tak - powiedziała. - Te wszystkie rzeczy. Po południu pojechaliśmy do chaty czterodrzwiowym sedanem Victora. Miałem wolne, zaproponowałem więc, że pomogę im się rozpakować. Po raz pierwszy miałem ujrzeć no- wy dom Parrych. Kiedy do wybrzeża została nam tylko mila, Victor zjechał na trawiaste pobocze, zatrzymał się i oznajmił, że resztę drogi chce przebyć pieszo. Powiedziałem, że pójdę z nim. Marie usiadła za kierownicą i pojechała. Ruszyliśmy szerokim, wznoszącym się zboczem, nad nami górowało niebo, powietrze przenikała oleista woń kolcolistów. Znaleźliśmy się wkrótce na kredowej ścieżce i po dwudziestu minutach szybkiego marszu ukazał się nam nowy dom, odci- naiący się bielą ścian i czernią drzwi od zielonego tła szczytu wzgórza. Łupkowy dach miał odcień gołębich skrzydeł, był szary z odrobiną różu. Na wschodzie, za chatą, skały wznosiły się stromą, ale leniwą krzywizną, natomiast na zachodzie opadały, otwierając panoramiczny widok na brzeg i morze. Nie było tam żadnego drzewa ani krzewu, nic oprócz całych akrów trawy i nie pasującego do niej pasma bieli tam, gdzie trawa wyschła. Nikt nie mógłby zaprzeczyć, że było to miejsce jedyne w swoim rodzaju; ale też nigdy nie widziałem miejsca, które byłoby tak wystawione na pastwę żywiołów. - Wyobraź sobie, jakie tu będą zachody słońca - powie dział Victor. Ale dopiero wtedy pojąłem całe niebezpieczeństwo, kiedy obszedłem chatę i znalazłem się po jej południowej stronie, gdzie przycupnęła na leżaku Marie, kąpiąc się w promieniach słońca. Od tylnych drzwi do skraju urwiska nie było więcej niż pięćdziesiąt jardów. Na tym akurat odcinku wybrzeża erozja zawsze była poważnym problemem. Średnio w skali roku ob- suwały się dwie czy trzy stopy, ale żyjący jeszcze mieszkańcy pamiętali parę burzliwych zim, podczas których brzeg cofnął się o ponad siedem stóp. Przez cały rok morze waliło o podnóże skał, wyrywając kawały kredy, które roztrzaskiwały się na le- żącej w dole plaży. W wodzie było tyle kredy, że fale przy brzegu zdawały się zrobione z onyksu. Miejscowe władze wyrysowały na mapie linię wskazującą ląd, który gotowe są chronić, ale nie zbliżyła się ona nigdzie bardziej niż pół mili od brzegu, chyba że w grę wchodziło miasto. A zatem z administracyjnego punktu widzenia chata przestała już istnieć. Victor nie dbał o to - a także i Marie wydawała się tym nie przejmować, chociaż znaczyło to, że w końcu straci dom. Victor stracił wiarę w sens inwestowania, a jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to prawie na pewno dowodziłby, że nie ma czegoś takiego. Żyj chwilą obecną stało się jego nową mantrą. Żyj dniem dzisiejszym. - Za bardzo się martwisz - powiedział mi. - Mamy przed sobą dwadzieścia lat, i to w najgorszym razie. - Widzę, że w miarę upływu czasu będę was coraz rzadziej odwiedzał - rzekłem. Victor jednak nie uśmiechnął się i chyba nawet mnie nie zrozumiał. Przez następnych parę tygodni często dzwonił na uniwer- sytet i opowiadał o wspaniałym powietrzu, kolorze nieba, ciszy i spokoju. - Tutaj jest lepiej - powiedział podczas jednej z pierwszych rozmów. - Wszystko jest prostsze. Czuję się, jakby przywró cono mi życie. - Cieszę się - odparłem. - Jak ogród? Tym razem chwycił żart. - Zostało jeszcze parę stóp. Powinieneś przyjechać. Odparłem, że muszę skończyć pewną pracę pisemną, co było tylko w połowie prawdą. Powiedział, że rozumie. Pochwa- lał moją sumienność - może widział we mnie siebie - i był dumny z moich osiągnięć na uniwersytecie. Dodał, że jeśli się przyłożę, mogę daleko zajść. Przypomniałem sobie, jak wołał mnie na tej opuszczonej stacji kolejowej, kiedy miałem jedenaście lat, i ponownie usłyszałem w jego głosie troskę, miłość. Tak bardzo żałowałem, że muszę go okłamywać. Zadzwonił do mnie przed Bożym Narodzeniem i powie- dział, że przeżyli niezwykłą burzę. Nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego. Przez całą noc waliły pioruny, wiał wiatr z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Był to mono- tonny i ogłuszający ryk, ale napięty do ostatecznych granic, dziwnie wymuszony, jak odgłos pracy silnika samochodu, któ- ry jedzie zbyt szybko na trzecim biegu. Deszcz padał poziomo, co sprawiało wrażenie, jakby świat przechylił się na bok. - W pewnej chwili myślałem, że spadamy ze skraju urwi ska - powiedział, a w jego głosie wyczułem coś w rodzaju radości. Kiedy odłożyłem słuchawkę, przyszło mi do głowy, że być może on czy też oni oboje tak naprawdę w tej chacie na skałach po prostu bardzo powoli popełniali samobójstwo, i w następnych tygodniach i miesiącach często zastanawiałem się, czy szukali wytchnienia czy śmierci. Podczas studiów odwiedziłem ich nie więcej niż trzy czy cztery razy. Spokój, którym dawniej napełniała mnie ich obecność, uczucie, że mogę dzielić z nimi ich zmartwienia i radości, poczucie przynależności do rodziny - wszystko to runęło jak bryły kredy z urwiska za domem. Myślę, że nie mieli nic przeciwko temu, że tak rzadko przyjeżdżam. W istocie nie jestem pewien, czy po jakimś czasie w ogóle to zauważali. Byłem na trzecim roku, kiedy dotarły do mnie wieści o Simonie Bracewellu. Straciliśmy ze sobą kontakt. Nie pokłóciliśmy się ani nie posprzeczaliśmy; po prostu oddaliliśmy się od siebie, jakby porwały nas prądy płynące w przeciwnych kierunkach. Po- wiada się często o ludziach o osobowości sangwinicznej, że zaczyna ich nudzić otoczenie, że stają się niecierpliwi. No cóż, może osiągnęliśmy wiek, w którym po prostu przestaliśmy się sobą nawzajem interesować. Nie widziałem go przez cztery czy pięć lat. Potem pewnego grudniowego dnia wpadłem na niego w pasażu handlowym, nie dalej niż sto jardów od miejsca, gdzie mieszkałem. Chociaż wyglądał prawie tak samo jak dawniej, z poczerwieniałymi z zimna koniuszkami dużych uszu i w kurtce o rękawach zbyt krótkich, by skryły jego kościste nadgarstki, wydawał się jakiś roztargniony i zdenerwowany, jakby się gdzieś spieszył. Powiedział mi, że pracuje jako mechanik w miejscowym zakładzie naprawy samochodów. Mój wzrok odruchowo skierował się na jego palec serdeczny, mimo że oczywiście nie było już na nim nakrętki z koła samochodu pana Reeka. Powiedział mi, że planuje przeprowadzić się do stolicy. Rozpo- cząć nowe życie. Wydawało się, że chce się w tym momencie roześmiać, ale nie udało mu się ułożyć ust w odpowiedni do tego zamiaru wyraz, i skończyło się na tym, że zmarszczył brwi, jakby dla podkreślenia powagi tego postanowienia. Trudno mi było podtrzymać rozmowę. - Widujesz Cody'ego? - zapytałem. Spojrzał na mnie z ukosa, prawie podejrzliwie. - Nie widziałem go od lat. - A co z Jonesem? Miałeś o nim w ogóle jakieś wieści? - Nie. Żadnych. Jego wzrok bez przerwy przenosił się poza mnie, tak że w końcu zerknąłem przez ramię. Niczego tam nie było, oprócz mężczyzny w stroju Świętego Mikołaja, zbierającego pieniądze na cele dobroczynne, i ludzi robiących ostatnie przedświątecz- ne zakupy. Kiedy znowu się do niego odwróciłem, gapił się na ziemię. I właśnie wtedy powiedział coś dziwnego: - Naprawdę miło wspominam nasze stare czasy. Początkowo nie wiedziałem, o czym mówi. Potem, do- szedłszy do wniosku, że ma na myśli dni, które spędzaliśmy wspólnie na porzuconej autostradzie, odparłem dość nieprze- konująco: - Ja też. Powinienem był przyjąć jego słowa jako to, czym były - epi- tafium, pożegnanie. Zaraz potem zniknął w tłumie ludzi niosących rolki papieru do pakowania prezentów, choinki i rożki z pieczonymi kasztanami. Około półtora roku później, kiedy przygotowywałem się do egzaminów końcowych, zawołano mnie do telefonu. Ku swojemu zdziwieniu usłyszałem w słuchawce głos Marie. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz do mnie zadzwoniła, wiedziałem więc od razu, że stało się coś złego. - Jak się ma Victor? - zapytałem. - Nic mu nie jest? Zawahała się chwilę. - Nie chodzi o Victora. Chodzi o Simona Bracewella. Przestrzegła mnie od razu, że szczegóły tego, co się wy- darzyło, są drastyczne, ale niejasne, i nic nie zostało jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale pomyślała, że powinienem się o tym dowiedzieć. Wyglądało na to, że Bracewell ukrył się w podwoziu pociągu jadącego do Żółtej Strefy, ale musiał w jakimś momencie spaść na tory i został przejechany albo przez pociąg, którym podróżował na gapę, albo przez następny. Kiedy jego ciało znalazła straż ochrony kolei, było zmasakrowane niemal nie do rozpoznania. Powinienem coś na to powiedzieć, ale miałem absolutną pustkę w głowie. Przypomniałem sobie, jak mało sobie powiedzieliśmy w - jak to określił Bracewell - „naszych starych czasach". Rozmawialiśmy o Thorpe Hall, o szkole, ale nigdy nie wspomnieliśmy o rodzinach, w których nas umieszczono, nie mówiąc już o tych, którym nas odebrano. Przypominało to zawsze ciche porozumienie - porozumienie, którego obaj instynktownie przestrzegaliśmy, ale nie jestem pewien, czy któryś z nas naprawdę je rozumiał. Być może przeczuwaliśmy, że gdybyśmy poruszyli ten temat, musielibyśmy przyznać się do pewnych rzeczy, które woleliśmy zatrzymać dla siebie. A może było za wcześnie, byśmy potrafili dostrzec jakiś sens w tym, co się stało. Często do mnie przychodził, ale ja nigdy, ani razu podczas tych wszystkich lat, przez które utrzymywaliśmy kontakty, nie byłem u niego. Jedynym członkiem jego rodziny, którego poznałem, był spaniel Lucky. Przypuszczam, że gdzieś w głębi duszy podejrzewałem, iż moje życie rodzinne jest łatwiejsze niż jego, ale było to tylko przeczucie, i nie podjąłem żadnej próby uzyskania potwierdzających je dowodów. Nasza przyjaźń znalazła własną płaszczyznę, własny styl, i zawsze uważałem, że jakiekolwiek próby majstrowania przy tym byłyby błędem. Ale w końcu zacząłem się zastanawiać, jak słabo go zna- łem. Jeśli nasze zabawy w pogranicze były dla niego ćwicze- niami, jeśli były czymś w rodzaju próby generalnej, to nie na wiele mu się przydały. Czyżby już wtedy myślał o ucieczce? Czy powinienem był to zauważyć? A może to właśnie one podsunęły mu ten pomysł? Cofnąłem się pamięcią do tamtych dni, ale nie dostrzegłem żadnej różnicy między jego i moim zaangażowaniem, nie mogłem też sobie przypomnieć, który z nas wynalazł te zabawy. Ujrzałem za to w pamięci, jak Bracewell patrzy na nasze nazwiska wyryte na drzewie. Jak coś na cmentarzu. Potem ujrzałem, jak stoi w pasażu handlowym, ze znajdujących się obok nas tandetnych głoś- ników płyną kolędy. Ten sposób, w jaki zamknęły się jego usta. Wydawało się, że zapomniał, jak się uśmiechać. Czy powinienem był się domyślić? Ale Żółta Strefa? Dlaczego akurat Żółta Strefa? - Przykro mi - powiedziała Marie. - Był twoim przyja- cielem. - Tak. - Przez chwilę milczałem. Potem zapytałem: - A co u ciebie, Marie? Co porabiasz? - No wiesz... W ciszy, która potem nastąpiła, ujrzałem ją tak wyraźnie, jakby stała przede mną. Na jej twarzy pojawił się autoironiczny uśmiech, który równie szybko zniknął. Opuściła głowę, a czarne włosy opadły jej na policzek. Usta miała wykrzywione, jak gdyby jedna ich strona była cięższa od drugiej. Jak waga, pomyślałem. Najpiękniejsza waga na świecie. Mimo wiadomości, którą mi przekazała, ogarnęło mnie coś w rodzaju radości. Czułem, że wróciła do mnie. Przez tych parę sekund byliśmy sobie bliżsi niż przez wiele lat. Pod koniec studiów skontaktowała się ze mną kobieta o na- zwisku Diana Bilal. Powiedziała, że pracuje w Ministerstwie Zdrowia i Bezpieczeństwa Społecznego, i zapytała, czy może zabrać mnie na lunch. Spotkaliśmy się w wiejskim pubie. Kiedy przyszedłem, Diana już tam była. Siedziała w ogródku piwnym za pubem. Miała lekką opaleniznę na twarzy i brązowe włosy splecione w modny węzeł. Sądząc po głosie, wyobrażałem sobie, że jest starszą kobietą, ale była młoda, miała nie więcej niż dwa- dzieścia osiem czy dziewięć lat. - Przyglądaliśmy się tobie. - Uśmiechnęła się do mnie nad brzegiem kieliszka z winem. Jej ciemne oczy przywiodły mi na myśl ukrytą polanę w środku lasu. Ze źrenic rozchodziły się promieniście cienkie, złociste smużki, które wyglądały jak szprychy. Powiedziała mi, że właśnie prowadzą nabór na szkolenie urzędników do spraw oceny. Kiedy zapytałem, na czym polega ta praca, odparła, że trudno jest to zdefiniować, ale to coś pośredniego między funkcją urzędnika służby cywilnej, psychologa i detektywa. Powinienem ją jednak potraktować jako pierwszy szczebel w karierze. Albo może odskocznię do kariery. Znalazłbym się w samym sercu organizacji, której zadaniem było kierowanie społeczeństwem i jego ochroną. Opowiedziała pokrótce o swoim podziwie dla Michaela Son- ga, który niedawno po raz czwarty wygrał miażdżącą więk- szością głosów wybory. Ministerstwo, jak mi powiedziała, współpracowało ściśle z rządem, co dawało jego pracownikom możliwość bezpośredniego uczestniczenia w polityce i odgry- wania znaczącej roli w kształtowaniu przyszłości. Podała wynagrodzenie początkowe, które wydawało się sowite. Po- wiedziała, że gdybym był tym zainteresowany, byłaby gotowa przyjąć mnie zaraz po ukończeniu uniwersytetu. Musiałbym przenieść się do Pneumy. Do stolicy. Spojrzałem na idylliczny, zalany słońcem ogród. Widziałem tylko książkę butów Victora. Doskonale wiedziałem, że wini on obecny system polityczny za zniszczenie jego rodziny i jego szczęścia. Jak mógłbym mu powiedzieć, że myślę o tym, by stać się częścią tego systemu? Diana pochyliła się do przodu, a jej oczy zdawały się obie- cywać cień i odpoczynek. - Czy coś jest nie tak? - Moja rodzina - zacząłem i zaciąłem się. Na jej usta powrócił uśmiech. - Martwisz się o to, jak mogliby zareagować — powie działa - co jest zupełnie zrozumiałe. Mam na to gotową odpowiedź: nigdy się nie dowiedzą. Załatwimy ci fikcyjne zatrudnienie. Przykrywkę. Coś, z czego mogliby być dumni. - Musiałbym ich okłamać - rzekłem, cedząc słowa. Popatrzyła na swoją prawą dłoń, która leżała płasko, grzbietem do góry, na ażurowym blacie stolika z kutego żela- za. Jej palce się uniosły, a potem opadły - był to jeden, krótki ruch, który trwał nie dłużej niż sekundę. Po raz pierwszy wyczułem w jej zachowaniu niecierpliwość, chociaż usilnie starała się ją stłumić. - Jeśli będzie to dla ciebie jakąś pociechą - powiedziała - moglibyśmy zapewnić im nietykalność. - Nietykalność? Tym razem Diana spojrzała na ogród, ukazując swoją szczupłą, żywą twarz z profilu. - Byliby zwolnieni z wszystkich przyszłych badań. Otrzymaliby prawo pozostania tu na stałe. - Podniósłszy rękę, poprawiła drewniany grzebień, który podtrzymywał jej fryzurę. - Mieliby zagwarantowany status. - Nie wiedziałem, że jest to możliwe - rzekłem. Posłała mi spojrzenie, które było jednocześnie ironiczne i ostrzegawcze, ale nic nie powiedziała. Chroniłbym ich, pomyślałem. Byliby bezpieczni. Przez resztę życia. - Mogłabyś mi dać parę dni do namysłu? - zapytałem. Kiedy znowu spojrzała na mnie, szprychy w jej oczach zdawały się obracać, jakby w jej głowie została właśnie uru- chomiona jakaś maszyneria. 2 Krótko po rozpoczęciu pracy w ministerstwie otrzymałem pocztą wewnętrzną kopertę z nadrukiem Poufne. Wewnątrz niej znalazłem dokument zawierający szczegóły rychłego przeniesienia piętnastoletniej dziewczyny z Czerwonej Strefy do Żółtej Strefy. Nazywała się Chloe Allen. Włączono mnie do zespołu, który miał dokonać przeniesienia, w charakterze - jak to określono - „obserwatora". Dołączony list powiadamiał mnie, że będę towarzyszył urzędnikom konwojującym dziewczynę tylko do granicy, i pamiętam, że przyjąłem to z ulgą, bo Żółta Strefa była - z tego, co mówiono - krajem dzikim i okrutnym, gdzie dla zysku, interesu, a czasami nawet bez żadnego powodu dopuszczano się wszelkiego rodzaju barbarzyństw. Nadal zdumiewało mnie, że Bracewełl chciał uciec w takie miejsce. Pewnego piątkowego ranka spotkałem się z zespołem przekazującym na parkingu ministerstwa i pojechaliśmy białym minibusem na południe. Za kierownicą siedział Tereak Whittle, mocno zbudowany, lakoniczny mężczyzna około trzydziestki. Obok niego zajęła miejsce Pat Dunne. Miała przestraszony wzrok i sprawiała wrażenie osoby, która przywykła do oglądania ludzkich tragedii. Oceniłem jej wiek na jakieś pięćdziesiąt lat. W pracy przesiedleńczej utworzenie pary z mężczyzny i kobiety było standardową procedurą; wnosili do tego zajęcia uzupełniające się umiejętności. Zaparkowaliśmy przed piętrowym domem z czerwonej cegły. Na parterze znajdowało się wykuszowe okno, a przed wejściem frontowym małe, wybetonowane podwórko. Stałem za Dunne i Whittle'em, kiedy nacisnęli dzwonek. Otworzyły się drzwi, ukazując zadyszanego mężczyznę w średnim wieku, w zielonym rozpinanym swetrze. Przedstawił się jako pan Allen i wprowadził nas do salonu. Podczas gdy Dunne wyj- mowała dokumenty, pan Allen wiercił się na brzegu fotela. Miał dziwny zwyczaj pocierania prawym kciukiem wnętrza lewej dłoni, jak gdyby starał się usunąć plamę. - Mam ją już zawołać? - zapytał w końcu. Dunne zerknęła na niego znad dokumentów. - Proszę to zrobić. Kiedy pan Allen otworzył drzwi, za nimi stała już Chloe. - Och! - Cofnął się o krok, a potem odwrócił się do nas i głupio uśmiechnął. - Oto ona. Oto Chloe. Dziewczyna przeszła obok niego i stanęła na środku pokoju. Chociaż była pewnie zaledwie średniego wzrostu, wydawała się większa od niego. Wypełniała całą przestrzeń w tym małym domku. Pochłaniała powietrze. Jej wzrok spoczął na Pat Dunne. - Nie mieliście tu być godzinę temu? Dunne spojrzała na nią, ale nic nie powiedziała. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Myślę, że lepiej późno niż wcale - powiedziała, podeszła do wykuszowego okna i stanęła w nim tyłem do nas. Jej jasne włosy przycięte na wysokości łopatek lśniły na tle czarnego żakietu jak liść złota. Nie wydawała się ani trochę zmartwiona czy choćby za- niepokojona bliskim przeniesieniem. Przeciwnie, włożywszy na tę okazję czarny kostium, zdawała się szydzić z ewentual- nych przypuszczeń, że wyjazd może napełniać ją smutkiem. A może ubrała się na czarno, bo był to pogrzeb tej części jej życia. W każdym razie udało się jej sprawić wrażenie, że to wszystko było jej pomysłem. Zostawiwszy Dunne i Whittle'a, by wypełnili z panem Allenem formularze, wyszedłem, żeby rozprostować nogi. Zatrzymałem się w holu i zerknąłem na schody prowadzące na górę. Ktoś tam szlochał. Matka Chloe, pomyślałem. A może jej siostra. Odwróciłem się, otworzyłem drzwi frontowe i stanąłem na chodniku przed domem. Słońce zniknęło za pełznącymi po niebie chmurami, bezkształtnymi i pokracz- nymi, koloru rondla. Jestem obserwatorem, powtarzałem sobie. Mam tu tylko wszystko obserwować. Około południa wsiedliśmy ponownie do minibusu. Zgod- nie z przepisami Chloe miała jechać z tyłu, oddzielona od reszty drucianą siatką. Jak pies, zauważyła, kiedy tam wcho- dziła. Pat Dunne poprawiła ją. Powiedziała, że w procesie przeniesienia nie ma niczego wstydliwego. Robi się po prostu to, co jest dla wszystkich najlepsze. Chloe skinęła głową, ale nie odpowiedziała. Patrzyła na dom, w którym dorastała. Zasłony w oknach były zaciągnięte, drzwi zamknięte przed nią. Co czuła - ulgę czy wyrzuty sumienia? A może urazę? Kiedy, kierując się na północ, przejeżdżaliśmy przez rzekę, zacząłem odczuwać jakiś podmuch. Jednak wszystkie okna były zamknięte. To nie miało sensu. Po chwili doszedł do mnie słodki zapach gumy do żucia. Obejrzałem się. Chloe siedziała tuż za siatką, z twarzą zaledwie parę cali oddaloną od mojej. - Co? - zapytała. Odwróciłem się od niej. Znowu zaczęła dmuchać mi w kark, ale tym razem łagodniej. Pochyliłem się do przodu i oparłem łokciami na kolanach. - Czy ona ci dokucza? - zapytała Dunne. - Nie - odparłem. - Wszystko w porządku. W połowie popołudnia zatrzymaliśmy się, żeby zatanko- wać benzynę. Podczas gdy Whittle napełniał bak, Pat Dunne zabrała Chloe do toalety. Chmury rozstąpiły się i kiedy wy- szedłem na podjazd, ciepło promieni słonecznych przylgnęło równomiernie do moich łopatek. Za stacją benzynową pracował na polu traktor, a za nim trzepotały w powietrzu mewy jak garść rozrzuconych strzępków papieru. Czas płynął leniwie. Po paru minutach zorientowałem się, że zbliża się do mnie Chloe, nie wprost, lecz jakby przypadkowo, klucząc, przystając i udając zainteresowanie krajobrazem. W końcu stanęła obok mnie, patrząc w tę samą stronę. Zauważyłem, że rozpięła ża- kiet, ukazując pod spodem obcisły biały T-shirt. Wydawała się ponownie czegoś ode mnie wymagać. Jej obecność ciążyła mi, jakby zasłabła i jakbym ja chwycił ją w ramiona. - Możesz sobie wyobrazić, jak to jest być przenoszonym? - zapytała. - Nie muszę sobie tego wyobrażać - odparłem. - Sam przez to przeszedłem. - Ale to było dawno temu, prawda? Zapomniałeś. Spojrzałem na nią obojętnie. - Jesteś taki sam jak tamci. - Na poły rozczarowana, na poły prowokująca, wydawała się próbować nakłonić mnie do jakiejś nielojalności, jakiegoś wykroczenia. - A jacy są tamci? - zapytałem, starając się zachować lekki ton. - Spójrz na nich. - Zerknęła na Dunne i Whittle'a, którzy stali ramię w ramię, studiując mapę. - Nie potrafią za siebie myśleć. Po prostu robią, co się im każe. To marionetki. Oczywiście próbowała połechtać moją próżność, ale nie mogłem sobie pozwolić na reakcję. Zamiast tego musiałem obrócić jej uwagi na swoją korzyść. Tak, odpowiedziało jej moje milczenie, jestem taki jak oni. Tak, jestem dokładnie taki sam jak oni. Pół godziny później droga doprowadziła nas do granicy i raz czy dwa, w miejscach, gdzie teren opadał ku wschodowi, mignęło mi przed oczami terytorium choleryków. Byłem jednocześnie przerażony i zafascynowany tym, co zobaczyłem. Znajdował się tam jakiś kompleks przemysłowy, którego chłodnie kominowe i baseny odpływowe ścieków rozciągały się na obszarze paru mil kwadratowych. Biegła tam też auto- strada, której osiem pasów zatłoczone było mknącymi szybko samochodami. Na placu budowy dzieci robiły coś kotu. - Myślicie, że tam jest moje miejsce? - zapytała Chloe. W ciągu zaledwie paru minut zmienił się jej nastrój. Po raz pierwszy dotarła do niej prawda o miejscu jej przeznaczenia. Usłyszałem, że głos się jej załamuje, co wziąłem za zewnętrz- ny objaw strachu, który nieoczekiwanie ją ogarnął. - Mylicie się. - Roześmiała się gorzko. - Mylicie się, kurwa. Dunne odwróciła się na fotelu i powiedziała do mnie: - Nie jest źle. Czasami wrzeszczą przez całą drogę. Zapytałem, jak sobie z tym radzi. Otworzyła skrytkę i wyjęła parę słuchawek. - Dostałam je od przyjaciółki, która pracuje na lotni sku. - Uśmiechnęła się szeroko. - Załóż je, a nie będziesz słyszał nawet startującego samolotu. - Czy ty sobie myślisz, że to zabawa? - rzekła Chloe. Dunne powiedziała teraz do niej twardym głosem: - Mogłabym dać ci zastrzyk, jeśli chcesz. Spałabyś potem jak niemowlę. Kiedy dojechaliśmy do punktu kontrolnego, była już piąta. Pat Dunne, wiedząc, ile czasu zajmuje dostanie się na tery- torium choleryków - zazwyczaj wiele godzin przy wszystkich tych prowokacjach i szykanach - i jak niebezpieczne jest podróżowanie tam po zapadnięciu zmroku, zdecydowała, że zostaniemy na noc w Czerwonej Strefie. Nie my jedni wpadliśmy na ten pomysł. W pobliżu powstał kompleks turystyczny o nazwie Przeżycia na Granicy, z hotelami tematycznymi, restauracjami szybkiej obsługi i sklepami z pamiątkami. Sangwinicy przybywali zewsząd, by wspiąć się na wysokie platformy widokowe i posmakować trochę życia po drugiej stronie. Można było odnieść wrażenie, że przez mur odgradzający od siebie oba kraje przesączyło się trochę materializmu, z którego słynęli cholerycy. Po drodze do naszego hotelu zatrzymałem się przed oknem wystawowym sklepu. Były tam popielniczki w kształcie wież strażniczych i małe, realistycznie przedstawione psy wojskowe, wykonane z porcelany. Były miniaturowe kopie ogarniętej zawieją ziemi niczyjej. Widziałem metalowe pudełka z kruchymi ciasteczkami znad granicy i krówkami znad granicy i stojące na baczność w przezroczystych plastykowych cylindrach lalki przedstawiające żołnierzy wojsk ochrony pogranicza. Widziałem kufle z napisami „Zły" i „Wściekły". Najbardziej podobał mi się jeden z T-shirtów. Z przodu biegł napis: Przy- yłem, zobaczyłem, straciłem nad sobą panowanie. Z tyłu po Prostu: Witamy w Żółtej Strefie. Wzięliśmy trzy pokoje w Hotelu Granicznym - po jednym dla mnie i dla Whittle'a oraz jeden wspólny dla Dunne i Chloe Allen. Okno mojego pokoju wychodziło na parking - tam, pode mną, stał nasz minibus, malutki w porównaniu z autokarami turystycznymi - ale jeśli się wychyliłem i spojrzałem w lewo, widziałem wyraźnie granicę. Biegły tam, równolegle do siebie, dwa mury, oddalone o około stu jardów jeden od drugiego. Pomiędzy nimi, na ziemi niczyjej, widziałem pełnowymiarowe wersje pamiątek turystycznych, które wcześniej zauważyłem: wieże strażnicze, szperacze, betonowe przejścia, zwoje drutu kolczastego i piaszczysty, zaminowany pas zwany pasem śmierci (na zdjęciach lotniczych granica wyglądała często jak zszyta rana). Chociaż nic się tam nie działo, nie mogłem oderwać oczu od tego widoku. Dopiero w tych niesamowitych miejscach można było w pełni ocenić potęgę i zasięg Reorga- nizacji, i budziła ona nieuchronny szacunek, swoisty podziw. Kiedy stałem w oknie, usłyszałem za plecami szczęk i od- wróciłem się w samą porę, by zobaczyć, jak do mojego pokoju wślizguje się Chloe Allen. Patrzyłem, jak naciska plecami na drzwi, dopóki się nie zamknęły. Miała na sobie ten sam strój co poprzednio, tyle że była bez czarnego żakietu i butów. Zrobiła kilka szybkich kroków w moją stronę i przystanęła, kiedy doszła do łóżka. - Nie powinnaś opuszczać swojego pokoju - powiedzia łem. - Ale nie masz nic przeciw temu, prawda? - odparła. Pomyślałem, że powinienem sprowadzić Dunne albo Whittle'a, i chciałem ją obejść, ale zagrodziła mi drogę. - Zapomnijmy o tamtej dwójce - powiedziała. - Uciek nijmy razem. Uśmiechnęła się chytrze, ale szczerze. Ująwszy w obie dłonie skraj T-shirta, ściągnęła go wpraw- nie przez głowę i rzuciła na łóżko. Nie miała nic pod spodem. - Ładne są, co? - powiedziała. - Chloe - rzekłem. - Włóż to z powrotem. - Odezwałeś się do mnie po imieniu. Ponownie spróbowałem ją obejść. Tym razem złapała mnie za klapy marynarki. Kiedy się uwolniłem, zaczęła mnie młócić pięściami. Chwyciłem ją za oba nadgarstki i trzymałem z dala od siebie. Uświadomiłem sobie, że się śmieję- Nie miałem pojęcia, dlaczego to robię. W tej sytuacji nie było absolutnie nic śmiesznego. Teraz Chloe obrzucała mnie obelgami, nie głośno, lecz gorączkowym, zduszonym szeptem, jakby ogarnęła ją taka furia, że trudno jej było wydobyć z siebie głos. Odepchnąłem ją, po czym odwróciłem się i wypadłem na korytarz. Najpierw poszedłem do pokoju Dunne. Nie było jej tam. Zniknął również Whittle. Zatrzymałem parę kierującą się w stronę windy i zapytałem, czy przypadkiem nie widzieli kobiety około pięćdziesiątki, o kręconych włosach. Mężczyzna odparł, że widział kogoś pasującego do tego opisu. Była w głębi korytarza, powiedział. Przy automacie z napojami. Zdaje się, że miała z nim jakiś kłopot, dodał, szczerząc zęby. Kiedy znalazłem Dunne, stała przed maszyną, bębniąc w nierdzewną stal nasadą dłoni. - Pieprzona maszyna - powiedziała. - Zżarła moje pie niądze. Musiała zauważyć spojrzenie, którym ją zmierzyłem. - Wiem, co myślisz - powiedziała - ale posłuchaj. Jeśli jedziesz na terytorium choleryków, musisz się zachowywać jak oni, bo nie przeżyjesz. - W moim pokoju jest Chloe Allen - powiedziałem. Coś rozluźniło się w jej twarzy. - Co? Kiedy wychodziłam, spała. - Teraz nie śpi. Poszliśmy do mojego pokoju, który okazał się pusty. Znaleź- liśmy Chloe tam, gdzie miała być, w pokoju, który dzieliła z Pat Dunne. Leżała w swoim łóżku i miarowo oddychała, z kołdrą naciągniętą na twarz, a kosmyk jej ciemnozłotych włosów tworzył na poduszce niewinny znak zapytania: Co, ja? Dunne spojrzała na mnie z ukosa. Wytrzymałem jej spoj- rzenie. - Nie wyobraziłem sobie tego - powiedziałem. Ucieknijmy razem. Zauważyła mnie, kiedy tylko weszła do salonu tego ranka. Pojawiłem się na jej młodzieńczym radarze. Zidentyfikowała mnie jako jedyny niestabilny element, słaby punkt, który mogła wysondować, wykorzystać. Ładne są, co? Postanowiłem nie narażać się na ryzyko kolejnej kon- frontacji. Mogłem sobie wyobrazić ciąg min pojawiających się przy śniadaniu na twarzy Chloe, kiedy stara się zrobić ze mnie swojego wspólnika, odrzuconego zalotnika czy może nawet gwałciciela. Zostałem na górze, dopóki nie zobaczyłem, jak Dunne i Whittle prowadzą ją przez parking. W połowie drogi do minibusu spojrzała w górę, przeczesując wzrokiem fasadę hotelu, ale cofnąłem się od okna. Nie sądzę, żeby mnie zobaczyła. Poczekałem, aż minibus włączy się do kolejki po- jazdów przed punktem kontrolnym, i dopiero wtedy zszedłem do restauracji. Dunne i Whittle wrócili dopiero po południu. Po drodze do stolicy opowiedzieli mi, jak im minął dzień. Zaledwie przekro- czyli granicę, w Chloe wstąpił diabeł. Używała najbardziej plugawych słów i co rusz rzucała się na siatkę odgradzającą ją od nich. W końcu byli zmuszeni podać jej środek uspokajający. Whittle uważał, że zachowanie to wyzwoliła moja nieobec- ność. Poszukał mojego wzroku w lusterku wstecznym. - Wiesz, myślę, że przypadłeś jej do serca. Roześmiałem się cicho, po czym spojrzałem za okno. Odwróciła się do mnie Pat Dunne. - Co właściwie wydarzyło się wczoraj wieczorem w twoim pokoju? - Nic - odparłem. - Nic się nie wydarzyło. Zastanawiałem się później, czy przeniesienie, którego sta- łem się świadkiem, nie było misternym sprawdzianem moich zasad moralnych, z Chloe w roli kusicielki, ale odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną, paranoidalną fantazję wywołaną presją otoczenia, w którym pracowałem. Nie można było też wykluczyć, że władze przypomniały mi o moim zobowiązaniu. W końcu moja rodzina mogłaby zostać potraktowana tak samo jak Chloe, gdyby nie zagwarantowano im nietykalności Nie miałem jednak pewności, a tego rodzaju spraw nie mógłbym poruszać. A nawet gdybym mógł, wiedziałem, co bym usłyszał. Władze stwierdziłyby, że wysłanie nowego pracownika w roli obserwatora przeniesienia jest istotną częścią procesu wprowadzenia go w naturę jego zajęcia. Dano mi możliwość przyjrzenia się tej pracy od środka, uzyskania unikatowego wglądu" w to, jak wygląda życie „w terenie". Nie mógłbym się z tym nie zgodzić. Zawarłem pakt z władzą, a ona dotrzymała słowa - zosta- wiono Victora i Marie w spokoju. Żadnych wizyt urzędników państwowych, żadnych kontroli, żadnych brązowych kopert z pieczęcią przedstawiającą szkarłatnego pawia w lewym górnym rogu. Najwyraźniej machnęli na nas ręką, mówił mi Victor przez telefon z nieskrywaną radością. Jesteśmy bez- nadziejnymi przypadkami. Jednak sprawy potoczyły się tak, że Victor potrzebował mniejszej ochrony, niż sobie wyobrażałem. Pracowałem w ministerstwie zaledwie od półtora roku, kiedy dostał rozległego udaru mózgu i zmarł nieoczekiwanie i w nieco niezwykłych okolicznościach. Pewnego wtorkowego wieczoru zadzwoniła do mnie Marie i następnego dnia złapałem pociąg na wybrzeże, ale całą historię usłyszałem dopiero po pogrzebie, kiedy wszyscy rozjechali się do domów. Siedziałem przy kuchennym stole, widząc poszarpaną linię skał skraju urwiska w połowie wy- sokości okna. Marie otworzyła butelkę dżinu i nalała nam po kieliszku. Powiedziała mi, że w dniu śmierci Victora obudziła się wczesnym rankiem i że cisza miała jakąś nie znaną jej barwę. Kiedy rozsunęła zasłony w oknie, niemal oślepiła ją zalegająca na zewnątrz biel. W nocy spadł śnieg, pokrywając wszystko grubą na trzy cale warstwą. Na wschodzie wznosił się roziskrzoną krzywizną klif, gładki jak ocukrzony migdał. Poszła do pokoju Victora, żeby mu o tym powiedzieć, ale nie było go tam. Chociaż widziała odcisk jego ciała na narzucie, dowód drzemki, którą uciął sobie poprzedniego dnia, nie wyglądało na to, żeby tej nocy spał w łóżku. Przeszukała domek od piwnicy po strych. Nigdzie nie mogła go znaleźć. Może poszedł do wioski, pomyślała. A potem pomyślała: Może wyruszył w podróż. W końcu robił to już wcześniej. Zawsze groził, że spakuje manatki i ruszy w drogę. Szpikował roz- mowę takimi jak „wynosić się" i „zwijać się stąd". Na starość zdolny był prawie do wszystkiego, powiedziała. - Co masz na myśli, mówiąc, że robił to już wcześniej? - zapytałem. Ale Marie wydawała się mnie nie słyszeć. Powiedziała, że znalazła go późnym rankiem w ogrodzie. Natknęła się na dwa kształty leżące na ziemi, jeden długi i jakby cylindryczny, drugi mniejszy, bardziej kwadratowy. Podeszła najpierw do mniejszego. Wydawało się to bezpiecz- niejsze. Pochyliła się i zaczęła odgarniać śnieg. Pod jej palcami ukazał się kawałek jasnozielonej skóry. Książka butów. Wtedy wiedziała już, czym jest ten drugi kształt. Podniósłszy się, obe- szła go powoli dookoła, jakby chciała i nie chciała go obudzić. Niezupełnie wierzyła, że on tam leży. Potem, kiedy stała nie- pewnie obok niego, usłyszała nagły, cichy szelest i spojrzawszy w dół, zobaczyła, że osunęło się trochę śniegu, ukazując brzeg ucha, już bezkrwistego, i parę kruchych pasemek włosów. - Nie przestraszyłaś się? - zapytałem. - Krzyczałam. - Uśmiechnęła się do mnie szeroko. - Krzy- czałeś kiedyś po spadnięciu śniegu? To niesamowite. Czujesz się, jakbyś był w pudełku. W takim pudełku jak te, w których sprzedaje się pierścionki albo trzyma trąbki. W pudełku wyściełanym aksamitem. - W tym momencie coś się w niej uniosło i znowu stała się dawną Marie, taką jak wtedy, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, w drzwiach salonu na Hope Street - łobuzerską, swobodną. Potem, cokolwiek to było, znowu opadło i przemieniła się na powrót w kobietę, której tak naprawdę raczej nie znałem. - Krzyczałam - powtórzyła, tym razem niemodulowanym głosem - ale nie było tam nikogo. Statek na horyzoncie. Parę mew. Później, kiedy osuszyliśmy butelkę, patrzyłem, jak wodzi palcem wskazującym po blacie stołu, wzdłuż słojów drewna. Na zewnątrz wiatr tłukł w ściany domu. Byłem prawie pewien, że czuję, jak chata chwieje się w posadach. _ Co teraz zrobisz? - zapytałem. Wzruszyła ramionami. _ Zostanę tu. - Nie będziesz samotna? - Byłabym samotna, gdybym się stąd wyniosła - odparła. Przynajmniej nikt nie będzie jej niepokoił, myślałem, wracając następnego dnia do miasta. Bolała mnie głowa, a w ustach miałem dziwny smak po całym tym dżinie, który wypiłem. Był to jednak udany pogrzeb. Wiele osób zadało sobie trud, by w nim uczestniczyć. Przy grobie podniosłem wzrok znad trumny i zobaczyłem stojącego naprzeciw mnie pana Page'a. Miał nieskazitelny czarny garnitur - trudno było oczekiwać czegokolwiek innego - ale było w nim coś, co do niego nie pasowało, coś nienormalnego, po prostu coś niewłaściwego. Po chwili zdałem sobie sprawę, że chociaż jego usta ze wszystkich sił starały się unieść kąciki w górę, pośrodku były zapadnięte - czyli innymi słowy, pan P ag e nie zdawał się już uśmiechać. Jak bardzo pragnąłem wtedy pokazać to Bracewellowi! Jak bardzo bym się cieszył, gdybym mógł wtedy zobaczyć jego minę! Oto nadeszła wreszcie ta cudowna, niemal niewyobrażalna chwila, a nie wywołała tego złość, lecz smutek, ale zdarzyła się za późno, by wywrzeć na mnie prawdziwy wpływ, wszystko to zdarzyło się za późno. Skoro władze wywiązywały się ze swojej części umowy, to i ja jej dotrzymywałem. Rzuciłem się z zapałem w wir pracy. Dla Marie byłem specjalistą od spraw jakości - przyglądałem się pracy firm i występowałem z propozycjami jej usprawnienia - ale w rzeczywistości zatrudniony byłem w wy- dziale służby cywilnej, którą generalnie uważano za prawą rękę rządu. Pracowałem po wiele godzin dziennie, wracając do domu o dziewiątej albo dziesiątej wieczorem. Również w większość weekendów można mnie było znaleźć w biurze. Nie miałem prawie żadnego życia towarzyskiego. Chodziłem z dziewczyną o imieniu Alex, która była skrzypaczką, ale zakończyła to po trzech miesiącach, twierdząc, że prawie się nie widujemy. Jakoś nie kwestionowałem potrzeby takiego poświęcenia, a raczej zawsze potrafiłem je usprawiedliwić przed samym sobą. To do takich ludzi jak ja, myślałem, należy obrona wartości i spójności Czerwonej Strefy. Dopiero później zacząłem rozumieć, dlaczego tak się żyłowałem. Możliwe, że musiałem walczyć w obronie systemu, musiałem weń wierzyć, bo w przeciwnym razie odebranie mnie prawdziwej rodzinie poszłoby na marne. W ciągu kolejnych lat piąłem się po szczeblach kariery, dochodząc od stanowiska chwalonego za pilność podrzędnego urzędnika od papierkowej roboty do stanowiska w garstce osób odpowiedzialnych za doradztwo w sprawie wszystkich przeniesień, zarówno do, jak i z kraju, ale duży awans dosta- łem tuż przed trzydziestymi urodzinami. Podczas naszego wspólnego lunchu w ogródku piwnym Diana Bilal rzuciła takie słowa jak psycholog i detektyw, mając być może na- dzieję, że przemówią do mojej wyobraźni, ale słowem, które zdawało się najtrafniej określać moje nowe stanowisko, była dyplomacja. Przeniesienie było samo w sobie bardzo skom- plikowaną i delikatną procedurą - nikt nie wiedział o tym lepiej niż ja - ale, widziane w szerszym kontekście, stało się również kwestią negocjacji między dwoma stronami, które niekoniecznie stawały wobec siebie twarzą w twarz. Musiałem regularnie pertraktować z osobami, które piastowały analogiczne stanowiska w pozostałych częściach podzielonego królestwa, i mimo wszystkich oczywistych różnic w tem- peramencie i postrzeganiu rzeczywistości trzeba było się starać utrzymywać z nimi dobre stosunki robocze. Gdybym podał w wątpliwość którąś z ich inicjatyw, mogłoby to zostać potraktowane jako przejaw niecierpliwości czy naiwności Czerwonej Strefy. Gdyby oni zakwestionowali którąś z moich, mógłbym równie łatwo dopatrzyć się w tym niezdecydowania Niebieskiej Strefy, cynizmu Zielonej Strefy czy lekkomyślności Żółtej Strefy. Praca ta wymagała elastyczności i cierpliwości, a także zdrowego rozsądku, i być może z tego powodu niektórzy uważali, że jest odskocznią do świata polityki. Pomimo wszystkich tych kłamstw i głodu uczuć, pomimo tego, że moja prawdziwa egzystencja wydawała się pogrzeba- na pod warstwami pozorów - moje kolejne życia tak zręcznie skrywały się jedno w drugim, że niejeden raz przywodziły mi na myśl rosyjskie lalki - pomimo tego wszystkiego, praca dawała mi prawdziwe poczucie spełnienia. Jeśli Czerwona Strefa była miejscem, gdzie można było prowadzić pogodne i harmonijne życie, to tylko dlatego, że my, urzędnicy pań- stwowi, takim je uczyniliśmy. Poza tym zrobiłem wszystko, co mogłem, by zapewnić mojej nowej rodzinie opiekę. Jednak od czasu do czasu, zwłaszcza po przekroczeniu trzydziestki, wracałem myślą do owego dnia, kiedy przyjechał do Thorpe Hall limuzyną z kierowcą przedstawiciel rządu, i przypominałem sobie, jak mówił nam, że jesteśmy wyjątkowi i że los królestwa spoczywa w naszych rękach, i ogarniała mnie fala niepokoju niczym uderzenie gorąca. Czy po prostu stałem się tym, kim chcieli, bym został? Czy naprawdę byłem taki uległy, że można było mnie dowolnie kształtować? Czy to ja byłem tym mężczyzną w limuzynie z kierowcą? Pewnego ranka siedziałem w gabinecie, przedzierając się przez stertę historii ostatnich przypadków, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Podniosłem wzrok. Drzwi się otworzyły i w szczelinie pojawiła się twarz pana Vishrama. - Nie przeszkadzam ci, Thomas? - zapytał i zanim zdążyłem odpowiedzieć, usadowił się na drugim z dwóch krzeseł w pokoju, poprawiając koniuszkiem palca wskazującego okulary na nosie. Jako szef Wydziału Przeniesień i Relokacji Ajit Vishram należał do wąskiej grupy osób sprawujących władzę w re- sorcie. Był również świetnym naukowcem, autorem kilku prac, z których wszystkie przeczytałem. Mówiono, że potrafi wpłynąć na premiera, co by mnie specjalnie nie zdziwiło, chociaż nigdy nie poruszyłem w rozmowie z nim tego tematu. Otwarcie przyznawał się do pewnej nuty melancholii - wszyscy pisarze są sangwinicznymi melancholikami, oświadczał, machnąwszy dłonią, jakby szkoda było czasu na wygłaszanie rzeczy tak oczywistych - co przy tym miejscu pracy było co najmniej dowodem odwagi, ale również chytrym posunięciem wyprzedzającym ewentualny atak. Chociaż mu- siał się zbliżać do sześćdziesiątki, nie miał ani jednego siwego włosa i jeśli pominąć sinawe półksiężyce pomarszczonej skóry pod oczami, czas nie zostawił śladów na jego twarzy. Nosił zgrabnie skrojone jasnoszare garnitury z lekkiej, lśniącej tkaniny, w której skład prawie na pewno wchodził jedwab, i była w nim spokojna powaga, którą nie znający go ludzie mylnie brali za wysokie mniemanie o sobie. Wydawał się jednak nie zdawać sobie w ogóle sprawy z wrażenia, które stwarzał, a jeśli zdawał sobie z tego sprawę, nic go to nie obchodziło. Był stale dostojny i obojętny. Widziałem w nim władcę małego, wpływowego i spokojnego kraju, którym być może - dzięki owej potencjalnej zażyłości z Michaelem Son- giem - niemal był. - Masz jutro czas, żeby zjeść ze mną lunch? - Vishram bawił się od niechcenia kablem zasilania prowadzącym do mojego komputera. - Chciałbym z tobą coś omówić. - Tak, mam czas - odparłem. - A o co chodzi? Powiedział na to, że spotka się ze mną o pół do pierwszej w holu, po czym wstał i z błyskiem rozbawienia w czarnych oczach i enigmatycznym skinięciem głowy opuścił mój gabinet tak płynnym ruchem, że przez sekundę wyobrażałem sobie, iż ma rolki zamiast stóp. Uśmiechnąwszy się lekko, potrząsnąłem głową. To było dla niego typowe: zwodzić, a potem się wycofać. Wybiło mnie to z rytmu pracy, podniosłem się więc i podszedłem do okna. Biura znajdowały się w części miasta, z której kiedyś rządzono całym królestwem. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Podzielono starą metropolię tak, by utworzyć cztery nowe stolice, a mój budynek przylegał bezpośrednio do granicy. Po drugiej stronie betonowego muru leżała stolica choleryków, Thermopolis. Siedząc przy biurku, słyszałem często szczekanie psów wojskowych, a pewnego razu, kiedy zostałem w pracy do późna, przestraszył mnie nagły, suchy jazgot karabinu maszynowego. Spojrzałem na wąski pas ziemi niczyjej. Po lewej granica biegła w kierunku północno- zachodnim, włączając do naszej strefy plac, gdzie niegdyś ludzie upijali się z okazji nadejścia Nowego Roku. Słynny admirał stał teraz pośród zaminowanego pustkowia, łypiąc jedynym okiem na zasieki z drutu kolczastego. Z mojej prawej strony granica biegła w poprzek żelaznego mostu, a potem skręcała na wschód wzdłuż południowego brzegu rzeki. Sam most został ufortyfikowany - po obu jego stronach znajdowały się wieże strażnicze, a pod spodem stalowa sieć. Czasami, przy dobrej pogodzie, opierałem łokcie na parapecie okna i kierowałem lornetkę na ogrody, które leżały po wschodniej stronie mostu, i obserwowałem mieszkańców Thermopolis, jak gestykulowali i obrażali się wzajemnie, co najczęściej prowadziło do wymiany ciosów, a ponieważ nie słyszałem, co mówili, widok ten był dla mnie dziwnie kojący, jakbym oglądał pantomimę. Kiedy tak wyglądałem przez okno, przestałem się w któ- rymś momencie koncentrować na tym, co było na zewnątrz, a skupiłem się na sobie. Od samego początku ten dzień był jakiś ciężki. Rano budzik nie zadzwonił i obudziłem się nagle pięć po szóstej, dwadzieścia minut później niż zwykle. Akurat coś mi się śniło, ale z tego snu nie zostało nic oprócz mgliście zapamiętanego wrażenia, że przewiewa mnie na wskroś zimny wiatr, i nawet wtedy, na poły śpiąc, wiedziałem, że to częściowe i ulotne wspomnienie popsuje mi nastrój na cały dzień. Coś w propozycji Vishrama przypomniało mi ten sen. Zarówno sen, jak i propozycja miały pewną wspólną cechę - pozornie zamierzoną dwuznaczność, jak gdyby należały do tej samej kategorii przeżyć. Odszedłem od okna, myśląc, że jeśli zagłębię się ponownie w papierkową robotę, jeśli pogrzebię te dwuznaczności pod ciężarem doskonale znanych mi problemów, to znowu będę mógł zapomnieć. Nie miałem jednak zbyt wielkiej na to nadziei. Co tak bardzo mnie niepokoiło w tych przeczuciach i znakach? Oglądana z góry Pneuma przypominała trochę klepsydrę, która w najwęższym punkcie miała zaledwie milę szerokości, i to tam właśnie, czyli w samym centrum, o piętnaście minut drogi spacerkiem od biura, udało mi się znaleźć mieszkanie. Wyszedłszy tego dnia z pracy, ruszyłem jak zwykle przez park. Większość ludzi poruszała się pieszo albo na rowerach. Samochody były gatunkiem wymierającym. Metro natomiast uznano za przestarzałe i niebezpieczne, no i przede wszystkim szkodliwe dla zdrowia, więc władze zamknęły je przed wie- loma laty. Nasze miasto było czystym, spokojnym miejscem, w którym często dolatywały do uszu przechodniów strzępy muzyki. Zdjąwszy marynarkę, przewiesiłem ją przez ramię. Wieczór był ciepły i na trawie siedziały w swobodnych kręgach grupki studentów. Na zboczu stały rzędy zielono-białych skła- danych krzeseł, czekając, aż zbierze je dozorca. Na zachodzie widziałem oświetloną od tyłu zachodzącym słońcem, białą, betonową bryłę Hiltona, o dachu najeżonym antenami i pio- runochronami. Stolica Niebieskiej Strefy, Aquaville, z siecią kanałów i cierpiącymi na reumatyzm mieszkańcami, leżała tuż za nim. Zbliżywszy się do północnego skraju parku, skręciłem w wąską alejkę. Biegła między dwoma otoczonymi murem ogrodami, potem pod blokiem mieszkalnym, a dalej prze- chodziła w zaułek, tak mały i tak dobrze schowany, że mało kto wiedział o jego istnieniu. Na jego końcu stał Stafford Court. Po obu stronach wejścia znajdowały się miniaturowe drzewka laurowe w czarnych, kwadratowych donicach. Kiedy wszedłem do holu, otworzyły się frontowe drzwi mieszkania dozorcy. Kenneth Loames był życzliwym, chociaż trochę zbyt natrętnym człowiekiem - ludzkim odpowiednikiem kleju albo gumy do żucia, jak mi się czasami wydawało; kiedy cię przydybał, niemal nie można było uwolnić się od jego towarzy- stwa. Normalnie przemykałem się, a przynajmniej starałem się przemykać, niezauważony, ale tym razem dostrzegł mnie i co gorsza, chciał —jak powiedział - poruszyć pewien temat. Czekałem przy windzie, a Loames szukał właściwych słów. - Mam muchy - powiedział w końcu. Spojrzałem na niego. - Słucham? _ W salonie. Tam są muchy. - Wykonał odruchowy gest w stronę półotwartych drzwi za sobą. - Ładny mamy wieczór - powiedziałem, naciskając guzik windy. Loames stał przy mnie, patrząc dobrotliwie na podświet- lone numery pięter. - A pan nie zauważył żadnych much, panie Parry? W swo im mieszkaniu? - Jakoś nie. Loames pokiwał głową. - No tak - powiedział. - Jest pan teraz zajęty? - Tak, bardzo zajęty. Jego głowa zwróciła się w moją stronę, a oczy spojrzały by- strzej. Zadawał te same pytania co zwykle, ale wyczuwałem, że tuż pod nimi czają się inne, jak drapieżne ryby. Zdawał się podejrzewać, że o pewnych rzeczach mu się nie mówi - i nie bezpodstawnie, przynajmniej w moim przypadku. W końcu rozsunęły się drzwi windy. - No to - powiedział Loames - gdyby coś pan zobaczył... - Powiadomię pana. - Wszedłem do windy i nacisnąłem guzik mojego piętra. - Miłego wieczoru, panie Loames. Kiedy wszedłem do mieszkania, dzwonił telefon. Myśląc, że to znowu dozorca, podniosłem słuchawkę i powiedziałem znużonym głosem: - Tak? Nastąpiła krótka chwila ciszy. - Thomas? Dobrze się czujesz? Była to moja dziewczyna, Sonya Visvikis. Zadzwoniła, by mi powiedzieć, że ludzie, z którymi byliśmy umówieni na na- stępny wieczór, odwołali spotkanie. Moglibyśmy jednak mimo to pójść na kolację, tylko we dwoje - czy też uważam, że to trochę nudne? Ależ skąd, odparłem. Prawdę mówiąc, nawet to wolę. Mógłbym wpaść po nią o ósmej. Umilkłem, myśląc, że może coś powie, ale w słuchawce zapadła cisza. W tej ciszy usłyszałem słaby jęk i rozejrzałem się, spodziewając się ujrzeć jedną z much Loamesa, ale niczego nie dostrzegłem. Dźwięk musiał dobiec zza okna. Może była to syrena odległej karetki pogotowia. Może zimny powiew wiatru z mojego snu. - Na pewno nic ci nie jest? - zapytała Sonya. - Nie, wszystko w porządku. Dlaczego pytasz? - Nie wiem. Masz zmieniony głos. - Właśnie wpadłem na pana Loamesa - powiedziałem. - Zdaje się, że ma muchy. Sonya się roześmiała. - Chciał wiedzieć, czy u mnie też są - dodałem. Teraz Sonya tak się śmiała, że ledwie mogła z siebie coś wykrztusić. Spotykaliśmy się dopiero od czterech miesięcy, ale po- kochałem jej śmiech w chwili, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. Był dziwnie zmysłowy i tak donośny, że często wy- obrażałem sobie, iż ma ona w środku jakiś misternie zrobiony instrument muzyczny. Po zakończeniu tej rozmowy ugotowałem sobie lekką kolację, a potem przeniosłem się na kanapę pod oknem i pró- bowałem czytać. Nie mogłem się jednak skupić. Szumiało mi w głowie, jakbym odbierał zakłócenia fal radiowych. Miałem poczucie jakiejś niekompletności, jakby coś znajdowało się poza moim zasięgiem. Koło dziewiątej włożyłem marynarkę, wziąłem klucze i wyszedłem z domu, myśląc, że spacer pomoże mi się odprężyć. Powietrze, które mnie otoczyło, kiedy wyszedłem za szklane drzwi budynku, było gęste i wilgotne, czego nigdy nie spodziewałbym się w październiku. Babie lato, jak to nazywano. Pierwsze od wielu lat. Poszedłem ulicą, potem alejką i wyszedłem w parku. Krzesła zostały już zabrane, studenci sobie poszli. Zawahałem się chwilę, patrząc na ścieżkę. W pewnej odległości dostrzegłem jakiegoś męż- czyznę, zwróconego ku mnie twarzą. Bojąc się, że może to znowu być Loames, poszedłem na przełaj przez trawnik. Loames... Uświadomiłem sobie nagle, że w nazwisku tym jest coś melancholijnego*. Jego związek z ziemią, nawet te * Łoam — piasek gliniasty (przyp. tłum.). smętne samogłoski. To zdumiewające, że nie zauważyłem tego wcześniej. Być może pewnego dnia jego nazwisko pojawi się na moim biurku, na liście osób polecanych do przeniesienia, i Stafford Court będzie potrzebował nowego dozorcy. Parę minut później wyłoniłem się przed dawnym pałacem królewskim, którego surowa fasada jak zawsze przypominała mi zimny popiół, a potem poszedłem wolnym krokiem w kierunku zachodnim, przez plac otoczony kremowymi budynkami z czarnymi balkonami, i skręciłem na południe, ku rzece. Kiedy dotarłem do nabrzeża, byłem lekko spocony. Oparłem się o kamienną balustradę i spojrzałem ponad wodą na drugi brzeg. Gdybym przepłynął rzekę, znalazłbym się w Niebieskiej Strefie. Dawniej był tutaj most, ale został rozebrany podczas Reorganizacji. Ocalały jedynie te mosty, które uzupełniały podział miasta. Na przykład w Czerwonej Strefie mieliśmy kilka własnych mostów, ponieważ przyznano nam terytorium po obu stronach rzeki, ale na odcinkach, gdzie granicę stanowiła rzeka, wszystkie mosty zostały zniszczone. Drogi, które niegdyś do nich prowadziły, urywały się raptownie na skraju wody. Zdawały się gapić w przestrzeń, nie wiedząc, co tam robią albo dlaczego tam dotarły. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, odczuwałem emanujący z takich miejsc powiew historii; były niczym zapomniane bramy, wejścia do zakazanych światów. Czułem też oczywiście, że napotykam ucieleśnienie moich własnych przeżyć i doświad- czeń. We mnie też były mosty. Miałem niejasne poczucie, że je brutalnie zerwano. Spacerkiem przechodziłem przez kręgi stonowanego światła, które leżały pod każdą z latarni ulicznych. Jak wielu ludzi w moim wieku, miałem dwa nazwiska, dwa życia. Byłem kiedyś kimś, kto nazywał się Matthew Micklewright, ale osoba ta już nie istniała i teraz już mnie nawet nie cieka- wiła. Było to zbyt dawno temu, zbyt odległe w czasie - zbyt nieprawdopodobne. Po co trzymać się czegoś, co mi- nęło? Co dobrego z tego przyjdzie? To stare nazwisko stało się teraz puste jak łupina orzecha. Nazwisko pozbawione oddechu, znaczenia. Nazwisko bez twarzy. A potem ta noc, kiedy zacząłem nowe życie... Dziwny początek. Żołnierze, ja- skrawe światła. Zimne. I ja jestem przenoszony, jakby przez chirurgów, do nowego świata - pewnie zalewam się łzami, chociaż nie pamiętałem tego. Ale może każde narodziny są bezlitosne. Potem ta ciężarówka, pociąg i wszystkie te niedole i niepewność Thorpe Hall... Położyłem dłoń na balustradzie. Moje serce zdawało się tłuc o ściany żeber. Powrócił do mnie w pełni sen, z którego wspomnieniem obudziłem się tego ranka. Szedłem przez zalany słońcem ogród. Silny wiatr wyginał gałęzie drzew i krzewów i marszczył trawę. W ogrodzie było zimno - chociaż nie czułem tego, jak ktoś, kto wypił za dużo, a jeśli czułem, to tylko jako wspaniałą, dodatkową warstwę skóry. Przez długi czas było tylko to - słońce na trawie, wiatr, nieustanny szelest liści... A potem zobaczyłem chłopca o jasnokasztano-wych włosach, stojącego bez ruchu pod drzewem. Wydawał się mnie nie zauważać, mimo że szedłem ku niemu. Nie widział mnie. Nawet kiedy stanąłem przed nim. Zdałem sobie sprawę, że jest nagi. Jakoś nie spostrzegłem tego aż do tej chwili. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie mogłem znaleźć jego ubrania. Drzewo drżało na wietrze. Nie widać było jego pnia, ani nawet gałęzi. Tylko potężna chmura szemrzących liści, którą zdawała się zespalać jakaś nadprzyrodzona moc. Spoglądając na wodę, zadrżałem, jakby zimny wiatr z tego snu przeskoczył wymiary i był teraz w moim rzeczywistym świecie. Chłopcem tym był Jones. Mimo że miał jasnokasz- tanowe włosy. Mimo że nie stał na jednej nodze. Jones. Podobnie jak ja, miał teraz trzydzieści kilka lat. Czy na- prawdę wysłano go do zakładu dla psychicznie chorych? Co się z nim stało? Czy żył? Następnego dnia spotkałem się w holu z Vishramem, jak się umówiliśmy, i pojechaliśmy tramwajem przez miasto. Po piętnastu minutach staliśmy na wspaniałym, choć chylącym się ku upadkowi placu, zaledwie o kilkaset jardów od granicy. Chociaż Vishram wysiadł z tramwaju z najwyższym spoko- iem, przywiózł mnie na lunch do samego centrum Fremantle, dzielnicy czerwonych latarni. Można tu było znaleźć zakłady, które zaspokajały wszelkie gusta, bez względu na to, jak były one egzotyczne czy zdegenerowane, gdyż uciechy cielesne by- ły jedynym występkiem, na który mogły być podatne osoby o sangwinicznym usposobieniu. Vishram zatrzymał się przed budynkiem, który wyglądał na dom mieszkalny, później wszedł po schodach i nacisnął nieoznakowany dzwonek. Drzwi się otworzyły. Przed nami ciągnął się chłodny, wyłożony płytkami korytarz. Prowadziły z niego łukiem schody do innych drzwi, które były na oścież otwarte i przez które dobiegał stłumiony, dobrze znany gwar ruchliwej restauracji. Kiedy weszliśmy na górę, wprowadzono nas do sali, którą tak zaaranżowano, by stwarzała jednocześnie wrażenie przestronności i intymności. Na każdym stoliku stała lampka ze szkarłatnym abażurem, odwracająca uwagę od wysokiego sufitu, a po bokach trzech wychodzących na plac wysokich okien wisiały zasłony w tym samym kolorze. Kelner- ki nosiły białe bluzki i czarne spódnice. Wszystkie były młode i ładne i co najmniej dwie z nich dobrze znały Vishrama. - Widzę, że jesteś tu stałym bywalcem - zauważyłem, kiedy podano nam jedzenie. Nie podniósł wzroku znad gołębia grzywacza, do którego rozbrojenia się przygotowywał. - Przyrządzają tu wyjątkowy creme brulee - powiedział. - To moja słabość. - Nie wiedziałem, że masz jakieś słabości. Odłożył nóż i widelec, potem przytknął delikatnie serwetkę do ust. Spoglądał ponad fałdami świeżo wyprasowanego bia- łego lnianego płótna rozbawionym, dobrotliwym i jak zawsze nieco zbolałym wzrokiem. - Za trzy tygodnie jest konferencja - powiedział. - Myśli- my o tym, żeby wysłać tam ciebie. - Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz brałem udział w konferencji. Zawsze wydają mi się zbyt gwarne. - Ta odbędzie się w Niebieskiej Strefie - dodał niedbałym tonem. Sięgnąłem po wodę mineralną i nalałem sobie następną szklankę. Zdawałem sobie sprawę, że muszę uważać na każdy ruch, choćby wydawał się najdrobniejszy czy najbardziej nieznaczny. Miałem dziwne uczucie, że nie mogę głęboko odetchnąć. - W Niebieskiej Strefie - powiedziałem. Vishram uśmiechnął się lekko. - Opuściłbyś Dzień Reorganizacji - powiedział - ale prawdopodobnie tam też zorganizują jakieś obchody. - Opuś ciwszy wzrok, strzepnął grzbietami palców parę okruchów chleba. - Chociaż oczywiście na flegmatykach nigdy nie można do końca polegać. Przyglądałem się unoszącym się w mojej szklance bąbelkom. Ta propozycja była zarówno przywilejem, jak i potwierdzeniem wiary wydziału we mnie - niewielu osobom ufano na tyle, by posłać je z wizytą do innej części podzielonego królestwa - i cho- ciaż myślałem, że kiedyś może pojawić się taka szansa, na pewno nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko. Niebieska Strefa. Słowa te płonęły w mojej głowie, szumiąc sennie jak neon. Oddychałem teraz trochę swobodniej. Czy miałem się tak czuć? Jak miałem się czuć? Zerknąłem na Vishrama, ale utkwił zwodniczo obojętne spojrzenie w jednej z bardziej krę- cących biodrami kelnerek, która lawirowała między stolikami. Z politycznego punktu widzenia Niebieska Strefa była zawsze pośmiewiskiem. W ciągu minionych piętnastu lat zmieniły się tam trzynastokrotnie rządy, każdy był koalicyjny, w rezultacie czego stale cofano nawet decyzje podejmowane na najwyższym szczeblu i niczego nigdy nie zrealizowano. Natomiast samych obywateli uważano za łagodnych i nie- wzruszonych, chociaż trochę powolnych. Mówiono, że mają też pewne skłonności do mistycyzmu. W starożytności flegma- tykami byli druidzi. Tak samo czarownicy. W końcu jednak wolałem nie uogólniać i choć moja praca wymagała łączenia ludzi w grupy czy kategorie, wiedziałem, że rzeczywistość w Niebieskiej Strefie okaże się subtelniejsza i bardziej złożona, niż kazano mi wierzyć. _ potrzebowałbym dokładnych instrukcji - powiedziałem wreszcie. Oczy Vishrama zwróciły się z powrotem na moją twarz i wydało mi się, że w ich ciemnobrązowych głębinach dostrze- głem zarys czegoś przewrotnego, ale zaraz to zniknęło i po- została tylko otwartość - opanowane, pobłażliwe spojrzenie kogoś, kto przez całe życie wysłuchuje opowieści o problemach innych i chętnie służy im radą. - Oczywiście. Ale miałbyś ochotę tam pojechać? Spojrzałem na niego. Czy było to podchwytliwe pytanie? - Niektórzy ludzie nie ufają sobie - rzekł Vishram. - My ślą, że mogliby ulec pokusie - albo przemianie. Co więcej, istnieje stary przesąd związany z samym przekraczaniem granicy, niektórzy wierzą, że przeżycie to mogłoby w jakiś tajemniczy sposób pozbawić nas czegoś, że można stracić część siebie - można doznać uszczerbku czy szkody. Vishram skierował spojrzenie na okno. W porównaniu z pomieszczeniem, w którym siedzieliśmy, z jego intymnym oświetleniem i atmosferą tajności czy ukradkowości, drzewa pośrodku placu wydawały się nadmiernie wyeksponowane. - To mi zawsze przypomina opowieści o tym, jak czuli się prymitywni ludzie, kiedy ich fotografowano - ciągnął. - My śleli, że kradnie się ich duszę. Odchyliłem się na oparcie krzesła. - Ale ty się niczym takim nie przejmujesz - powiedział. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, więc po prostu wytrzymałem jego spojrzenie i uśmiechnąłem się. Kiwnął głową. - Aquaville - rzekł. - Podobno to magiczne miasto. Kana ły, łaźnie tureckie, taksówki wodne... Mają tam też sztuczny ocean. Możesz surfować pół mili pod powierzchnią ziemi. Przez chwilę przyglądałem się uważnie Vishramowi -jego wymanikiurowanym paznokciom, jego wypielęgnowanej, choć tęgiej sylwetce. - Nigdy nie surfowałeś, prawda? Wydało mi się, że kaszlnął w dłoń. - Nie - odparłem. - Raczej nie. Tego wieczoru pojechałem rowerem do Sonyi, która miesz- kała po południowej stronie rzeki. Poznałem ją w czerwcu w parku, na wieczornym przedstawieniu operowym. W przerwie podeszła do mnie. Jej uroda była równie klasyczna i nie- wymuszona jak sznur pereł, który wisiał na jej szyi, i pantofle bez pięty, które trzymała niedbale w lewym ręku. Powiedziała, że mamy wspólnego znajomego. Profesora uniwersytetu. Kiedy odstawiła kieliszek z winem, na jego pokrytej mgiełką ściance widać było odciski jej palców. Może to dziwne, ale ta chwila zadecydowała o tym, co stało się później. Patrząc na ten kieliszek, wyobraziłem sobie dokładnie, jak się dotykamy. Zapytałem ją, czy mógłbym się z nią znowu spotkać, a ona na- pisała na odwrocie mojego programu numer swojego telefonu. W ciągu paru dni spotkaliśmy się dwukrotnie, a na trzeciej randce, po kolacji w klubie jazzowym, zaprosiła mnie do siebie i kochaliśmy się. Podobnie jak wszyscy inni, z którymi byłem w bliskich stosunkach, była przekonana, że jestem specjalistą od spraw jakości - cokolwiek to z n a c z y, jak zawsze dodawała z krzywym uśmiechem. Początkowo myślałem, że jest dziennikarką, czy nawet aktorką - ze swą oliwkową cerą i ciemnobrązowymi włosami przypominała słynną gwiazdę filmową z ubiegłego wieku - ale pracowała w bibliotece publicznej, w dziale rzadkich książek. Niewiele zarabiała. Z przyjemnością pomagałem jej finansowo w codziennym życiu - kupowałem ubrania, płaciłem rachunki i tak dalej. Ponieważ obydwoje ceniliśmy swoją niezależność, mieszkaliśmy nadal osobno, ale spotykaliśmy się przynajmniej dwa czy trzy razy w tygodniu. Była wcześniej mężatką, w wieku dwudziestu paru lat, ale nie miała dzieci. Ponieważ była starsza ode mnie - miała prawie trzydzieści siedem lat - zastanawiałem się czasami, jak wyobraża sobie swoją przyszłość, ale nigdy nie okazała mi w żaden sposób, że jest niezadowolona z naszego układu. Nietrudno było mi wyobrazić sobie dzieci, które moglibyśmy mieć - szczupłe, ciemnookie, wybuchające jej głębokim i dźwięcznym śmiechem. Poczekałem, aż usiedliśmy w jej salonie z butelką schłodzo- nego białego wina, i wtedy podzieliłem się z nią nowiną. - Sonya, chcą, żebym w przyszłym miesiącu pojechał na konferencję. Do Niebieskiej Strefy. Sięgnęła po swój kieliszek i wypiła. Był to kolejny parny wieczór, więc wszystkie okna były otwarte. Z innych miesz- kań, których okna wychodziły na placyk pośrodku, napływał szmer rozmów. - To dlatego miałeś taki dziwny głos, kiedy zadzwoniłam do ciebie wczoraj wieczorem? - zapytała. - Nie. Wtedy nic jeszcze o tym nie wiedziałem. Z dołu dobiegł wybuch śmiechu. Sonya patrzyła w swój kieliszek. Chciałem, żeby ucieszyła ją ta wiadomość - w końcu, bez względu na wykonywany zawód, otrzymać propozycję takiego wyjazdu było zaszczytem - toteż zaskoczyła mnie jej powściągliwa reakcja. - Słyszałam różne rzeczy — powiedziała. — To znaczy, o tym, jak tam jest. - Ja też - rzekłem. - Panuje tam wilgoć. Wszyscy cały czas chorują. Pewnie złapię grypę. Nawet się nie uśmiechnęła. Wyciągnąłem do niej rękę ponad stołem. Jej spojrzenie przeniosło się na moją dłoń, która teraz spoczywała na jej dłoni. - To konferencja - powiedziałem łagodnie. - To tylko praca. - Nie rozumiesz - rzekła. Jej broda uniosła się i Sonya popatrzyła w drugą stronę, na pokój. - Sonya... - Podniosłem się i obszedłem stół. Stojąc za nią, wziąłem ją w ramiona i po prostu przytrzymałem. Na plecach czułem chłodny powiew od okna. - Przepraszam - wymruczała. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. - Już dobrze - powiedziałem. - Jestem głupia. - Nie jesteś. Ja też słyszałem różne rzeczy o Niebieskiej Strefie - opo- wieści o czarach i opętaniu, o pogańskich rytuałach, o dzi- wacznych kultach religijnych - ale słyszałem je od urzęd- ników do spraw przesiedleń, a oni zawsze słynęli z chorej wyobraźni. Wynikało to częściowo z ich uprzywilejowanej pozycji. Regularnie podróżowali do innych stref. Widzieli miejsca, których nie widział nikt inny. Zawsze wzbudzali podziw publiczności, która chłonęła każde ich słowo. Ale było to również skutkiem ich stałego kontaktu z urazami innych ludzi. Opowieści, które snuli, były dla nich mechanizmami obronnymi, zaworami bezpieczeństwa, sposobami na odwró- cenie uwagi albo zmniejszenie presji. Ich humor był humorem wisielczym. Od dawna żartowano, że urzędników zajmujących się przesiedleniami samych trzeba było często przesiedlać. Przekraczali zbyt wiele granic. Wypalali się. Było to ryzyko zawodowe. Przypomniałem sobie, co powiedział Vishram przy lunchu. Można stracić część siebie. Można doznać uszczerbku czy szkody. Sonya odsunęła się ostrożnie ode mnie i przechyliwszy głowę na bok, dotknęła grzbietem nadgarstka prawego oka. Potem spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - To będzie niezwykłe - powiedziała. Ocknąłem się ze snu tuż po trzeciej, z głową pełną niepoko- jących obrazów. Nie chcąc obudzić Sonyi, wyszedłem ostrożnie z łóżka i poszedłem po ciemku do łazienki. Napiłem się zimnej wody z kranu, a potem odwróciłem się ku oknu. Na niemal bezchmurnym niebie wisiał księżyc w pełni. Na ulicy panowała cisza. Widziałem trzy dziewczyny stojące przed budynkiem naprzeciw. Przez chwilę rozmawiały, potem usłyszałem słowo „Dobranoc" i dwie z nich odeszły. Trzecia opierała się o drzwi wejściowe do budynku. Miała opuszczoną głowę, jej kark lśnił biało w blasku księżyca. Pewnie ma kłopot z kluczami, pomyślałem. W końcu drzwi ustąpiły i zniknęła w środku. Przyglądałem się jej z uczuciem nostalgii, chociaż nigdy wcześniej jej nie widziałem, i uświadomiłem sobie, że myślę o Marie, o tym, jak stała w bardzo podobnej pozycji przed domem na Hope Street, na pewno zmęczona, może też trochę pijana, starając się trafić kluczem w dziurkę. Wszedłszy wreszcie do środka, wspinała się w ciemnościach po skrzy- tnących schodach. Kiedy przechodziła przez podest, wpadała na komódkę z bielizną pościelową i słyszałem, jak klnie pod nosem. Kurwa, szeptałem, naśladując ją. Szczerzyłem zęby w uśmiechu. Rano podciągała spódnicę i spuszczała majtki z boku, żeby pokazać mi fioletowo-żółtą różę, która wykwitła na jej biodrze jak tatuaż. Czy naprawdę minęło półtora roku, odkąd widziałem się z nią po raz ostatni? Miałem wziąć udział w seminarium na południowym wybrzeżu, więc pod wpływem impulsu zadzwoniłem do Marie i zapytałem, czy mogę się u niej zatrzymać. Pamiętałem ścieżkę na szczycie klifu, jasny listopadowy dzień. Wysoko w górze świergotały skowronki, czarne drzazgi w niebieskiej skórze nieba. Z lewej strony, kilkaset stóp w dole, rozciągało się morze, poruszając falami jak skrzelami. Po marszu krew krążyła mi żywiej w żyłach. Wkroczyłem na wzniesienie i w dole zobaczyłem chatkę z dachem z czarnego łupku i dymem unoszącym się z komina i mieszającym się z powietrzem. Nawet z oddali widziałem Marie w ogrodzie przed domem, samotną postać w rozległym krajobrazie. Jak samotne stało się jej życie, pomyślałem, odkąd zabrakło Victora. Podszedłem bliżej, a potem stanąłem i przyglądałem się jej. Pochylona, z włosami związanymi po bokach twarzy, pieliła grządkę irysów. W końcu najwyraźniej wyczuła moją obecność. Rozejrzała się wokół, a potem powoli wyprostowała, mrużąc oczy przed światłem. Podniosłem rękę i pomachałem. - Och, Tom. To ty. - Podeszła w niezgrabnych gumow cach, dotykając prawym rękawem nosa. Kiedy mnie objęła, położyła mi głowę na ramieniu, i jej głos zawibrował w moim obojczyku. - Zapomniałam, że przyjeżdżasz. To znaczy zapo mniałam, że to dzisiaj. Odsunąłem się do tyłu. - Dobrze wyglądasz, Marie. Naprawdę dobrze wyglądasz. - Tak? - Spojrzała na swój sweter, pobrudzony w paru miejscach i pozbawiony jednego guzika, a potem ponownie podniosła wzrok. - Ale popatrz na siebie. Ile kosztował ten płaszcz? Jakiś czas później siedziałem z nią przy stole kuchennym, pijąc herbatę. Powiedziała mi, że dostała pracę jako kasjerka na miejscowej stacji kolejowej. Victor pochwaliłby to, odpar- łem. Skinęła z roztargnieniem głową i ujęła kubek w obie dłonie, jakby chciała je rozgrzać. Pośrodku jej dolnej wargi pojawiła się zmarszczka, a włosy straciły połysk. Miała już czterdzieści lat. Trudno było mi w to uwierzyć. - Nie wyobrażasz sobie, jak ktoś może tak żyć - powie działa. Uśmiechnąłem się lekko. - Dzieją się tu różne rzeczy. Byłbyś zdumiony. - Stała się arogancka, jak gdyby moja obecność rozpaliła w niej coś, co było uśpione i ledwie się tliło. - Nie powinnam ci o tym mówić - on kazał mi obiecać, że ci nie powiem - ale przy puszczam, że teraz nie ma to już znaczenia. On. Nasz ojciec. Powiedziała mi, że pewnego ranka, po śniadaniu, Victor wpadł na pewien pomysł. Postanowił obejść granicę. Całą. Chciał się dokładnie przekonać, gdzie żyli przez ostatnich dwadzieścia lat. Ciekawiły go „rozmiary tej klatki". I zrobili to, we dwoje. Przeszli prawie siedemset mil. Zajęło im to większość lata. - Nie wiedziałem - rzekłem. - Przekroczyliśmy też granicę - powiedziała Marie. - Nie- legalnie. Wydawała się rozkoszować miną, która pojawiła się na mojej twarzy. Wytrąciła mnie z mojego samozadowolenia. Jednocześnie zrozumiałem, jak bardzo oszukiwałem ją od wielu lat. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogę pracować w ministerstwie. Widziała we mnie po prostu kogoś, kto przestrzega reguł. - Przekroczyliśmy ją w biały dzień - powiedziała. - Po prostu przez nią przeszliśmy. Nie było tam nikogo. - Gdzie to było? Podała nazwę tego miejsca. Wiedziałem, że to teren bag- nisty, ponury i smagany wiatrem - jedyny kawałek granicy z Zieloną Strefą. ?i f\f\ - Musiał tam być jakiś mur - rzekłem. _ Był. Ale była w nim dziura. - Dziura? - Wyrwa - odparła Marie. - Nie wiem, skąd się wzięła. Może mur się osunął. A może był w naprawie. Nie wiem. Ale na pewno była tam wyrwa. Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć, po tym wszystkim, co słyszeliśmy o bezpieczeństwie i integralności państwa. Myśleliśmy, że mamy zwidy. - Jej wzrok skierował się ku oknu - wąskiemu paskowi szarozie lonego morza, a potem szaremu niebu nad nim. Uśmiechnęła się. - Podeszliśmy do niej, a szliśmy bardzo wolno, jakby była żywym stworzeniem i mogła się spłoszyć. Potem po prostu przez nią przeleźliśmy. - Oboje? - zapytałem. Skinęła głową. - Pamiętam, jak stałam po drugiej stronie. Oczywiście okolica wyglądała tak samo, ale czuło się, że jest inna. Zupełnie inna. Jak powierzchnia księżyca albo co. Przez chwi lę się rozglądaliśmy, a potem nasze spojrzenia się spotkały i zaczęliśmy się śmiać. - Potrząsnęła głową, jak gdyby nadal nie mogła się nadziwić temu, co tam na nich czekało. - Pod skakiwaliśmy z radości, krzyczeliśmy i tańczyliśmy, mimo że nie było żadnej muzyki. Zachowywaliśmy się jak szaleńcy. Powinieneś był nas widzieć. Powinieneś był nas widzieć. - Thomas? Podskoczyłem, wstrzymując oddech. W drzwiach stała Sonya. Była naga, twarz miała ukrytą w cieniu, a jedną stopę skręconą nieco do środka. Zanurzyłem się tak głęboko we wspomnieniach, że zapomniałem, gdzie jestem. - Obudziłam się, a ciebie nie było - powiedziała. - Przez chwilę myślałam, że poszedłeś do domu. Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową. - Nie zrobiłbym tego. Wsunęła mi się w ramiona. - Jesteś zimny. - Nie mogłem spać, to wszystko. - Za ciężko pracujesz. Może powinniśmy gdzieś wyjechać, kiedy wrócisz - na długi weekend... Przycisnąłem ją mocno i pocałowałem jej włosy. - No, kochanie - powiedziałem. - Wracaj do łóżka. W środę przed wyjazdem do Niebieskiej Strefy poszedłem na spacer, myśląc, że może będę mógł gdzieś usiąść w ciszy i poczytać przez godzinę. Przeszedłem na drugą stronę głównej ulicy, zmierzając do parku, który znajdował się na zachód od biura. Chociaż niebo było zaciągnięte chmurami, wydawało się, że daleko odsunęło się od ziemi, i miałem uczucie lekkości, niemal zawroty głowy, jakby nade mną była zbyt duża przestrzeń, jakbym miał za chwilę ulecieć do góry. Przeszedłem przez bramę parku i ruszyłem ścieżką, która wiła się południowym brzegiem jeziora. Przemknął szybko kos, strząsając krople dźwięków. Wierzba płacząca, która zwieszała gałęzie nad wodą, obnażając pień, z jakiegoś powodu przypominała mi kobietę myjącą włosy w umywalce. Dziwne myśli. Stanąłem nieruchomo i patrzyłem na chmury, wbijając wzrok w szarość. Starałem się wykryć powierzchnię, zmierzyć głębię. Oczywiście było to niemożliwe. Po lunchu we Fremantle Vishram zaprosił mnie do swojego gabinetu, gdzie dał mi naręcze materiałów do przeczytania. Zawsze nalegał na dokładne przygotowania, bez względu na zadanie, ale nigdy jeszcze nie widziałem u niego aż takiego entuzjazmu. Kiedy odwróciłem się do wyjścia, z ramionami już obolałymi od ciężaru artykułów, esejów i traktatów, mruknął: Poczekaj, Thomas, zapomniałem o czymś, i przej- rzawszy ponownie półki, wyjął jeszcze jeden tom, Koszmar w Pneumie D. W. B. Forbesa-Malleta, wysokiego rangą dy- plomaty z Zielonej Strefy, który brał udział w inauguracyjnej konferencji transgranicznej. W minionych dwóch tygodniach przeczytałem sporo książek - między innymi wprowadzenie do flegmatycznej sztuki gotowania pod tytułem Ostrożna kuchnia, z przepisami na pudding z masła i chleba i pieróg nadziewany rybą, oraz monografię o zwyczajach godowych koników morskich - a teraz miałem pod pachą Koszmar w pneumie. Ze względu na tytuł nie zdziwiłem się odkryciem, że pierwsza konferencja zupełnie się nie udała - na ulicach szalały bandy pijanych delegatów Żółtej Strefy, a delegat Zielonej Strefy zabił się, skacząc z dachu hotelu. Był współ- pracownikiem autora książki i jego dobrym znajomym. Jak zauważył dość cierpko Forbes-Mallet, wyglądało to zupełnie tak, jakby władze zgromadziły tam wszystkich po to, by wykazać mądrość swojego wielkiego planu. Usiadłem na wolnej ławce i gapiłem się na jezioro - kaczki o szyjach jak z czarnego aksamitu i dociekliwych głowach, ko- lor trawy, spotęgowany pokrywą chmur, powietrze muskające moje plecy... Obok mnie przeszła, ramię przy ramieniu, para młodych ludzi i usłyszałem fragment ich rozmowy. Będzie wspaniale, mówiła dziewczyna. Zobaczysz. Czas przyszły, po- myślałem. Czas, którego używanie przychodzi sangwinikom zupełnie naturalnie. Chociaż wszystko było normalne, wyda- wało się jednocześnie w jakiś sposób wzmocnione, zupełnie jak uczucie, którego można doznać podczas zaćmienia. - Jak idzie czytanie lektur? Podniosłem wzrok i zobaczyłem stojącego na ścieżce Vishrama, a potem zerknąłem na Forbesa-Malleta, który leżał nie otwarty na moich kolanach. - Dobrze - odparłem - chociaż obawiam się, że przeczy- tałem tylko około połowy z tego, co mi dałeś. - Chyba trochę mnie poniosło. - Vishram obrócił oczy ku niebu. Czyżby warunki atmosferyczne oddziaływały również na niego? - Właśnie wracam do biura - powiedział. - Pójdziesz ze mną? A może nie jesteś gotowy? - Nie, z radością się do ciebie przyłączę. Kiedy ruszyliśmy wokół jeziora, myślałem o naszej nie- dawnej wyprawie do Fremantle. Byłem teraz przekonany, że Vishram miał romanse z paroma kelnerkami, i aby wyciągnąć coś z niego na ten temat, powiedziałem, że bardzo spodobała mi się ta restauracja. Powiedziałem, że powinniśmy tam znowu pójść po moim powrocie. Może następnym razem spró- buję tego słynnego creme brulee, dodałem, przypomniawszy sobie biały porcelanowy garnuszek, który postawiono przed nim, ze stopionym karmelem na wierzchu, wyglądającym jak okrągła szybka z bursztynowego szkła. Vishram skinął głową, a jego zwykle matowe oczy zalśniły na myśl o tej perspektywie, ale wydawał się nie mieć ochoty do rozmowy na ten temat. A może niezupełnie były to romanse, pomyślałem. W końcu restauracja najbardziej przypominała mi burdel -wytworny, dyskretny, elegancki, ale mimo to burdel - i nagle zacząłem się zastanawiać, czy cała ta rozmowa o atmosferze i kuchni - o creme brulee - nie była aby wyszukanym eufemizmem, szyfrem. - A jak się miewa panna Visvikis? Pytanie Vishrama, zadane z wystudiowaną niewinnością, pomieszało mi tok myśli. Uśmiechnął się przez ramię, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z efektu, jaki wywołał. Jednak o ile wiedziałem, wśród jego rozlicznych talentów nie było zdolności czytania w myślach. W sierpniu, na przyjęciu zorganizowanym w celu zbiórki pieniędzy na działalność partii, przedstawiłem go Sonyi i przez prawie godzinę roz- mawiał z nią o introligatorstwie - a w każdym razie tak mi później powiedział. - Bardzo dobrze - odparłem. - Oczywiście martwi się tym, że wyjeżdżam. Myślę, że jest też trochę zazdrosna. - To zupełnie naturalne - rzekł Vishram. - Nadal pracuje w bibliotece? - Tak. Chociaż myślę, że pragnęłaby jakiejś odmiany. - Naprawdę? - Vishram opuścił wzrok z fałszywą skrom- nością. - Tak się składa, że szukam asystentki do badań. Jedna z jego nieskazitelnych brwi uniosła się w górę, jakby właśnie zażartował, ale z samego siebie. Powiedział mi, że zaczyna pracę nad nową książką. Zamówiono u niego oficjalną biografię Michaela Songa. - Nie przychodzi mi na myśl lepsza osoba do tej pra cy - powiedziałem. Vishram podziękował mi za uprzejme słowa. Ponieważ tyle czasu zabiera mu praca w ministerstwie, ciągnął dalej, i inne związane z nią obowiązki, wątpi, czy będzie w stanie sam zebrać wszystkie materiały. Może mógłbym wspomnieć o tym Sonyi, kiedy się z nią zobaczę. Był pewien, że podoła temu zadaniu. Oczywiście nie będzie mógł jej bardzo hojnie płacić... - Zapytam ją - odparłem. - Nigdy nie wiadomo. W piątek po południu zgłosiłem się do Jasmine Williams z działu kadr po instrukcje w sprawie mojego zbliżającego się wyjazdu. Kiedy wszedłem do jej gabinetu, podniosła głowę znad biurka i uśmiechnęła się. Zmieniła fryzurę, odkąd ją ostatnio widziałem. Starannie ułożone rządki zaczesanych do tyłu warkoczyków przyciągały uwagę do naturalnej elegancji jej głowy. Chodziliśmy ze sobą, kiedy byliśmy oboje stażysta- mi. Miała cudowną umiejętność zachowywania niewzruszo- nego spokoju, zdolność patrzenia na każde niefortunne czy niemiłe wydarzenie z rozbawieniem i wyrozumiałością. Miała też najpiękniejsze ciało, jakie kiedykolwiek widziałem, piersi, które unosiły się w górę, jakby w gotowości, i skórę pachnącą jak powoli topniejące w rondelku masło i cukier. Skierowano ją jednak do oddziału ministerstwa na północy, co oznaczało, że mogliśmy się widywać tylko w weekendy, więc po paru miesiącach zaczęliśmy stopniowo oddalać się od siebie. - A więc tym razem to ty - powiedziała. - Tak. - Podszedłem do niej. - Podoba mi się twoja fryzura. - Dzięki. Kiedy usiadłem na krześle, rozległo się pukanie do drzwi i pojawił się Vishram. - Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu, że wezmę udział w tym spotkaniu? Jasmine uśmiechnęła się do mnie ponownie, tym razem bardziej enigmatycznie. - Nie mamy, prawda? - Skądże - odparłem. Vishram usiadł z tyłu pokoju, przy ścianie. Założywszy nogę na nogę, zdjął okulary i zaczął przecierać soczewki. Otrzymam standardową wizę biznesową, powiedziała Jasmine, ważną na siedemdziesiąt dwie godziny. Upoważnia ona do jednorazowego wjazdu do Niebieskiej Strefy i powrotu do Czerwonej. Przy tego rodzaju wizie zakładano, że kontakty z miejscową ludnością będą ograniczone do minimum. Oczywiście ten system opierał się na zaufaniu - ale prawdopodobnie zasłużyłem sobie na nie, dodała Jasmine, zerkając w stronę Vishrama, bo inaczej nie zostałbym wy- brany. Powinienem pamiętać, że prawo obu krajów odnosi się jednakowo do niebezpieczeństwa skażenia psychicznego. Nie musi mi chyba mówić, że królestwo podzielono dla jego własnego dobra i że nie leży w niczyim interesie narażanie na szwank utrzymującej się od dwudziestu siedmiu lat względnej równowagi. - A co z kontaktami z innymi delegatami? - zapytałem. - Nie ma żadnych ograniczeń. - Jasmine sprawdziła coś w komputerze. - Nie wspomnieliśmy o lekach. - O lekach? - Jak możesz sobie wyobrazić, jest tam trochę inaczej niż u nas. Zycie toczy się wolniej, ale jest również bardziej nieprzewidywalne. Jest tam więcej niezdecydowania, więcej niejasności. Jeśli chcesz, możemy ci wydać lek, który pomoże ci się zaadaptować. - Nie, nie sądzę - odparłem. Jasmine przyjrzała mi się bacznie. - Chcę poczuć, jak jest w Niebieskiej Strefie - ciągnąłem. - Chcę ją zobaczyć taką, jaka jest. Nie chcę, żeby moje doznania były w jakikolwiek sposób osłabione - ani spotęgowane, skoro już o tym mowa. - W porządku. - Jasmine spojrzała za mnie. - Panie Vishram, chce pan coś dodać? Vishram trzymał okulary przed sobą, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich jakichś zabrudzeń, ale wydawało się, że dobrze je przeczyścił. - Nie - odparł, zakładając z powrotem okulary na nos. — Myślę, że powiedziała pani o wszystkim. - Nie trzymaj się niewolniczo reguł i przepisów, Tom - po- wiedziała Jasmine. - Tworzą one po prostu pewne ramy, w których możesz swobodnie działać. - Miejmy nadzieję - rzekł Vishram, wstając - że będzie to przeżycie, którego nigdy nie zapomnisz. - Brzmi to raczej zniechęcająco - rzekłem. Vishram uśmiechnął się tylko i odwrócił. Doszedłszy do drzwi, zatrzymał się jednak, i przypuszczałem, że przekaże mi teraz ostatnią radę albo doda otuchy. On jednak powrócił do wcześniejszego i nie związanego z moim wyjazdem tematu rozmowy. - Nie zapomnij porozmawiać z Sonyą - powiedział - bo ta przeklęta książka nigdy nie powstanie. 3 Wysiadłem z pociągu w poniedziałek, tuż po południu. Kiedy stałem na peronie, przeszedł mnie dreszcz i owinąłem się ciaśniej płaszczem. Materiał był wilgotny w dotyku. Cho- ciaż Aquaville chlubiło się źródłami leczniczymi, łaźniami tureckimi i basenami kąpielowymi, nigdy nie cieszyło się reputacją zdrowego miejsca. W ostatnich latach szalały tu epidemie grypy, a tubylcy zawsze padali ofiarami artretyzmu i zapalenia płuc. Niektórzy dowodzili, że te choroby mają źródło w samym charakterze flegmatycznym, gdyż jego wro- dzoną cechą jest chłód i wilgoć, ale inni uważali, że winić za to należy pierwsze władze Niebieskiej Strefy. Oskarżono je o to, że dodając około dwustu mil nowych dróg wodnych do istniejących już przed Reorganizacją kanałów i jezior, zmie- niły klimat miasta. Czułem się wzmocniony suplementami witaminowymi, które w weekend dała mi Sonya. Jednak mimo to byłoby cudem, gdybym czegoś nie złapał. Powiedziano mi, że wyjdzie mi na spotkanie przedstawiciel- ka organizatorów konferencji, ale przy bramce nie dostrzegłem nikogo. Flegmatycy nigdy nie słynęli z operatywności, a poza tym pociąg spóźnił się przynajmniej o godzinę. Postanowiłem sam pójść do hotelu. Według Jasmine, był odległy od stacji o dziesięć minut drogi pieszo. Podniósłszy walizkę, ruszyłem do wyjścia. Uszedłem nie więcej niż dziesięć jardów, kiedy z tłumu obok mnie wyłonił się jakiś mężczyzna. Miał wilgotną, bladozieloną cerę i ciemny, wąski wąsik, a jego czarne włosy przygładzone były jakimś olejkiem czy pomadą. Wsunął mi do kieszeni coś, co sprawiało wrażenie pocztówki. _ To może pana zainteresować - powiedział półgębkiem, a iego twarz przekrzywiła się nieco w bok i uniosła, jakby rozglądał się po ruchliwej sali za kimś, kogo znał. Potem zniknął w tłumie jak pływak porwany przez odpływ albo tonący człowiek, który idzie po raz trzeci pod wodę. Poszedłem dalej. Incydent ten nie trwał dłużej niż parę sekund, a mimo to wzburzył mój umysł. Moje myśli kręciły się w nieładzie jak ubranie w pralce podczas wirowania, a na czoło i piersi wystąpił mi lekki pot. Nie spojrzałem na tę kartkę. Nie włożyłem nawet ręki do kieszeni, by sprawdzić, czy tam nadal jest. Wydawało mi się sprawą niezwykłej wagi, by iść przed siebie, zachowywać się tak, jakby nic się nie zdarzyło. Przed stacją tłum zgęstniał i poruszał się ospale. Ponownie przystanąłem, by się rozejrzeć. Ulice były węższe, niż się spo- dziewałem, a wiele budynków było zaniedbanych. Na przykład z kilku hoteli, które widziałem, tylko jeden - Tethys - został ostatnio odmalowany. Po prawej stronie miałem drogę wodną, z taksówkami zacumowanymi do pływającej drewnianej boi, ale postanowiłem się przejść. Wkrótce tego pożałowałem. Nie mogłem zsynchronizować kroków z kłębiącymi się wokół mnie ludźmi. Poruszali się tak niezdecydowanie, z takim brakiem pewności, że co i rusz wpadałem na nich albo deptałem im po nogach. W pewnym momencie dałem krok w bok, by prze- puścić niewidomego, ale potknąłem się o metalowy pachołek do cumowania łodzi i omal nie upuściłem walizki do kanału. Nic mi się nie stało, ale mimo to zacząłem marzyć o tym, by usiąść na chwilę i zamknąć oczy. Pomyślałem o Jasmine i jej propozycji dania mi leku. Połknąłbym coś takiego od razu, gdybym miał to przy sobie. - Pan Parry? Rozejrzałem się. Szła ku mnie pospiesznie młoda kobieta o bladoblond włosach. Trzymała w ręku tabliczkę, na której wyskrobano T. PARRIE. - Przepraszam, że nie odebrałam pana ze stacji - powie działa. Nic nie odrzekłem. Dopiero teraz rozpoznałem nazwisko na tabliczce jako moje własne. Mówiła dalej, a pod jej lewym okiem drgał jakiś drobny mięsień. - Pójdziemy? Czy wolałby pan wziąć taksówkę? Możemy wziąć, jeśli pan... - Nie, możemy iść. Poprowadziła mnie, wahając się na paru skrzyżowaniach, a nawet skręcając raz w złą ulicę, co oznaczało, że musieliśmy wrócić po swoich krokach. Przepraszała mnie co najmniej tuzin razy. Kuliła głowę w ramiona i wykrzywiała kąciki ust w beznadziejnej imitacji uśmiechu. Prawdopodobnie sam poradziłbym sobie lepiej, a w każdym razie nie gorzej. Nadal jednak miałem uczucie lekkiej dezorientacji i od czasu do czasu wstrząsał mną dreszcz, jakbym za długo leżał na słońcu, a kiedy dotarliśmy w końcu do hotelu, majestatycznego, starego gmachu z balkonami z kutego żelaza, uczepionymi pokrytej plamami fasady w kolorze złamanej bieli, zanurzyłem się w holu z westchnieniem ulgi, jakbym przez wiele dni dryfował po wzburzonym oceanie i dopłynął w końcu do bezpiecznego brzegu. - Witamy w Sheratonie, proszę pana. Obróciłem się. Przy moim ramieniu pojawił się mężczyzna w średnim wieku w jasnoszarym cylindrze i smokingu w tym samym kolorze. - Przyjechał pan tutaj na konferencję? - zapytał. - Tak - odparłem. - Tak, na konferencję. - Nazywam się Howard. Z działu kontaktów z gośćmi. - Splótłszy dłonie, ukłonił mi się w pas. - Do pańskich usług. - Dziękuję. - Spróbowałem odwzajemnić mu się skrom- nym ukłonem. Howard odczekał, aż odejdzie moja „przewodniczka", po czym zatoczył prawą ręką szeroki łuk, jakby sypał na drodze przede mną różane płatki. Zrozumiałem, że zaprasza mnie do recepcji. Podał mężczyźnie za biurkiem moje nazwisko i po- informował go, że chciałbym się zameldować. Uniósłszy brwi, recepcjonista zerknął na ekran komputera i powoli potrząsnął głową. Powiedział nam, że pokój nie jest jeszcze przygotowany. Znowu splatając dłonie, niemal wykręcając je sobie tym razem, Howard zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby zacze- kać w holu. Zdając sobie sprawę z jego zażenowania, uznałem, że nie mogę oponować. Usiadłem w fotelu i wyjąłem przewodnik po Niebieskiej Strefie. Od czasu do czasu podnosiłem głowę i spoglądałem przez okno na ogród, gdzie wisiały obok siebie na wysokich białych masztach flagi czterech krajów. Kiedy kończyłem rozdział o gospodarce - opinia: stale na krawędzi upadku - moją uwagę rozproszył jakiś ruch na skraju pola widzenia. Obróciwszy głowę, zobaczyłem niskiego, szczupłego mężczyznę, który podniósł się z kanapy i zmierzał w moją stronę. Miał na sobie garnitur w osobliwym kolorze - delikatnym jasnym błękicie jajka kosa. Zauważyłem, że lekko kaszle, a koniuszek jego nosa jest zaczerwieniony i spuchnięty. - Nazywam się Ming - powiedział. - Walter Ming. W tym momencie z ręki przechodzącego obok boja hotelo- wego wyśliznęła się duża waliza. Kiedy upadła, otworzyła się, wysypując swoją zawartość na podłogę, w tym - co wyglądało nieco dziwacznie - butelkę sosu tabasco, która spoczęła obok dużego palca mojej lewej stopy. Łoskot zagłuszył nieco, niczym grzmot, słowa szczupłego mężczyzny. - Ping? - spytałem. - Jak w ping-pongu? - Ming. Jak w dynastii. - Uśmiechnął się niewesoło. Przedstawiłem się i podaliśmy sobie ręce. Dłoń Minga była sucha, w dotyku zdawała się niemal papierowa, a jego czarne włosy były gęste i matowe. Pochyliwszy się szybko, podniósł butelkę tabasco i podał ją zdenerwowanemu bojowi. - Właśnie pan przyjechał - rzekł. Skinąłem głową. - Tak. - Skąd pan jest? - Z Pneumy - odrzekłem. - Z Czerwonej Strefy. Ming odwrócił się ode mnie. Przyglądał się bojowi, który rozpaczliwie starał się upchnąć wszystko z powrotem w wa- lizce. - A pan? - spytałem. - Skąd pan jest? Ming nie odpowiedział. Mimo drobnej budowy wydawał się potężny, jak miasto, w którym znajduje się zbyt wiele pozostałości z przeszłości, i pomyślałem o Cledge, stolicy Zielonej Strefy, której nędzne, niskie kamieniczki mogłem czasami oglądać z okna gabinetu, jeśli powietrze było prze- zroczyste. Miałem go już zapytać, czy przypadkiem nie jest melancholikiem, kiedy pojawił się przede mną Howard. Miło mu było zakomunikować, że pokój jest już gotowy. Podając ponownie rękę Mingowi, oświadczyłem, że cieszę się, że go poznałem, i że na pewno jeszcze się spotkamy. Kiedy szedłem ku windzie, wydawało mi się, że czuję na sobie jego dziwnie martwe spojrzenie. Zaledwie otworzyłem drzwi pokoju, uderzył mnie widok przyciężkich mebli, które bardziej pasowały do muzeum niż do hotelu. Kanapa i fotel pokryte były brokatem w śliwkowym kolorze, a tapety i zasłony były ciemnoniebieskie. Uczucie klaustrofobii pogłębiały wbudowane w ściany po obu stronach łóżka półki, zastawione starymi, zapewne zatęchłymi książkami w twardych oprawach. Pośrodku stosu poduszek, starannie umieszczona na złożonej, papierowej serwetce, leżała powitalna czekoladka w kształcie uśmiechniętych ust. Na ścianie naprzeciw łóżka znajdował się mural, przedstawiający scenę, na której mężczyźni w łodziach wiosłowych łowili ryby pod rozjaśnionym światłem księżyca niebem. Podszedłem do biurka. Znalazłem tutaj bukiet kwiatów i wiklinowy koszyk z owocami oraz kartkę od organizatorów Szesnastej Konferencji Transgranicznej, z życzeniami udanego i relaksującego pobytu. Odwróciłem się do okna. Wychodziło na zachód i roztaczał się z niego widok na szare dachy. Monotonię przerywały tylko pionowe iglice pewnej liczby wież kościelnych. W oddali niewyraźnie majaczył nierówny wiejski krajobraz. Kiedy stałem tam, chłonąc ten widok, przypomniał mi się ów człowiek ze stacji - jego spocona, bladozielona skóra, naoliwione włosy. Obraz ten był surrealistycznie wyraźny, jak ostatni fragment szybko znikającego snu, coś, co w nor- malnym porządku rzeczy automatycznie bym pominął albo zignorował. Wsunąłem dłoń do kieszeni płaszcza, na poły spodziewając się, że będzie pusta. Coś tam jednak było - wy- czułem ostry brzeg kartonika. Kiedy spojrzałem na kartkę, byłem początkowo lekko rozczarowany. Nie wiem, co miałem nadzieję znaleźć. Przy- puszczam, że coś typowego dla Niebieskiej Strefy -jakiś upo- minek. Ale była to tylko ulotka reklamowa miejsca o nazwie Batysfera. Pomyślałem, że może to być nowa restauracja albo bar. Mogła to być też jakaś rewia. Przyjrzałem się kartce uważniej - nazwa i adres wypisane były ledwie widocznymi na ciemnogranatowym tle stalowoszarymi literami - a potem znowu przeniosłem spojrzenie na okno. Pamiętałem batysfery z powieści przygodowych, które czytałem w dzieciństwie. Były to okrągłe metalowe urządzenia, wystarczająco duże, by po- mieścić człowieka, które opuszczano na dno morza. A zatem wybitnie flegmatyczna koncepcja. Może więc ulotka ta była typowa dla kraju, do którego przyjechałem. Zastanawiałem się tylko, dlaczego ten człowiek na stacji myślał, że może mnie to zainteresować. A może wręczał te ulotki wszystkim bez wyjątku, którzy go mijali? Pogapiwszy się przez chwilę na da- chy, wzruszyłem ramionami, po czym wsunąłem z powrotem kartkę do kieszeni i zupełnie o niej zapomniałem. Konferencja rozpoczęła się od wycieczki do Podziemnego Oceanu, o którym napomknął Vishram, a który program opisał jako „jedną z najbardziej niezwykłych atrakcji Niebieskiej Strefy". Wycieczka ta dawała delegatom możliwość przeprowadzenia „nieoficjalnych rozmów", zanim nastąpią właściwe debaty. Mieliśmy się zebrać tego popołudnia o trze- ciej trzydzieści w holu hotelowym. Transport był zapewniony. Jak śmiało zapewniał mnie program, była to szansa, „której nie można przegapić!" Potem miał być koktajl, który zacznie się o szóstej w Sali Zgody na parterze. W oznaczonym czasie zebrało się w holu około czterdziestu osób. Wydawało się, że niektórzy delegaci spotkali się już wcześniej i teraz odnawiali znajomość, rozmawiali, kiwali głowami i śmiali się, podczas gdy reszta z nas stała w nie- zręcznym milczeniu, pod różnymi kątami jeden do drugiego. Pracownicy hotelu umieszczali w holu dekoracje - niebieskie taśmy między lampami i błyszczący transparent nad recepcją z napisem Szczęśliwego Dnia Reorganizacji! Z góry spoglądał na mnie beznamiętnie portret królowej. Podczas Reorganizacji zaklasyfikowano ją do flegmatyków i po dwudziestu siedmiu latach od tamtego dnia nadal żyła, przetrwawszy swojego męża, choleryka, i najstarszego syna, melancholika. W końcu przybył oficjalny przedstawiciel organizatorów konferencji i poprowadził nas przez ogród nad kanał, gdzie czekała barka ze szklanym dachem. Wszedłszy na pokład, usiadłem obok potężnego, bladego mężczyzny w sportowej marynarce. Dostrzegłem go wcześniej w holu, należał do de- legatów, którzy witali się jak starzy znajomi. Gdy łódź odbiła od brzegu, odwróciłem się do niego i przedstawiłem. - Miło mi pana poznać - powiedział. - Jestem Frank Bland. Wymieniliśmy uścisk dłoni. - Zdaje się pan znać tu parę osób - rzekłem. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Jeżdżę na konferencje już trochę czasu. - Obrzucił mnie spojrzeniem, które prześliznęło się po mojej twarzy jak kostka lodu po lustrze. - Pływał pan już kiedyś pod ziemią? Pokręciłem głową. - Nigdy wcześniej tu nie byłem. - To coś zupełnie innego. - Spojrzał prosto przed siebie, a potem kiwnął głową, jakby jego opinia wymagała potwier- dzenia. Podniosła się kobieta z mikrofonem w ręku i zaczęła po- kazywać nam widoki. Po niespełna półgodzinie przybijaliśmy do ogromnego, prostokątnego budynku z płaskim dachem i bez okien. Miał on wymiary studia filmowego albo hangaru samolotowego i był pomalowany na kolor, który przypominał mi wypaloną glinę. Napis na dachu głosił wielkimi białymi literami POD- ZIEMNY OCEAN. Nad wejściem umieszczony był niebieski neon Surfowanie podziemne. - Jeden przecinek dwa miliarda litrów... - mówiła kobieta z mikrofonem. Frank Bland pochylił się do mnie, zbliżając usta do mojego ucha. - Całkiem sporo wody - powiedział, a potem ponownie kiwnął głową i przecisnął się do steru, skąd wziął deskę surfingową, którą ze sobą przyniósł. Wszedłszy głównym wejściem, znaleźliśmy się w dużym, pełnym przeciągów pomieszczeniu o betonowej posadzce. Powietrze pachniało słoną wodą i, lekko, środkiem dezynfe- kującym. Miałem wrażenie, że zabrano mnie na lichy miejski basen kąpielowy albo na nieco przygnębiające morskie wybrzeże. Obok kołowrotu czekał na nas ratownik. Ubrany był w niebieski T-shirt i niebieskie szorty i miał długie włosy, związane w kucyk. Powiedział nam, że dla uhonorowania nas zamknięto ocean dla szerokiej publiczności. Będziemy mieli całe to miejsce dla siebie. Mówił rozwlekle, niemal z roztargnieniem. Nie mogłem sobie wyobrazić, że zareaguje odpowiednio szybko, by ocalić tonącą osobę, ale może w wodzie był szybszy niż na lądzie. Jak foka. Zeszliśmy za nim dwa piętra w dół, potem przeszliśmy przez kilkoro dwuskrzydłowych drzwi i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym nie było światła. Staliśmy na deskach, prawdopodobnie na pomoście. Kiedy podniosłem ręce do twarzy, zupełnie ich nie widziałem. Nad nami unosił się ospały głos ratownika. Za sekundę, powiedział, sceneria zostanie oświetlona, ale chce, żebyśmy najpierw postarali się wyobrazić sobie, co zobaczymy. Wlepiałem oczy w ciemność i mój wzrok stopniowo się do niej dostosowywał. Na prawo ode mnie biegł łukiem blady pas - plaża, pomyślałem - a na dalszym jego końcu dostrzegłem jakieś migotanie, ledwie zauważalne drżenie. Czyżby tam właśnie piasek stykał się z wodą? Dalej rozciągała się nieprzenikniona czerń. - Światło - powiedział ratownik. Nie byłem jedynym delegatem, który wydał stłumiony okrzyk zdumienia. Odniosłem wrażenie, że noc przemieniła się w dzień - ale nagle, jak gdyby w ułamku sekundy upłynęły godziny. Jednocześnie miejsce, gdzie stałem, rozrosło się do takich rozmiarów, że wydawało mi się, iż nie jestem już w żadnym pomieszczeniu, ale na terenie otwartym. Poczułem się niepewnie i ogarnęły mnie lekkie mdłości. Zwężonymi pod wpływem oślepiającego światła oczami widziałem nad głową idealnie błękitne niebo. Przede mną rozpościerał się równie błękitny ocean. Był spokojny, tak jak czasami spokojna jest ta- fla jeziora, na jego powierzchni nie było ani jednej zmarszczki. W oddali wisiały kremowe obłoki. Mimo że był tam horyzont, nie zdołałem uchwycić perspektywy. Po chwili oczy odmówiły mi po prostu posłuszeństwa i musiałem odwrócić wzrok. - A teraz fale - powiedział ratownik. Dał ręką znak i wodny przestwór zaczął drgać. Początkowo fale były zaledwie na sześć cali wysokie, nieprzekonujące i sporadyczne, ale niebawem ustalił się ich rytm i zaczęły, jedna po drugiej, jak oczekuje się od fal, bić o brzeg. Ratownik powiedział, że możemy popływać. Wypożyczyłem ręcznik i kąpielówki, ale powstrzymałem się od przyjęcia deski surfingowej. Wybrawszy kabinę plażową, przebrałem się i wróciłem nad wodę. Przypuszczałem, że piasek będzie szorstki jak zmielone kamyki czy żwir, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu miał miękkość prawdziwego piasku. Wielu delegatów już pływało, a ratownik przyglądał się im z rękami wspartymi na biodrach. Skinął mi głową, kiedy go mijałem. - Miłej kąpieli. Woda była cieplejsza, niż się spodziewałem. Z bliska jednak okazała się mętna i nawet na płyciźnie moje stopy wyglądały jak blade, zamazane przedmioty. Zastanawiałem się, jak właściwie można oczyścić jeden i dwie dziesiąte mi- liarda litrów wody. Czułem, że obserwuje mnie ratownik. Zaczerpnąwszy powietrza, dałem nurka w nadbiegającą falę, popłynąłem kawałek na oślep, a potem wynurzyłem się na powierzchnię. Kiedy znalazłem się pięćdziesiąt jardów od brzegu, okrę- ciłem się i płynąłem dalej na plecach, podnosząc od czasu do czasu głowę, żeby spojrzeć na plażę. Na pierwszy rzut oka brzeg wyglądał przekonująco, z budkami z lodami i koszami plażowymi z przodu i hotelami z tyłu, ale wiedziałem, że w większości jest to zręcznie wykonana imitacja, zwykła iluzja. Chociaż jednak nadal czułem się w tym zagubiony, musiałem zapomnieć o niedowierzaniu. Kiedy bowiem zacząłem wątpić w to, co widzę, przeszył mnie dreszcz - dziwne uczucie, które nie miało nic wspólnego z chłodem. Później, kiedy schłem na skraju wody, zobaczyłem ponow- nie Franka Blanda. Podniósł rękę, przebiegając obok mnie z deską surfingową pod drugim ramieniem. Miał na sobie zielono-żółte kąpielówki, które podkreślały bladość jego ma- sywnego ciała. Wskoczył do wody, podnosząc wysoko kolana jak biegnący truchtem kucyk, potem rzucił się brzuchem na swoją deskę i zaczął wiosłować obiema rękami. Na podstawie naszej krótkiej znajomości mogłem się spo- dziewać, że Bland jest entuzjastycznym, ale niekoniecznie utalentowanym surferem. Jednak kiedy wskoczył na pierwszą falę, dopłynął na niej aż do brzegu, wykazując się lekkością ruchów, a nawet pewną gracją, która wydawała się kłócić z jego potężną budową. Na piasku obok mnie zebrała się grupa delegatów i wszyscy zaczęliśmy klaskać i gwizdać, kiedy zeskoczył na płyciźnie z deski. Bland spojrzał na nas i uśmiechnął się z zażenowaniem. Potem, zmarszczywszy brwi, obrócił deskę i jeszcze raz powiosłował w morze. Kiedy znowu się pojawił, zdawał się płynąć dużo szybciej niż poprzednio. Ze zgiętymi kolanami i wyciągniętą jedną ręką przebił się przez stromą wewnętrzną krzywiznę fali, a jego deska wyżłobiła w niej równą szczelinę. Nagle zrobił obrót i popędził w innym kierunku. W tym samym czasie płynący obok na desce czarnowłosy mężczyzna stracił równowagę i wpadł tyłem do wody. Bland nie widział go, dopóki tamten nie wypłynął na powierzchnię, a wtedy było już za pozno. Przednia krawędź jego deski uderzyła mężczyznę w skroń i widziałem, jak idzie pod wodę. Ratownik przebiegł pędem obok Blanda i rzucił się w rozbijające się o brzeg fale. Zaledwie parę sekund później holował rannego do plaży. Z rozcięcia tuż nad linią włosów lała się krew i spływała mu po twarzy, a jej barwa była tak intensywna, tak żywa, że zdawała się podawać w wątpliwość autentyczność wszystkiego wokół. Ratownik położył go płasko na plecach i odchyliwszy jego głowę do tyłu, otworzył usta, by sprawdzić położenie języka. Akurat wtedy pierś rannego się uniosła. Ratownik obrócił go na bok. Mężczyzna zakaszlał, po czym zwrócił trochę wody na piasek. Zorientowałem się, że zapanowała cisza, i zobaczyłem, że powierzchnia oceanu jest zupełnie nieruchoma. Musieli wyłączyć fale. Frank Bland stał tuż obok, z opuszczoną głową. - Nie widziałem go - mamrotał. - Po prostu go nie wi działem. Podszedłem do niego. - To nie była twoja wina, Frank. - Wynurzył się tuż przede mną. Nie mogłem nic zrobić. - Zaczęły mu szczękać zęby. Przyniosłem ręcznik i zarzuciłem mu na ramiona. Nadal patrząc w ziemię, podziękował mi skinięciem głowy. Tymczasem ratownik przyciskał szmatkę do głowy ran- nego, by zatamować krwawienie. W końcu otworzyły się oczy ofiary wypadku. Przekręciwszy się na plecy, mężczyzna jęk- nął, jakby podejrzewał, że stało się coś złego. Mocno zacisnął powieki, a potem znowu je podniósł. Przemknął spojrzeniem po jasnym błękicie sztucznego nieba. - Gdzie ja jestem? - wymamrotał. Znalazłem się przed wejściem do Sali Zgody dziesięć po szóstej, ale przyjęcie trwało już w najlepsze, ludzie rozmawiali i śmiali się, jakby byli tam od paru godzin. Z sufitu zwisały zrobione z krepiny duże makiety naszych godeł państwowych, wszystkie we właściwych kolorach - czerwone pawie, żółte salamandry i tak dalej. Zerknąłem na plakietkę z moim nazwiskiem, żeby się upewnić, czy nadal jest dobrze wpięta w klapę marynarki, a potem wszedłem do sali. Właśnie wzią- łem kieliszek wina od przechodzącego kelnera, kiedy podszedł do mnie Walter Ming. Miał na sobie ten sam co poprzednio garnitur w niezwykłym bladoniebieskim kolorze. - Znowu się spotykamy - powiedziałem. - Tak jak pan przewidział. - Jego usta rozszerzyły się w jednym z jego firmowych, niewesołych i ulotnych, uśmie- chów. Podaliśmy sobie ręce. Zauważyłem, że Ming nie ma pla- kietki z nazwiskiem. - Nie widziałem pana przy oceanie - rzekłem. - Nie byłem tam. - Patrząc na tłum gości, pociągnął łyk ze swojego kieliszka. - Słyszałem, że ktoś zginął. - Był wypadek, ale nikt nie zginął - powiedziałem. - No cóż - rzekł na to Ming - tak słyszałem. - Nie pochodzi pan przypadkiem z Zielonej Strefy? - Dlaczego pan tak sądzi? - Nie wiem. Takie po prostu odniosłem wrażenie. Ming skinął głową, jakby rozumiał takie wrażenia, jakby sam często je miewał. - Wybiera się pan dziś wieczorem do klubu? - spytał. - Do jakiego klubu? Sięgnął do kieszeni i wydobył identyczną kartkę jak ta, którą mi wsunięto. A więc tak, pomyślałem. To jest klub. - Mam taką - powiedziałem. - Ktoś mi ją wręczył. Jakiś nieznajomy. - Pójdzie pan tam? - Nie jestem pewien. Może. - Tak naprawdę nie miałem takiego zamiaru - w każdym razie aż do tej chwili. - Myślę, że może to pana zainteresować. - Skąd pan wie? - odparłem. - Nie zna mnie pan. Ming spojrzał na mnie. Jego oczy miały nieprzejrzystą, niemal mętną barwę stojącej wody. Nie mogłem w nich nic wyczytać, a mimo to ich spojrzenie wydawało się znaczące. Mruknąwszy coś, że musi się pokręcić wśród pozostałych go- ści, podał mi rękę, a potem odwrócił się i zagłębił w tłumie. Dokończyłem wino. Ming użył tych samych słów, co ten mężczyzna na stacji. Czy był to przypadek, czy też obaj byli ze sobą jakoś powią- zani? A może - co było jeszcze bardziej złowieszcze - myliłem się, myśląc, że Ming nic o mnie nie wie? Czy nie mógł, na przykład, otrzymać zadania obserwowania mnie podczas konferencji? Jeśli tak, to zdecydowanie brakowało mu finezji. A jeśli nie, to kim był? - Wygląda pan na zagubionego. Odwróciłem się. Stała koło mnie kobieta o szaroblond wło- sach, których rozwichrzone pukle tworzyły wokół jej głowy coś na kształt aureoli. Na plakietce miała wypisane Josephine Cox - Organizatorka Konferencji. - Tylko się zamyśliłem. - Posłałem jej uśmiech, który miał ją uspokoić. Poprowadziła mnie w głąb sali i przedstawiła grupie delegatów. Niemal nieuchronnie zaczęliśmy rozmawiać o wy- padku, który wydarzył się po południu. Rannym okazał się Marco Rinaldi, historyk społeczny z Zielonej Strefy. Josephine powiedziała nam, że doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu, w wyniku czego został zatrzymany do jutra w szpitalu. Nic mu jednak nie będzie. Wyzdrowieje. Jeśli nikt z nas nie pomyśli, że źle to wróży konferencji. Spojrzałem na nią uważnie i zobaczyłem, że mówi to tylko półżartem. Potrząsnęliśmy wszyscy głowami, niektórzy mniej przekonująco niż inni. W pewnym momencie rozejrzałem się po sali. Nie było ani śladu człowieka w bladoniebieskim garniturze. Przyszło mi nagle do głowy, że mógł być nieproszonym gościem. Nie miał przecież plakietki, a jego nazwisko, Ming - jak w dynastii - mogło być wymyślone. Udało mu się nawet uniknąć, i to dwukrotnie, odpowiedzi na moje pytanie, skąd pochodzi. Zacząłem się zastanawiać nad poziomem bezpieczeństwa w hotelu. Czy powinienem zadzwonić do Howarda i dać wyraz moim podejrzeniom? Odwróciłem się z powrotem do grupy delegatów. Chwileczkę. Może reaguję przesadnie. Skinąłem z roztargnieniem głową w odpowiedzi na to, co mówił do mnie jakiś brodaty mężczyzna. Powinienem się odprężyć, pomyślą- lem. Powinienem się odprężyć i zabawić, do czego zachęcała mnie kartka od organizatorów konferencji. Tego wieczoru Josephine zabrała mnie na kolację, razem z Johnem Fernandezem, tym brodaczem, i dwoma mężczyznami, których poznał on na poprzednich konferencjach, Philipem de Mattosem i Sudhakantem Patelem. Fernandez pochodził z Athanoru, dużego portu w Żółtej Strefie. Pracował jako przedstawiciel załogi w Związku Zawodowym Pracowników Transportu. De Mattos również pochodził z Żółtej Strefy, ale zatrudniony był jako makler na wyspie Cresset, w zagranicznym raju podatkowym. Natomiast Patel mieszkał - jak to ujął - zaraz za rogiem. Przebywał w Aquaville od piętnastu lat, praktykując medycynę alternatywną - aku- punkturę i aromaterapię. Była to dziwna grupa i po drodze do restauracji Josephine powiedziała mi - oczywiście w ścisłej tajemnicy - że trochę się denerwuje, mając pod opieką dwóch choleryków, i ma nadzieję, że pomogę jej utrzymać spokój. Jednak w końcu jej obawy okazały się bezpodstawne. Spędzi- liśmy wspólnie trzy godziny i nie zauważyłem nawet cienia napięcia czy nieporozumień. Po kolacji pozostali mężczyźni chcieli pójść do baru, o którym słyszeli, i chociaż kusiło mnie ich towarzystwo, żywiołowe, ujmując to najdelikatniej, wymó- wiłem się, bo sądziłem, że wczesne pójście spać bardzo mi się przyda przed wieloma niespodziankami i podniecającymi przeżyciami, które niewątpliwie mnie czekały. Znalazłszy się z powrotem w moim pokoju, zapaliłem światło. Otoczyły mnie zewsząd ciemne meble i rzędy zaku- rzonych starych książek. Usiadłem na brzegu łóżka i patrzyłem na mural - ludzi łowiących ryby w blasku księżyca. Do posiłku piłem wino, a potem likier, i w końcu poczułem się tak, jakbym się przystosował do nowego otoczenia. Jednak jakoś nie chciało mi się spać. Pod wpływem impulsu sięgnąłem do kieszeni płaszcza i wyjąłem kartkę, którą dał mi ten człowiek na stacji. - Batysfera - powiedziałem głośno. Ming powiedział mi, że jest to klub. W mieście, z którego przyjechałem, mieliśmy przeróżne kluby - kluby taneczne w Terminusie, kluby z alkoholem w Gerrard i Macaulay, kluby ze striptizem we Fremantle - i w swoim czasie byłem w więk- szości z nich, ale nie wiedziałem nic o klubach w Niebieskiej Strefie. Zerknąłem jeszcze raz na kartkę. Pomyślałem, że jak na klub nazwa ta była intrygująco dwuznaczna, sugerowała zanurzenie się w obcym żywiole, zejście w największe, naj- ciemniejsze głębiny. Owszem, zdecydowanie była w niej aluzja do czegoś nielegalnego. Gdybym tam pojechał, złamałbym przepisy, które wyłożyła mi Jasmine. Żadnych kontaktów z tubylcami, powiedziała. Ale gdybym został tam tylko na godzinę? Jaką mógłbym wyrządzić szkodę? Zamówiłbym drinka -jednego drinka - i zobaczył, co się tam dzieje. Zaspo- koiłbym swoją ciekawość. Gdyby postawiono mi zarzut, że nie mam prawa tam przebywać, powiedziałbym, że umówiłem się tam z innym delegatem, Walterem Mingiem. Po wszystkich tych dwuznacznościach i niejasnościach z jego strony wydało mi się, że nie będzie nic złego w tym, jeśli wykorzystam go jako alibi dla siebie. Uśmiechnąwszy się, potrząsnąłem głową, sięgnąłem po słu- chawkę telefonu i nacisnąłem guzik z napisem Kontakty z gość- mi. Odezwał się Howard. Zapytałem, czy słyszał o Wielkim Kanale Zachodnim. Oczywiście, odparł. Prowadził na lotnisko. Powiedziałem, że jeśli to możliwe, chciałbym zamówić taksów- kę. Nie widział żadnego problemu. Odłożywszy słuchawkę, zdałem sobie sprawę, że serce szybciej mi bije. Gdy obróciłem się z powrotem w stronę muralu, jedna z łódek zakołysała się szybko, w mgnieniu oka, i wędkarz wypadł za burtę. Odwró- ciłem na chwilę głowę i przeniosłem wzrok na zasłonięte okno. Kiedy ponownie spojrzałem na łódź, zobaczyłem tam pustą przestrzeń, której na pewno przedtem nie było. Gapiłem się na miejsce, w którym wędkarz wpadł do wody. Nie wypłynął. Przez ścianę za mną usłyszałem śmiech, a potem głośne okla- ski. Inny gość hotelowy oglądał telewizję. Może byłem bardziej zmęczony, niż to sobie uświadamiałem. Może przepracowany. Gdybym jednak wyskoczył na godzinę, i tak byłbym w łóżku przed północą. A w każdym razie przed pierwszą. Przeszedłem przez drzwi obrotowe i zszedłem po schodach. Po obu stronach ścieżki stały karłowate palmy, a pomiędzy nimi przezierały urny na postumentach. Flagi czterech krajów poruszały się nade mną jak ogromne ptaki poprawiające ukradkiem skrzydła. Wyłoniwszy się z ogrodu, zobaczyłem taksówkę przycu- mowaną do brzegu kanału, z mruczącym silnikiem. Była to jedna ze starszych łodzi, z kabiną z jasnego, wyblakłego od słońca i deszczu drewna i ławkami pokrytymi imitacją skóry. Wszedłem na pokład i podałem kierowcy adres klubu. Skinął leniwie głową i zwiększył obroty silnika. Według licencji umieszczonej obok licznika, nazywał się Curthdale Trelawney. Z wąskiej półki nad sterem zwisały dziesiątki talizmanów i ozdóbek. Były tam kotwice, iluminatory i koła ratunkowe, czego można się było spodziewać, ale również korony, cylindry, klucze francuskie, biblie i monety, a cały ten zbiór huśtał się i pobłyskiwał w rytm łagodnego kołysania się łodzi. Przesądny człowiek z tego Trelawneya. Patrzyłem przez okno, kiedy taksówka odpływała od ho- telu. Na większości dużych kanałów wykwitły chorągiewki. Szczególnie popularne wydawały się niebieskie proporczyki, a czasami widziałem unoszącą się wysoko nad wodą latarnię w kształcie konika morskiego. Wszystkie te dekoracje wyglądały na wypłowiałe od długiego wystawienia na kaprysy pogody, co zrodziło we mnie podejrzenie, że są tam umieszczane rok po roku. Trelawney prowadził powoli, jakby nieobecny myślami, ale nigdzie mi się nie spieszyło. Płynęliśmy przez miasto, którego zupełnie nie znałem. No, nie zupełnie. Ponieważ przez większość tygodnia załatwiałem sprawy z ludźmi z pozostałych państw - zwykle przez komputer albo przez telefon - i ponieważ flegmatyków uważano powszechnie za ludzi nieszkodliwych, założyłem, wbrew temu, co powiedziała mi Jasmine, że przystosuję się do Niebieskiej Strefy bez zbytnich kłopotów. Nie mogłem się bardziej mylić. Podczas krótkiego spaceru do hotelu przytłoczyła mnie obcość tego miejsca. Nie chodziło tylko o architekturę czy dialekt, ale o coś większego i bardziej abstrakcyjnego, jak wyraz ludzkich twarzy czy sama atmosfera. Obywatele Aquaville zdawali się utożsamiać życie z zagrożeniem. Większość czasu i energii pochłaniały im próby zabezpieczenia się - z pewnością przed teraźniejszością, także przed przyszłością, a nawet być może przed przeszłością. Tego rodzaju myśli nigdy wcześniej nie przyszły mi do głowy, ale teraz, wskutek tego, że musiałem chodzić po ulicach tego miasta i oddychać jego powietrzem, wchłaniałem nieco lęku jego mieszkańców, zupełnie jak dawniej dobre samopoczucie od pana Page'a. Widziałem nawet postaci poruszające się na obrazie. Chociaż wydawało się to w pewnym stopniu wywoływać we mnie niepokój czy zagrażać mojemu dobremu nastrojowi, było również potwierdzeniem teorii, którą miałem zamiar przedstawić w swoim przemówieniu w środę, a mianowicie, że poszczególne strefy podzielonego królestwa same się utrwalają i że w końcu zniknie potrzeba przeniesień i przesiedleń. Każda z czterech stref wytworzyła już własny charakter i tożsamość. Innymi słowy, chociaż koncepcja czterech typów ludzi była zasadniczo dużym uproszczeniem, zawierała w sobie niejako zarodek samospełniającej się przepowiedni. Umieść kogoś na odpowiednio długi czas w jakimś środowisku, a zacznie on przejmować cechy tego środowiska. Taksówka uderzyła o rząd opon samochodowych, ucichł warkot silnika. Zatrzymaliśmy się przed dużym budynkiem o ozdobionym stiukami froncie, który był nieco cofnięty od kanału. Szerokie stopnie prowadziły do szeregu szklanych drzwi z pionowymi uchwytami z brązu, a napis, który widniał na mojej ulotce - BATYSFERA - wypisany był dużymi czarnymi literami na białym neonowym pasie nad wejściem. Gdybym nie wiedział, że jest to klub, uznałbym, że stoję przed kinem, a Batysfera jest tytułem wyświetlanego właśnie filmu. Ale na zewnątrz nie było kolejki potencjalnych widzów. Nie widziałem też żadnego biletera. Prawdę mówiąc, nie było tam nikogo. - Niewiele się tu dzieje, co? - powiedziałem. Kierowca otaksował wzrokiem budynek. - A niby co tu ma być? Wyjaśniłem mu. - Może przyjechał pan za wcześnie - rzekł. Chociaż miałem pewne wątpliwości co do tego klubu, pomyślałem, że powinienem spróbować. W końcu zadałem sobie trud odnalezienia go. - Mógłby pan wrócić po mnie później? - zapytałem. - Jak długo chce pan tu zostać? Spojrzałem na zegarek. - Powiedzmy, godzinę. - W porządku. Kiedy byłem już na molo, zerknąłem za siebie. W kabinie łodzi Curthdale Trelawney palił papierosa. Wydmuchiwany dym układał się na ciemnej szybie jak kwiat, który kwitnie tylko nocą. Powietrze wypełnił ryk, kiedy w górze przeleciał samolot, z kołami już wysuniętymi do lądowania. Poprawiłem kołnierz płaszcza i rozejrzałem się. Większość budynków wzdłuż ka- nału była kiedyś siedzibami firm, fabrykami i magazynami, ale już dawno opustoszała. Nad zaniedbaną ścieżką holow- niczą pochylały się ponure lampy sodowe. Cały ten obszar sprawiał wrażenie porzuconego i zapomnianego. Raz jeszcze sprawdziłem adres - co było oczywiście nerwowym, odruchem, ponieważ nazwa klubu widniała nade mną, wypisana literami wysokimi na cztery stopy - po czym wszedłem na schody i otworzyłem szklane drzwi. Hol miał półkolisty kształt. Jego ściany pomalowane były na czerwono i miały złote listwy wykończeniowe. Środkowa lampa, umieszczona w czarnym, metalowym abażurze, rzucała jasny, nierówny krąg światła na dywan. Przede mną znajdowało się zasłonięte aksamitną storą, zwieńczone lukiem wejście. Po jego prawej stronie, wbudowane w krzywiznę ścian, widniało pomieszczenie, które wyglądało na kasę biletową. Za pleksiglasową szybą siedziała dziewczyna, czytając jakieś czasopismo. Wyskubała sobie brwi w dwa Realne łuki, a jej jasne włosy lśniły. Kiedy podszedłem, Podniosła wzrok. Wyjąłem z kieszeni kartkę i pokazałem jej. - Czy dobrze trafiłem? - Tak. A ta karta znaczy, że wchodzi pan za darmo. - I jest to klub? - Zgadza się. - Nie przyszedłem za wcześnie? Uśmiechnęła się. - Nic pan nie stracił. - Cudownie. - Zawahałem się. - Jak długo jest otwarty? - Może pan wyjść, kiedy pan chce. Przechyliłem lekko głowę. - Nic nie słyszę. - Słucham? - Nie słyszę żadnej muzyki. Znowu się uśmiechnęła, tym razem bardziej ujmująco. - To nie jest klub tego rodzaju. Jej odpowiedzi wydawały się jasne i precyzyjne, a jednak cały czas mówiła mi mniej, niż chciałem się dowiedzieć. Była to ogólnikowość w subtelniejszej formie. Chociaż przyszło mi do głowy, że może zadawałem złe pytania. - Którędy mam iść? - zapytałem. - Za zasłonę, potem proszę skręcić w prawo. Kiedy się odwracałem, otworzyły się szklane drzwi, więc zerknąłem przez ramię z odrobiną nadziei, że zobaczę wcho- dzącego Waltera Minga. W końcu potrzebowałem go, żeby usprawiedliwić moją obecność w tym miejscu. Mógłbym mu postawić drinka. Moglibyśmy nawet pożartować o tej całej przygodzie. Ale nie znałem ani nawet nie rozpoznałem pary, która weszła. Mężczyzna miał końską twarz i zepsute zęby, a jego muskularna postać spowita była w ściśle przylegający do ciała, jasnoszary płaszcz z czarnym, aksamitnym kołnierzem. Jego towarzyszka miała na głowie kapelusz z szerokim rondem, włożony pod takim kątem, że widziałem tylko upudrowaną biel jej szyi i szkarłat ust. Wysokie obcasy jej butów przypominały szpikulce do lodu. No cóż, pomyślałem, przynajmniej nie będę tu jedynym gościem. Dostosowałem się do wskazówek dziewczyny i wkrótce znalazłem się w wąskim korytarzu, który łagodnie opadał w lewo w dół. Na ścianach, w regularnych odstępach, umieszczone były przyćmione światła i dominował tam za- pach uwięzionego powietrza. Przypuszczałem, że korytarz będzie prowadził do jakiejś sali amfiteatralnej, z rzędami pluszowych foteli dla widzów i sceną. Nastawiłem uszu, by usłyszeć stłumiony gwar oczekującej na występ publiczności. Zamiast tego wszedłem do trójkątnego pokoju o czerwonych ścianach i czarnym suficie. Przede mną znajdowało się czworo drzwi, pomalowanych na bladozłoty kolor. Po prawej stronie, na prostym drewnianym krześle, siedział jakiś mężczyzna w ciemnym ubraniu. Jego ręce spoczywały na brzuchu, a głowę miał pochyloną, jakby był pogrążony w modlitwie. Przez chwilę myślałem nawet, że śpi. - Wybierz drzwi. - Jego głos zabrzmiał automatycznie, jakby był odtwarzany z taśmy. Pewnie musiał powtarzać te słowa za każdym razem, kiedy ktoś tam wszedł. - Między czym wybieram? - zapytałem. - Wybierasz, nie wiedząc, co wybierasz. Podejmujesz ryzyko. Idziesz w nieznane. - W nieznane? - rzekłem. - Możesz w każdej chwili wyjść - powiedział tym samym znużonym, monotonnym głosem. Jego głowa była nadal po- chylona, ręce złożone na brzuchu. - A więc mam po prostu wybrać drzwi i otworzyć je? Skinął głową. Jak dokonać wyboru pomiędzy obiektami, które wydają się identyczne? Wkroczyłem w sferę przypadkowości i intuicji i nie czułem się w niej zbyt swobodnie, ale przez chwilę przyglądałem się badawczo całemu pomieszczeniu i w końcu odkryłem to, czego szukałem. Dywan przed progiem drugich drzwi od prawej był wytarty, co doprowadziło mnie do przeko- nania, że te akurat drzwi cieszą się większym powodzeniem mż pozostałe. Teraz miałem przynajmniej coś, co mogło mi posłużyć za podstawę do podjęcia decyzji. Otworzyłem je i wszedłem, zamykając je uważnie za sobą, jakbym był gościem w czyimś domu. Kiedy puszczałem kłam- kę, lekko zapiekła mnie dłoń. Spojrzawszy na nią, zobaczyłem, że się zadrapałem. Tyle że właściwie nie były to zadrapania. Wyglądały raczej jak ślady po ukłuciach szpilką - cztery czy pięć nakłuć w środku dłoni. Ich przyczyną musiała być klamka. Jakieś wyszczerbienie czy nierówność metalu. - Skaleczyłeś się? Podniosłem szybko głowę. Przez pokój szedł ku mnie chło- piec. Kiedy przechodził pod lampą zwisającą z sufitu, jego jasne włosy zalśniły. - Jones! - Nie mogłem uwierzyć, że to on. - Co tutaj robisz? Tylko się uśmiechnął. - Dobrze się miewasz? - zapytałem. - Świetnie. Tak jak powiedziałeś, że będzie. - Ujął moją dłoń i odwrócił ją wnętrzem do góry. Spojrzeliśmy na nią obaj, na miniaturowe paciorki krwi. Jego uśmiech wydał się szerszy. - Na pewno? - rzekłem. Nadal patrzył na moją dłoń. - Nie powinieneś się zamartwiać. Dokładnie te słowa wypowiedziałem ćwierć wieku temu. Zapamiętał je. Miałem tyle pytań, ale wszystkie się zmieszały ze sobą, tworząc coś w rodzaju zatoru czy blokady, jak suche liście w ścieku. Patrzyłem na czubek jego głowy. Jego włosy miały połysk kutego metalu. - Co się stanie teraz? - powiedziałem. I potem było tak, jakbym mrugnął i przeoczył połowę wieczoru. Przede mną stała dziewczyna. Była to moja siostra, Marie - a raczej dziewczyna, która wyglądała zupełnie jak ona. Ale młodsza. Mogła mieć siedemnaście, osiemnaście lat. Tyle, ile miała Marie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. - Gdzie jest Jones? - zapytałem. - Jones? - mruknęła, krzywiąc nieco usta. Potrząsnąłem głową. - To nieważne - powiedziałem. - Jones ma się dobrze. Świetnie. Jej twarz podniosła się powoli ku mojej, tak wolno jak słoń- ce przesuwające się po niebie, tak wolno jak rosnący kwiat, jej skóra jaśniała jak oświetlona od środka, a białka jej oczu były najczystszą bielą, jaką można sobie wyobrazić. Zdałem sobie sprawę ze zmiany temperatury w pokoju. Powietrze wydawało się teraz cieplejsze, przesycone też było jakimś zapachem, ale nie perfum i nie kadzidła, nie, czymś słodszym, bardziej nieokreślonym, rzadszym, może oddechem aniołów... Nie wiem, jak znaleźliśmy się na ulicy. Po prostu stwier- dziłem, że stoję na krawężniku chodnika, a dziewczyna jest obok mnie. Oczy miała ciemne jak lukrecja albo futro norki. Wydawało mi się, że serce rośnie mi w piersi. Było niczym latarnia morska, źródło światła. - Jak się czujesz? - zapytała. - Nigdy nie byłem szczęśliwszy - odparłem. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła do samochodu. - Twój? - zapytałem. Nie odpowiedziała. Niebawem jechaliśmy prostą drogą, płynnie, wygodnie. Prowadziła samochód z wielką wprawą i zręcznością. Za oknem przemykały światła, każde w innym kolorze. - Pięknie prowadzisz - powiedziałem. Spojrzała na mnie z ukosa i uśmiechnęła się. Przestrzeń między nami zajaśniała. - Dokąd jedziemy? - I zanim zdążyła mi odpowiedzieć, dodałem: - Wiem. Nie powinienem za dużo mówić. - Nie było ważne, dokąd jechaliśmy. Cel naszej podróży w ogóle mnie nie interesował. Chciałem tylko, żeby wszystko pozostało tak, jak było. Chciałem, żeby trwało to wiecznie. Wyjrzałem przez okno, przekonany, że jest ona nadal przy mnie. Odwrócenie od niej wzroku wydało się czystą ekstrawagancją. Byłem tak pewien jej obecności, że mogłem to zaprzepaścić. Miasto znikło. Pozostała po nim tylko poświata w tylnej szybie, odległa fluorescencja. Pochyliłem się do przodu, kiedy samochód brał przy dużej szybkości serię długich, szerokich zakrętów. Zapewne jechaliśmy pod górę, ale nic nie widziałem przez przednią szybę, nic oprócz naszych świateł, odpychają- cych ciemność przed nami. Od czasu do czasu zamajaczył na poboczu znak drogowy, jak szkielet mknący przez nawiedzony dom, po to tylko, by opaść, poza materialnym światem, poza teraźniejszością. Ani przez chwilę nie bałem się, nie czułem nawet niepokoju. Dziewczyna więcej się nie odezwała. Co pewien czas zerkała na mnie przez magiczną, ustronną przestrzeń samochodu, a spojrzenia, które mi rzucała, znaczyły więcej niż cokolwiek, co mogłaby powiedzieć. Te ciemne oczy w świetle lampek kontrolnych na desce rozdzielczej, te ciemniejsze od nich włosy, stłumione wycie wiatru, kiedy pędziliśmy w nieznane, nieprzewidziane, nieporównywalne - a potem siedziałem nad kanałem, nade mną wisiała lampa uliczna i wszystko pogrą- żone było w mdłym, pomarańczowym roztworze, wszystko było jakoś zdeformowane, a mimo to zakonserwowane, jak w formaldehydzie. Nie mogłem niczego wyraźnie zobaczyć. Ścisnęło mi się gardło i chwycił mnie taki kaszel, że myślałem, iż zwymiotuję. Ująłem głowę w dłonie i trzymałem ją nieruchomo. Co się stało? Nie wiedziałem. Siedziałem tam, dopóki nie poczułem, że przez moje ubranie przenika chłód. W końcu zdołałem podnieść głowę. Siedziałem na szczycie schodów, które prowadziły do płaskiego lustra czarnej wody. Czy był to Wielki Kanał Zachodni? Nie miałem pojęcia. Nie było ani śladu taksówki. Może wylądowałem w jakimś zupełnie innym miejscu. Zaryzykowałem i spojrzałem przez ramię. Nie, za mną wznosił się ten duży biały budynek. Podniosłem się wolno, a potem przez chwilę stałem nieru- chomo. Wysechł pot na mojej twarzy i poczułem się bardziej rozbudzony. Zacząłem też lepiej widzieć. Przeszedłem przez ścieżkę holowniczą do klubu. Jednak kiedy pociągnąłem za uchwyt, drzwi się nie otworzyły. Próbowałem metodycznie, jedne po drugich. Wszystkie były zamknięte. Zaglądałem przez szkło, ale światła zostały zgaszone. Widziałem tylko niewyraźne i zniekształcone odbicie mojej twarzy. Zabębniłem w drzwi otwartą dłonią. Nikt nie przyszedł. Zresztą co bym powiedział? Wróciłem do podnóża schodów i spojrzałem na fasadę. Biały neonowy pas był pusty; litery układające się w nazwę BATYSFERA zniknęły. Dopiero wtedy pomyślałem, żeby zerknąć na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Wydałem zdumiony okrzyk i obróciłem się, patrząc błędnym wzrokiem na nieruchomy kanał, puste budynki z powybijanymi oknami i zabitymi na głucho drzwiami. Musiałem wrócić do hotelu - ale jak? Puściłem się biegiem w kierunku centrum miasta. Zaczęło mnie boleć w prawym boku, więc zwolniłem i przeszedłem w szybki marsz. Wydawało mi się, że stopy mam luźno przy- czepione do kostek. Paliło mnie w gardle. Za cztery godziny zacznie się konferencja, a jeszcze się nie położyłem spać. Nie wiedziałem nawet, gdzie jestem. W górze przeleciał samolot, tnąc chmury na strzępy. Obrzuciłem go przekleństwami. Kiedy następnym razem podniosłem wzrok, zobaczyłem słabo oświetlony napis TAXI. Wpadłem przez drzwi. Małe biuro pełne było szaroskórych mężczyzn palących papierosy. - Potrzebuję taksówki - powiedziałem. Wszystkie głowy obróciły się w moją stronę. W ponurym żółtym świetle ich usta wydawały się purpurowe. Ktoś zapytał mnie, gdzie chcę jechać. Do Sheratona, powiedziałem. Podał cenę. Wydawała się wygórowana, ale zgodziłem się. Przypuszczam, że w tych okolicznościach przystałbym prawie na wszystko. Sprawdził grafik, który leżał przed nim na biur- ku, a potem wskazał na jednego z młodszych mężczyzn. Dwadzieścia minut później stałem w mojej łazience, pa- trząc w lustro. Trudno mi było uwierzyć, że jestem z powrotem w hotelu, że jestem bezpieczny. Była to banalność prawdzi- wego cudu. A twarz, która spoglądała na mnie z lustra, nie wydawała się zmieniona. Te same, szerokie, lekko podejrzli- we, brązowe oczy. To samo niskie czoło, z dwiema poziomymi bruzdami, delikatnie wyżłobionymi w skórze. Dotknąłem włosów w miejscu, gdzie pociemniały od potu, a potem opuś- ciłem rękę i odwróciłem ją spodem do góry. Przyjrzawszy się JeJ uważnie, ledwo dojrzałem pięć malutkich ukłuć. — Do śniadania we wtorek zasiadłem z Frankiem Blandem. Powiedział mi, że po przebudzeniu od razu zadzwonił do szpitala. Rinaldi czuł się znacznie lepiej. Mieli wypisać go za godzinę. Bland uczcił to, zamawiając wędzonego łupacza, koszyk ze stertą grzanek i duży dzbanek herbaty. Później dołączył do nas John Fernandez. Kiedy podeszła kelnerka, chciał tylko jajecznicę i czarną kawę, nic więcej. - Jak było w barze? - zapytałem go. Wzruszył ramionami, potem zdjął okulary i potarł oczy. - Wyszliśmy stamtąd koło drugiej. - A ty? - zwrócił się do mnie Bland. - Położyłeś się wcześnie? Uśmiechnąłem się smutno. - Nie. Niezupełnie. Obudziwszy się o siódmej, po niespełna dwóch godzinach snu, poczułem niemal bolesną nostalgię. Doświadczyłem czegoś cudownego, ale już się to skończyło. Jednocześnie nie bardzo wiedziałem, co mam o tym sądzić. Możliwe, że podano mi narkotyk. Wyjaśniałoby to niezwykłą jasność moich wizji i to, że minuty, a nawet sekundy, wydawały się ciągnąć tak długo. I te mdłości, które mnie potem dopadły, to mogłoby je też wyjaśniać. Ile z tego, co się wydarzyło, było dziełem wyobraźni? A jeśli było dziełem wyobraźni, to czy mogłem to sobie znowu wyobrazić? - Parry? Podniosłem głowę. Fernandez patrzył na mnie. - Położyłem się spać dopiero o piątej - powiedziałem. - O piątej? - powtórzyli jednocześnie Fernandez i Bland. Ludzie przy innych stolikach podnieśli głowy znad śniadania. Pierwszy doszedł do siebie Fernandez. - Gdzie poszedłeś? - Nie wiem - odparłem. - Nie jestem pewien. Bland i Fernandez wymienili spojrzenia. - Wiecie, nie powinniście być zaskoczeni - powiedział Sudhakant Patel, który właśnie pojawił się przy stole. - W końcu jest to kraj mistycyzmu, niespodzie... - Och, na miłość Chrystusa - rzekł Fernandez. Wyjął z kieszeni marynarki buteleczkę tabasco i dodał parę krwi stych kropel do swojej jajecznicy. Następnych kilka godzin pamiętam jak przez mgłę. Sły- szałem, jak delegat flegmatyków wygłasza cichy, lecz żarliwy apel, by usunąć posąg admirała z kolumny na ziemi niczyjej i postawić przed muzeum morskim na południowym wybrzeżu Niebieskiej Strefy, i chociaż spisałem się dosyć dobrze, zabrawszy przynajmniej raz głos w debacie, byłem cały czas wewnętrznie roztrzęsiony i niespokojny. Moje myśli stale wracały do wydarzeń minionej nocy. Ryzyko się opłaciło. Nie nawiązałem żadnych kontaktów z miejscową ludnością, jeśli nie liczyć obsługi klubu i taksówkarzy. Co więcej, samo to przeżycie przewyższało wszelkie moje oczekiwania, tak że myślałem tylko o ponownym pójściu tam tego wieczoru. Kiedy nadeszła pora obiadu, kupiłem w hotelowym kiosku plan miasta, po czym zabrałem go ze sobą do restauracji, gdzie siadłem w boksie przy oknie. Właśnie zlokalizowałem Wielki Kanał Zachodni i wiodłem po nim palcem, kiedy wyczułem czyjąś obecność przy moim ramieniu. Podniosłem głowę i zobaczyłem stojącego obok Waltera Minga. Tego ranka przeszedł samego siebie. Miał na sobie zielony tweedowy gar- nitur z pokrytymi skórą klapami, jasnożółtą koszulę i tkany krawat w nieokreślonym brązowawym kolorze. - Walter - powiedziałem. Z jakiegoś powodu zaczyna łem czuć, że go trochę znam, chociaż nie widzieliśmy się od koktajlu. Zamrugał powiekami. - Mogę się przysiąść? - Proszę bardzo. Zerknął na resztki mojego obiadu. - Wiesz, zanim usiądę, pójdę chyba i wezmę sobie coś do jedzenia. Kiedy stał przy samoobsługowej ladzie, złożyłem i scho- wałem plan miasta. Ming wrócił z kawą z mlekiem i miseczką puddingu ryżowego, zwieńczonego dwiema dużymi gałkami lodów waniliowych. Zajął miejsce naprzeciw mnie, a jego wzrok natychmiast ześliznął się na miejsce, gdzie leżała przedtem mapa. - A więc poszedłeś? - zapytał. - Tak, poszedłem. - No i jak było? Kiwnąłem głową. - Tak jak mówiłeś. Bardzo interesujące. Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, a potem skupił uwagę na deserze. - Nie widziałem cię tam - powiedziałem. - Nie. W końcu nie udało mi się wyrwać. Przyglądałem się, jak Ming je łyżeczką pudding i lody. Miał niezwykły zwyczaj gryzienia jedzenia przednimi zębami, co nasunęło mi na myśl pewne gryzonie. Sprawiło mi przyjemność, że zauważyłem to u niego. Miałem wrażenie, że posiada informacje, w które ja nie jestem wtajemniczony, chciałem więc, by zdawał sobie sprawę, że on też jest pod obserwacją. Pomagało to przywrócić pewną równowagę. Skończył, nim minęła minuta. Pochylił się nad filiżanką z kawą, wypił łyk i odchylił się do tyłu. - Pójdziesz tam jeszcze? - zapytał. - Nie jestem pewien. - Z tego, co słyszałem - rzekł - można się od tego trochę uzależnić. - Zmiął serwetkę w kulkę i wrzucił ją do pustej miseczki. Cóż - poprawił się na siedzeniu - prawdopodobnie już się nie spotkamy. - Tak? A dlaczego? - Muszę wracać do pracy. - Wstał. - Miałem pół dnia wol- nego, więc pomyślałem, że zajrzę na konferencję. Podchwycę jakieś pomysły, znajdę inspirację. - Uśmiechnął się w swój niewesoły sposób, a potem podaliśmy sobie ręce. - Było mi miło cię poznać - powiedział. - Życzę przyjemnej reszty pobytu. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem, jak wychodzi z hotelu. W jego sposobie bycia było dla mnie coś nieprze- konującego. Nie wyglądał na osobę, która wraca do pracy. Nie chodziło o to, że się guzdrał czy zwlekał. Przeciwnie, szedł pewnym krokiem, nie patrząc w prawo ani w lewo. Ale było w nim c o ś... Wtedy uświadomiłem sobie, co to było. Wyglądał, jak gdyby wracał ze spotkania w sprawach zawodowych, zamiast iść na nie. Z jedną ręką w kieszeni marynarki, drugą podniesioną niedbałym ruchem, by przygładzić włosy, sprawiał wrażenie osoby, która się właśnie odprężyła. Zadanie zostało wykonane, cel osiągnięty. Ale jakie zadanie? Jaki cel? Zerknąłem na zegarek. Jeśli się nie pospieszę, spóźnię się na sesję popołudniową. Nie rozumiejąc wydarzeń ostatniej nocy, spowiłem je dodatkowymi warstwami tajemniczości. Czułem się jak mucha, która miota się w pajęczej sieci, starając się z niej oswobodzić, i odkrywa, że w ten sposób zaciska tylko krępujące ją więzy. Kiedy wstałem od stołu, w pewnej chwili wydało mi się, że podłoga ucieka mi spod nóg i że zaraz zemdleję. Powinienem czy nie powinienem? Stałem na schodach frontowych, pod daszkiem, i patrzyłem w mrok. Była dziesiąta wieczorem i od paru godzin nie- ustannie padało. Podniosła się lekka mgiełka i przesuwała po powierzchni kanału. Znalazłem przerwę w popołudniowym programie konferencji i przespałem się dwie godziny, dzięki czemu czułem się teraz spokojniejszy, bardziej zrównoważo- ny. Mój poranny niepokój i zamroczenie złożyłem teraz na karb zwykłego wyczerpania. Po drzemce wziąłem prysznic i ubrałem się, a potem zjadłem spokojnie kolację z Patelem i Blandem. Po skończonym posiłku przeprosiłem ich, mówiąc, że mam rano wystąpienie i muszę się przygotować (co nie było do końca prawdą, bo napisałem swój referat parę tygodni wcześniej). Teraz czaiłem się przy wejściu do hotelu, starając się ocenić, czy mogę zaryzykować powtórną wizytę w klubie. Podpłynęła taksówka wodna, z której wysiadło dwoje młodych ludzi. Trzymając płaszcze nad głowami, przecięli Pędem ogród i wbiegli na schody, a potem naparli na drzwi obrotowe, które ich wchłonęły, i wpadli ze śmiechem i bez tchu do holu. Kiedy odwróciłem się ponownie w stronę kanału, nadal starając się zdecydować, czy mam jechać do klubu czy nie, zauważyłem kogoś, kto schronił się w cieniu po drugiej stronie schodów. Postać ta miała na sobie długą, jasną szatę, coś w rodzaju płaszcza, a jej twarz zakrywał kaptur w tym samym kolorze. Od razu wiedziałem, że to jeden z Białych Ludzi. Już wcześniej widziałem Białych Ludzi - raz w szkole, z Bracewellem, i drugi raz, kiedy byłem z Victorem na spacerze - ale tylko z daleka. Pamiętałem, jak Bracewell odciągnął mnie od bandy chłopców, którzy naigrawali się z jednej z tych nieszczęsnych istot. Był mną rozczarowany, bo przypuszczał - błędnie, jak się okazało - że brałem w tym aktywny udział. Oni są bezradni, powiedział. Zasługują na lepszy los. Nadal pamiętałem rymowankę, którą skandowali ci chłopcy: Skąd jesteś, nie wiesz sam. I Nie pasujesz ani tu, ani tam. I Nie jesteś kimś, I Bo jesteś czymś. Niemal dziesięć lat później, widząc grupkę Białych Ludzi na szczycie klifu, wyrecytowałem tę rymowankę Victorowi. Skrzywił się. To okrutne, powiedział, ale dosyć trafne. Wyjaśnił mi przy tej okazji, że są w naszym społeczeństwie niedotykalnymi. Odebrano im przeszłość, jak wszystkim innym żyjącym w czasach Reorganizacji, ale albo nie chcieli, albo nie potrafili znaleźć sobie miejsca w przyszło- ści. Powiedział, że nie pasują do żadnej strefy ani do żadnego humoru. Skończyło się na tym, że utknęli gdzieś między starym królestwem a nowym porządkiem, zagubieni w ślepej uliczce historii. Kiedy zacząłem pracować w ministerstwie, dowiedziałem się więcej o tych dziwnych istotach. Oficjalnie określani mianem achromatyków, musieli nosić się na biało, ponieważ biel nie miała żadnego statusu jako kolor. Ponieważ postrzegano ich jako osobników bez charakteru, uważano, że nie mogą wyrządzić żadnych szkód psychicznych, wskutek czego pozwalano im wędrować swobodnie z jednego kraju do drugiego. Powszechnie uważano, że są bezpłodni i obdarzeni zdolnościami parapsychicznymi - bezpłodni, ponieważ myśl o tym, że niebyt może spłodzić niebyt, była absurdalna, obdarzeni zdolnościami parapsychicznymi, ponieważ przy oczywistej nieumiejętności mówienia musieli polegać na innych, bardziej nieokreślonych formach komunikacji. Być może mieli w końcu coś do przekazania, ale nigdy tego nie przyznawano, z wyjątkiem Niebieskiej Strefy, gdzie czasami postrzegano ich jako istoty mistyczne albo przewodników duchowych. W Czerwonej Strefie, środowisku znacznie bar- dziej zsekularyzowanym, mogli liczyć na dobroczynność: założyliśmy między innymi fundację, która zapewniała im jedzenie i ubranie. Ogólnie rzecz biorąc, w całym podzielonym królestwie albo ich tolerowano, albo ignorowano, chociaż w Żółtej Strefie, jak można było łatwo przewidzieć, tak nimi pogardzano, że traktowano ich często jak kozły ofiarne. Podszedłem powoli do tej postaci, żeby jej nie przestraszyć. - Potrzebujesz pomocy? - zapytałem. Obejrzała się. Była to kobieta mniej więcej w moim wieku. Chociaż skóra jej popękała i ciekło jej z nosa, miała nieobecne i dziwnie dobrotliwe spojrzenie, jakby kontemplowała jakiś niezwykle piękny przedmiot. - Całkiem przemokłaś - powiedziałem. - Mogę ci dać suche ubranie? — Wskazałem na obrotowe drzwi za moimi plecami. - Mam tam pokój. Zrobiła dwa czy trzy kroki w moją stronę i zatrzymała się. Wyraz jej twarzy nie zmienił się i poczułem, że zostałem teraz włączony w to, o czym myślała, czymkolwiek to było. - Chodź do mojego pokoju - powiedziałem. - Znajdę ci jakieś... Zanim zdążyłem dokończyć zdanie, rzuciła się na mnie, omal nie zbijając mnie z nóg. Jej siła zupełnie mnie zaskoczy- ła. Zachwiałem się, ale utrzymałem pozycję stojącą. Objęła mnie, uwięziwszy moje ramiona w tym uścisku, a potem przycisnęła twarz do mojej piersi i zamarła w bezruchu. Uświadomiłem sobie, że nie jest to napaść, ale przyjazny uścisk, i przypomniałem sobie na krótką, wytrącającą z rów- nowagi chwilę o Marie. - O rany. Na schodach pojawił się Howard. Próbował uwolnić mnie z uścisku tej kobiety, ale musiała spleść dłonie za moimi ple- cami. Zacisnęła zęby i przekręciła głowę na bok, wpatrując się w jakiś abstrakcyjny punkt za moim ramieniem. W pewnym sensie stałem się dla niej nieistotny. Przywierała, jak mi się zdawało, nie tyle do mnie, ile do idei ludzkiego kontaktu, ludzkiego ciepła. Howard przesunął się za mnie. Kiedy w końcu rozdzielił jej palce, wrzasnęła z bólu i cofnęła się, zaczerwieniona i zadyszana. Spojrzałem na Howarda. - Nie możemy dać jej jakiegoś schronienia? - Obawiam się, że jest to sprzeczne z regulaminem hote- lowym, proszę pana - odparł. Patrzyłem, jak kobieta człapie w dół po schodach, a potem wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką, która prowadziła do kanału. Wydawała się rozpływać w deszczu. - Dokąd pójdzie? - zapytałem. - Mają swoje miejsca. Zauważyłem, że Howard drży. - Nic ci nie jest, Howard? - Mnie to też przygnębia, proszę pana. - Zlustrował mój płaszcz. - Mogę wyczyścić panu ubranie. Powiedziałem mu, żeby się tym nie przejmował. - Na pewno? - Właściwie - powiedziałem - chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. Mógłbyś mi zamówić taksówkę. Kiwnął głową, a potem cofnął się do holu. Stojąc na schodach, nadal czułem uścisk tej kobiety na żebrach. Z przodu zostawiła mi na całym płaszczu mokre ślady. Widziałem nawet miejsce, w którym przycisnęła twarz do mojej piersi, plamę składającą się z trzech części - odcisku jej czoła, nosa i brody. Mój płaszcz stał się całunem. Patrzyłem w ciemność. Siła, z jaką do mnie przywarła, świadczyła o jej samotności, o jej rozpaczy. Znowu przypomniało mi się, co powiedział Bracewell - że Biali Ludzie są bezradni, że zasługują na lepszy los, i zacząłem wyrzucać sobie, że nie zachowałem się z większym współczuciem. Kiedy pod hotel podpłynęła taksówka, deszcz już zelżał. Miasto wydawało się milczące, niemal wstrząśnięte, jakby było świadkiem całego wydarzenia i brało stronę kobiety. Po niej samej nie było ani śladu. Mają swoje miejsca. Zszedłem do łodzi i podałem kierowcy adres. Zmarszczył brwi. - Po co chce pan jechać taki kawał drogi? Tam nic nie ma. Nie odpowiedziałem. To dziwne, ale jego reakcja dostarczy- ła mi takiego akurat bodźca, na jaki czekałem. Jesteś fleg- matykiem, pomyślałem. Co możesz wiedzieć? Taksówkarz i ja byliśmy odmiennymi ludźmi. Mieliśmy odmienne potrzeby. Przeniknęło mnie teraz silne przekonanie, że robię dobrze. Mógłbym sobie popijać z Johnem Fernandezem, Philipem de Mattosem i całą resztą. Mógłbym nawiązywać nowe kontakty, posuwając do przodu karierę. Zamiast tego siedziałem w tak- sówce wodnej kierującej się na zachód, w stronę lotniska. Tam nic nie ma. To ty tak sądzisz, pomyślałem z uśmiechem. Wewnątrz było dokładnie tak, jak zapamiętałem. Przed sobą miałem hol w kształcie półksiężyca, pomalowany w krzykliwe, choć nieco wyblakłe, kolory czerwieni i złota, na dywanie widniał jasny krąg światła, nieco drżący na skraju, a w kasie biletowej siedziała dziewczyna o jasnych włosach. Przepełniała mnie po brzegi radość, która, nawet w tym momencie, wydawała się niewspółmierna. Czułem się tak, jakbym postawił na ten jeden obraz całe moje życie i dzięki samemu wejściu do środka i ujrzeniu go został w pełni wynagrodzony. No, nie całkiem w pełni. Nadal były te jasnozłote drzwi i to, co za nimi znajdę, kiedy je przekroczę. Niemal pożądliwie ruszyłem do kasy. Tego wieczoru dziewczyna ubrana była w inny strój - jedwabne kimono, wyszywane egzotycznymi Ptakami i drzewami. Tło stanowił krajobraz - porośnięte bujną roślinnością góry nad cichymi zatokami, słońca zapadające ciężko na brzoskwiniowych i liliowych niebach - i ten świat wciągnął mnie na chwilę, i patrzyłem na te ptaki i drzewa z drugiej strony, z twarzą pogrążoną w krwawej apokaliptycz- nej poświacie. Głos dziewczyny dotarł do mnie ze wszystkich stron naraz i z bardzo daleka, jak głos Boga. - Czym mogę panu służyć? Nieco oszołomiony wyciągnąłem i pokazałem jej moją kartę. - To była oferta specjalna - powiedziała. - Tym razem będzie pan musiał zapłacić. - Dobrze. - Wsunąłem kartę z powrotem do kieszeni. - Naprawdę się cieszę, że macie otwarte - powiedziałem. A potem, aby nie sprawiać wrażenia ekscentryka czy nad- gorliwca, dodałem: - Pewnie to pani stale słyszy. Uśmiechnęła się niepewnie. Zauważyłem, że rękawy kimo- na rozszerzają się pod łokciami, jak czarne trąbki, z których jej ręce wypływają niczym muzyka. Jej uroda była tylko pre- ludium do czegoś jeszcze cudowniejszego. Zerknąłem w stronę holu, odczuwając niezwykłe, barokowe szczęście. - A więc był pan już tutaj? - usłyszałem jej głos. Obróciwszy się na powrót twarzą do niej, poczułem prze- lotne ukłucie rozczarowania. Spodziewałem się, że będzie mnie pamiętała. - Wczoraj wieczorem. - No to wie pan, gdzie iść? - Myślałem, że chce pani, żebym zapłacił. Roześmiała się i potrząsnęła głową, a z jej włosów ześliz nęło się światło. - Nie wiem, co dzisiaj we mnie wstąpiło. Roześmiałem się razem z nią. - Dla mnie też był to dziwny dzień. Powiedziała, ile mam zapłacić, i wsunąłem pieniądze do płytkiej metalowej miski pod szybą z pleksiglasu. Rzuciłem na nią ostatnie spojrzenie, którego nie zauważyła, a potem rozsunąłem aksamitną zasłonę i wszedłem do biegnącego za nią korytarza. Kiedy dotarłem do trójkątnego pomieszczenia, zatrzymał mnie ten mężczyzna w czarnym ubraniu, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Musi pan poczekać - powiedział. Usiadłem na drugim krześle. Mężczyzna siedział po mojej prawej stronie. Poprzedniego wieczoru nie przyjrzałem mu się dokładnie. Nie było na to czasu. Miał opuchnięte powieki i spuszczony wzrok, a włosy ostrzyżone tak krótko, że widzia- łem skórę jego głowy. Twarz składała się z zagłębień i wklę- słości, jakby połamano mu, a potem niedokładnie zestawiono kości. Chociaż jego ubranie wyglądało na nowe, wydawało się niemodne, archaiczne. Pomyślałem, że jest ubrany jak lokaj, notariusz, a nawet jak kościelny. W prawym uchu miał słuchawkę, przez którą widocznie otrzymywał instrukcje z jakiegoś innego miejsca w klubie. Przyjrzałem mu się jeszcze uważniej. Jego łydki, chociaż długie i koślawe, obleczone były w drogie, czarne, jedwabne skarpety. Kostki sterczały tak, jak niektórym mężczyznom sterczy jabłko Adama. Gruba żyła z lewej strony szyi pulsowała cierpliwym rytmem. Oczekiwanie to nie było podobne do żadnego, jakie dotąd znałem. Nie byłem zirytowany zwłoką ani nawet ciekaw, co ją spowodowało. Założyłem po prostu, że musi być ku temu jakiś zasadny powód. Mimo ciasnoty pomieszczenia i twardego krzesła było mi wygodnie. Czas był tylko sadzawką, w której przez przypadek dryfowałem. W pewnej chwili poczułem fiołki. Jednak nie prawdziwe kwiaty. Ich syntetyczny zapach. Musieli otworzyć ukryte otwory wentylacyjne i wpuścić do pomieszczenia trochę odświeżacza powietrza. W końcu, nie podnosząc nawet głowy, mężczyzna dał mi znak, osobliwym, dwukrotnym gestem lewej ręki, jakby od- garniał pajęczynę z twarzy. - Może pan wybrać drzwi. Wybrałem drugie z prawej. Kiedy moja dłoń zacisnęła się na klamce, zamknąłem oczy i tym razem zobaczyłem nie Jonesa, ale tę dziewczynę, która wyglądała jak Marie, podnoszącą powoli twarz ku mojej twarzy... Wszedłem do środka. Tym razem nic nie poczułem. Zerknąłem odruchowo na wnętrze dłoni. Nie było żadnych śladów, żadnych ukłuć, żadnych znamiennych paciorków krwi. W moim żołądku otworzyło się coś bezdennego jak przepaść. Stałem w pokoju, o którym nie myślałem od ponad dwudziestu lat. Było tam moje łóżko z odrzuconymi kocami i prześcieradłem, którego część spoczywała na podłodze. Spałem w tym pokoju, kiedy przyszli żołnierze, omiatając snopami światła z latarek jasno- niebieskie ściany. Spałem tam zawsze, nawet jako niemowlę. Nawet powietrze wydawało się mnie pamiętać. Ruszyłem w stronę wnęki, w której znajdowało się okno. Promienie słońca padały na buk czerwonolistny w ogrodzie. Tyle razy wspinałem się po jego gałęziach. Znałem je na pa- mięć. I ulicę za nim, z chodnikiem wystarczająco równym do jazdy na rolkach, i ten półkolisty ślad na asfalcie w miejscu, gdzie gwałtownie skręcił samochód, by mnie nie potrącić, kiedy miałem sześć lat. Znowu odwróciłem się twarzą do pokoju. Przez zagłówek łóżka przewieszona była jedna ze starych tóg uniwersyteckich mojego ojca. Wkładałem ją, kiedy udawałem wampira albo czarnoksiężnika. Przeciągnąłem dłonią po jej białym, futrzanym kołnierzu i na moich ustach pojawiło się znane, ale magiczne słowo: gronostaj... Odwróciłem się z uśmiechem. Na kominku leżał mój ulubiony kawałek skały. Znalazłem go w połowie drogi na szczyt góry, kiedy byłem na wakacjach. Padał wtedy tak ulewny deszcz, że ścieżka przemieniła się w płytki strumień. Skała ta, z turkusowymi i złotymi żyłkami, wyglądała na cenną, jak skarb. Kiedy jednak wróciłem do domu, wyschła, zmieniając szybko kolor na matowy sza- rozielony. Rodzice powiedzieli mi, że powinienem ją trzymać w wodzie - może w akwarium z rybkami - a zawsze będzie wyglądała tak jak wtedy, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, i nigdy nie będę rozczarowany, ale jakoś nie skorzystałem z ich rady i od tamtej pory spoczywała na kominku... Znowu to uczucie spadania w żołądku, chociaż teraz szyb- szego i bardziej gwałtownego. Ten pokój tak mnie zaskoczył, a potem tak ujął swoim czarem, że przeoczyłem fakt, iż był on tylko jednym fragmentem domu i że drzwi doprowadzą mnie do całej reszty, i że gdzieś mogą być ojciec i matka. Stanąłem nie- ruchomo i nasłuchiwałem. Nie dochodziły do mnie żadne głosy, a mimo to miałem wrażenie, że oboje są na dole. Myślałem na przykład, że słyszę pralkę. Jej warkot, a potem drżenie. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na podest schodów. Ciemne drewno balustrady, niemal czarne. Schody, pokryte blado- różową wykładziną. A potem hol poniżej, w cieniu... Teraz usłyszałem inny dźwięk, ostry i rytmiczny. Uświadomiłem sobie, że to ja go wydaję. Był to odgłos mojego oddechu. - Matthew? Mój bezruch zdawał się nasilać, moje milczenie gęstnieć. - Kochanie, schodzisz? Nie widziałem matki, ale wiedziałem, że stoi przy drzwiach do kuchni, zaciskając palce prawej ręki na krawędzi drzwi. Patrzy w górę, mniej więcej w kierunku mojej sypialni. Za nią jest zastawiony stół, z chlebem, marmoladą, dzbankiem z herbatą, a jeśli jest to weekend, siedzi tam mój ojciec. Chociaż nadal nie mogłem się poruszyć, odzyskałem głos i krzyknąłem: - Idę. W tym momencie poczułem się taki lekki, taki wolny. Cofnąłem się do sypialni, aby jeszcze raz na nią spojrzeć, lecz zobaczyłem jedynie czerwone ściany i czarny sufit. Obróciłem się. Nie było tam już mojej sypialni. Kawałek skały, toga, skąpane w słońcu drzewa w oknie - wszystko zniknęło. Był tylko rząd jasnozłotych drzwi. Sięgnąłem do klamki drugich od prawej, ale powstrzymał mnie czyjś głos: - Można wejść tylko raz. Odwróciłem się i zobaczyłem tego mężczyznę w ciemnym ubraniu siedzącego na swoim krześle. - Co? - powiedziałem. - Nie uprzedził mnie pan o tym. Podniósł się. Stojąc zaledwie parę cali ode mnie, sprawiał wrażenie, że może się szybko rozrosnąć i zająć wiele miejsca. Był jakby czymś w skoncentrowanej formie. -Tędy. Ująwszy mnie stanowczo za ramię, popchnął mnie przez kotarę na nieoświetlony korytarz. Gdybym się tylko nie odwrócił. Gdybym tylko zszedł po schodach... Stałem na drodze holowniczej z oczyma wbitymi w ziemię, ujmując prawą dłonią dolną część twarzy. Deszcz przestał padać, ale wszędzie słyszałem wodę, poruszającą się jak język w ustach. W moją zadumę wtargnął nagle tak głośny ryk klaksonu, że aż podskoczyłem. Podniosłem głowę. Nadal czekała na mnie taksówka, mała łódka kołysząca się i huśtająca na fali pozostawionej przez inną łódkę. Kiwnąłem głową kierowcy, by dać mu znać, że go zauważyłem, ale nie mogłem zmusić się do odejścia. W końcu jednak nie miałem wyjścia. Przeszedłem przez drogę holowniczą i zszedłem do taksówki. Kierowca odwrócił się na siedzeniu z pełną wyższości miną człowieka, którego dobra rada została zlekceważona. - Widzi pan? - powiedział. - Mówiłem, że tu nic nie ma. Miałem wrażenie, że przewracałem się w łóżku przez wiele godzin, ale kiedy w końcu porzuciłem bezowocne próby zaśnięcia i zapaliłem światło, zobaczyłem, że jest dopiero pięć po pierwszej. Może powinienem spróbować trochę poczytać; w końcu po obu stronach łóżka miałem pełne półki książek. Mogłem też jeszcze raz przejrzeć mój referat... Wstałem i po- szedłem do łazienki. Nie włączywszy światła, spojrzałem w połyskującą niewyraźnie studnię lustra. Unosiła się w niej moja twarz, ale nie na powierzchni, lecz tuż pod nią, jakby ktoś pod wodą spoglądał na niebo. Kiedy przyglądałem się sobie, znowu usłyszałem wołającą mnie matkę. Matthewl Od razu rozpoznałem jej głos. Był taką samą częścią mnie jak krew czy włosy. Przesiąknięta nim była każda warstwa mojej skóry. Brzmiał inaczej niż głos, który pamiętałem z tamtej nocy na ulicy, nie był zbolały ani błagalny, lecz czuły, nawet tkliwy - głos, który towarzyszył mi codziennie przez wiele lat... Nalałem wody do szklanki i wypiłem. Kiedy odstawiłem szklankę na półkę, z korytarza obok mo- jego pokoju dobiegł głośny śmiech. Otworzyłem drzwi. Pięciu mężczyzn obejmowało się za ramiona - Fernandez, Bland, de Mattos i dwóch, których nie rozpoznałem. Fernandez trzymał dużego królika zrobionego z zielonej krepiny. Bland był bez jednego buta. Kiedy zobaczyli mnie w drzwiach, otworzyli szeroko usta i podnieśli w górę szklanki i butelki w zbiorowym geście powitania. - Oto tajemniczy człowiek - powiedział Fernandez. Uśmiechnąłem się z konsternacją i potrząsnąłem głową. Tajemniczy człowiek. Tak zaczęli mnie nazywać, bo poszedłem spać o piątej nad ranem i nadal nie wiedzieli dlaczego. Zatoczyli się w moją stronę, wszyscy naraz, jakby popchnięto ich z tyłu. Mimowolnie się cofnąłem. - Przepraszamy - powiedział Bland - ale jesteśmy pijani. - Nigdy bym nie zgadł - rzekłem. Zatoczyli się znowu, tym razem do tyłu, oddychając chra- pliwie i chichocząc, obijając się o siebie jak łodzie w porcie. Tak, pili przez cały wieczór, wyżłopali morze alkoholu, ale teraz mieli zamiar zagrać w karty. Zagram z nimi, prawda? - Nie jestem zbyt dobry w kartach - powiedziałem. - No to możesz się przyglądać - stwierdził de Mattos. - Co ty na to? Zastanowiłem się nad tym. Chyba wszystko było lepsze niż bezsenne leżenie w łóżku, a poza tym pociągała mnie pro- pozycja spędzenia trochę czasu w towarzystwie innych osób. - Dobrze — powiedziałem. Gromko wiwatując, pociągnęli mnie korytarzem, w piżamie i bosego. Fernandez odtańczył radosną rumbę z tym ogromnym bladozielonym królikiem. Bland zaoferował mi swój jedyny ocalały but, ale uprzejmie odmówiłem jego przy- jęcia. Szli do pokoju Boormana, powiedział mi de Mattos. Charlie Boorman był jednym z tych dwóch mężczyzn, których nie poznałem wcześniej. Drugim był Rinaldi. Marco Rinaldi. Obaj byli biednymi skurczybykami, powiedział de Mattos. No wiesz, z Zielonej Strefy. Z Cledge. Boorman i Rinaldi uśmiechnęli się mdło. Na czole Rinaldiego zauważyłem plaster. ~ To ty miałeś ten wypadek, prawda? - To nie był wypadek - odparł Rinaldi. - On to zrobił celowo. Próbował mnie zabić. Spojrzałem na niego. - Poważnie? Pozostali, włącznie z Blandem, wybuchnęli śmiechem. Pokój Boormana był na drugim końcu korytarza. Jego łóżko było nie pościelone, a wszędzie walały się puste butelki po piwie, brudne ubrania, stare gazety i resztki jedzenia. - Ale melancholia - powiedział Fernandez. - Ale, kurwa, rozpacz. Bland i Rinaldi oświadczyli, że wychodzą poszukać jakichś krzeseł. Spojrzałem na ścianę naprzeciw łóżka. Tam, gdzie u mnie był mural przedstawiający wędkujących mężczyzn, u Boormana był brzozowy zagajnik jesienią. - Niebezpieczna jest ta ściana. - Boorman stanął obok mnie, kładąc jedną rękę na moim ramieniu. - Co jest w niej niebezpiecznego? - Widzisz to drzewo? - Wyciągnął rękę, a koniuszek jego palca kręcił się niepewnie, jak mucha wokół żarówki. - Całe je obszczałem. - Tak mi się wydawało, że coś czuję - rzekł de Mattos. - Obudziłem się w nocy - ciągnął Boorman - musiałem się odlać. Myślałem, że jestem na dworze, co nie? Naszczałem na pierwsze drzewo, które znalazłem. - Zacisnął powieki i potrząsał głową. - Pokojówce się to nie podobało. - No i co z kartami? - Stojąc na stole, Fernandez przywią zywał królika czyimś krawatem do lampy. - Gramy czy nie? Wrócili Rinaldi i Bland z dodatkowymi krzesłami i cała piątka zasiadła wokół stołu. Siedząc na łóżku i patrząc Boormanowi przez ramię, przyglądałem się, jak Fernandez tasuje karty. Nazajutrz po obiedzie miał wygłosić referat. Będzie mówił o terroryzmie w swojej ojczystej Żółtej Strefie, ze szczególnym uwzględnieniem domniemanych powiązań między różnymi antypaństwowymi elementami i związkami zawodowymi. - Nie mogę się doczekać twojego przemówienia - powie działem, kiedy spojrzał na mnie. Chrząknął. - Przynajmniej kogoś to interesuje. Zaczęła się gra. Pili brandy Boormana. Starą. Dojrzałą w specjalnych dębowych beczkach. Też się napiję, co nie? Powiedziałem, że tak, mając skrytą nadzieję, że zrobię się po niej senny. Zielony królik kręcił się z powagą nad stołem. - Mieliśmy też pawia - powiedział de Mattos - ale Rinaldi na niego upadł. - Po prostu się przewróciłem. Rozgniotłem go na płask. - Rinaldi spojrzał na mnie. - Bez urazy. - Zerknął w dół, ob- macując palcami klapę marynarki. - Zgubiłem też plakietkę z nazwiskiem. - Identyfikator Rinaldiego - powiedział de Mattos - wcale nie jest dla ludzi na konferencji. Ma go po to, żeby wiedzieć, kim jest, kiedy się rano budzi. Wzmianka o identyfikatorach przypomniała mi o Mingu, więc kiedy ucichł śmiech, zapytałem, czy ktoś z nich go zna. Fernandez zrobił skonsternowaną minę. Tak samo Rinaldi. - Nosi garnitury w dziwnych kolorach - powiedziałem. - Widziałem kogoś takiego - rzekł de Mattos. - Powiedz jeszcze raz — jak się nazywa? - Walter Ming. - W zagadkowym zachowaniu Minga zacząłem doszukiwać się pewnego niezdecydowania, a to, w połączeniu z jego uporczywym kaszlem, doprowadziło mnie do przekonania, że może pochodzić z kraju gospodarzy, że może w końcu być flegmatykiem. - Myślę, że on jest stąd. - Zwróciłem się do Blanda. - Ale gdyby tak było, to znałbyś go, co? - Może tak, może nie - odparł Bland. - Nasza służba cywilna to coś koło trzech procent całej ludności. Są nas tysiące. - Rzucił kartę. - A o co chodzi? - Sam nie wiem. Wydaje się coś kręcić... i stale za mną łazi... - To wygląda na Rinaldiego - powiedział Fernandez. Rinaldi uśmiechnął się z zażenowaniem, a potem przy- cisnął rękę do ust. Wstał i ruszył chwiejnym krokiem do łazienki. - Będzie rzygał - powiedział Boorman, nie odrywając nawet wzroku od kart. - Zawsze rzyga - stwierdził Bland. Zza drzwi łazienki dobiegł straszny dźwięk, coś pośredniego między rykiem i jękiem, jakby Rinaldiego torturowano. Bland spojrzał na mnie. - Nie przejmuj się. To zawsze tak brzmi. - Cały Rinaldi - powiedział ktoś. Wszyscy zaczęli potrząsać głowami. Parę minut później zapytałem, czy ktoś z nich był w klubie o nazwie Batysfera. Nikt z nich nigdy o nim nawet nie słyszał. De Mattos chciał się dowiedzieć, czy mają tam ostre dziewczy- ny. Znał parę takich miejsc, gdyby mnie to interesowało. - Nie w tym rzecz - powiedziałem. To prawda, jak przypuszczam, że mój pierwszy wieczór w klubie miał pewien podtekst erotyczny, ale teraz działo się coś innego, coś zupełnie cudownego. Zyskałem dostęp do tej części mojego ja, którą uważałem za bezpowrotnie utraconą. Nazwa klubu oddawała dokładnie to, co tam oferowano - podróż w głębiny, badanie tego, co ukryte, zakazane, nieprzeniknione... Co do Minga, to podejrzenia, które wobec niego żywiłem, wydawały się teraz absurdalnie przesadne i melodramatyczne. Doszedłem do wniosku, że był taki jak cała Niebieska Strefa, tyle że w mikroskali. Był nieokreślony, nieuchwytny i wprowadzał w dezorientację, ale niekoniecznie stanowił zagrożenie. Cieszyłem się, że dałem się namówić do oglądania pięciu pijanych mężczyzn grających w karty. W paradoksalny sposób sprowadziło to wszystko do właściwych proporcji. O pół do trzeciej podziękowałem Boormanowi za brandy i chociaż pozostali starali się namówić mnie, żebym został, pożegnałem się, życząc im dobrej nocy, i wróciłem do swojego pokoju. W jakiś czas potem, już zwinięty w łóżku, usłyszałem, jak ktoś przewraca się na podłogę przed drzwiami mojego pokoju. Potem rozległ się śmiech, a następnie ktoś powiedział „C i c h o!" Jednak właściwie nie obudziłem się i następną rze- cza, którą pamiętam, były promienie słońca wpadające przez okno - zapewne zapomniałem zasunąć zasłony - i pokojówka stojąca przed moim łóżkiem. Powiedziała, że przeprasza, iż mnie zaskoczyła, ale pukała do drzwi, nawet dwukrotnie, i nikt jej nie odpowiedział. Tego ranka postanowiłem wysłuchać referatu Franka Blanda, ponieważ według programu miał on go wygłosić bezpośrednio przed moim wystąpieniem. Spóźnił się dziesięć minut, miał twarz bladą jak kreda i trzęsły mu się ręce, kiedy grzebał w swoich papierach. Zatytułował swój wykład Moc i energia - studium natury naszych granic i chociaż podczas następnej półgodziny tracił parę razy wątek, słuchałem go z uwagą, ponieważ rozwijał to, o czym mówił Vishram podczas naszego wspólnego obiadu. Przebieg naszych granic wyznacza- ły czasami drogi albo rzeki, mówił Bland, a czasami granice krain, gmin czy parafii, ale pewną rolę odegrały również linie łączące miejsca prehistoryczne, obdarzone właściwościami magicznymi. Komisja powołana do wyznaczenia granic od- kryła ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, że niektóre z tych linii mogły mieć negatywny wpływ na zdrowie ludzi, którzy mieszkali w zasięgu ich oddziaływania. Ludzkość starała się od stuleci zniwelować wrogą energię tych, jak je określano, czarnych strumieni. Stosowano różne metody: wbijanie że- laznych prętów w ziemię, otaczanie domów drutem miedzia- nym, umiejętne rozmieszczanie kawałków jaspisu, ametystu, kwarcu albo krzemienia, ale architekci Reorganizacji posta- nowili okiełznać je i użyć dla swoich celów. Wykorzystywali bezpośrednio i rozmyślnie przyrodzoną, magiczną siłę ziemi, jej moc duchową dla wzmocnienia woli politycznej. Może to wyjaśniać, dlaczego tak wielu flegmatyków wierzy, że prze- kroczenie granicy może mieć fatalne skutki, że pewne granice potrafią okaleczać, a nawet zabijać - oczywiście jeśli nie nosi się ubrania z miedzi albo nie wypełni kieszeni odpowiednimi kryształami. Na zakończenie odczytu Bland życzył tym z nas, którzy przybyli z innych krajów, bezpiecznego i przyjemnego powrotu do domu, a rozbawienie, które wywołał tą uwagą, przerodziło się w ciepłe oklaski, kiedy podziękował nam za wysłuchanie referatu i zaczął zbierać notatki. Właśnie wstawałem, aby ruszyć ku podium, kiedy przy mikrofonie pojawiła się Josephine Cox. Na ekranie za jej plecami nadal widać było ostatnie przeźrocze ilustrujące wykład Blanda - błyszczącą bryłkę ametystu. - Mam do przekazania ważny komunikat - powiedziała. Wolno opadłem z powrotem na fotel. - Pan Bland mówił o możliwych niebezpieczeństwach związanych z przekraczaniem granicy - zaczęła. - Nie wie o tym, że sam wkrótce będzie mógł ich doświadczyć, zresztą jak my wszyscy. Przerwała, zdając się upajać naszym zdumieniem. - Jak wiecie - podjęła - dzisiaj jest Dzień Reorganizacji. Dla uświetnienia tej uroczystości zaplanowaliśmy dla was specjalną wycieczkę. - Spojrzała na zegarek. - Za niespełna trzy godziny będziecie siedzieć w samolocie lecącym do Con- greve w Żółtej Strefie. Zapanowała kompletna cisza. Josephine powiedziała nam, że w Congreve weźmiemy udział w wielkim pokazie ogni sztucznych, a ponieważ cholerycy znają się na ogniach sztucznych jak nikt inny, powinno to być niezapomniane przeżycie. Potem burmistrz wyda bankiet. - Załatwiliśmy wizy - powiedziała - i zorganizowaliśmy transport. Wyczarterowaliśmy mały samolot, który odlatuje z Aquaville o trzeciej. Musicie tylko zapakować rzeczy na jedną noc. Bądźcie w holu nie później niż o pierwszej trzy dzieści. Kiedy odeszła od mikrofonu, wszyscy obecni w sali zaczęli mówić naraz. Wyglądało na to, że jednak nie przedstawię mojego referatu. Włożyłem notatki z powrotem do teczki, a potem zerknąłem na Charliego Boormana, który siedział obok mnie. Podniósł obie brwi. Wyraziłem zdziwienie, że flegmatykom udało się zorganizować coś tak dramatycznego, tak ambitnego. Kiwnął głową, że się ze mną zgadza, a potem pochylił się i powiedział coś do Rinaldiego, który siedział w rzędzie przed nami. Tak naprawdę myślałem, że mniej więcej przystosowałem się do życia w Niebieskiej Strefie, i nie wzbudziła we mnie entuzjazmu perspektywa znalezienia się w jeszcze jednym nie znanym środowisku. Na pewno była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem. Rinaldi odwrócił się do mnie, jakby właśnie odczytał moje myśli. Powiedział, że zapomnieliśmy o pewnym aspekcie flegmatycznego usposobienia. Otóż jest to najbardziej ela- styczny, najbardziej kapryśny - najbardziej kobiecy, można by powiedzieć - z humorów. Rinaldi nie uważał, żeby taki pomysł jak ten, który przedstawiła Josephine, był szczególnie nietypowy dla flegmatyka, chociaż - dodał - byłby zdumiony, gdyby wszystko poszło gładko. - Chyba lepiej pójdę do siebie i się spakuję - powiedział Boorman. Podszedłem do Josephine, żeby zamienić z nią parę słów. Otaczał ją wianuszek bardziej niecierpliwych i podnieconych spośród delegatów. Jej oczy błyszczały, a kręcone włosy wy- dawały się naładowane elektrycznością. Dokonała nie lada sztuki w zakresie public relations. Prawdopodobnie będzie to najgłośniejsza konferencja od wielu lat. - Będziemy bezpieczni? - dopytywał się jeden z delegatów. Josephine odwróciła się do niego. - No cóż, były tam pewne zamieszki... - Zamieszki? - oczy delegata rozszerzyły się. - W ostatnich kilku dniach - ciągnęła Josephine - ale głównie na północy, jak się zdaje. W każdym razie często wybuchają o tej porze roku. Można powiedzieć, że są sezo nowe. - Pozwoliła sobie na lekki uśmiech, jakby rozmyślała o zachowaniu niesfornego, ale umiłowanego syna. Kiedy w końcu udało mi się z nią porozmawiać, przeprosiła mnie za ową pozorną improwizację i arbitralne odwołanie mojego wykładu. Powiedziała, że zależało jej na zachowaniu elementu zaskoczenia. Miała nadzieję, że nie będę miał z tego powodu pretensji do niej. Wygłoszę referat w czwartek rano. "Gdzie to ostatni punkt programu i wszyscy z niecierpliwością oczekują tego wystąpienia. Pojechałem windą na siódme piętro. Mój pokój był już po- sprzątany; z poduszki uśmiechały się do mnie chytrze nowe czekoladowe usta. Otworzyłem walizkę i zacząłem się pako- wać. Jednak po chwili moje oczy same zwróciły się na mural. Jak zwykle przeczesywałem spojrzeniem niebieskoczarną po- wierzchnię wody w poszukiwaniu mężczyzny, który wypadł za burtę. Jak zwykle nic to nie dało. Potem przesunąłem wzrok o cal lub dwa i zauważyłem za łodziami pas jałowej ziemi. Na brzegu stała mała postać, patrząc na morze. Czy to był on? Czy udało mu się dopłynąć do suchego lądu? A może postać ta stała na plaży przez cały czas? Podniosłem się i podszedłem do ściany. Z bliska figurka okazała się plamą ciemnej farby. Mogła to być skała, drewno wyrzucone przez fale albo kupa wodorostów pozostawionych przez przypływ. Za oknem mojego pokoju wzniósł się w niebo samotny dźwięk syreny. Nadal patrząc na mural, doznałem nagle wyraźnego uczucia, że oto pojawiła się przede mną wyjątkowa okazja, jakby było coś, co powinienem zrobić, jakbym powinien wykorzystać tę sytuację. Ale co mam zrobić? I jak? Rozglądałem się po pokoju, mając nadzieję znaleźć tam odpowiedź na te pytania, kiedy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Jest pierwsza trzydzieści, poinformował mnie recepcjonista, i delegaci zaraz wyjeżdżają na lotnisko. — Proszę im powiedzieć, żeby zaczekali - powiedziałem. - Zaraz schodzę. 4 Kiedy przygotowywaliśmy się do lądowania, widziałem w dole Congreve. Centrum miasta skrzyło się w mroku późnego popołudnia jak układ słoneczny, który spadł z nieba, jak konstelacja, która osiadła na ziemi, a potem byłem tam, jechałem przez Congreve, a wszędzie wokół wznosiły się stro- mo budynki, których wyższe piętra ginęły w zadymionym, przesyconym światłem neonów powietrzu. Widziane z bliska, były mniej zjawiskowe, za to potężniejsze; wydawały się emi- tować czystą energię, niski szum czy pomruk turbiny, który czułem w klatce piersiowej. Jechaliśmy okazałą szeroką aleją. Masy samochodów sunęły w obie strony, chodniki były zatłoczone. W wielopo- ziomowych domach handlowych włączono wszystkie światła, nie mogłem więc nie zauważyć różnorodności oferowanych towarów, ogromnego przepychu wystaw. Jednocześnie na każdym rogu siedzieli zgarbieni żebracy, a obok nich leżały byle jak ich psy. Większość z tych żebraków miała zawieszone na kawałkach sznurka na szyi kartonowe kwadraty i nawet z daleka mogłem odczytać ich żałosne błagania: PRZYMIE- RAM GŁODEM albo WSPOMÓŻCIE MNIE, a w jednym przypadku pełne gorzkiego sarkazmu: TYLKO DROBNE, PROSZĘ. Hamując gładko, limuzyna zjechała z głównej drogi i za- głębiła się w labirynt wąskich uliczek. Tutaj pojawiły się nagle lokale ze striptizem, peep-showy i sex-shopy, stłoczone razem, dostosowane do wszelkich gustów, jak pudełko kan- dyzowanych owoców. - Mały objazd - rzucił żartem kierowca przez interkom. Znaleźliśmy się w Firetown, dzielnicy domów publicznych. Nasłuchałem się od urzędników relokacyjnych opowieści o ich podbojach na tych ulicach -jak młode są te dziewczyny, co po- trafią zrobić - i gdy patrzyłem przez okno, powietrze zdawało się pulsować i jarzyć jaskrawą zorzą szkarłatu, różu i purpury. W pewnym momencie, kiedy zatrzymaliśmy się na światłach, na chodniku obok nas wybuchła bójka. Przysadzisty, rudowło- sy mężczyzna upadł ciężko na okno samochodu i na szybie, jak na policzku po uderzeniu, wykwitł ślad jego dłoni. Jeden z moich współpasażerów mruknął coś zatrwożony. - Nie ma powodu do paniki - dobiegł nas głos kierowcy. - Szyby są wzmocnione. Niedługo potem zatrzymaliśmy się przed hotelem Plaża i dopiero wtedy w pełni uświadomiłem sobie, że naprawdę przybyliśmy w to nowe miejsce. Zaprzepaściłem ostatnią szansę na wizytę w klubie. Mieliśmy spędzić w Congreve całą noc i rano wrócić do Niebieskiej Strefy. Parę godzin później moja wiza straci ważność i będę musiał opuścić ten kraj. Nie będzie już powrotu do tej części mojej osobowości, która przez tyle lat była głęboko pogrzebana. Nie będzie już mgnień tego zapomnianego życia. W limuzynie zapaliło się światło i zobaczyłem swoje odbicie w szybie. Moja twarz zdawała się martwa, ponura, prawie upiorna. Po raz pierwszy w życiu byłem w Żółtej Strefie, dopiero co przybyłem do jednego z największych jej miast, a mimo to nie odczuwałem szczególnej euforii. Nie czułem nawet strachu. Starałem się pogodzić z nagłą, przypadkową utratą wszelkich nadziei. Mój umysł leżał, miękki i zimny, na podłodze mojej czaszki jak dywan popiołu. Kiedy wszedłem do mojego pokoju, ten mnie rozpoznał. Witamy w Plaża, panie Parry, powiedział. Mam nadzieję, że miło spędzi pan tutaj czas. Powinienem chyba być przygo- towany na coś takiego, skoro cholerycy znani byli ze swojej obsesji na punkcie techniki, ale nasz harmonogram był tak napięty, że nie miałem czasu rozmyślać nad moim otoczeniem. Kiedy położyłem walizkę na łóżku, wybiła już piąta, a o piątej trzydzieści miałem być na koktajlu. Przyjęcie odbywało się w ogrodzie na dachu, na siedemnastym piętrze. Podczas przyjęcia mieliśmy oglądać pokaz ogni sztucznych, który miał się zacząć o szóstej. Wziąłem szybki prysznic. Kiedy się ubierałem, mogłem przez parę minut pooglądać telewizję cho- leryków. Pokazywali film dokumentalny o premierze, Carlu Triggsie, który najwidoczniej był tak zagorzałym patriotą, że wziął parę lekcji połykania ognia. Obejrzałem unikatowy materiał filmowy, pokazujący półnagiego Triggsa demonstru- jącego swoją sprawność na terenie jednego z pałaców, a potem poszedłem do łazienki umyć zęby. Kiedy wróciłem, puszczali reklamy. O północy miał być program, w którym zmagające się w błocie zapaśniczki w strojach topless rywalizowały o ogromną nagrodę pieniężną. Program nosił tytuł Tarzając się w tym. Wskoczyłem w smoking, wypolerowałem buty i o piątej trzydzieści pięć wysiadłem z windy w ogromnym pomieszczeniu przypominającym oranżerię, pełnym egzotycz- nych drzew i krzewów pod wysokim szklanym dachem. Mężczyźni byli w garniturach wizytowych albo oficjalnych ubiorach wieczorowych. Natomiast kobiety wybrały bardziej wymyślną konfekcję -jedna dziewczyna owinięta była w po- szarpane zwoje czerwonej i pomarańczowej tafty, dzięki cze- mu wyglądała, jakby właśnie płonęła na stosie - a ich uszy, szyje, nadgarstki i palce były obwieszone ciężką biżuterią. W cieniu palmy natknąłem się na Franka Blanda z koktajlem w ręku. Jego wieczorowa marynarka przylegała do talii tak ściśle jak łupina cebuli. - Niezłe miejsce - powiedział, kiedy do niego podszedłem. - Czy twój pokój mówi do ciebie, Frank? - Dobry wieczór, panie Bland. - Przybrał głos zarówno bezcielesny, jak pogrzebowy. Uśmiechnąłem się. - To bardzo dobrze - powiedziałem. Choć postrzegałem świat przez zasłonę tłumionej rozpaczy, byłem zadowolony, ze go widzę. W tych zmienionych okolicznościach wydał mi S1ę kimś w rodzaju sprzymierzeńca. Pociągnął łyk ze swojej szklanki. - Słyszałeś mój wykład dziś rano? - Oczywiście. Naprawdę mi się podobał. - Pewnie się trochę plątałem? Zastanowiłem się przez chwilę. - Tak, myślę, że trochę się plątałeś. Roześmiał się. - To był jeden z najgorszych kaców, jakie kiedykolwiek miałem. Chciałem mu podziękować za to, że rzucił trochę światła na temat, który mnie intrygował, ale podeszli do nas Boorman i Rinaldi i straciłem okazję. Niedługo potem wprowadzono nas na taras. Zawsze uwielbiałem fajerwerki - nawet najskromniejsze zimne ognie mnie zachwycały - ale te, które oglądaliśmy tego wieczoru, wystrzeliwane z dachu sąsiedniego budynku, przewyższały wszystko, co dotąd widziałem. Same kolory niemal wymykały się próbom opisu. Zamiast zwykłych snopów czerwonych, zielonych i złotych iskier, udelektowano nas najsubtelniejszymi odcieniami - fioletem, paloną sjeną, bladym różem i seledynem. A same ognie sztuczne nie tyle wybuchały, ile rozwijały się jak otwierające kielichy kwiaty cieplarniane, ale szybko, jakby ktoś ciskał niedbale w ciem- ność bukiet za bukietem. Później na niebie rozbłysły różne napisy: 27 WSPANIAŁYCH LAT, DZIĘKI, CARL i tak dalej. Pokaz zakończył się ogłuszającą burzą dźwięków, odbijają- cych się od budynków, a tak potężnych, że wydawało się, iż otaczające nas domy osuną się w gruzy, a sufit nad naszymi głowami rozpadnie się i zasypie nas morderczą kaskadą szkła. Na chwilę zapomniałem, jak się czuję, ale potem wróciliśmy do środka, ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać i znowu wezbrało we mnie szybkie i nieposkromione jak powódź uczucie roz- czarowania, które przepełniało mnie od wczesnego wieczoru. Podeszła i stanęła przede mną z zarumienioną twarzą Josephine Cox. - Nie wyglądasz na zbyt zadowolonego. A więc było to widać. Odkąd po raz pierwszy postawiłem stopę w Batysferze, czułem się jakoś oderwany od rzeczywi- stości, w której żyłem. Najpierw doświadczyłem tam prze- dziwnej mieszanki zaskoczenia i wzniosłości i oczywiście zakończyło się to zbyt szybko, a jeśli żywiłem jakieś uczucie żalu i niedosytu, to wydarzenia drugiego wieczoru jeszcze je pogłębiły, ponieważ zaledwie pogrążyłem się w przeszłości, podróż ta została okrutnie przerwana. Kilka godzin później niespodziewane ogłoszenie Josephine pozbawiło mnie ostat- niej szansy powrotu do klubu. Ale nie chodziło tylko o to. Te dwa wieczory stały się czymś w rodzaju precedensu i moje życie w Czerwonej Strefie, do którego miałem wkrótce po- wrócić, wydawało się teraz w porównaniu z tym bezbarwne, jeśli nie jałowe. Czułem, że nic, co się od tej pory wydarzy, nie będzie się mogło równać z tym, co przydarzyło mi się w tym klubie. Przywołałem słaby uśmiech na twarz. - Po prostu jestem zmęczony. To wszystko. - Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak zmęczony, żeby nie bawić się na bankiecie - powiedziała Josephine. - Dałam ci miejsce przy specjalnym stoliku. - Co w nim jest specjalnego? Nie odpowiedziała. Przyłożyła pionowo palec do ust i unio- sła ramiona w stronę uszu, a potem wmieszała się w tłum. Wszedłem do mojego pokoju o jedenastej. Zamknąłem za sobą drzwi i oparłem się plecami o chłodne, gładkie drewno. Dobranoc, panie Parry, powiedział pokój. Miłych snów. Na dworze, na ulicy w dole, zaskrzeczała na krótko syrena, a potem umilkła. Była to krępująca kolacja. Posadzono mnie na honorowym miejscu, obok żony burmistrza. Cała ubrana na czarno, rzucała dookoła ukradkowe spojrzenia i chociaż miała drogie pier- ścionki, skóra wokół jej paznokci była popękana. Pomiędzy daniami jej zaciśnięte dłonie spoczywały na udach jak dwie oskubane przepiórki. Starając się zachowywać dyplomatycz- nie, pytałem ją o różne dotyczące jej sprawy, ale udzielała mi szorstkich i lekceważących odpowiedzi. Ożywiła się tylko raz, kiedy wspomniała o swoim szóstym dziecku, synu, który urodził się w poprzednim roku, ale nawet wtedy posłała spoj- rzenie w stronę męża, może szukając jego aprobaty, a może bojąc się jego reakcji. W połowie deseru sięgnęła pod stół, z głową odchyloną na bok, tak że jedno jej ucho znalazło się zaledwie o parę cali od talerza. Przypuszczałem, że upuściła serwetkę, więc przesunąłem się na krześle, gotów pomóc jej ją podnieść. Wtedy zobaczyłem, że podciągnęła sukienkę do góry, prawie do biodra. Jej zaskakująco ponętne uda, białe jak bezy, były w dwóch miejscach ciemne od siniaków, które nosiły wyraźne ślady czyichś knykci. Zobacz, co on ze mną robi, powiedziała ochrypłym szeptem. Spojrzała na mnie z taką wściekłością, że przez jedną nierealną chwilę myślałem, że to ja mogę być winowajcą. Po bankiecie burmistrz podszedł do mnie. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Był krępym, pulchnym mężczyzną z ogoloną głową. Wiedząc, co wiedziałem, z trudem zmusiłem się do spojrzenia mu w oczy, ale podejrzewałem, że może być przy- zwyczajony do tego, że ludzie unikają jego wzroku, że może nawet traktować to jako świadectwo swojej władzy, swojej męskości. Dziękuję panu, powiedział, że tak dobrze zajął się pan moją żoną. Jego usta rozchyliły się, ukazując silne, białe, szeroko rozrzucone zęby. Nigdy jeszcze nie słyszałem podziękowania tak podszytego insynuacjami i groźbą. W tym momencie pomyślałem o czymś, o czym nie myślałem od lat. Przypomniałem sobie Pat Dunne w przygranicznym hotelu w wieczór poprzedzający jej wjazd z Chloe Allen do Żółtej Strefy. Zobaczyłem jej dłoń walącą w automat z napojami. Musisz się zachowywać jak oni, powiedziała, bo nie przeżyjesz. Powoli oderwałem się od drzwi i rozwiązałem muszkę. Byłem teraz rzeczywiście zmęczony, a mojemu znużeniu nadawała ponury ton rozpaczy świadomość, że mógłbym być w Aquaville, w kierującej się na zachód taksówce wodnej. Zdjąłem smoking i przewiesiłem go przez oparcie krzesła, a potem ukucnąłem i otworzyłem barek. W środku znalazłem dwie buteleczki brandy. Opróżniłem jedną z nich do szklanki, a potem zamknąłem oczy i podniosłem szklankę do nosa. Zapach brandy przeniósł mnie natychmiast do pokoju Charliego Boormana w Sheratonie - nie pościelone łóżko, do połowy zjedzone posiłki, zielony królik z krepiny, kręcący się w powietrzu. Z nadal zamkniętymi oczami pociągnąłem ze szklanki. Pierwszy łyk rozesłał po moim ciele falę ciepła. Brandy. Teraz był to dla mnie smak Niebieskiej Strefy. Był to smak klubu z aksamitnymi zasłonami i jasnowłosą kasjerką. Smak otwierających się złotych drzwi... Mówić do matki, ale nie móc jej zobaczyć. Być tak blisko niej, a potem - a potem nic... Z moich ust wydobył się cichy szept i otworzyłem oczy. Wszystko było obramowane ostrym białym światłem. Żółta Strefa. Skończyłem pierwszą buteleczkę brandy i wlałem do szklanki drugą. Wziąwszy szklankę ze sobą, poszedłem do łazienki i zapali- łem światło. Postawiłem szklankę na półeczce nad umywalką, obok mojego podróżnego budzika, a potem przyjrzałem się sobie w lustrze. Okolice twarzy pod oczami wydawały się ciemniejsze i miałem bardziej zapadnięte policzki. Pomyśla- łem, że zmniejsza się dystans między mną a moim cieniem, że zaczynam się zamieniać miejscami z moją ciemniejszą połową. Miałem właśnie odkręcić kran i wypić parę garści zimnej wody, kiedy pomieszczeniem targnął nagły wstrząs i huk. Zdarzyło się jednocześnie parę rzeczy. Mój budzik spadł z półki do umywalki. Zasłona kabiny prysznicowej zagrzechotała na podtrzymującej ją prowadnicy. Lustro podskoczyło w chromowanych uchwytach, a potem, zupełnie jakby po namyśle, pękło pośrodku od góry na dół. Moja głowa podzieliła się na dwie części, które przestały już pasować do siebie. Pomyślałem przelotnie o ofiarach udaru, o tym, jak jedna część ich twarzy nieruchomieje albo opada. Moja prawa ręka podniosła się do policzka, jakby chciała sprawdzić uszkodzenia. Podniosłem budzik i odstawiłem na półkę. Pokazywał 11.14. A ponad minutę później 11.14. Nadal nie miałem pojęcia, co się mogło stać. Zapadła głucha cisza i miałem wrażenie, że ten huk uciszył wszystko, co nastąpiło po nim, że obrabował świat z wszystkich dźwięków. Wyszedłem z łazienki na krótki ko- rytarzyk. Pod moimi drzwiami wcisnął się do pokoju biały dym czy kurz. Stałem zupełnie nieruchomo i patrzyłem, jak jego cząsteczki osiadają na dywanie szarobiałą warstwą, stonowaną, lecz zagadkową, jak posłaniec, któremu zaufano tylko na tyle, by posłać go z częścią wiadomości. Podszedłem do drzwi i pchnąłem je. W korytarzu unosiły się kłęby kurzu. Z mojej lewej strony, około pięćdziesięciu jardów dalej, korytarz dochodził do innego korytarza. Na skrzyżowaniu zobaczyłem ludzi biega- jących we wszystkie strony. Ich kontury były zamglone, rysy zamazane, jakby ktoś właśnie wycierał ich gumką. Niektórzy przyciskali do twarzy ręczniki lub chusteczki. Inni, zgięci wpół, kasłali. Usłyszałem słowo „bomba" i chociaż nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś podobnego, odtworzyłem sobie każdy szczegół ostatnich dziewięćdziesięciu sekund, a potem pomyślałem: Oczywiście. Bomba. Cofnąłem się do swojego pokoju, zamykając drzwi za sobą, i przez chwilę patrzyłem na moje stopy, a potem przeszedłem na środek pokoju. Znowu stanąłem nieruchomo, z opuszczoną głową. Widziałem obrazy, starannie dobrane obrazy, które wryły mi się w umysł jak litery w granit. Dłoń rozcapierzona na szybie limuzyny, Frank Bland wciśnięty w smoking. Sińce plamiące uda żony burmistrza, jakby rozgnieciono na nich jagody. Zobacz, co on ze mną robi. W ogóle nie mogłem zebrać myśli. Z faksu wyfrunęła kartka papieru i opadła omdlewającym ruchem na dywan. Była pusta. Włożyłem płaszcz i wziąłem walizkę z rzeczami na jedną noc, a potem znowu otworzyłem drzwi. Teraz próżnię, która zwykle tworzy się po wybuchu, wypełnił stały, przeraźliwy dźwięk dzwonka i niemal świą- teczne głosy różnych alarmów i syren. Skręciłem w prawo, idąc w kierunku schodów ewakuacyjnych. Za drzwiami przeciwpożarowymi wszedłem na oszołomio- nego Marca Rinaldiego. Miał na sobie koszulę nocną w białe i czerwone pasy, a powieki spuchnięte od snu. Jego czarne włosy unosiły się nad jednym uchem niczym ptasie skrzydło. - Chyba jestem jeszcze pijany - powiedział. - Co się dzieje? - Podłożono bombę - odparłem. - Bombę?- Rozejrzał się wokół, a potem spojrzał na mnie, jakby oczekiwał, że przedstawię mu jakiś dowód na to, co powiedziałem. Ruszyliśmy schodami w dół, Rinaldi przodem. Nasze po- koje znajdowały się na czternastym piętrze. Trochę potrwa, pomyślałem, zanim zejdziemy na parter. Co pewien czas Ri- naldi spoglądał na mnie przez ramię, rzucając mi nerwowe, pytające spojrzenie, a ja uśmiechałem się i kiwałem głową. Minęliśmy dwunaste piętro, jedenaste. Na dziesiątym za- uważyłem, że zwolniłem i zwiększyła się odległość między nami. Inni goście przepychali się obok mnie. Część mojego umysłu zdawała się analizować sytuację z całkowicie odmien- nego punktu widzenia; zaczęła podawać w wątpliwość moje zachowanie i szykowała się do zaproponowania innego po- stępowania. Kiedy dotarliśmy do ósmego piętra, przez drzwi przeciwpożarowe wpadło dwóch mężczyzn w średnim wieku. Me mogę znaleźć Angeli, bełkotał jeden z nich. Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szukałem w jej pokoju, szukałem... Drugi objął go za ramiona. John, powiedział, uspokój się. Pewnie jest na dole. Pewnie czeka tam na nas. Stanąłem jak wryty. Już się nie wahałem. Dylematy same się rozwiązały. Musisz wykorzystać całe to zamieszanie i histerię, powiedziałem sobie. Wykorzystać ten kurz, godziny ciemności i niepewność. Wykorzystaj je. Nikt nie będzie wiedział, co się z tobą stało. Mogą pomyśleć, że zostałeś uwięziony pod gruzami. Mogą pomyśleć, że nie żyjesz. Ale nie będą wiedzieli. Nie będą niczego pewni. To twoja szansa, powiedziałem sobie. To dar. Zatrzymał się również Rinaldi, na półpiętrze pode mną. - Co tam robisz? - Muszę wrócić - powiedziałem. - Zapomniałem czegoś. - Wrócić? Oszalałeś? - Muszę. Idź. Spotkamy się na zewnątrz. Zastygł z jedną ręką na balustradzie, ale ukradkowe spojrzenia, które co i rusz rzucał w dół klatki schodowej, mówiły mi, że nie bardzo podoba mu się pomysł zaczekania na mnie. - Idź - nalegałem. - Niedługo przyjdę. - Uważaj na siebie - usłyszałem, kiedy się odwróciłem. Wszyscy oprócz mnie schodzili w dół, niektórzy zakrwawie- ni, inni bladzi z powodu doznanego wstrząsu. Nie spotkałem innych delegatów, w każdym razie nikogo spośród znanych mi osób. Czułem, że dobrze robię, wracając na górę. Było mi łatwiej. Jak gdyby świat wywrócił się dla mnie do góry nogami. Czternaste piętro było zupełnie opustoszałe. Idąc kory- tarzem, pomyślałem, że światła wydają się słabsze. Kurz w powietrzu albo spadek napięcia. Zatrzymałem się przed drzwiami mojego pokoju i sięgnąłem do kieszeni po klucz. Poczułem przeciąg i zapach nocnego powietrza, woń opadłych liści. Wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi na klucz. Dobra... dobra... dobra, powiedział pokój, a potem umilkł. Oczywiście okłamałem Rinaldiego. Niczego nie zapomniałem. Położyłem płaszcz na łóżku, a potem sięgnąłem po pilota. O dziwo, telewizor nadal działał. Przed naszym hotelem stał reporter. W jego głosie pobrzmiewała nuta ekscytacji - był to głos kogoś, kto wiedział już absolutnie wszystko o aktualnym wydarzeniu — a wiatr rozwiewał jego włosy na czole w taki sposób, że reporter wydawał się śmiały, ale bezbronny. Prawdopodobnie rankiem będzie już sławny. Mówił, że bombę umieszczono w pozostawionej na pierwszym piętrze torbie sportowej. Przewieziono do szpitala trzydzieści osób, niektóre w stanie ciężkim. Na razie nie było ofiar śmiertelnych. W wydanym przed chwilą oświadczeniu do zamachu przyznał się Czarny Kwadrat. Ta terrorystyczna organizacja potępiła obchody Dnia Reorganizacji, nazywając je świętowaniem dwudziestu siedmiu lat hańby, i potwierdziła, że zdecydowana jest walczyć dalej, aż do ponownego zjednoczenia królestwa. Carl Triggs uznał zamach za „podły i tchórzliwy akt". Policja podejrzewała, że jest też gdzieś ukryta druga bomba. Cały obszar wokół hotelu został zamknięty. Wziąłem z łazienki kosmetyczkę, a potem podszedłem do szafy i wyjąłem garnitur, który miałem na sobie podczas lotu do Żółtej Strefy. Położywszy go na łóżku, otworzyłem portfel i wyjąłem banknoty o najwyższych nominałach. Potem złożyłem każdy z nich wzdłuż na pół, zdjąłem z wieszaka marynarkę i za pomocą nożyczek ostrożnie odprułem dwa czy trzy szwy kołnierza i wsunąłem tam banknoty. Wywróciłem ponownie kołnierz na wierzch i wygładziłem. Może wyglądał na trochę grubszy niż przedtem, ale wątpiłem, by ktokolwiek to zauważył. Włożyłem ten garnitur i sięgnąłem po płaszcz. Zegar przy łóżku pokazywał dziesięć po dwunastej. Zerknąłem w telewizor. Reporter stał z boku hotelu. Runęło pół ściany frontowej, ukazując wnętrze budynku. Pokoje ziały otworami w noc. Wisiały przewody. To niesamowite, pomyślałem, że nadal jestem w środku. Zapiawszy płaszcz, podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Na korytarzu nic się nie zmieniło. To, co planowałem, było nie do pomyślenia - było sprzeczne z wszystkimi moimi za- sadami, wszystkim, czego się nauczyłem i co było dla mnie drogie - ale rozczarowanie, z którym zmagałem się przez cały wieczór, mając nadzieję, że minie, nie osłabło. W gruncie rzeczy nawet wzrosło, przechodząc stopniowo w coś w rodzaju udręki. Musiałem wrócić do tego klubu w Niebieskiej Strefie. Musiałem. Czy odkrywałem jakąś prawdę o sobie, czy tylko roiłem na jawie? Nie wiedziałem. Bez względu na to, jaka była ta prawda, wydawała mi się bardziej rzeczywista niż wszystko, co przeżyłem i czułem od niepamiętnych czasów. J a sam czułem się bardziej rzeczywisty. A może bardziej żywy. Tak, wrócę tam, ale na własną rękę. Jeśli zostanę złapany, oskarżą mnie o złamanie artykułu 58 ustawy o bezpieczeń- stwie wewnętrznym, który był tak ogólnikowy, że można było pod niego podciągnąć każde działanie „stanowiące zagrożenie dla państwa". Zrezygnuję ze swojej kariery, ze swojej pozycji - ze wszystkich tych lat. W najmniejszym stopniu mi to nie przeszkadzało. Zawsze byłem znany z „prawości" i "sumienności". Z „poczucia obywatelskiej odpowiedzialności". - Ns myśl o tym, że depczę teraz tę reputację, ogarnęła mnie dziwna, zuchwała radość. Po raz drugi tej nocy ruszyłem w kierunku schodów awaryjnych, a moje serce przypominało bombę stale wybuchającą w moim ciele. Kiedy dotarłem na parter, wysiadła zupełnie elektryczność. W ciemnościach pchnąłem sprężynowe drzwi i poczułem pod stopami dywan zamiast linoleum. Korytarz, w którym stałem, oświetlało słabe, srebrzyste światło, coś w rodzaju fosforescencji, jak gdyby iskry wybuchu rozproszyły się jakoś w atmosferze. Chociaż trochę widziałem, nie miałem pojęcia, w którą stronę iść. Był to ogromny hotel - ktoś powiedział mi, że miał pięćset pokoi - a ja zamieszkałem w nim dopiero tego popołudnia. Nie mogłem się zorientować, gdzie jestem. Dochodziły do mnie różne dźwięki - warkot helikoptera, głos jakiegoś mężczyzny mówiącego przez megafon - ale wydawały się odległe i nieistotne. Wybrałem jakiś kierunek i ruszyłem. W pewnej chwili znalazłem się wśród foteli i roślin. Na plu- szową tapicerkę i liście padał lekki deszcz, spojrzałem więc w górę, spodziewając się zobaczyć nocne niebo, przepływające po nim chmury, ale sufit był nietknięty. Za sprawą całego tego kurzu i dymu włączył się automatyczny system gaszenia pożaru. Parę minut później, zupełnie przypadkowo, znalazłem się obok sali bankietowej. Dwuskrzydłowe, obite dźwięko- chłonnym materiałem drzwi otworzyły się, dając ujście gę- stemu, uwięzionemu powietrzu, przesiąkniętemu zapachem kawy i smrodem zduszonych petów. Kiedy wszedłem do sali, usłyszałem osobliwy, chrapliwy dźwięk. Przeszedłem ostrożnie przez pomieszczenie, widząc światło odbijające się w krawędziach kieliszków do wina, ostrzach noży, wyłożonych lustrami ścianach. Jakiś mężczyzna spał na krześle, z otwartymi ustami i rękoma założonymi na brzuchu. Kiedy potrząsnąłem go za ramię, jego chrapanie przeszło w coś w rodzaju dźwięków koncertyny - jeden dźwięk zderzał się z drugim w nagłym natłoku chrząkań, stęknięć i parsknięć. Potrząsnąłem nim ponownie. Wymamrotał coś, a potem opadł ciężko na stół. Nie mogłem go tak zostawić. A jeśli wybuchnie druga bomba? A poza tym, pomyślałem, teraz już bardziej wyrachowanie, moje opóźnione wyjście z hotelu będzie dużo mniej podejrzane, jeśli zobaczą, że kogoś wyno- szę. Objąwszy mężczyznę w pasie, postawiłem go na nogi. Nie szarpał się ani nie protestował. Kiedy szliśmy w stronę znaku z napisem WYJŚCIE AWARYJNE, obijając się o stoliki, trącał czule nosem moją szyję. Miał ciepły, woniejący mięsem oddech, jak pies. Zeszliśmy w dół jednym krótkim biegiem schodów, poszliśmy jakimś korytarzem dla obsługi hotelowej, a potem nacisnąłem jedną ręką na pionowy uchwyt drzwi i znaleźliśmy się na dworze - zimne powietrze, głosy, wirujące niebieskie światła. W połowie alejki zatrzymało mnie dwóch strażaków i zło- żyłem cielsko pijanego mężczyzny w ich ramiona. - Znalazłem go w sali bankietowej - powiedziałem. - Nie mogłem go dobudzić. - Musimy się trzymać harmonogramów - wybełkotał pi- jany. - Proszę wziąć moją wizytówkę. - Z nadal zamkniętymi oczami zachichotał do siebie. Pokazawszy strażakom klucz do mojego pokoju, powiedzia- łem im, że jestem gościem hotelowym. Mówiłem spokojnie. W garniturze i płaszczu musiałem wyglądać na zamożnego, szacownego człowieka. Zapytali, czy jestem ranny, a kiedy pokręciłem głową, machnęli rękami, żebym szedł dalej. Na końcu alejki przykucnąłem i prześliznąłem się pod żółtą taśmą. Ludzie za policyjnym kordonem patrzyli na to, co było za mną, twarze mieli jasno oświetlone i przejęte, jakby za moimi plecami wylądował statek kosmiczny. Oparłem się pokusie, by się obejrzeć za siebie. Wiedziałem już, co tam jest - widziałem to w telewizji - a poza tym nie chciałem ryzykować przyciągnięcia czyjegoś wzroku. Musiałem się bezgłośnie wtopić w mrok nocy. Kiedy zagłębiałem się w tłum, zastanawiałem się, czy władze będą wypytywać Rinaldiego, a jeśli tak, to co im powie. Parry? Wrócił na górę. Powiedział, że czegoś zapo- mniał. Nie wiem czego... Czy będzie się starał upiększyć swoją rolę? Próbowałem go zatrzymać, ale mnie nie słuchał. Odepchnął mnie. Co mogłem zrobić? Może nawet przybierze dramatyczny ton. Potem go nie widziałem. Już go więcej nie zobaczyłem... Z perspektywy czasu cieszyłem się, że ostatnią osobą, z którą miałem kontakt, był Rinaldi. Na poły śpiący, pijany, ubrany w jaskrawą koszulę nocną, Marco Rinaldi był najmniej wiarygodnym świadkiem. Będzie wiele niejasności, mnóstwo wątpliwości i spekulacji. Nawet gdybym się starał, nie zaplanowałbym tego lepiej. Kiedy już dość oddaliłem się od hotelu, mogłem zwolnić, pewien, że nikt mnie nie rozpozna. Ulice były pełne ludzi - chyba nigdy jeszcze nie widziałem takich tłumów - ale żadna z otaczających mnie osób nie miała pojęcia, kim jestem. Nie będzie przypadkowych spotkań ze starymi znajomymi czy kolegami z biura, głosów wykrzykujących z niedowierzaniem moje imię. Chociaż było po północy, nic nie wskazywało na to, że uroczystości zbliżają się do końca. Wszędzie, gdzie spojrzałem, ludzie krzyczeli, tańczyli i bili się, zaczęły też się szerzyć wieści o bombie, które nadały atmosferze gorączkowe, chaotyczne zabarwienie. Przepchnąłem się do baru, mając nadzieję, że trochę tam odpocznę, ale co chwila mnie potrącano i dopiero po kwa- dransie udało mi się zamówić drinka. Telewizor w górnym rogu pomieszczenia nastawiony był na kanał informacyjny, a dźwięk podkręcony na cały regulator. Na ekranie znowu widniał hotel. Patrzyłem, jak wynoszą na noszach rannych i ładują do karetek pogotowia. Odcinek drogi koło wejścia przysypany był lawiną cegieł i tynku i pokazywano nam bez końca zbliżenia tego rumowiska, na którym leżał przedziwny zbiór przedmiotów - fotel, odkurzacz, trzy pomarańcze, lalka (oczywiście kamera zatrzymała się na lalce). "W końcu otrzymałem moją brandy. Kiedy sięgnąłem po kieliszek, zauważyłem, że drży mi ręka. Czy dlatego, że znalazłem się w wielkim niebezpieczeństwie, że miałem w pewnym sensie szczęście, iż wyszedłem z tego z życiem, czy też była to re- akcja na działania, które potem podjąłem? Nie wiedziałem. Wypiłem połowę brandy, co mnie trochę uspokoiło. Do czasu wybuchu bomby nie przyszła mi do głowy myśl o ucieczce - nie rozważałem nawet takiej możliwości - a jednak miałem już gotową strategię. Oczywiście nie zdołam przejść przez dziurę w murze jak Victor i Marie. To była Żółta Strefa i granica była na pewno pilnie strzeżona. Nie, pojadę do jednego z dużych miast na północy - Burnhamu, Sigri czy Ustionu - i zapadnę się pod ziemię. Będę uważnie studiował zachowanie choleryków, ucząc się porywczości i wojowniczości, ale cały czas będę rozpracowywał kwestię powrotu do Niebieskiej Strefy. Zaledwie przed chwilą trzęsła mi się ręka, ale teraz przeszył mnie dreszcz z powodu niewyobrażalnej skali tego, co robię. Moje myśli zaczęły mnie przerażać. A może odkrywałem nowe aspekty mojego ja, cechy, o których nie miałem pojęcia, że je posiadam. Siedząc w tym barze, nie wiedząc, gdzie on jest ani nawet jak się nazywa, czułem się jak szpieg - wytworny, zdecydowany, prawie niewidoczny. Kiedy wyszedłem z baru, było już po pierwszej nad ranem. Lekki wiatr zwiewał na bok snopy mżawki jak zasłonki z gazy. Na ulicy nie było prawie nikogo. Pogoda musiała wygonić wszystkich do domów. Dobiegły mnie skądś jęki i zawodzenie, zatrzymałem się więc, nie mogąc rozpoznać, czy wydaje je człowiek czy zwierzę. To smutne zakończenie hulanki, powiedziałem sobie. Tak to jest, kiedy ktoś posunie się za daleko. Postawiwszy kołnierz, żeby osłonić się przed deszczem, i owinąwszy się ciasno płaszczem, ruszyłem -jak miałem nadzieję - w kierunku północnym. Szedłem mokrymi, wymarłymi ulicami dzielnicy hand- lowej, której pewne budynki rozpoznawałem z przejazdu z lotniska, a potem droga wzniosła się pod górę i znalazłem się na biegnącej wiaduktem trasie szybkiego ruchu. Pode mną ciągnęły się ogromne place, zapełnione drewnem i złomem. Obejrzawszy się przez ramię, na pozostawiony w tyle cały ten blask śródmieścia, zobaczyłem samochód pędzący pasem ruchu do wyprzedzania. Kiedy tak patrzyłem, zaczął zbaczać w moją stronę. Wydawało się, że nikt go nie prowadzi. W ostat- niej chwili za szybą pojawiła się twarz kobiety i usłyszałem pisk opon, kiedy nacisnęła hamulec. Samochód zjechał na środkowy pas, okręcił się dwukrotnie, a potem stanął ze zgaszonym silnikiem, zwrócony w kierunku, z którego przy- jechał, z jednym kołem o wymyślnych szprychach na pasie rozdzielającym jezdnie. Jego lampy przednie świeciły bokiem w górę, jakby lekko zdziwione. W snopach światła widać było drobny, siekący deszcz, który wyglądał tak, jak gdyby ktoś w górze opróżniał pudełko szpilek i gieł. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy i wysiadła starsza kobieta. Ubrana była w futro, a jej jasne włosy upięte były w zgrabny, ale skomplikowany kok. Wydawała się spokojna, ale nieco oburzona. - Co pan tutaj robi? - powiedziała. - Czego pan chce? - Jakbym w czymś jej przeszkodził. Jakbym to ja ponosił winę za ten incydent. - Nic - odparłem głupio. - Po prostu idę. Przemknął obok nas samochód, trąbiąc jak wściekły. Patrzyła, jak znika za zakrętem, po czym odwróciła się z powrotem do mnie. Wydawała się całkowicie nieświadoma tego, że albo ona, albo jej samochód jest w niebezpieczeństwie, czy że mogą stanowić zagrożenie dla innych. - Tak. Rozumiem. - Przeciągnęła ręką po czole, po czym lekko dotknęła włosów. W jej ruchach była powolna senność osoby znajdującej się pod wodą. - Nic się panu nie stało? - Nic. - Dobrze. To dobrze. - Niespodziewanie roześmiała się ochryple. - Mogę pana podwieźć? Zapytałem, dokąd jedzie. Do domu, powiedziała. Miesz- kała na przedmieściu. Odparłem, że to się dobrze składa, i zerknąłem na jej samochód. Dobrze odczytała to spojrzenie. - Nie jestem pijana - powiedziała. - Wypiłam parę kie liszków szampana, to wszystko. - Zauważyła, że nie całkiem mnie to uspokoiło. - Szukałam zapalniczki. Upuściłam ją na podłogę. Zasugerowałem, że może ja wezmę zapalniczkę. Jeśli nabierze ochoty na papierosa, zapalę go jej. Przyjęła propo- zycję- Kiedy zawróciła i ruszyliśmy, zapytała, jak to się stało, że idę tą drogą. Nigdy wcześniej nikogo tu nie widziała. Poczu- łem przemożną potrzebę, by powiedzieć jej, że zatrzymałem się w hotelu, w którym wybuchła bomba, ale wiedziałem, że byłoby to niemądre. Musiałem trzymać język za zębami i niczego nie zdradzić. - Te samochody - rzekła. - Zawsze psują się w najmniej odpowiedniej chwili. Zinterpretowała moją sytuację po swojemu: nawalił mi samochód i nie miałem innego wyjścia, jak tylko zostawić go na drodze. Zerknęła na mnie. Kiwnąłem głową. To będzie cud, jeśli będzie tam jeszcze stał, kiedy wrócę, powiedziała. Ten dzisiejszy wandalizm. To niewiarygodne. Potrząsnęła głową. Diamenty, które miała w uszach, fechtowały się z powietrzem, rzucając błyski jak ostrze rapiera. Zdziwiło mnie, że przy tak pieniącej się przestępczości zaproponowała mi podwiezienie, ale może była to część układu, jaki zawarła z losem tej nocy. Stanowiłem ryzyko, które musiała podjąć. Po chwili zapytała, czy pod ręką mam zapalniczkę. Pod- sunąłem płomień do jej papierosa i zaciągnęła się. Dym rozszedł się po szybie jak atrament w wodzie. Zapiekły mnie oczy i zacząłem kasłać, ale nie zwracała na to uwagi. Miasto wydawało się nie mieć granic, rozciągając się na wszystkie strony, we wszystkich kierunkach. Była w tym jakaś beztro- ska, jakaś rozrzutność. Jej drogi samochód pędził w ciemność, zazwyczaj ignorując białe linie rozdzielające pasy ruchu. O siódmej rano stałem przed zajazdem dla kierowców cię- żarówek przy wiejskiej drodze. Miałem szczęście: przebyłem kawał drogi i nie wpadłem w żadne kłopoty. Ta arystokrat-ka - Annette - wysadziła mnie przy stacji benzynowej na przedmieściu. Tam złapałem jadącą na północ ciężarówkę. Kierowca stale klął na innych zmotoryzowanych i agresja parowała z niego jak pot z konia po zakończeniu długiego wyścigu, ale odezwał się do mnie tylko raz, po około godzinie, by oznajmić mi, że zatrzymuje się na parkingu, by się zdrzem- nąć. Dalej poszedłem pieszo. Obok mnie mknęły samochody osobowe i ciężarowe, nawet nie zwalniając, i porzuciłem już nadzieję, że ktoś mnie podwiezie, kiedy przede mną zatrzymał się samochód dostawczy z wymalowanym na tyle srebrnymi literami i obramowanym gwiazdami napisem MY, DZIECI NOCY. Słowa te zaniepokoiły mnie, ale mężczyzna za kół- kiem, Tony Spillman, okazał się dyrektorem sprzedaży firmy produkującej łóżka. - I muszę ci powiedzieć - rzekł, zanim zdążyłem zapiąć pas bezpieczeństwa - że w takiej branży jak moja zdarzają mi się bardzo interesujące sytua-c j e. - Bez słowa zachęty z mojej strony zaczął mi opisywać ze szczegółami swoje podboje seksualne. Jednak w pewnym momencie chyba zasnąłem, bo kiedy spojrzałem na zegar na desce rozdzielczej, była za kwadrans szósta, a Spillman mówił, że musi mnie wysadzić. - Muszę trochę zboczyć z drogi - spotkanie przy śniadaniu, że tak powiem... -1 jego głowa odchyliła się do tyłu, przez co zyskał na moment podwójny podbródek, a jego dolna warga wydęła się w mały pulchny wzgórek w kształcie cząstki mandarynki. Patrzyłem, jak odjeżdża, a gwiazdy na tyle jego samochodu blakną w mdłym świetle świtu, a potem odwróciłem się i wszedłem do baru. Były tam tylko dwie osoby, mężczyźni. Jeden siedział zgarbiony nad talerzem z bekonem i kiełbasą, drugi studiował sportowe strony jakiegoś piśmidła. Nie wiedząc, kiedy będę miał następną okazję coś zjeść, zamó- wiłem solidne śniadanie. Żaden^z mężczyzn nawet na mnie nie spojrzał. Było zbyt wcześnie na podejrzliwość, a nawet ciekawość. Później, kiedy płaciłem rachunek, zauważyłem na ścianie za kasą mapę tej okolicy, poprosiłem więc kelnerkę, żeby mi pokazała, gdzie jesteśmy. Rzuciła mi ostre spojrzenie - może myślała, że próbuję z niej zakpić - a potem położyła palce na bladożółtej plamie. Mruknąłem z niedowierzaniem. Chociaż byłem tyle godzin w drodze, znajdowałem się zaledwie o sto mil od Congreve. Wiedziałem, że ciężarówką jechałem na północ, ale Spillman musiał skręcić na wschód, kiedy spałem, wskutek czego byłem teraz na wiejskim zadupiu, blisko grani- cy z Zieloną Strefą, co mi w ogóle nie odpowiadało - chociaż, kiedy tak stałem, gapiąc się na mapę, zaczęło mi świtać, że mogę to wykorzystać jako wybieg. W końcu kto podejrzewał- by, że chcę się przedrzeć do Zielonej Strefy? Krótko mówiąc, mój chaotyczny szlak mógł zmylić ewentualną pogoń. Stąd, gdzie byłem, mogłem albo jechać na północ, albo zawrócić. Najpierw jednak musiałem znaleźć jakieś miejsce, żeby się zatrzymać. Zapytałem kelnerkę, czy zna coś takiego. Jest taki pub, powiedziała. Może mają tam pokoje. Pokazała małe czarne skrzyżowanie na mapie, węższe nawet od tego, przy którym byliśmy. Wyglądało na to, że jest odległe o milę. Podziękowa- łem jej, zapiąłem płaszcz i wyszedłem. Wzeszło już słońce, ale jego promienie były bezbarwne jak szyby i musiałem iść szybko, żeby nie zmarznąć. Zapo- mniałem oddać Annette zapalniczkę i czułem teraz jej gładki kształt na dnie kieszeni. Kiedy zbliżyłem się do zakrętu, zobaczyłem budkę tele- foniczną i poczułem nagłą potrzebę zadzwonienia do kogoś, żeby przypieczętować to, co zrobiłem, żeby nie czuć się tak samotnie. Wszedłem do niej i przyłożyłem słuchawkę do ucha. Telefon był głuchy. Patrzyłem na drogę, na skąpane w blasku słońca wierzchołki drzew, na ich pnie pogrążone jeszcze w cieniu. Zresztą z kim miałbym porozmawiać? Z Marie? Było wcześnie. Na pewno jeszcze spała. Kiedy usłyszałaby dzwonek, podniosłaby słuchawkę telefonu stojącego na szafce nocnej, obok zdjęcia zrobionego na jachcie, kiedy miała dwadzieścia trzy lata - Marie w różowym bikini, roześmiana. To ja, szczęś- liwa, powiedziała mi podczas mojej ostatniej wizyty. Halo? Marie? Tu Tom. Obudziłem cię? Nieważne. Odgłos jej przekręcania się w łóżku, jak szum fali. Gdzie jesteś? Nie mogę dokładnie powiedzieć. Ale to coś takiego, co zrobiliście kiedyś ty i Victor. Coś takiego. Pauza. Kocham °ię, Marie. Leżałaby twarzą do sufitu, z jedną ręką założoną na oczy. Uśmiech w kąciku ust. Zawsze cię kochałem, od samego początku. Kolejna pauza, podczas której odpływam myślami wstecz. Nienawidziłem tych ludzi za to, że przez nich czułaś się źle. To było dawno temu. Wiem. Ale byłaś dużo lepsza od nich. Obok przemknął w przyszłość stalowoniebieski samochód. Pewnie będę myślała, że to wszystko mi się przyśniło. Często mam sny o tobie, Tom. Ja też o tobie śnię. Tak? Oczywiście nie mógłbym porozmawiać z Marie, nawet gdyby telefon działał. Komunikacja między czterema krajami była niemożliwa, chyba że korzystało się z linii urzędowych. Ale potem przypomniałem sobie, jak Victor rozpaczał po śmierci żony, i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Marie nie poczuła czegoś, kiedy rozmawiałem z nią w my- ślach. Mogła się nagle obudzić i usiąść w łóżku, myśląc o mnie i nie wiedząc, dlaczego te myśli' przychodzą jej do głowy. Szedłem -i wydawało mi się, że całymi godzinami - wąską drogą, pnącą się pod górę między nierównymi pastwiskami i murkami bezzaprawowymi. Za sobą mogłem dostrzec w od- dali czerwony dach baru, gdzie zjadłem śniadanie. Droga biegła środkiem doliny jak główny nerw liścia. Odkąd nią ruszyłem, nie widziałem ani jednego pojazdu, jeśli nie liczyć wypalonego, pozbawionego okien wraka, który leżał porzu- cony w rowie. Jedynymi oznakami życia były wątłe smugi dymu, unoszące się z kominów na zachodnim skraju doliny, i raz czy dwa razy senne buczenie samolotu, dochodzące skądś z góry. Było już po południu, kiedy dotarłem na szczyt przełęczy. Przede mną leżała szeroka, płytka kotlina, coś w rodzaju oto- czonego wzgórzami płaskowyżu. Na pierwszym planie stało kilka szarobiałych domów, z których jeden był większy od pozostałych. Czyżby to był ten pub, o którym mówiła kelner- ka? Miałem taką nadzieję. Od północy nadciągała ogromna chmura. Chociaż promienie słońca nie dawały wiele ciepła, zaraz i ono zniknie. Ciążyły mi nogi, powieki też. Mógłbym niemal zasnąć na stojąco. Zmusiłem się do dalszego marszu. Każdy krok przeszywał całe moje ciało bólem. Chociaż gorąco pragnąłem dotrzeć do tego pubu, odległość między mną a nim wydawała się pozosta- wać ta sama. W końcu, kiedy zwątpiłem już, że kiedykolwiek tam dojdę, pokonałem zakręt i znalazłem się zaledwie o parę jardów od budynku. Złuszczone złote litery nad wejściem głosiły OBERŻA POD SIEKIERĄ. Wszedłem po stopniach i pchnąłem drzwi. Byłem w barze - poplamiona drewniana podłoga i pasujące do niej stoły i krzesła. W powietrzu unosił się zapach piwa i świeżych polan, a wiszące na ścianach w pionowych rzędach mosiężne ozdoby końskich uprzęży rzucały ponurą poświatę. Za barem stała kobieta, czytając kartkę. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte w ciasny kok, który podkreślał silne kości jej szczęki i policzków. Kiedy zapytałem, czy ma wolny pokój, złożyła kartkę i włożyła do kieszeni, a potem wyszła zza baru i stanęła z rękami na biodrach, przyglądając się mi. Była ubrana w biały, prążkowany sweter i wysokie, porysowane buty do konnej jazdy. Jej lekko opalona twarz była twarda jak maska. - Nie słyszałam samochodu - powiedziała. - Nie mam samochodu - odparłem. - Przyszedłem pieszo. Jej spojrzenie przesunęło się z mojej twarzy na płaszcz, a potem niżej, na buty. - Nie wygląda mi pan na piechura. Westchnąłem. - Ma pani pokój czy nie? - Dobrze, dobrze - powiedziała. - Jezu. Wprowadziła mnie przez łukowato zwieńczone drzwi do drugiego baru. Na ścianie wisiała głowa jelenia, powyginany róg myśliwski i kilka czarno-białych zdjęć mężczyzn na szczytach gór. - Zwykle ludzie się tu nie zatrzymują - powiedziała - o tej porze roku. Zima, pomyślałem. Zastój w interesach. Sięgnęła przez ladę i zdjęła klucz z metalowego haczyka. Kiedy go od niej odbierałem, odniosłem niejasne wrażenie, że towarzyszy temu niewypowiedziane, ale wyraźne ostrzeżenie. Pokój był mały i niski. Ściany upstrzone były ciałami owadów rozgniecionych w miesiącach letnich, a ich krew była już nie czerwona, lecz ciemnobrązowa albo matoworóżowa. Postawiłem torbę koło nóg łóżka i podszedłem do okna. Teren przede mną opadał, ostra trawa usiana była głazami. Na wschodzie horyzont zasłaniały smugi deszczu. Odwróciłem się. W rogu pokoju była umywalka, a naprzeciw łóżka zabity deskami kominek. Za drzwiami stała wysoka szafa, jakby czając się do skoku na następną osobę, która wejdzie. Poło- żyłem zegarek na stoliku przy łóżku, a potem rozebrałem się i wszedłem do pościeli. Poszewka poduszki pachniała stęchlizną, ale położyłem na niej głowę i nie pamiętam, co było potem. Obudziły mnie gromkie brawa i gwizdy. Przez parę chwil nic jednak nie widziałem i nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Sięgnąłem po zegarek, który leżał na stoliku. Fosforyzujące zielone wskazówki pokazywały za dziesięć siódmą. Ściskając zegarek, zanurzyłem się ponownie w pościeli, otumaniony jeszcze snem. Na zewnątrz zapadł mrok. Pozwoliłem oczom zamknąć się, a potem zmusiłem je do ponownego otwarcia i zsunąłem nogi z łóżka. Otoczyło mnie zimne powietrze, od którego dostałem gęsiej skórki. Kiedy wstałem, starając się przypomnieć sobie, gdzie jest włącznik światła, mój wzrok przyciągnął jakiś ruch za oknem. Nadal nagi, podszedłem i spojrzałem przez szybę. W oddali, może w odległości mili, jarzyło się i migotało jakieś monstru- alne stworzenie. Brązowozłoty, plamiasty tułów przechodził w długi, gruby, stożkowato zakończony ogon. Stworzenie to zmierzało, zataczając się jak pijane, w stronę oberży. Namacałem kontakt przy drzwiach i włączyłem światło, a potem podszedłem do umywalki. Otworzyłem kran z gorącą wodą. Zakasłał, potem zadrżał, ale nic z niego nie wypłynęło. Umyłem się pod kranem z zimną wodą, podnosząc garść po garści lodowatej cieczy do twarzy, dopóki się całkowicie nie rozbudziłem. Spojrzałem na siebie w lustrze. Oczy miałem podpuchnięte, czoło poryte zmarszczkami. Jak długo spałem? Pięć godzin? Sześć? Z ręcznikiem w ręku wróciłem do okna. Stwór podszedł bliżej. Jego krótka głowa zakończona była rozdwojonym językiem, który wydawał się lizać nos. Szybko się ubrałem i zszedłem na dół. Oba bary były pełne ludzi, jednych w mundurach z demobi- lu, innych w anorakach i butach gumowych. Jeszcze inni byli w futrzanych czapkach z nausznikami. Kilku mężczyzn miało brody. Przez okno zauważyłem kobietę, z którą wcześniej roz- mawiałem. Stała rozkraczona na asfalcie przed barem, paląc papierosa. Wyszedłem i stanąłem przy niej. Nadal paliła, nie zdradzając żadnym gestem, że zauważyła moją obecność. - Widziałem coś ze swojego pokoju. Pomyślałem, że po- winienem pani powiedzieć. - Tak? - Trzymając papierosa na wysokości uda, gapiła się w mrok. - Wyglądało to jak salamandra. Nic nie powiedziała. Obok jej rękawa unosiła się w górę cienka spirala dymu. - Czy ma się coś wydarzyć? - zapytałem. - To ty mi powiedz. - Jak mogę coś o tym powiedzieć? Nigdy przedtem tu nie byłem. Przyjrzała mi się z ukosa. Zdawała się coś rozważać. Potem powiedziała: - To będzie palenie zwierząt. - Nie rozumiem. - Co roku, mniej więcej o tej porze - powiedziała - palimy te zwierzęta. Za każdym razem robimy to w innym miejscu, zęby nie przeszkodziły nam władze. To z naszej strony taki mały odruch sprzeciwu wobec tego, co jest. - Wiem o sprzeciwie - powiedziałem. - Tak? - Nadal przyglądając mi się, zaciągnęła się papie- rosem, a potem wydmuchnęła dym kątem ust. Niespodziewanie dla samego siebie powiedziałem jej, kim jestem i co zrobiłem. Może chciałem zrewanżować się jej za szczerość wobec mnie, ale też i coś w surowych rysach jej twarzy i zaciętym wyrazie ust zachęcało do zwierzeń. Byłem pewien, że jej początkowa niechęć wynikała tylko z daleko posuniętej ostrożności. Tak więc opowiedziałem jej wszystko. Pod koniec skinęła wolno głową. - Słyszałam o tej bombie - powiedziała. - Zginęły cztery osoby. - Nie wiedziałem. - Spojrzałem na nocne niebo. Matowy grafit chmur pojaśniał na srebrzysty kolor w miejscu, gdzie próbował się przez nie przebić księżyc. - Ale o mnie nie było nic, co? - O tobie? Nie. - To dobrze. Po raz pierwszy spojrzała mi prosto w twarz, zwężając w kącikach oczy, i nagle poczułem się wątły, niemal kruchy. - A więc jesteś uciekinierem? - rzekła. Spróbowałem się uśmiechnąć. Jednak moje usta skrzywiły się, czego się nie spodziewałem, i musiałem uciec spojrzeniem w bok. - Tak - mruknąłem. - Chyba jestem. - Wybrałeś sobie na to ciekawy czas. - Rzuciła niedopałek na jezdnię. - Wejdźmy do środka. Postawię ci kielicha. Podczas konferencji widziałem tęgo pijących ludzi, Fernan- deza, Boormana i całą resztę, ale było to nic w porównaniu z chlaniem, które widziałem tego wieczoru w Oberży pod Siekierą. Ja też piłem więcej niż kiedykolwiek przedtem, wię- cej, niż myślałem, że mogę wypić. Po otrzymaniu podwójnej brandy od Fay Mackenzie - bo tak się nazywała właścicielka oberży - jej przyjaciel, Hugo, postawił mi następną, potem przyszła kolej na mnie i zdałem sobie sprawę, że piję trzecią. Teraz zawsze prosiłem o brandy. Stała się moim trunkiem. Traktowałem ją jako coś w rodzaju probierza, jako sposób na przerzucenie pomostu między bezpośrednią przeszłością a niepewną przyszłością. Hugo odkrył, że jestem - jak to określał - zbiegiem, i co chwilę poklepywał mnie po ramieniu i proponował dolewkę, chociaż mój kieliszek wydawał się stale wypełniony po brzegi. Starał się również za wszelką cenę poznać powody, które skłoniły mnie do opuszczenia Czerwonej Strefy. - Już wiem- wykrzyknął, pokazując duże żółte zęby - po prostu nie mogłeś już znieść tego całego zadowolenia, co? - Chwyciwszy się jedną ręką za bok, jakby dostał kolki, zgiął się wpół, rozbawiony własnym dowcipem. Akurat wtedy wybuchła bójka. Tłum rozsunął się, jakby przyciągnięty jakąś magnetyczną siłą do boków baru, a na środek prowizorycznej areny wyszło chwiejnym krokiem dwóch mężczyzn splecionych ramionami. Ciężko dyszeli i sapali, ale wydawało się, że żaden nie przeważa nad prze- ciwnikiem. Wyobrażałem sobie przez chwilę, że jest to jakiś pierwotny taniec. W końcu jeden z nich wyswobodził się z uścisku przeciwnika i wyprowadził cios. Jego pięść zatoczyła w powietrzu łuk jak kula stalowa używana do burzenia starych domów, ale niczego nie rozbiła, a kiedy stracił równowagę i zachwiał się w bok, drugi walnął go nad uchem. - Oto, po co przyjechałeś - ryknął Hugo. - Kawałek prawdziwego życia. Otworzyłem usta, chcąc już powiedzieć, że nie ma racji, ale zaraz znowu je zamknąłem. Zawsze kojarzyłem Czerwoną Strefę z promiennością, prostotą, poczuciem nadziei. Dziwne, ale teraz wydało mi się, że te cechy składają się na coś zbytecznego, nawet na pewną słabość. Zgodnie z myślą Galena, krew była jedynym humorem, który w nadmiarze nie odznaczał się żadną konkretną właściwością. Krew należało postrzegać jako źródło równowagi psychicznej, a jednak świat, w którym żyłem przez ćwierć wieku, świat, od którego się od- wróciłem, wydawał się nie tyle zrównoważony, ile nadmiernie ugrzeczniony, pozbawiony ciepła i uczucia, nijaki. Teraz ci dwaj przenieśli się już na asfalt przed barem, a ich walka wyglądała bardziej dramatycznie w świetle skierowanych na nich reflektorów samochodowych. Zobaczy- łem trzeciego mężczyznę, z banknotami włożonymi między palce jak kawałki zniszczonego wachlarza. Robiono zakłady o wynik. Tymczasem w barze wszedł na stół jakiś jasnowłosy mężczyzna i zaczął śpiewać. Była to melodia tradycyjnej bal- lady, ale słowa należały do pieśni protestu. Śpiewał, że ludzie są różni, ale jeśli spojrzy się głębiej pod te różnice, to widać, że wszyscy są tacy sami. Musi się pozwolić nam żyć razem, uzupełniać się. Na tym polega prawdziwa wolność. Była to oczywiście wywrotowa idea, jeśli nie zdrada stanu, i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo oddaliłem się w ciągu minionych osiemnastu godzin od mojego dotychczasowego życia. Sala omal się nie rozpadła na kawałki, kiedy wszyscy przyłączyli się do refrenu, który mówił o potrzebie obalenia obecnych władz. Jednak zanim jeszcze skończyła się pieśń, ludzie ruszyli do wyjścia. Kiedy zapytałem Hugo, co się dzieje, spojrzał na mnie przez ramię szeroko otwartymi oczami. - Nadchodzą zwierzęta! - krzyknął. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Kiedy po południu przy- szedłem do oberży, droga prowadząca do niej była pusta, a nawet sprawiała wrażenie opuszczonej, natomiast teraz wypełniał ją po brzegi tłum. Ludzie szli nawet rowami i, są- dząc po podskakujących i migoczących w oddali światłach, dużo osób wędrowało na przełaj przez pola. Podeszła do mnie Fay Mackenzie. Powiedziała mi, że każdego roku biorą udział w święcie cztery miejscowe społeczności. Każda z nich nie tylko sporządza jedno zwierzę, które musi być wykonane w tajemnicy, ale jest też odpowiedzialna za dostarczenie go w miejsce wybrane na spalenie. Jej następne słowa zagłuszyła przeraźliwa kakofonia gwizdów i świstów, które powitały procesję, kiedy przebyła zakręt drogi pod nami. Wszystkie cztery stworzenia zrobione były z papier-mache i oświetlone od wewnątrz, a ich rozmiary mnie zdumiały. Pochód otwierał królik. Mimo że kicał na tylnych łapach, był wysoki co naj- mniej na piętnaście stóp. Głowę i tułów miał upiornie białe, z czarnymi łatami, uszy położone płasko po sobie, jakby już wiedział o czekającym go losie. Paciorkowate oczy wyglądały na przerażone, niewidzące. Za królikiem płynął konik morski, który był jeszcze wyższy, bo jego ładnie wyrzeźbiona głowa unosiła się na poziomie okapów dachów mijanych domów. Chociaż pomalowany był na delikatny liliowy odcień, też wydawał się przepełniony przeczuciem zagrożenia. Widać je było w opornym wygięciu jego tułowia i wydęciu koralowych ust. Następnie ukazał się paw z piersią jakby pokrytą ciemno- niebieską emalią. Miał w pełni rozłożony ogon, z dziesiątkami oczu na błyszczącym tle turkusu, zieleni i złota. Ku swojemu zdziwieniu nie czułem najmniejszego nawet drgnięcia dumy czy lojalności. Na końcu - i w tym momencie gwizdy i pohu- kiwania niemal mnie ogłuszyły - kroczyła salamandra, którą widziałem wcześniej. Z bliska przedstawiała przerażający widok - jej długi język zwisał z bezzębnych szczęk, krótkie, pokryte łuskami nogi chwytały powietrze. Kiedy, kołysząc się z boku na bok, minęła nas, ludzie z baru, niektórzy z butelka- mi, inni z pochodniami, przyłączyli się do procesji. Poszedłem za nimi i ja, z kolejnym kieliszkiem brandy w ręku. Niedaleko od szczytu przełęczy tłum popłynął w lewo, na wąski trakt, który prowadził w dół, do czegoś w rodzaju rozpadliny czy kotliny. Ze stromymi, trawiastymi zboczami z trzech stron i ciemną ścianą skał z tyłu, miejsce to miało wszelkie cechy naturalnego amfiteatru. Na dnie wzniesiono drewniane platformy, pod którymi ułożono stosy chrustu. Zebrani tam ludzie śpiewali pieśń, którą niedawno słyszałem w barze. Kiedy docierali do jej końca, wracali po prostu do początku, a z każdym powtórzeniem wykonywali ją coraz głośniej. Zanim zszedłem na dół, ja też znałem jej słowa. Przepchnąłem się ku środkowi areny. Zwierzęta wciągnięto już na platformy. Widziane z dołu, przypominały szkaradne stwory, które pojawiają się w powiastkach umoralniających. Podejrzewam, że dzieci, które brały udział w paleniu, miały potem koszmarne sny. Jeśli nie zrobisz, co ci się każe, dopad- nę cię salamandra i ugryzie bezzębną paszczą w pięty. Albo upiorny królik z niewidzącymi, różowymi ślepiami. W tej części świata były one ogrami. Były postrachem dzieci. Wyczuwszy jakiś zamęt w tłumie, obróciłem się w porę, by zobaczyć, że się rozsuwa. Ku powstałej luce kroczył ciem- nowłosy mężczyzna, mając po bokach uzbrojonych cywilów w kominiarkach. Ubrany był w czarne łachmany, jakby właśnie wyciągnięto go z płonącego domu; z jego odzienia unosiły się smużki dymu, a na trawie za nim zostawał szlak z żarzącego się popiołu. Zaczął wspinać się po drewnianych schodach. Pod platformą jego eskorta utworzyła rząd, stając przodem do tłumu, z przewieszonymi ukośnie przez piersi półautomatami. Zapadła cisza. Słychać było tylko pomruki. Mężczyzna, wchodząc na podwyższenie, cały czas zwrócony był do zebranych plecami. Dopiero kiedy stanął pod przerażającą paszczą salamandry, odwrócił się przodem. Z tłumu wyrwał się stłumiony okrzyk. Jakieś dziecko zaczęło płakać. Twarz i ręce mężczyzny były czarne, tak czarne, że początkowo nie mogłem ich odróżnić od ciemnego tła. Otworzył usta, jakby miał przemówić, ale zamiast słów wydobyły się z nich płomienie i dym. Wszystko w nim było czarne. Białka oczu, zęby. Nawet język. Zerwał się wiatr. Poruszyły się jego zwęglone łachmany. - Jestem Mistrzem Pożogi - powiedział powoli, głosem tak niskim i gardłowym, że wyobraziłem sobie, iż jego krtań również została uszkodzona przez ogień. - Witaj -odparł tłum, co zabrzmiało, przez kontrast z jego głosem, niemal nieśmiało. Mistrz milczał przez chwilę, po czym przemówił ponow- nie: - Jeśli mówią nam, w co mamy wierzyć, to wierzymy? - Nie - odparł tłum, tym razem głośniej. - Jeśli mówią nam, kim jesteśmy, to słuchamy? Tłum krzyknął: - Nie! Zerknąłem przez ramię. Ludzie wypełniali całą łąkę, aż po szczyt ścieżki. Na tle nieba widziałem zarysy głów, a wszyst- kie twarze były zwrócone w stronę Mistrza. - Wiemy, kim jesteśmy - mówił - i kim nie jesteśmy. Tłum wydał pomruk zgody. - A to, kim nie jesteśmy - ciągnął - teraz uroczyście zniszczymy. Najpierw jego prawa ręka wystrzeliła ukosem w górę, po- tem lewa, i z obu rękawów poleciały jasnymi łukami palące się węgielki. Tłum krzyknął jednym głosem, głosem, w którym słyszałem zarówno zachwyt, jak i trwogę, a następnie wybuchnął żywiołowym aplauzem. Węgielki wylądowały na chruście pod zwierzętami, a ten zaczął płonąć. Ale Mistrz Po- żogi zniknął. Chociaż najwyraźniej nie zszedł z platformy, nie było go na niej widać. Jego ochroniarze odchodzili wyboistą ścieżką prowadzącą do wylotu przełęczy. Ich ciemne ubrania stopiły się wkrótce z mrokiem zalegającym łąkę. Salamandra nade mną zaczęła trzeszczeć i skręcać się, kiedy płomienie sięgnęły jej brzucha. Odwróciłem się do stojącego obok mnie mężczyzny. W świet- le rzucanym przez ogień jego twarz wydawała się lśnić. - Gdzie on poszedł? - zapytałem. Mężczyzna nie odrywał wzroku od płonących zwierząt. - Pewnie jesteś tu po raz pierwszy. - Tak. Ogon pawia rozgorzał ze złowieszczym trzaskiem. - Niektórzy mówią, że jest przywódcą Czarnego Kwa dratu — powiedział mężczyzna. — Inni, że tylko wędrownym magikiem. - Odwrócił się do mnie i na jego policzek padł tak nagle i tak wyraźnie cień jego nosa, że aż się wzdrygną łem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Będziesz musiał sam zdecydować. - To ty - powiedziałem. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Naprawdę? - spytał. Ludzie rozpierzchli się z krzykiem, kiedy głowa salamandry oddzieliła się od ciała i poszybowała w powietrze, wyrzucona w górę podmuchem gorąca, i wisiała tam przez chwilę, jakby przytrzymywana przez linę. Kołysała się na ciemnym niebie, łypiąc na nasze uniesione twarze, a potem pochłonęły ją płomienie, jej długi język zwinął się, skurczył i poczerniał, i w ostatnim, gwałtownym szarpnięciu, w którym zdawała się rzucać za siebie żałosne spojrzenie, wspominając być może wcześniejszą podróż, opadła na ziemię deszczem iskier i zo- stawiła po sobie tylko kupkę spalonego papieru i osmalony druciany szkielet. Patrzyłem, jak podbiega kilkoro dzieci i szturcha zwłoki patykami. Potem, jak wielu innych, odwró- ciłem się i ruszyłem z powrotem ku drodze. Nie pamiętałem później, jak się poznaliśmy, tylko to, że stałem w barze i że oni też tam byli, cała trójka. Najwięcej mówił Leon. Miał skórzaną kurtkę i obwiedzione czarnym proszkiem antymonowym powieki. Drugi mężczyzna, Mikę, miał wytatuowaną na boku szyi sieć pajęczą. Dziewczyna miała na imię April. W szkarłatnej chustce na głowie, wystrzępionej kurtce dżinsowej i długich do kolan butach miała w sobie coś z pirata. Leon powiedział mi, że mieszkają w Ustionie, leżącym sześćdziesiąt mil na północ od wioski, ale zawsze przyjeżdżają na palenie zwierząt. Nie można nie wziąć w tym udziału. W trakcie rozmowy jakoś wyszło na jaw, że myślę o udaniu się w tym samym kierunku. - Chcesz, żebyśmy cię podwieźli? - rzekł Leon. - Sami tam jedziemy. Zaraz. Mikę i April wypili duszkiem drinki i postawili puste szklanki na barze. Wydawało się, że decyzję podjęli bardzo szybko. - To żaden kłopot - powiedziała April. - Naprawdę. - Wpatrując się we mnie, włożyła mi rękę pod ramię. - No, skoro tak. - Dokończyłem swoją brandy. - I o to chodzi - rzekł Leon. - No dalej, Tom. - April pchnęła mnie łagodnie w ramię i wyszliśmy razem z baru. Leon miał poobijaną furgonetkę z orurowaniem z przodu i dodatkowymi światłami zamontowanymi na dachu. Na polowania, wyjaśnił. Zanim jednak zdążył przejść do szcze- gółów, uświadomiłem sobie, że zostawiłem torbę w pokoju. Powiedziawszy, że za moment będę z powrotem, odwróciłem się i pospiesznie wróciłem do oberży. Na górze, kiedy zapaliłem światło, wydało mi się, że mój pokój trochę się przekrzywił, jak obraz na ścianie. Teraz, kiedy przyjąłem propozycję Leona, bałem się, że może się znie- cierpliwić i odjedzie beze mnie. No i była też tam oczywiście April - to kuszące spojrzenie, które mi rzuciła, sposób, w jaki powiedziała do mnie „Tom"... Spakowałem się najszybciej, jak mogłem, zasunąłem suwak torby, potem przewiesiłem ją przez ramię i zbiegłem po schodach. W barze zastałem Fay Mackenzie. Nie mogłem się jej nadziękować za to, że mnie przyjęła, tak dobrze potraktowała, a nade wszystko za to, że mi zaufała. Pewnie powiedziałem za dużo, wyrzucając z siebie słowa bez ładu i składu, ale tylko uśmiechnęła się i życzyła mi powodzenia. Nie chciała przyjąć pieniędzy za pokój. Powietrze na zewnątrz zgęstniało. Dym ze stosów spłynął ze wzgórz, na wysokości głowy wirowały płatki zwęglonego papieru. Moi nowi znajomi stali na skraju parkingu, pogrążeni w rozmowie. Potem jeden z nich dostrzegł mnie i odsunęli się od siebie, zwracając się twarzami w moją stronę. - Wszystko załatwione? - zapytał Leon. Skinąłem głową. Przytrzymał drzwi od strony pasażera. Wszedłem pierwszy, mając nadzieję, że za mną wsiądzie April, ale jako następny wdrapał się Mikę, zostawiając dla April miejsce przy drzwiach. Leon obszedł samochód i wsiadł na fotel kierowcy. Znalazłszy się za kierownicą, uruchomił silnik, wprowadził na wysokie obroty i szybko puścił sprzęgło. Furgonetka ruszyła z piskiem opon drogą biegnącą od oberży. April pochyliła się ku niemu i zapytała: - Jesteś pijany? - Nie bardziej niż zwykle - odparł. Trzymałem torbę na kolanach, ściśnięty między mężczy- znami. W samochodzie było zimno i unosił się zapach oleju i papierosów. Patrzyłem, jak światła reflektorów wydobywają z ciemności zakręt po zakręcie. Obróciłem się do Leona. - Mówiłeś, że jak to jest daleko? - Dokąd? - powiedział. - Do Ustionu. - Nie wiem. Kawałek drogi. Wydawał się uważać moje pytanie za nieistotne. Ścisnął mi się żołądek. Spojrzałem ukradkiem na jego profil, licząc na to, że znajdę w nim coś, co mnie uspokoi, ale zobaczyłem tylko zmarszczoną ponuro brew i zęby odchylone do tyłu jak u rekina - cechy, których nie zauważyłem w barze. Po pięciu czy dziesięciu minutach jazdy Leon skręcił ostro w prawo, na dużo węższą drogę. Mike'a i mnie odrzuciło w le- wo, i April krzyknęła, a potem zaklęła, kiedy przydusiliśmy ją do drzwi. Leon tylko się roześmiał. Furgonetka trzęsła się i podskakiwała na dziurach, niewidzialne gałęzie drapały okna i dach. Kiedy patrzyłem przez przednią szybę, starając się ustalić, dokąd jedziemy, ukazał się przed nami szeroki, wysypany żwirem i zarośnięty zielskiem, plac postojowy. Reflektory omiotły część budynku i w ich świetle zauważyłem wieżyczkę i obrośniętą bluszczem ścianę. - Gdzie jesteśmy? - zapytałem. Nikt mi nie odpowiedział. Leon wyłączył światła i silnik, a potem otworzył drzwi i wysiadł. April i Mikę wyszli z drugiej strony. Zawahałem się chwilę, a potem wyszedłem za nimi. Zaparkowaliśmy obok okrągłego stawu o wysokim brzegu i lustrze pokrytym płaszczem liści lilii. Podniosłem wzrok na stojący za nim budynek. Skrzydła odchodzące od stróżówki zwieńczone były blankami, a okna podobne do okien średniowiecznych zam- ków. Odwróciłem się do Leona, który zdawał się pogrążony w jakimś transie. Jego przyjaciele stali obok, ale patrzyli w różnych kierunkach, jakby trzymali straż. Nie wiedziałem, po co przywieźli mnie w to miejsce. Podejrzewałem, że chcą mnie wplątać w jakieś ich sprawy, przez co mogę stracić z pola widzenia moje własne. - Kiedyś był tu zakład dla obłąkanych - powiedział Le on - ale został zamknięty dawno temu. Noc była cicha i bezwietrzna. Wszystko zalane było świat- łem księżyca. Podszedłem do Leona. - Muszę ruszać - powiedziałem. - Może mógłbyś mi po wiedzieć, w którą stronę mam iść. Nie odrywał oczu od budynku. - Najpierw musisz nam coś dać. Za nasz trud. Gapiłem się na niego w osłupieniu. - Coś wam dać? - Jakąś zapłatę. Mikę chwycił mnie z tyłu, unieruchamiając mi ręce, a po- tem Leon zaczął przeszukiwać mi kieszenie. - Jeśli chcecie pieniędzy - powiedziałem - to są w port felu. Leon odsunął się ode mnie. Za nim April rozcięła nożem moją torbę i zaczęła wyrzucać z niej ubranie na ziemię. - Tam nie ma niczego wartościowego - powiedziałem. Leon znowu przysunął się do mnie, zasłaniając dziew czynę. - Wiesz, co jest grane, nie? - Szara poświata na jego od chylonych do tyłu zębach. - Chociaż nie, to niemożliwe - dodał zaraz. - Bo jakbyś wiedział, to nie wpakowałbyś się w tę sytuację. - Patrzyłem, jak otwiera mój portfel i przegląda jego zawartość. Poświecił latarką na moją wizę, potem na mój dowód tożsamości i cicho gwizdnął. April, nadal pochylona nad moją torbą, obejrzała się. - Co? - Słyszałem, że on jest z innego miejsca - powiedział Leon. - Tylko nie wiedziałem skąd. - A skąd on jest? - zapytała April. Leon powiedział jej. - Jak myślisz, co on tutaj robi? - zapytała. Nadal badając moje dokumenty, Leon nic nie odpowie- dział. April podeszła do mnie. - Może być szpiegiem - powiedziała. Zaledwie poprzedniej nocy sam pomyślałem tak o sobie, ale użyłem tego słowa w czysto romantycznym sensie. Teraz używano go poważnie, jako oskarżenia. - To absurdalne - rzekłem. Niemal w tej samej chwili nastąpił wybuch w mojej głowie i upadłem na żwir, a po lewej stronie mojego pola widzenia wisiały światła niczym zasłona z jaskrawych, wydłużonych koralików. Mikę musiał mnie uderzyć. Kiedy leżałem, podeszła April i ściągnęła ze mnie płaszcz. Nawet nie próbowałem się opierać. Włożyła płaszcz na swoją dżinsową kurtkę i zaczęła w nim paradować nad stawem, jakby była na pokazie mody. Była dużo niższa ode mnie, więc brzeg płaszcza ciągnął się za nią po żwirze. - Niszczysz go - wymamrotałem. But Mike'a trafił mnie tuż pod żebra. - To teraz jej płaszcz - powiedział. - Może z nim robić, co się jej podoba. Leżąc na boku, zwinięty wpół, czułem, jak do ust napływa mi żółć. Jednocześnie odniosłem wrażenie, że jest już po wszystkim i że mogło się to skończyć dużo gorzej. Dostali, co chcieli - moje pieniądze, moje dokumenty i mój płaszcz. Najwyraźniej jednak musiało się to odbyć według pewnego protokołu. Nie mogli odjechać, dopóki nie zostanie należycie ustanowiona ich wyższość. Dlatego musiałem przede wszystkim nie przyciągać już ich uwagi. Lepiej płaszczyć się i udawać nieżywego. Okazało się, że była to skuteczna metoda. Kiedy następ- nym razem spojrzałem, byli odwróceni do mnie plecami. - Prawie bym zapomniał - rzucił Leon przez ramię. - Idż tamtędy. - Wskazał na drzewa. April powiedziała coś, czego nie dosłyszałem. Obaj męż- czyźni się roześmiali. Trzasnęły drzwi samochodu. Z głową nadal spoczywającą na ziemi, czułem w zębach huk silnika, drgania przewodzone przez beton, rodzaj basowej nuty. Furgonetka zawróciła po- woli ciasnym półkolem i oślepiła mnie na sekundę, omiatając światłem reflektorów. Oczami wyobraźni zobaczyłem siebie tak, jak oni musieli mnie widzieć - leżącego jak szmata, z oczami zwężonymi w szparki. Ryk silnika ucichł. Jeszcze przez jakiś czas po ich odjeździe wydawało mi się, że słyszę warkot furgonetki, ale potem doszedłem do wniosku, że jest to tylko jedna z warstw, które składają się na ciszę - a może nawet jakaś pozostałość po wybuchu bomby, fizyczne wspo- mnienie, dygot, który zachował się pod moją skórą. Leżałem na ziemi jak sparaliżowany. Jakaś część mnie chciała nawet zasnąć. Zabrali mi wszystko - choć nie, nie cał- kiem. Miałem przynajmniej banknoty schowane w kołnierzu. Teraz mi się przydadzą. Skąd więc to poczucie porzucenia, ta utrata wszelkiej inicjatywy? Zapewne stąd, że mnie napad- nięto. Tam, skąd przyjechałem, takie rzeczy się nie zdarzały. Działanie brandy zaczynało przechodzić i w ustach miałem smak popiołu. Zmusiłem się do powstania. W mojej głowie nadal wisiała zasłona z paciorków, lekko falując, jakby ktoś przed chwilą przez nią przeszedł, i za każdym razem gdy brałem oddech, czułem się tak, jakby ktoś wbijał mi w lewą stronę klatki piersiowej ostry nóż. Miałem nadzieję, że będę mógł kontynuować podróż pieszo, ale było już po północy i nie znałem dokładnie charakteru moich obrażeń. Sensowniej by- łoby schronić się w zakładzie dla obłąkanych. Kiedy nadejdzie ranek, będę mógł ocenić swoją sytuację. Pozbierałem się z ziemi i podszedłem do mojej torby. Boki miała rozcięte, a ubranie było rozrzucone wokół niej. Wezmę tylko to, co mogę nieść w kieszeniach - skarpetki, szczoteczkę do zębów, bieliznę. Sweter też się przyda, pomyślałem. Zdją- łem marynarkę i wciągnąłem na siebie jedyny sweter, który zabrałem ze sobą, krzywiąc się z bólu, kiedy podniosłem ręce nad głowę. Całą resztę zostawiłem tam, gdzie leżała. Z daleka torba wyglądała tajemniczo, przyprawiając nawet o lekkie ciarki - jedna z tych rzeczy, które skłaniają ludzi do wiary w uprowadzenia przez kosmitów. Jakieś przeczucie powstrzymało mnie przed próbą dostania się do budynku głównym wejściem. Obszedłem jedną z wież i poszedłem wzdłuż lewego boku zakładu. Kiedyś była tam ścieżka, ale zarosły ją osty i jeżyny, musiałem się więc przez nie przedzierać, trzymając ręce na wysokości barków, skierowane łokciami na zewnątrz, jak ktoś wchodzący do zimnej wody, żeby popływać. W świetle księżyca trudno było ocenić odległość. Nisko wisząca gałąź omal nie wykłuła mi oka, piekły mnie grzbiety palców w miejscach, gdzie otarłem się nimi o niebieskoszare kępy pokrzyw. Wreszcie, przy końcu budynku, krzaki się przerzedziły i udało mi się dotrzeć do okna. Zacząłem szukać jakiegoś kamienia, uklęknąwszy na ziemi i macając na oślep, ale nie mogłem nic znaleźć, rozsznurowałem więc but, ująłem go za nosek i walnąłem mocno obcasem w szybę. Hałas rozbijanego szkła był tak głośny, że byłem pewien, iż za moment pojawi się dozorca albo stróż nocny. Znieruchomiałem i nasłuchiwałem. Nie dobiegł mnie żaden dźwięk, oprócz pohukiwania sowy z głębi lasu za moimi plecami. Wepchnąwszy resztę szyby do środka, włożyłem z powrotem but i przelazłem przez okno. Unosił się tam zapach drożdży. Również spirytusu metylo- wego. Ruszyłem w stronę drzwi. Pod stopami chrzęściło szkło. Potem wyszedłem na korytarz. Było tam znacznie ciemniej. Emalia na ścianach, niewyraźny zarys wózka ze stali nie- rdzewnej. Kiedy doszedłem do klatki schodowej, zacząłem się wspinać po schodach. Również i tym razem nie próbowałem racjonalizować mojej decyzji. Założyłem po prostu, że jest to instynkt, że włącza się jakaś pierwotna, szczątkowa cecha. W małym pokoiku na trzecim piętrze znalazłem łóżko, goły materac leżący na metalowych sprężynach, ale jednak łóżko, i mimo bólu, mimo wszystkich tych wyczerpujących wydarzeń ostatnich dwóch dni, roześmiałem się głośno. Odgłos śmiechu szybko ucichł. Ogromny, pusty budynek pozbył się go, jakby był czymś nieodpowiednim, czymś niewłaściwym, zwyczajem, który został zdyskredytowany albo zapomniany. Po drugiej stronie łóżka stało drewniane krzesło. Za nim znajdowało się jedyne okno w pokoju. Księżyc, o jasnej, półukrytej za chmurką twarzy, usytuował się w prawej górnej szybie. Osunąwszy się na łóżko, wyciągnąłem rękę i dotknąłem wezgłowia. W miejscach, gdzie pacjenci zakładu albo intruzi zdrapali farbę, widać było ciemne plamy, litery wyżłobione tak prymitywnie, że często zachodziły jedna na drugą. Wydawało mi się jednak, że odkryłem „ J", i zacząłem się zastanawiać, czy Jones trafił do takiego właśnie zakładu i czy kiedykolwiek zwinął się na materacu i próbował wy- skrobać na jakiejś części łóżka albo na ścianie swoje inicjały, i kolejny raz, mimo upływu czasu, ogarnęło mnie współczucie dla niego. Potem przypomniałem sobie moją pierwszą wizytę w tym klubie - idącego ku mnie Jonesa, zdrowego i całego. Zawsze istniała możliwość, że przeżył, a nawet, być może, że nieźle mu się wiedzie. A co ze mną? Czy mnie się też powie- dzie? Czy przeżyję? Ujrzałem moją sypialnię w rodzinnym domu, buk czerwonolistny za oknem, ulicę za nim. Miałem tak wyraźne poczucie istnienia, bycia sobą - tylko wtedy, przez tych kilka chwil. Czułem się tak obecny, tak żywy. I jeśli byłem teraz tutaj, ryzykując wszystko, to dlatego, że byłem zdecydowany zatrzymać to uczucie, nie pozwolić mu przeminąć. Ułożyłem się na boku i kiedy przykryłem się marynarką i podciągnąłem kolana pod pierś, okazało się, że nie jestem już w opuszczonym zakładzie dla obłąkanych, nie jestem już nawet w Żółtej Strefie, ale idę przez hol tego klubu, podnosząc rękę, by uchylić aksamitną zasłonę... Tej nocy budziłem się kilka razy. Za pierwszym razem w oknie nadal wisiał księżyc, chociaż przesunął się w jedną z dolnych szybek. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, na pozór zaledwie parę sekund później, księżyc zniknął. We wszystkich snach było mi zimno. Przed świtem usłyszałem gdzieś na zewnątrz jakieś tykanie. Wstałem z łóżka i po cichu przeszedłem przez pokój. Kiedy obróciłem klamkę, drzwi skrzypnęły. Popatrzyłem w lewo i zobaczyłem tylko długi jak tunel korytarz, wypełniony mlecznym światłem. Obróciłem się w prawo. W odległości dwudziestu stóp stał pies, patrząc na mnie przez bark. Miał małe oczy i tępo zakończony nos. Przypuszczam, że był to bulterier. Jednak taki jasny. Nienaturalnie jasny. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie z sercem w gardle. Odczekałem parę minut, a potem przyniosłem krzesło i zaklinowałem drzwi, podpierając nim klamkę. Przez resztę nocy spałem urywanym snem. Obudziłem się i leżałem zupełnie nieruchomo. Mój oddech wyglądał na tle ściany jak dym. Podniosłem się. Czułem sztywność w żebrach, ale nie sądziłem, że któreś jest złamane. Na skroni wyrósł mi guz w kształcie grzbietu łyżeczki do her- baty, a lewą brew miałem rozciętą. Skorupa zaschniętej krwi rozkruszyła się pod moimi palcami jak ziemia. Naciągnąłem marynarkę na sweter, a potem błądziłem powoli wzrokiem po pokoju. Bladozielone ściany, pomalowana na szaro podłoga z desek. Okno ukazujące wierzchołki drzew i zachmurzone niebo. Szafka. Biblioteczka, ale bez książek. Potem zoba- czyłem krzesło, oparte pod ostrym kątem o drzwi. Przypo- mniałem sobie, że był tam pies. Patrzył na mnie przez bark z zębami wyszczerzonymi bynajmniej nie w uśmiechu. Zacząłem się rozglądać za czymś, co mogłoby posłużyć mi od biedy za broń. W szafce znalazłem parę czasopism medycznych, plastikowy kubek do odmierzania leków i pustą puszkę po białej emulsji. W biblioteczce tylko słoik po dżemie, wypełniony brązowym płynem. Pod łóżkiem nie było niczego. W końcu wyłamałem jedną z nóg krzesła. Mogłem jej użyć jako maczugi. Gdybym wykorzystał puszkę po farbie jako rękawicę, mógłbym jedną ręką odpierać szarże psa, a drugą go atakować. Wszystkie te przygotowania wydawały się śmieszne - napraw- dę wyglądały na farsę - ale jak inaczej miałem.się bronić? Przyłożyłem ucho do drzwi. Cisza. Bojąc się głośniej ode- tchnąć, wyjąłem krzesło spod klamki i odstawiłem za siebie, a potem otworzyłem drzwi. Ciągnąca się w dal, pokryta linoleum podłoga. Na niej porozrzucane liście, rudawe i kru- che. Trzymając się blisko ściany, ruszyłem korytarzem. Pod moimi stopami trzaskały liście. W nocy ich nie zauważyłem, ale wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że jeśli narobię hałasu, mogę ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo. Dotarłem do klatki schodowej. Z dołu ciągnęło zimne powietrze. Na pierwszym piętrze znowu się zatrzymałem, bo odnio- słem wrażenie, że usłyszałem szczeknięcie, chociaż nie byłem tego pewien z powodu krwi szumiącej mi dziko w głowie. Zastanawiałem się, ile jest tu psów. Wydawało się niepraw- dopodobne, by był tylko jeden. Nie próbowałem wrócić do okna, które wybiłem. Zamiast tego przeszedłem przez kuchnię do pralni. Wreszcie znalazłem drzwi, które udało mi się odryglować. Nurkując pod splątanymi sznurami do prania, pokonałem jeden bieg scho- dów i wyszedłem na taras, który biegł wzdłuż całej tylnej ściany budynku. Wokół leżały kawałki rozbitych dachówek, a w szczelinach między szerokimi, nierównymi płytami ka- miennymi rosły dmuchawce. Z balustrady mogłem zlustrować teren. Trawnik, a potem żywopłot, oba przerośnięte i zdzi- czałe. W oddali poszarpana, utworzona przez drzewa linia horyzontu. Niebo było szare i nieruchome i ciążyło nad ziemią, głusząc wszystkie dźwięki jak lewy pedał fortepianu. Ruszyłem szybko przez trawę. Dopadł mnie głód, dolegli- wy jak samotność. Za wysokim ceglanym murem znajdował się ogród warzywny, co podniosło mnie na duchu, ale był on od zbyt dawna zaniedbany. Liście kapusty zamieniły się w poszarpaną ciemnozieloną koronkę, a łodygi rabarbaru były grube jak nadgarstki murarzy. Jeśli chodzi o jabłka, osy podziurawiły je jak rzeszoto. Udało mi się wykopać dwa ziemniaki, które wytarłem do czysta brzegiem koszuli i zjadłem na surowo. Później, pod przeciwległym murem, na patykowatym drzewie, znalazłem jedną gruszkę. Zerwałem owoc z gałązki i zbadałem pokrytą plamami skórkę, jakby szukając na niej instrukcji, a potem ugryzłem go, a miąższ, chociaż twardy i gorzki, okazał się dziwnie odświeżający. Mimo to nie mogłem się pozbyć uczucia, że zjadłem coś, co miało być jedynie ozdobą. Wyszedłem z ogrodu i zacząłem się wspinać na trawiaste zbocze, zmierzając pod osłonę drzew. Kiedy się tam znalazłem, zatrzymałem się i po raz ostatni spojrzałem na miejsce, gdzie spędziłem noc. Zdziwiło mnie, że nie zrobiono lepszego użytku z budynku po zakładzie dla obłąkanych - choleryków uważano za tak dynamicznych, tak przedsiębiorczych - ale być może te cztery kraje nie różniły się w końcu od siebie aż tak bardzo, jak powszechnie sądzono. Być może słynne różnice między nami były tylko wygodnymi wymysłami. Zdałem sobie sprawę, że moje myśli obierają nowy kierunek, i zacząłem się zastanawiać, czy nie wywarli na mnie wpływu - niektórzy mogliby powiedzieć „skazili" - Fay Mackenzie i jej przyjaciele. Jednak zanim doszedłem do jakichś wniosków, zobaczyłem białego psa, który człapał wzdłuż skraju budynku z nosem przy płytach, jakby coś wytropił. Nie mogłem dłużej zwlekać. Ścisnąwszy mocno nogę od krzesła, zagłębiłem się w las. Po pewnym czasie wyszedłem na grzbiet wzgórza, poniżej którego, co stwierdziłem ze zdumieniem, biegła granica. Z miejsca, gdzie się znajdowałem, widziałem mur przebiegający przez wiejski krajobraz - pola, głogowe żywopłoty, wąskie, kręte drogi. Przez chwilę myślałem, że patrzę na Niebieską Strefę, ale potem przypomniałem sobie, że w ogóle nie widnia- ła ona na mapie w barze. Granica z Niebieską Strefą powinna znajdować się co najmniej o godzinę jazdy samochodem od wioski, a szosą jechaliśmy nie dłużej niż pięć, dziesięć minut. Leon i jego przyjaciele powiedzieli mi, że jedziemy na północ, do ich miasta, ale w rzeczywistości musieliśmy pojechać na wschód. Widziałem teraz Zieloną Strefę. Nie tylko mnie obrabowali, ale i okłamali. Może właśnie dlatego śmiali się tuż przed odjazdem. Zmęczony i zrozpaczony usiadłem pod drzewem, kładąc na ziemi moją dziwaczną broń. Była to typowa wiejska granica, z pojedynczym betonowym murem ciągnącym się w obie strony. Nie było tam żadnych wież strażniczych, żadnych pasów śmierci. Nie było mężczyzn z karabinami. Równolegle do muru biegły ślady kół, wygniecione w trawie przez regularne patrole. Przywiodło mi to na myśl odcinek muru, o którym opowiedziała mi Marie. Myśleliśmy, że mamy zwidy. Po prostu przeleźliśmy na drugą stronę. W tym murze nie widziałem jednak wyrw ani dziur, a zresztą nawet gdyby tam były i tak nic by to mi nie dało. Nie miałem najmniejszej ochoty prze- chodzić do Zielonej Strefy. Niczego tam dla mnie nie było. Mimo to po chwili ciekawość wzięła górę i ruszyłem w dół zbocza. Kilka minut później stałem w cieniu muru. Zobaczy- łem od razu, że jest bez skazy i nie do pokonania. Żadnych usterek ani szczelin. Nawet żadnych rys. Zbudowano go do standardowej wysokości, z gładko zaokrąglonym występem na górze, czymś w rodzaju przewieszki. Nie było tam niczego, na czym można by oprzeć stopę albo czego można by się uchwycić - żadnego punktu oparcia. Położyłem dłoń na jego powierzchni. Była zimna jak płyta nagrobna. Zapowiadała śmierć. Nawet tutaj, pod niewinnym listopadowym niebem. Nawet w środku tego pustkowia. Odsunąłem się od muru. Co teraz? W tej samej chwili usłyszałem lekki, buczący dźwięk, podobny do odgłosu wiertarki albo elektrycznej maszynki do golenia. Spojrzałem na północ, przesuwając wzrok wzdłuż ko- lein. Nadjeżdżał stamtąd motocykl, wpełzając na wzniesienie terenu i zsuwając się z niego, a kiedy się zbliżył, zobaczyłem, że kierowca ma na sobie mundur pogranicznika choleryków, czarną, przeciwdeszczową kurtkę z żółtym szlaczkiem i pi- stolet w żółtej kaburze. Motocykl zatrzymał się obok mnie. Nie poruszyłem się. Strażnik wyłączył silnik, potem zdjął kask i położył go przed sobą, na zbiorniku paliwa. - Trudno gadać z czymś takim na głowie - powiedział. - Wyobrażam sobie - odparłem. Skaleczył się przy goleniu i mały prążek zakrzepłej krwi na brodzie przydawał mu pewnej bezbronności. Jego czarne włosy zostały zgniecione przez kask. Przypomniało mi to, co było dość osobliwe, o miejscach na łąkach, gdzie urządzano pikniki albo uprawiano miłość. Teraz, kiedy stanąłem w obli- czu niebezpieczeństwa, które ledwo mogłem sobie wyobrazić, czułem się dziwnie spokojnie i zaczęła mnie ogarniać wielka i nieprzewidziana wesołość. - Co tu robisz? - zapytał strażnik. - Spaceruję - odparłem. - Nie myślisz chyba o... - Rzucił spojrzenie na wierzch muru. Uśmiechnąłem się. - O przejściu na drugą stronę? A jak bym to zrobił? - Roz łożyłem ręce, by zademonstrować moją niewinność, fakt, że nie mam nic do ukrycia. - Zdziwiłbyś się - rzekł strażnik. Zdjąwszy skórzane rękawice, wyjął kapciuch z tytoniem i bibułki do skręcania papierosów, po czym zaczął opowiadać o niejakim Jake'u Tilneyu, który został przeniesiony do Żółtej Strefy, kiedy miał czterdzieści parę lat. Chociaż pozornie zdawał się przyzwyczajać do nowego życia, nigdy nie zaprzestał prób znalezienia jakiegoś sposobu na powrót do Zielonej Strefy, która była jego poprzednią ojczyzną. W końcu wymyślił coś tak oczywistego, tak prostego, że zasługuje to na miano genialnego wynalazku. Zaprojektował i skonstruował kieszonkową drabinę. Jej całkowita długość po rozłożeniu wynosiła jedenaście i pół stopy, co dokładnie odpowiadało wysokości muru, Ale po złożeniu tworzyła metalowy prostokąt o wymiarach dwanaście na osiemnaście cali i ważyła nie wię- cej niż torebka cukru. Pewnego dnia Jake pojechał na odludny odcinek granicy. Przez nikogo nie zauważony rozłożył swoją drabinę i wszedł po niej na mur, a potem po prostu wciągnął ją, postawił po drugiej stronie i zszedł na dół, i wszystko to zajęło mu niespełna sześćdziesiąt sekund, a przynajmniej tak utrzymywał w złożonych później zeznaniach. - Złapano go - powiedziałem. Strażnik skinął głową. Kiedy Jake Tilney stanął przed trybunałem, utrzymując, że jego miejsce jest w Zielonej Strefie, sędziowie go wyśmiali. Powiedzieli, że samym sposobem swojej próby ucieczki do- wiódł ponad wszelką wątpliwość, że nie nadaje się do życia w tamtym kraju. Może gdybyś zrobił coś mniej praktycznego, mówili, mniej śmiałego... Ale wtedy by się to nie udało, odparł Jake z płaczem. Sędziowie wymienili znaczące spojrzenia. Przeniesiono Jake'a z powrotem do Żółtej Strefy. Dwa lata później zmarł na zawał serca, który jest powszechną przy- czyną zgonów wśród osób o usposobieniu cholerycznym. Jego drabina, zwana obecnie tilnejką, przyniosła mu pośmiertną nagrodę za wybitne osiągnięcia w dziedzinie projektowania przemysłowego. _ Okrutna ironia losu - powiedziałem. Strażnik znowu kiwnął głową i spojrzał na ziemię, trzy- mając w palcach nie zapalonego skręta. Nie przypominał w niczym brutala ani zabijaki, jakiego mogłem spodziewać się na granicy. Chociaż wydawał się trochę niedyskretny - czy powinien był mi mówić o próbach ucieczki? czy te wszystkie szczegóły nie były objęte klauzulą tajności? - czułem, że jest człowiekiem, z którym mogę sobie poradzić. Zaoferowałem mu ogień, co zaakceptował. - Oczywiście jest jeszcze inna możliwość - powiedział, usuwając z języka okruch tytoniu. - Mógłbyś coś schować w trawie. Albo tam -jego spojrzenie przeniosło się na grzbiet wzgórza za moimi plecami - wśród drzew. - Na przykład co? - Na przykład tyczkę - odparł. - Taką jak do skoków. Uniosłem brwi. - Nigdy bym o tym nie pomyślał. -1 była to prawda. Nie pomyślałbym. - Mieliśmy kogoś takiego w ubiegłym miesiącu. Byłego mistrza w skoku o tyczce. Faceta o nazwisku Alvis Deane. - Nie mogę powiedzieć, żebym o nim słyszał. - Ja też nie, jeśli mam być szczery. - Udało mu się? - I tak, i nie. - Strażnik umilkł. Wydawało się, że ma naturalny dar budowania napięcia. - Było coś po drugiej stronie - powiedział, rzucając wilgotny niedopałek skręta w trawę. - Szklarnia. Wyobraziłem sobie tę scenę. - Dużo hałasu. - I bólu - rzekł strażnik. - Złamał sobie miednicę i obie nogi. I łokieć, jeśli dobrze pamiętam. No i oczywiście miał poważne rany. - Potrząsnął głową. To wszystko szło tak łatwo. Gawędziliśmy sobie jak dwaj faceci w barze, i to tak przyjaźnie, że dałem się zwieść i uwie- rzyłem, że mogę go rozbroić samym faktem rozmowy, że mogę usunąć jakiekolwiek podejrzenia, które mógłby normalnie żywić w takiej sytuacji, i że wkrótce pozwoli mi iść dalej bez zbędnych ceregieli. Jednak podczas milczenia, które zapadło po jego ostatnich wyjaśnieniach, strażnik błądził wzrokiem po moim wymiętym i poplamionym garniturze i stopniowo przybrał zrezygnowaną, niemal żałosną minę. - Obawiam się, że będę musiał cię przeszukać - powie dział. - Na wypadek gdybym miał ze sobą drabinę? Uśmiechnąwszy się ponuro, zsiadł z motocykla i postawił go na podpórce. - Mógłbyś opróżnić kieszenie? Zrobiłem, o co prosił, wyjmując zapalniczkę, szczoteczkę do zębów, jakieś drobne, parę majtek i skarpetki. - Nic więcej? - zapytał. - To wszystko. Strażnik przeszukał mi wszystkie kieszenie, zupełnie jak Leon parę godzin wcześniej. Później, niczym celnik, prze- ciągnął dłońmi po wierzchu mojego ubrania, po obu rękach i nogach. Z bliska pachniał golterią, jakby leczył jakiś uraz, którego nabawił się podczas uprawiania sportu. Patrzyłem za niego, na mur, którego gładki, czarny beton nie potrafił mi ani pomóc, ani zapamiętać tego, co się dzieje. W końcu strażnik odsunął się ode mnie. - Wygląda na to, że nie masz żadnych dokumentów. - Nie - powiedziałem. - Widzisz, zostałem napadnięty. - Napadnięty? - Przez troje ludzi w furgonetce. Napadli na mnie. Zabrali mi dokumenty i wszystkie pieniądze. Zabrali mi też płaszcz. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę - powiedział wolno strażnik - że podróżowanie dokądkolwiek bez dokumentów jest wykroczeniem? - Przecież powiedziałem. Ukradli mi je. Nie rozmawialiśmy już jak dwóch facetów w barze. Nastrój się zmienił, wspólna płaszczyzna zniknęła. Zamiast niej usta- nowiona została hierarchia. Strażnik zaczynał wprowadzać się w stan niezbędnego oburzenia. Mógł nawet osiągnąć stan gniewu. A gdyby do tego doszło, znalazłbym się w opałach. Musisz się zachowywać jak oni. Chwyciłem kask strażnika i rąbnąłem go nim z całej siły w twarz. Krzyknął. Zakrywając rękami twarz, osunął się na kolana i przewrócił na bok, a przez jego palce sączyła się krew. Wyjąłem pistolet z kabury i rozbiłem jego kolbą radio, a potem przerzuciłem go za mur. Wylądował po drugiej stronie z głuchym odgłosem, jak dojrzały owoc spadający z drzewa. A zatem nie było tam szklarni. Chwyciłem moje rzeczy i na powrót upchnąłem je w kieszeniach. Kiedy się odwróciłem, przewrócił się motocykl, przygniatając strażnikowi nogi. Znowu krzyknął, tym razem głośniej. Zawahałem się przez chwilę, a potem puściłem się biegiem. Oparłem się o drzewo na szczycie wzgórza. Czułem w us- tach metaliczny posmak i zbierało mi się na wymioty. Nigdy wcześniej nikogo nie uderzyłem. Może właśnie dlatego było mi niedobrze. W dole strażnik nadal leżał na ziemi, a motocykl na jego nodze. Mój umysł zaczął wirować, wyrzucając myśli jak zraszacz trawy wodę. Taki motocykl jak ten mógł ważyć ze trzysta funtów. Trudno będzie go odsunąć. Możliwe, że strażnik ma złamaną nogę. Bez radia nie będzie mógł podnieść alarmu, a w takim przypadku musiałby czekać, aż zjawi się tam jakiś jego kolega, co może nastąpić nawet za parę godzin. Mimo to rozejście się wiadomości o tym wydarzeniu było tylko kwestią czasu. W okolicy kręci się zbieg. Jest ubrany w ciemny garnitur. Nie ma dokumentów. Pauza. Może być niebezpieczny. Odwróciłem się z pustym śmiechem, w którym pobrzmiewał strach, i zagłębiłem się w las. Na razie nie udało mi się opracować żadnej spójnej strategii. Starałem się po prostu jakoś zdystansować od tego, co się stało. Pół godziny później wynurzyłem się z sięgających mi do pasa paproci i wszedłem na jakąś wiejską drogę. Po drugiej stronie, za metalowym płotem, znajdowało się pole zielonej pszenicy. Wiał lekki wiatr. Falowały kłosy. Było spokojnie, ale w tym spokoju było coś podejrzanego, jakby w zbożu krył się cały batalion żołnierzy. Na sygnał wszyscy się podniosą, kierując lufy karabinów w moją głowę i pierś. Kiedy ruszyłem drogą, starałem się postawić w sytuacji tego strażnika. Leżał tam, uwięziony pod własnym motocyklem, w dodatku z roz- bitym nosem. Była to kłopotliwa, ale i absurdalna sytuacja. A przy tym upokarzająca. Czy będzie gotów przyznać, że ktoś uderzył go w twarz jego własnym kaskiem? Wyobraźcie sobie te drwiny, na które byłby narażony w koszarach! Wyobraźcie sobie przezwiska, które by mu nadano! Kaskogłowy. Krwawy Nos. Dupa. Minąwszy zakręt, zobaczyłem przed sobą bramę zrobioną z pięciu desek. Za nią polną drogę. W moim umyśle nadal wirowały teorie, hipotezy. A jeśli strażnik będzie utrzy- mywał, że jego motor wpadł w poślizg w błocie? A jeśli będzie udawał, że nigdy mnie nie widział? Zacząłem dostrzegać, że jego konsternacja mogła działać na moją korzyść. Wydawało się prawdopodobne, że w końcu w ogóle o mnie nie doniesie, a w takim wypadku mogłem wrócić do Oberży pod Siekierą, gdzie Fay mi pomoże. Spojrzałem na niebo. Chmury się przerzedziły, ukazując pas najczystszego jasnego błękitu. Przed obiadem mogę być w oberży i pomyślcie tylko, co będę mógł opowiedzieć! Prze- skoczyłem przez bramę i zapiawszy marynarkę dla osłony przed wiatrem, puściłem się przed siebie szybkim, zdecydo- wanym krokiem. Wyglądało to zupełnie jak miejsce zbrodni. Oberża została odgrodzona jasnożółtą plastykową taśmą, na której co parę stóp powtarzał się czarny nadruk POLICJA - NIE PRZEKRACZAĆ. Dwa z okien na parterze zostały rozbite, a na parkingu skrzyły się kawałki szkła. Wejście frontowe zabito na ukos deską. Na skraju drogi były ciemne plamy. Nie potrafiłem się zorientować, czy są to ślady oleju czy krwi. Kiedy tam stałem, zobaczyłem coś lśniącego w rowie. Najpierw wziąłem to za monetę, ale kiedy się pochyliłem, zobaczyłem, że to pierścień. Chociaż zrobiony ze srebra, był nierówny, niemal prymitywny, i poczerniały tu i tam, albo ze starości, albo z braku dbałości. Po wewnętrznej stronie wyryto w metalu intrygującą inskrypcję, oddzielając pierwsze słowo od ostatniego kotwicą. Głosiła ona: A więc nie odpływaj za daleko. Właśnie wsunąłem pierścień do kieszeni, kiedy usłyszałem jakiś furkot. Obejrzawszy się, zobaczyłem rower toczący się ze wzgórza w moją stronę. W siedzącym na nim mężczyźnie rozpoznałem jasnowłosego pieśniarza z poprzedniego wie- czoru. Kiedy mnie zobaczył, zahamował i stanął w rozkroku, z jedną nogą na pedale, drugą na ziemi. Miał rozcięty policzek, a trzy jego palce oklejał plaster. Zapytałem go, czy widział Fay Mackenzie. Spojrzał obok mnie, na oberżę. - Została aresztowana. - Co się stało? - Zrobili nalot. - Znowu spojrzał na mnie. - A tak w ogóle to kim ty jesteś? Opowiedziałem mu pokrótce to, co opowiedziałem Fay, dodając, że wkrótce po wyjeździe z oberży zostałem napad- nięty i obrabowany. Powiedziałem, że Fay jest jedyną osobą, której mogę zaufać, i że potrzebuję jej pomocy. - Teraz ona sama potrzebuje pomocy - rzekł mężczy zna. - Wolę nie myśleć o tym, co jej zrobią. Powiedział mi, że zbliżała się północ, kiedy usłyszeli warkot silników na wzgórzu poniżej oberży. Już sam widok ciężarówek — ogromnych wojskowych pojazdów ze szpera- czami na dachach i kołach wielkości kół traktora, w których oponach były wyrzeźbione grube rowki dla lepszej przyczep- ności - mógł przerazić człowieka. Był to specjalny oddział do tłumienia rozruchów, uzbrojony w gumowe pociski, gaz łzawiący i paralizatory. Aresztowano co najmniej trzydzieści osób, a o wiele więcej odniosło obrażenia. Oberża pod Siekierą została urzędowo zamknięta aż do czasu wydania następnego rozporządzenia. - Ale dlaczego? - zapytałem. - Z jakiego powodu? - Oni nie potrzebują żadnego powodu. Mogą to nazwać, jak chcą. - Zerknął na swoje oklejone plastrem palce. Potem powiedział z gorzką ironią w głosie: - Przypuszczam, że za- grażamy bezpieczeństwu państwa. - Ale tobie udało się uciec. - Miałem szczęście. Wydawało mi się, że świat się spłaszcza, rozszerza na boki. Skoro nie było Fay, nie miałem się do kogo zwrócić, chyba że... Napłynął mi do głowy obraz potężnego, brodatego mężczyzny, tańczącego z jasnozielonym królikiem. John Fernandez. Pamiętałem, że mieszka w Athanorze, największym porcie Żółtej Strefy. Równie dobre miejsce, żeby zniknąć, jak każde inne. Porty były niejednorodne, pełne zamętu i przybyszów z innych krajów. Gdybym jednak poszedł do Fernandeza, to czy nie wydałby mnie władzom? Jakoś nie mogłem sobie tego wyobrazić. Prawie nie znałem tego człowieka, ale spędziłem dość czasu w jego towarzystwie, by uświadomić sobie, że jest indywidualistą. Mimo potężnej, przyciężkiej postury miał żywy umysł. W jego przypadku nie można się było spodzie- wać konwencjonalnej reakcji, co w tarapatach, w których się znalazłem, dobrze wróżyło. W końcu warto było podjąć to ryzyko. Zapytałem rowerzystę, gdzie jest najbliższa stacja kolejo- wa. Wskazał kierunek, z którego przyszedłem. Powiedział, że to piętnaście mil. Może więcej. - Chciałbym kupić twój rower - rzekłem. Roześmiał się. - Dobrze zapłacę. - Zdjąłem marynarkę i sięgnąwszy do jednego końca kołnierza, wyjąłem banknot i podniosłem go do góry. - Za to mógłbyś kupić trzy takie - powiedział. - Tak czy nie? Wzruszył ramionami. - Proszę bardzo - powiedział. Wręczyłem mu pieniądze, wziąłem rower i przełożyłem nogę przez ramę. - No to - powiedziałem - chyba powinienem już jechać. Z rękami na biodrach, potrząsał głową. Najwyraźniej nie mógł do końca uwierzyć, że sprawy przybrały taki obrót. - Bezpiecznej podróży - krzyknął, kiedy odjeżdżałem. Wiatr huczał mi w uszach, a powietrze było tak zimne, że ciekły mi łzy z oczu, ale czułem się wyzwolony, niemal radosny. Zacząłem nucić. Bez słów, tylko melodię, i chociaż ka- wałek ten wydawał mi się znajomy, nie potrafiłem go nigdzie umiejscowić. Nie powstrzymało mnie to. Śpiewałem, dopóki nie rozbolało mnie gardło. Najpierw przypuszczałem, że utwór ten ma coś wspólnego z Victorem, że pochodzi z jakiejś jego ulubionej taśmy, ale dwie godziny później, kiedy zatrzymałem się przed stacją, mój umysł się otworzył, ukazując uchylone drzwi i podest za nimi, nie w kształcie litery L, jak w domu na Hope Street, ale szeroki i przestronny, z holem poniżej i światłem przenikającym przez ciemne belki balustrady... Czyżbym przypominał sobie muzykę, której słuchali moi rodzice, kiedy posłali mnie na górę, do łóżka? Athanor zaszokował mnie atmosferą bezwstydnego zanie- dbania. Przypuszczam, że przy takiej nazwie oczekiwałem jakiegoś cudownego miejsca, miejsca magicznych przemian, ale kiedy wyszedłem z ponurej stacji kolejowej i ruszyłem jedną z głównych ulic, zobaczyłem ogrodzone siatką drucianą i drewnianymi płotami połacie pustej ziemi, całe fragmenty miasta obracające się w ruinę, całe wyburzone, nie istniejące ulice. W pewnej chwili minąłem stojący samotnie bar, wyzywający, ale żałosny, jak ostatni ocalały ząb w szczęce dotkniętego encefalopatia boksera. W latach poprzedzających Reorganizację miasto to podupadłoby zupełnie, gdyby nie pieniądze płynące z handlu narkotykami, a ślady tej źle skierowanej energii były nadal widoczne w kompleksach handlowo-biurowych wzdłuż doków, kasynach i niebotycznych wiaduktach oplatających centrum. Mimo to miasto wydawało się charakteryzować brakami, zaniedbaniami. Athanor -piec używany przez alchemików. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak cały ten brud i rozkład przeistacza się w złoto, przynajmniej w bliskiej przyszłości. Niedługo po przyjeździe zobaczyłem grupę dziesięciolat- ków o głosach jak wrony, pozbawionych brwi, z puszkami napojów bezalkoholowych, torbami chrupek i telefonami komórkowymi w dłoniach. Zbliżali się wyszczerbionymi chodnikami z szybkością drapieżników i dopiero w ostatniej chwili rozdzielili się i opłynęli mnie bokami. Jeden z nich podniósł patkę kieszeni mojej marynarki zwinnymi i lekkimi jak powiew wiatru palcami, ale zrobił to z przyzwyczajenia, odruchowo. Już wcześniej zlustrował mnie jako potencjalnego kandydata do obrabowania i odrzucił tę możliwość. Byłem rad, że zostawiłem rower na stacji. Byłem też rad, że ukradziono mi płaszcz. Biorąc pod uwagę mój wygląd, gang nigdy by się nie domyślił, że w kołnierzu mam zaszytą małą fortunę, a na szyi zawieszony na sznurku srebrny pierścień. Dotknąłem dłonią guza na czole. Paradoksalnie, fakt, że zostałem obrabowany, obrócił się teraz na moją korzyść. Dzięki temu byłem bardziej autentyczny, mniej rzucałem się w oczy. Mogłem sobie wyobrazić turystów przylatujących do Athanoru z przylepianymi szwami i imitacjami blizn w bagażu, podobnie jak osoba idąca na plażę zabiera ze sobą krem przeciwsłoneczny dla ochrony. Chcesz miło spędzić czas w Żółtej Strefie? Chcesz nie odróżniać się od tłumu? Zadbaj o to, byś wygłądał na ciężko pobitego! Wybierz coś z naszej wyjątkowej gamy kosmetycznych ran i obrażeń! Na ulicy nieopodal katedry znalazłem bar o nazwie Pod Głową Księcia. Ściany miały kolor surowej wątroby, a drew- niana podłoga zasłana była niedopałkami papierosów. Był piątkowy wieczór: przy barze stały trzy czy cztery rzędy klientów. Mozaika twarzy, wszyscy gadali. Powietrze składało się w większości z dymu. Kiedy wreszcie przepchnąłem się do baru, usiadłem na stołku i zamówiłem podwójną brandy. Była kiepskiego gatunku i po pierwszym łyku przebiegł mnie dreszcz. Siedziałem nieruchomo i patrzyłem między kolana, mając nadzieję, że nie zwrócę trunku, ale potem poczułem, jak ciepło z żołądka zaczyna się rozchodzić po całym ciele. Podróż do Athanoru przebiegała gładko - to znaczy, dopóki nie wsiadła do mojego przedziału kobieta z dzieckiem. Był to chłopiec w wieku około czterech lat i natychmiast mnie zauważył. Dzieci są jak policjanci, pomyślałem. Tylko dziecko potrafi tak skutecznie wzbudzić w człowieku poczucie winy. Stojąc na kolanach matki, chłopiec skierował palec w moją stronę. Co to jest? Kobieta zerknęła na mnie. To pan. Chłopiec wcale nie wydawał się przekonany. Aby zapobiec jakiejś niewygodnej dla mnie sytuacji, zapytałem kobietę, jak dziecko ma na imię. Thomas, powiedziała. To tak jak ja, odparłem. Słyszałeś? powiedziała do dziecka. Pan ma na imię Thomas, tak jak ty. Dziecko potrząsnęło głową. Me, powiedziało. Uśmiechnąłem się do jego matki i dobrodusznie wzruszyłem ramionami, a potem zacząłem gapić się w okno, udając, że interesuje mnie krajobraz. Co to jest? Dziwne, jak właściwe wydawały się te słowa. Ze swoim niewinnym, ale bezlitosnym spojrzeniem, niemal zwierzęcą intuicją, chłopiec ten zobaczył we mnie tego, kim byłem - uciekiniera bez dokumentów, bezpaństwowca, właściwie już nie osobę. Odstawiwszy kieliszek, zapytałem barmana, czy mogę zadzwonić. Skierował mnie do automatu telefonicznego w ko- rytarzu, który prowadził do toalet. Książka telefoniczna była rozdarta na pół, ale na szczęście ocalała pierwsza jej połowa. Przebiegłem wzrokiem nazwiska na literę „F". Był tam tylko jeden FERNANDEZ J. Zapamiętałem jego adres - Harbour Drive 176 - po czym wróciłem do baru i zamówiłem jeszcze jedną brandy. Kiedy barman mija przyniósł, zapytałem, czy wie, gdzie jest Harbour Drive. Nie miał pojęcia, ale pytanie usłyszała stara kobieta z czarną opaską na oku i odpowiedziała za niego. Po wyjściu z baru skręć na lewo, powiedziała, i idź przez jakąś milę. Po prawej zobaczysz tę ulicę. Na rogu jest frytkarnia. Podziękowałem jej, a ona natychmiast postawiła na barze przede mną swoją szklankę. Chciała dużą wódkę bez lodu. Kupiłem jej. Kiedy ją łyknęła, co trwało zaledwie chwilę, szklanka ponownie znalazła się przede mną. Uśmiechnąłem się do niej i pokręciłem głową, potem dokończyłem moją brandy i zsunąłem się ze stołka. Kiedy odwróciłem się do wyjścia, kobieta przysunęła twarz do mojej i uniosła opaskę, ukazując poszarpany i pusty oczodół. Przepchnąłem się przez tłum do drzwi i wyszedłem. Od smażalni Harbour Drive pięła się do góry, a domy po obu jej stronach świadczyły o coraz większej zamożności ich właścicieli. Po pół mili ulica biegła już po płaskim terenie i tam właśnie znalazłem numer 176, wolno stojący dom z ga- rażem. Wszedłem przez furtkę, wspiąłem się po schodkach na ganek i nacisnąłem dzwonek. Dom wyglądał na zamknięty na noc. Nawet w witrażowym okienku nad drzwiami widać było tylko słabe migotanie światła w środku, jakby po przeciwnej stronie holu pozostawiono zapaloną tylko jedną lampę. Miałem nadzieję, że John Fernandez nie poszedł jeszcze spać. Ponownie nacisnąłem dzwonek. - Kto tam? Podskoczyłem. Był to głos Fernandeza, ale nie słyszałem jego kroków ani nie zauważyłem, żeby zapalały się światła. Czy to możliwe, że na mnie czekał? Czyżby jakoś wiedział, że przyjdę? Przyłożyłem usta do skrzynki na listy. - Thomas Parry. Poznaliśmy się na konferencji. Chwila absolutnej ciszy, potem odgłos przekręcania dwóch zamków i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Staliśmy twarzą w twarz niemal w ciemności. Fernandez miał te same okulary w czarnych oprawkach co tej nocy, kiedy grali w karty. - Co tutaj robisz? - zapytał. - Mógłbyś mnie wpuścić? - odparłem. - Wszystko wy jaśnię. Rzucił spojrzeniem ponad moim ramieniem, badając ulicę, po czym ponownie popatrzył na mnie. Przez parę sekund myślałem, że może mnie odprawić - byłem pewien, że stać go na taką reakcję - ale w końcu usunął się na bok i wszedłem do holu. Zamknął drzwi i zasunął z powrotem oba zamki. - Właśnie szedłem spać - powiedział odwrócony do mnie tyłem. - Przepraszam - rzekłem. - Nie miałem dokąd iść. Wszedłem za nim przez drzwi po prawej stronie holu. Powiedział mi, żebym w drodze na dół uważał na głowę. U podnóża schodów skręciliśmy w lewo, do długiego, niskiego pomieszczenia z kanapą musztardowego koloru w jednym końcu i obrotowym fotelem w drugim. Pośrodku stały naprze- ciw siebie na kosmatym dywanie dwa fotele. Okna zasłonięte były ciemnobrązowymi kotarami. Na biurku, w ozdobnej srebrnej ramce, stało czarno-białe zdjęcie kobiety koło trzy- dziestki. Miała gęste ciemne brwi, mleczną cerę i czarne włosy, których końce zawijały się pod brodą. - Takie włosy miała kiedyś moja siostra - powiedzia łem. Akurat kiedy to mówiłem, poczułem się skrajnie wy- czerpany. Opadłszy na najbliższy fotel, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. Chwyciłem boki fotela jak ktoś przygotowujący się do startu samolotu. Jak ktoś, kto boi się latania. - Powinienem ci od razu powiedzieć, że jestem tutaj nie legalnie - rzekłem. Znowu otworzyłem oczy. Fernandez zdawał się wystawać z otoczenia, zupełnie jakby był na nie nałożony. Podszedł do biurka i otworzył najniższą szufladę. Wyjął butelkę whisky i dwie szklanki. - Zniknąłeś tej nocy, kiedy wybuchła bomba - powiedział. - Co się stało z konferencją? - Została zawieszona. Odesłano nas wszystkich do domu. Przedstawiłem mu skróconą wersję tego, co robiłem pod czas godzin, które nastąpiły bezpośrednio po wybuchu. - I od tamtej pory się ukrywasz? - powiedział. - Tak. Przypatrywałem się mu uważnie. Była to chwila, której nie potrafiłem przewidzieć ani nawet sobie wyobrazić. Albo wymyśli jakąś wymówkę, by wyjść z pokoju, a potem pójdzie na górę i powiadomi władze, albo - albo co? - Napijesz się? - Fernandez wyciągnął do mnie butelkę. Potrząsnąłem głową. - Dzięki. Mam dosyć. Nalał sobie miarkę, po czym postawił butelkę i drugą szklankę na biurku i stanął twarzą do zasłon. - Jak się dowiedziałeś? - O czym? - O mnie. - Nie dowiedziałem się. - Zrobiłem pauzę. - Nic nie wiem. - Nikt ci nic nie powiedział? - Nie. - Dziwne - mruknął. - Miałem wrażenie, że mnie przej- rzałeś. Coś, co powiedziałeś, nie pamiętam już co. A może świadczyło o tym jakieś spojrzenie, którym mnie obrzuciłeś. - Odniosłem wrażenie, że jest w tobie coś nieprzewidy- walnego - powiedziałem. - Kiedy pomyślałem o tobie dzisiaj rano, kiedy przyszło mi do głowy, żeby się do ciebie zwrócić, nie mogłem sobie jakoś wyobrazić, żebyś mnie wydał. No i jestem tutaj. - Podjąłeś duże ryzyko. - Wiem. Ostatnio, jak się wydaje, nic innego nie robię. Fernandez rzucił mi spojrzenie przez ramię. Zdałem sobie sprawę, że nie powinienem mówić gładko ani beztrosko. Prawie na pewno naraziłem go na niebezpieczeństwo, przy- chodząc do niego. Jego i inne osoby, które z nim mieszkały. Być może tę kobietę ze zdjęcia. - Nie miałem wyboru - powiedziałem. - Byłeś jedyną osobą, która przyszła mi na myśl. - Co zamierzasz zrobić? - Muszę wrócić do Niebieskiej Strefy. - Do Niebieskiej Strefy? Dlaczego? Wiedziałem, że on - albo ktoś inny - zada mi to pytanie, a mimo to wcale nie byłem pewien, jak na nie odpowiem. Pochyliłem się do przodu. - Pamiętasz ten klub, o który was pytałem? - Jaki klub? Zacząłem opisywać Batysferę i to, co się tam zdarzyło. Opowiedziałem mu, jak przekroczyłem jakąś wewnętrzną granicę i jak po raz pierwszy miałem poczucie, że jestem tym, kim byłem kiedyś, tym, kim byłem najpierw, zanim wszystko się zmieniło, a kiedy o tym mówiłem, uświadomiłem sobie coś niezwykłego. Zawsze postrzegałem chwilę, w której wyrwano mnie z łóżka, jako narodziny, ale naprawdę było to całkowitym przeciwieństwem narodzin. Te zimne ręce, te oślepiające światła - rozpaczający rodzice... Tamtej nocy umarłem i do tej pory byłem martwy. A teraz próbowałem coś z tym zrobić. Czym w końcu była cała ta podróż, jeśli nie próbą powrotu do życia? - Przez cały ten czas byłem martwy - powiedziałem ze śmiechem - i nawet o tym nie wiedziałem. Przez parę chwil Fernandez przyglądał mi się badawczo, potem dokończył swoją whisky i odstawił szklankę na biurko. - Jesteś zmęczony. - Tak. Bardzo. - Lepiej zostań tutaj na noc. Możesz spać na kanapie. Już miałem mu podziękować, kiedy usłyszałem skrzyp- nięcie schodów za drzwiami. Patrzyliśmy w milczeniu, jak klamka przechyla się w stronę podłogi. W szparze ukazała się mała twarz i zaczęła się we mnie wpatrywać. - Moja córka - powiedział Fernandez. Odetchnąłem powoli. - Nie wiedziałem, że masz dzieci. - Dwoje. - Podszedł do dziewczynki i wziął ją na ręce. - Chodź, Rosie. Zabiorę cię z powrotem do łóżka. Z nadal utkwionymi we mnie poważnymi, ciemnobrązo- wymi oczami oparła główkę na ramieniu ojca. Zanim Fernandez wyszedł z pokoju, powiedział mi, żebym się stamtąd nie ruszał i nie hałasował. Powiedział, że w szafce jest pościel. Toaleta była zaraz za drzwiami. Przyjdzie po mnie rano. Później, kiedy leżałem pod szorstkimi wełnianymi kocami, usłyszałem tykanie, i chociaż wiedziałem, że w pokoju musi być zegar, zobaczyłem białego psa patrolującego korytarze zakładu dla obłąkanych z nisko opuszczonym, tępo zakoń- czonym pyskiem i rozchylonymi szczękami... Ktoś krzyknął i szybko usiadłem, mrugając powiekami. viórne światło było włączone. W drzwiach stał z tacą w rękach mężczyzna z czarną brodą i w okularach w czarnej oprawce. - Wrzasnąłeś tak głośno - powiedział - że o mało nie upuściłem tego wszystkiego. - Przepraszam. Spałem. - Odsunąłem koce na bok i opuś- ciłem stopy na podłogę. Postawił tacę przy łóżku. Przyniósł mi filiżankę kawy, talerz z jajecznicą i grzanki. - Późno jest? - zapytałem. Powiedział mi, że jest po dziesiątej. Poczekał, aż żona wyjdzie z dziećmi z domu, bo nie chciał, żeby się dowiedzieli, że tam jestem. - A co z córką? - zapytałem. - Na szczęście ona stale zmyśla różne rzeczy. Kiedy powie- działa, że w piwnicy jest jakiś obcy mężczyzna, żona kazała jej zająć się płatkami. - Przepraszam za ten cały kłopot. Zerknął na mnie ponad brzegiem okularów, jakby podej- rzewał mnie o sarkazm, ale udałem, że tego nie zauważyłem, więc odwrócił wzrok. Powiedział mi, że wykonał parę telefonów. Podczas gdy jadłem, przedstawił mi w zarysie, co udało mu się załatwić. O czwartej po południu wypływa z północnych doków do Niebieskiej Strefy łódź z ładunkiem przedmiotów kultu religijnego. Jednak kiedy dotrze do miejsca przeznaczenia, będę zdany na własne siły. Zwykle płaci się celnikom, żeby przymknęli oko, ale nie było czasu, żeby załatwić coś takiego. Nie mógł zagwarantować, że nie zostanę aresztowany, jak tylko wyjdę z kontenera. - Z kontenera? - mruknąłem, nadal oszołomiony tym, co mi powiedział. Liczyłem jedynie na to, że da mi chwilowe schronienie, szansę na złapanie oddechu. A oto nagle znala- złem się w drodze do Niebieskiej Strefy. - Jedz - powiedział Fernandez. - Wkrótce musimy ruszać. Kiedy skończyłem śniadanie, zabrał mnie do łazienki na pierwszym piętrze, gdzie wziąłem prysznic i ogoliłem się. Pod drzwiami zostawił mi czystą bieliznę i skarpetki. Chociaż miałem do niego pytania, czułem, że nie mogę ich zadać. Tyle dla mnie robił. Ciekawość wydałaby się formą niewdzięczności. Znowu ubrany, zszedłem na dół i czekałem w kuchni. Po- wietrze nadal wibrowało obecnością jego żony i dzieci, cisza była tak świeża, że musiała dopiero co zapaść. Zerknąłem na resztki śniadania - nadgryzioną grzankę, małe kałuże mleka na dnie talerzy, brzeg białego kubka umazany szminką. Dom, rodzina, codzienne zajęcia - wszystko, co ludzie uważają za rzeczy oczywiste, a przecież nigdy nie wydawały mi się bardziej nieosiągalne czy bardziej nieprawdopodobne niż teraz. Kiedy tam stałem, poczułem ukłucie nostalgii, potem samotność. Czy było tak dlatego, że patrzyłem na życie, którego mi od- mówiono, czy też pragnąłem po prostu porzucić trudną drogę, którą obrałem, i jakoś dołączyć do tych, którzy mogli zaznać tego poczucia bezpieczeństwa, tego ciepła? Może z obu tych powodów. Ale być może było też prawdą, że nie można osiągnąć niczego wartościowego bez pewnej dozy lęku i żalu. Biorąc pod uwagę możliwość, że władze wydały już nakaz aresztowania mnie, Fernandez uznał, że najlepiej będzie, jeśli podczas jazdy samochodem pozostanę niewidoczny, wcisnąłem się więc za dwa przednie fotele, a on okrył mnie gazetami i starym kocem. Nie odzywałem się przez parę minut, ale później nie mogłem już się powstrzymać. - Wczoraj wieczorem powiedziałeś, że miałeś wrażenie, że cię przejrzałem - rzekłem. - Co mogłem zobaczyć? Z fotela kierowcy dobiegło prychnięcie. - Naprawdę spodziewasz się, że ci powiem? - Dlaczego nie? Nie masz nic do stracenia. Przez chwilę milczał. Pomyślałem, że postanowił nie odpowiadać. - Bardzo sprytnie nas podzielili - powiedział w końcu - bo praktycznie zagwarantowali, że będziemy się nawzajem nienawidzić. Nie mogę, na przykład, powstrzymać się przed uczuciem pewnej pogardy do ciebie. Może z powodu tego, co robisz, i wpływu, jaki ma to na innych, ale może po prostu z powodu tego, kim jesteś. Ja jestem z Żółtej Strefy, a ty z in- nego miejsca. To prawdopodobnie wystarczy. A przecież - oto odpowiedź na twoje pytanie - jestem jednym z niewielu ludzi, którzy wierzą w tę wielką mrzonkę, w to, że powinniśmy żyć w tym samym kraju. My wszyscy. Ty, ja - nawet Rinaldi. - Pozwolił sobie na gorzki śmiech. - Choć widzę, że ja sam ulegam uprzedzeniom, i zdaję sobie sprawę, jakie jest to pozornie niewinne, jakie łatwe... Zapadła cisza. Słychać było tylko tykanie kierunkowskazu. Postanowiłem nic nie mówić. Otwartość i szczerość tego wyznania zupełnie mnie zaskoczyła. Nie przypuszczałem, że Fernandez będzie taki otwarty, ale być może, skoro ja byłem schowany, czuł się samotny w samochodzie. A zatem w pewnym sensie mówił do siebie. - Jeśli się nad tym zastanowić, to zupełnie przypomina rasizm, naprawdę - ciągnął. - Nie dawny rasizm. Tamten przeminął bez śladu. Nie interesuje mnie kolor czyjejś skóry. Tym, co mnie niepokoi, są jego myśli. Ten nowy rasizm jest natury psychologicznej. Dziwne tylko, że wydaje się nam potrzebny, że nam służy. Jeśli nie mamy kim pogardzać, czujemy się nieswojo, uważamy, że nie określiliśmy się odpo wiednio. Nienawiść nadaje nam wyraźne kontury. A władze oczywiście wiedziały o tym. W rzeczywistości zbijały na tym kapitał. Karmiły nas na siłę naszą własną słabością - naszą nietolerancją, naszą bigoterią. Wpychały nam ją do gar dła. - Przerwał. - Wzięły to, co w nas najgorsze, i zbudowały z tego system. I ten system działał... Nacisnął klakson, a potem zaklął na innego kierowcę, ale to na władze był zły i najwyraźniej był też zły na siebie. - Zapytałeś mnie, co mogłeś we mnie zobaczyć - rzekł. - Powiem ci. Myślałem, że uświadomiłeś sobie, że blefuję, a na wet blefuję podwójnie - tym moim referatem o terroryzmie i tak dalej. Myślałem, że wiesz, że jestem przeciwnikiem tego systemu. Podejrzewałem nawet, że możesz się nade mną litować, bo bez wątpienia toczę walkę z góry skazaną na klęskę, i nienawidziłem cię za to. I myślałem, że czujesz, że cię nienawidzę. - Coś czułem - odparłem. - Ale nie to. - Zostałem sklasyfikowany jako choleryk - powiedział Fernandez - z czym się oczywiście nie zgadzam, co mi się czasami nie podoba, a mimo to z każdym mijającym rokiem wydaję się być coraz większym cholerykiem. To prawdziwa ironia losu, nie sądzisz? Nie odpowiedziałem. - A co z tobą? - spytał. - Jakie jest twoje stanowisko? - Nie jestem pewien. To, co robię, nie ma właściwie pod- tekstu politycznego. To jest bardziej... - Wszystko ma podtekst polityczny. - Samochód szarpnął, kiedy Fernandez zahamował. - Przez chwilę bądź cicho. Słyszałem, jak opuszcza szybę i rozmawia z kimś na ze- wnątrz. Potem wrzucił bieg i ruszyliśmy dalej. - Nie jestem pewien, czy podjąłeś słuszną decyzję - po- wiedział w końcu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Kiedy wybuchła bomba, może powinieneś był, jak cała reszta, wrócić do domu. Może powinieneś był wszystko prze- myśleć. - Może. Nie wiem. - Umilkłem. - Nie, nie sądzę. Na skutek wydarzeń w klubie obudziło się we mnie coś zupełnie nieoczekiwanego. Kiedy wróciłem do mojego pokoju w hotelu po zostawieniu Rinaldiego na schodach, w pewnej chwili chciałem odrzucić głowę do tyłu i wybuchnąć dziwnym, szalonym śmiechem. Nie wiedziałem, co kryło się za tym nagłym przypływem wesołości, czułem się tylko tak, jakbym pozbył się wszystkiego, co nie było ważne, i opowiedział się za wszystkim, co było istotne i prawdziwe. Byłem pewien siebie w jakiś abstrakcyjny i bezprecedensowy sposób i mimo wszystkich trudności, jakie napotkałem od tamtej pory, to poczucie pewności stało się jeszcze silniejsze. - Nie - powtórzyłem bardziej stanowczo. - Nie miałem wyboru. - Tak czy inaczej - rzekł Fernandez - teraz jest już za późno. Kiedy wysiadłem z samochodu, zobaczyłem, że zaparko- waliśmy w rogu dużego magazynu. Zacząłem chodzić w tę i z powrotem, by przywrócić czucie w nogach. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna w niebieskim kombinezonie, wycierając szmatą poplamione smarem ręce. - To ten, panie Fernandez - powiedział, wskazując jasnopomarańczowy kontener. Potem przeniósł wzrok na mnie. - Jak podniosą ten kontener, lepiej trzymaj się pan czegoś. Nie robią tego łagodnie. - Odrzucił ruchem głowy proste, przerzedzone włosy z czoła. - Może postaraj się pan jakoś wklinować między te posągi. - Jakie posągi? - powiedziałem. Tylko zachichotał. Patrzyłem, jak Fernandez podchodzi do samochodu i otwiera bagażnik, a potem znowu spojrzałem na kontener, obdrapany i poobijany z zewnątrz. - Ma pan zamiar mnie w tym zamknąć? - zapytałem. - Drzwi mają rygiel - odparł mężczyzna - można je więc otworzyć i z zewnątrz i od wewnątrz. Na pana miejscu zo- stałbym w środku. Tam się wszystko przesuwa. Zaczniesz pan łazić po luku, to może pana zgnieść. Poza tym faceci, co płyną tą łodzią, nie wiedzą, że pan tam będzie. Nie spodoba się im, że wiozą pasażera na gapę. A więc teraz byłem pasażerem na gapę. Z każdą minutą wzrastała liczba moich niezgodnych z prawem czynów. - Ile trwa ta podróż? - zapytałem. - Osiemnaście godzin. Może dłużej. Z tymi starymi tram- pami nigdy nie wiadomo. Fernandez wrócił z dwoma kocami i plastikową torbą. - Trochę jedzenia na drogę - powiedział. - No i będą ci potrzebne koce. Prawdopodobnie będzie tam zimno. Mężczyzna w kombinezonie stanął w pewnej odległości od nas i zaczął obgryzać paznokcie. Co pewien czas odsuwał rękę od ust, z palcami zgiętymi do wnętrza dłoni, jakby podziwiał swoje dzieło. Spojrzałem na Fernandeza. - Nie wiem, jak mam ci dziękować za to wszystko. - Cieszę się, że się ciebie pozbywam - odparł. - Wy, ludzie, którzy nie wiecie, co robicie, jesteście niebezpieczni. Wpro- wadzacie destabilizację. - Myślałem, że tego właśnie chcesz. _ Wy, ludzie. - Fernandez potrząsnął głową. - Do was zawsze musi należeć ostatnie słowo, co? Przede wszystkim były tam zapachy - słonej wody, rdzy i niespodziewanie, smażonego jedzenia. Czekałem, aż przywykną mi oczy i mrok trochę zrzednieje. Ale nic się nie zmieniło. Słyszałem, jak Fernandez odjeżdża - w każdym razie przypuszczałem, że był to on. W moich uszach nadal dzwonił głuchy łoskot zatrzaskiwanych drzwi. Płynęły minuty. Ciemność nie była ani trochę mniej nieprzenikniona. Nie wpadłem jednak w panikę. Przeciwnie, odczułem pewną, nieoczekiwaną ulgę. To dziwne, jak mogą nas zaskoczyć nasze własne reakcje. Ale być może uczucie ulgi było uzasadnione. Przez ostatnie dni żyłem prawie wyłącznie na adrenalinie, więc oczywiście jakaś część mojegoja postrzegała najbliższych osiemnaście godzin jako wytchnienie. Poza tym zmierzałem do Niebieskiej Strefy, i to o wiele wcześniej niż mógłbym kiedykolwiek na to liczyć, niż mógłbym sobie wyobrazić. Nadal nie całkiem mogłem uwierzyć w to, co zrobił dla mnie Fernandez. Mężczyzna w kombinezonie tak szybko zamknął za mną drzwi, że nie miałem możliwości dokonać inspekcji mojego otoczenia. Aby uśmierzyć jakiekolwiek obawy czy niepewność, które mogły mnie później dopaść, postanowiłem zbadać wnę- trze kontenera. Szedłem krok po kroku, macając w powietrzu rękami, których nie widziałem. Zlokalizowawszy ścianę kon- tenera po mojej lewej stronie, zacząłem iść wzdłuż niej, ale nie uszedłem daleko, kiedy natknąłem się na jakąś przeszkodę. Wyższy niż ja, a także szerszy, musiał to być jeden z tych posągów, o których wspomniał mężczyzna w kombinezonie, ale ponieważ posąg owinięty był tkaniną ochronną, nie byłem w stanie odgadnąć, kogo przedstawia. Po jego prawej stronie stał inny posąg, równie dobrze zabezpieczony i równie anoni- mowy. Przesunąłem się jeszcze bardziej w prawo i znalazłem posąg, którego ręce wyciągnięte były w błagalnym, jak mi się wydawało, geście. Prawdopodobnie jakiś święty. Nie potrafi- łem jednak powiedzieć który. Na prawo od tego trzeciego po- sągu było tylko powietrze, poszedłem więc znowu naprzód. Po dziewięciu krokach dotarłem do ściany kontenera. Obróciłem się w prawo. Kiedy szedłem po omacku w stronę następnego rogu, natrafiłem na coś nogą i pochyliwszy się, odkryłem zwój nieco zatłuszczonej liny i parę małych cylinderków czy tubek, wszystkich takiej samej mniej więcej długości. Kiedy zdałem sobie sprawę, co to jest, roześmiałem się cicho sam do siebie. Cały czas miałem przecież przy sobie zapalniczkę - tę, która należała do Annette. Czując się głupio, wyjąłem ją z kieszeni, otworzyłem wieczko i pstryknąłem. Jej płomyk oświetlał tylko małą przestrzeń wokół mnie, ale widziałem teraz linę i niedopałki papierosów. Na podłodze leżało też trochę białych kartonów. Musiało tu sobie zjeść coś na wynos, a potem zapalić papierosa paru robotników portowych. Trzymając zapalniczkę na wysokości głowy, zobaczyłem, w jaki sposób posągi powiązano ze sobą liną. Materialne, a mimo to widmowe, dziwnie groźne, owinięte materiałem ochronnym kształty zajmowały co najmniej dwie trzecie kontenera, co zostawiało mi wąską przestrzeń o prostych kątach, rodzaj korytarza, w którym mogłem się poruszać. Po pewnym czasie usłyszałem w pobliżu wykrzykującego polecenia mężczyznę oraz wysoki jazgot jakiegoś urządzenia elektrycznego, a potem spod podłogi dobiegł głośny zgrzyt i cały kontener przechylił się w lewo. Włożyłem zapalniczkę do kieszeni i usiadłem, przyciskając się plecami do ściany i zapierając się piętami o występy w podłodze. Kontener natychmiast uniósł się z ziemi. Przypuszczałem, że transpor- tują go z magazynu na nabrzeże. Zatrzymaliśmy się i znowu usłyszałem krzyki. Potem rozległo się stukanie i bębnienie w dach i kontener został uniesiony w powietrze, gdzie huśtał się z boku na bok, przechylając się nieco. Chwyciłem się nóg najbliższego posągu, zapierając się w dalszym ciągu stopami o metalowe fałdy podłogi. Chociaż przygotowałem się najlepiej jak mogłem na umieszczenie kontenera w luku statku, nagłe uderzenie wstrząsnęło moim kręgosłupem. Zdałem też sobie sprawę z różnych kości składających się na moją czaszkę; zacząłem czuć ich wszystkie połączenia. A załadunek jeszcze się nie skończył. Krótko potem opuszczono z brutalnym, wielkim łoskotem na dach mojego kontenera inny kontener. Teraz, kiedy wiedziałem, że ustawiono kontenery jeden na drugim i że mój będzie na spodzie, poczułem przypływ klaustrofobii. Kiedy statek wypłynie, może będzie mądrze, pomyślałem, odryglować drzwi, choćby po to tylko, by mieć jakieś pojęcie 0 tym, jak rozmieszczono ładunek. Tymczasem wróciłem myślami do Johna Fernandeza. Mimo pogardy do mnie, której wcale nie starał się ukryć, i mimo jego charakterystycznej szorstkości, zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi go brakuje. Czułem, że jest dla mnie najbliższą osobą na świecie. Starałem się wyjaśnić mu moje postępowanie i chociaż tak naprawdę go nie zrozumiał, nie mówiąc już o aprobacie, to i tak wiedział o mnie więcej niż ktokolwiek inny. Być może było to żałosne - on z pewnością by tak pomyślał - ale mimo to prawdziwe. Rozległo się głuche dudnienie i ściana za mną zaczęła wibrować. Silniki statku. Wkrótce wypłyniemy w morze. Usiadłem na podłodze na rozłożonym kocu, a drugi narzuci- łem na ramiona. Noc jeszcze nie zapadła, ale było już zimno. Otworzyłem torbę, którą dał mi Fernandez. Znalazłem w niej kawałek pizzy. Ugryzłem kęs. Chorizo albo pepperoni. Zjad- łem połowę, a resztę schowałem z powrotem do torby. Był w niej też banan, paczka biszkoptów i termos. Odkręciłem korek i podniosłem termos do nosa. Zrobił mi kawę. Nalałem sobie kubek i wypiłem duszkiem. Nie obchodziło mnie, że Fernandez mną pogardzał. Nadal czułem wobec niego wdzięczność. Zdecydował się nie wydawać mnie, chociaż miał święte prawo to zrobić. Zamiast tego dał mi jedzenie i schronienie 1 rozmawialiśmy bez uników, bez udawania. Trudno mi było uwierzyć, że już nigdy go nie zobaczę. Miałem tylko nadzieję, ze nie naraziłem jego i jego rodziny na niebezpieczeństwo. Podłoga kontenera opadała teraz i podnosiła się na zmianę, a posągi naprężyły podtrzymujące je liny. Musieliśmy wypły- nąć za falochron. Zlokalizowawszy za pomocą zapalniczki drzwi, zacząłem poruszać ryglem w górę i w dół, by go wy- sunąć. Kiedy drzwi się otworzyły, wzrósł hałas. Brzęczenie, szum, dudnienie. Przede mną był kontener identyczny jak mój. Oddzielało je nie więcej niż osiemnaście cali. Mężczyzna w kombinezonie radził mi, żebym pozostał w ukryciu, ale nie mógłbym się wydostać, nawet gdybym chciał. Wetknąłem głowę w wąską lukę. Chociaż ustawiono kontenery rzędami, znajdowały się w różnych odległościach od siebie, tworząc sieć nieregularnych korytarzy czy przejść. Ze ściany kadłuba wy- stawała goła żarówka w drucianej osłonie, ale światło w luku było mdłe, skąpe, żółtawe. Wydawało się sączyć z żarówki jak jakaś wydzielina. Spojrzałem w drugą stronę. Inny korytarz, ale zakrzywiony, ciasny. Odór oleju napędowego, rdzy i słonej wody. Było to ponure miejsce, przygnębiające jak loch. Musia- łem się wysikać. Wymierzyłem w przestrzeń między dwoma kontenerami. Kiedy skończyłem, zaryglowałem ponownie drzwi i położyłem się na złożonym kocu, przykryłem drugim i starałem się zdrzemnąć. Nieustający łoskot silników, huśtanie się podłogi pode mną, ciemność jak w beczce ze smołą i zimno... Leżałem na jednym boku, dopóki nie zesztywniał, potem przekręcałem się na drugi. Robiłem to wciąż na nowo. W końcu musiałem jednak zasnąć albo miałem jedną z tych wizji, które czasami zdarzają się na granicy snu. Siedziałem w kucki w cieniu rzucanym przez stary dom, a ogród za nim był tak zalany słońcem, że wydawał się eteryczny, niemal przezroczysty. Potem pędziłem przed siebie. Obiegłem osypujący się, obrośnięty pnącymi różami róg domu i wypadłem na trawnik, gdzie siedzieli albo stali dorośli z kieliszkami wina w dłoniach. Wpadłem prosto w spódnicę matki, na której były duże kwiaty, i wyciągnąwszy w górę rękę - musiała teraz przyklęknąć albo się pochylić — położyłem ją na jej twarzy i spojrzeliśmy sobie w oczy, a ona kiwała głową i uśmiechała się, jakby mówiła: A, jesteś tutaj, tylko chciałam się upewnić, a potem usłyszałem jęk rozrywanego metalu i obróciłem się szybko, by zobaczyć, co się dzieje, ale straciłem równowagę, upadłem, przekoziołkowałem... Obudziłem się w ciemności, z łokciem w kałuży. Kontener, pomyślałem. Byłem w kontenerze. Ale skąd się wziął ten okropny dźwięk, który słyszałem, i jak to się stało, że zostałem rzucony w inny kąt? Czyżbym chodził we śnie? Gdzieś z góry dochodziły krzyki. Chociaż nie wie- działem prawie nic o statkach, niecierpliwość i desperacja w ich głosach nie dodały mi otuchy. Zatrzymały się też silniki i słyszałem całkiem nowy dźwięk, coś w rodzaju szumu wdzierającej się wody. Zacząłem się mocować z zardzewiałym ryglem. W końcu przesunął się w obejmie i drzwi odskoczyły z łoskotem. Od kiedy ostatnio wyjrzałem z kontenera, rzeczy w ładowni zmieniły położenie. Statek chyba osiadł na mie- liźnie albo w coś uderzył. Na szczęście kontener naprzeciw mnie przesunął się trochę do tyłu, dzięki czemu udało mi się zsunąć do małej luki w kształcie klina. Stamtąd zacząłem się przesuwać jednym z przejść, zdając sobie sprawę, że jeśli coś znowu się poruszy, zostanę uwięziony albo zmiażdżony. Musiałem iść pod górę, żeby dotrzeć do boku ładowni. Zerknąwszy za siebie, zobaczyłem wodę chciwie zalewającą przestrzeń między kontenerami. Przez chwilę wyobrażałem sobie, że słyszę błagalne głosy, ale na pewno było to tylko wzdychanie wyłączonej maszynerii, dyszenie i pomruki zięb- nących tłoków, odwróciłem się więc i ruszyłem pospiesznie ku najbliższym schodom. Wylazłem przez metalowe drzwi, zupełnie jakbym wyłaniał się z ram obrazu. Na pokładzie stali dwaj mężczyźni, mocując się ze sobą, ale kiedy wyczuli moją obecność, przestali i popatrzyli na mnie, zwracając głowy w moim kierunku, ale nadal trzymając się nawzajem za gardła. Zerknąłem za ba- rierkę, gdzie powinno być morze. Wszystko wokół spowijała gęsta, biała mgła. Jeden z mężczyzn wyzwolił się z uścisku drugiego i zrobił krok w moją stronę. Miał na głowie czerwoną czapkę bejsbo- lową, włożoną daszkiem do tyłu. - Kim ty, do kurw y... - Uderzyliśmy w coś? - Mój głos był stłumiony, jak gdybym był nadal w kontenerze. Mężczyzna w czapce bejsbolowej rzucił się na mnie z ta- kim impetem, jakby go coś popchnęło. Złapawszy klapy mojej marynarki w twarde dłonie, zaczął mną potrząsać. - Kim ty jesteś? Co, do kurwy nędzy, tutaj robisz? Miał głębokie, pionowe pęknięcia w dolnej wardze i kwaś- ny oddech - cuchnący mieszaniną ryby i piwa. Chociaż nie wydawał się ani trochę wyższy ode mnie, górował nade mną, trzęsąc mną w przód i w tył, i przez chwilę nie rozumiałem, co się stało z moim poczuciem perspektywy. Potem uświadomiłem sobie, że pokład jest pochylony w dół. - Toniemy? - zapytałem. Oderwał się ode mnie tak gwałtownie, że aż się zatoczyłem na grodź. - Bierz ponton - krzyknął do kolegi. - Musi tu być jakiś ponton. Ten drugi, rudy i piegowaty, z bladymi ustami, gapił się na niego przez parę długich sekund, po czym wrzasnął: - Już ci... kurwa... mówiłem... Przesunąłem się w bok, do barierki. Morze zdawało się leżeć zaledwie parę stóp niżej, bezbarwne i nieprzezroczyste, złowrogo nieruchome. Kiedy stałem z rękami na barierce, statek zaskrzypiał, a potem zadrżał i pomyślałem o chwili, w której zwierzę zabijane w rzeźni osuwa się na kolana, czując tę nagłą, śmiertelną ociężałość, tę senność... Przez moje buty przepłynęła woda. Potem znalazłem się pod powierzchnią, nie mając pojęcia, w którą stronę jestem zwrócony twarzą. Nie widziałem i nie mogłem oddychać. W uszach miałem taki dźwięk, jaki wydaje ktoś przekręcający się w łóżku. Wyciągnąłem obie ręce, szarpiąc wodę. Kopałem i kopałem. Uderzyłem stopą o coś, co zdawało się poddawać, i zsunął mi się but. Wyobraziłem sobie, jak opada w mroku, ze sznurowadłem nadal ułożonym w zgrabny łuk. Opadał powoli, niespiesznie, jakby prawie nic nie ważył. Pióro opadałoby szybciej. Uderzyłem barkiem o ja- kiś masywny przedmiot, ale udało mi się go ominąć, płynąc w górę, wciąż w górę. W końcu, kiedy nie wierzyłem już, że to możliwe, wynurzyłem się w małej, okrągłej przestrzeni. Ze wszystkich stron otoczony byłem bielą. Powietrze owinęło się wokół mojej głowy jak zimna szmata. - Hej! Krzyknąłem, ale mój głos pochłonęła mgła. Wołanie nie miało sensu. Zamiast tego spróbowałem pomyśleć. Było już widno. Nastał nowy dzień. Chociaż był dopiero świt, statek był w drodze przez piętnaście godzin. Powinniśmy być gdzieś koło wybrzeża Niebieskiej Strefy, ale gdzie dokładnie? Gdzie był ląd? I ile potrwa, zanim zmoże mnie zmęczenie albo hipotermia? Akurat kiedy wzbierało we mnie uczucie paniki, otrzy- małem silny cios w bok głowy, tuż za uchem. Krzyknąwszy pod wpływem wstrząsu i bólu, przekręciłem się w wodzie. Obok mnie unosił się na plecach Jezus. Pełne smutku oczy, korona cierniowa. Jego ręce wznosiły się pionowo w powietrze, a koniuszki palców ginęły we mgle. Zacząłem się śmiać, ale zaraz zdusiłem ten śmiech, nie z powodu szacunku, lecz po prostu dlatego, że brzmiał niestosownie, nawet złowieszczo, na małym skrawku martwej wody, który dzieliliśmy. Wy- ciągnąłem rękę i chwyciłem się posągu. Był ponadnatural-nej wielkości, długi co najmniej na osiem czy dziewięć stóp, wyrzeźbiony z jednego kawałka drewna. Mógł z łatwością utrzymać mój ciężar. Kiedy za pierwszym razem próbowałem się na niego wdrapać, przekręcił się w wodzie i spadłem. Powtórzyło się to kilkakrotnie. Biała farba, którą pomalowano szaty, była śliska jak lód. W końcu, niemal całkowicie pozbawiony sił, przerzuciłem ciało przez jego nogi i wisiałem tak, jak kosz na grzbiecie muła. Było zimno i bolała mnie głowa, ale przy- najmniej większą część ciała miałem nad wodą. Odczekałem parę minut, a potem, czepiając się kurczowo, dopełzłem do piersi posągu i usiadłem tam, twarzą do stóp posągu, tyłem do brodatej twarzy, mając po bokach jego rozłożone ręce. W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę czyjeś wołanie. Odpowiedziałem krzykiem, ale nie było żadnego odzewu. Zapadła znowu głucha, klaustrofobiczna cisza. Może się zdrzemnąłem z głową na kolanach, a może stra- ciłem przytomność - nie umiem powiedzieć. Jednak kiedy następnym razem podniosłem głowę, mgła zniknęła. Spo- dziewałem się, że w pobliżu będą pływały jakieś przedmioty pozostałe po zatonięciu statku, ale widziałem wokół tylko biel nieba i szarość morza, podnoszącego się i opadającego, pustego, ponurego. Czułem się obnażony. Bezbronny. Prze- łknąłem raz czy dwa ślinę, a potem chwyciłem się ramion posągu. Co się stało z tymi dwoma mężczyznami? Utonęli? W tym, co zapamiętałem, były zamazane fragmenty, przeskoki, brakowało pewnych części. Potarłem oczy, a potem spojrzałem przez ramię i zobaczyłem pasmo błotnistej zieleni na horyzoncie. Ziemia. Starałem się skierować posąg w tamtą stronę. Musiałem leżeć twarzą do dołu i wiosłować rękami. Wiosłowałem z całych sił, ale kiedy uniosłem głowę i spojrzałem na widok między stopami posągu, wydało mi się, że nie daleko się po- sunąłem. Niemniej jednak wysiłek ten poruszył moją krew, trochę mnie rozgrzewając. Czas mijał. Słońce świeciło z coraz większym przekona- niem, wyglądając przez chmury jak srebrny krąg o ostrych krawędziach. Chociaż przestałem wiosłować, pasmo ziemi wydawało się powiększać. Albo niosły mnie do brzegu morskie prądy, albo załapałem się na przypływ. Patrząc na ląd, gdzie ukazał się teraz niski klif, którego skraj porastały splątane krzaki, zakasłałem dwa razy i omal nie zwymiotowałem. Byłem głodny, głodny jak wilk, ale reszta mojego prowiantu została w kontenerze. Nawet nie próbowałem przetrząsnąć kieszeni, bo wiedziałem, że nic tam nie znajdę. Wziąłem się znowu do wiosłowania, chociażby po to, by czymś się zająć i zapomnieć o głodzie. Po przepłynięciu paru jardów usłyszałem bicie dzwonu, którego ponure dźwięki niosły się po leniwej, niemal oleistej wodzie. Być może jednak utonąłem, jak tych dwóch. Może przybywałem na własny pogrzeb. Ześliznąłem się z posągu i zacząłem iść płycizną do brzegu. Ostatkiem sił wyciągnąłem posąg na stromy brzeg, utworzony przez szare i pomarańczo- we kamyki, gdzie legł na plecach, zwracając się do zupełnie obojętnego nieba. Ziemia pod moimi stopami wydawała się niepewna. Usiadłem, opierając przedramiona na kolanach, i spojrzałem na fale, z których zostałem wybawiony. Coś kołysało się na nich, coś, co lśniło w mdłym świetle. Mijały minuty i to coś się przybliżało. W końcu rozpoznałem pękaty, złoty brzuch. Nie tylko Jezus uciekł z ładowni starego trampa. Uwolnił się też Budda i to właśnie on, cierpliwie i z niewzru- szonym spokojem, zmierzał do brzegu. Z głębi plaży dobiegł mnie jakiś chrzęst, obejrzałem się więc przez ramię. Szedł do mnie dużymi krokami mężczyzna w ciemnoniebieskiej szacie. Miał wysoki, szkarłatny kapelusz wyglądający na mitrę biskupią, a w prawej dłoni trzymał długi kij albo pręt, który zawijał się u góry jak paproć. Szedł za nim tłum ludzi - może setka, a może więcej. Próbowałem wstać, ale opuściły mnie siły. Niebo skoczyło w bok. W kąciki oczu napłynęła ciemność. Mężczyzna pochylił się nade mną, a z pierścienia na jego palcu tryskały jasne kolory jak snopy światła słonecznego pomiędzy gałęziami drzew. 5 Leżąc w łóżku, pod naciągniętymi pod brodę kocami, pa- trzyłem na lekko sklepiony, biały jak kreda sufit. Gładkość tej powierzchni nie pozwalała mi skupić wzroku, odwróciłem więc głowę w prawo. Było tam, osadzone głęboko w murze, pojedyncze okno, którego małe szybki obramowywały niebo w mieszaninie szarości i złota. Jest tam ogród, pomyślałem, miejsce, gdzie moż- na czytać lub śnić. Odwróciłem głowę w drugą stronę. Na krześle obok łóżka siedział mężczyzna z plaży. Był gładko ogolony, miał wysokie kości policzkowe, a w jego przystrzyżonych włosach widać było srebrne pasemka. Nadal miał na sobie niebieską szatę, ale mitra spoczywała na jego kolanach. - Jak się czujesz? - zapytał. - Nie wiem. Jestem słaby. - Faktycznie czułem się jak dziecko, które długo chorowało... a może przypominałem sobie niejasno dzieciństwo, te stracone lata, chorobę, którą długo sam przed sobą ukrywałem. - Jesteś biskupem? Uśmiechnął się lekko, opuszczając wzrok. - W pewnym sensie. Był w nim jakiś bezruch, jakby ten mężczyzna wycofał się z zewnętrznych granic swojego ciała w prywatne, niedostępne dla innych miejsce. - Kiedy znaleźliśmy cię na plaży - powiedział - potrzebo- wałeś opieki medycznej. Przynieśliśmy cię tutaj, opatrzyliśmy twoje rany... - Byłem ranny? - Musiałeś się uderzyć w głowę. Nie pamiętasz? Byłeś też wyczerpany. - Czy oprócz mnie ktoś ocalał? - Nic nam o tym nie wiadomo. Sięgnął za siebie po szklankę. Powinienem to wypić, po- wiedział, pomoże mi to zasnąć. Podniosłem głowę z poduszki, a on przytknął mi szklankę do ust. Połknąłem połowę lekarstwa, kiedy zaczęła mnie ogarniać panika, a po skórze rozeszła się fala gorąca. - Czy to Niebieska Strefa? - zapytałem, patrząc mu w twarz. Skinął głową. Położyłem się z westchnieniem. Zapadłem w sen. Ponownie wydobył mnie na powierzchnię dzwon. Tym ra- zem przy łóżku siedziała kobieta. Coś w jej cerze, jej papierowy wygląd, wskazywało na to, że w przeszłości musiała cierpieć. Brązowe włosy miała krótko przystrzyżone, jak chłopak. Na jej kolanach leżała książka, słowa ułożone były w kolumny. Poezja, pomyślałem. Albo hymny. - Byłaś wśród tych ludzi na plaży? - zapytałem. Podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się. - Tak, byłam tam. Wszyscy tam byliśmy. - Zamknę ła książkę. - Pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale przybywając tu, dokonałeś swoistego cudu. Ocaliłeś całą wspólnotę. Powiedziała, że od czasu wiosennego zrównania dnia z no- cą czekali na jakiś znak, na coś, co potwierdziłoby, że żyją właściwie, że wybrali właściwą drogę. Przez całe lato obser- wowali niebo, ale nie widzieli niczego nadzwyczajnego - ani komety, ani gradu meteorytów, ani zaćmienia słońca. W ogro- dach i w sadzie wszystko rosło jak zawsze - drzewa owocowe rodziły owoce, ziemia wydawała bogaty plon różnorodnych warzyw, kury dawały jajka, krowy mleko, a pszczoły miód. Gdyby czasy były inne, składaliby dzięki za tę obfitość. Tak Jednak jak się sprawy miały, wywoływało to tylko niepokój, jakby bogowie natury zwlekali, jakby nie mogli się zdecydo- wać, w jaki sposób przekazać straszną wiadomość. Potem, pewnego ranka, młoda członkini wspólnoty spa- cerowała po brzegu morza, kiedy zauważyła wśród fal coś, co wydawało się drewnianą figurą. Wróciła biegiem do głównego budynku, gdzie doniosła o tym Owenowi Quayle'owi, przywódcy wspólnoty. Poprowadził na brzeg swoją trzódkę, by stali się świadkami zesłania znaku, na który czekali z takim przejęciem i trwogą. Znak był wymowniejszy, niż się mogli spodziewać. Figura, którą zobaczyła ta dziewczyna, była tylko jedną z wyrzuconych tego dnia na brzeg, a sposób, jaki wybrały, by się ukazać - strącone z piedestałów, obalone, przewrócone - pozwalał na jedną tylko interpretację. Były fałszywymi bożkami. Nie zasługiwały już na to, by okazywać im posłuszeństwo. Powinny być natychmiast odrzucone. - I to właśnie ty przekazałeś nam ten znak - powiedziała - niejako osobiście, i za to jesteśmy ci ogromnie wdzięczni. - Jestem rozbitkiem - wyjaśniłem. Uśmiechnąwszy się, potrząsnęła głową. Brałem rzeczy zbyt dosłownie. Nie rozumiałem, że fakty służą tylko prze- kazaniu o wiele ważniejszych przesłań. - Dopóki tu zostaniesz - powiedziała - będziesz trakto wany jako gość honorowy, jako dobroczyńca. Wyciągnąłem się na łóżku, starając się pojąć sens tej dziwnej informacji. - Za dużo mówię - powiedziała. - Teraz powinieneś odpoczywać. - Wstała i przeszła przez pokój. Potem, z ręką na klamce drzwi, znowu się do mnie odwróciła. - Aha, mam na imię Rhiannon. Wydawało mi się, że przez wiele dni na przemian traciłem i odzyskiwałem świadomość. Zazwyczaj, kiedy dochodziłem do siebie, w pokoju byli jacyś ludzie, którzy pytali mnie, jak się czuję i czy mogą coś dla mnie zrobić. Nie zawsze miałem dość siły, żeby im odpowiedzieć. Zamykałem oczy, poddawałem się objęciom łóżka, a moje ciało było nieważkie, niematerialne. Czasami nie byłem nawet pewien, czy czuwam, czy śpię. Pewnej nocy nabrałem przekonania, że leżę na siedzeniu sa- mochodu, przykryty ciepłym pledem. Przez okno widziałem czarne drzewa, uciekające do tyłu pod ostrym kątem. Nad ni- mi było niebo, jaśniejsze i przesuwające się z dużo mniejszym pośpiechem. Pojawiły się blade gwiazdy. Rodzice rozmawiali przed chwilą ściszonymi głosami, ale teraz milczeli. Zaraz matka się obejrzy. Będę udawał, że śpię. Wyciągnie rękę i poprawi pled, a potem łagodnie odgarnie mi włosy z czoła. Miałem wrażenie, że to początek wakacji - a może koniec, długa podróż powrotna do domu... Innym razem usiadłem na łóżku, żeby napić się wody, a na szafce nocnej leżały zapalniczka i srebrny pierścień, prawdopodobnie wszystko, co znaleźli przy mnie ci ludzie, kiedy się mną zaopiekowali. Podniosłem zapalniczkę i potarłem kamień. Ku mojemu zdumieniu, buchnął z niej płomień. Od czasu do czasu dobiegał mnie z zewnątrz śmiech, odgłos kroków albo strzępy rozmów i przypominałem sobie, co wyczytałem o flegmatykach - że są „słodcy" albo łagodni, ale niekoniecznie przystosowani do radzenia sobie z rozlicz- nymi życiowymi zgryzotami - i stopniowo zaczynała mnie interesować ta wspólnota, którą rzekomo ocaliłem. Zacząłem wypytywać Rhiannon, której najwyraźniej powierzono opiekę nade mną. Odparła, że powinienem porozmawiać z Owenem, owym mężczyzną w niebieskich szatach. Jako założyciel Kościoła Nieba na Ziemi udzieli mi odpowiedzi, których szu- kałem. Kiedy poczuję się w miarę dobrze, Rhiannon załatwi audiencję u niego. - Kościół czego? - zapytałem. Uśmiechnęła się, marszcząc suchą skórę wokół oczu. - To prawda, że nazywamy się Kościołem Nieba na Ziemi - powiedział Owen Quayle - ale nie chcę, żebyś to źle zrozumiał. Nie udajemy, że jest tutaj idealnie. Nazwa ta wyraża cel - a może pragnienie - nie fakt. - Skinął w stronę kryształowej karafki. - Może się napijesz? - Tak - odpowiedziałem. - Dziękuję. Poprawiłem kołnierz koszuli, który mnie trochę ocierał. Miałem na sobie ubranie, które przyniosła mi Rhiannon, gdyż moje zostało najwidoczniej zniszczone przez morze. Wyszedłszy tego wieczoru z pokoju - była to moja pierwsza wyprawa za drzwi - podążyłem za nią wybrukowanym kocimi łbami dziedzińcem, a potem nieoświetloną ścieżką na szeroki trawnik. Na lewo od nas znajdował się ogrodzony murem ogród. Na prawo był basen kąpielowy, ze spuszczoną na zimę wodą. Trawnik ciągnął się aż do tylnej ściany dużego domu, którego wiele okien lśniło w zapadającym zmierzchu. Rhiannon powiedziała mi, że posiadłość ta należała kiedyś do handlarza bronią, a wcześniej do jakiegoś księcia. Do- prowadziła mnie do drzwi biblioteki. Wejdź, powiedziała. Czeka na ciebie. Był to wygodny pokój, pełen podniszczonych mebli, orientalnych dywanów i lamp do czytania z zielonymi abażurami. Wzdłuż trzech ścian ciągnęły się rzędy półek z książkami, a pod czwartą, pomiędzy dwoma, zasłoniętymi ciężkimi storami oknami, stało biurko z wyściełanym skórą blatem i fotel, którego poduszki dopasowane były do kształtów ciała Owena Quayle'a. Kiedy usiedliśmy z kieliszkami wina w dłoniach na przy- legających do siebie kanapach, zaczął wyjaśniać zwięzłym i eleganckim językiem zasady, na których opierała się jego wspólnota. Wierzyli w Boga, niejako sędziego czy mściciela, ale w sensie abstrakcyjnym, jako ziarno, z którego wyrósł wszechświat, źródło wszelkiego istnienia. Gotowi też byli zaakceptować Jezusa Chrystusa, ale postrzegali go raczej jako nauczyciela niż Syna Bożego; w ich opinii był po prostu człowiekiem, który zachęcał ludzi, by się nawzajem dobrze traktowali. Nie wierzyli w zmartwychwstanie ani w życie wieczne i odrzucali koncepcję nieśmiertelnej duszy. Zycie istniało tylko tu, na ziemi. Chociaż odseparowali się od spo- łeczeństwa w tej oddalonej od innych ludzkich siedzib posiad- łości, nie byli purytanami ani ascetami. Wprost przeciwnie. Misją ich „kościoła" - słowa tego używali w najróżniejszym sensie - było nie zbawienie świata, lecz cieszenie się nim, roz- koszowanie - przyjmowanie w całej jego różnorodności. Jeśli mieli jakiś cel, to było nim prawdopodobnie szczęście, które definiowali przez negację, jako wolność od cierpień i bólu. W kategoriach filozoficznych najściślej utożsamiali się z sy- stemem Epikura, którego nauki - zdaniem Owena - można było streścić następująco: żyć w spokoju, cenić dar życia, nie bać się śmierci. Było to podejście jednocześnie duchowe i ra- cjonalne. Podstawową zasadą pozostawał szacunek, podobnie jak podziw, ale wiara nie odgrywała właściwie żadnej roli. - W takim przypadku - powiedziałem - po co był wam potrzebny jakiś znak? Owen skinął głową, jak gdyby wiedział, że może paść takie pytanie. Jednak w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna z ogoloną głową oznajmił, że wszystko jest gotowe, i wycofał się. Owen odwrócił się do mnia Powiedział, że z przyjemnością będzie kontynuował naszą dyskusję, ale podano już kolację. Podniósł się i sięgnąwszy po swą wysoką, szkarłatną czapkę, włożył ją starannie na głowę. Z tą mitrą i szatami posunął się pewnie za daleko, ale nie mnie było to sądzić. Co by się ze mną stało, gdyby nie on i jego uczniowie? Skoro nosił wyszukane szaty, to widocznie musiał uważać, że jest tam miejsce na rytuał i hierarchię, że są to rzeczy, które dają ludziom poczucie bezpieczeństwa. Chociaż Owen nie patrzył na mnie, wyczuł chyba moje spojrzenie i uświadomił sobie z grubsza, co myślę. - Nie zawsze ubieram się tak oficjalnie - powiedział - ale dzisiaj mamy szczególną okazję, jak się zaraz przekonasz. Następnego ranka, po śniadaniu, poszedłem na spacer. Przy świetle dziennym zobaczyłem, że umieścili mnie w stajni, która, podobnie jak główny dom, zbudowana była z surowego, szarego wapienia. Chociaż było zaledwie kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, słońce jasno świeciło, a wszystko, co widziałem, otaczała lekka, jesienna mgiełka. Pomiędzy wysokimi żywopłotami biegły ciche ścieżki. Trawniki były srebrne od rosy. Minąłem jezioro z wyspą pośrodku, a potem wspiąłem się po chwiejnych stopniach na dziką łąkę. W oddali kroczył przez wysokie trawy czarny kot, stawiając każdą łapę z najwyższą ostrożnością, jak gdyby teren był zaminowany. Z miejsca, gdzie stałem, widziałem, że dom otacza z trzech stron wał, kryjąc go przed światem. Napięcie i niepokój, które czułem podczas pobytu u Fernandeza, minęły i znowu prze- pełniał mnie optymizm. Wbrew wszystkim przeciwnościom udało mi się dostać do Niebieskiej Strefy. Przekroczyłem granicę w sposób, najdelikatniej mówiąc, niekonwencjonalny - może wszystkie przejścia przez nią takie były - ale znajdowała się teraz za mną i mogłem znowu zacząć myśleć o tym, co chcę osiągnąć. Wierzyłem, że od tej pory będę się spotykał z mniejszym oporem, że będę mniej narażony na niebezpieczeństwa, że - ogólnie rzecz biorąc - wszystko będzie łatwiejsze. Takie przekonanie podyktowane było naturą ludzi w tym kraju. Na końcu łąki obejrzałem się na dom, przypominając sobie, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru. Kiedy wyszliśmy z biblioteki, Owen poprowadził mnie korytarzem do pokoju, w którym było zupełnie ciemno. Zanim zdążyłem wyrazić swoje zdziwienie, oślepił mnie błysk światła elektrycznego. Kiedy mój wzrok dostosował się do jasności, zobaczyłem, że stoję na długim podium w końcu sali jadalnej. Przed sobą miałem dziesiątku twarzy, wszystkie zwrócone ku mnie, wszystkie wiwatujące. Owen uspokajającym gestem położył mi dłoń na ramieniu. Uświadomiłem sobie, że są to ludzie, których widziałem na plaży. Członkowie Kościoła Nieba na Ziemi. - Zebraliśmy się tutaj dzisiaj, jak wiecie - zaczął Owen - by uczcić naszego niespodziewanego gościa... Przez salę przeszła fala rozbawienia. - Niespodziewanego, ale na pewno mile widzianego. Prawdę mówiąc - w tym momencie nie mógł powstrzymać się od uśmiechu - byłoby jeszcze milej, gdyby przybył trochę wcześniej. Zebrani przyjęli to głośnym śmiechem. - Był to dla nas wszystkich ciężki rok, ale dzięki człowie kowi, który stoi obok mnie, mogę chyba uczciwie powiedzieć, że czujemy się lepiej. Teraz, dzięki niemu, możemy kontynu ować nasze życie. W sali zerwała się burza oklasków i gwizdów. Owen podniósł ręce, prosząc o ciszę. - Wypijmy za tego długo oczekiwanego posłańca - za naszego zbawcę, można nawet powiedzieć - za Thomasa Parry'ego! Uśmiechnąłem się, wchodząc na wzgórze. Chociaż byłem skrępowany tym przyjęciem, a także w pewnym sensie czułem się jak oszust, pomyślałem, że uprzejmość nakazuje, bym odpowiedział na mowę Owena paroma słowami. - Dziękuję. - Odchrząknąłem. - Obawiam się, że nie wiem zbyt wiele o waszej wspólnocie. Nie jestem nawet pewien, czy podzielam wasze poglądy. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, jakie jest teraz moje stanowisko... - Moje pierwsze zdania wytworzyły nieco krępującą ciszę, ale teraz usłyszałem, że po sali niesie się śmiech, ów przesadnie radosny śmiech, który często towarzyszy rozładowaniu napięcia. - Ale chcę powiedzieć jedno - ciągnąłem. - Zaopiekowaliście się mną i okazaliście mi dobroć, a w mojej sytuacji było to więcej, niż mogłem oczekiwać, i chcę wam po prostu za to podzięko wać. - Zaczął mi drżeć głos, co mnie zdumiało, i usłyszałem, że dodaję: - Naprawdę jestem szczęśliwy, że żyję. Przyjęli to owacją na stojąco. Zażenowany, odwróciłem wzrok. Znowu podszedł do mnie Owen i w uśmiechu, którym mnie obdarzył, dostrzegłem sympatię i współczucie. Być może jego też zaskoczyłem. W geście, z którego ledwie zdawałem sobie sprawę, wziąłem jego prawą dłoń w moją i położyłem na niej lewą. Był to nie tyle uścisk rąk, ile sposób zademonstrowania szczerości tego, co powiedziałem. Wyszedłem na grzbiet wzniesienia i ruszyłem ścieżką, która prowadziła nad morze. Po półgodzinie dotarłem do skał. Głęboko w dole fale pluskały leniwie na pasie piasku koloru błota. Panował tam niesamowity spokój, jakby rodzaj znużenia czy ospałości, i chociaż nadal świeciło słońce, wydawało mi się, że z dnia coś wyciekło. Ulotniła się gdzieś niefrasobliwość i łagodność. Przyłapałem się na tym, że myślę o Johnie Fernandezie -0 szybkości, z jaką załatwił mi przekroczenie granicy, o jego oczywistej znajomości procedur, które dla wielu osób byłyby nie do przebrnięcia, nie mówiąc już o tym, że stwarzałyby dla nich zagrożenie. Poza tym wspomniał on o możliwości prze- kupienia celników. Oczywiście był zatrudniony w Związku Zawodowym Pracowników Transportu, ale mimo to... Prze- czytałem dość akt osób przeznaczonych do przeniesienia do i z innych stref, by wiedzieć, że na całym wybrzeżu działali przemytnicy umożliwiający innym nielegalne przekroczenie granicy. Zawsze pojawiali się ludzie, którzy chcieli się dostać do innego kraju. Musieli tylko zapłacić aktualną cenę. Czy Fernandez prowadził taki interes? Czyżbym zwrócił się nie- świadomie do jednej z niewielu osób, które naprawdę mogły mi pomóc wydostać się z Żółtej Strefy? Ale przecież nie chciał ode mnie pieniędzy. Kiedy znalazłem się przed jego domem, stał w zaciemnionym korytarzu, za drzwiami. Czy byłem kimś, na kogo czekał, albo kimś, kogo się obawiał? Czy stałem się dla niego zwiastunem dnia Sądu Ostatecznego? Jeśli tak, to być może udało się mu wyjść z tego obronną ręką. Potem przypomniałem sobie głosy, które - jak mi się wydawało - słyszałem, i przyszło mi do głowy, że w innych kontenerach mogli też być pasażerowie na gapę. Nie mogąc odryglować drzwi kontenerów, wzywali pomocy, a ich krzyki tłumiły metalowe ściany i szum wody wdzierającej się do ładowni. Nie, nie. Na pewno ktoś by o nich wspomniał. Ten doker w kombinezonie albo sam Fernandez... Odsunąłem się od skraju klifu i nabrałem w płuca wil- gotnego powietrza. Wydawało się, że w tym miejscu nawet oddychać jest trudno. Może popełniłem błąd, idąc nad morze. Skierowałem się na wschód nadbrzeżną ścieżką, a potem łukiem wróciłem do domu. Było już prawie południe i Owen poprosił mnie, żebym zjadł z nim lunch. Kiedy zapukałem do drzwi biblioteki, powitał mnie ów mężczyzna z wygoloną głową, którego widziałem poprzedniego wieczoru. Powiedział mi, że jest osobistym sekretarzem Owena. Niestety, Owen niespodziewanie musiał wyjechać. Bardzo mnie za to przepraszał. Jego sekretarz zaprowadził mnie do stołu pod oknem. Był tam przygotowany dla mnie talerz świeżo zrobio- nych kanapek i dzbanek napoju z gotowanego ziarna jęczmienia z sokiem cytrynowym. Gdybym jeszcze czegoś potrzebował, powiedział sekretarz, to będzie w sąsiednim pokoju. Po lunchu poszedłem do oranżerii, gdzie natknąłem się na siedzącą w wiklinowym fotelu i haftującą na kanwie Rhian- non. Pracowała nad wizerunkiem kobiety z małym chłopcem. W sandałach i jasnokolorowych szatach szli, trzymając się za ręce, niebrukowaną drogą. Za nimi widać było drzewa oliwne i nagie białe wzgórza. - Nie wiem, czy miałbym cierpliwość do tych rzeczy - po wiedziałem. Podniosła głowę i uśmiechnęła się. - To Epikur i jego matka. Była wróżką. Chodził z nią od domu do domu, kiedy był młody. - Sięgnęła do torby po nowy kłębek wełny. - To na urodziny Owena. Przypomniała mi o czymś, co nie dawało mi spokoju. - Wiesz, nadal nie rozumiem, dlaczego wypatrywaliście jakiegoś znaku - powiedziałem. Odłożyła robótkę i wolno przeciągnęła ręką po włosach. - W styczniu - powiedziała -jeden z naszych ludzi popeł nił samobójstwo. Był z nami dopiero od miesiąca. Myśleliśmy, że będziemy mogli mu pomóc, ale był zbyt niezrównoważony. Zatroszczono by się o niego lepiej gdzie indziej - w szpitalu... - Westchnęła, potem pochyliła się na fotelu do przodu. - No, w każdym razie po śmierci Kierana - tak się nazywał - na naszą wspólnotę padł cień. Jakbyśmy coś stracili. Może niewinność. Przedtem nigdy nie wydarzyło się tu nic złego... Czekanie na znak to był pomysł Owena. Powiedział, że jeśli mamy zmienić atmosferę, musimy spojrzeć poza siebie. Potrzebowaliśmy czegoś szczególnego - jakiegoś symbo- licznego wydarzenia albo zrządzenia losu. Byliśmy gotowi zastosować się do niego. Gdyby znak świadczył przeciwko nam, musielibyśmy wszyscy opuścić to miejsce. - Spojrzała na ogród. - Nie wiem jednak, dokąd byśmy się udali. Podążyłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Na trawniku dwie dziewczynki grały w badmintona, śmiejąc się za każdym razem, gdy nie trafiły w lotkę. - Jak się to wszystko zaczęło? - zapytałem. Powiedziała, że nigdy nie słyszała całej historii wspólnoty, ale opowie mi, co wie. Kiedy Owen miał dwadzieścia parę lat, był właścicielem kilku zakładów produkujących betonowe elementy prefabrykowane. Już wtedy był bogaty. Ale dzięki Reorganizacji został multimilionerem. Wygrał kontrakt na wyłączne dostawy dla rządów czterech krajów. Ważne było, żeby produkt był jednakowy. Każdy mur graniczny musiał wyglądać tak samo. - Zarobił miliony na betonie? - powiedziałem. - Nigdy bym nie zgadł. Rhiannon potrząsnęła głową, jakby jej również było trudno w to uwierzyć. Władze stale mówiły Owenowi, że pomaga stworzyć lepszy świat, że jego nazwisko przejdzie do historii i tak dalej, ale wkrótce zaczął się on czuć nieswojo. Musiał dostrzec, ile nieszczęść powodował, i musiał też uświadomić sobie, że dla szerokich rzesz najwymowniejszym symbolem tych nieszczęść był beton, który dostarczał. Przestał chodzić do pracy, mając nadzieję, że firma splajtuje, ale miała już tak ugruntowaną pozycję, że i bez niego jakoś funkcjonowała. Zostało mu tylko jedno wyjście. Sprzedał wszystko - zakłady, swoją miejską rezydencję, działkę - i przeprowadził się na wybrzeże. Z dynamicznego, rzutkiego przedsiębiorcy przeistoczył się w człowieka hodującego pomidory i czytającego książki z religii porównawczej. Nadal jednak lubił towarzystwo. Przybyli znajomi i zostali. Potem przyjechali znajomi znajomych. Pewnego dnia rozejrzał się i zobaczył, że żyje we wspólnocie. Nie planował tego, nawet o tym nie myślał. Powstało to organicznie. I, zupełnie przez przypadek, ich sposób życia doskonale pasował do flegmatycznego temperamentu. Rozumieli potrzebę sanktuarium, odrzucali materializm, nie skłaniając się jednak ku purytanizmowi, a dzięki temu, że kładli nacisk na wdzięczność i świętowanie, udawało się im odpowiednio ukierunkować czy też opanować wszelkie emocje. Ludzie słyszeli o tej wspólnocie, a jej zasady przemawiały do nich, zaczęli więc wkrótce pojawiać się u jej wrót. - I nadal przybywają - powiedziała Rhiannon - nawet teraz. - Zarówno lądem, jak morzem - rzekłem beztrosko. - Właściwie - i obdarzyła mnie uśmiechem, którego znaczenia nie potrafiłem zgłębić - myślę, że dosyć dobrze byś do nas pasował. Mój wzrok przesunął się za nią. Dziewczęta zniknęły, zostawiając rakiety na trawie. Powierzchnia jeziora za traw- nikiem była nieruchoma. - W końcu to miejsce ma w sobie coś - powiedziała Rhiannon. - Nie wiem, co to jest. Przypuszczam, że brak presji. Poczucie przynależności. - Znowu się uśmiechnęła, tym razem bardziej otwarcie. - Pewien spokój. Ten niesamowity bezruch, który tak zaniepokoił mnie podczas spaceru nad morze, okazał się zapowiedzią zmiany pogody. W nocy nadciągnęła burza; na dziedzińcu szalała wichura, a wiatr wdzierał się nawet do korytarzy domu. Co kilka sekund niebo rozświetlały błyskawice, w których blasku chmury wyglądały jak scenografia teatralna - sztucznie i melodramatycznie. Po kolacji oddaliłem się do mojego pokoju z książką pożyczoną z biblioteki, esejem o ogrodach pióra kogoś o nazwisku sir William Tempie. Kiedy czytałem na łóżku, a lampa świeciła obok mnie, podczas gdy reszta pokoju pogrążona była w ciemności, otworzyły się drzwi. Najpierw myślałem, że wiatr sforsował zasuwkę, ale potem zobaczyłem na tle stalowoszarego światła dziedzińca jakąś sylwetkę. - Rhiannon? - Nie Rhiannon. Podeszła do mnie dziewczyna z tacą. Przyniosła mi napar ziołowy, który w zapachu przypominał nieco ciepłą trawę. Nie widziałem jej wcześniej, chyba że była jedną z dziewczyn, które grały w badmintona. Jedwabna sukienka sięgała jej do kostek, ale ukazywała przedramiona, które wydawały się szczupłe, prawie złote, kiedy wyciągnęła je w świetle lampy, by nalać mi naparu. Jej ciemnobrązowe włosy były tak długie, że zakrywały łopatki. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. - To ja zobaczyłam cię pierwsza - powiedziała. - Zastanawiałem się, kto to był - rzekłem, chociaż tak naprawdę ze wszystkich sił starałem się zapomnieć o wyda- rzeniach tamtego dnia. Odwróciła wzrok i spojrzała na pokój. - Często chodzę tam wczesnym rankiem. To piękna pora. Jednak tamtego ranka zobaczyłam coś w wodzie, figurę, która miała ręce, twarz. Potem zobaczyłam ciebie, przycupniętego na niej, skulonego. Wróciłam pędem do domu. Chyba nigdy jeszcze nie biegłam tak szybko. - Kiedy dryfowałem ku plaży, słyszałem bicie dzwonu - powiedziałem. - Myślałem, że to pogrzeb. Na poły myślałem, że umarłem. Zerknęła na mnie z ukosa. To, co przed chwilą powiedzia- łem, chyba ją zaniepokoiło. Na zewnątrz wzmógł się wiatr, tłukąc o ściany. - Od jak dawna tu jesteś? - zapytałem. - Od około roku - odparła. - I zostaniesz? - Nie wiem. W tej chwili jestem szczęśliwa. - Poruszyła ramionami, jakby chciała pozbyć się brzemienia zbyt wczes- nego podjęcia decyzji. - Chciałbyś się przejść? Zobaczyła, że się waham. - Nie pada - powiedziała. - Nie jest nawet zimno. Zamknąłem i odłożyłem książkę. Poprowadziła mnie przez dziedziniec stajenny, potem wzdłuż oranżerii, której szklane płyty trzeszczały pod naporem wichury. Przeszliśmy przez trawnik za domem. W oknach biblioteki Owena zaciągnięto zasłony przed wiatrem. Po okrą- żeniu jeziora weszliśmy do lasu na skraju posiadłości. Niebo rozświetliła błyskawica. Ścieżkę przed nami zagradzała wysoka brama z kutego żelaza, groźna jak rząd włóczni. Jeśli wydała jakiś dźwięk, kiedy ją otwieraliśmy, został zagłuszony przez szum drzew i trzaskanie gałęzi wokół nas. Zaczęliśmy się wspinać po nierównym gruncie i niebawem dom skurczył się do zbioru słabych, żółtych światełek, pływających w wi- rujących ciemnościach. Wkrótce znaleźliśmy się na cyplu porośniętym krótko przystrzyżoną trawą, która, kiedy rozjaśniało się niebo, miała kolor łupku. Dopiero teraz wiatr pokazał swoją prawdziwą siłę, zgarniając długie włosy dziewczyny i unosząc je z jej karku, tak że powiewały prostopadle do jej ciała. Porwał ra- dosny śmiech z jej ust i uniósł w noc. Patrzyłem, jak jedwabna sukienka marszczy się na jej brzuchu i udach, i wyobraziłem sobie, że gdybym ją pocałował, jej oddech byłby świeży i lekko gorzki, jak płatki chryzantemy. Pamiętałem napar, który na- lewała mi tak ostrożnie, a potem tak beztrosko pozostawiła, herbatkę ziołową, która teraz była już zimna, i myślałem, jaka ta dziewczyna jest młoda, jak niewiele ma za sobą i jak długą będzie musiała przebyć jeszcze drogę. Przyprowadziła mnie na część klifu, na której jeszcze nie byłem, i słyszałem, jak w dole gotuje się i huczy morze, bijąc o stromy, kamienisty brzeg. Fale nie tyle łamały się, ile roztrzaskiwały. Pochyliliśmy się przodem do wiatru, który zdawał się chcieć przyprzeć nas do ziemi. Raz czy dwa, w od- ległości wielu mil, błyskawica rozjaśniła niebo i w jej świetle dojrzałem chmury stłoczone na horyzoncie, o fantazyjnych kształtach i poszarpanych brzegach, przypominające rozto- piony metal, który pozostawiono, by ostygł. Dziewczyna włożyła mi rękę pod ramię i wskazała na wschód. - Spójrz tam - krzyknęła. Jednak przez chwilę nie mogłem oderwać oczu od jej twa- rzy, która była taka przejęta, taka pełna euforii. Była to jedna z najczystszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Ścisnęła mnie mocniej za ramię i znowu wyciągnęła rękę. - Patrz. I wtedy to się stało. Z ziemi przed nami trysnęła biała woda, wzbijając się wysoko w powietrze, tylko po to, by wiatr odrzucił ją na bok. Teraz widziałem w szczycie klifu, zaledwie 0 parę stóp od miejsca, gdzie staliśmy, wyrwę. Dziewczyna znowu pochyliła się ku mnie. - Tam w dole jest jaskinia. Pływamy tam latem. Kiedy morze jest spokojne. - Wtedy już mnie tu nie będzie - powiedziałem. Ale już się odwróciła i nie uąłyszała moich słów. Drzwi do mojego pokoju były otwarte i na podłodze widniał trójkąt światła, utworzony przez promienie wczesnoporanne-go słońca, biały i nieskazitelnie czysty jak żagiel. Ponieważ mój garnitur nie nadawał się do naprawy, miałem na sobie ubranie, które znalazła dla mnie Rhiannon i które było i tak bardziej odpowiednie na planowaną przeze mnie podróż. Zanim wyrzuciłem garnitur, sprawdziłem kołnierz marynarki, ale z banknotów zrobiła się papka. Byłem załamany. Jeśli miałem dotrzeć do Aquaville, musiałem albo iść pieszo, albo jechać stopem. W pokoju pociemniało. W drzwiach stała Rhiannon, trzy- mając plecak. - Wyjeżdżasz - powiedziała. Skinąłem głową. - Myślę, że nadeszła już pora. - A więc wiesz o naszych gościach? - Jakich gościach? Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Powiedziała mi, że poprzedniego dnia wypytywali Owena dwaj pracownicy Urzędu Ceł i Akcyzy. Podejrzewali, że ocalała co najmniej jedna osoba ze statku, który niedawno zatonął niedaleko wybrzeża. Jeśli ta osoba lub osoby były nielegalnymi emi- grantami, a wyglądało na to, że tak jest, powinny zostać zatrzymane i umieszczone w ośrodku dla uchodźców, gdzie zostanie ustalony ich prawdziwy status. - Nie wspomniał o mnie, prawda? - powiedziałem. - Powiedział, że widział parę posągów na plaży, i to wszystko. - Uwierzyli mu? - Chyba tak. - Przepraszam. Powinienem był wam powiedzieć. - Nie było takiej potrzeby. Jeśli o nas chodzi, nie jest ważne, skąd przybywasz. Dzięki tobie możemy tutaj nadal żyć. Nie mamy zamiaru przekazać cię władzom. - Mimo to najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej was opuszczę. - Obawiam się, że masz rację. - Rhiannon sięgnęła do plecaka i wręczyła mi portfel. - Owen zrobił dla ciebie zbiórkę pieniędzy. Portfel wypchany był banknotami o różnych nominałach i mnóstwem drobnych. - To kupa pieniędzy - powiedziałem. - Nie chciał, żebyś, po tym, co dla nas zrobiłeś, odchodził stąd z pustymi rękami. - Podała mi plecak. - Parę rzeczy na drogę. Potrząsnąłem głową. - Nie musieliście tego robić. - Potem przypomniałem so bie zasady, na jakich ustanowiono tę wspólnotę. - Dziękuję wam - rzekłem. - Za wszystko. Uśmiechnęła się. - Jesteś gotowy? Zdając sobie sprawę, że dom może być pod obserwacją, poprowadziła mnie zarośniętymi ścieżkami, którymi wy- szedłem bezpiecznie z posiadłości. Kiedy przechodziliśmy przez zalesione zagłębienie terenu, usłyszałem terkot łopatek wirnika. - Teraz to prawdopodobnie oni - powiedziała. Stała zupełnie nieruchomo i nasłuchiwała, po czym ruszyła zboczem pod górę. Poszedłem za nią. Terkot helikoptera ucichł. Przeleźliśmy przez płot, a potem ruszyliśmy skrajem pola. Kiedy dotarliśmy do przejścia w rogu, rozpostarła się przede mną senna i nie skażona niczym kraina. Rhiannon powie- działa, że dalej nie może iść. W plecaku znajdę szczegółową mapę terenu. Przez pierwszych kilka mil powinienem się trzymać ścieżek wydeptanych przez pieszych i konie. Wątpiła, °y szukali mnie tam ludzie z Urzędu Ceł i Akcyzy. Raz jeszcze jej podziękowałem. Objęliśmy się szybko. Odsunąwszy się, zobaczyłem, że zmieniła się jej twarz, jak gdyby kości nieco się przesunęły. - Pomyśl o nas czasami - powiedziała. Poczułem, że wyjawiła mi coś za pomocą tych słów - być może coś, co cały czas chciała mi uświadomić, ale czego nie chciała czy nie mogła wyartykułować. Myślałem o Kościele Nieba na Ziemi jako pewnego rodzaju kulcie, ale w rzeczywi- stości była to raczej organizacja dobroczynna. Owen stworzył miejsce, w którym mógł starać się naprawić szkody wyrzą- dzone przez podział królestwa. Można tam było wyrównać straty. Można było uleczyć rany. Może to właśnie miała na myśli Rhiannon, kiedy powiedziała, że bym do nich pasował. Może to wyjaśniało tamten niezgłębiony uśmiech. Dostrzegła we mnie ofiarę, ale nie zatonięcia statku, lecz wcześniejszej katastrofy - Reorganizacji - i gdyby było to w innych czasach, to kto wie, może nawet bym tam został. Ale jak ona została zraniona? Jaka była przyczyna cierpienia, które -jak mi się wydawało - dostrzegłem u niej? Odwróciłem się, by z nią porozmawiać, ale było za późno. Dotarła już do połowy pola. Chociaż był już prawie grudzień, powietrze pachniało świeżą spalenizną, a niebo wznosiło się niebieskie i puste. Burza przegnała chmury w zupełnie inną część świata, cała ta zła pogoda skupiła się gdzieś indziej. Miałem wrażenie, że również moje życie zostało posprzątane do czysta, uporządko- wane. Szedłem na północ przez otwarty, pofałdowany teren. Na wschodzie rozciągał się widok na zrujnowany zamek. Za nim pas wody wrzynał się w ląd. Ujście rzeki, pomyślałem, a może zatoczka. Po paru godzinach zatrzymałem się na odpoczynek. W plecaku, który dała mi Rhiannon, znalazłem wodę mineralną. Wypiłem połowę butelki, a potem sprawdziłem mapę. Oczywiście teraz, kiedy miałem pieniądze, stać mnie było na pociąg. Postanowiłem udać się do miasta na północnym zachodzie, które leżało na głównej linii kolejowej do stolicy. Nawet gdybym, jak radziła mi Rhiannon, wędrował ścieżkami, powinienem tam dotrzeć za dwa dni. Byłbym wtedy trzydzieści mil od wybrzeża i mógłbym przestać się ukrywać. Zadowolony z przyjętej strategii, włożyłem mapę i butelkę z wodą z powrotem do plecaka i ruszyłem naprzód. Raz, kiedy zszedłem do rowu, usłyszałem ponownie he- likopter, choć było to tylko stłumione brzęczenie w oddali, niewiele więcej niż wibracja. Zobaczyłem go też nad wierzchoł- kami drzew, zmierzającego pracowicie w złym kierunku. Kiedy zatrzymałem się na obiad, musiałem przejść już z dziesięć mil. Wokół mnie rozpościerało się coś w rodzaju wrzosowiska, z sosnami delektującymi się piaszczystą glebą. Do ziemi przywierały niczym naturalne zwoje drutu kolcza- stego pasma kolcolistu, o którego ostre kolce zahaczałem co jakiś czas nogawkami. Rozpiąwszy plecak, odkryłem w nim jajka na twardo, chrupiące bułki z plastrami sera, parę jabłek, tabliczkę czekolady i drugą butelkę wody mineralnej. Kiedy podjadłem i popiłem, sprawdziłem na mapie swoje położenie. Byłem w białej przestrzeni, pomiędzy dwiema rzekami. Przede mną leżało pogórze, ze zwieńczonymi pradawnymi grodziskami i kurhanami szczytami wzgórz oraz dolinami, w których przycupnęły wioski o osobliwych, humorystycznie brzmiących nazwach. Wędrówka będzie bardziej męcząca, ale przynajmniej będę mógł gdzieś się zatrzymać na noc. Skoń- czyłem bułki z serem, potem zjadłem jabłko. Resztę jedzenia i wody zostawiłem na później. Z nową energią ruszyłem dalej, zdecydowany wykorzystać w pełni światło dzienne. Tego popołudnia minąłem kilka gospodarstw, wszystkie opuszczone. Drzwi i okna domów zabito deskami, a zagrody dla bydła były pustymi, upiornymi ruderami o drzwiach wy- padniętych z zawiasów, z porozrzucanym bezładnie sianem na posadzkach. Niedługo przed Reorganizacją nawiedziła ten teren zaraza bydła, którego duże ilości wyrżnięto i spalono. Farmerzy nigdy nie podnieśli się po tej klęsce. Duża część ludności Niebieskiej Strefy była od wielu lat wegetarianami. Wyobraźcie sobie zatem moje zdumienie, kiedy o jakąś °iilę na zachód dostrzegłem duże stado owiec. Kiedy jednak patrzyłem, jak przesuwają się po szerokim, zielonym zboczu wzgórza, zdałem sobie sprawę, że to nie owce, lecz ludzie - Biali Ludzie. To, że preferowali Niebieską Strefę, świadczyło o ich sprycie. Tutaj dobrze ich traktowano; na niektórych te- renach tak naprawdę ich szanowano, a nawet czczono. Zawsze odnosiłem się do nich z dużą sympatią, a uczucie to jeszcze się nasiliło po owym spotkaniu na schodach frontowych Sheratona, ale nigdy nie wierzyłem w ich tak zwane moce, woląc znajdować racjonalne wyjaśnienia ich niekiedy zdu- miewających, czasami niemal nadprzyrodzonych zachowań. Przypomniałem sobie historię, którą opowiedziała mi Marie i z której wyciągnęliśmy zupełnie odmienne wnioski. Zdarzyło się to podczas jej pieszej wyprawy z Victorem po Czerwonej Strefie. Byli wtedy na głębokiej północy kraju. Zamiast trzymać się niewolniczo granicy, postanowili wspiąć się na biegnące równolegle do niej pasmo górskie. Teren był początkowo bagnisty, jednak po pewnym czasie przeszedł w wysoką łąkę, usianą jasnoszarymi głazami. Pasmo leżało dalej, niż im się wydawało, ale już ruszyli w jego kierunku i zgodnie stwierdzili, że nic nie wystawia cierpliwości człowieka na większą próbę niż konieczność wrócenia po swoich śladach. Powiedzieli sobie, że dotrą do tego pasma, nawet gdyby mieli zginąć. I omal nie zginęli. Brnęli dalej, wciąż pod górę. Łąka przeszła w kamieniste, strome zbocze. Zaledwie dotarli do miejsca, które wydawało im się szczytem, ukazał się drugi szczyt, skryty do tej pory za wzniesieniem, na które się wspinali. Co gorsza za ich plecami podniosła się mgła, zasłaniając przebytą drogę. Patrzyli na pasmo. Przeistoczyło się w grań złowieszczej, czarnej skały. Spojrzeli na siebie. Poszli dalej. Po następnej godzinie dotarli na szczyt. Widoczność we wszystkich kierunkach ograniczona była do kilku stóp, a ich ubrania przesiąkły wilgocią. Mimo to uczcili swój wyczyn kubkiem kawy z termosu. Tego, co zdarzyło się potem, Marie nie potrafiła wyjaśnić. Mgła przed nią wydawała się ustępować i w tej luce Marie zobaczyła ścieżkę biegnącą łukiem przez łączkę. Zrobiła parę kroków ku luce, by wyraźniej widzieć ścieżkę i zorientować się, dokąd prowadzi. Kiedy zerknęła przez ramię, Victor znik- nął Nie mogła w to uwierzyć. Przypuszczając, że musi być za nią. kręciła się to w jedną, to w drugą stronę. Nie było tam nikogo. Zewsząd otaczała ją mgła. Zawołała go cicho, prawie eksperymentalnie, ale nie było odpowiedzi. Potem krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła. Jej głos nie chciał się nieść po okolicy- Dopadło ją tak dotkliwe poczucie osamotnienia, że, paradoksalnie, poczuła się, jakby dręczyły ją jakieś zjawy. Wróciła w miejsce, gdzie stał, kiedy go ostatnio widziała. Skały wyglądały inaczej. Myślała, że się rozpłacze, ale udało się jej powstrzymać łzy. Nie miała pojęcia, co robić. Mgła się przerzedziła. Na ziemię padało brązowe światło. Podniósłszy głowę, zobaczyła grupę ubranych na biało postaci. Jedna z nich odłączyła się od reszty i podeszła do niej. Był to męż- czyzna o twarzy przesłoniętej zarostem. Czarne włosy zwisały mu na ramiona, a w ich skołtunionych pasmach tkwiły rzepy, liście i kawałki kory. Stanął do niej bokiem i dawał znaki ręką. Chciał, żeby za nim poszła. Zdała sobie sprawę, że się nie boi, co ją zdziwiło. Postaci te poruszały się bez wysiłku w trudnym terenie. Starała się z nimi zrównać, mając nadzieję, że zerknie na ich twarze, że porozmawia z nimi, ale bez względu na to, jak szybko szła, udawało się im utrzymać taką samą odległość od niej. A potem zupełnie o nich zapomniała, bo zobaczyła Victora siedzącego na ziemi pod skalną półką. Podeszła do niego pospiesznie i uklękła obok. Powiedział, że upadł, ale chyba nie odniósł żadnych obrażeń. Jego oczy były błyszczące i jasne. Widziałaś ich? Skinęła głową. Biali Ludzie. Już miał zamiar rozpocząć wykład na temat ich zachowania, kiedy zauważył, że jeden z nich stoi obok. Chodź. On chce nas sprowadzić na dół. Szli za białą postacią, dopóki nie pokazała się przed nimi granica. Kiedy się obejrzeli, żeby jej podziękować, stwierdzili, że znowu są sami. Dla Marie historia ta była potwierdzeniem niezwykłych zdolności parapsychologicznych Białych Ludzi, ale mój scep- tycyzm pozostał niewzruszony. Sprowadzili Yictora i Marie z górskiego grzbietu, bo byli obeznani z bezdrożami. Właśnie w takich miejscach zmuszeni byli wieść życie. Być może nie chcieli też, żeby przeszkadzali im inni ludzie. Victor i Marie zbłądzili na ich terytorium i oboje zostali delikatnie, ale stanowczo stamtąd odprowadzeni. Patrzyłem, jak postaci w płaszczach znikają pod osłoną lasu. Chociaż nie sądziłem, żebym tego dnia potrzebował ratunku, świadomość tego, że ich zobaczyłem, napełniła mnie uczuciem, że nie może zdarzyć się nic złego, a jeśli się zdarzy, to nie będzie to coś, czemu nie można by zaradzić, i być może do tego właśnie sprowadzało się całe to gadanie o ich niezwykłych zdolnościach. Tego wieczoru zatrzymałem się w wiejskiej oberży. Oba- wiałem się tylko tego, że władze mogły zaalarmować wiejskie społeczności w promieniu wielu mil i że ludzie będą wypa- trywali obcych, ale nikt nie zwrócił nawet na mnie uwagi. Następnego dnia wyruszyłem wcześnie i pokonałem kawał drogi, przybywając na stację koło czwartej po południu, akurat kiedy zaczął padać deszcz. Kupiłem bilet do stolicy. Kiedy piętnaście minut później nadjechał pociąg, wybrałem miejsce przy oknie, przodem w kierunku jazdy. Mój przedział był prawie pusty. Uświadomiłem sobie, że jest piątek i że większość ludzi będzie jechała w przeciwnym kierunku - na wieś, by tam spędzić weekend. Otworzywszy portfel, by sprawdzić stan moich finansów, zauważyłem ukryty między banknotami kawałek zwykłego papieru. Było na nim napisane: Odwiedź nas latem. Pójdziemy razem popływać. Pod dwoma linijkami odręcznego pisma z zawijasami widniał odcisk dziewczęcych ust, koloru rozgniecionych malin. Nie podpisała się imieniem. Nie musiała. Kiedy wracaliśmy do domu, wiatr zwiał mi jej włosy prosto w twarz, na wpół mnie oślepiając. Roześmiała się, a potem mnie przeprosiła, zbierając z ciemności długie, słodko pachnące pasma i związując je w węzeł. Rozstaliśmy się na dziedzińcu stajennym, pod moimi drzwiami. Latem... Słowa takie jak to nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Nie mogłem sobie wyobrazić, gdzie będę za sześć dni, a co dopiero za sześć miesięcy. Spojrzałem ponownie na ślad jej ust, na wzór białych linii, równie charakterystyczny jak odcisk palca. Ten odcisk ust był taki intymny - i ten zapach jej szminki unoszący się z papieru... Chociaż przyniosła mi napar niespełna czterdzieści osiem godzin temu, czułem się tak, jakbym wracał myślą do wydarzenia z odległej przeszłości; wydawało się przejaskrawione, niemal apokryficzne, chociaż do niczego między nami nie doszło. Wyobraziłem sobie, jak próbuję opowiedzieć komuś tę historię - na przykład Vishramowi. Tego wieczoru była burza. Wichura. Leżałem w moim. pokoju, czytając książkę. Najpierw myślałem, że to wiatr otworzył drzwi, ale to była dziewczyna... A Vishram uśmiechnąłby się w ten swój pobłażliwy, znaczący sposób i powiedziałby: Spałeś z nią. A ja odparłbym: Me, nie spałem. W tym rzecz. Vishram potrząsnąłby głową, traktując to niewątpliwie jako opieszałość z mojej strony, jako straconą okazję. Usadowiłem się wygodnie na siedzeniu. Nadal padał deszcz, a jego krople prześlizgiwały się ukośnie po szybie. Przesuwały się w tył słupy telegraficzne, rozciągnięte między nimi druty opadały, wznosiły się, opadały. Kiedy pomyślałem o Vishramie, z jakiegoś powodu wydał się zbyt żywo stać w mojej pamięci. Jego garnitury połyskiwały. Paznokcie miał ciemne jak uschłe płatki róży. Nie chodził, płynął w powie- trzu. Był ekstrawagancki, nieprawdopodobny, był postacią ze snu. Uświadomiłem sobie, że zapomniałem powiedzieć Sonyi o jego ofercie pracy - a on tak na to nalegał. Ach, trudno. Zmęczony po całodziennym wysiłku, oparłem głowę o zagłó- wek i poddałem się rytmowi kół pociągu. Obudziłem się i zobaczyłem, że nie jestem już sam w prze- dziale. Po drugiej stronie siedziała dziewczyna, czytając ga- zetę. Musiała wsiąść, kiedy spałem. Była elegancko ubrana, w szyty na miarę czarny żakiet i szerokie czarne spodnie, a na nogach miała męskie półbuty, również czarne. Miała włosy koloru miedzi albo paproci i wścibskie oczy o ciężkich powiekach, a jej twarz była tak usiana piegami, że dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby została zakamuflowana. Nadal studiowałem jej wygląd, kiedy podniosła wzrok znad gazety i napotkała moje spojrzenie. Wzięła szybki, płytki oddech. - Czy ja pana nie znam? - Słucham? - powiedziałem. - Mówi pani do mnie? - Tak. - Uśmiechnęła się szybko. - Przepraszam. Po prostu pomyślałam, że gdzieś już pana spotkałam. - Nie sądzę. - Przypuszczam, że zapamiętałby pan moją twarz - rzekła beztrosko. - Tak. - Rzuca się w oczy. - Tak. - Ludzie często mówią to o mnie. - Jej głos był nadal beztroski, obiektywny. - Najwyraźniej „rzucam się" w oczy. Zawsze mam uczucie, że znaczy to, że jestem dziwna. Roześmiałem się. - A gdzie pani mogła mnie widzieć? Obróciła się na swoim siedzeniu i spojrzała prosto na mnie. Widziana z przodu, jej twarz jeszcze bardziej wytrącała z równowagi. Sposób, w jaki jej powieki opuszczały się na oczy, odległość między kośćmi policzkowymi, silny zarys szczęki. Nade wszystko zaś jej usta, niestosownie zmysłowe, górna warga wyrzeźbiona z misterną precyzją, dolna mięsista i ciężka. No i te piegi - jakby skryła się za jakimś welonem lub zasłoną i obserwowała mnie przez nią. Wszystkie te cechy nadawały jej wygląd na poły zmysłowy, na poły groźny. Nigdy nie widziałem podobnej twarzy. - Nie jestem pewna - powiedziała po chwili. - Chyba w Aquaville. - Byłem tam tylko raz, na konferencji. - Czy to było około dwóch tygodni temu? - Tak. Konferencja Transgraniczna. Odbywała się w She- ratonie. Teraz ona się roześmiała. - Byłam tam. - Nie - rzekłem. - Naprawdę? - Co wieczór kładziono mi czekoladę na poduszce - po- wiedziała. - W kształcie uśmiechniętych ust. - Zgadza się. - Zapomniałem o tych czekoladkach. - A potem był ten wypad do Żółtej Strefy. Miałam złe przeczucia. Nie chciałam tam lecieć. - Nie została pani ranna? - zapytałem. - To znaczy w za- machu bombowym. Potrząsnęła głową. - W tym czasie tańczyłam. W podziemiach była dyskoteka. Płonące coś tam. Z miejsca nas ewakuowano. A pan? - Byłem w swoim pokoju, kiedy nastąpił wybuch. Zszed- łem na dół schodami pożarowymi. Złożyła gazetę i położyła na stoliku przed sobą. - Pewnie widziałam pana na którymś z przyjęć - powie- działa. - A może słyszałam pana referat. Nie sądzę, że się bezpośrednio zetknęliśmy. - Co pani tam robiła? - Och, nic naprawdę ważnego. Byłam tylko obserwator-ką. - Spojrzawszy w dół, ujęła kciukiem i palcem wskazującym kant jednej z nogawek swoich spodni, a potem znowu go puściła. Później zerknęła na mnie szybko, tak szybko, że włosy nadal zasłaniały jej oczy. Odgarnęła je obiema dłońmi za uszy. - I co pan teraz robi? Zastanawiałem się, czy dojdziemy do tego i co powiem, jeśli tak się stanie. Nie miałem przecież pojęcia, kim jest ta dziewczyna o jedynej w swoim rodzaju twarzy i rozbrajającym sposobie bycia. Mogła być każdym. W takim wypadku długie wahanie działało na moją korzyść. - Proszę posłuchać - powiedziała. - Całkowicie rozumiem, jeśli to sprawa poufna. Chodzi po prostu o to, że nieczęsto widzi się tutaj ludzi z Czerwonej Strefy. A więc naprawdę mnie pamiętała. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odezwała się znowu. - Wydaje się pan czuć tutaj jak u siebie w domu, jeśli nie ma pan nic przeciwko takiemu stwierdzeniu. Nigdy bym nie zgadła, gdybym nie widziała pana na tej konferencji. - Nie mam nic przeciwko temu - odparłem. - To dziwne, ale w istocie, dokładnie tak się czuję. Zupełnie, jakbym... - Urwałem, obawiając się, żebym nie wyjawił za dużo. - Oczy wiście do pewnych rzeczy nigdy nie mógłbym przywyknąć. Skinęła energicznie głową. - Oczywiście. - Sięgnęła po torebkę. - Idę do bufetu. Przynieść coś panu? - Pójdę z panią - odparłem. W bufecie zapytałem, czy mogę postawić jej drinka. Brandy dobrze by mi zrobiła, odparła. Zamiast wrócić do przedziału, wzięliśmy kieliszki i usiedliśmy przy stoliku w wagonie restauracyjnym. Dziewczyna nazywała się Odell Burfoot i wydawała się chętna do rozmowy. - Takie przekraczanie granic - rzekła - musi być czymś nadzwyczajnym. - Tak naprawdę nie przekraczałem ich aż tak wiele razy... - Ale jednak. Jakie to uczucie? - To nie byle co, prawda? To znaczy, jest to coś, o czym nie powinno się nawet myśleć. - Umilkłem. - Kiedy do tego dochodzi, niemal nie da się oddzielić tego wszystkiego, co ci mówiono, że będziesz czuł, albo co sobie wyobraziłeś, że będziesz czuł, od tego, co naprawdę czujesz. Czy to ma jakiś sens? Wyraz jej twarzy, chociaż obojętny, zaostrzył się, jakby zabiło jej mocniej serce albo wzrosła temperatura ciała. - Tak - powiedziała - myślę, że ma. - W końcu robisz coś, co ci nigdy wcześniej nie przyszło do głowy. Czujesz więc podniecenie, ale również strach. Myślę, że tego nigdy nie można się pozbyć. Uśmiechnęła się do mnie oczami, ale nic nie powiedziała. Przemknęliśmy przez jakąś wiejską stacyjkę i pogrążyliśmy się w ciemności. Kiedy popijałem brandy, wróciłem myślami do konferencji. Próbowałem umieścić Odell w którymś z wydarzeń czy którejś z funkcji, ale jej twarz nie pojawiała się w mojej pamięci. Zamiast niej wypłynęła inna twarz. - Pamiętasz mężczyznę o nazwisku Walter Ming? - za pytałem. - On też był na konferencji. Wyglądał, jakby miał perukę, i nosił osobliwe garnitury. Roześmiała się. - Biedny Walter. - Poznałaś go? Co o nim myślisz? - Dlaczego chcesz wiedzieć? - Nie jestem pewien. Chyba dlatego, że moim zdaniem było w nim coś podejrzanego. - Myślę, że czuł się po prostu samotny. Zaprosił mnie na kolację, ale powiedziałam, że jestem zajęta. Potem był dla mnie nieuprzejmy. Samotny? Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Ming może się czuć samotny. - Widziałam was razem - powiedziała Odell. - Rozma- wiałeś z nim, prawda? - Tak. Parę razy. - Chyba naprawdę zrobiłeś na nim spore wrażenie. Może nigdy wcześniej nie spotkał kogoś takiego jak ty. - Tak myślisz? - Pamiętałem tylko, że wydawał się bez- ceremonialny i małomówny, a także szczwany. — Jakie to dziwne, że ty też tam byłaś - że to wszystko widziałaś... Skończyła swoją brandy i wyjrzała przez okno. - Aquaville - powiedziała. Wysiadłem z pociągu. Znowu hala dworca, z niemrawo poruszającymi się tłumami i plakatami reklamującymi leki na przeziębienie i grypę. I pomyśleć, jak nerwowo się rozglą- dałem, kiedy przyjechałem tutaj w listopadzie! Wyobraźcie sobie, jak musiałem wyróżniać się z tej ciżby! Teraz jednak miałem na sobie flegmatyczne ubranie, flegmatyczne buty na nogach. Tym razem, na przekór wszystkim przeciwnościom, wyglądałem jak tubylec. Co powiedziała ta dziewczyna? Wydaje się pan czuć tutaj jak u siebie w domu, jeśli nie Ma pan nic przeciwko takiemu stwierdzeniu. Nie miałem nic przeciwko temu. W rzeczywistości zwiększyło to moją Pewność siebie. A mimo to, kiedy przystanąłem na peronie, na poły oczekiwałem, że poczuję czyjąś rękę ciągnącą mnie za rękaw, a kiedy się odwrócę, zobaczę tego mężczyznę, którego spotkałem poprzednio, z zaczesanymi gładko do tyłu włosami, z wilgotną, zielonkawą cerą, mającego w sobie coś z hazardzisty czy konika. Oczywiście będzie patrzył w inną stronę, udając, że sprawdza tablicę z godzinami odjazdów, litanią odwołanych pociągów, i usłyszę znajome słowa - to może pana zainteresować - a potem wsunie mi kartkę do kieszeni. Zamiast niego była ta dziewczyna z piegami, która krążyła przede mną. Włożyła czarny kapelusz w kształcie hełmu i długi, czarny płaszcz, którego skraj muskał jej do- kładnie wyczyszczone półbuty. Miała surowy wygląd kazno- dziei pogrążonego w myślach o sprawach nie z tego świata. Po raz pierwszy coś się na chwilę obudziło w mojej pamięci, jakbym w jakimś momencie w przeszłości poczuł jej perfumy, kiedy stała obok mnie w windzie, albo ujrzał przelotnie jej odbicie w lustrze, kiedy przechodziła za moimi plecami, ale ten przebłysk uparcie nie chciał rozwinąć się w coś bardziej określonego. - No - rzekła - przypuszczam, że pora się pożegnać. - Tak. - Uścisnąłem jej dłoń. - Znowu mnie zapomnisz? - Prawdopodobnie - odparłem. Oboje się roześmieliśmy. Podziękowała mi za brandy, a potem się odwróciła. Gdy tylko zniknęła w tłumie, dopadło mnie przygnębienie. I przekonanie o własnej głupocie. Dlaczego tak łatwo pozwoli- łem jej odejść? Powinienem był umówić się z nią na następne spotkanie - może na spacer albo kolację. To było w końcu moje nowe życie i dobrze się czułem w jej towarzystwie. Ale niemal zaraz potem doznałem przykrego wrażenia, że spotkanie to w ogóle nie miało miejsca, że wymyśliłem sobie to wszystko, włącznie z jej piegami i włosami koloru paproci, włącznie z jej nazwiskiem - Odell Burfoot - tak dziwnie brzmiącym, jakby ktoś mówił z ustami pełnymi kamyków... Albo jeśli naprawdę się to zdarzyło, już blakło w pamięci. Nawet jedyny moment kontaktu fizycznego - pożegnalny uścisk dłoni - zaczynał nabierać efemerycznego charakteru, jakbym uścisnął dłoń wytworowi mojej wyobraźni. Na miasto opadła gęsta mgła. Przechodnie mieli niewyraź- ne i niepełne sylwetki, wyglądali jak zwykłe szkice. Pogoda nie mogła być bardziej odpowiednia. Mogłem iść ulicami, nie obawiając się, że zostanę rozpoznany. Żałowałem tylko, że nie mam cieplejszego ubrania. Być może rano znajdę jakiś sklep z używanymi rzeczami albo pchli targ i kupię sobie płaszcz lub kurtkę. Jak łatwo było pozwolić utworzyć się tej myśli, jak naturalna się wydawała, ale mimo to w jakimś momencie między teraźniejszością i jutrem będę naciskał klamkę tych jasnozłotych drzwi, a potem... a potem co? Nie wiedziałem. Miałem oczywiście nadzieję, ale to było wszystko. Nie mogłem przewidzieć, co będę czuł za dwanaście godzin. Naprzeciw stacji znajdowały się trzy hotele wysokiej ka- tegorii - Aral, Tethys i Varuna. Pamiętałem z poprzedniego pobytu ich ozdobne, niszczejące fasady, ale przy moich ogra- niczonych zasobach finansowych, nie mając najmniejszego pojęcia, co może przynieść najbliższych kilka dni, zdecy- dowałem, że postąpię roztropnie, oszczędzając pieniądze. Skręciłem w prawo, potem jeszcze raz w prawo, oddalając się od centrum i zagłębiając w labirynt mrocznych kanałów na zachód od stacji. Po paru minutach znalazłem się w innym świecie - wszędzie leżały worki śmieci, biegały szczury i uno- sił się niemal słodki zapach, jakby gnijących selerów. Okna na parterze wszystkich domów były zabite deskami. Raz udało mi się zerknąć przez szparę między dwiema obluzowanymi listwami. Ciemne lśnienie wody zalegającej w pomieszczeniu, z unoszącą się na jej powierzchni fotografią trojga dzieci... Dalej niezgrabnie namalowana strzałka wskazywała piwnicę. Prowadziła tam działalność chiromantka zwana Ondyną. Wyobraziłem sobie Ondynę jako otyłą kobietę w łódce, którą pływała z pokoju do pokoju, używając jako wiosła patelni, chochli albo wieka starej puszki po biszkoptach. Szedłem szybko dalej, mijając obszarpaną markizę nad wejściem do restauracji rybnej. Wcześniej czy później musiałem znaleźć jakiś tani hotel, w którym nie będą się przejmowali doku- mentami ani nie zobaczą niczego niestosownego w tym, że ktoś nie ma bagaży. Kiedy przechodziłem przez metalową kładkę dla pieszych, spojrzałem w lewo i zobaczyłem bladoniebieski neon, przymo- cowany pionowo do fasady budynku i słabo przeświecający przez mgłę. HYDRO HOTEL - głosił. Niżej, małymi, poziomo ułożonymi literami: Wolne pokoje. Kanał był tak wąski, że po jednej jego stronie było miejsce tylko na ścieżkę, natomiast po przeciwnej stronie budynki schodziły wprost do wody, czy raczej tkwiły w niej jak zęby w szczęce. Zawróciłem i skręciłem na tę ścieżkę. Zatrzymałem się, kiedy doszedłem do wejścia do hotelu. Hol miał posadzkę z beżowych płytek, której środkiem biegł pas pomarańczowego dywanu. Recepcja była okienkiem wyciętym w przepierzeniu z płyty wiórowej. Nacisnąłem brzęczyk na kontuarze. Za mną, na stoliku z opuszczonym blatem, stało akwarium. Przycisnąłem twarz do jego szklanej ścianki. Wśród wodorostów pływała brzuchem do góry pojedyncza złota rybka. - Zna się pan na rybach? Wyprostowałem się. W okienku recepcji zobaczyłem ko- bietę w średnim wieku z tlenionymi włosami i pulchnymi ramionami. Napis Aquaville wydrukowany był na przodzie jej białego T-shirta srebrnymi literami, jakby nocą przeszedł tamtędy ślimak. - Kiedy pływają brzuchem do góry, tak jak ta - powie działem - to znaczy, że zdychają. Kobieta skinęła ponuro głową. - No tak. - Ma pani pokój? Powiedziałem jej, że zatrzymam się na dwie doby, i z góry zapłaciłem. Pomyślałem, że zapewni mi to poważanie i po- wstrzymają przed zadawaniem krępujących pytań. Wręczyła mi klucz. Pokój jest na drugim piętrze, powiedziała. Od frontu. Podziękowawszy jej, ruszyłem po schodach. Kiedy skręciłem za pierwszy bieg, pozwoliłem sobie na krótki uśmiech. Nawet nie wspomniała o dokumentach. Pokój pachniał wodą kolońską, czymś cytrynowym, jak gdyby dopiero co został zwolniony. Albo tak było, albo nikt go nie posprzątał. Wszedłem do łazienki. Najpierw pomyślałem, że umywalka jest pęknięta, ale później zobaczyłem, że nie było to pęknięcie, lecz długi na sześć cali czarny włos. Spłukałem go w sedesie. Wróciwszy do pokoju, stanąłem przy oknie i spojrzałem na mgłę. Przez wiele dni, jeśli nie tygodni, ledwie śmiałem myśleć o tym mieście, w razie gdyby moje próby powrotu do niego się nie powiodły. Ale udało mi się wrócić. Teraz chciałem tylko zrobić kilka kroków wstecz. Jej dłoń spoczywająca na moim czole, jej spódnica w jasnokolo-rowe kwiaty. A, jesteś tutaj... W dole przepłynęła motorówka z silnikiem bijącym jak serce ptaka - cicho i szybko. Tego wieczoru zjadłem kolację w restauracji, którą widziałem wcześniej. Nazywała się Gładnica - jak ryba, która zresztą nie figurowała w jadłospisie - i była małym, zdezorganizowanym lokalem, w którym każdego nowego gościa traktowano niemal jak dopust boży. Kelnera, który do mnie podszedł, kościstego, długopalczastego mężczyznę koło trzydziestki, zdawało się przerażać każde słowo, które do niego kierowałem. Kiedy na przykład zamówiłem rybę dnia i karafkę białego wytrawnego wina, gapił się tylko na mnie, a jego czoło pokryło się kropelkami potu. O dziwo, jedzenie było zupełnie dobre, nie spieszyłem się więc i zamieniłem parę słów z panem Festuccią, właścicielem restauracji, przyjmując kieliszek likieru na koszt firmy. Kiedy zapłaciłem rachunek, była już prawie jedenasta. Poprosiłem kelnera, żeby wezwał dla mnie taksówkę, ale spojrzał na mnie z taką konsternacją, że natychmiast skory- gowałem swoją prośbę. Czy wie, gdzie mógłbym znaleźć o tej porze jakiś środek transportu? Tak, wie. Muszę mu tylko dać pomyśleć przez chwilę. Z palcami w ustach zezował na sufit. Tak, widział postój taksówek, powiedział w końcu. W stronę stacji kolejowej. Pięć minut drogi. No, może siedem. Znalazłszy się na zewnątrz, szedłem tak szybko, jak mo- głem. Po co miałbym dłużej zwlekać? Wydawało mi się, że czekałem całą wieczność na tę chwilę, nie wiedząc nawet, czy naprawdę nadejdzie. Teraz dzieliła mnie od niej tylko przejażdżka taksówką. Miasto było nadal spowite mgłą, rozmazane światła latarni ulicznych przypominały watę cu- krową. Kiedy skręciłem w wąskie przejście, które łączyło dwa kanały, otworzyły się gwałtownie jakieś drzwi i na chodnik wypadł mężczyzna z taką szybkością, że przypuszczałem, iż wyrzucono go siłą. Zderzyliśmy się. O mało nie upadł. Kiedy wybąkaliśmy przeprosiny, mignęła mi jego twarz. Było w niej coś lisiego, niemal przebiegłego. W ułamku sekundy cofnąłem się o ćwierć wieku. - Cody! - powiedziałem. - Co? Ktoś ty? - Przysunął twarz do mojej i poczułem jego oddech, słodki, ale zepsuty, jak zapach przejrzałego owocu. Musiał pić od wielu godzin. Nawet dni. - Byliśmy razem w Thorpe Hall. Siedziałem obok... Złapawszy mnie za rękaw, pociągnął mnie w zaułek, który był jeszcze węższy i ciemniejszy, a potem wepchnął mnie w jakieś drzwi. - Jak się nazywasz? - spytał. - Naprawdę czy teraz? - Teraz - syknął. - Oczywiście teraz. - Thomas Parry. - A przedtem? - Micklewright. Matthew Micklewright. - Naprawdę spodziewasz się, że uwierzę, że to przypadek? Roześmiałem się. - A co innego? Jego głowa obróciła się w stronę uliczki, jakby coś usłyszał. Trzymał jednak jedną rękę na mojej piersi, przyszpilając mnie do drzwi. Pozostaliśmy w tej pozycji co najmniej minutę. Pewnie mógłbym się wyswobodzić, ale postanowiłem tego nie robić. Znowu się do mnie odwrócił. - Moglibyśmy gdzieś pójść - powiedział - jeśli masz czas. - Mam - odparłem. - W porządku. Odsunął się ode mnie, wkładając obie ręce w kieszenie spodni. Chociaż nadal wpatrywał się we mnie, jego twarz wydawała się pozbawiona wszelkiego wyrazu, jak twarz człowieka śniącego na jawie. Być może po raz pierwszy sięgał myślą wstecz, starając się mnie gdzieś umiejscowić. Wygła- dziłem marynarkę i otrzepałem się. - Nadal nazywasz się De Vere? - zapytałem. - Skąd o tym wiesz? - Bracewell mi powiedział. - Bracewell... - Spojrzał w głąb zaułka, gdzie przy kuble na śmieci przykucnął kot o lśniących, beznamiętnych oczach. Potem nie rozmawialiśmy wiele - przynajmniej przez pewien czas. De Vere odwrócił gwałtownie głowę i zaczął iść. Przeszliśmy przez mosty, przez osiedle mieszkaniowe, przez park. Od czasu do czasu rzucał na mnie szybkie spojrzenie z ukosa. Nadal zdawał się podejrzewać mnie o jakieś oszustwo czy podstęp. W końcu dotarliśmy do budynku, którego podwójne drzwi miały szyby z matowego szkła. De Vere dwa razy zapukał. Wpuścił nas przygarbiony, siwowłosy mężczyzna. Wnętrze było słabo oświetlone, podłogę tworzył goły beton, ściany były bladoniebieskie do wysokości pasa, powyżej kremowe. Mężczyzna, który nas wpuścił, zamknął za nami drzwi, na- rzekając na pogodę. Kiedy ruszyliśmy korytarzem, wydało mi się, że czuję zapach chloru. - Pływalnia - powiedziałem. - Dawniej była - rzekł De Vere. - Teraz to jest bar. Przeszliśmy przez jeszcze jedne podwójne drzwi i znaleźli- śmy się w ogromnej, ciemnej sali, oświetlonej jedynie świecz- kami. Powietrze wypełniał szmer prowadzonych półgłosem rozmów. Na dnie basenu ustawione były stoliki o szklanych blatach. Takie same stały na jego brzegach. Spuszczenie wody z basenu, powiedział mi De Vere z szyderczym uśmieszkiem, miało być w założeniu aktem politycznym. Najwyraźniej uważał takie gesty za niedojrzałe albo daremne. W samym basenie nie było wolnych stolików, usiedliśmy więc nad nim, obok trampoliny. Przyglądałem się De Vere'owi, kiedy zamawiał trunki, duże porcje - dżin dla siebie, brandy dla mnie. Wyglądał prawie dokładnie tak, jak go zapamięta- łem. Miał te same nienaturalnie czerwone usta i zawadiackie rysy i otaczała go ta sama subtelna aura rozpusty - a może nie jest już tak subtelna, pomyślałem, kiedy zauważyłem kilkudniowy zarost, pożółkłe zęby, przekrwione oczy. De Vere stał się jakoś dziwnie nieokreślony. Widziałem w nim chłopca, którym kiedyś był, ale widziałem też starego człowieka, któ- rym miał się stać. Był jak ktoś uwięziony pomiędzy różnymi wcieleniami swojego ja, z których żadnego nie chciał czy nie potrafił wybrać. Pojawiły się nasze napitki. De Vere chwycił swój dżin i od razu wypił połowę, a potem przeprosił za swoje zachowanie w zaułku. - Rzeczywiście wydawałeś się trochę nerwowy - powie działem. Z jego ust wyrwał się głośny dźwięk, który ledwo przy- pominał śmiech. - Masz pojęcie, co się tutaj dzieje? - Patrzył na mnie przez płomień świecy, na jego twarzy tańczyły cienie. - Nie. Pewnie nie. - Pociągnął znowu ze swojej szklanki, a kostki lodu zagrzechotały na jego zębach. Powiedział mi, że władze udają, iż dokonują przeniesień, natomiast w rzeczywistości wtrącają ludzi do więzień albo izb zatrzymań, a nawet - i tutaj głos mu zadrżał - zabijają i zakopują w nieoznakowanych grobach. - To prawda - rzekł, kiedy zobaczył moją reakcję. - Znik- nęła co najmniej jedna znana mi osoba. Bo facet głośno mówił, co mu się nie podoba. Że nasz kraj jest źle zorganizowany, że żaden rząd nie powinien mieć prawa do... - Potrząsnął głową, jakby dalszy wywód na ten temat nie miał sensu, a potem dokończył swój trunek i spojrzał ze złością w pustą szklankę. - Nie bardzo to pasuje do postawy flegmatycznej. - Nie musisz być silny, żeby występować przeciwko władzy. Możesz ją krytykować z powodu swojej słabości albo braku poczucia bezpieczeństwa. Ze strachu. W ostatnich dziesięciu latach mieliśmy tyle różnych rządów, że każdy nowy przez większość czasu ogląda się przez ramię, starając się umocnić swoją pozycję i używając w tym celu wszelkich dostępnych środków. - Ponownie zobaczył wyraz mojej twarzy. - Myślisz, że przesadzam. Nic nie powiedziałem. - Nadal mieszkasz w Czerwonej Strefie? - zapytał. - Tam mieszkam - odparłem - tak. - No to pozwól, że coś ci powiem - rzekł. - Tam też się to dzieje. Zacząłem protestować, ale mnie przegadał. - Może nie zabójstwa, ale aresztowania, uwięzienia bez procesu, przesłuchania. Dlatego wszyscy mamy Akt Bezpie- czeństwa Wewnętrznego. Właśnie po t o go przyjęto. - Spoj- rzał na mnie i znowu potrząsnął głową, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że jestem tak naiwny. - Jak myślisz, dlaczego cały czas macie tego samego przywódcę? - Może ludzie są zadowoleni z tego, jak się mają sprawy - powiedziałem spokojnie. - Zadowoleni? - Niemal zakrztusił się tym słowem. Potem skinął na kelnera i zamówił jeszcze jedną kolejkę. - Nie wiem, skąd wiesz o tym wszystkim - powiedziałem. - Bo rozmawiam z ludźmi - odparł. - Bo słucham. Bo nie chowam głowy w piasek. Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki kelner nie przyniósł naszych drinków. Tym razem ja zapłaciłem. Zerknąłem do basenu, gdzie siedziała przy stoliku, całując się, młoda para. - A więc słyszałeś o Bracewellu. De Vere uniósł powoli głowę. - To nie jest jego nazwisko. - O Macleanie - poprawiłem się. - Jak się dowiedziałeś? - Powiedział mi policjant, z którym uprawiałem seks. - Spojrzał na mnie z uniesioną w górę brodą i przez chwilę widziałem w nim dawnego Cody'ego, chłopca, którego kiedyś znałem - jego wojowniczego ducha, jego obrazobur-stwo - a potem spuścił wzrok i zaczął się bawić pałeczką do mieszania koktajli. - W tamtych czasach miałem fioła na punkcie policjantów. I pograniczników. Może pociągały mnie mundury - a może to, że dzięki temu byłem bliski bycia w innym miejscu. Ów policjant był jednym z tych, którzy znaleźli Macleana. Ponieważ sprawa ta dręczyła go, przedstawił De Vere'owi pla- styczny obraz okaleczonego ciała, jakby przez zapamiętanie każdego szczegółu mógł ulżyć swojemu sumieniu. - Powiedział mi nawet o... - De Vere umilkł. Potarł gwałtownie nos dłonią. - Pierdolić to - powiedział. - Pier dolić. - Znowu potarł nos, potem oczy, a później pociągnął głośno nosem. - Po co musiałeś się tutaj zjawić? A w ogóle co tutaj robisz? Milczałem przez chwilę. Potem zapytałem: - A więc przeniesiono cię do Żółtej Strefy? - W Żółtej Strefie spędziłem osiem lat. Teraz jestem tutaj. Zdaje się, że nie wiedzą, co ze mną zrobić. Nie mogą się zdecydować. - A on wiedział, że tam byłeś? - Maclean? Tak, wiedział. - De Vere skrzywił się i od- wrócił wzrok. - Chciał do mnie dołączyć. Chciał być ze mną. Dlatego próbował uciec. - De Vere położył dłoń płasko na stole, grzbietem do góry. Patrzył na nią w taki sposób, jakby była dłonią kogoś innego. - Nigdy nie przestał mnie kochać, prawda? - Nie - odparłem. - Cały czas mówił o tobie. De Vere sięgnął gwałtownym ruchem do kieszeni i rzucił coś na stół. Przedmiot ten zachowywał się jak kostka do gry, tyle że wydawał się cięższy, bardziej niezgrabny. Kiedy prze- stał się toczyć i obracać, zobaczyłem, że jest to jego ślubna obrączka. Pamiętałem, że Bracewell powiedział mi, iż obaj wrzucili obrączki do fosy. Czy było to kłamstwo, czy też De Vere wrócił tam później i wyłowił swoją? - To szaleństwo, co nie - powiedział. - Zwykła nakrętka z koła samochodu jakiegoś starego sukinsyna. - To coś więcej - powiedziałem. Zmierzył mnie sceptycznym spojrzeniem. Ośmielałem się mówić w jego imieniu, a nie miałem do tego prawa. Chwycił obrączkę, ni to wzdychając, ni to warcząc na znak znie- cierpliwienia, i wepchnął ją z powrotem do kieszeni, jakby się nienawidził za to, że ją trzyma, ale nie mógł nic na to poradzić, a potem sięgnął po swoją szklankę i zamieszał jej zawartość. - Jeszcze jednego? Zastanawiając się, jak jest późno, zaryzykowałem spojrze- nie na zegarek De Vere'a. Zauważył to. - Przepraszam - powiedziałem. - Muszę gdzieś pójść. To znaczy, nie mam... - Tak. Oczywiście. - Poderwał się na nogi, potrącając stolik. Jego szklanka przewróciła się. - Przepraszam, że cię zatrzymałem. - Nie, zaczekaj. Nie miałem zamiaru... Ale już przeciskał się obok mnie. Zanim zdążyłem obrócić się na krześle, zniknął za podwójnymi drzwiami po drugiej stronie pływalni. Wydawało mi się jednak, że nadal go widzę - jego zmierzwione rudobrązowe włosy, wąskie, uniesione w górę ramiona, starte obcasy butów. Kiedy parę minut później wyszedłem z baru, na poły spo- dziewałem się, że znajdę go na ścieżce holowniczej, chodzącego w tę i z powrotem albo patrzącego z chmurną miną w wodę kanału. Boczyłby się nadal na mnie za to, co poczytał za obrazę, ale gotów byłem go przeprosić. Zachowałem się jak grubianin i kretyn. Poza tym chciałem mieć szansę wszystko wyjaśnić. Byłem pewien, że gdybym powiedział mu, co robię, zrozumiałby mnie. Ale on już zniknął. Nasłuchiwałem jego kroków, wołałem go. Gdzieś tam, we mgle, był De Vere, któ- rego nie widziałem od dwudziestu siedmiu lat. Odczekałem dziesięć czy piętnaście minut, ale nie wrócił. Straciłem go, prawdopodobnie na zawsze. Nie podniósł mnie na duchu nawet niespodziewany uśmiech losu - taksówka wodna wyłaniająca się z mgły z podświetlonym napisem „Wol- na". Machnąłem ręką. Zmniejszyła szybkość i podpłynęła do mnie. Apatycznym głosem podałem kierowcy adres. - To kawałek drogi - powiedział. - W porządku - odparłem. - Mam pieniądze. Wszedłem do kabiny. Wszystko, czego dotknąłem, było wil- gotne i nieco kleiste. Mgła chyba jeszcze bardziej zgęstniała od wczesnego wieczoru, a silnik taksówki wydawał bezbarwny, głuchy dźwięk, kiedy odbiliśmy od brzegu. Podczas długiej jazdy do klubu nie było ani jednej sekundy, w której nie ża- łowałem mojego braku taktu. Przypuszczam, że powinienem był się domyślić, że coś pójdzie źle. Były różne znaki ostrzegawcze, zwłaszcza zło- wieszcze rewelacje De Vere'a. Marzyłem jednak o ponownym spotkaniu z rodzicami, o czymś w rodzaju powrotu do domu rodzinnego, kiedy więc wyłoniła się z mroku biała fasada klubu, ze światłami palącymi się w oknach parteru, ogarnęło mnie tak wielkie podniecenie, że nie miałem ani cienia wątpliwości, że zaraz do tego dojdzie. Nie zwróciłem większej uwagi na postacie stojące na ścieżce holowniczej, nie mówiąc już o tym, żebym przypisał im jakieś szczególne znaczenie. Zapłaciłem taksówkarzowi. Tak bardzo trzęsły mi się ręce, że o mało nie upuściłem portfela do kanału. Nie myślałem o po- wrocie do centrum, nie myślałem o niczym poza tą chwilą... Dopiero kiedy zbliżyłem się do klubu, zdałem sobie sprawę, że wszystkie te postacie są identycznie ubrane, w ciemno- niebieskie tuniki i ciemnoniebieskie kapelusze z czarnymi, plastykowymi rondami i że ich wzrok skierowany jest tylko na mnie. Oczywiście byli to policjanci. Jeden z nich wystąpił do przodu, otwierając mały notes. - Thomas Parry? Nie odpowiedziałem. Najwyraźniej patrolowali nabrzeże już od pewnego czasu. Oni też odczuwali podniecenie - dreszczyk wywołany poufnymi informacjami, obserwacją, możliwym aresztowaniem. Ich ciała drżały od tłumionego napięcia. - Pójdzie pan z nami - powiedział mężczyzna z notesem. Odbyć taką długą podróż, znaleźć się tak blisko - a teraz to... Nie brałem nawet pod uwagę takiego zakończenia, więc i moja reakcja była absurdalna. Roześmiałem się głośno. - Zabieramy pana do ministerstwa - powiedział ten sam mężczyzna - na przesłuchanie. - Jego głos stwardniał. Skinął na jednego ze swoich kolegów, a ten chwycił mnie za ramię i próbował skierować w stronę czekającej motorówki. Natychmiast strząsnąłem jego rękę. Nigdy nie mogłem znieść, żeby ktoś tak mnie trzymał. - Najpierw muszę pójść do tego klubu - powiedziałem. Mężczyzna z notesem pokręcił głową. - Musimy wypełniać rozkazy. - Proszę - rzekłem. - To nie potrwa... - Mamy rozkaz - przerwał mi jeden z pozostałych. - To nie od nas zależy. Zadzwoniło mi i błysnęło w głowie, jakby eksplodował mój mózg. Mieli odmówić mi tego, na co czekałem z utęsknieniem; czego pragnąłem najbardziej na świecie. Przepchnąłem się obok nich do wejścia i przez parę chwil widziałem ludzi za- stygłych w nienaturalnych pozach. Jednak zanim zdołałem dosięgnąć klamki, chwyciło mnie dwóch z nich. Potem przyłączył się trzeci, a jego notes pofrunął niezdarnie na ziemię. Kiedy mocowaliśmy się na schodach, otworzyły się szklane drzwi i wyjrzała ta jasnowłosa dziew- czyna. Miała na sobie swoje kimono z wzorem w egzotyczne ptaki i drzewa, a jej brwi, lekko uniesione ze zdziwienia, były jak zwykle wyskubane, tworząc dwa idealne łuki. Uważałem przez cały czas, że aby odtworzyć przeżycia, które stały się moim udziałem podczas poprzednich wizyt w klubie - albo żeby przynajmniej odtworzyć to samo przejęcie - warunki muszą być podobne, jeśli nie identyczne, a obecność tam tej blondynki, fakt, że siedziałaby w kasie, kiedy wszedłbym tam, wzmogła jeszcze furię, z jaką stawiłem opór wszelkim próbom powstrzymania mnie. Powiedziano mi później, że wydawałem się mieć niemal nadludzką siłę i że gdyby nie było tam aż trzech policjantów, z których w dodatku jeden był w młodości sławnym zapaśnikiem, mógłbym faktycznie uciec. Przepłynęliśmy pod mostem i skręciliśmy ostro w lewo, rozcinając szeroko wody kanału i zostawiając za sobą fale, które chlustały o ciemne mury domów i odbijały się od nich. Wyrósł przed nami masywny gmach ministerstwa, którego okapy zasłaniały niebo. Chociaż było po drugiej w nocy, w kil- ku oknach wciąż paliło się światło. Praca dla rządu mogła trwać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt nie wiedział o tym lepiej ode mnie. Zaprowadzono mnie do pokoju na pierwszym piętrze, gdzie czekało na mnie dwóch mężczyzn. Jeden z nich nosił okulary bez oprawek, pod których soczewkami jego brązowe oczy pływały jak morskie anemony. Drugi miały pulchną, ale mocną sylwetkę sportowca. Całą długość przeciwległej ściany gabinetu zajmowało dźwiękoszczelne okno, wychodzące na znajdującą się wewnątrz budynku przystań. Podświetlona od spodu woda miała niesamowity szmaragdowy kolor, a po jej powierzchni mknęły cicho w rozmaitych kierunkach małe łodzie. Mężczyzna w okularach zasiadł za biurkiem. Zająłem miej- sce przed nim. Drugi mężczyzna osunął się z chrząknięciem na stojący w pewnej odległości, po mojej lewej stronie, fotel obrotowy. Przez pierwsze pół godziny ustalaliśmy fakty - na- zwisko, adres, zajęcie i tak dalej. Jeśli chodzi o datę przybycia, to znalazłem się w Niebieskiej Strefie w poniedziałek rano, 7 listopada, a moja wiza straciła ważność trzy dni później, 10 listopada. Przebywałem tam zatem nielegalnie od około dwóch tygodni. W pewnym momencie siedzący po mojej lewej mężczyzna pochylił się do przodu. - Thomas Parry - powiedział cienkim, wysokim głosem, który zupełnie nie pasował do jego muskularnej budowy. -Wie pan co, nie jestem pewien, czy nie rozmawiałem kiedyś z panem, przez telefon. - Możliwe - odparłem. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedział mężczyzna w oku- larach. - Dlaczego wrócił pan do Niebieskiej Strefy? - Nie ma sensu, żebym starał się to wyjaśnić - odparłem. - Nie ma sensu? - Nie zrozumiałby pan. Wyglądało na to, że gwałtowność tego błysku, który poja- wił się w mojej głowie na ścieżce holowniczej, wypaliła całe obwody nerwowe w moim mózgu. Pozostała tylko jakaś dzie- cięca krnąbrność - która jednak wydawała się uzasadniona. Znowu byłem chłopcem, którego uprowadzono w środku nocy, chłopcem, którego wbrew jego woli zabrano z domu rodzin- nego, tyle że tym razem okazywałem uczucia. - Co by pan zrobił - zapytał mężczyzna w okularach - gdyby nie został pan aresztowany? Na przykład co zrobiłby pan jutro? Potrząsnąłem głową. W tym momencie przypomniałem sobie z jakiegoś powodu Chloe Allen - jej drwiny z wszelkiej władzy, jej policzek, słodki zapach jej oddechu docierający przez siatkę w furgonetce... - Wie pan, kim jesteście? - zapytałem z uśmiechem. - Je steście trutniami. W ciszy, która potem zaległa, zerknąłem przypadkiem w górę. Na suficie falowało światło odbite od powierzchni przystani. Rozpraszające uwagę, hipnotyczne, dziwnie zmy- słowe, sprawiało wrażenie, jakby w pokoju odbywał się pokaz tańca brzucha. - Trutniami - powtórzyłem. Mężczyzna w okularach chciał się dowiedzieć, z kim się kontaktowałem od czasu ponownego przeniknięcia do Niebie- skiej Strefy. Powiedział, że będzie mu potrzebna lista nazwisk i miejsc - innymi słowy, wykaz wszystkich moich spotkań. Oderwałem wzrok od sufitu. Nie miałem najmniejszego za- miaru zdradzić Owena ani Rhiannon - ani innego członka wspólnoty, jeśli już o to chodzi. Nikt nie wyciągnie ode mnie żadnych nazwisk czy miejsc. - No więc? - powiedział okularnik. Odparłem, że rozbił się statek, którym płynąłem. O mało nie utonąłem. Po dopłynięciu do brzegu byłem wyczerpany i oszołomiony. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem. Chociaż oczywiście spotkałem jakichś ludzi, nie wiem, kim byli ani gdzie mieszkali. Ale on nie dawał za wygraną. - A co z trasą, którą pan obrał? - Co z panem? - krzyknąłem. - Jest pan głuchy? Wziąwszy głęboki oddech, a potem wypuściwszy powietrze przez nos, zamknął komputer. Zerknął przelotnie na kolegę. Twarz tamtego była bez wyrazu. Chociaż nie mogę sobie przypomnieć żadnej z osób, z któ- rymi miałem kontakt, powiedział okularnik, jest bardzo prawdopodobne, że w rezultacie uległem skażeniu. Dlatego będzie zalecał poddanie mnie serii testów dla określenia do- kładnej natury i stopnia tego skażenia. Zerknął na zegarek. Testy zaczną się w południe. Marnie spałem tej nocy. Za każdym razem kiedy się budziłem, poduszka była gorąca, a kiedy podnosiłem głowę, widziałem tylko blady prostokąt wiszący w ciemności. Strażnicy zaprowadzili mnie do małego, pozbawionego okien pomieszczenia - „separatki", jak je nazwali - w podziemiach ministerstwa. Stało tam wąskie łóżko z pościelą przesiąkniętą ostrym zapachem wybielacza, jak gdyby któryś z moich poprzedników się zabrudził. Był tam też zlew i sedes, oba wykonane z metalu. W górnej połowie drzwi znajdowała się pojedyncza szybka ze wzmocnionego szkła. Kiedy ustaliłem, gdzie jestem, odwróciłem poduszkę chłodną stroną do góry i znowu się położyłem. A więc w końcu władze mnie dopadły... Nie potrafiłem odgadnąć, kto był informatorem. Może ta kobieta, która prowadziła hotel. Albo ten spocony kelner w restauracji. A może De Vere miał naprawdę powody, by odczuwać paranoiczny strach - jeśli policja rzeczywiście go obserwowała, to nie mogła mnie nie zauważyć. Przypomnia- łem sobie zaginionego przyjaciela De Vere'a i zacząłem się zastanawiać, czy powinienem się bać. Myśli te pojawiały się pojedynczo, bez pośpiechu. W południe zabrano mnie do pokoju, który przypominał laboratorium. Tam również nie było okien, tylko bladozielone ściany i stały napływ powietrza przez kratki wentylacyjne. Laborantka poprosiła mnie, żebym zdjął koszulę, a potem zaczęła podłączać mnie do wielu aparatów. Powiedziała, że zostanę poddany różnym testom psychologicznym, ale że jednocześnie będą śledzić moje reakcje fizjologiczne, poczyna- jąc od rytmu serca i ciśnienia krwi, po reakcje galwaniczne skóry, napięcie mięśni i aktywność mózgu. Tego rodzaju dane zwiększają jasność obrazu, który wyłania się z testów. Skinąłem głową. - Prawie dokładnie to samo robimy tam, skąd pochodzę. Chociaż uśmiechnęła się do mnie, nie wydawała się w naj- mniejszym stopniu zainteresowana faktem, że wykonywałem pracę podobną do jej pracy. W pomieszczeniu tym spędziłem większość dnia. Na po- czątku poddano mnie testowi, który miał nakreślić podstawo- wą strukturę mojej osobowości. Potem dano mi do wypełnie- nia kwestionariusz składający się z kilkuset stwierdzeń, które miałem ocenić jako prawdziwe lub nieprawdziwe, a które pozwalały władzom snuć przewidywania na temat mojego przyszłego zachowania. Później nastąpiły testy wzrokowe. Reagując na serię obrazków, miałem nieświadomie ujawnić sposoby, w jakie odnoszę się do otaczającego mnie świata. W połowie popołudnia pozwolono mi na godzinną przerwę, podczas której zjadłem obiad w stołówce ministerstwa. Po przerwie zmierzono u mnie poziom strachu, niepokoju i depresji. Na koniec, około siódmej, przeniesiono mnie do innego pomieszczenia. Zauważyłem mariny na ścianach, poduszki, sterty miesięczników. Stworzono tam taką atmo- sferę, by osoby badane nie denerwowały się ani nie czuły zagrożone. Podczas przeprowadzonego następnie wywiadu „diagnostycznego" proszono mnie, bym reagował na ciąg pytań i stwierdzeń, które miały na celu ukazanie moich emocji. Moje odpowiedzi były tak pełne złości, że czułem się, jakbym był przezroczysty. Nie mogłem jednak udawać, że nie przepełnia mnie złość, i nie potrafiłem jej ukryć. Kiedy wreszcie zrobiłem wszystko, o co mnie proszono, był późny wieczór i oczy same mi się zamykały. Zaprowadzono mnie z powrotem do mojej celi. Nie miałem apetytu, ale i tak przyniesiono mi kolację. Niedługo potem położyłem się spać. Powiedziano mi, że moje testy zostaną przeanalizowane w nocy, a potem spotkam się z urzędnikiem do spraw oceny psychologicznej, który poinformuje mnie nie tylko o ich wyni- kach, ale również o działaniach, które mogą być w rezultacie podjęte wobec mnie. Ponieważ urzędnicy oceny psychologicznej mieli tak ogromny wpływ na życie badanych i ponieważ spotykali się z nimi twarzą w twarz, podlegali stale dużej presji i stresowi i nie było być może nic dziwnego w tym, że byli podatni na urojenia wielkościowe, i nic dziwnego, że od czasu do czasu stawali się przeczuleni i przewrażliwieni. Podobnie jak rośliny rosnące w ekstremalnych warunkach, przybierali niezwykłe, nawet wypaczone formy, a doktor Maurice Gilbert, do którego zaprowadzono mnie o piątej, nie był wyjątkiem. Miał ziemistą, bladą cerę osoby, która rzadko odważa się wyjść na powietrze. Tylko jego włosy wyglądały zdrowo - lśniące, gęste, rudobrunatne. Były zaczesane do tyłu i nieco za długie, co wymownie świadczyło, że niezwykle się nimi pysznił. — Nieczęsto się zdarza — rozwodził się, siedząc za biur kiem - żeby ktoś porzucił Czerwoną Strefę dla Niebieskiej. No bo dlaczego ktoś miałby to zrobić? Życie tam jest podobno tak harmonijne, tak radosne i sensowne - tak doskonałe... Przeniosłem wzrok z niego na okno, ale rolety były opusz- czone. Nic nie było widać przez ich ściśnięte listwy. - Ale być może jest ono zbyt doskonałe - ciągnął Gil bert. - Być może człowiek pragnie trochę niezgody, trochę nieładu. Może w końcu męczy nas harmonia. - Poprawił jedną ze swoich złotych spinek w mankietach, a potem odchylił się w fotelu do tyłu. - Wie pan, często myślałem, że moje miejsce jest w Czerwonej Strefie, ale wyniki nigdy nie były do końca takie, jak trzeba. Zupełnie jakby testy, którymi się posługuje my, nie były w stanie wyłapać tych niuansów, które sprawiają, że jesteśmy, kim jesteśmy, jakby nasze metody oceny nie były wystarczająco subtelne. Czy miał pan kiedyś, panie Parry, to uczucie, że nasze procedury, nasze techniki, nas zawodzą? Najpierw pomyślałem, że może próbuje mnie podstępem skłonić do przyznania się do czegoś, ale potem zdałem sobie sprawę, że było to pytanie retoryczne. Całkowicie zajęty sobą, Gilbert był zakochany w brzmieniu własnego głosu i nie potrzebował ode mnie niczego oprócz okazjonalnej zachęty. - Dziwnie brzmi, kiedy się to mówi - mówił dalej - może nawet odrobinę arogancko - tu skierował na mnie spojrzenie i wydał gwałtowny, krótki dźwięk, przypominający szczeknię cie psa - ale znamy siebie, nieprawdaż? Na pewno znamy siebie lepiej niż cała ta - rozejrzał się po pokoju - cała ta nieporęczna aparatura, którą się otaczamy. Stłumiłem ziewnięcie, ale raz jeszcze zdecydowałem się nie odpowiadać. Traciłem już cierpliwość. Nie wiedziałem, ile jeszcze wynurzeń Gilberta będę w stanie znieść. - Jednakże - powiedział i wstał z uniesionym w górę palcem, jakby ostrzegał mnie, bym nie wyciągał pochopnych wniosków, a potem zaczął chodzić w tę i z powrotem przed spuszczonymi żaluzjami - ta aparatura, te testy, te inwentarze - są wszystkim, czym dysponujemy w tej chwili my, biedne istoty. Wie pan, czasami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że żyjemy w niezmiernie prymitywnej epoce i że przyszłe pokolenia będą się z nas śmiały. - Gapiąc się na dywan, potrząsnął głową i żałośnie się uśmiechnął. — Mimo to tak działa ten system - w każdym razie w tym momencie historii - i nawet jeśli stwierdzam, że jest prymitywny, to kim ja jestem? Kto mnie wysłucha? - Nikt - powiedziałem. Głowa Gilberta podniosła się gwałtownie, a jego oczy nieco zwęziły, kiedy spojrzał na mnie. Aż do tej chwili, z powodów, które niezbyt rozumiałem, traktował mnie jako wspólnika, jako swoistego sprzymierzeńca, ale teraz dostrzegł, że w rze- czywistości byłem wrogiem. Patrzyłem, jak wraca za biurko i przerzuca notatki w mojej sprawie. Nie mogłem się dłużej Powstrzymać. - Niech pan posłucha, to oczywiste, że macie zamiar ode słać mnie do Żółtej Strefy - powiedziałem - dlaczego więc nie zaprzestanie pan tych gierek i nie powie mi tego wprost? Gilbert zastygł z rogiem kartki między kciukiem i palcem wskazującym i patrzył na mnie. Dolna połowa jego twarzy wydawała się nieco wydęta, jakby ukrywał w ustach całą śliwkę. - Do Żółtej Strefy? - rzekł. - Och, nie. Tam pana nie odsyłamy. 6 Zaprowadzono nas, ogółem czternaście osób, samych doro- słych, do autokaru i teraz jechaliśmy na wschód obwodnicą, starą autostradą, która okrążała cztery stolice i była używana tylko przez pojazdy przejeżdżające tranzytem. Po drugiej stro- nie przejścia siedziała kobieta mniej więcej w moim wieku, może nieco starsza, w drogim, ale surowym jak strój adwokata ubraniu. Na dworcu autobusowym otwarcie płakała, przy czym trzęsło się całe jej ciało, ale była z nią druga kobieta, jakaś doradczyni czy psycholog, więc nie chciałem się wtrącać. Chociaż teraz wydawała się już nie płakać, zasłaniała jedną ręką oczy. Drugą ściskała chusteczkę. Pochyliłem się ku niej. - Dobrze się pani czuje? Nie odejmując ręki od oczu, skinęła głową. Znowu odwróciłem się do okna. Zaklasyfikowali mnie jako melancholika, co było oczywiście niedorzecznością, ale czego można się było spodziewać po kupie urzędasów z Niebieskiej Strefy, znanych z nieustannego niezdecydowania i niekom- petencji? Chociaż zaczynałem kwestionować istniejący po- rządek, to zauważyłem, że niekiedy ulegałem uprzedzeniom. Pamiętałem, co Fernandez powiedział o tym systemie, że zakorzeniony jest w pewnej formie rasizmu i całą swoją siłę czerpie z naszych słabości, i pomyślałem, że być może miał co do tego rację. Jednak ten doktor naprawdę wystawił moją cierpliwość na próbę. Kiedy w końcu raczył mi powiedzieć, gdzie zostanę wysłany - a zrobił to z zadowoleniem, och, z ja- kim zadowoleniem - zupełnie straciłem panowanie nad sobą i zacząłem go wyzywać. Ten wybuch tylko potwierdził jego diagnozę, więc niemal kiwał z uznaniem głową i uśmiechał się, patrząc na mnie, co mnie jeszcze bardziej rozwścieczyło. Przewróciłem kopniakiem krzesło, a potem chwyciłem moje akta i rzuciłem je przez pokój. Gilbert opuścił wzrok i po- trząsnął głową, jakby właśnie otrzymał wiadomość o śmierci dalekiego krewnego. Osadziłem go tylko raz, kiedy zacząłem mu mówić, jaki jest próżny i jak bardzo chciałbym obciąć mu włosy i spalić je. Przez chwilę sprawiał wrażenie całkiem wstrząśniętego. Potem przyszli strażnicy. Tak. Dobrze. Od tamtej pory złość mi przeszła. Wiedziałem teraz, że nie ma mowy o powrocie do klubu i że oszukiwałbym sam siebie, gdybym myślał inaczej. Musiałem się zadowolić tym, co już miałem, paroma krótkimi migawkami z przeszłości - wspo- mnieniem domu, w którym mieszkałem, głosu matki, mojej twarzy wtulonej w jej spódnicę... Nie zawsze byłem pewien, czy to naprawdę pamiętam, czy tylko sobie wyobrażam, ale w pewnym sensie nie było to ważne. Ważne było to, że te fragmenty wydawały się autentyczne. Wydawały się rzeczywiste. Wobec braku tak wielu rzeczy były czymś, do czego mogłem wrócić, kiedy tego potrzebowałem, czymś, na co mogłem liczyć. - Zrobiłby pan coś dla mnie? To była ta kobieta po drugiej stronie przejścia. Kiedy zerk- nąłem na nią, opuściła rękę i przycisnęła zmiętą chusteczkę najpierw do jednego, potem do drugiego oka. - Oczywiście - odparłem. - Objąłby mnie pan? - Patrzyła na swoje kolana. - Proszę tylko wziąć mnie w ramiona. Ucieszyłem się, że mnie o to poprosiła, chociaż nie potra- fiłbym wyjaśnić dlaczego. Kiedy usiadłem obok niej, obróciła się ku mnie niezdarnie, niemal na oślep, i położyła mi głowę na piersi, składając obie dłonie pod brodą. Objąłem ją za ramiona i przycisnąłem do siebie. Zamruczała, ale nie sądzę, żeby coś powiedziała; był to taki dźwięk, jaki wydają ludzie tuż przed zaśnięciem - częś- ciowo wyraz zadowolenia, częściowo ulgi. A potem rzeczywi- ście zasnęła, jej oddech stał się głębszy i bardziej regularny, a prawe ramię zarzuciła mi na pierś w geście, który wydawałby się zbyt intymny, gdyby była nadal świadoma. Zjechaliśmy z autostrady wyjazdem oznaczonym tablicą z napisem Cledge East. Zjazd prowadził prosto do punktu kontrolnego. Pogranicznicy z Zielonej Strefy ledwie zerknęli na nasze papiery. Ich niedbałe, fatalistyczne podejście do bez- pieczeństwa odzwierciedlało fakt, że byli przyzwyczajeni do widoku nowych deportowanych. Melancholijne usposobienie wiązało się ze starszym wiekiem, toteż było coś logicznego, jeśli nie nieuchronnego, w przenoszeniu ludzi do tej strefy. Była to jakby naturalna kolej rzeczy. Krótko po przekroczeniu granicy kobieta obudziła się i uniosła twarz ku mojej, mając szeroko otwarte, ale zupełnie pozbawione wyrazu oczy. - Nie wiem, kim pan jest - powiedziała. - Jest pani bezpieczna - odparłem cicho. - Proszę spać dalej. Mruknęła coś, czego nie zrozumiałem, a potem jej głowa opadła z powrotem na moje ramię, a oddech ponownie stał się głębszy. Błądziliśmy krętymi ulicami przedmieścia Cledge - zabite deskami sklepy, zepsute latarnie uliczne - i niebawem zosta- wiliśmy miasto za sobą. Jechaliśmy dalej, mijając bynajmniej nie pogrążone we śnie miasteczka. Chociaż było już późno, prawie pierwsza w nocy, w wielu oknach nadal paliło się światło. Był to kraj bardzo trapiony bezsennością. A potem odległości między miastami zaczęły się zwiększać. Droga przecinała beznamiętnie płaskie pola. Nie było tam niczego, niczego do oglądania, tylko noc pędząca ku przedniej szybie autokaru i kurczące się światła tylne wyprzedzających nas samochodów. Moja prawa ręka uwięzia za plecami śpiącej i musiałem zmienić jej pozycję, żeby nie zdrętwiała. Zapiszczały hamulce. Kierowca wstał i wyprostował się, a potem zapalił wszystkie światła i wziął podkładkę do pisania z półki nad głową. Od pasażerów, którzy zostali właśnie przebudzeni, dobiegały pomruki. Zatrzymaliśmy się przed bliźniakiem, którego drzwi frontowe były szeroko otwarte. Plama światła padającego z holu ukazywała parę ceglanych stopni, betonową ścieżkę i kawałek skalniaka. Z przodu, obok furtki, stała duża kobieta w pikowanej podomce i pluszowych papciach. W tym miejscu, powiedział kierowca, mają wysiąść nastę- pujące osoby. Wyczytał trzy nazwiska, w tym moje. Wszyscy inni powinni zostać na swoich miejscach, dodał. Wyczytał jeszcze raz nazwiska, po czym podniósł wzrok i spojrzał w przejście między rzędami foteli. Starałem się łagodnie oswobodzić od mojej towarzyszki podróży, ale szybko usiadła, mrugając powiekami. - Przepraszam, że panią obudziłem - powiedziałem. - Mu- szę już wysiąść. - Och. Tak. Oczywiście. - Przesunęła lekko dłonią po włosach, dotykając ich w paru miejscach. Wydawała się teraz energiczna, bardziej rzeczowa. Nawet bardziej obca. - Da pani sobie radę? - zapytałem. Skinęła głową. - Będzie dobrze. I dziękuję panu za... - Urwała, nie wie dząc, jak dokończyć zdanie. Kiedy się podniosłem i sięgnąłem po swoją torbę, złapała mnie za przegub dłoni. - Jestem Iris - powiedziała. - Iris Gilmour. Podałem jej moje nazwisko, a potem życzyłem powodze- nia. - I ja tobie, Thomas - odparła. - Tobie też życzę powo dzenia. Wysiadłszy z autokaru, poczułem chłód w powietrzu i zo- baczyłem obłoczki pary wydobywające się z ust pozostałych dwóch mężczyzn. Niebo miało twardy, zimny połysk emalii. Wiedziałem teraz, że znaleźliśmy się daleko na północy. Obróciłem się w stronę domu. Na jednym ze słupków furtki znajdowała się owalna drewniana tabliczka, której pokrytą pokostem powierzchnię otaczał pasek kory. Urwisko - głosił napis. Można by pomyśleć, że zabronią używania takich nazw, razem ze wszystkimi mostami i wysokimi budynka- mi. Poczekałem, aż pozostali dwaj mężczyźni przedstawią się kobiecie w podomce - wyższy nazywał się Friedriksson, drugi Bill jakiś tam - po czym podszedłem do niej i wyciągnąłem rękę. Zaledwie powiedziałem jej, kim jestem, zaczęła trząść głową. - Nie, nie - odparła. - To musi być jakaś pomyłka. - Od wróciła się do mnie tyłem i zrobiła parę kroków po ulicy. Zapytałem kierowcę, co jest nie w porządku. Jej mąż miał na imię Thomas, powiedział. Parę lat temu przejechał go samochód i Clarise nigdy już nie doszła zupełnie do siebie. Staliśmy w czwórkę na chodniku, nie wiedząc, co robić. Na końcu ulicy, za rzędem czarnych prętów ogrodzenia, widzia- łem park. Na drzewach zaczęły się wiercić ptaki. Musiał się zbliżać świt. Klasnąwszy w dłonie, a potem je zatarłszy, kierowca po- wiedział, że powinien już jechać. Miał opóźnienie. Nie zwracał się do nikogo konkretnego, nikt więc mu nie odpowiedział. Patrzyłem, jak drzwi zamykają się automatycznie, kiedy usadowił się za kierownicą. Autokar wycofał się w pobliską boczną ulicę, a potem odjechał. Twarz Iris Gilmour unosiła się w ciemnym oknie jak księżyc uwięziony w słoiku. Kiedy podała mi swoje nazwisko, zrobiła to z takim przejęciem, z taką żarliwością, jakby bała się, że mogę być ostatnią osobą, która kiedykolwiek jeszcze o niej usłyszy, i że jeśli go nie zapamiętam, zostanie przez wszystkich zapomniane. Autokar dotarł do rogu, błysnął tylnymi światłami i zniknął. Usłyszałem, jak kobieta w podomce mruczy: - To nie w porządku. Zerknąłem na Friedrikssona, ale tylko wzruszył ramionami i patrzył w stronę parku, jakby spodziewał się, że przyjdzie ktoś stamtąd po niego. Drugi mężczyzna stał do mnie tyłem. Musiało mu być zimno, bo obejmował się rękami. Po obu stro- nach jego klatki piersiowej widziałem koniuszki palców. W oddali zapiał kogut, głośny, ale opuszczony. W końcu kobieta wydmuchała nos a potem spojrzała na nas przez ramię. Miała obrzmiałą i tragiczną twarz. Weszli- śmy za nią do środka. Zaczekałem w holu, podczas gdy zabrała pozostałych do piwnicy. Dom pachniał jak tani hotel. Potem, papierosami i sosem pieczeniowym. Chodnik na schodach był pośrodku wyblakły, z niemal doszczętnie wytartym włosem, a z balustrady złuszczała się farba, ukazując pod spodem drewno. Kiedy kobieta wróciła, zamknęła drzwi frontowe na zasuwkę i poprowadziła mnie schodami do góry, przy każdym kroku lekko, ale mozolnie stękając. Kiedy pokazała mi mój pokój, który znajdował się z boku domu, na pierwszym piętrze, zeszła z powrotem na dół, mru- cząc coś o telewizji. Powiedziałem jej „Dobranoc" i zamknąłem drzwi. Pokój był mały, kwadratowy i co ciekawe, miał niemal takie same wymiary jak mój dawny pokój na Hope Street. Pod ścianą z lewej strony ustawiono jednoosobowe łóżko, a w lukę za drzwiami wepchnięto fotel. Komódka służyła jednocześnie za szafkę nocną. Na ścianie nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający błazna z pękiem zwiędłych nagietków. Postawiwszy torbę na podłodze, podszedłem do okna i wyjrza- łem. Niebo było szarą pokrywą ponurego świata, do którego mnie przewieziono. Kiedy tam stałem, w pewnym momencie pojawiło się światło w łazience domu stojącego obok, wybuch żółcienia za szybą z zamglonego szkła w rybią łuskę, a potem, może minutę później, znowu zgasło i wszystko było tak, jak przedtem. Usiadłem na łóżku i poczułem ogromny ciężar swojskości, jak gdybym mieszkał w tym pokoju od wielu lat. Wydawało mi się, że cofam się do czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło - mojej egzystencji, wiecznej i niezmiennej. Czyżby Urwisko, ze swoją złowrogo brzmiącą nazwą, miało być miejscem, gdzie to wszystko się wreszcie zakończy? Kiedy tam przybyłem, w domu było już ulokowanych pięciu mężczyzn. Pokój pode mną zajmował mężczyzna o gładkiej, niemal dziecięcej twarzy, którego wszyscy nazywali tajemni- czo Marge. Naprzeciwko mnie mieszkał były planista miejski o zgorzkniałym wyglądzie, Martin Horowicz. Okna jego po- koju wychodziły na ulicę. Zdawał się czuć miętę do Clarise Tucker, naszej gospodyni, ale była dwukrotnie większa od niego i oganianie się przed nim nie sprawiało jej żadnego kłopotu. Zajmowała dwa pokoje z tyłu domu, obydwa pomalo- wane na pastelowe kolory i pełne miękkich zabawek. Między moim pokojem a pokojem urbanisty mieszkał młody człowiek o nazwisku Aaron Moghadassi. Rzadko się odzywał. Od czasu do czasu, siedząc w kuchni albo w salonie, podnosił wolno z kolan prawą rękę. Przypatrywał się badawczo spodowi dłoni, potem jej grzbietowi, potem znowu spodowi, i marszczył brwi, jakby zdumiony tym, że wyglądały inaczej. Na poddaszu urządził się stary, palący trawkę stolarz o nazwisku Urban Smith. Piąty mężczyzna, Jack Starling, wprowadził się do przerobionej na dom mieszkalny przybudówki. Razem z trzema nowo przybyłymi - ze mną, Larsem Friedrikssonem i Billem Snape'em - dom był pełen. Początkowo trzymałem się na uboczu, opuszczając mój po- kój tylko w porze posiłków, albo kiedy miałem do wykonania obowiązki domowe, ale stopniowo zacząłem się zapuszczać do wspólnych pomieszczeń. Napotykałem zniechęcenie i przygnę- bienie, czego można się było spodziewać, ale także wesołość, a niektórzy, jak Glarise, popadali to w jedną skrajność, to w drugą. Kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy, myślałem, że jest potężną kobietą, ale w rzeczywistości była kobietą o tak obfitych kształtach, że z przodu i z tyłu była tak samo szeroka jak z boku. Sama poruszała często ten temat, co zazwyczaj kończyło się śmiechem. - Przecież ja jestem praktycznie kwadratowa! -krzyknęła jednego z pierwszych wieczorów, które spędziłem na dole. - Tak, jesteś kwadratowa - zgodził się z nią Jack Starling. - Jak cokół. - Ujął brodę między palec wskazujący i kciuk w geście parodiującym zamyślenie, a potem dodał, rzucając szelmowskie spojrzenie w stronę Horowicza: - Tylko co na tobie położymy? Wszyscy, włącznie z Clarise, wybuchnęli śmiechem. Po kolacji przeważnie włączała znajdującą się w salonie imitację kominka, zaciągała brązowe, welurowe zasłony i zbierała nas - „moich chłopców", jak mówiła. Napełniali- śmy pokój kłębami dymu papierosowego i łykaliśmy zabójcze piwo domowej roboty produkowane przez Jacka Starlinga, a Urban Smith, który miał piękny barytonowy głos, zabawiał nas szerokim repertuarem makabrycznych piosenek, albo Lars Friedriksson czytał fragmenty pisanej przez siebie autobiografii, dzieła, które samo w sobie nie było ani trochę zabawne, ale stawało się takie, kiedy przedstawiał je swoim niewiarygodnie poważnym i smętnym tonem. Później któryś z mężczyzn zaczynał z wielkim zadowoleniem narzekać na to czy owo - wszystkich nas bawiły porządne jęki i utyskiwania - albo ktoś inny opowiadał anegdotę, a jakież to były anegdoty, przeniknięte mitomanią i okłamywaniem samego siebie. Ponieważ mieszkaliśmy teraz w Zielonej Strefie, opowieści te dotyczyły często jakiegoś nieszczęścia albo katastrofy i Cla- rise na długo przed pójściem spać miała łzy w oczach. Nie ona jedna. Połączenie jej zaraźliwej sentymentalnosci i mocnego domowego piwa skłaniało każdego do uzewnętrznienia swoich emocji. Nie zacząłem palić, ale piłem i płakałem z całą resztą, i wybuchałem owym osobliwym, przyprawiającym o zawrót głowy, niemal histerycznym śmiechem melancholika. Ze wszystkich opowieści, które snuto, najdziwniejsza była opowieść Marge'a, a usłyszałem ją nie w salonie, ale prywat- nie, podczas spaceru przez naszą dzielnicę. Pewnego grudnio- wego popołudnia wracałem ze śródmieścia, gdzie wypłacono mi moją tygodniową zapomogę, kiedy dostrzegłem go na ulicy przede mną. Podszedłszy bliżej, zobaczyłem, że wczepia się obiema rękami w pień drzewa i zezuje przez gałęzie w górę. Wydawał się zaniepokojony, jeśli nie naprawdę wystraszony. Zatrzymałem się o parę stóp od niego i zapytałem, czy mogę mu w czymś pomóc. - Pomóc? - powiedział. - Nie wiem. Nie jestem pewien. - Jego wzrok był trochę rozbiegany, kiedy oderwał go od nieba. - Jak tam dzisiaj słońce? - W porządku. - Jest ciepło? - Nie bardzo. - Och. - Jeśli jego twarz wyglądała nienaturalnie młodo, to głos brzmiał jak głos znacznie starszego człowieka, nie- pewny, drżący. Zapytałem go, czy wraca do domu. - Tak, chciałbym - odpowiedział tajemniczo. W tym mo mencie słońce schowało się za chmurę. Pociemniało. - Szyb ko - powiedział. - Nie ma czasu do stracenia. - Wystartował w górę ulicy, pochylając się górną częścią tułowia do przodu, dźgając powietrze kiepsko zacerowanymi łokciami. Obserwowałem go przez sekundę czy dwie, a potem ru- szyłem za nim. - Jesteś Marge, prawda? - powiedziałem, kiedy się z nim zrównałem. Rzucił mi smętne spojrzenie. - To ma być żart. - Nie rozumiem. - Nie powiedzieli ci? - Nie. Potrząsnął głową. - Wymyślił to Horowicz. Myśli, że jest taki dowcipny. Kiedy szliśmy pospiesznie do Urwiska, Marge opowiedział mi trochę o swoim życiu, zatrzymując się często w połowie zdania, by zbadać niebo. Raz, kiedy słońce przebiło się nie- spodziewanie przez chmury, rozejrzał się dziko i rzucił pod ławkę na przystanku autobusowym, gdzie leżał bez ruchu, przewracając oczami. Powiedział, że naprawdę nazywa się Brendan Burroughs i odkąd pamięta, był przekonany, że jest z masła. Myślałem, że się przesłyszałem, ale zdecydowałem się nie przerywać. Zamiast tego bacznie go obserwowałem, jak poprzednio. Mó- wił, że właśnie dlatego nazywają go Marge, od margaryny. Uważają, że to śmieszne. On sam zawsze jednak wiedział, że jest inny, od kiedy był małym chłopcem, ale nigdy nie udało mu się znaleźć sposobu, żeby powiedzieć o tym komukolwiek, nawet rodzicom. Zwłaszcza rodzicom. Gdyby poznali prawdę o nim, jak mogliby spojrzeć w oczy sąsiadom? Byliby tacy zakłopotani. Zmuszony był żyć jakby w izolatce więziennej, nie mając się do kogo zwrócić po pociechę czy radę. Cały czas musiał bardzo uważać. Na przykład latem. Zadrżał. Jak bardzo nienawidził lata! Kiedy robiło się gorąco, szukał najchłodniejszych miejsc - szopy w ogrodzie, szafki pod schodami, piwnicy. Czasami, kiedy w domu nie było rodziców, opróżniał lodówkę i wślizgiwał się do niej. Uspokajała go obecność masła na półkach. Pewnego razu matka otworzyła lodówkę, gdy siedział w niej zwinięty w kłębek. Wrzasnęła i upuściła miskę z biszkoptami z owocami i bitą śmietaną, którą trzymała w ręku. Nadal pamiętał widok tych biszkoptów i galaretki na podłodze. Jakby coś zostało zarżnięte. Matka zapytała go, co robi. Me chcę się zepsuć, odpowiedział. Nigdy nie był bliższy wyjawienia swojego sekretu. Na ulicy przed nami pojawiły się plamy światła słoneczne- go i Brendan musiał zachować ostrożność, unikając jasnych miejsc jak dziecko szczelin między płytami chodnika. Zszedł- szy po porośniętym krzakami zboczu, podążaliśmy przez pewien czas płytkim rowem, którego dnem płynął strumień, pokryty brązowawożółtą, pienistą szumowiną. Gdzieniegdzie zagłębiał się pod drogą i wtedy wracaliśmy na jego brzeg po drugiej stronie. Chmury nad naszymi głowami zdawały się zlewać w jeden ciemny baldachim. Poczuwszy chyba ulgę, Brendan znowu stał się gadatliwy. Mówił o niebezpieczeń- stwach pojawiających się zimą - otwartym ogniu, butelkach z gorącą wodą, ogrzewaniu centralnym... Pewnego razu, kiedy miał kilkanaście lat, oparł się przypadkiem o grzejnik i poczuł, że zaczynają się topić tylne części jego ud. - Nawet sobie nie wyobrażasz - powiedział ponuro -jakie to uczucie. Przyznałem, że nie mogę sobie tego wyobrazić. - A gdzie byłeś przedtem? - zapytałem. Powiedział mi, że większość życia spędził w Niebieskiej Strefie. Jego powściągliwe zachowanie traktowano jako do- wód bierności. Ostrożność brano za niezdecydowanie. Nikt nigdy nie podejrzewał, że jest melancholikiem, to znaczy do czasu, kiedy zaczęła się faza pergaminu. Było to cztery albo pięć lat wcześniej. Przed pójściem spać zaczął się owijać pergaminem. Myślał, że pozostanie świeższy, jeśli się tak przyodzieje. Spuściwszy wzrok, uśmiechnął się szeroko i po- trząsnął głową. Zdradził się, prawda? Kiedy go zapytałem, czy jest teraz we właściwym miejscu, skinął głową. Uważał, że w Zielonej Strefie może liczyć na zrozumienie bardziej niż gdziekolwiek indziej. Są tu inni podobni do niego, a w każdym razie nie tak bardzo odmienni. Poza tym ludzie są bardziej zamknięci w sobie, bardziej na sobie skoncentrowani, mniej wścibscy. Z reguły nie zwracają na ciebie uwagi. To znaczy oprócz Starlinga. Któregoś dnia ruszył na niego z zapaloną zapałką, sukinsyn. Kiedy podszedłem za Brendanem do drzwi frontowych na- szego domu, podziękował mi za dotrzymanie mu towarzystwa. Powiedział, że miło mu się ze mną rozmawiało, ale teraz, jeśli pozwolę, pójdzie do swojego pokoju i położy się. Czuł się nieco rozmiękły na brzegach, nieco zjełczały. Krótko potem zostałem oficjalnie przyjęty do wspólnego gospodarstwa domowego i to w sposób, który łatwo rozpoznał- by Brendan. Pewnego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację przy kuchennym stole, odezwał się do mnie Horowicz. Oznajmił, że od tej pory będę się nazywał Wigwam. - Dlaczego Wigwam? - powiedział, zanim zdążyłem ot worzyć usta. - Bo twoje inicjały to Ti Pi. Mimo śmiechu, który towarzyszył temu oświadczeniu, przylgnął do mnie ten przydomek. Zostałem Wigwamem - al- bo, w formie skróconej, Wigiem - nie tylko dla Clarise, której sprawiło to wielką ulgę, bo nigdy nie potrafiła się zmusić do wymówienia mojego imienia, ale dla wszystkich mężczyzn mieszkających w Urwisku, a nawet, po pewnym czasie, dla samego siebie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, co napełniało całą ludność Zielonej Strefy strachem i lękiem. Wszyscy zdawali sobie sprawę ze statystyk: niektórzy popełnią samobójstwo, niektórzy popadną w ciężką depresję i tak dalej. - Tylko w jeden sposób możesz sobie z tym poradzić - po wiedziała mi Clarise pewnego ponurego grudniowego ranka, kiedy pomagałem jej w kuchni. - Upij się, a potem idź spać. - Może z odrobiną figli-migli między jednym a drugim - rzekł Horowicz. Stał oparty o framugę drzwi, zaledwie o parę stóp od niej. Przestrzeń między nimi wypełniały błyski jego małych, bystrych oczek. Ale Clarise nie podniosła nawet głowy sponad kruchego ciasta, które rozwałkowywała. - Żadnych figli-migli - powiedziała. - Nie ze mną. Już nigdy. Horowicz obszedł bez słowa stół, otworzył tylne drzwi i zatrzasnął je za sobą. Za oknem przeleciał ukośnie ptak, jak coś strąconego tym wstrząsem. Clarise obróciła się do mnie. - Widzisz? Już się zaczyna. O narożniki domu obijał się wiatr, wprawiając światła w kuchni w migotanie, i przez parę minut był tam z nami duch Bożego Narodzenia, złowieszczy i złowrogi - bezlitosny. W niektóre lata bywało w domu trzech czy czterech męż- czyzn, którzy - zdaniem Clarise - mogli spróbować skończyć ze sobą, ale jedyną osobą, która niepokoiła ją w tym roku, był Aaron. Czy go znam? Potrząsnąłem głową. Nie potrafiłem się porozumieć z Aaronem. Kiedy się do niego odzywałem, wyglądał zupełnie jak posąg, z oczami bez żadnego wyrazu. Przypusz- czałem, że jest na silnych lekach, co teraz potwierdziła Clarise. Powiedziała, że mimo to rozstawi w jego pokoju łóżko polowe i chce, żebyśmy spali tam na zmianę i mieli go na oku. Tamtego tygodnia losowaliśmy, kto kiedy ma spędzić noc w pokoju Aarona, ciągnąc numery, z których każdy odpo- wiadał jednej dacie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Ku dużej uldze pozostałych mężczyzn mnie przypadł dwudziesty piąty grudnia. O pół do trzeciej usiedliśmy do bożonarodzeniowego obia- du. Potem zebraliśmy się w salonie, który był udekorowany gałązkami ostrokrzewu i pękami tanich baloników, a Jack Starling, który nigdy nie przepuścił żadnej okazji, podał poncz przyrządzony specjalnie na tę uroczystość. Nigdy nie odkryłem, jakie były jego składniki, ale nim minęła godzina, Lars leżał urżnięty pod choinką - ktoś związał mu dla żartu nogi lametą, żeby się przewrócił, kiedy wstanie - a Bill Snape, człowiek znany z akademickich manier i powściągliwego za- chowania, próbował zrobić stójkę na fortepianie. Od śniadania obserwowałem ukradkiem Aarona. Prawie nic nie wypił. Po skończonym posiłku usiadł na kanapie, badając obie strony swojej dłoni, przy czym poważna mina dziwnie kontrastowała z żółtą papierową koroną, którą miał na głowie. Koło jedenastej, kiedy przyjęcie trwało w najlepsze, Aaron poszedł na górę. Odczekałem parę minut i poszedłem za nim. Chociaż Clarise miała już dobrze w czubie, zauważyła to i skinęła z aprobatą głową. Kiedy otworzyłem drzwi do pokoju Aarona, snop światła wpadającego z podestu schodów ukazał go, jak leży na łóżku z otwartymi oczami i rękami pod głową. - Będę tu dzisiaj spał - powiedziałem - jeśli ci to nie przeszkadza. Roześmiał się drwiąco. - Żeby się upewnić, że się nie zabiję - stwierdził. Postanowiłem skwitować to milczeniem. - Zeszłej nocy spał tu Starling - rzekł. - Był tak pijany, że mogłem to zrobić dziesięć razy. Zamknąłem drzwi, zdjąłem ubranie i położyłem się na łóżku polowym. Na dole, w salonie, Urban Smith śpiewał Ponurej zimy, kolędę, która mogłaby z powodzeniem stać się hymnem narodowym Zielonej Strefy. - Wciąż o niej myślę - powiedział Aaron po chwili. - O kim? - O Lucette. Powiedział mi, że była jego narzeczoną. Uwielbiał jej koś- ciste nadgarstki i to, że jej kolana niemal stukały o siebie, kiedy szła. Była też mądra. Miała tak ostry umysł, że można się było skaleczyć. Pewnej nocy, kiedy spali, do ich mieszkania wpadli policjanci. W jego pamięci na zawsze pozostanie wi- dok półnagiej Lucette, szarpiącej się w ramionach intruzów. Jeden z nich wskazał na niego palcem i powiedział: Leżeć. Jakby Aaron był psem. Czuł wstyd, że nie mógł jej uratować, bronić. Ogromny, potworny wstyd. Nie widział jej od tamtej nocy, ale wiedział, że nigdy mu nie wybaczy tego, że nie przyszedł jej z pomocą. - Nie mogłeś nic zrobić - powiedziałem. - Mogłem próbować. - To by niczego nie zmieniło. - Dla mnie by zmieniło. - Aaron leżał przez chwilę nie- ruchomo, potem usłyszałem szelest jego pościeli. Wyczułem, że odwrócił się twarzą do ściany. Gapiłem się w sufit, bo sen nie przychodził. Mieszkałem w Urwisku już prawie miesiąc i chociaż wszedłem w rytm życia domu, nocami nie bardzo mogłem się odprężyć. Za często się budziłem i miałem za dużo snów. Śniło mi się, że idę przez pusty budynek albo stoję na rogu ulicy, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę mam iść, albo biegnę ścieżką holowniczą, ale bez względu na to, gdzie się znajdowałem, zawsze czegoś tam brakowało, czegoś, co musiałem znaleźć. Zacząłem zapisywać swoje sny w małym, zielonym notesie, jakby proces ten mógł ukazać ich znaczenie, jakby po ich zapisaniu, po ich zachowaniu, można było doszukać się w nich sensu. Czasami budziłem się z uczuciem, że krzyczałem przez sen, tak jak wtedy, kiedy nocowałem u Johna Fernandeza, ale rano nikt nic o tym nie mówił, nawet Horo-wicz, który spał w pokoju naprzeciwko. Być może nie tylko mnie się to zdarzało. Kiedyś usłyszałem w środku nocy, jak ktoś wykrzykuje moje imię — Tom? Tommy? — więc usiadłem w łóżku i odpowiedziałem: Tak? ale potem zdałem sobie sprawę, że była to Clarise na drugim końcu domu, Clarise wzywająca przez sen swojego nieżyjącego męża. - Nigdy nie żałujemy najbardziej tego, co zrobiliśmy - po wiedziałem - ale tego, czego nie zrobiliśmy. Albo czego nie robimy. Albo czego nie możemy zrobić. Usłyszałem, jak Aaron odwrócił głowę na poduszce, ale nic nie powiedział, i ogarnęło mnie dziwne, niemal potworne zniecierpliwienie. - Wiesz, nie ma w tobie nic szczególnie niezwykłego - po wiedziałem. - Jesteś taki sam jak reszta nas. Wszyscy jeste- śmy tacy sami. Nie dlatego, że jesteśmy melancholikami - co- kolwiek to znaczy - ale dlatego, że wszystkich nas prześladują myśli o życiu, które moglibyśmy prowadzić. O życiu, którym nigdy nie mieliśmy szansy żyć. Nie mówiłem już do Aarona. Nie zauważałem nawet jego obecności w pokoju - a nawet samego pokoju. Powietrze nad moją twarzą drgało jak chmura muszek. Przypomniałem sobie, jak próbowałem wytłumaczyć swoje postępowanie Fernandezowi i jak poprzez samo to gadanie dowiedziałem się nowych rzeczy o sobie. Chociaż Fernandez słuchał, zirytował się w końcu na mnie. Wy, ludzie, którzy nie wiecie, co robicie. A może zirytował się dlatego, że stanąłem w progu jego domu. Że go przejrzałem, jak to ujął. Ale owszem, moje słowa musiały brzmieć jak słowa szaleńca. Oczywiście byłem w szoku - oswobodziłem się, zostawiłem wszystko - a poza tym byłem wyczerpany. Teraz jednak miałem jaśniejszy umysł. Władze pozbawiły mnie życia, które było moje, tylko moje. Nie prosiły mnie o pozwolenie ani nie dały wyboru. Po prostu zabrały mi je. Siłą. A zatem w pewnym sensie zostałem zamordowany. Jakże żałowałem, że nie wykrzyczałem tego w twarz doktorowi Gilbertowi. Ty morderco! Z dołu dobiegł brzęk rozbijającej się szklanki. Słyszałem krzyki i bezradny śmiech, potem słyszałem, jak pozostali mieszkańcy domu idą, potykając się, do łóżek, jak zatrzaskują się drzwi, jak ktoś spuszcza wodę w ubikacji, a kiedy w końcu wszystkie te odgłosy zamarły, słyszałem, jak trzeszczy okno pod wpływem zimna i jak świszczy powietrze wdychane i wydychane przez płuca Aarona. Wróciwszy my- ślami do tej nocy, kiedy wybuchła bomba, do chwili, w której zniknąłem, nabrałem przeświadczenia, że swoim czynem przeciwstawiłem się władzom, a jednocześnie dokonałem na nich pewnego rodzaju zemsty. Powiedziałem im w ten sposób: Nie, nie przyjmę tego, co mi daliście. Nie, nie będę za to wdzięczny. W końcu, po dwudziestu siedmiu latach, wyraziłem swoje zdanie. Po dwudziestu siedmiu latach! Niekiedy zabiera to tyle czasu. Powiązanie ze sobą różnych rzeczy, określenie, co czujesz. Uświadomienie sobie. Aaron zasnął, a potem, może po godzinie, również ja za- padłem w sen, a kiedy się obudziłem, była dziewiąta. Aaron, już ubrany, stał w oknie, patrząc na śnieg. Białe Boże Narodzenie, pierwsze od wielu lat. I nikt się nie zabił. Tak naprawdę nie zdarzyło się nic strasznego, jeśli nie liczyć dziwacznych wydarzeń, które miały miejsce nocą dru- giego dnia świąt. 27 grudnia nad ranem obudziły mnie do- biegające z dołu przeraźliwe krzyki. Kiedy otworzyłem drzwi, przemknęła za nimi jak burza Clarise w swojej pikowanej podomce, z beżową maseczką na oczy zepchniętą wysoko na czoło. Zszedłem za nią po schodach i skierowałem się do kuchni, gdzie znaleźliśmy rozciągniętego na stole Brendana Burroughsa, z nagim torsem unurzanym w mące, cukrze i surowych jajkach. Stali nad nim Starling i Horowicz, bijąc go drewnianymi łyżkami. Kiedy Clarise odzyskała w końcu głos, zapytała tych dwóch, co, do licha, wyprawiają. - A na co to wygląda? - zapytał Horowicz. - Nie wiem - odparła Clarise. - Nie mam pojęcia. Dlatego właśnie pytam. Horowicz obszedł dookoła stół, stanął przed nią, chwiejąc się, i powiedział bardzo wolno, jakby mówił do idiotki: - Nie widzisz? Robimy ciasto. Od Nowego Roku zacząłem chodzić po kolacji na długie spa- cery, częściowo dlatego, żeby uniknąć nieustannych pijaństw w salonie, po których czułem się znużony i rozdrażniony, a częściowo dlatego, że w końcu zaczęło mnie ciekawić miasto, do którego zostałem zesłany. Iron Vale słynęło z pociągów. To tutaj produkowano niegdyś lokomotywy dla całego kraju. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zamknięto odlewnie i walcownie i jedyną pozostałością dawnych, świetnych czasów była stacja kolejowa na wzgórzu, z ozdobną wieżą zegarową z czerwonej cegły. Victor na pewno znał to miasto i podczas pierwszych moich włóczęg bez celu często odczuwałem zu- pełnie wyraźnie jego obecność, przy czym jawił mi się jako młody człowiek, jego dużą głowę wieńczyły nieprawdopodobnie falujące czarne włosy, a oczy płonęły entuzjazmem. Szybko ustaliłem sobie jedną czy dwie ulubione trasy. Często chodziłem na równinny teren, który znajdował się na skraju jednego z osiedli mieszkaniowych. Było to przedziwne miejsce. Były tam ulice i chodniki, były też latarnie, ale nie było żadnych budynków. Ulice krzyżowały się i łączyły, tworząc równe prostokąty i kwadraty, ale te miejsca, gdzie powinny stać domy, porośnięte były zielskiem, wśród którego walały się śmieci - parasole, prezerwatywy i kuchenki mikro- falowe. Na wszystkich latarniach siedziały wrony jak pomniki upamiętniające jakieś ponure wydarzenie. Przypuszczam, że radzie miejskiej po prostu skończyły się pieniądze, ale ja zawsze odnosiłem wrażenie, że doszło tam do czegoś złowro- giego albo nadprzyrodzonego. Innymi razy wyprawiałem się do wioski, która leżała parę mil na południe od naszego domu. Przechodziłem przez stary kamienny most i wchodziłem na cmentarz kościelny, leżący nad samą rzeką. Kościół, choć mały, był piękny, o murach z czerwonego i białego piaskowca, którego większość wydobyto z koryta rzeki, natomiast most, z kunsztownymi łukami, zdawał się nawiązywać do bardziej dynamicznej epoki, kiedy miejscowi ludzie byli pełni energii i mieli duże aspiracje. Podczas mojej pierwszej wizyty wszedłem przez ciężką żelazną furtkę, której zawiasy głośno jęczały przy otwieraniu. Błądząc między grobami, odkrywałem przepiękne nazwiska - Story, Eden, Raine. Na tyłach kościoła, gdzie cmentarz był zaniedbany, zmarli stali się anonimowi, a napisy na ich wykonanych z brązowego kamienia nagrobkach, pochylonych w różne strony wśród zielsk i wysokich traw, były niewyraźne i nieczytelne. Jednak nawet tam odczuwało się jakąś ulgę, uczucie wyzwolenia z sieci czasu. Nie byłoby to takie złe miejsce na pochówek, pomyślałem. Stały szmer rzeki w pobliżu. Gałęzie drzew kołyszące się w podmuchach lekkiego wiaterku znad wody. A w oddali długi, niski grzbiet wzgórza — wrzosowiska - na które padało owego popołudnia nieziemskie, jasnopomarańczowe światło słoneczne. Wcale niezłe miejsce. Pewnej styczniowej nocy, stojąc na środku mostu i patrząc na cmentarz, zauważyłem w ciemności trzy białe plamy. Po- czątkowo nie mogłem się zorientować, co to jest, ale potem jedna z nich przesunęła się, ukazując zarysy głowy i rąk, i w tej samej chwili przypomniałem sobie, jak ktoś mi mówił, że Białych Ludzi można często znaleźć na cmentarzach. Wy- suwano różne hipotezy na ten temat, z których najbardziej oczywista głosiła, że instynktownie utożsamiają się oni ze zmarłymi. Można było w końcu dowodzić, że Biali Ludzie też są martwi. Martwi przynajmniej w oczach władz. Martwi z punktu widzenia biurokracji. Te trzy postacie schowały się za rzędem cisów, a potem pojawiły się ponownie, a ich białe płaszcze wyraźnie odcinały się od tła jednego z bardziej okazałych grobowców. Pomyślawszy, że dobrze byłoby im się przyjrzeć z bliższej odległości, przeszedłem przez most, przerzuciłem nogę przez mur cmentarny - otwierając furtkę, narobiłbym za dużo hałasu - i zsunąłem się w ostrą trawę. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego jestem taki zaciekawiony ani czego mam nadzieję się dowiedzieć. Czułem jednak jakiś przymus, by się im lepiej przyjrzeć, zupełnie jakby moje ciało pojmowało coś, czego nie pojmował umysł. Skradałem się powoli, przykucając między nagrobkami. Wyobraziłem sobie, że będzie to między innymi sprawdzian ich zdolności parapsychologicznych. Czy odkryją moją obec- ność? A jeśli tak, to co wtedy? Serce biło mi szybciej, jakby wiązało się to z jakimś niebezpieczeństwem. Kiedy dotarłem do cisów, na skrawek czystego nieba wypłynął księżyc i zobaczyłem ich przed sobą, przechodzących przez dziurę w murze z tyłu cmentarza. Może teraz mógłbym zmniejszyć dzielącą mnie od nich odległość. Podbiegłem do ogrodzenia i ukląkłem w cieniu rozrośniętego ostrokrzewu, by uspokoić oddech. Słyszałem ich po drugiej stronie. Nie wymieniali słów, tylko dziwne pochrząkiwania i sapnięcia. Nic dziwnego, że niektórzy uważali ich za zwierzęta. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie za mur. Przede mną wi- siały chmury o srebrzystych brzegach. Po prawej był most, pod nim płynęła czarna rzeka. Podniosłem głowę nieco wyżej. Byli tam, pode mną. Rozebrali się do naga i stali na płyciź-nie, dwóch mężczyzn i kobieta. Bladzi jakby wyciosano ich z marmuru, wyglądali jak uszkodzone posągi, pozbawione w połowie nóg i koniuszków placów. Zaczęli się myć. Nie spieszyli się, mimo że była zima, zastanawiałem się więc, czy wraz ze wszystkim innym nie stracili zdolności odczuwania zimna. Ich kolana opływała rzeka z ciemnym połyskiem ropy naftowej. Byłem zdumiony tym, jacy są metodyczni i niezależ- ni. W ich nagości nie było żadnych seksualnych podtekstów. W rzeczywistości zachowywali się bez skrępowania, jak dzieci. W tej scenie, która wydała mi się dziwnie wzruszająca i która na moment napełniła mnie uczuciem, że patrzę na malowidło, była też jakaś powściągliwa godność. Ci ludzie nie mieli nic, to znaczy nic oprócz wolności, swobody udania się tam, gdzie chcieli... Kiedy się im przyglądałem, przyszła mi do głowy pewna myśl. Na razie jednak nie miałem zamiaru nic robić. Postanowiłem poczekać. Musiałem przemyśleć pewne sprawy. Przygotować się. Stałem za murem z pięć minut, kiedy ciało kobiety ze- sztywniało. Stała pochylona, polewając wodą plecy, najpierw przez jedno, potem przez drugie ramię, ale teraz nagle zamarła z jedną ręką opartą na udzie, drugą nadal w rzece. Jej głowa zwróciła się w moim kierunku. Wstrzymałem oddech. Nie sądziłem, że mnie zobaczyła. Zachowywała się raczej tak, jakby poczuła zapach czegoś obcego, czegoś, co nie pasowało do otoczenia. Ze wzrokiem nadal skierowanym w moją stronę wyprostowała się powoli i przechyliwszy głowę na bok, wyżęła gruby sznur włosów. Spomiędzy jej dłoni wyciekł strumyk czarnej wody. Nie wymieniwszy nawet jednego spojrzenia, obaj mężczyźni przestali się myć i zaczęli brodzić do brzegu. Przykucnąłem i oddaliłem się pospiesznie przez cmentarz. Nie byłem speszony ani nawet przestraszony - Victor zawsze utrzymywał, że Biali Ludzie są nastawieni pokojowo i nie- szkodliwi i że inni boją się ich tylko wskutek swojej niewie- dzy - ale jednocześnie nie chciałem ryzykować konfrontacji. Przeskoczywszy przez mur, szedłem nisko pochylony, dopóki nie dotarłem do drugiego końca mostu. Teraz w rzece nie było już nikogo, a cmentarz był cichy, ciemny i nieruchomy. Musieli uciec brzegiem. Zerknąłem na zegarek, który Clarise dała mi na Boże Narodzenie. Za dwadzieścia pięć dwunasta. I tak musiałem już wracać, bo inaczej Clarise zaczęłaby się niepokoić. Nigdy nie mogła zasnąć, dopóki nie miała pewności, że wszyscy jej chłopcy są w domu. Dotarłszy do domu, zobaczyłem, że światła na dole są zga- szone. Otworzyłem frontowe drzwi, zamknąłem je ponownie za sobą na klucz i właśnie ruszałem w stronę schodów, kiedy od balustrady odsunęła się jakaś postać. - Coś kombinujesz, co? - Z szarego mroku holu wyłoniła się twarz Horowicza. - Byłem na spacerze - powiedziałem. - Jak zwykle. Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem, potem roześmiał się cicho, cynicznie, i potrząsnął głową. - Nie nabierzesz mnie, Wig. Obserwowałem cię. Po krótkim milczeniu przesunąłem się obok niego i za- cząłem się wspinać na schody. Kiedy dotarłem na ich górny podest, Horowicz nadal stał w holu, przyglądając się mi, a jego oczy błyszczały w półmroku jak szuflada pełna noży. W ostatnich latach Iron Vale stało się siedzibą Muzeum Łez i każdy melancholik, bez względu na to, gdzie mieszkał, miał niezbywalne prawo umieścić w jego murach próbkę swoich łez. Wystarczyło tylko napisać do kuratorów, załączając dowód tożsamości. Przysyłali ci wtedy hermetyczną szklaną fiolkę, nie większą od szminki do ust. Kiedy następnym razem się rozpłakałeś, zbierałeś swoje łzy i umieszczałeś je w fiolce. Niektórzy czekali na jakieś ważne wydarzenie - chyba najbardziej oczywistym była śmierć ukochanej osoby - ale wybór aspektu twojej melancholijnej natury, który chciałeś zachować, należał do ciebie. Kiedy było po wszystkim, zala- kowywałeś fiolkę i zwracałeś do muzeum, gdzie zostawała skatalogowana i wystawiona, razem z milionami innych. Pewnego wieczoru pod koniec stycznia siedzieliśmy całą dziewiątką w salonie, kiedy Horowicz przypuścił ostry atak na muzeum. Uważał, że jest to nie znająca umiaru, napuszona instytucja, marnująca pieniądze podatników. Co tam było do oglądania? Rzędy małych buteleczek, z których każda zawie- rała mniej więcej tę samą ilość przezroczystej cieczy. Trudno to nazwać atrakcją, powiedział. Przeciwnie, w całym tym pomyśle było coś odrażającego. Clarise pozwoliła mu skończyć, po czym wolno potrząsnęła głową. - Nic nie rozumiesz - rzekła. Horowicz uniósł brwi. Kiedy ktoś zaczął narzekać, na ogół przyłączali się do niego inni i narzekania coraz bardziej się nasilały. Trwało to godzinami, a malkontenci byli coraz bardziej przekonani o swojej racji. Ale nie tego wieczoru. - Pomyśl przez chwilę o szczęściu, Martin - powiedziała Clarise. - Pamiętasz, kiedy byłeś szczęśliwy? Horowicz prychnął, jakby uznał to pytanie za niedorzeczne. Ze szczęściem jest pewien podstawowy problem, ciągnęła Clarise, zupełnie nieporuszona. Szczęście jest trudno uchwyt- ne, niemal przezroczyste. Pod jego wpływem nic się nie wy- dziela, nic po nim nie zostaje. Ze smutkiem jest inaczej. Smu- tek można zbierać, pokazywać. Smutek można pamiętać. A jeśli mamy dowód, że byliśmy smutni - ciągnęła - to mamy też dowód, że byliśmy szczęśliwi, ponieważ jedno najczęściej zakłada drugie. A zatem zachowując smutek, zachowujemy szczęście. Muzeum Łez oznacza dużo więcej, niż może suge- rować jego nazwa. Nie chodzi tu tylko o rzędy identycznych buteleczek - chociaż samo w sobie mówi to dużo o równości, jeśli się o tym pomyśli. Chodzi o to, że ludzie starają się za- chować pamięć o swoim szczęściu, takim, jakie znali. Jej wzrok powrócił do Horowicza, który wpatrywał się w dywan. - Ale może nie wiesz, jakie to uczucie - powiedziała. - Mo- że nigdy nikogo nie straciłeś. W takim wypadku, chociaż brzmi to dziwnie, jest mi ciebie żal, naprawdę żal. - Wiem, jakie to uczucie - wymamrotał. Później Clarise rozwinęła swoją tezę. Uważała, że muzeum jest zarówno świadectwem indywidualizmu, jak i zbio- rową odą na cześć kraju, w którym żyliśmy. Powiedziała, że każdy z nas jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, ale wszyscy mamy pewne wspólne, ludzkie cechy, wspólny temperament. Nigdy wcześniej nie była taka żarliwa, taka elokwentna. - No i jest jeszcze drobna kwestia nieśmiertelności - ciąg nęła dalej. - Trudno jest się oprzeć propozycji nieśmiertelno ści. - Zerknęła z ukosa na Horowicza, który sięgnął po swoje piwo i szybko je wypił. - Nie zdziwiłabym się, Martin, gdybyś sam tam wylądował pewnego dnia. Potrząsnął gwałtownie, ale nieprzekonująco głową. - Ja tam jestem - rzekł Jack Starling. Patrzyłem, jak pogardliwie wykrzywia się górna warga Ho- rowicza. Potraktował oświadczenie Starlinga jako zdradę. - Tej nocy, kiedy wybuchł mój destylator - tu Starling zwrócił się do Clarise - pamiętasz? Razem z nim wyleciało w powietrze pół przybudówki. Uroniłem nad tym parę łez, mówię wam. - I co, zatrzymałeś je? - W głosie Horowicza pobrzmiewało cierpkie niedowierzanie. - Wiesz co, masz rację - rzekł Starling, nadal zwracając się do Clarise. - Mogę iść do muzeum, popatrzeć na moje łzy i to wszystko wraca do mnie, ta pierwsza partia tarniówki, którą zrobiłem, i te wieczory, kiedy się nią zalewaliśmy, te wspaniałe wieczory, i wiesz, co jest naprawdę dziwne? - Od- stawił szklankę, jakby dla podkreślenia swoich słów. - Ta mała fiolka jest jak miniaturka. Ta fiolka to butelka tarniówki, a moje łzy to ta tarniowka. Zupełnie jakby było tam to wszystko, to całe wspomnienie, tylko w miniaturze. Uśmiechnąwszy się szeroko, Clarise powiedziała, że streścił w tym wszystko, o czym mówiła, a potem obróciła się do mnie i zapytała, czy byłem już w muzeum. Pokręciłem głową. - Powinieneś tam pójść - powiedziała. Parę dni później poszedłem do miasta. Muzeum stało przy wąskiej ulicy, dokładnie naprzeciw biblioteki publicznej. Patrząc na stateczną fasadę z czerwonej cegły i przestarzałe wentylatory, pomyślałem, że musiał się tam kiedyś mieścić ja- kiś urząd - może rada miejska albo biuro gazowni. Do muru, na lewo od podwójnych drzwi, przymocowana była skromna mosiężna tabliczka: Muzeum Łez -proszę dzwonić. Chociaż zgadzałem się z tym, co powiedziała Clarise tamtego wieczoru, nie wiedziałem, czego mam spodziewać się po tym muzeum, a nawet po co tam przyszedłem, ale kiedy odważyłem się wejść do pierwszej sali, poczułem, że ogarnia mnie jakiś spokój. Ci wszyscy ludzie zredukowani do paru centymetrów sześciennych słonej wody, jakby z każdego z nich wyciśnięto esencję. Czy jest tutaj Marco Rinaldi? A Boorman? Chodziłem jak we śnie z piętra na piętro. Jeśli nie liczyć strażników, miałem całe muzeum dla siebie. Szklane fiolki ustawiono w trzech równoległych rzędach na wysokości ramion, a pod każdą z nich znajdował się biały, prostokątny kartonik z nazwiskiem i datą urodzenia (i jeśli było to konieczne, śmierci) dawcy. Same w sobie fiolki te wytwarzały nieco medyczną atmosferę. Przypominały mi probówki i kojarzyły się ze szpitalem albo laboratorium. Jednak w sposobie ich prezentacji - starannym oznaczeniu, modnej surowości - odkryłem więcej niż aluzję do galerii sztuki. A mimo to samo wnętrze, jego nastrój, miało coś wspólnego ze szkołą - szaroniebieskie ściany, które należałoby odmalować, ciemne, lekko przybrudzone parkiety. Badania, twórczość, nostalgia... W końcu muzeum zaczęło zdradzać charakterystyczne cechy tak wielu różnych instytucji, że nie wiedziałem już, jak mam się zachowywać ani co myśleć. W całym tym przeżyciu było coś z natury kłopotliwego, a może nieokreślonego. Po półgodzinie poczułem, że zobaczyłem dosyć, ruszyłem więc z powrotem w stronę schodów, które prowadziły do wyj- ścia. Przechodziłem przez niczym nie wyróżniającą się salę na drugim piętrze, kiedy moje spojrzenie padło przypadkiem na nazwisko, które poznałem. Micklewright. Wydało mi się, że przestrzeń wokół mnie zapadła się i zwinęła. Odwróciłem wzrok od ściany i mrugnąłem dwa czy trzy razy, a potem znowu spojrzałem na półkę. Nazwisko to nadal tam widnia- ło, ba, wypisane było dwukrotnie: Micklewright, Sally, a tuż obok Micklewright, Philip. Moja matka i mój ojciec. Otworzyła się gdzieś we mnie zapadnia i wpadło w nią moje serce. Z ręką na ustach osunąłem się na otomanę po- środku sali. Moja matka i mój ojciec. Moi rodzice. Przez ostatnich dwadzieścia siedem lat rzadko o nich my- ślałem. Częściowo miało to związek z przetrwaniem. Gdybym o nich myślał, nie przetrwałbym. Nie miałem innego wyboru niż zostawić ich za sobą, usunąć z widoku. Częściowo sprowa- dzało się to też do obrazu, który tkwił w mojej głowie: dwoje ludzi stojących w środku nocy na ulicy. Jej bose stopy, jego zaspana twarz - zacinający deszcz... Obraz ten był tak ponad- czasowy, tak statyczny. Tak kompletny. W miarę upływu lat nabrał odwiecznego, nieustępliwego charakteru, jak cenotaf, i nie mogłem sobie przypomnieć ani wyobrazić niczego, co zdarzyło się przedtem. Później złożyłem wizytę w tym klubie, która obnażyła tkwiącą we mnie potrzebę, ból - pustkę, która leżała pod życiem pozornie tak dobrze zorganizowanym, nawet czarującym. Kiedy przekroczyłem te bladozłote drzwi, coś się we mnie przełamało. Uwolnione zostały fragmenty innego życia. Nie było tego dużo i pojawiło się to tak późno, tak bardzo późno, ale zmieniło mnie na zawsze. Wszystko, co sobie zbudowałem, okazało się tym, czym było - zwykłym rusztowaniem. Wszystko trzeba było przerobić. Wstałem i podszedłem do półki. Tym razem zauważyłem daty pod nazwiskami rodziców. Oboje nie żyli. Przechyliłem głowę na bok, jakbym musiał spojrzeć pod innym kątem na to, co mówiły te liczby. Jak gdyby mogło mi to pomóc je pojąć. Najpierw umarł mój ojciec. Matka przeżyła go o osiem lat. Żadne z nich nie dożyło późnego wieku. W chwili śmierci ojciec miał pięćdziesiąt dziewięć, matka sześćdziesiąt trzy lata. Czy cały czas byli melancholikami, czy też zostali tu w pewnym momencie przeniesieni, tak jak ja? Jak im się ułożyło życie? Nie miałem żadnej możliwości odkrycia prawdy. Ponieważ fiolki ustawione były w ścisłym porządku chronologicznym, te, które należały do moich rodziców, musiały znaleźć się w muzeum jednocześnie. Nie można było wykluczyć, że płakali w tym samym czasie - być może z tego samego powodu - i że właśnie te łzy postanowili zebrać. Zastanawiałem się, czy myśleli o dziecku, które stracili. Zastanawiałem się, czy kiedy- kolwiek wybaczyli mu, że się od nich odwróciło. A może nawet tego nie zauważyli. W swoim zmieszaniu, w swoim cierpieniu wiedzieli tylko, że zabierają im jedynego syna. Patrząc na to, co po nich pozostało, czułem instynktownie, że nie bardzo starali się pozostać przy życiu, że - innymi słowy - poddali się i nie mogę powiedzieć, bym ich za to winił. A zatem muzeum było również cmentarzem. Gapiłem się na te daty i nazwiska, dopóki nie zamazały mi się przed oczami. Nie znalazłem moich rodziców - nie tak naprawdę. Być może byli ze mną przez parę minut, kiedy siedziałem ze spuszczoną głową na otomanie, ale teraz znowu zniknęli. W sumie nie było to spotkanie po latach. Wyciągnąłem wolno rękę. - Proszę nie dotykać. Obejrzałem się i zobaczyłem strażnika stojącego w wejściu do sali. Ręka opadła mi do boku. Strażnik kiwnął głową i poszedł dalej. Znalazłszy się znowu na ulicy, poczułem się, jakby upłynę- ło wiele lat. Nie zdziwiłbym się, gdyby na miejscu biblioteki stały nowe budynki. Wróciłem do Urwiska. Powietrze było szkliste, oślepiające. Kiedy otworzyłem drzwi, po drugiej stronie holu stała Clarise. Zapytała mnie, czy nie chciałbym herbaty. Powie- działa, że ma właśnie zamiar nastawić czajnik. Potrząsnąłem głową, a potem wszedłem do salonu. Usłyszałem, że wchodzi za mną. - Co się stało, Wig? - zapytała. - O co chodzi? - To straszne miejsce. - Tutaj? - Twarz Clarise obróciła się jak niezgrabna planeta, obejmując spojrzeniem zgniłozielony trzyczęściowy komplet wypoczynkowy, welurowe zasłony, gazowy płomień w kominku otoczonym płytkami. Ponownie potrząsnąłem głową. Pewien chłopiec mógł godzinami stać na jednej nodze. Pewien mężczyzna mógł zrobić książkę z butów swojej żony. Pewne małżeństwo mogło stać w środku nocy na ulicy i wołać syna, po to tylko, by odwrócił się do nich plecami. Przez okrągły rok paliły się w oknach świeczki, upamiętniające tych, którzy odeszli na zawsze, chociaż nie umarli. Bardzo niewiele osób nie żyło w obawie przed rozdzieleniem z bliskimi. Podzielone królestwo zostało w końcu zjednoczone w jednym tylko - w tęsknocie. Opadłem między poduszki na sofie. Clarise usiadła obok mnie. Powiedziałem jej, że byłem w muzeum i że odnalazłem tam rodziców, moich prawdziwych rodziców, ale później głos zaczął mi się trząść i nie mogłem mówić dalej. Zbyt długo gromadził się we mnie żal. Wydobycie go sprawiało ból. Cla- rise wzięła mnie w ramiona i przytuliła do siebie. Poczułem zapach wełny jej swetra, jej pudru i olejku u nasady włosów. Całe moje ciało szarpnęło się jak ryba na haczyku. - Już dobrze, dobrze - powiedziała. - Wyrzuć to z siebie. I chociaż płakałem, właśnie wtedy dowiedziałem się czegoś o sobie. Po raz pierwszy zobaczyłem to wyraźnie. Nigdy nie byłem sangwinikiem - przynajmniej odkąd sięgałem pamięcią. Nie, zaraz - to nieprawda. Byłem sangwinikiem do chwili, kiedy mnie za niego uznano, ale wtedy skończyło się moje szczęście i mój optymizm. Od tamtej nocy chciałem tylko znaleźć drogę powrotną do dawnego życia. Byłem jak człowiek, który umarł, ale nie potrafi zapomnieć o życiu, który rozpaczliwie chce wrócić między żywych. A to oczywiście nie było możliwe. Tak naprawdę nie mogłem nawet niczego pamiętać, a raczej tylko do pewnych granic mogłem odzyskać przeszłość. Jednak to wszystko nie było ważne. Wystarczyło wierzyć, wystarczyło wiedzieć. Że rodzice opłakiwali mnie, dopóki żyli. Że kiedy umierali, nadal im mnie brakowało. Że mnie kochali. Clarise obejmowała mnie mocno i w kółko powtarzała te same słowa. Wyrzuć to z siebie. Wyrzuć to wszystko z siebie. Z początkiem lutego nastały wichury jak kraj długi i szero- ki, powodując nieopisane zniszczenia. Padające drzewa zabiły kilka osób. Na południu widziano bezgłowego mężczyznę na rowerze, zjeżdżającego wiejską ulicą. Zaledwie parę sekund wcześniej ścięła mu głowę lecąca dachówka. Te anomalie pogodowe i niezwykłe widoki wywołały fatalistyczne i apo- kaliptyczne pogłoski, których nie tolerowano by nawet przez chwilę tam, skąd pochodziłem, ale stwierdziłem, że jestem na nie podatny, być może dlatego, że czekałem na pomyślne dla mnie okoliczności. W wyniku tego, co mi się przydarzyło w poprzednim miesiącu, przekroczyłem pewien próg, podjąłem pewną decyzję, ale wszystko zależało od Białych Ludzi, a ci zniknęli bez śladu. Od tamtej nocy na cmentarzu minęło wiele tygodni, a nawet nie mignęli mi przed oczami. Jedyny pożytek był taki, że Horowicz przestał się mną interesować. Kiedy tylko rozmawialiśmy ze sobą, co zdarzało się rzadko, gromił mnie za apatię, za nieudolność, zupełnie jakby chciał mnie skłonić do jakiegoś zachowania, które mógłby potem obnażyć i potępić. Nadal chodziłem na spacery po kolacji, ale po powrocie do domu przyłączałem się do reszty i piłem, żeby stłumić moje rozczarowanie, żeby się znieczulić. Pewnego czwartkowego wieczoru szedłem na górę się przebrać - Urban Smith brał udział w konkursie talentów w miejscowym pubie i część z nas szła tam z nim, by go wesprzeć - kiedy zerknąłem przypadkiem przez okno na korytarzu. Po drugiej stronie ulicy, pod zwisającymi gałęziami magnolii, stał mężczyzna w białym płaszczu. Drzewo wcześnie zakwitło i mężczyzna tak idealnie stopił się z jego kremowymi pąkami, że omal bym go nie zauważył. Rzuciłem niespokojne spojrzenie przez ramię. Korytarz był pusty, drzwi do wszystkich sypialni zamknięte. Gdzieś na dole Urban ćwi- czył głos. Przeszukałem szybko kieszenie. Miałem przy sobie tylko zapalniczkę, notes z zapisami snów i klucz do drzwi fron- towych. Miałem też trochę pieniędzy, które odłożyłem właśnie na tę okazję. Na tasiemce wokół szyi nosiłem znaleziony przy oberży choleryków srebrny pierścień, który uważałem teraz za coś w rodzaju talizmanu. Nie przychodziło mi do głowy nic innego, czego mógłbym potrzebować. Znowu wyjrzałem przez okno. Człowiek w białym płaszczu nadal stał w cieniu magnolii. Pomyślałem o Victorze i Marie zagubionych we mgle i zadrżałem. Nie wiedziałem, czy powinienem czuć niepokój czy nabrać otuchy. Zerknąłem na zegarek. Za dwa- dzieścia siódma. Wątpiłem, czy w podnieceniu wywołanym konkursem ktokolwiek zauważy moją nieobecność, a gdyby Urban wygrał i pozostali domownicy uczcili to najnowszym wyrobem Starlinga, zabójczym bimbrem, to dopiero rankiem mogliby odkryć, że zniknąłem. Moje nagłe zniknięcie nie dla wszystkich byłoby zasko- czeniem. Clarise traktowała mnie tak dobrze, że uważałem, iż jest moim obowiązkiem uchylić jej choćby rąbka mojego sekretu. Poczekałem, aż przyjdzie moja kolej pomagania jej w przygotowywaniu kolacji. Owego wieczoru stałem przy ku- chennym zlewie, płucząc szpinak, podczas gdy ona siedziała przy stole za mną i panierowała cielęcinę w jajku i tartej bułce. Mężczyźni grali na zewnątrz w strzałki. W domu został tylko Lars Friedriksson, ale był w piwnicy i stukał dwoma palcami w klawisze swojej starej walizkowej maszyny do pisania. Chociaż napisał już z tysiąc stron, twierdził, że ledwie musnął temat. On nam nie przeszkodzi. - Niedługo stąd odejdę - powiedziałem. Clarise zwróciła na mnie szeroko otwarte oczy, nie mrug- nąwszy nawet powieką. - Nie podam ci szczegółów - powiedziałem. - Chcę tylko, żebyś wiedziała, że zdarzy się to w bliskiej przyszłości. - Nie możesz stąd odejść - odparła - chyba że cię prze- niosą. To niedozwolone. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Przywoływała prawo tylko wtedy, kiedy ogarniał ją lęk albo panika. - Mówię ci o tym teraz, bo nie chcę, żebyś się martwi ła - powiedziałem. - Nie chciałbym, żebyś pomyślała - prze rwałem na chwilę - że stało mi się coś złego. - Jesteś tutaj taki nieszczęśliwy? Podszedłem do niej i ująłem jej dłoń. - Jesteś dla mnie dobra, Clarise. Dużo ci zawdzięczam. Byłoby nie w porządku, gdybym zrobił to za twoimi plecami. Nie możesz jednak mnie powstrzymać. Spojrzała na mnie, a do oczu zaczęły napływać jej łzy. - Gdzie pójdziesz? - Lepiej, żebyś nie wiedziała. A poza tym może mi się nie udać, a w takim wypadku znowu wyląduję tutaj. Starała się uśmiechnąć przez łzy, które ściekały jej po policzkach w tartą bułkę. Później tego wieczoru, przy kolacji, Bill Snape powiedział jej, w ten swój precyzyjny, pedantyczny sposób, że chociaż cielęcina jest wyborna, to jego zdaniem dodała do niej trochę za dużo soli. Tak, Clarise uświadomi sobie, co się stało, pomyślałem, odwracając się od okna. Wiedziałem, że mogę jej zaufać, iż niczego nie wyda. Obiecała nawet odczekać parę godzin przed powiadomieniem władz. Udało mi się dotrzeć do kuchni, nie wpadając na nikogo. Na rondlu z warzywami i kośćmi kurczaka, wywarze na risotto, które Clarise będzie robiła rano, podskakiwała ła- godnie pokrywka. Otworzyłem tylne drzwi, potem ostrożnie zamknąłem je za sobą i ruszyłem właśnie wąską dróżką, która biegła do ulicy, kiedy usłyszałem, że ktoś woła mnie po imieniu. Obok przybudówki stał Brendan Burroughs. Jedną ręką ściskał drugą, a jego broda unosiła się w powietrzu nad prawym ramieniem, jakby musiał zerknąć za róg, by mnie zobaczyć. Zapytał, dokąd idę. - Na spacer - powiedziałem. - Przewietrzyć głowę. - Nie idziesz do pubu? - Może później. - Wiesz co - rzekł na to. - Pójdę z tobą. - Nie - odparłem. - Tak, chciałbym się przejść. Ja też muszę przewietrzyć głowę. A poza tym światło księżyca nie wyrządzi mi krzywdy, prawda? - Zrobił kilka szybkich kroków w moim kierunku, potykając się o ściek odpływowy, tak mu się spieszyło, by się do mnie przyłączyć. Wyjąłem zapalniczkę i pstryknąłem. Między nami wyrósł płomyk. - Nie słyszałeś, Brendan? Powiedziałem: „Nie". Kurcząc się, odskoczył do tyłu z ustami otwartymi w krzy- wym, niedowierzającym uśmiechu. Nie mógł uwierzyć, że zrobiłem coś takiego. Nie byłem Starlingiem ani Horowiczem. Nie byłem taki okrutny jak oni. - Wig - powiedział tonem balansującym niepewnie między prośbą a wyrzutem. - Nie. - Zamknąłem zapalniczkę. Spojrzawszy na niego po raz ostatni, spokojnym, opanowanym wzrokiem, by pokazać mu, że nie żartuję, odwróciłem się. Kiedy wyszedłem na chodnik, miejsce pod magnolią było puste. Spojrzałem w lewo, potem w prawo, akurat w porę, by zobaczyć, jak mężczyzna w płaszczu wchodzi, powłócząc nogami, przez bramę do parku. Zerknąłem przez ramię. Bren- dan nadal kręcił się w cieniu domu z jedną dłonią w drugiej, mając nadzieję, że ustąpię. - Nie - powiedziałem. Kiedy Urwisko zniknęło mi z oczu, puściłem się biegiem. Czekałem tak długo, a mogło upłynąć wiele tygodni, zanim pojawi się następna szansa. Niepotrzebnie się martwiłem. Kiedy dotarłem do czarnego ogrodzenia, zobaczyłem przed sobą w dole, pod zwisającymi gałęziami drzew tego człowieka. Jego jasny płaszcz zdawał się unosić w mroku. Przez pewien czas szedł wzdłuż zanieczyszczonego stru- mienia, aż do miejsca, w którym zakręcał on za domami i znikał pod drogą, a potem zwrócił się na południe, idąc labiryntem ścieżek i alejek, w których nigdy wcześniej nie byłem. Wydawał się znać miasto w najdrobniejszych szcze- gółach - jego zakamarki i kryjówki. Zdałem sobie sprawę, że ostatnio widywałem Białych Ludzi tak rzadko, ponieważ opracowali sobie alternatywną geografię kraju. Wiedli życie równoległe do życia wszystkich pozostałych osób. W końcu wyszedł na drogę, którą rozpoznałem. Biegła w dół wzgórza, obok szkoły, kończąc się blisko rzeki. Kaptur zsunął mu się na plecy i światło latarni ulicznej pogładziło jego gołą głowę, kiedy pod nią przechodził. Dzieliło nas nie więcej niż pięćdziesiąt jardów, ale zdawał się mnie nie zauwa- żać. Czy był czymś zaabsorbowany, czy po prostu ograniczony? Nie potrafiłem powiedzieć. To, co zamierzałem zrobić, było rodzajem samobójstwa, ale jednocześnie przemianą - wyborem zupełnie innego życia. Białych Ludzi traktowano, w zależności od terytorium, na które zawędrowali, albo jako kozły ofiarne, albo jak bóstwa, a podstawowa prawda o nich, pomyślałem, jest taka, że chociaż nie uznaje się ich za osoby, chociaż w oczach władz są nikim, paradoksalnie mają dostęp do dużo szerszego wachlarza przeżyć i doświadczeń niż reszta z nas. My mamy ograniczoną swobodę poruszania się, jesteśmy uwięzieni, oni są wolni i chodzą, gdzie chcą. To naprawdę inne życie... Człowiek w białym płaszczu dotarł do skrzyżowania i zda- wał się wahać. Po jego lewej droga kierowała się z powrotem do centrum Iron Vale, natomiast po prawej prowadziła przez pola do tej wsi z cmentarzem, i dalej do miast słynących z torów wyścigowych. Po jej drugiej stronie znajdował się obszar porośnięty rzadkimi drzewami, przez które prześwity- wała lepka czerń płynącej za nim rzeki. Chociaż było jeszcze wcześnie, przed ósmą, w obie strony przejeżdżało niewiele samochodów i nie widać było żadnych pieszych - to znaczy nikogo oprócz nas. Miałem nadzieję, że nie myśli o spotkaniu z innymi takimi jak on. Mogłem zrealizować mój plan tylko wtedy, gdyby był sam. Jednak zamiast ruszyć w stronę cmentarza, czego się obawiałem, przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął między starymi, ciemnymi drzewami, które rosły wzdłuż chodnika. Stanąłem na krawężniku, dokładnie tak samo jak on. Jeśli stałem zupełnie nieruchomo, słyszałem czyjś płacz. Chciałem go zlekceważyć jako wytwór mojej wyobraźni, ale potem pomyślałem, że ten dźwięk może pochodzić z wnętrza mojej głowy. Możliwe, że to ja sam kogoś opłakiwałem - tych, którzy nie byli w stanie mnie ochronić, i tych, których z kolei ja nie byłem w stanie ochronić. Smutek, który zawsze znałem, stał się ostatnio bardziej wyczuwalny. Zupełnie jakbym mieszkał w domu, pod którym płynął strumień. Nie było chwili, żebym nie czuł tej wilgoci. Jednocześnie wysoko nade mną huśtały się na wiotkich drutach światła sygnalizacyjne i wiedziałem, że może to być tylko wiatr. Cały czas mógł to być wiatr. Być może słyszał go też człowiek w płaszczu. Być może to tylko ten odgłos, i nic więcej, trzymał go tak długo na chodniku. Przeszedłszy na drugą stronę ulicy, znalazłem wąską alejkę, która prowadziła przez teren na pikniki, a potem w dół, po łagodnym zboczu, do rzeki. Wśród drzew rozmieszczone były zbite z desek stoły i ławy. Wszedł księżyc, jasny i pełny, błyszczący jak klejnot, i krótka trawa pożyłkowana była cieniami gołych gałęzi, cieniami tak czarnymi, że wydawały się pęknięciami w ziemi. Zerknąłem przed siebie. Był tam, w swojej charakterystycznej bieli, zupełnie sam. Szedł alejką aż do miejsca, gdzie przechodziła w parking samochodowy. Chociaż się nie spieszył, kroczył zdecydowanie, jakby dążył do jakiegoś celu. Uważano, że Biali Ludzie nie są do tego zdolni. Zostałem z tyłu, by zwiększyła się odległość między nami. Wydawało się niemożliwe, bym go tam zgubił. Za parkingiem znajdowało się betonowe nabrzeże, które wychodziło na tamę. Człowiek w białym płaszczu stanął przy barierce, patrząc na rzekę. Powyżej tamy powierzchnia wody była gładka i ciemna. Tablica ostrzegała przed silnymi prądami, ukrytymi niebezpieczeństwami. Dalej rzeka zwężała się nieco, a jej powierzchnia stawała się pomarszczona. Część koryta po naszej stronie była odsłonięta, tworząc plażę uformowaną z porośniętego trawą brzegu, pasów mułu i du- żych białych kamieni. Po paru minutach człowiek, za którym szedłem, zsunął się z nabrzeża do koryta rzeki. Nadal stałem na skraju parkingu, pod drzewami. Podniósł się wiatr. Cienie gałęzi kołysały się i drżały na ziemi przede mną i poczułem się niepewnie na nogach. Po mojej prawej stronie, gdzie była barierka, coś stukało i brzęczało. Patrzyłem, jak mężczyzna wybiera sobie drogę wśród kamieni. Postanowiłem poczekać pod drzewami, dopóki nie odkryję, jakie ma zamiary. W dole nie miałbym gdzie się ukryć. W końcu dotarł na skraj wody, widmowy kształt na tle błyszczącej czerni rzeki. Zaczął rozpinać guziki płaszcza. Sy- tuacja układała się lepiej, niż mógłbym sobie wymarzyć. Nie spuszczałem go z oczu, śledząc każdy jego ruch. Wiatr znowu osłabł. Zdałem sobie sprawę, że oddycham przez usta. Pod płaszczem miał koszulę bez kołnierzyka, rozciętą z przodu, i długie kalesony. Pochylił się, by rozwiązać sznurowadła. Było coś nieskończenie ujmującego w tym, jak starannie włożył każdą skarpetkę do odpowiedniego buta, jak gdyby ktoś nauczył go, jak się rozbierać, jak gdyby dawno temu ktoś troszczył się o niego. W obliczu Białych Ludzi rzadko myślało się o dzieciństwie czy wychowaniu; zdawali się pojawiać na świecie w pełni dojrzali, chociaż nie uformowani. Zdjąwszy ko- szulę, a potem podkoszulek, położył je na płaszczu. Na końcu zsunął kalesony. Stał w mule w majtkach, jego ręce zwisały wzdłuż szerokiego i mocnego ciała, i raz jeszcze zdawał się coś rozważać, a potem zaczął brodzić w wodzie. W tym momencie stał się taki sam jak wszyscy inni ludzie, zamachał obiema rękami w powietrzu, by utrzymać równowagę. Kiedy czerń dosięgła jego kolan, szybko przykucnął i z uniesioną do góry brodą wśliznął się cały do wody. Wyszedłszy spod osłony drzew, podkradłem się wzdłuż nabrzeża i zszedłem do koryta rzeki. Pod naciskiem moich stóp muł cicho mlaskał, a twarz owionął mi zapach czegoś obrzydliwego, pierwotnego. Zacząłem się ostrożnie posuwać ku miejscu, gdzie mężczyzna złożył ubranie. Raz zatrzymałem się, podniosłem wzrok. Rzeka płynęła z prawa w lewo, na jej lśniącej powierzchni widać było jakby nacięcia, a pomiędzy nimi podskakiwała głowa tego człowieka, mała, blada kula z niedbałymi pociągnięciami czerni w miejscu włosów, ust i oczu. Potem zaczął płynąć w moim kierunku. Zapewne mnie w końcu zauważył. Jego ramiona biły gwałtownie wodę, białe plamki wyglądające w ciemności jak zapałki pocierane raz po raz o bok pudełka, ale nigdy nie buchające płomieniem. Rozpiąłem i zdjąłem marynarkę. Mężczyzna podźwignął się na nogi, a potem wyszedł chwiejnie z wody. Jego pierś unosiła się i opadała pod wpły- wem wysiłku, jaki włożył w szybkie dopłynięcie do brzegu, a majtki zsunęły się z lewego biodra, ukazując plamę włosów łonowych. Zanim do mnie dotarł, ja też rozebrałem się do bielizny. Moje buty stały na kamieniu, zawartość kieszeni leżała obok. Zatrzymał się przede mną, nie dalej niż o parę stóp, a jego pierś nadal wznosiła się i opadała. - Chcę, żebyś wziął moje ubranie - powiedziałem. Przechylił głowę na bok, jakby był zaintrygowany albo oczarowany. Wyciągnąłem do niego ubranie, które trzymałem. Cofnął się. Jedna z jego stóp zapadła się w błoto i o mało nie stracił równowagi. Kiedy złapałem go za ramię, żeby go podtrzymać, wydało mi się, że rysy jego twarzy się rozproszyły. Powietrze świstało między jego zębami. Jego ramię było zimne i ciężkie. - Nie zrobię ci krzywdy - powiedziałem. Patrząc w dół, wyciągnął stopę z mułu. Ruchowi temu towarzyszyło osobliwe mlaśnięcie i mężczyzna uśmiechnął się do mnie szeroko, ukazując szeroką przerwę między dwoma przednimi zębami. Dochodził od niego przedziwny zapach. Gorzki, jak woń mlecznego soku z łodyg dzwonków. - Masz - powiedziałem. Spojrzałem przez ramię, przeczesując wzrokiem nabrzeże w poszukiwaniu oznak życia. Nie dojrzałem nic, nikogo. Mimo to nie mogłem tracić czasu, jeśli mój plan miał się powieść. Wepchnąłem mu moje ubranie w ręce i przycisnąłem do piersi. - Weź je. Twoje życie będzie dużo łatwiejsze. Schyliwszy się szybko, podniosłem i włożyłem jego pod koszulek. Trzymał moje ubranie, ale w ogóle na nie nie patrzył. Stał jak skamieniały i gapił się na mnie. Opadła mu szczęka, a jego oczy miały matowy, mdły połysk porcelany. Z płatka jego lewego ucha zwisała jak perła pojedyncza kropla wody. Wisiała i wisiała. W końcu spadła. Wciągnąłem przez głowę jego koszulę, potem włożyłem kalesony i sięgnąłem po płaszcz. Drżącymi palcami zapiąłem guziki. Płaszcz ważył więcej, niż się spodziewałem, i był wil- gotny od leżenia na mokrym brzegu. Znowu poczułem woń soku dzwonków. Wrzuciłem mój skromny dobytek do kieszeni z przodu, potem wsunąłem stopy w jego buty i zawiązałem sznurowadła. Cały czas myślałem, że spróbuje mi przeszko- dzić, ale wydawał się sparaliżowany. Potem, kiedy się od niego odwróciłem, z jego ust wydarł się ochrypły ryk. Rzucił moje ubranie na ziemię. Zacząłem biec. Buty były o numer za duże, a płaszcz owijał mi się wokół kostek. Brnąłem przez muł, spodziewając się w każdej chwili, że skoczy na mnie z tyłu i powali. W końcu, ciężko dysząc, wwindowałem się na nabrzeże. Dopiero wtedy się obejrzałem. Nie poruszył się. Moje ubranie nadal leżało obok niego, mały bezkształtny wzgórek. Ponow- nie usłyszałem jego ryk, nieludzki głos, jakby zarzynanej krowy. Chciałem, żeby ta zamiana przyniosła korzyść nam obu, ale widocznie dla poprawy jego losu potrzebne było coś więcej niż tylko nowe ubranie. Pomyliłem się. Przyszło mi do głowy, że w pewnym sensie użyłem wobec niego przemocy i że w końcu będę być może musiał za to zapłacić. Rzuciwszy ostatnie, ukradkowe spojrzenie na półnagą postać, jakbym chciał zakodować sobie w pamięci mój dług wobec niego, od- wróciłem się i ruszyłem z powrotem między drzewami. 7 Nad asfaltem wisiały lampy uliczne, bucząc. Gdybym nie wiedział, co to jest, pomyślałbym, że to żywe istoty, a reszta świata jest martwa. Spojrzałem w lewo, później w prawo i wszedłem na jezdnię. W połowie drogi na drugą stronę za- czepiłem butem o rąbek płaszcza i wywaliłem się jak długi. Moją niezdarność powitał dźwięk klaksonu przejeżdżającego samochodu. Zaczęły się drwiny, ale nie uważałem, że są nie- uzasadnione. Wydawało mi się, że już się w jakiś nieokreślony sposób zmieniłem. Nie wynikało to z ciężaru ani zapachu płaszcza. Nie wynikało to też z mojego nieobeznania z taką odzieżą. Odniosłem raczej wrażenie, jakbym nieświadomie przejął pewną tradycję, i sam ten ubiór przekazywał mi część związanej z nim odpowiedzialności, jak korona, kiedy wkłada sieją na głowę króla. Przywdziewając ten płaszcz, rozstałem się z osobą, którą przedtem byłem, nie wiedząc zupełnie, kim lub czym mam się stać. Kiedy dotarłem na drugą stronę ulicy, stanąłem i spojrzałem na szczeliny między płytami chodnika. Wyglądały na precyzyjne, ale tymczasowe, jakby zostały narysowane ołówkiem. Jakby można je było wymazać. Było w tym coś przerażającego, ale również upajającego. Jakbyś odwrócił dłoń spodem do góry i stwierdził, że zniknęły z niej wszystkie linie. Świat mógł zniknąć. Ja mogłem zniknąć. Wszędzie, gdzie zwróciłem wzrok, pusta tabliczka. Trzymając się blisko murów, ruszyłem cichą ulicą. Można by pomyśleć, że powinienem był uświadomić to so- bie wcześniej, ale dopiero tuż przed północą dotarło do mnie, że nie mam dokąd iść. Nie zastanowiłem się nad praktyczny- mi konsekwencjami mojego czynu. Gdzie będę spał? Co będę jadł? Znalazłem się na brukowanej alei koło stacji, której wieża zegarowa wznosiła się wysoko ponad moim lewym ramieniem. Za mną, po drugiej stronie drewnianego płotu, biegły tory kolejowe. Przede mną stał szereg domów z czerwonej cegły. Widziałem je od tyłu, ich ogródki były ciche, garaże zamknięte na noc na klucz. Na szczytach murów błyszczały odłamki szkła, osadzone na sztorc w cemencie. Każdą latarnię uliczną otaczała posępna, ciemnożółta poświata. Zmarzłem i byłem zmęczony. Szczękały mi zęby. Oczami wyobraźni widziałem teraz salon Clarise Tucker, z jego spłowiałymi we-lurowymi zasłonami i sfatygowanymi meblami, kłęby dymu unoszące się spiralami z papierosów, czułem ostre, drożdżowe opary piwa Starlinga, a potem, wspiąwszy się po schodach, zobaczyłem moje jednoosobowe łóżko, lampę do czytania za drzwiami, z abażurem przechylonym w bok jak ptasia głowa, otwartą książkę leżącą na fotelu, książkę, której nigdy już nie skończę czytać. Kto by pomyślał, że będzie mi brakowało tego malutkiego, obskurnego pokoiku na pierwszym piętrze Urwiska? Kto by pomyślał, że będzie mi brakowało czegoś z tamtego życia? Ale dopadło mnie uczucie osamotnienia, nagłe, dojmujące i jakoś niewspółmierne, i narastało, poczucie znikomości mojego życia, gwałtowny odpływ wiary w siebie, i stanąłem na tej ponurej alei, pod światłem żółtym jak mocz, i zaryczałem, i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zabrzmiało to dokładnie tak, jak ryk mężczyzny, któremu zabrałem ubranie. Skrzypnęło otwierane okno i usłyszałem wrzask jakiejś kobiety. Niektórzy chcą spać. Ruszyłem dalej, a zęby grzechotały mi w ustach jak kości do gry i nie miałem pojęcia, dokąd mógłbym pójść. Całą noc wałęsałem się bez celu, bezradnie, a moje stopy pływały w butach obcego. Całą noc miotałem się między mo- mentami uniesienia a długimi okresami rozpaczy. Miasto nie dawało mi ani schronienia, ani żadnych wskazówek i około pół do trzeciej zatoczyłem pełne koło. Znowu wyłoniła się przede mną stacja ze swoimi złowrogimi ceglanymi murami i drzwiami, w których hulał przeciąg. Tym razem wszedłem. Hala dworca była jasno oświetlona i pusta. W najbliższych godzinach nie było żadnych pociągów. Stanąłem przed auto- matem fotograficznym i patrząc w lustro, zacząłem ćwiczyć miny, z których byli znani Biali Ludzie - okrągłe, puste oczy, do połowy rozdziawione usta. Parę razy spróbowałem chrząknąć i mruknąć w charakterystyczny dla nich sposób. Dźwięki te grzmiały wokół mnie i nade mną, bo pusta hala działała jak kabina pogłosowa. Miałem już ruszyć dalej, kiedy z jednego z biur wypadł ni- ski, łysy mężczyzna w mundurze i zderzył się ze mną. Była to wyłącznie jego wina, a mimo to obrzucił mnie przekleństwem i rąbnął mnie grzbietem dłoni ponad uchem. Odsunąłem się ze śmiechem do tyłu. A więc tak to będzie! Mój śmiech nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Prawdę mówiąc, nie byłem nawet pewien, czy w ogóle go zauważył. Uderzył mnie, nie patrząc na mnie, nie zwalniając nawet kroku, a ja nie byłem w stanie obronić się przed ciosem. Mój płaszcz zrobiony był z jakiegoś ciężkiego, mocnego materiału, jakiegoś rodzaju konopi czy juty, a rozcięcia na ręce trudno było w pośpiechu znaleźć. Czy zrobiono to celowo, by Biali Ludzie byli bezbron- ni? Zacząłem się też zastanawiać nad moją ogólną reakcją. Czy ten człowiek uznałby moje zachowanie za nietypowe, gdyby był mniej zdenerwowany? Dopiero od kilku godzin żyłem jak jeden z Białych Ludzi, ale już widziałem, że brakuje mi pewnych istotnych cech i umiejętności. Pozbywając się tego, co zbyteczne, sprowadzili się - albo zostali sprowadzeni - do czegoś w rodzaju osadu czy esencji; ich tak zwana pustka była w rzeczywistości kwintesencją, pewną formą wiedzy. Nie byłem zaznajomiony z labiryntem ścieżek i alejek, którymi poruszali się z taką swobodą i pewnością, i jeśli wkrótce się z nimi nie zapoznam, będę się za bardzo rzucał w oczy i zacznę budzić podejrzenia. Moją jedyną szansą było przyłączenie się do grupy prawdzi- wych Białych Ludzi, i to szybkie; musiałem się ukryć wśród nich i uczyć się od nich. Jeśli naprawdę chciałem wyjść z tego systemu, jeśli chciałem się od niego całkowicie uwolnić, musiałem zapomnieć o sobie - o wszystkim, czym byłem. Musiałem wejść w tę fałdę rzeczywistości, którą zamieszki- wali. Oczy z matowej porcelany i czarna dziura w miejscu ust. Wszystkie słowa połknięte. Głowa jak gościniec dla wiatru. Musisz się zachowywać jak oni, bo nie przeżyjesz. Te słowa Pat Dunne pozostały w mej pamięci, ale nigdy jeszcze nie były bardziej odpowiednie. W ogóle nie spałem tej nocy, a mimo to, kiedy później wra- całem do niej myślami, natykałem się na dziury w pamięci, niczym okresy nieświadomości, w których nie wiedziałem, co robię. Nie mogłem odtworzyć wyraźnego ciągu ulic, którymi się włóczyłem, tylko jedno miejsce, potem inne, potem jeszcze inne, jakbym, niczym olbrzym, poruszał się skokami i susami. Czasami jakieś miejsce - rzeka, muzeum - pojawiało się dwu- krotnie, co zrodziło we mnie podejrzenie, że trzymałem się znanych mi okolic. A może znalazłem się w jednym z kręgów piekła, skazany na ciągłe kręcenie się w kółko... Przy pierwszym brzasku szedłem przez ubogą dzielnicę miasta, położoną na północny wschód od stacji. Wśród zielska i bajor wybudowano tam osiedle domów komunalnych. Nad górami śmieci wirowały z wrzaskiem białe mewy. Myślałem, że byłoby mądrze ukryć się gdzieś, ale wtedy spomiędzy dwóch murów pokrytych tynkiem kamyczkowym wyłonił się mały chłopiec. Kiedy przyglądałem się, jak zwraca się w moją stronę, doznałem przebłysku natchnienia i zrównałem się z nim. - Dzień dobry - powiedziałem. Chłopiec zatrzymał się i zaczął się na mnie gapić. - Umiesz mówić. - Nie powiesz nikomu, co? Ważył przez chwilę decyzję, a potem potrząsnął głową. - Nie. - Zerknął na mnie z ukosa. - Potrafisz jeszcze coś powiedzieć? Zauważyłem starego mężczyznę jadącego na rowerze w naszą stronę. - Nie teraz. Rowerzysta wjechał na osiedle. Z wiklinowego koszyka przywiązanego do kierownicy wystawały liście porów i selera. Chłopiec miał na imię Felix - niezwykłe imię dla rae- lancholika, pomyślałem, chociaż wolałem tego nie komento- wać - i szedł na rynek po zakupy dla matki. Zapytałem go, czy mogę wlec się za nim. Nie widział powodów, żebym nie mógł. Zaprowadził mnie na błotniste pustkowie, gdzie stało kilka furgonetek z szeroko otwartymi drzwiami. W ich wnętrzach pochylali się handlarze w tanich skórzanych kurtkach, bez końca wyładowując sterty używanych ubrań, utrzymanych w jaskrawych kolorach. Przeszliśmy obok straganów z urzą- dzeniami elektrycznymi, biżuterią, butami, sprzętem ku- chennym, starymi odznaczeniami bojowymi, a nawet żywymi ptakami w klatkach, i znaleźliśmy się w końcu w sektorze, gdzie można było kupić świeże produkty rolne. Podczas gdy Felix stał z wszystkimi kobietami w kolejce, ja grzebałem w śmieciach za straganami. Natrafiłem na pudło bardzo poobijanych gruszek, z których kilka udało mi się zjeść, zanim przegonił mnie właściciel straganu. Parę minut później uratowałem cztery pomidory ze zwalonej na ziemię sterty, a później jeszcze bardziej mi się poszczęściło, bo odkryłem kupkę niełuskanych orzeszków ziemnych i pomarszczoną końcówkę salami. Zjadłem połowę tego, co znalazłem, a resztę schowałem do kieszeni płaszcza. Kiedy Felix znowu się pojawił, był objuczony torbami. Zastanawiał się, czy nie zgodziłbym się pomóc mu je nieść. Wzmocniony rudymentarnym śniadaniem, powiedziałem, że pomogę. Kiedy wlekliśmy się z powrotem główną ulicą, zapytał mnie, czy mam jakieś imię. Ludzie nazywają mnie Wig, odparłem. Wyjaśniłem mu dlaczego. Kiwnął poważnie głową i rzekł, że w tych okolicznościach jest to dobre imię. Kiedy skręciliśmy na osiedle, gdzie mieszkał, zdecydo- wałem, że nadeszła pora, by zadać pytanie, które nurtowało mnie przez dużą część nocy. Czy wie, gdzie mógłbym znaleźć innych podobnych do mnie? Zmarszczył czoło i zwolnił krok, patrząc na swoje buty. Zastanawiał się nad tym poważnie, tak jak przypuszczałem. Pod wiaduktem, powiedział w końcu. Tym koło schroniska dla psów. Widział tam paru Białych Ludzi. Albo spróbuj przy torach kolejowych. Biegnących na północ. Przed drzwiami swojego domu zapytał, czy nie chcę wejść i odpocząć. Powiedział, że w mieszkaniu jest tylko jego matka, a ona zawsze późno wstaje. - Lepiej nie. - Położyłem rękę na jego ramieniu. - Ale cieszę się, że cię spotkałem. - Dzięki za pomoc, Wig - powiedział. - Sam nie dałbym sobie z tym rady. - Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, nie mów ani słowa. Dobrze? Wciągnął wargi, a potem kiwnął głową. - To nasz sekret - rzekłem. - Obiecujesz? - Obiecuję. Zmierzwiłem mu włosy i powiedziałem, żeby na siebie uważał, a potem odwróciłem się i wróciłem na ulicę. Kiedy doszedłem do rogu, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Obejrzawszy się, zobaczyłem twarz nad ciemnym, drewnia- nym płotem. Musiał wejść na pojemnik na śmieci. Pomacha- łem do niego, a on do mnie, poruszając tak szybko ręką, że stała się niewyraźną plamą. Felix. Nie wiem, jak przetrwałem ten dzień. Byłem tak zmęczony, że stale się potykałem i chociaż wepchnąłem kawałki gazety w pięty butów, żeby nie były takie luźne, miałem już otarte obie stopy. Postępując zgodnie z udzieloną mi radą, ruszyłem wzdłuż torów głównej linii kolejowej prowadzącej na północ, ale na nic się to nie zdało. Również poszukiwania pod wia- duktem nic nie przyniosły, znalazłem tam jedynie podarty, poplamiony materac i krąg czarnego popiołu, pozostałość po rozpalonym przez kogoś ognisku. Za każdym razem kiedy widziałem biel, podskakiwało mi serce, ale zawsze okazywało się, że to tylko jakiś mężczyzna otwiera gazetę albo jakaś kobieta wywiesza pościel, a wtedy ogarniało mnie znużenie. Każdy nowy fałszywy alarm odbierał mi część sił, jeszcze bardziej mnie wyczerpując. Koło południa zatrzymałem się na wiadukcie kolejowym obok niedokończonego osiedla mieszkaniowego i oparłem o balustradę. Miałem zamiar tylko trochę odpocząć przed dalszą wędrówką, ale zobaczyłem pode mną troje ludzi, których szukałem - dwóch mężczyzn i kobietę. Czy była to ta sama trójka, którą widziałem kąpiącą się w rzece? Musiałem założyć, że tak. W takim razie odczułem podwójną ulgę, że mnie wówczas nie zauważyli. W końcu była to moja szansa i wydawało się nieprawdopodobne, żebym znalazł inną. Władze musiały już wiedzieć o moim zniknięciu - Clarise musiała o tym donieść, choćby tylko po to, żeby chronić własną skórę - chociaż przez znaczną część dnia starałem się odpędzić tę myśl od siebie, ponieważ źle wpłynęłaby na moje i tak już podupadające morale. Przelazłem przez ogrodzenie. Jeden z mężczyzn usłyszał mnie i obejrzał się z rozdziawionymi ustami, kiedy schodziłem, stawiając bokiem stopy, ze zbocza nasypu. Zbliżał się pociąg towarowy, z wagonami wyładowanymi piaskiem i żwirem. Zanim przejechał, stałem już obok Białych Ludzi, starając się naśladować malujące się na ich twarzach nienaturalne samozadowolenie. Na arkuszu zmiętego brązowego papieru przed sobą położyli parę kawałków białego chleba i tłuste, gotowane mięso, które mogło być wieprzowiną. Obaj mężczyźni nadal jedli. Wyjąłem nieco orzeszków z kieszeni i umieściłem je na papierze, potem dodałem kilka pomidorów. Jeden z mężczyzn, ciemnowłosy, spojrzał na mnie i skinął głową. Odpowiedziałem mu takim samym skinięciem. Drugi zdawał się do mnie uśmiechać, chociaż być może tylko beknął. Miał jasne brwi, a jego policzki, wyglądały na podrapane. Także wnętrze jego ust wyglądało jak podrapane czy poob- cierane, z wyszczerbionymi zębami i spuchniętymi dziąsłami, żuł więc ostrożnie, krzywiąc się przy tym. Kobieta wyłuskała jeden orzeszek z łupiny i zjadła go, a potem klepnęła płaską dłonią ziemię obok siebie. Usiadłem przy niej. Skinęła głową i zaczęła się gapić na tory, a jej oczy zaszły mgłą. Z jej ust wydobywało się buczenie, ciąg nut, który nie przypominał żadnej melodii, jaką kiedykolwiek słyszałem. Po chwili sięg- nęła po kawałek chleba i wsunęła mi go w dłoń. Ugryzłem. Trzaskał mi między zębami. Z pomocą śliny zrobiłem z tych okruchów coś w rodzaju ciasta i przełknąłem je. Ten chleb musiał mieć wiele dni. Przyglądałem się, jak kobieta grzebie w mięsie, przesuwając je to w jedną, to w drugą stronę grzbietami palców. W końcu wybrała kawałek, prawie sam tłuszcz, i podała mi go. Na kłykciach miała brodawki, a linie jej dłoni były jak inkrustowane brudem, ale nie dbałem o to. Od czasu porannego myszkowania za straganami nic nie jadłem. Kiedy żułem ten wieprzowy tłuszcz, przeniosłem wzrok na mężczyznę siedzącego najdalej ode mnie. Ze zmierzwioną czarną brodą i ogorzałą cerą miał w sobie coś z proroka, który właśnie przybył z pustyni. Jego oczy były dziwnie matowe i wyglądały jak zakurzone, jak gdyby, niczym czarne jagody czy winogrona, pokryte były nalotem. Wyobrażałem sobie, że za kimś takim mogliby pójść zagubieni albo łatwowierni. Kiedy skończyli jeść, kobieta zawinęła resztki jedzenia w brązowy papier i wsunęła je pod ubranie, po czym ruszyli wzdłuż nasypu. Poszedłem z nimi. W tym, że się do nich przy- łączyłem, nie wydawali się dostrzegać niczego niezwykłego ani podejrzanego. Dzień nadal był szary, dziwnie senny i wy- czerpujący. Miałem uczucie, że czas stanął. A może to miejsce wydawało mi się inne, jakby pokazywano mi je poprzez szereg pomysłowo ustawionych luster, jakby świat, chociaż wyglądał tak samo jak przedtem, był w rzeczywistości swoim rozrzedzonym odbiciem. W pewnym momencie zamknąłem oczy i straciłbym równowagę i stoczył się na tory, gdyby nie chwycił mnie za rękę ów brodacz. Kiwnąłem głową, chrząk- nąłem. Puścił moje ramię i szliśmy dalej. Co ciekawe, czułem, że to wydarzenie przydało mi pewnej wiarygodności. Pod wieczór schroniliśmy się w jakimś magazynie, który przylegał tyłem do torów. Na głównej kondygnacji znajdowały się trzy prymitywne legowiska, zrobione z tego, co było pod ręką - kartonu, polistyrenu, szmat i kawałków plastyku. Pa- trzyłem, jak moi towarzysze przygotowują się do snu. Dwoje z nich zwinęło się na boku. Mężczyzna z obolałymi ustami położył się na plecach, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, jakby przyciskał do siebie coś drogocennego. Ich oddechy stały się wolniejsze i głębsze. Ja też potrzebowałem snu, i to bardziej niż czegokolwiek innego, ale najpierw musiałem zrobić sobie legowisko. Poszedłem na drugi koniec magazynu i zacząłem się rozglądać za nadającymi się do tego materiałami. Kiedy światło dnia gasło, budynek lekko trzeszczał. Na parapetach okien gruchały gołębie. W nocy zbudziło mnie ciężkie, płytkie dyszenie. Kiedy mój wzrok przystosował się do ciemności, zobaczyłem, że kobieta siedzi na jednym z mężczyzn. Oboje byli ubrani. Trzymała ręce płasko na piersi mężczyzny, a głowę miała odrzuconą do tyłu. Na jej zębach lśniło światło. Pod nią leżał ten brodacz, ten, który przypominał mi proroka. Przejeżdżający pociąg wydał przeciągły, żałobny gwizd. Odwróciłem się i znowu zasnąłem. Przez następnych kilka dni kręciliśmy się po Iron Vale, czasami obozując na jego przedmieściach, czasami przecho- dząc przez śródmieście, ale zawsze używając szlaków, dzięki którym byliśmy praktycznie niezauważani. W pojemniku na śmieci za szpitalem znalazłem jakieś stare bandaże i owinąłem nimi stopy, dzięki czemu było mi łatwiej chodzić, a otarcia powoli stwardniały i się wygoiły. Zacząłem się też przyzwycza- jać do płaszcza, radząc sobie coraz lepiej z wycięciami na ręce i coraz rzadziej się potykając. Chwilami czułem się, jakbym powrócił do czasów dzieciństwa i udawał wampira w todze ojca... Na ogół sypialiśmy o świcie i po południu, nigdy dłużej niż cztery czy pięć godzin naraz. Poddałem się ich rytmowi życia jak prądom oceanu. W pewnym sensie zdałem się na ich doświadczenie. Żyłem przecież ich życiem, nie moim. Po- czątkowo przypuszczałem, że ich nieustanne wędrówki biorą się z potrzeby szukania pożywienia i schronienia, potem jednak zdałem sobie sprawę, że są celem samym w sobie. Stali się nomadami, bo nie chcieli się narzucać zbyt długo żadnej części ludności. Postępowali tak z prostego pragnienia anonimowości i spokoju. Pewnego wieczoru obozowaliśmy nad rzeką, pod mostem. Tego dnia złapałem przeziębienie, pierwsze z wielu. Kiedy siedziałem blisko ogniska, starając się rozgrzać, brodacz ujął mnie za nadgarstek. Patrzył na mój zegarek. Kiedy odpiąłem pasek i dałem mu zegarek, położył go na ziemi i sięgnął po leżący obok kawałek cegły. Ostrożnie stuknął nim w tarczę zegarka, rozbijając szkło, potem odrzucił cegłę na bok i pochylił się nad zegarkiem, tak nisko, że koniec jego brody spoczął na piachu. Zaczął wydłubywać, jedną po drugiej, drobiny szkła. Robił to tak, jakby wyjmował wszy z włosów własnego dziecka. Jego cień podskakiwał i kucał na betonowym słupie za jego plecami. Kiedy usunął szkło, wyrwał obie wskazówki i rzucił je przez ramię w mrok nocy. Znowu obejrzał uważnie zegarek, kiwnął głową i wręczył mi go z powrotem. Cała ta operacja przeprowadzona została z takim poważnym skupieniem i absolutną precyzją, że czułem, iż nie mam wyboru i muszę ponownie założyć zegarek, jakby właśnie został naprawiony. Później, kiedy zwinąłem się przy ognisku i zamknąłem oczy, potraktowałem ten epizod jako obrzęd inicjacji. Odtąd miałem nosić zegarek, który nie miał wskazówek. Przyłączyłem się do ludzi, dla których czas nie miał żadnego znaczenia. Nawet oni sami zdawali się tego świadomi. Czwartego wieczoru, po naszej zwykłej drzemce, wyru- szyliśmy wschodnim brzegiem rzeki na południe i wyczułem inny nastrój, nic tak określonego jak cel, lecz po prostu jakąś zmianę, jakby zmianę biegu w samochodzie. Po pewnym czasie znaleźliśmy się w jakimś ogródku działkowym i moi towarzysze zaczęli zbierać warzywa, które wkładali do kiesze- ni płaszczów. Robiłem to samo. Biali Ludzie nie znali pojęcia własności prywatnej. Jeśli mężczyzna, któremu zabrałem ubranie, był zdenerwowany, to bynajmniej nie dlatego, że uważał, iż należy ono do niego, lecz dlatego, że nie rozpoznał tego, co dostał w zamian za nie. Zareagował nie na stratę, lecz na nieznane. Przypuszczam, że niekiedy przyłapywano Białych Ludzi na takich uczynkach. Oskarżano ich wtedy o kradzież, ale ani to słowo nie miało dla nich żadnego sensu, ani kara w żaden sposób na nich nie oddziaływała. Kara odnosi skutek tylko wtedy, kiedy jasny jest jej związek z przestępstwem. Tej nocy jednak upiekło się nam. Przyglądał się nam strach na wróble; jego szeroko rozłożone ręce wyka- zywały jakby jego bezradność, a twarz była jeszcze bardziej pozbawiona wyrazu i widmowa niż nasze twarze. Kiedy zapełniliśmy kieszenie, przeleźliśmy przez dziurę w płocie i ruszyliśmy dalej. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zdadzą sobie sprawę, że jestem oszustem. Na pewno, mówiłem sobie, w którymś momencie wyczują to swoim szóstym zmysłem. Ale potem przyszło mi do głowy, że mogą nie być zdolni do podejrzli- wości. Żeby być podejrzliwym, trzeba znać jakiś kontekst czy precedens, a Biali Ludzie nie mieli pojęcia ani o jednym, ani o drugim. Przeszłość nic dla nich nie znaczyła, a bez tego rodzaju podstawy podejrzliwość nie mogła się po prostu pojawić. Podobnie jak dzieci, które nigdy nie dorastają, Biali Ludzie byli na zawsze zamknięci w stanie zaufania. Kiedy płynęli przede mną w półmroku, raz jeszcze uderzyło mnie ich samozadowolenie, ich dobra natura. Wydawali się tak życzliwi, tak pogodni, tak dziwnie zadowoleni ze swojego losu, i to mimo tego, że społeczeństwo często tak źle ich traktowało. Nie było w nich ani cienia agresji. Na szczęście nauczyli się łączyć w grupy, idąc za głosem jakiegoś głęboko zakorzenionego instynktu, który mówił im, że wielość to bezpieczeństwo. Czyżby dlatego tak chętnie mnie zaakcep- towali, dlatego - jak ująłby to Fernandez - nie przejrzeli mnie? Dlatego, że dzięki mnie byli silniejsi? Szliśmy gęsiego, nocny wiatr dmuchał nam w twarze, i chociaż od czasu do czasu myślałem o Clarise i jej chłopcach, cieszyłem się, że zostawiam w końcu Iron Vale za sobą. Według moich obliczeń wędrowaliśmy prawie przez ty- dzień, zanim zeszliśmy ze wzgórz na równinę. Nad ciemnymi polami unosiła się mgła, na nagich drzewach hałasowały wrony i sroki. Niedługo potem zobaczyłem znaki, które po- informowały nas, że w niedużej odległości przed nami leży granica, ale kroczyliśmy szybko i pewnie dalej, a skraje na- szych płaszczów nasiąkały wodą z mokrej trawy. Wyglądało na to, że mamy wejść do Żółtej Strefy, w miejscu oddalonym o osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt mil na północ od punktu, gdzie zaatakowałem pogranicznika. Byłem już raz w Żółtej Strefie i nie miałem ochoty przeżywać tego ponownie, ale nie mogłem się rozstać z Białymi Ludźmi. Byli moim paszportem, moim kamuflażem; musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim nabędę tyle pewności siebie, by działać w pojedynkę. Wyprawa na terytorium choleryków miała tylko jedną oczy- wistą dla mnie zaletę, tę mianowicie, że nikt nie będzie mnie tam szukał, a jeśli będzie, to z pewnością jako urzędnika w garniturze, a tę skórę zrzuciłem już wiele żyć temu. Kiedy zbliżyliśmy się do granicy, zaczął padać deszcz. Przypomniałem sobie podróż z Dunne i Whittle'em i przesą- czanie się osławionego komercjalizmu Żółtej Strefy na pas przygranicznego terytorium sangwiników. Tutaj nie było niczego podobnego. Wokół przejścia granicznego wyrosło miasteczko, ale nie zauważyłem ani sklepów z pamiątkami, ani hoteli tematycznych. Zobaczyłem sklep monopolowy, supermarket z towarami po obniżonej cenie i parę szarych uliczek, wzdłuż których stały szeregowce z firankami w ok- nach na parterze. Niektóre krawężniki pomalowane były na wyzywający, patriotyczny odcień zieleni. Pogranicznik pełniący służbę na przejściu machnął ręką, żebyśmy przeszli, nie zadając sobie nawet trudu, by rzucić na nas okiem. Chociaż wiedziałem, że musiał widzieć, jak się zbliżaliśmy, byłem mimo to zawiedziony. Chciałem, żeby zajrzał mi głęboko w oczy i dał się zwieść ich pozornie pustemu spojrzeniu. Jeden mur był za nami, ale kilkaset jardów dalej wznosił się drugi, a jego betonowa powierzchnia była pokryta bliznami i plamami jak grzbiet starego wieloryba. Z głową pochyloną przed deszczem, który padał teraz silniej, szedłem za moimi towarzyszami przez błoto ziemi niczyjej. Pośrodku biegł rów z pasami białego piasku po obu stronach. Były tam szperacze na metalowych masztach i zwoje drutu kolczastego. Po raz pierwszy przekraczałem nielegalnie granicę. Dosłownie przekraczałem. Mój płaszcz zupełnie przemókł i ciążył mi tak, że z trudem szedłem. Przed nami, w górze, zobaczyłem długi, niski barak, wzniesiony na żelbetowych pustakach. Musiała to być wartownia straży granicznej Żółtej Strefy. Wątpiłem, czy uda się nam minąć ją tak łatwo. Kiedy zrównaliśmy się z barakiem, otworzyły się jego drzwi, tak jak się obawiałem, i uzbrojony strażnik wezwał nas gestem dłoni do środka. Wspięliśmy się do dużego, pro- stokątnego pomieszczenia o podłodze wyłożonej linoleum w musztardowym kolorze. Pod sufitem buczały jarzeniówki. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się rząd kabli. Przeprowadzano tam kontrolę osobistą. Na drugim końcu pomieszczenia wisiała szczegółowa mapa całego regionu, z granicą zaznaczoną szerokim zielono-żółtym, czarno kratkowanym pasem. Obok stało szare metalowe biurko, zagracone komputerami, faksami i telefonami. W powietrzu unosił się zapach potu i mokrej odzieży. Strażnik, który nas wpuścił, został przy drzwiach. Trzech innych stało ciasną grupką, tyłem do nas. Mrucząc coś i klnąc, odsunęli się od siebie i odwrócili w naszą stronę. Wydawało się, że sprawdzali wyniki loterii i żaden nic nie wygrał. Ten, który trzymał gazetę, zwinął ją w rulon i uderzył nią w spód swojej dłoni. Stanęliśmy pośrodku pokoju, a oni rozsypali się wachlarzem przed nami i każdy z nich podszedł do nas z innej strony, jakby zaabsorbowany nieco innym aspektem naszego wyglądu. Uznałem ich zachowanie za zarówno protekcjonalne, jak sar- doniczne. Wykorzystywali fakt, że zainteresowanie było czymś, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni i na co nie zasługiwaliśmy, i dzięki temu ustanawiali swoją nadrzędną pozycję. Mieli na sobie świeżo wyprasowane, czyste mundury z ciemnozielonego materiału, z jasnożółtymi epoletami, które przycupnęły na ich ramionach jak tropikalne pająki. W lśniących skórzanych kaburach wisiały im u pasa pistolety, a na wysokości bioder kołysały się uwodzicielsko pałki. Chociaż dopiero od niedaw- na przebywałem w towarzystwie Białych Ludzi, obezwładnił mnie doskonały, nieskazitelny wygląd strażników. Myślę, że nie potrafiłbym nic powiedzieć, nawet gdybym chciał. Ten ze zrolowaną gazetą wydawał się być w sztucznie wywołanym dobrym humorze, tak że zastanawiałem się, czy nie jest na amfetaminie. Skoczył w stronę mężczyzny z obolałymi ustami i zamachnął się, jakby chciał go uderzyć. Tamten skulił się, zakrywając rękami uszy, a potem wydał jęk. Jeden z pozostałych strażników sparodiował to - najpierw kucnięcie, potem jęk. Jego kolega z gazetą roześmiał się głośno i okręcił, lustrując wzrokiem resztę nas. Zwiesiwszy głowę, zobaczyłem, że woda z mojego płaszcza zebrała się w ciemną kałużę wokół moich stóp. Kiedy na nią patrzyłem, znalazła jakieś wgłębienie w podłodze i zaczęła odpływać ode mnie wąskim strumykiem. - Oho. Ktoś się zeszczał. Zwinięta gazeta walnęła mnie w bok głowy. Nie zauważy- łem, że się zbliża. Huczało mi w prawym uchu. Mężczyźnie stojącemu obok mnie, brodaczowi, kazano opaść na czworaki i wypić rzekomy mocz. Patrzyłem, jak klęka przede mną i stara się zlizać wodę z podłogi. - Jest wśród nich kobieta. Zapadła tak nabrzmiała cisza, że słyszałem deszcz stukają- cy w dach, piękny i zupełnie nieodpowiedni odgłos, jakby stado dzikich koni galopowało przez otwartą przestrzeń. Wszyscy trzej strażnicy zgromadzili się wokół kobiety. Gapiła się gdzieś w dal. Może też odnosiła wrażenie, że słyszy konie. Aż do tej chwili przypuszczałem, że ma około czterdziestki, może trochę więcej, ale teraz, w blasku świateł wartowni, zobaczyłem, że prawdopodobnie nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Strażnicy zaczęli miętosić jej piersi, co sprawiło, że wiła się i piszczała, a to zachęciło ich tylko do posunięcia się dalej. Dwóch z nich złapało ją za ręce, a trzeci zaczął ją pocierać między nogami. Mężczyzna z obolałymi ustami przesunął się pod okno i patrzył przez nie na fragment muru. Zerknąłem na brodacza, który nadal klęczał u moich stóp. Chociaż odpo- wiedział mi spojrzeniem, jego zaćmione oczy nic nie wyrażały. Kiedy kobieta się wiła, spod jej płaszcza coś wypadło i po- toczyło się po podłodze. Była to wielka marchewka. Podniósł ją strażnik z gazetą. - O kurwa. Ona ma wibrator. - Rzucił marchewkę jed nemu z kolegów. - Wiesz, co robić. Strażnicy zawlekli kobietę na biurko. Odsunąwszy na bok telefony i faksy, położyli ją na plecach. Naciągnęli jej płaszcz na głowę, a potem siłą rozłożyli nogi i rozcięli zabłocone majt- ki. Uda miała czerwone i popękane. Kiedy się odwróciłem, wydała osobliwy dźwięk, coś w rodzaju długiego, drżącego westchnienia. - Myślisz, że to się jej podoba? - Oczywiście, że tak. Tylko popatrz na nią. Nie chciałem patrzeć, ale raz czy dwa zerknąłem w tamtą stronę i uświadomiłem sobie, że się uśmiecham. Pomyślałem, że to z nerwów albo ze strachu. Zauważył to strażnik z gazetą i podszedł do mnie. - Lubimy to, co? Przysunął twarz tak blisko do mojej, że czułem w jego oddechu zapach kawy, czarnej i gorzkiej. Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu, jak idiota, za którego mnie brano. Wyciągnął rękę i wepchnął mi palec do ust. - Ładne zęby. - Wysunął język, ślepy, gruby i lśniący. Ob lizał moje wargi i wzdychając z rozmarzeniem, wzniósł wzrok do sufitu. Potem oddalił się tanecznym ruchem, wybuchając śmiechem. - Gdzie ta marchewka? Ciszę przerwał ostry dzwonek. Jeden ze strażników puścił kobietę i podniósł słuchawkę telefonu. - Tak? - Słuchał przez sekundę czy dwie, po czym krzyk nął: - Poruczniku, to do pana. Ten, który sprawdzał mi zęby, znowu pochylił się w moją stronę. - To do mnie. - Uniósł dwukrotnie brwi i odwrócił się. Trzęsąc się, patrzyłem, jak rozmawia przez telefon. Po chwili zasłonił wolną ręką słuchawkę i przemówił do swoich dwóch kolegów rozkazującym tonem, którego nie słyszałem aż do tej chwili. - Wyrzućcie ich. Wypchnięto nas z wartowni i zatrzaśnięto za nami drzwi. Parę sekund później otworzyły się ponownie i wyleciało coś stamtąd, zataczając krótki, jasny łuk nad naszymi głowami. Patrzyłem, jak kobieta podnosi marchewkę, wyciera ją do czysta i wkłada z powrotem do ukrytej kieszeni wewnątrz płaszcza. Zobaczyła, że się przyglądam, i kiwnęła głową, jakby dawała mi znać, że to, co robi, jest słuszne i właściwe. Wciąż się trzęsąc, patrzyłem na ziemię. Deszcz zelżał akurat wtedy, kiedy chciałem, żeby zaczął padać mocniej. Chciałem poczuć wodę rozpryskującą się na mojej głowie. Chciałem unieść twarz ku niebu i pozwolić deszczowi zmyć wszystkie ślady języka strażnika. Przypomniałem sobie, jak Frank Bland mówił o granicach, które zbudowano na niekorzystnych liniach łączących miejsca prehistoryczne - czarnych strumieniach, jak je nazywał - i o tym, że drzewa i inne rośliny w takich miejscach są czasami karłowate albo zwichrowane. Twierdził, że jeśli ludzie przekroczą taką granicę, poważnie podupadną na zdrowiu. Jeśli jednak ludzie tam pracują, to na pewno skutki będą jeszcze wyraźniejsze. Czy teoria Franka tłumaczyła scenę, której świadkiem byłem w strażnicy? Czy też strażników roz- sierdziła tak nasza wolność? Owszem, byliśmy wyrzutkami, ludźmi niechcianymi, ale jednocześnie mogliśmy iść, gdzie się nam podobało; poza tym oderwawszy się od społeczeństwa, wyzwoliliśmy się od napięć i obowiązków codziennego życia. Może gdzieś w głębi duszy inni zazdrościli nam tego. Stąd brały się te wszystkie prześladowania... Kiedy stałem tam tak, zastanawiając się nad tymi pytaniami, poczułem w powietrzu obok mnie przypływ złej energii i zerknąłem na moich towarzyszy, by przekonać się, czy oni też to zauważyli, ale ich twarze wyglądały tak samo jak zawsze - wyrażały samozadowolenie, nieświadomość. Brodacz przeszedł już za barierę, do Żółtej Strefy, a pozo- stała dwójka podążała z tyłu. Ruszyłem za nimi. Wydawało się, że ciężkie przejścia nie zrobiły na nich specjalnego wraże- nia. Nawet kobieta wyglądała na niezbyt przejętą tym, co z nią robili. Czy było tak dlatego, że przywykli do maltretowania? Czy przygotowali się na to w jakimś nieznanym sensie, zdając sobie sprawę, że będą mieli do czynienia z mieszkańcami Żół- tej Strefy? A może byli po prostu niezdolni do jakichkolwiek uczuć? A jeśli tak, to czy było tak zawsze? Czy było to częścią tego, co czyniło ich tym, kim byli? A może stopniowo wpędzały ich w coraz większe otępienie nieskończone okrucieństwa, które musieli znosić? Popatrzyłem na idącego przede mną mężczyznę z tak zniszczonymi zębami i dziąsłami, że często jedzenie i picie sprawiało mu ból. W takie dni ta kobieta żuła za niego jedzenie i wypluwała mu tę papkę do ust jak ptak karmiący pisklę. Wzdrygnąłem się na myśl o tym, jak mógł doznać takich ran. Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w ogóle nie mówili. Nie mogłem zadawać im pytań. Nie mogłem wyrazić współczucia. Co myśleli - jeśli w ogóle coś myśleli? Nigdy się nie dowiem. Przez resztę dnia szliśmy naprawdę szybko, zacząłem się więc zastanawiać, czy moi towarzysze nie pragną jednak oddalić się od tego, co wydarzyło się na granicy. Jednocześnie sugerowało to pewną znajomość terytorium, które przemie- rzaliśmy. Weszliśmy na ziemie, gdzie należało za wszelką cenę unikać konfrontacji. Stworzenie wrażenia, że ma się jakiś cel, że dąży się w konkretne miejsce, było formą samoobrony. Po przekroczeniu granicy znaleźliśmy się na północnych kresach Żółtej Strefy, które były rzadziej zaludnione, ale mimo to wydawało się, że wciąż nie możemy znaleźć się z dala od dróg, przynajmniej na początku. Wędrowaliśmy ich trawiastymi skrajami, rowami, utwardzonymi poboczami, a obok nas nieustannie mknęły ze świstem opon samochody. Kierowcy trąbili na nas albo odkręcali szyby i drwili, a raz śmignęła w powietrzu puszka piwa i uderzyła brodacza w ło- kieć. Trzymał potem rękę na piersi, ale miał ten sam wyraz twarzy co poprzednio, brodę uniesioną do góry i przechyloną lekko na bok, a spojrzenie jego jakby przyprószonych pyłem oczu było roztargnione, jak gdyby słuchał dobiegającej z od- dali muzyki. Późnym popołudniem dotarliśmy na obrzeża jakiegoś dużego miasta. Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się samocho- dowe salony wystawowe, salony mody i restauracje szybkiej obsługi. Nasze cienie pojawiały się na chodniku przed nami jak ciemne osłony. Obejrzałem się przez ramię. Nad horyzontem wyłoniło się z masy porozrywanych chmur zachodzące słońce, rzucając pomarańczowe światło, które wydawało się nienaturalne, chore. Trzeba było kłaść się spać. Zaczęliśmy przeszukiwać podwórka i uliczki za sklepami, rozglądając się za czymś do spania. Znaleźliśmy w kontenerze na śmieci parę arkuszy plastikowej folii, strząsnęliśmy z nich wodę, a potem zanieśliśmy je w róg parkingu i ułożyliśmy na trawie pod ogrodzeniem z drucianej siatki. Słuchałem przyjeżdżających ciężarówek - szczęku dźwigni zmiany biegów, zgrzytu hamul- ców - i kierowców pokrzykujących do siebie, wymieniających przekleństwa i świńskie dowcipy. W ciągu minionych kilku dni, kiedy wędrowaliśmy na południowy wschód przez wrzosowiska Zielonej Strefy, a po- tem na zachód, ku granicy, obserwowałem moich towarzyszy i zacząłem sobie tworzyć pewną teorię. Zauważyłem, że pewne dźwięki się powtarzają, i starałem się zapamiętać, jak i kiedy są używane. Złożone niemal wyłącznie ze spółgłosek, miały urywane, krtaniowe brzmienie. Na przykład dźwięku „Ng" używano w odniesieniu do mężczyzny z poranionymi ustami i zastanawiałem się, czy nie jest to przypadkiem imię nadane mu przez Białych Ludzi. Kiedy przyszło mi to do głowy, zwró- ciłem uwagę na brodacza i szybko odkryłem dźwięk stosowany wobec niego, dźwięk, który najlepiej oddawało słowo „Ob". I podobnie dźwiękiem „Lm" posługiwano się w stosunku do kobiety, a jego względna miękkość była subtelnym, niemal wzruszającym potwierdzeniem dla jej płci. Od chwili prze- kroczenia granicy tego popołudnia zacząłem sam używać tych dziwnych dźwięków, początkowo z wahaniem, ale później z wzrastającą pewnością siebie, i zazwyczaj nagradzano mnie chrząknięciem, zerknięciem albo szarpnięciem głową. Raz, w odpowiedzi na użycie przeze mnie słowa „Lm", które wymawiałem jako Lam, kobieta wyszła z czymś, co brzmiało jak „Gsz". Później użył tego samego dźwięku brodacz, patrząc w moją stronę. Czyżby Biali Ludzie nadali mi imię? Pochylała się nade mną Lam, potrząsając mnie za ramię. Wydawało mi się niemożliwe, żebym spał, a jednak niebo za jej głową spowite było ponurą, ciemnopomaranczową poświatą nocy. Usiadłem i spojrzałem obok niej. Pozostała dwójka była już na nogach; Neg sikał przez siatkę. Na północ od miasta natknęliśmy się na obszar zabu- dowany zakładami przemysłu ciężkiego. Krajobraz był usiany poskręcaną sztuczną biżuterią fabryk chemicznych. Wszystkie te budynki tykały, buczały, oddychały. Te sznury perłowych świateł. I białe słupy wznoszące się z wysokich kominów jak łodygi maciejek. Swoiste piękno, ale trujące. Nie pokonywaliśmy już kolejnych mil w naszym zwykłym tempie. Cały czas potykaliśmy się o sterty odpadków usypane wzdłuż drogi, a potem Lam wpadła w wąski przepust, zwichnęła sobie nogę i musieliśmy na zmianę pomagać jej iść. Jeszcze bardziej spowolniło to nasz marsz. O świcie, jak zawsze, przespaliśmy się. Następnej nocy zeszliśmy z szosy na nieutwardzoną drogę. Kiedy minęliśmy wzniesienie, usłyszałem dziwne, nieludzkie krzyki i zobaczyłem przed nami ogromne wysypisko śmieci z setkami krążących w powietrzu i pikujących mew, walczących zaciekle o resztki jedzenia. Przeszliśmy przez otwór w płocie z blachy falistej i zaczęliśmy okrążać wysypisko zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Po drugiej stronie rozpalono, niewidoczne z bramy wjazdowej, ognisko, z którego strzelały w górę snopy iskier. Kobieta mruknęła i spojrzawszy w lewo, zobaczyłem wyłaniającą się z lasu grupę białych postaci. Kiedy dotarliśmy do ogniska, pewnie było już nas ze trzydzieści osób. Zebraliśmy się w tym samym miejscu, mniej więcej w tym samym czasie, a przecież, o ile wiedziałem, nic nie zostało zorganizowane ani omówione. Nie było żadnego porozumiewania się, przynajmniej w zwykłym sensie tego słowa. Wyglądało to na dowód zdolności telepatycznych, do których miałem zawsze tak sceptyczny stosunek. Rozsiedli się wokół ogniska, a ja usiadłem z nimi. Kiwali głowami, mruczeli, drapali się. Szturchali patykami płonące gałęzie. Na zboczu wysypiska, które wznosiło się nad nami jak poszarpana ściana urwiska, migotały i błyszczały płaty srebrnej folii. Podawano sobie z ręki do ręki litrową butelkę. Opary, które unosiły się z jej szyjki, miały zapach kwiatów, ale płyn przypominał w smaku dżin i wyobraziłem sobie przez chwilę, że jestem znowu w salonie Clarise Tucker i próbuję jednej z nowych, zabójczych mikstur Starlinga. Pomiędzy przypadkowymi wybuchami ożywienia, kiedy Biali Ludzie chrząkali albo jęczeli, zapadało milczenie, w którym gapili się w ogień, najwyraźniej zatopieni w myślach. Nie rozumiałem, o co im chodzi. Było to jakby zebranie, zgromadzenie, ale wyjątkowo dziwaczne. Chociaż liczba uczestników wzrosła, czułem się bardziej odsłonięty, bardziej obcy, znalazłem więc sobie patyk i grzebałem nim w węglach, starając się ukryć coraz silniejsze poczucie skrępowania. A potem, w nagłym przebłysku, uzyskałem odpowiedź. Przesyłali sobie nawzajem obrazy w głowach. Pokazywali je sobie jak zdjęcia, tyle że robili to telepatycznie. Skąd to wiedziałem? Częściowo podpowiadała mi to intuicja. Ale też, jeśli się usilnie skoncentrowałem, jeśli odciąłem się od reszty świata, zdawałem się widzieć obrazy, których nie potrafiłem wyjaśnić. Były to tylko fragmenty - płonący dom, zamarznięte jezioro, nagi mężczyzna siedzący tyłem do kierunku jazdy na koniu - ale pochodziły spoza moich własnych przeżyć. Była to inna forma komunikacji, zupełnie inny język, a mimo to czułem, że z czasem mógłbym nauczyć się posługiwać nim płynnie. Być może wtedy docierałyby do mnie całe sekwencje obrazów. Na razie byłem nowicjuszem, który nie może nic dać od siebie. Byłem osobą, która kiwa głową i uśmiecha się, chociaż nie chwyciła dowcipu. Nie spali przez całą noc i zdrzemnęli się dopiero wtedy, kie- dy na wschodniej stronie nieba pojawił się pierwszy rumieniec zbliżającego się świtu. W środku dnia ruszyliśmy dalej, kieru- jąc się prosto na północ. Policzyłem, że jest nas trzydzieścioro czworo. Nie było dzieci. Czy był to czysty zbieg okoliczności, czy też było prawdą to, co słyszałem, że Biali Ludzie są bezpłodni? Na pewno wszyscy, których dotychczas spotkałem, urodzili się albo przed Reorganizacją, albo prawdopodobnie podczas niej, co nadawało wagę poglądowi, zgodnie z którym byli skutkiem ubocznym owego radykalnego przedsięwzięcia inżynierii spo- łecznej. Reorganizacja była jakby kontrolowanym wybuchem, który wywołał gorący biały błysk w głowach wszystkich ludzi żyjących w tym kraju w owym czasie. Ogromna większość doszła potem do siebie, przystosowała się i starała się obrócić to na swoją korzyść. Ale niektórzy mieli mniej szczęścia. Ich umysły zostały wypalone, myśli obróciły się w popiół. Taka przynajmniej była powszechna opinia. Chociaż dostrzegałem pewną logikę w twierdzeniu o bezpłodności - bo jak mogli dać początek życiu ludzie, którzy sami rzekomo nie należeli do żywych? - to wydawało się ono również zanadto wygodne, wyglądało na sofizmat albo pobożne życzenie tych, których istnienie Białych Ludzi wprawiało w zakłopotanie. Bo gdyby płodność odeszła w nicość razem z językiem i charakterem, Biali Ludzie wymarliby. Nie byliby już żywym świadectwem okrucieństw i wad systemu. Nie byłoby wyjątków od reguły. Tego popołudnia, kiedy obserwowałem, jak Neg bada pęknięte lusterko boczne samochodu, które wygrzebał na wysypisku, uświadomiłem sobie, że widziałem już wcześniej jego twarz. Nie dosłownie, oczywiście. Ale pamiętałem, że taki sam wyraz, a raczej brak jakiegokolwiek wyrazu, miał Jones, kiedy stał na jednej nodze w tamtym ponurym korytarzu. Jones był Białym Człowiekiem, zanim ktokolwiek dowiedział się o istnieniu Bia- łych Ludzi. Musiał być jednym z pierwszych. Jeśli nadal żył, to prawdopodobnie wśród Białych Ludzi, tak jak ja. Zrobiło mi się dziwnie na myśl, że w każdej chwili mogę na niego wpaść. Po kilkugodzinnej wędrówce z wiatrem w plecy zaczęło wyglądać na to, że zdążamy w cieszącą się złą sławą okolicę, zwaną Odpadkami. Stolicą tego regionu była Pyrexia, miasto, w którym produkowano chlor, tworzywa sztuczne i artykuły petrochemiczne. Władze Żółtej Strefy oświadczyły niedawno, że nie panują nad Odpadkami. Od różnych urzędników zaj- mujących się relokacją słyszałem opowieści o popełnianych tam potwornościach, chociaż żaden z nich nigdy nie twierdził, że postawił stopę w tym regionie. Koło południa czwartego dnia dotarliśmy na wysokie, puste wrzosowisko. Wiatr ucichł, a zaciągnięte chmurami niebo wydawało się wisieć tuż nad naszymi głowami. Gdyby dotknąć tych chmur, pomyślałem, byłyby miękkie jak pierś ptaka. Szliśmy dalej, cały czas kierując się na północ. Nasze płaszcze szeleściły na wrzosach. Późnym popołudniem wyciągnęliśmy z porzuconego szybu kopalni martwą owcę. Na szczęście nie zaczęła się jeszcze psuć, upiekliśmy więc ją na torfie. Z pełnymi brzuchami spaliśmy dłużej niż zwykle. Było już niemal widno, kiedy wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż na ogół trzymaliśmy się wysokiego terenu, z dala od ludzkich siedzib, schodziliśmy czasami na drogę i szukali- śmy przejechanej zwierzyny. Znaleźliśmy mnóstwo królików i raz czy dwa bażanta. Nieśliśmy ze sobą zapas czerstwego chleba i surowych warzyw, ale szosa stała się, przynajmniej na pewien czas, naszym głównym źródłem pożywienia. Nie mieliśmy wyboru i musieliśmy sypiać na powietrzu. Co sześć czy siedem godzin zwijaliśmy się w kłębek, przylegając ściśle do siebie, jak dzieci bawiące się w sardynki w puszce. Czas zaczął się zacierać. Raz musieliśmy przeciąć ośmiopasmową autostradę. Usłyszałem ją na długo przedtem, zanim ją zobaczyłem, ustawiczny, ale dobiegający raz głośniej, raz ciszej ryk, który wziąłem za odgłos wodospadu. Tego dnia jednego z naszych potrąciła ciężarówka. Widziałem, jak jego ciało okręca się wokół osi, a potem bezwładnie pada. Kiedy do niego dotarłem, był już martwy, miał podrapany i zmiażdżony bok głowy, przetrącony kark, nie dało się wyczuć pulsu w tętnicy szyjnej. Ciężarówka nawet nie zwolniła. Położyliśmy go na plecach na utwardzonym poboczu. To dziwne, ale jego dłonie nadal się poruszały, zamykając się, jakby chciał dotknąć swoich przegubów. Jakaś kobieta starała się ułożyć na jego twarzy źdźbła trawy, ale zwiewał je strumień powietrza płynący od pędzących samochodów. W końcu musieliśmy przykryć ją kawałkiem wystrzępionej opony. Za autostradą teren stał się jeszcze bardziej ponury. Tylko wiatr, kępy poczerniałych wrzosów i poruszająca się bladozielona trawa. Im dalej szliśmy na północ, tym bardziej wydawaliśmy się korzystać z godzin dziennych; odsunęliśmy się już tak bardzo od społeczeństwa, że nie musieliśmy się dłużej ukrywać. Poza tym były tam szyby kopalniane, które zagrażałyby naszemu bezpieczeństwu, gdybyśmy podróżowali nocą. Widziałem też tablice ostrzegające przed niewybuchami. Kiedyś teren ten musiał być wykorzystywany jako poligon. Przypuszczam, że musieliśmy przebywać w Żółtej Strefie około dziesięciu dni, kiedy wspięliśmy się na kamienisty grzbiet wzgórza, a potem zatrzymaliśmy się, widząc przed sobą płytką dolinę. Biegła przez nią z północy na południe jednopasmowa droga. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, kto mógłby z niej korzystać. Być może wojsko. Na zachód od drogi rozciągał się pas ziemi, która zdawała się zaorana albo odwró- cona. Zebrała się tam ciżba Białych Ludzi. Chociaż wyglądało na to, że dotarliśmy w końcu do celu naszej wędrówki, nie widziałem na tym pustkowiu niczego, co usprawiedliwiałoby taką długą i niebezpieczną podróż. Zaczęliśmy schodzić i niebawem sami znaleźliśmy się na dnie doliny. Biali Ludzie nie mieli zwyczaju wymieniać pozdrowień. Nie obejmowali się na przykład, nie wchodzili ze sobą w żaden kontakt fizyczny. Stawali naprzeciw albo obok siebie w niemym pokazie powitania albo krążyli wokół siebie ze spuszczonym wzrokiem i dłońmi skubiącymi fałdy płaszczów, jakby doznali nagle ataku nerwowego. Nie mogłem się zorientować, czy odnawiają starą znajomość, czy spotykają się po raz pierwszy. Poszedłem na błotnisty obszar, który widziałem z grzbietu wzgórza. Kształtem i rozmiarami przypominał basen pływacki. Do jednego z jego dłuższych boków prowadziły od drogi ślady opon. Na drugim końcu zobaczyłem mężczyznę na kolanach. Ruszyłem ku niemu zaciekawiony, ale nie chciałem mu przeszkadzać. Od czasu do czasu pochylał się do przodu i przykładał czule policzek do ziemi. Kiedy do niego dotarłem, kiwnąłem głową i mruknąłem, co było uniwersalnym zacho- waniem, które przejąłem od moich towarzyszy. Zignorował mnie. Patrząc na teren dookoła, pomyślałem, że rozumiem go. Coś się tam wydarzyło. Powróciłem do głównej grupy. Lam i Neg rozpalili małe ognisko obok drogi. Wśród węgli leżały ziemniaki. Przykuc- nąłem i przeszukałem kieszenie, wyciągając z nich jabłka i czerwoną paprykę, którą znalazłem parę dni wcześniej na tyłach wiejskiego supermarketu. Wyjąłem też parę za- błoconych buraków, skradzionych z czyjegoś ogródka. Lam rozłożyła paprykę wokół ogniska, żeby się przypiekła. Neg ugryzł ostrożnie jabłko. Natomiast Ob patrzył w dal ze swoim zwykłym mistycznym przejęciem. Większość Białych Ludzi rozbiła obóz obok nas. Niektórzy mieli nawet kociołki, w których gotowali wodę albo rosół. Zakrzywiony kształt doliny wzmacniał nasze pomruki. Jednak kiedy zjedliśmy, zapanowało milczenie, cisza, w której było coś z cierpliwego, nabożnego czuwania. Wydawało się, że zesztywniało samo powietrze, jakby narzucono je, niczym świeżo uprasowane prześcieradło, na materac ziemi. Owinąłem się płaszczem i położyłem. Kiedy się obudziłem, był zmierzch, a nasze ognisko przyga- sło i przeistoczyło się w kopczyk szarego popiołu wyszywany szkarłatnymi nitkami. Gdy rozcierałem nogi, starając się przywrócić w nich czucie, podniosłem głowę i zobaczyłem balansujący na grzbiecie wzgórza nade mną księżyc w pełni, tak ogromny, że przez chwilę myślałem, iż zarówno ta ziemia, jak i całe życie na niej się skurczyły. Zdumiał mnie też jego kolor. Przepyszne, kremowe jasne złoto, które miało połysk starej satyny albo nowo wybitej monety. Rozejrzawszy się, zobaczyłem, że ludzie wstają, jak gdyby otrzymali właśnie jakiś sygnał. Patrzyłem, jak podchodzą do prostokąta ziemi wokół błota. Stanąwszy na jego skraju, zaczęli zdejmować ubrania. Nie miałem innego wyboru jak tylko przyłączyć się do nich i robić to samo. Rozebrawszy się, weszliśmy w muł, który cechował się specyficznym chłodem - był chłodniejszy niż trawa, nawet dużo chłodniejszy niż powietrze. Nasze ciała skrzyły się bladym blaskiem jak zamarzająca kałuża wody. Stojący najbliżej mnie ludzie nabierali w garście muł i pokry- wali nim swoje torsy i kończyny, a nawet twarze. Kiedy się pochyliłem, wydało mi się, że rozbłyskuje mi w głowie silne światło, i zobaczyłem ciężarówkę cofającą się ku szerokiemu, głębokiemu rowowi. Rozjarzyły się jej tylne światła, potem zgasły. Znowu się rozjarzyły. Później uniosła się na hydrau- licznych podnośnikach jej skrzynia i zaczął się wysypywać ładunek... Wszystko to dotarło do mnie w ułamku sekundy, potem znowu zaległa ciemność i była tylko moja goła ręka i muł, a na skórze zjeżyły mi się włosy, ale nie z zimna. Zacząłem pokrywać się mułem, ale przerwałem, kiedy dobiegł mnie dźwięk wydawany przez zgromadzonych wokół ludzi. Krzyczeli, ale nie do siebie, lecz do czegoś większego albo nawet w pustkę, a ich głosy były niepewne, pytające. Powoli stawały się coraz głośniejsze, coraz mniej indywidual- ne, coraz mniej ludzkie. Przywodziły mi na myśl brzęczenie roju pszczół, odgłos, który był częściowo muzyką, częściowo hałasem, i przyłapałem się na tym, że sam biorę w tym udział i mój głos łączy się z innymi. Pozbywałem się ciężaru, który od lat spoczywał na moich barkach - tej zmowy, tego oszukiwania, kłamstw, którymi mamiłem innych i samego siebie; wszystko zrzucono na tę połać ziemi i mogłem to tam zostawić, mogłem to tam z siebie wyrzucić. Dźwięk ten wprawiał w drżenie ziemię i powietrze i tylko nim wtedy byliśmy, jednym głosem wzniesionym przeciwko żywiołom, echem, swoistą harmonią. Kiedy się obudziłem następnego ranka, nie wiedziałem, czemu mam wierzyć. Czy obrazy, które widziałem, były wytwo- rem mojej rozgorączkowanej wyobraźni? A może zaczynałem odbierać obrazy, które odbierała reszta? Czyżbym uzyskiwał stopniowo dostęp do tego szczególnego, pozbawionego słów ję- zyka? Jeśli mogłem polegać na wizji, której doznałem w nocy, to wyglądało na to, że zamordowano i pogrzebano tam setki Białych Ludzi. Właściwie nie widziałem zwłok wysypujących się z ciężarówki, ale jakoś wiedziałem, że właśnie do tego tam doszło. Obozowaliśmy na skraju zbiorowego grobu. Pokrywa- jąc się błotem, Biali Ludzie upamiętniali swoich zmarłych, a mrożąca krew w żyłach, niesamowita pieśń była zarówno rekwiem, jak i złożonym im hołdem. Jeśli naprawdę tak było, to byli bardziej świadomi przeszłości, niż mówiono. Przyszła mi też do głowy inna możliwość. Chociaż żyłem wśród Białych Ludzi, w rzeczywistości nie stałem się jednym z nich, a to dało mi swobodę stworzenia mojej własnej, mi- tycznej koncepcji ich losu, czegoś, do czego sami niekoniecznie byli zdolni. W końcu jeśli mogłem polegać na moim uczuciu uwolnienia się od przytłaczającego mnie ciężaru, to zdjęcie przez nich białych ubrań i wysmarowanie się mułem mogło po prostu być sposobem oczyszczenia się ze zniewag i obelg, na które byli stale narażeni, rytuałem, który umożliwiał im prowadzenie takiego życia, jakie prowadzili - włóczenie się z miejsca na miejsce, błąkanie się po całym podzielonym królestwie. Kiedy śpiew dobiegł końca, zeszliśmy do strumie- nia, który płynął pomiędzy porośniętymi wrzosem brzegami. Wszedłszy do lodowato zimnej wody, zmyliśmy z siebie muł, a potem włożyliśmy z powrotem swoje płaszcze i buty, i pa- miętam, jaki czysty się poczułem, jaki lekki, jaki wolny. Kiedy zapakowałem skromne zapasy, które nam pozostały, i rozrzuciłem ostatnie żarzące się węgle ogniska, doszedłem do wniosku, że nie jest ważne, gdzie leży prawda. Może przeżywali ból tych, którzy odeszli, a może oswabadzali się od cierpień, których sami doznawali. Rytuał ten można było interpretować wielorako. W końcu wydawało się prawdo- podobne, że był częścią procesu oczyszczenia i odnowy. Był również częścią ich wyjątkowej kultury, która była nieubła- gana w tym, czego od nich wymagała. Cierpienia. Dalszego istnienia. Biali Ludzie nie żegnali się, podobnie jak się nie witali. Nie było żadnych uścisków rąk, nawet oglądania się za siebie, tylko stopniowe rozpraszanie się, diaspora w miniaturze. Razem z Obem, Negiem i Lam przyłączyłem się do grupy około dwudziestu osób zmierzających w kierunku północno- zachodnim, który, wcześniej czy później, doprowadzi nas do morza. O kilka mil od brzegu leżało tam parę świętych wysp, z których większość należała do flegmatyków. Nieco dalej na północ dochodziła do morza zakrzywioną linią granica z Zieloną Strefą. Zastanawiałem się, ku któremu z tych celów zmierzała nasza grupa. Teren szybko stał się trudny do pokonania - wzgórza były dużo wyższe i zwieńczone poszarpanymi graniami, lasy gęściejsze, porośnięte bardziej ciernistymi roślinami. Chociaż nikt nie mieszkał na wrzosowiskach, istniały tam pewne zagrożenia, ale okolica, w którą wkroczyliśmy tego dnia, była bardziej niebezpieczna, gdyż zaludniona. Kiedy przecho- dziliśmy po południu przez jakąś wioskę, zgraja złośliwych, ordynarnych dzieci obrzuciła nas gnojem i bryłkami węgla, a potem z okna na górze ktoś wylał na nas wiadro pomyj. Wyszliśmy z tych opałów z rozcięciami i sińcami, niczym poważniejszym, ale mimo to pomyślałem, że powinniśmy okrążać takie miejsca, zwłaszcza że teren stwarzał nam teraz wiele możliwości ukrycia się, albo że powinniśmy się cicho przemykać przez ludzkie osiedla, kiedy ich mieszkańcy spali. Nie miałem jednak w tej sprawie nic do powiedzenia. Wydawało się, że w grupie nie istnieje coś takiego jak proces podejmowania decyzji. Był tylko pęd, którego ani nie kwe- stionowano, ani nie wyjaśniano. Parę mil za tą wsią ścieżka, którą szliśmy, zaczęła zakręcać do tyłu, opadając serpentyną do wąwozu. Daleko w dole słyszałem szum płynącej wody. Ze skalnych ścian wąwozu wyrastały ukośnie drzewa, których gałęzie wyglądały jak obdarte ze skóry ręce, z obnażonymi ścięgnami i żyłami. Gdzieś z południa dobiegał stłumiony grzmot. Dotarłszy na dno doliny, przeszliśmy po pasie gąbczastego torfu nad brzeg rzeki, której wody płynęły wąskim, zielonym strumieniem po białych głazach. Patrzyłem, jak moi towarzysze opadają na ziemię. Niektórzy niemal natychmiast zasnęli. Dziwne było, że wyraz ich twarzy w ogóle się nie zmieniał, pozostając tak samo pusty podczas czuwania, jak podczas odpoczynku. Lam usiadła na brzegu pode mną, badając zakrzywioną ranę na przodzie łydki. Rana była czarna od zakrzepniętej krwi, ale wiedziałem, że nie jest zainfekowana, bo sam ją oczyściłem dzień czy dwa wcześniej. Wymieniliśmy spojrzenia. Kiedy popatrzyłem w jej oczy, nie zauważyłem w nich ani emocji ani inteligencji. Mój wzrok nie znalazł tam niczego, na czym mógłby się zatrzymać. Zagłębił się w przyprawiającą o zawrót głowy nieskończoność. Leżałem na boku, twarzą do rzeki. Moje biodro przeniknął chłód. Odwróciłem się na plecy. W tych dniach mogłem spać prawie wszędzie; spałem nawet wtedy, kiedy dygotałem z zimna. Kiedy się ściemniło, podeszła do mnie Lam i przy- kucnęła nade mną. Ściągnąwszy mi majtki, zachęciła, bym w nią wszedł. Zaczęła się poruszać w górę i w dół, najpierw wolno, potem szybciej, bardziej rytmicznie, z rozłożonymi na mojej piersi dłońmi, zębami zaciśniętymi na dolnej wardze. Po wszystkim opadła obok mnie i zasnęła. Jej oddech pachniał cebulą i kwaśnym mlekiem. Chociaż byłem zmęczony, nie pozwalał mi zasnąć szmer płynącej wody, kiedy więc po paru godzinach zwinęliśmy obóz, czułem się, jakbym w ogóle nie spał. Wydawało się, że postanowiliśmy zignorować jedyną dro- gę, która prowadziła przez ten rejon, i tym razem przyjąłem to z zadowoleniem - byliśmy w samym środku Odpadków i opłacało się być ostrożnym. Miało to jednak pewne konse- kwencje. Jeden z nas został zaatakowany przez zdziczałego kota, który poranił mu szyję i ręce. Obwiązaliśmy poszarpane ciało, najlepiej jak potrafiliśmy, pasami materiału i zgniecio- nymi liśćmi szczawiu. Później okazało się, że dalszą drogę zagrodziło nam osypisko skalne i zmuszeni byliśmy wracać po własnych śladach. Sam teren, ze stromymi wzniesieniami i urwiskami, zdawał się być przeciw nam. Poraniony mężczyzna nie przestawał jęczeć. Jeszcze tylko kilka mil takiej drogi, powtarzałem sobie. Jeszcze tylko kilka mil. Przed świtem zeszliśmy na leśną drogę, prowadzącą do polany. Nie dostrzegłem tam żadnego budynku mieszkalnego, tylko stodołę i biały wrak samochodu. Usunięto mu koła, a otwory, w których tkwiły kiedyś reflektory, były puste. Pod- szedłem do miejsca, gdzie stał Ob. Gapił się na drzwi stodoły. Do ich desek przybito szczura w sposób, który nasunął mi myśl o ukrzyżowaniu. Za plecami słyszałem stały, narastający szum, odwróciłem się więc szybko, myśląc, że to jacyś ludzie przedzierają się przez podszyt lasu, ale był to tylko deszcz. Kilkoro z nas schroniło się w stodole. W środku nie było nic oprócz sterty balotów słomy pod jedną ze ścian i paru zepsu- tych narzędzi. Deszcz zaciągnął ciężką kurtynę za drzwiami. Zrobiłem sobie legowisko z paru starych worków i starałem się zasnąć. Świat za stodołą był mroczny, niewyraźny. Zaledwie parę sekund później, jak się wydawało, obudziłem się i zobaczyłem stojących w wejściu mężczyzn. W zgięciach ich łokci spoczywały dubeltówki. Z rond kapeluszy kapała woda. Unieśli bez słowa strzelby i wypalili nad naszymi głowami, a powietrze wypełniły trociny, pióra i słoma. Udało mi się przeturlać i przecisnąć przez dziurę w ścianie, gdzie odpadła deska. Na zewnątrz zobaczyłem Nega i Oba. Kiedy nasza trójka zanurzała się między mokre od deszczu drzewa, z kryjówki w paprociach podniosła się Lam. Zagłębiliśmy się bardziej w las. Wszystkie dźwięki docierały do mnie przez głośne, natrętne brzęczenie. Minęły godziny, zanim zacząłem dobrze słyszeć. Nie zasnęliśmy już tego dnia. Chociaż udało się nam połączyć z innymi członkami naszej grupy, było nas, co nie wróżyło nic dobrego, mniej niż przedtem. Po raz pierwszy wyczułem utratę otuchy. Kończyły się nam zapasy żywności. Za każdym razem kiedy wyschły na nas ubrania, otwierało się niebo i w parę sekund byliśmy znowu przemoknięci. Nie mogliśmy znaleźć ani jedzenia, ani schronienia. Nadal posuwaliśmy się w kierunku północno-zachodnim, ale coraz wolniej, a to bynajmniej nie podnosiło mnie na duchu. Po południu chmury na zachodzie przerzedziły się i prze- biły się przez nie pod ostrym kątem promienie słoneczne, odsłaniając krajobraz. Reszta nieba wisiała nad nami ciężką, marmurową szarością. Zanosiło się na to, że w każdej chwili może ponownie lunąć deszcz. Kiedy wyszliśmy zza zakrętu, mając po lewej stronie zabudowania gospodarcze, a po prawej jarzący się ciemny las, około pół mili przed sobą ujrzeliśmy jakąś palisadę z poszarpanym szczytem, przypominającym stronę gazety rozerwanej w poprzek słojów. Czemu mogła służyć, blokując tak przejście? Zbliżywszy się trochę, podnio- słem dłoń, by ocienić oczy. W jasnym blasku słońca budowla ta poruszała się i przemieszczała i dopiero wtedy dostrzegłem, czym była - wcale nie palisadą, lecz kordonem, rzędem ludzi stojących w poprzek drogi. Rozległ się krzyk. Obróciłem się do tyłu. Neg stał bez ruchu, z wytrzeszczonymi oczami i ścierpniętą skórą. Dźwięk, który wydawał, nie przypominał żadnego z tych, które słyszałem wcześniej, tym razem nie było w nim spółgłosek, tylko jedna nuta, cicha, ale wysoka, monotonna, i nagle dał mi się we znaki własny kręgosłup, na całej długości, jakby wsunięto w moje ciało wbrew mojej woli coś twardego i zimnego. Zacząłem biec. Potem biegliśmy już wszyscy, cała pięt- nastka czy dwudziestka, a nasze płaszcze obijały się nam o nogi. Droga nie dawała żadnej osłony, żadnej ochrony. Kierowaliśmy się w stronę lasu. W prawo wiodła porośnięta trawą droga, nad którą tworzyły baldachim gałęzie drzew. Potykaliśmy się, padaliśmy. Zrywaliśmy się na nogi. Wyglą- daliśmy niezgrabnie, niemal komicznie, jak stado ptaków, które zapomniały, jak się lata. Odwróciwszy się, zobaczyłem za sobą Nega. Jego szeroko otwarte usta ziały jak czarna dziura, otoczona zmiażdżonymi dziąsłami i pieńkami zębów. Już raz został pobity, gdzieś na południu. Teraz o tym wiedziałem. Nanizali jego zęby na sznu- rek i zawiesili mu je, krwawiące, niczym naszyjnik na szyi. Jego własne zęby. Zrobili też kolczyki. Pokazał mi to na obrazie przesłanym do mojej głowy. Patrzyłem, jak biegnie. Wydawał się odchylać do tyłu, szarpiąc obiema rękami powietrze, jakby stało mu na drodze. Pod ubraniem przelewały się jego piersi i brzuch. Miał za dużo tłuszczu. Jedno spojrzenie na niego i widać było, że jest już po nim. Czekali na nas. Nie zapadł jeszcze zmierzch, a my byliśmy w naszych białych płaszczach. Okrutny kolor, biel. Nie ma w niej żadnej litości. Zaledwie parę minut wcześniej prze- szliśmy przez wieś. Drzwi i okna były zatrzaśnięte. Jednak widzieliśmy oczy w dziurkach od kluczy. Drgające zasłony. Potem tłum majaczących na drodze postaci, z zimowym słoń- cem za plecami. Przeważnie mężczyźni, chociaż widziałem też kobiety. I dzieci. Głowy ogolone z powodu wszy. A może w tych stronach było w zwyczaju golić dzieciom głowy? Musiano im powiedzieć o naszym nadejściu. Mieli broń. Taką, jaką się bierze, kiedy nie ma za wiele czasu. Łańcuch od roweru, puszka parafiny. Kosa. Kiedyś próbowałbym być może przekonać ich, by dali nam spokój. Miałem wtedy słowa, czar. Teraz już nie. Teraz z moich ust wydobywały się tylko nieartykułowane dźwięki. Potrafiłbym naśladować rodzącą krowę, szelest deszczu na liściach. Potrafiłbym naśladować mlaskanie stopy zagłębiają- cej się w mokradle. Nie na wiele by się to przydało. Ale nawet gdybym mówił płynnie, wątpię, by mnie posłuchali. Nastawili się na zrobienie czegoś i nie odmówiliby sobie tego. Znowu się rozejrzałem, szukając Nega. Został z tyłu. Sły- szałem, jak mnie woła - Gsz? G s z! - ale spojrzałem przed siebie i pobiegłem szybciej. Wyskakiwały na mnie drzewa. Pnie czarne i wilgotne, jakby powstały z bagna, korzenie jak macki. Oddech palił mi gardło. Niebawem, dzięki Bogu, będzie ciemno. Pulsowała mi krew w żyłach. Dobiegł skądś wrzask i odwróciłem się. Dopadli go już. Słyszałem, jak się śmieją, brutalnie zrywając z niego ubranie. W przyćmionym świetle jego nagie ciało miało fakturę grzyba, delikatnego, kremowego spodu. Skrępowali mu z tyłu drutem nadgarstki i łokcie, a potem się odsunęli. Miał zamknięte oczy i przebierał stopami w błocie, ale w wolnym tempie, niemal czule, jakby wyciskał sok z winogron. Jakby robił wino. Spuś- cili jednego ze swoich psów myśliwskich, tępo wyglądające stworzenie o potężnych szczękach i barkach. Szarpnął go za genitalia, potem, kiedy Neg okręcił się z bólu, za pośladki, a potem znowu za genitalia. Trudno jest biec, zasłaniając dłońmi uszy. Czy byłem kiedyś z siebie zadowolony? Czy byłem zaro- zumiały? Nie wiem. Nie pamiętam. Jeśli byłem, żałuję tego. Odwołuję to wszystko. Potępiam siebie. Jednego z nas podpalono. Nie, więcej niż jednego. W głębi lasu z białych ptaków wystrzeliwały jaskrawopomarańczowe grzebienie i pióra. Biegłem dalej. Ślina zaschła mi w gardle. Drzewa trzęsły się i chwiały jak maszty statku podczas burzy. Ziemia falo- wała, grożąc, że wyrzuci z siebie wszystkie najciemniejsze tajemnice. W każdej chwili mogła zwymiotować poplamione krwią skarby, narzędzia morderstw, ludzkie kości. Ale to tylko ja biegłem. Tylko ja biegłem. Świat stał nieruchomo jak ktoś przestraszony czy zdumiony. Zobaczyłem po lewej padającą kobietę, dwóch mężczyzn w strojach myśliwskich na niej, ich rozwarte usta, czerwone, wilgotne i wyszczerzone. Można by pomyśleć, że ktoś przyłożył im siekierę do twarzy. Jeden z nich pociągnął ją za włosy do tyłu, jakby była koniem, a jej włosy uzdą. Jej gardło sztywno się wyprężyło, a tył głowy niemal dotykał łopatek. Czy była to Lam? Nie mogłem się zorientować. W każdym razie nie chciałem widzieć tego, co miało nastąpić. Byłoby to gorsze, niż mogłem sobie wyobrazić. Wśród drzew było więcej moich towarzyszy, a ciemne postacie deptały większości z nich po piętach albo pochylały się nad nimi. Staraliśmy się prześcignąć nasze cienie. Nie wiem, jak straciłem równowagę. Być może, odrywając na moment wzrok od ścieżki, źle postawiłem stopę. Potem staczałem się po stromym zboczu, śliskim od błota, mokrych liści i bluszczu. Turlałem się w dół, gałęzie chłostały mnie po rękach i twarzy. Drzewo odrzuciło mi w bok jedną nogę. Wywinąłem nawet koziołka, a niebo zawirowało mi przed oczami jak spódnica kobiety w jakimś staromodnym tańcu. W końcu znalazłem się na dnie parowu. Leżałem na plecach obok drogi, serce waliło mi, jakby chciało wyskoczyć spośród żeber, nie mogłem złapać tchu. Patrzyłem na nagie gałęzie rozłożone spokojnie na tle nieba. Wszystkie krzyki dochodziły teraz do mnie z góry. Wstałem. Bolała mnie noga, ale nie aż tak bardzo. Nie sądziłem, że coś sobie złamałem. Po drugiej stronie drogi było więcej drzew, dalej rzeka, a na szerokim, zielonym polu za nią zobaczyłem budynek, który wyglądał na zrujnowany kościół albo klasztor. Kiedy stałem tam, niepew- ny, co mam robić, niebo zaczęło się zmieniać, a potem jakby rozkruszać. Z ciężkiej szarości zaczęło padać coś dziwnie lekkiego i miękkiego. Śnieg. Wydawało się, jakby w powietrzu opadały kawałki nas. Kawałki tego, kim byliśmy. Na moim rękawie osiadł płatek śniegu i natychmiast zniknął. Jeśli śnieg od razu nie stopnieje, ja też zniknę. Sztuczka ze znikaniem. Miałem więcej szczęścia, niż mogłem się spodziewać. Jednak akurat wtedy usłyszałem krzyk. Na skraju parowu nade mną zatrzymało się parę postaci, nieruchomych i pomarszczonych. Patrzyły na mnie przez śnieg, jedna w czapce z nausznikami, druga w mundurze polowym. Trzecia oglądała się za siebie przez ramię, przyzywając ręką innych. Przebiegłem przez ścieżkę, a potem ześliznąłem się na brzeg rzeki, o wodzie koloru piwa, której bieg przerywały rozrzucone tu i ówdzie gładkie, okrągłe głazy. Pod powierzchnią rozciągały się na całą długość wodorosty, jak włosy topielicy. Zacząłem iść z pluskiem przez płytką wodę, ślizgając się na mniejszych kamieniach. Zdałem sobie sprawę, że jestem sam, po raz pierwszy od nie wiedziałem jak dawna. Poczułem skurcz w żołądku. Po drugiej stronie widniały w mule ślady kopyt. Owce, pomyślałem. Albo jelenie. Tu przychodziły pić. Przede mną wyrósł brzeg, czerwona ziemia spętana korzeniami. Nad nim zobaczyłem rysujący się na tle nieba parapet muru obronnego. Wspiąłem się na brzeg i znalazłem na brzegu pola. Nie widziałem tam w ogóle żadnej osłony. Ze zbocza schodziło w moim kierunku dwóch mężczyzn, klnąc na jeżyny czepiające się ich nóg. Jeden z nich miał widły i zwój sznura. Drugi niósł nożyce do strzyżenia owiec. Przynajmniej nie mieli psa. Nie potrafiłem wyjaśnić spokoju, który mnie akurat wtedy opanował. Czy sprawił to śnieg, który padał teraz gęsty i mokry, tak że płatki wielkości liści dębowych przylepiały się do mojego płaszcza? A może przeczuwałem to, co się miało zdarzyć? Kiedy ruszyłem przez pole, wyskoczyła przede mną jakaś dziewczyna. Wydawało się, że pojawiła się znikąd. Krzykną- łem. Położyła mi rękę na ustach, a potem umieściła jeden palec w poprzek swoich. Jej twarz była pokryta piegami. Nigdy nie widziałem tak wielu piegów. Obdarzyła mnie dziwnym, niewyraźnym uśmiechem. - Tędy - szepnęła. - Szybko. Nie była jedną z nich. Była kimś innym. Bogu dzięki za to. Bogu dzięki. 8 Biegła przede mną. Jej włosy i poły płaszcza powiewały. W przestrzeń między nami padał śnieg. Popędziliśmy na lewo od kościoła, częściowo pozbawionego dachu, z kamienną posadzką pod gołym niebem. Były tam inne budynki, wyglądające na stare, niektóre z nadal stojącymi murami, inne zburzone do fundamentów. Przez żywopłot do ogrodu z trawą sięgającą do pasa. Tutaj też budynki. Nowsze. Wysokie kominy, wąskie okna. Wszystko w opłakanym stanie. Rozejrzałem się spod półprzymkniętych przed wirującymi płatkami śniegu powiek. Wydawało mi się, że słyszę męskie głosy, ale sami mężczyźni byli niewidoczni. Dotarliśmy do tyłu jakiegoś budynku, którego cała ściana ukryta była za zasłoną winorośli i powoju. Dziewczyna naparła na drzwi w murze, otworzyła je i wepchnęła mnie do środka. Ceglane schody prowadziły do piwnicy. Zapach ziemnego popiołu i mysich odchodów. Ledwie wyczuwalna woń woskowej świecy. Skinęła na mnie ręką, bym szedł za nią, po czym odsunęła postrzępioną zasłonę, ukazując drugie drzwi, z nieheblowanego drewna, ciemne jak torf. Zamknęła je za nami na zasuwę i ruszyła w górę wąską klatką schodową. Orientowałem się, gdzie jest, tylko po odgłosie jej kroków na gołych deskach. W pewnym momencie w mojej głowie błysnęło światło i zobaczyłem dłoń rozczapierzoną na ziemi, białą jak po ekshumacji, i wiedziałem, że należy ona do Lam, chociaż nie widziałem żadnej innej części jej ciała. W końcu weszliśmy do niskiego pomieszczenia z jednym okrągłym oknem. Widać było przez nie tylko plątaninę zielo- nych gałązek, a za nią stały ruch ukośnie padających płatków śniegu. Dziewczyna znowu zamknęła za nami drzwi na zasu- wę, a potem podeszła do okna i przyłożyła twarz do skrzyżo- wanych prętów. Przykucnąłem, a serce waliło mi tak mocno, że wydawało się wstrząsać całym moim ciałem. W uszach szumiała mi krew. Oni byli tam nadal, cała reszta. Dziewczyna odwróciła się od okna. - Wiesz, kim jestem? Gapiłem się na nią. Miałem w głowie pustkę. Tylko pustkę. - Nie pamiętasz mnie, prawda? Co ona mówi? - Potrafisz mówić? - Podeszła do mnie i uklęknęła przede mną. Jej oczy omiotły moją twarz. Pustka. Tylko przestrzeń. - To nieważne - powiedziała. - To nie ma znaczenia. Przepraszam, powiedziałem w głowie. - Nie płacz - rzekła. - Teraz jesteś bezpieczny. Nic ci nie będzie. - Położyła swoją dłoń na mojej. Zdawałem sobie spra wę z jej ciężaru, jej ciepła. - Tutaj nigdy nas nie znajdą. To miejsce jest zbyt zapuszczone, za bardzo zarośnięte. Jest tu za dużo pomieszczeń. Stracą zainteresowanie. Wiem, jacy są. Me tego się boję, powiedziałem w głowie. Nie mogła oczywiście nic z tego usłyszeć, a jednak znie- ruchomiała i nawet na chwilę nie spuściła ze mnie wzroku. Wydawała się nawet nie mrugać. W cienkiej skórze pod ocza- mi miała zmarszczki, co nasunęło mi myśl, że albo w swoim życiu za mało spała, albo za dużo widziała. - Naprawdę mnie nie rozpoznajesz? - Zatknęła za ucho kosmyk włosów koloru paproci. - No, może nie ma w tym nic dziwnego - dodała, na wpół do siebie. Z zewnątrz dobiegły mnie słabe krzyki. Okno było ustami kogoś, kto odczuwał wielki ból. - Posłuchaj mnie - powiedziała dziewczyna. Odbierałem obrazy błota i korzeni, leśnej polany, wszystkie z poziomu ziemi, jakby wciśnięto mi w nią bokiem twarz. Wokół mnie stali mężczyźni, także chłopiec. Trzymały go za ramię grube paluchy. W ucho dyszał mi pies, jego oddech był wilgotny i gorący. Wysoko nade mną, poza moim zasięgiem, widziałem gałęzie poruszające się na tle pociemniałego nieba. Tam, w górze, było pięknie, jak w raju. Oglądałem to oczami jednego z moich towarzyszy, ktoś krzyczał do mnie, ale nic nie mogłem zrobić. - Posłuchaj — powiedziała dziewczyna. I zaczęła do mnie mówić. Powiedziała, że cały czas była ze mną. Popełniła pewne błędy. Czasami była zbyt powolna, zbyt niezdecydowana, czego być może należało się spodziewać, i raz czy dwa zgubiła mnie zupełnie. Ale kiedy się przed paroma minutami poślizgnąłem. Kiedy upadłem. To była ona. Popchnęła mnie. Co ty mówisz? powiedziałem w głowie. Ktoś był tuż za mną, powiedziała. Jeden z nich. Ale nie powinienem się martwić. Teraz wszystko będzie dobrze. Zabierze mnie do domu. Dlatego się pojawiła. To właśnie zrobiła. Nadal nie rozumiałem. Potem cofnęła się na środek pokoju z łokciem opartym o dłoń drugiej ręki i palcami obejmującymi brodę. Powiedziała, że musi iść po zaopatrzenie. Będę musiał zostać sam i nie ruszać się z tego miejsca. Nie mogłem pod żadnym pozorem opuszczać tego pomieszczenia. Podeszła do drugich drzwi, które dopiero wtedy zauważyłem. Nadal siedząc na ziemi, podciągnąłem kolana pod brodę, objąłem je rękami i pochyliłem głowę. - Tak dobrze - powiedziała. - Odpocznij trochę. Drzwi się za nią zamknęły. Jej kroki się oddaliły. Gdy tylko wyszła, zacząłem wątpić w jej istnienie. Wyda- wało się to takie dogodne. Było zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe. Czyżbym wymyślił sobie wybawczynię? Czyżby jedyny dobry uczynek był dziełem mojej wyobraźni? Do pokoju wkradł się zmierzch, jakby on też szukał schro- nienia. Ostatnie promienie światła wydobyły z mroku pajęczynę, której kruchy hamak wisiał w rogu. Zapach ziemi stał się silniejszy, ziemi, która nigdy nie widziała słońca. Kiedy w końcu usłyszałem zbliżające się dźwięki, przy- warłem do ściany, spodziewając się mężczyzn z bronią. Otworzyły się drzwi. Wróciła ta dziewczyna. Miała plecak przewieszony przez ramię i ciągnęła parę długich kawałków materiału. Aksamit, powiedziała. Uważała, że mogły to być zasłony. Znalazła też kilka jutowych worków. Powiedziała, że gdybyśmy wykorzystali je jako materace, moglibyśmy się przykryć tymi zasłonami jak kocami i może wystarczyłoby to, żeby zapewnić nam ciepło. Przeprosiła mnie, że nie było jej tak długo. Miała nadzieję, że się nie niepokoiłem. Kiedy układałem posłanie na podłodze, otworzyła plecak i wyjęła klin sera i bochenek chleba z chropowatą skórką. Była tam też brązowa papierowa torba z jabłkami, marynowana cebula w słoiku i flaszka wina w kształcie łzy. Powiedziała, że nie możemy ryzykować i zapalać świecy. Ktoś mógłby ją dostrzec z zewnątrz. Musieliśmy się zadowolić przesączającym się przez okno, odbitym od śniegu, mdłym światłem gwiazd. Patrzyła, jak spłukuję jedzenie do żołądka łykami cierp- kiego czerwonego wina. - Dobrze - powiedziała. - Dobrze. Kiedy podjedliśmy, zawinęła resztę żywności i włożyła do plecaka, który powiesiła na gwoździu za drzwiami. Zdjąwszy buty, wgramoliłem się na posłanie i położyłem na boku, z ręką pod policzkiem. Nadal odbierałem obrazy. Pochodziły z sali operacyjnej albo kostnicy, krew lała się niedbale, obficie. Za każdym razem kiedy do mnie napływały, wzdrygałem się. Dała mi coś, co nazwała pokrzykiem. Trzymała go w małej szklanej buteleczce, którą nosiła na sznurku zawieszonym na szyi. Napój miał smak alkoholu i wyschniętych ziół. Powie- działa, że pomoże mi się uspokoić. Patrzyłem, jak układa się na plecach obok mnie. Pomieszczenie wypełniła noc. Ciemność jej twarzy na tle słabszej ciemności powietrza. Jej równy oddech. Zapadła ci- sza, cisza, która niekoniecznie oznaczała spokój. Przez okno dobiegał zapach śniegu. Czysty, nieco metaliczny. Jak stali nierdzewnej. Zaschło mi w ustach. Nie miałem śliny. Chociaż krzyki ustały, nadal je słyszałem. Byłem wyczerpany, a mimo to nie mogłem zasnąć, a jeśli odpłynąłem na chwilę w drzemkę, to zawsze bliski byłem ujrzenia jakichś potworności, aktów gwałtu, jakich nigdy wcześniej nawet sobie nie wyobrażałem, nie mówiąc już o tym, żebym się kiedykolwiek z nimi zetknął. W snach jakieś głosy mówiły mi, żebym nie patrzył. Jeśli nie będę patrzył, mówiły, to nic mi nie będzie. Ale nie mogłem nie patrzeć. Być może jakaś część mojego ja była dociekliwa albo miała słabą wolę, albo nawet w ogóle się zagubiła. Byłem kobietą, która zamie- niła się w słup soli. Wojownikiem, który obrócił się w głaz. Leżała obok mnie przez całą noc, czerpałem więc otuchę z bliskości i ciepła jej ciała. Kiedy przez warstwy worków przeniknął z ziemi chłód, przycisnąłem się do niej, czując tył jej ud na kolanach, jej włosy w ustach. Wydawała się nie mieć nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o mnie, to przywykłem do spania obok nieznajomych. Robiłem to od tygodni. W którymś momencie zorientowała się, że nie śpię, i za- częła mi opowiadać o sobie. - Przyszłam na świat tej nocy, kiedy zabrano cię twoim rodzicom - powiedziała. Gapiłem się na nią, zastanawiając się, skąd o tym wie, ale ona nie zwracała na to uwagi. Patrzyła w sufit, a jej profil rysował się w mroku delikatną srebrną linią. Urodziła się na łodzi mieszkalnej, która była wtedy domem jej rodziców. Jej ojciec pracował jako śluzowy. O północy, kiedy miała pięć godzin, otworzyła po raz pierwszy oczy. Przez cały wieczór padał śnieg. Tam, gdzie ja byłem, padał deszcz, powiedziałem w głowie. Matka owinęła ją w szal i podniosła do okna. Patrzyła na płatki śniegu spadające z nieba jak białe kwiaty, lądujące na kanale i znikające. Nie pamiętała tamtej nocy - rodzice opo- wiedzieli jej o tym później, kiedy była starsza - ale czasami się zastanawiała, czy to tam wszystko się zaczęło. Co się zaczęło? zapytałem w głowie. Kiedy zdarzyło się to pierwszy raz, stała na ścieżce holow- niczej. Pamiętała ciepły powiew na gołych ramionach, senne brzęczenie pszczół. Musiało to być latem. Nie mogła mieć więcej niż cztery czy pięć lat. Nad nieruchomą, zieloną wodą unosił się puch dmuchawca. Tylko przez chwilę przyglądała się delikatnej, niemal przezroczystej kulce nasion, ale kiedy się ocknęła, stała na drugim brzegu kanału. Swędziało ją w nosie, jakby miała kichnąć, a obie stopy miała mokre. Zaczęła płakać. Na pokładzie łodzi pojawił się jej ojciec z twarzą koloru obranego jabłka. Jak się tam dostałaś, Odell? Nie potrafiła tego wyjaśnić. Potem stale lądowała w dziwnych miejscach. Z czasem za- częła z niecierpliwością wypatrywać tych straconych sekund, tych ekscytujących podróży z miejsca, w którym się znajdowa- ła, w jakieś inne miejsce. Czuła się potężna, ale bierna. Wiele lat później doznała tego samego wrażenia podczas jazdy kolejką w wesołym miasteczku, kiedy wagonik okręcił się, robiąc cias- ną pętlę, ruchem najpierw wolnym, dziwnie hydraulicznym, potem z dużą szybkością, tak że wszystko wokół wyglądało jak rozmazane. Jednak nie zawsze potrafiła tym kierować, przynajmniej na początku. Czasami dopadało ją to z zaskocze- nia, na przykład pewnego popołudnia, kiedy podczas wichury wyszła na dwór i matka znalazła ją dopiero o zachodzie słońca, dwie mile dalej, w połowie wysokości drzewa. Moje ciało pod aksamitem gwałtownie drgnęło i w końcu moje mięśnie opuściło napięcie. Pewnego dnia poszła z rodzicami na spacer po polach koło kanału. Znowu wiał silny wiatr. Rozłożyła ręce i oparła się o niego, jak o mur. Potem zniknęła. Kiedy to się stało, rodzice akurat patrzyli na nią, czekając, aż się z nimi zrówna. W na- stępnej chwili usłyszeli, że woła do nich z drugiego końca pola. Chociaż śmiertelnie się wystraszyli, to jednocześnie w pewnym sensie poczuli ulgę. W przeszłości nie wiedzieli często, jak wyjaśnić jej przeskoki, a teraz być może uzyskali odpowiedź. Powiedzieli jej, że powinna chronić swój dar. Za- chować go dla siebie. Oczywiście zrobiła odwrotnie. Zapadałem się. Tonąłem. Lekki przedmiot pogrążający się w gęstej cieczy. Kłopot polegał na tym, że nigdy nie była zbyt lubiana w szkole. Jej wygląd zdawał się działać innym na nerwy. Nigdy nie wiedzieli, co myśli. Aby pozyskać ich sympatię, zaczęła robić sztuczki. Kiedyś w obecności dwóch dziewcząt z klasy wykorzystała podmuch wiatru, by przenieść się ze szkolnego boiska na dach szopy na rowery. Tutaj, na górze, krzyczała. Jestem tutaj, na górze. Po tym dziewczyny te nie chciały mieć z nią nic do czynienia. Twierdziły, że je zahip- notyzowała. Mówiły tylko o jej niesamowitych oczach. Są zielone, powiedziały, ale także czarne, jak zasadzone zbyt gęsto jodły. Czarne jak las. No i jej twarz, te piegi. Przywo- dziły mi na myśl jeden z tych znaków drogowych na wsi, do których strzelają ludzie... Obudziłem się i zobaczyłem na podłodze jasne plamy. Mimo krat w oknie i maskującej je zasłony winorośli i powoju, do pokoju udało się przeniknąć słońcu. Obróciłem się na posłaniu. Oczy dziewczyny się otworzyły. - Spałeś — powiedziała. Usiadłem i ziewnąłem, nadal pamiętając jej opowieść. Wydawała się odwoływać do naiwnej albo łatwowiernej stro- ny mojej osobowości. Zdawała się być sprawdzianem mojej zdolności do zapomnienia o całym świecie. Ale może o to właśnie chodziło. Dziewczyna utrzymywała, że jest zdolna do niezwykłych rzeczy. Miałem pokładać w niej wiarę. Powiedziała, że była na dworze tuż przed świtem. Prze- śladowcy poszli sobie. Co do moich przyjaciół... Podniosłem się na nogi i poszedłem w róg pokoju. Ujrza- łem pajęczynę rozciągającą się między dwiema ścianami i lekko nacisnąłem kleiste nici. Były zadziwiająco sprężyste. Dziewczyna umilkła, zdawszy sobie sprawę, że dość już usłyszałem. Kiedy znowu się odezwała, podeszła do tematu z innej strony. Powiedziała, że musimy się przyczaić. Poczekać, aż się wszystko uspokoi. Tymczasem miała dla mnie inne ubranie. Nie byłoby mądrze nosić się jak jeden z Białych Ludzi, nie w tym momencie. Jeśli chciałem się umyć, to na zewnątrz była beczka z deszczówką. Obróciłem się do niej twarzą. Siedziała na spłowiałym aksamicie, sznurując buty. Tak, powiedziałem w głowie. Chciałbym się umyć. Wręczyła mi torbę zawierającą ubranie, a potem odryglo- wała drzwi. Zszedłem z nią po schodach do piwnicy. Kiedy wyj- rzała na dwór, żeby się upewnić, że nie ma nikogo w pobliżu popatrzyłem na ściany. Zauważyłem rysunek. Męskie i żeńskie narządy płciowe, bardzo przesadnie przedstawione. - Pierwotnie był tu pensjonat dla gości klasztoru - powie- działa dziewczyna. — Później plebania. Proboszcza usunięto podczas Reorganizacji. - Stała tuż przy wyjściu, strząsając z rąk wodę. - Kiedy odszedł, to miejsce zajęło wojsko. Szkolili tu straż graniczną. Widzisz, jakiego rodzaju musieli być to ludzie. - Jej beznamiętne spojrzenie prześliznęło się po ścianach. - Nie wiem, dlaczego się stąd wynieśli. Może urok nowości przeminął. Już od pewnego czasu budynki stoją puste. - Zerknęła na mnie. - Idż i umyj się, jeśli chcesz. Poczekam tutaj. Kiedy pchnąłem drzwi, zaskrzypiały zawiasy. Był wspaniały ranek. Pod niebieskim niebem śnieg za- chował stłumiony poblask cukru pudru i pokrywał wszystko równą warstwą. Gałęzie drzew były w połowie białe, w połowie czarne. Powietrze było przejrzyste i rześkie; samo oddychanie nim wydawało się luksusem. Wydawało mi się, że słyszę szmer strumyka, ale mogła to być rzeka po drugiej stronie pola, a może zaczął już topnieć śnieg. W tej nieru- chomej ciszy wyczuwało się napięcie, jakby piękno dnia nie mogło się długo utrzymać. Podszedłem do beczki z deszczówką i zdjąłem moje białe ubranie. Poplamione błotem, popiołem i zaschniętą krwią, odcinało się wyraźnie od śniegu. Zrzuciłem jeden but, potem drugi. Leżały niezgrabnie jak para wron, które zostały ustrzelone w locie i gwałtownie spadły na ziemię. Nachylając się nad beczką, nabierałem dłońmi wodę i polewałem nią twarz. Jej chłód zaparł mi dech. Szczypała mnie skóra. Kiedy się schyliłem, pierścień, który miałem zawieszony na szyi, stuknął o krawędź beczki. Wkrótce zdrętwiały mi palce. Uważałem, by nie patrzeć w stronę wzgórza. Nie chciałem myśleć o tym, co się tam stało. Wytarłem się podkoszulkiem, a potem włożyłem ubranie, które przyniosła mi dziewczyna - dżinsy, czarny sweter, grube wełniane skarpety i tanią, brązową, skórzaną kurtkę. Pomacałem kieszeń białego płaszcza. Była pusta. Klucz do frontowych drzwi Urwiska zniknął. Podobnie zapalniczka i książka snów. Musiałem je zgubić, kiedy upadłem. Nadal jednak miałem na przegubie zegarek, ten, który nie pokazywał czasu. Włożyłem z powrotem buty, zwinąłem płaszcz. Kiedy wróciłem do piwnicy, dziewczyna się obejrzała i po- jedynczy promień słońca dobiegł przez zbitą szybę wysoko w murze, oświetlając jej twarz. Zrozumiałem, co miały na myśli jej koleżanki z klasy, mówiąc o jej oczach. Nie były ani czarne, ani zielone, ale jakoś widać w nich było oba te kolory. - Wracajmy - powiedziała. - Umieram z głodu. Zjedliśmy śniadanie złożone z chleba, sera, marynowanej cebuli i czerwonego wina, jak wieśniacy z innej epoki. Kiedy jedliśmy i piliśmy, przedstawiła mi swój plan. Byliśmy w głębi Żółtej Strefy, nie było więc łatwego rozwiązania. Gdybyśmy skierowali się na południe i dopisało nam szczęście, za cztery czy pięć dni mogliśmy dotrzeć do Czerwonej Strefy. Mogło to być niebezpieczne, ale było lepsze niż podróż na wschód i przejście do Zielonej Strefy, gdzie prawdopodobnie władze nadal mnie szukały. Poza tym będziemy musieli przekroczyć jedną granicę, nie dwie. Trzeba będzie jednak udawać, że jesteśmy parą. Parą choleryków. Czy widziałem, jak się zacho- wują? Nie? No cóż, urok tego polegał na tym, że nie musiałem nic mówić. Tego rodzaju mężczyzna prędzej uderzyłby kobietę niż odezwał się do niej. Kobiety jęczały i narzekały, natomiast mężczyźni tylko burczeli albo czytali gazety. - To wszystko, co musisz robić - powiedziała. - Ignoruj mnie. Potrafisz to robić, prawda? Kiwnąłem wolno głową. Oczywiście mogłem ją ignorować. Nie znałem jej. Kiedy znaleźliśmy się w tym pomieszczeniu, zapytała, czyją pamiętam. O co jej chodziło? Nadal nie miałem pojęcia. Po śniadaniu zaproponowała dla zabicia czasu grę w war- caby. Wydrapałem kamieniem planszę na podłodze, a ona poszła poszukać przedmiotów, których moglibyśmy użyć jako krążków. Wróciła z kawałkami zwęglonego drewna i witraża, które zebrała w kościele. Graliśmy przez większą część ranka i nie wygrałem ani razu. W środku dnia musiała jeszcze raz wyjść po prowiant. Położyłem się na posłaniu i starałem się zasnąć. Był to sposób obrony przed obrazami pojawiającymi się w mojej głowie, obrazami, które były drastyczne, niemal kliniczne. Poza tym gdybym czuwał, tylko bym się niepokoił. A gdyby coś się jej przytrafiło? Nie wierzyłem, że przeżyłbym sam. Nie tutaj. Bez niej byłbym martwy - albo mogłoby mnie spotkać coś jeszcze gorszego. Spałem niespokojnie, ale obrazy nadal napływały, prze- brane za sny. Wróciła z kiełbasą, chlebem, kiszoną kapustą i nowym czerwonym winem, ale wydawała się inna, bardziej zaab- sorbowana własnymi myślami, jedliśmy więc w milczeniu. Światło powoli gasło, pokój pociemniał wcześniej niż świat za oknem. Kiedy skończyliśmy, zapytała mnie, czy ma kontynuować swoją opowieść. Skinąłem głową i podjęła dokładnie tam, gdzie skończyła. Ignorując rady rodziców, nadal popisywała się swoimi sztuczkami przed innymi dziećmi, w nadziei, że się z nią zaprzyjaźnią, ale jej dar tylko je przerażał albo oszałamiał. Była bardziej samotna niż przedtem. A potem, pewnego ranka, przyszedł oficjalny list. Otworzył go jej ojciec i przeczytał pierwszy. - Oni wiedzą - powiedział. - Co wiedzą? - spytała. Ojciec podał jej list. Miała się stawić przed trybunałem, nie miejscowym, lecz w stolicy, odległej o dwieście mil. Nie miała pojęcia, o co ją oskarżano - wezwanie było tak sprytnie napisane, by brzmiało jednocześnie groźnie i zagadkowo — ale wiedziała, że jest winna. Wyznaczonego dnia pojechała pociągiem do Aquaville, a w rytmie kół na szynach wyraźnie słyszała wymówki ro- dziców: Gdybyś tylko posłuchała -gdybyś tylko posłuchała... Gdybym tylko posłuchała, pomyślała, wchodząc po schodach do ministerstwa z suchością w ustach i ściągniętym sercem. Była przekonana, że zostanie surowo ukarana. W najlepszym razie zakład poprawczy, a może nawet więzienie. Urzędnik zaprowadził ją pod szare drzwi gdzieś w górze budynku. Nacisnął klamkę, po czym usunął się na bok, by ją przepuścić. Wszedłszy do pokoju, zobaczyła mężczyznę siedzącego za biurkiem. Stała przed nim plastikowa tabliczka z nazwiskiem Adrian Croy. Mężczyzna był sam, co ją wprawiło w zakłopotanie. Spodziewała się sędziego i ławy przysięgłych, czegoś, co przypominało sąd. - A, panna Burfoot - powiedział mężczyzna. Adrian Croy był drobnym, eleganckim mężczyzną o nad- garstkach wąskich jak szkolna linijka. Kiedy mówił, kręcił i trzepotał rękami w taki sposób, że wyobraziła sobie, iż jednocześnie tłumaczy swoje słowa na język migowy. W jego obecności czuła się niezręcznie, jak otoczona przez miękką porcelanę. - Pewnie myślisz, że jesteś w tarapatach. - Patrzył na nią w sposób, który nie zjednywał mu jej sympatii. Widziała w jego twarzy rozbawienie i zaciekawienie. Również jakieś pragnienie. - Przekroczyłaś nielegalnie granicę - powie dział. - Dwukrotnie. Westchnęła. Była to prawda. Potraktowała to jako wyzwa- nie, chciała tylko sprawdzić, czy jest to możliwe. Potem zrobiła to jeszcze raz, by się upewnić, że za pierwszym razem nie był to szczęśliwy traf. Nie miała żadnych innych zamiarów. - Wiedziałam, że to odkryjecie - powiedziała. - O tak, panno Burfoot, my zawsze odkrywamy takie sprawy. - Croy rozsiadł się wygodnie w fotelu i przyjrzał się jej badawczo. - Chcielibyśmy zaoferować pani stanowisko. - Stanowisko? - Posadę. - Nigdy nie miałam żadnej posady - odparła - oprócz pracy na śluzie. Croy pozwolił sobie na lekki, sprytny uśmiech. - Nie powiedziałbym, że było to właściwe wykorzystanie pani szczególnych zdolności. Nie mieli zamiaru jej ukarać. Przeciwnie, proponowali jej pracę. Nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu. Przekręciłem się niespokojnie na posłaniu z worków i starego aksamitu, bo przypomniało mi się pewne słoneczne popołudnie, Diana uśmiechająca się do mnie nad brzegiem kieliszka z winem, słowo „nietykalność" zawieszone kusząco w powietrzu między nami. - Byłam taka niewinna - mruknęła Odell, na poły do samej siebie. Ja też, powiedziałem w głowie. W wieku siedemnastu lat zawarła umowę z władzami. Wy- płacano jej skromne honorarium za pozostawanie w dyspozycji i dwa razy w miesiącu meldowała się u Croya. Czasami dawał jej jakieś konkretne zadanie, polegające zwykle na inwigilacji, ale najczęściej próbował uzasadniać ich mętne poczynania. Jednak w którymś momencie rozmowa zawsze schodziła na naturę jej daru. Kiedy opowiadała mu, co potrafi robić - nie mogła się jakoś powstrzymać od przechwałek w obecności Croya — rozszerzały się ciemne części jego oczu, a jego ręce poruszały się przed nim sennie, jak przedmioty w przestrzeni kosmicznej. Twierdził, że Odell jest spadkobierczynią liczącej sobie tysiące lat tradycji. Widać w niej, mówił, flegmatyczny charakter w pełnym rozkwicie - zdolność przystosowania się, ale rozwiniętą w najwyższym stopniu. Miał też na jej temat swoje teorie. Jego zdaniem ona nie stawała się w rzeczywistości niewidoczna. Po prostu wydawała się taka. „Umykała uwadze", jak to określił. Szczerze mówiąc, nudziło ją wysłuchiwanie tego wszystkiego, ale starała się tego nie pokazywać. Musiała sobie stale przypominać, że ten filigranowy człowieczek w średnim wieku jest groźny. Gdyby zwrócił się przeciw niej, mógłby jej bardzo utrudnić życie. A zatem trzeba było się do niego przymilać. Mając tego świadomość, zawsze udawała, że jest bardziej roztargniona, bardziej uduchowiona, niż w istocie była. - Tradycji? - zapytała kiedyś. - Jakiej tradycji? Rozpromienił się. Nigdy nie przestawała go zachwycać jej naiwność. - Zmiennokształtnych, psychopompów - powiedział. - Jasnowidzów. - Co to jest psychopomp? - Tym razem była naprawdę zaciekawiona. - To przewodnicy dusz - odpowiedział Croy. - Prowadzą dusze do miejsca wypoczynku. Nadzorują proces oczyszczenia, przemiany dusz. - Urwał. - Myślę, że można by powiedzieć, że uczą sztuki umierania. Innym razem zaskoczył ją propozycją stworzenia duetu magicznego. - „Burfoot i Croy" - oznajmił. - Nie widzisz tego? Przesunął prawą ręką w powietrzu przed sobą, z dłonią skierowaną na zewnątrz, rozsuniętymi szeroko i nieco zgię- tymi palcami, jakby chciał zamknąć w niej jakiś egzotyczny, wymalowany szyld. Uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Miewał takie osobliwe fantazje. Czy naprawdę sugerował, że powinni razem uciec, czy też poddawał ją kolejnej próbie? Nigdy nie miała wystarczającej pewności. Można by pomyśleć, że Adrian Croy się w niej zakochał, ale przy jej dziwnym wyglądzie było to nieprawdopodobne. Jednak mimo wszystkich jego dwuznaczności i mimo wła- dzy, jaką nad nią miał, na pewnym podstawowym poziomie byli jednomyślni. Owszem, przekraczała nielegalnie granice, ale nie znaczyło to, że chciała, by zostały zniesione. Prze- ciwnie. Bez granic wróciliby do chaosu sprzed ćwierćwiecza. Bez granic znaleźliby się w - jak to się zwykło nazywać, śmiesznie, jej zdaniem - „zjednoczonym królestwie", króle- stwie zjednoczonym jedynie w nazwie, charakteryzującym się chamstwem, bandytyzmem i chciwością. Nie miała ochoty żyć w takim kraju. Powiedziała, że Niebieska Strefa może mieć pewne wady, ale przynajmniej jej mieszkańcy troszczyli się o sprawy społeczne i środowisko, przedkładając łagodność nad agresję i rozwój duchowy nad sukces materialny, i ogólnie rzecz biorąc, chciała, żeby tak zostało. Po prostu niekiedy lubiła naginać przepisy, i to wszystko. - Nadal od czasu do czasu przekraczam nielegalnie gra nicę - powiedziała. - Wiesz, co im mówię, jeśli to odkryją? Leżałem nieruchomo, czekając na odpowiedź. - Mówię, że ćwiczę swoje umiejętności. To język, który rozumieją. - Umilkła. - Nie łamię prawa - powiedziała po chwili. - Wykonuję moje obowiązki. - I roześmiała się cicho, ubawiona swoją kapryśną logiką. Odell potrząsnęła mną, budząc z głębokiego snu, i po- wiedziała, że już świta. Ogarnęło mnie uczucie, którego nie doświadczyłem od lat chłopięcych - panika, która rozwijała się powoli jak wąż, silna obawa przed tym, co może przynieść ten dzień. Pragnąłem zostać w łóżku albo gdzieś się skryć. Chciałem, żeby było już po wszystkim. Znowu mną potrząs- nęła. Usiadłem, mrugając powiekami. Przez okno sączyło się słabe światło, brudne jak kożuch na ugotowanym mleku. Ptaki wierciły się w gniazdach. Wepchnąłem stopy w buty i włożyłem sztywną skórzaną kurtkę. Zjedliśmy resztki pozostałe z kolacji, dzieląc się calem wina na dnie butelki, a potem trzeba było już iść. Przeszedłem za Odell przez drugie drzwi do małego, wysokiego pomieszczenia. Jedynym meblem była tam szafa, z otwartymi szeroko drzwiami z lustrem. Nasze postacie skradały się w szkle jak złodzieje. Poszliśmy dalej, przez inne, przestronniejsze pokoje, przeważnie splądrowane. Po zdjętych obrazach zostały na ścianach widmowe, jasne plamy. Zdarto albo zeskrobano tapety. W jednym pokoju rozpalono pośrodku podłogi ognisko i wyobraziłem sobie, że czuję jego zapach, a w powietrzu unosi się cienka, niebieska wstęga dymu. Wy- szliśmy na podest, którego nierówne deski, śliskie od światła, biegły pochyło w dół. Na jego drugim końcu przypięte było do drzwi naturalnej wielkości czarno-białe zdjęcie żołnierza z karabinem, z którego serca promieniowały koncentryczne kręgi. W papierze i drewnie były dziury. Zatrzymałem się na górze schodów i wyjrzałem przez okno o szybach w kształcie rombów. Przede mną wznosiły się sosny, których czerwono- brązowe pnie przezierały niewyraźnie przez mgłę. Ku mojemu zdumieniu, śnieg stopniał. Ziemia wyglądała na rozmiękłą i miała bury kolor. W sali na dole, pod przeciwległymi ścianami, ustawione były drewniane krzesła, tak jakby zorganizowano tam kiedyś zabawę. Odbywający tam szkolenie żołnierze wojsk ochrony pogranicza hasali z dziewczynami z pobliskich wiosek, olśnie- wający mężczyźni w mundurach galowych z wyprasowanej serży, z guzikami z wypolerowanego mosiądzu, dziewczyny w krótkich spódnicach i białych szpilkach, z gołymi nogami pożyłkowanymi z zimna. Niemal słyszałem przygrywający im zespół - łoskot bębnów i pożądliwą gitarę prowadzącą. Odell poprowadziła mnie przez salę i korytarz. Kiedy przeszliśmy przez jeszcze jedne drzwi, wydało mi się, że przestrzeń nad moją głową gwałtownie się rozszerza. Byliśmy w kościele. Sklepienie musiało być sześćdziesiąt stóp nad ziemią, a nawa pomieścić mogła wiele setek wiernych. Również i tutaj wan- dale dokonali swego dzieła. Ławki zostały ustawione pionowo i podpalone. Okna były rozbite. Na kamiennych płytach pod naszymi stopami chrzęściło szkło z witraży — niebieskie z szat świętych, żółte z ich aureoli, zielone ze wzgórza w oddali. Zauważyłem parę niestosownych dodatków do wnętrza, bez wątpienia pozostałości po okupującym kościół wojsku. Przy chrzcielnicy stał, opierając się o nią nonszalancko, motocykl z płaską tylną oponą. Dalej, w nawie bocznej, leżały rozrzucone puste łuski po nabojach i butelki po piwie. Były tam również nowsze wtręty: na chórze gruchał gołąb, a na stopniach ołtarza owce zostawiły swoje zgrabne, ale pofałdowane odchody, z których każdy wyglądał jak mały czarny mózg. Wyszliśmy przez zakrystię. Znalazłszy się na zewnątrz, zatrzymałem się i rozejrzałem. Jakieś pięćdziesiąt jardów przede mną znajdował się bezzaprawowy mur, a na stoku wzgórza za nim rosły zielone sosny, które widziałem z pode- stu. Za mną wznosił się wielki, zgarbiony tył kościoła. Pod drzewami i krzakami oraz pod murami od strony północnej pozostało trochę śniegu. Kiedy tak stałem, wysunęła się przede mnie Odell. - Masz zupełnie niewłaściwą minę. Gapiłem się na nią ze zdumieniem. - Wyglądasz, jakbyś nigdy wcześniej tutaj nie był - po wiedziała -jakbyś przybył z innego miejsca. Natychmiast to zauważą. Nie możesz okazywać zdziwienia ani zaciekawienia. Musisz wyglądać tak, jakbyś miał wszystkiego dosyć. Jeste śmy parą, pamiętaj, i nie układa się nam. Skinąłem głową. W porządku. - Pokaż mi - powiedziała - zanim pójdziemy dalej. Wsadziłem ręce głęboko do kieszeni spodni i zrobiłem nachmurzoną minę. Czułem, jak marszczy mi się skóra na nosie. - To już lepiej wygląda - rzekła. Przeszliśmy przez furtkę w murze i ruszyliśmy ścieżką. Na ramieniu miałem torbę z płaszczem i bielizną. Bez tego ubrania nie mógłbym się przedostać z powrotem do Czerwonej Strefy. Gdyby nas zatrzymano i przeszukano, Odell miała mówić, że to trofea z ostatniego polowania, podobnie jak zegarek, który miałem na ręku, ten bez wskazówek. Opowiedziałaby z lubością, jak goniliśmy Białych Ludzi przez las, jak ich terroryzowaliśmy, gwałciliśmy i zarzynaliśmy. Miała powiedzieć, że tak mnie poniosło, że zupełnie straciłem głos. Kiedy po raz pierwszy zasugerowała tę strategię, poczułem, jak coś się we mnie kurczy. Zauważyła wyraz mojej twarzy i spytała po prostu: - Chcesz się stąd wydostać czy nie? Przeleźliśmy przez przełaz i ruszyliśmy wiejską drogą. Szliśmy obok siebie w milczeniu. Z obu stron otaczały nas kamienne murki. Mijaliśmy stodoły z blachy falistej, niektóre zrudziałe, inne zielone. W pewnym momencie słońce przebiło się przez chmury, oświetlając kawałek nierównej łąki na pół- nocny wschód od nas, podczas gdy reszta ziemi wokół nadal spoczywała w głębokim cieniu. Ten jeden zalany światłem kawałek jest jak wspomnienie szczęścia, pomyślałem. Jak okruchy mojego życia, które mi zwrócono... Milczeliśmy przez tak długi czas, że prawie zapomniałem o roli, którą miałem grać, ale potem zobaczyłem kuśtykającego ku nam mężczy- znę. Niósł przywiązanego do nadgarstka jastrzębia z głową zakrytą skórzanym kapturem. Kiedy się zbliżył, Odell zaczęła zrzędzić: - Jak daleko jeszcze? Bolą mnie nogi. Zdecydowałem się nie odpowiadać. Zamiast tego zebrałem w ustach kulkę flegmy, przesunąłem ją na czubek języka i strzeliłem nią obok jej nosa do rowu. Chwyciła mnie za rękaw. - Zapytałam, jak daleko jeszcze? Strząsnąłem jej rękę i wydłużyłem krok, skinąwszy szorst- ko głową mężczyźnie, kiedy koło nas przechodził. Burknął coś w odpowiedzi. Patrzyłem, jak się oddala drogą, krępa postać ubrana na brązowo, z drapieżnym ptakiem tak nieruchomym, że równie dobrze mógłby być wypchany. Świadomość, że jest żywy pod kapturem, przyprawiła mnie o dreszcz. - Dobrze - powiedziała Odell. - Właśnie tak. Na południu teren się wznosił. Słońce zniżyło się, a powie- trze nad wzgórzami zamazane było przez deszcz. Gdy doszliśmy do pierwszej wioski, zdarzyło się coś nie- spodziewanego. Zepsuł mi się nastrój. W końcu byłem w złym humorze, w autentycznie złym humorze, co oznaczało, że nie muszę się już martwić o to, żeby się nie wyróżniać. Kiedy tylko znaleźliśmy się we wsi, Odell powiedziała: - Zdawało mi się, że mówiłeś, że tam byliśmy - i zatrzy mała się pośrodku ulicy z rękami na biodrach. - Ty głup ku - dodała - ty idioto. Hej! - Chwyciła mnie za ramię. Zawsze nie cierpiałem, kiedy ktoś mnie tak dotykał. Okręciwszy się na pięcie, podniosłem pięść, jakbym chciał ją uderzyć. Jednak w ostatniej chwili obróciłem się w bok i walnąłem ręką we frontową ścianę domu. Patrzyłem, jak z otartej skóry sączy się krew, a potem odwróciłem się gwał- townie i ruszyłem ulicą jak burza, rozganiając kury, które przebiegały mi z gdakaniem drogę. Może nawet nadepnąłem na którąś, bo poczułem, że coś mi się miota pod butem, ale nie zadałem sobie trudu, żeby spojrzeć w dół. - Oj - powiedziała kobieta w fartuchu. Prawdopodobnie były to jej kury. Spiorunowałem ją wzrokiem i odskoczyła, chowając sie w drzwiach, jakby pociągnęła ją do tyłu jakaś niezwykle silna ręka. Wezbrała we mnie wściekłość. Co za wściekłość. W powietrzu zabrzmiały dźwięki wesołej muzyki i obróciw- szy się, zobaczyłem wysoką, białą furgonetkę, wspinającą się mozolnie ulicą, z megafonem przymocowanym niebezpiecznie do dachu. Co jakiś czas kierowca przerywał muzykę, zachwa- lając rozkoszny smak swoich szynek i kiełbas, swojego ozora. Odell zatrzymała wóz i kupiła parę rzeczy, po czym samochód zjechał po pochyłości na wiejski skwer. Zebrał się tam tłum pod dużym, sękatym dębem i kiedy ucichł megafon furgonetki, usłyszałem krzyki i piski dzieci. Musi tam być jakaś atrakcja, pomyślałem. Może kuglarz. Teatrzyk lalek. Kiedy podszedłem bliżej, zrównała się ze mną Odell i wzięła mnie za ramię. - Nie - wymamrotała. - Idź dalej. Tym razem nie strząsnąłem jej ręki. Coś w jej głosie powiedziało mi, że nie udaje. Prowadziła mnie drogą obok ponurych, szarych domów, których okna były za niskie albo za wysokie i dziwnie asymetryczne, jakby mieszkały tam tylko karły i olbrzymy. Niebawem wieś została z tyłu i krzyki dzieci ucichły w oddali. - Nie było tam niczego, o czym musisz wiedzieć - powie działa. Zapach stopniałego śniegu na trawiastych poboczach, niebo nad szarymi i bladożółtymi polami. Po pewnym czasie na drodze przed nami pojawiło się dwóch mężczyzn. Włożyłem ręce do kieszeni, czując dziury w podszewce. Każde nowe spotkanie było sprawdzianem naszej autentyczności, naszego tupetu, i byłem przekonany, że wcześniej czy później zostaniemy zdemaskowani. Mężczyźni zwolnili, kiedy do nas doszli. - Widzieli wy głowy? - zapytał niższy z nich. - Właśnie stamtąd idziemy. - Odell wskazała drogę za nami. - Są trzy. Same suki. Niski roześmiał się lubieżnie. Spojrzał na swojego towarzy- sza oczami jak kawałki mokrego szkła, a potem obaj ruszyli dalej, przyspieszając kroku. Odczekałem, dopóki nie skryli się za zakrętem, a potem podszedłem do bramy gospodarstwa i oparłem się o nią. Odebrałem obraz kobiety. Miała odcięte uszy i nos. W usta wetknięto jej jabłko, jakby była pieczonym prosiakiem. Widzieli wy głowy? Raz czy dwa wstrząsnął mną odruch wymiotny, ale z moich ust nic nie wypłynęło. Byłem zlany zimnym potem. Odell położyła mi rękę na ramieniu. - Przepraszam, że musiałeś tego słuchać. To był jedyny sposób. Wiem, powiedziałem w głowie. Rozumiem. Chcesz się stąd wydostać czy nie? Było już ciemno, kiedy weszliśmy do następnej wsi, ale Odell nawet nie próbowała znaleźć pokoju. Może sprawił to widok dwóch rudowłosych bliźniaków siedzących na ławce przed pocztą, z których jeden obgryzał z zapałem paznokieć kciuka, a drugi wymierzył kopniaka przebiegającemu obok psu, a może grubej kobiety stojącej w ogródku przed domem, która rzuciła na nas jedno spojrzenie, splunęła w bok i wy- cofała się do domu. Była to pełna zgorzknienia miejscowość, która zwróciła swoją furię przeciwko samej sobie i nie miała cierpliwości do takich jak my. Dotarliśmy na skraj wsi i przygotowywaliśmy się do noc- legu na świeżym powietrzu, kiedy zobaczyliśmy przyczepę kempingową, zaparkowaną w rogu sadu, biały kształt, który zdawał się unosić wśród liści szczawiu i ostów. Odell sforso- wała drzwi - ostry, suchy trzask jak rozgniatanie skorupy orzecha - i weszliśmy do środka. Zasłonki w oknach były już zaciągnięte, ale przez świetlik z matowego plastyku w dachu przenikało trochę słabej poświaty, akurat tyle, byśmy widzieli otoczenie. Były tam miękkie siedzenia na całą szerokość przyczepy, idealne do spania. Był nawet zlew z bieżącą wodą. Zamknęliśmy drzwi na metalowy haczyk. Odell powiedziała, że jeśli ktoś przyjdzie, uciekniemy przez okno z tyłu. Chociaż tamtego dnia obiecała mi same napady złości, już w pierwszych godzinach złamała ustanowione przez siebie reguły. Myślę, że zdawała sobie sprawę z mojego kiepskiego stanu psychicznego, i za każdym razem kiedy byliśmy sami, brała mnie pod rękę i mówiła, że dobrze sobie radzę. Raz, kiedy stanęliśmy pod drzewem, żeby schronić się przed ulewą, która wisiała nad nami przez cały ranek, obróciłem się, żeby na nią spojrzeć. Nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek wcześniej spotkał się z nią, czy choćby ją widział, ale teraz wydawało się to nieważne. W matowym połświetle burzy jej oczy przybrały dziwną barwę, zupełnie nowe połączenie zieleni i czerni, zagadkowe, ale żywe, i zaparło mi dech. Zapragnąłem nagle jej dotknąć. Czy odgadła, co myślę? Być może, ponieważ akurat wtedy oznajmiła, że deszcz zelżał i pora iść dalej. Późnym popołudniem zostawiliśmy Odpadki za nami. Jednak w pewnym sensie zamieniliśmy tylko jedno niebez- pieczeństwo na inne. Odpadki pogrążyły się może w anarchii, ale tak samo musieliśmy się bać tak zwanych sił prawa i porządku, których zepsucie i brutalność były powszechnie znane. Kiedy zachodziło słońce, zobaczyliśmy pierwszą blo- kadę policyjną drogi. Na szczęście dwaj policjanci spoglądali w inną stronę, bo wypytywali mężczyznę na rowerze, udało nam się więc prześliznąć za żywopłot i położyć płasko na ziemi. Kiedy w końcu ich jeep odjechał z rykiem silnika, w trawie, nie dalej niż na szerokość dłoni od mojego łokcia wylądował niedopałek papierosa. Chociaż został wyrzucony, nadal się tlił, jakby w tej uparcie gorzejącej ćwierci cala po- piołu skupiła się cała zajadłość Żółtej Strefy. Po skromnej kolacji w przyczepie Odell zaczęła mówić. Niedługo, powiedziała, będziemy przechodzili przez tereny zabudowane. Wszystko będzie się działo szybciej, muszę więc być gotowy do zdecydowanego działania. Jeśli na przykład dojdzie do jakiejkolwiek konfrontacji, powinienem natych- miast się oddalić. Po prostu odejść. Gdybyśmy mieli już jakieś miejsce na spoczynek, powinienem tam wrócić. Zamknąć się na klucz. Jeśli nie, powinienem czekać w pobliżu. Ona się z tego wypłacze. To jej specjalność. Jeśli z jakiegoś powodu nie pojawi się ponownie, mam dalej kierować się w stronę granicy. Będę musiał ją przekroczyć o własnych siłach. Wy- ciągnąłem w ciemności rękę i ścisnąłem jej dłoń, by dać jej znać, że zrozumiałem. O świcie obudziło mnie gwałtowne drapanie, usiadłem więc szybko, myśląc, że ktoś chce się dostać do środka. Później zdałem sobie sprawę, że odgłosy te dobiegają z góry. Przez zamgloną plastykową szybę świetlika widziałem trójkątne groty strzał, delikatne jak pociągnięcia ołówka. Były to tylko łapki ptaków. Po dachu chodziły ptaki. Wkrótce potem wyszliśmy z przyczepy. Ponad mgłą wznosiły się niebieskoczarnymi krzywiznami wzgórza. Później przedarło się słońce. Napiliśmy się ze strumienia wody, która miała metaliczny posmak, jakbyśmy łykali ją z łyżki. Wędrowaliśmy na południe, a potem na zachód, na niebie kłębiły się chmury, a po obu bokach mieliśmy szerokie połacie otwartego terenu. Nie widzieliśmy ludzi, ani jednego człowieka. Towarzyszył nam tylko szelest naszych butów w trawie i czasami łopot skrzydeł bażanta, kiedy spłoszony wzbijał się w powietrze. Tego wieczoru zwinęliśmy się w kłębki w szopie, która pachniała owcami, a ziemia wokół niej zasłana była łuskami po nabojach śrutowych i szorstkimi kępkami runa. Nie dawał mi spać wiatr, wciskający się w każdą szparę i szczelinę w ścianie. Rankiem zeszliśmy na płaski teren. Teraz pojawiły się domy i wsie, z wystającą na ulicach młodzieżą. Palili papie- rosy, kopali piłkę albo starali się nawzajem złapać za głowy. Zerkali w naszym kierunku, kiedy koło nich przechodziliśmy, i wyczuwałem ich myśli, ponure i zaczepne. Musiałem bardzo się wysilać, żeby nie okazać strachu. Nadal tkwiło we mnie wspomnienie tych obcych stojących w poprzek drogi. Zauwa- żyłem chłopca opierającego się o mur obok kiosku z gazetami. Przyglądał się, jak go mijamy, a potem wyrzucił półgębkiem parę słów i chłopcy, którzy z nim stali, wybuchnęli śmiechem, tak nagłym i ostrym, że z pobliskiego drzewa poderwały się dwie wrony. Nikt tak naprawdę nie zagrodził nam drogi, ale nie o to chodziło. Przybijała mnie stale wisząca w powietrzu groźba przemocy. Niepokój, lęk. Zatrzymaliśmy się wczesnym popołudniem, żeby odpocząć. Pod drogą przebiegały tory kolejowe, przeleźliśmy więc przez mur i rozsiedliśmy się na nasypie, by ukryć się przed wzrokiem przechodniów. Odell odwinęła wędliny i chleb, resztki z poprzedniego dnia. Kiedy jedliśmy, przejechał pod nami pociąg osobowy. Odell przyglądała mu się w zamyśleniu. Niebo się zachmurzyło. Chłodny wiatr pochylił źdźbła trawy koło mnie i owinąłem się szczelniej moją skrzypiącą skórzaną kurtką. Mieliśmy już ruszyć dalej, kiedy na szynach zaterkotał zmierzający w naszą stronę pociąg towarowy. Zamiast zwy- kłych krytych wagonów ciągnął parę platform, z których każda nakryta była plandeką. Odell zaczęła się ześlizgiwać z nasypu, dając mi znaki, żebym poszedł w jej ślady. Kiedy dotarła do torów, puściła się biegiem równolegle do jednej z platform. Chwyciwszy się jej słupka, wciągnęła się na metalowy stopień. Rzuciłem jej moją torbę, a potem dźwignąłem się na ten sam wagon. Odell już luzowała liny w rogu plandeki. Daliśmy nurka pod ciężki plastik i stwierdziliśmy, że jesteśmy przy- ciśnięci do żółtawego samochodu sportowego, jednego z trzech identycznej marki i koloru. Pociągnąłem za klamkę drzwi od strony kierowcy, spodziewając się, że będą zamknięte, ale otworzyły się z kosztownym szczęknięciem. Zawahałem się sekundę, a potem wszedłem do środka. Ogarnął mnie zapach skórzanej tapicerki - zapach świeżości. Za mną weszła Odell. Usiadłszy za kierownicą, zatrzasnęła drzwi. Równy, kołyszący ruch samochodu, ciemność za oknami, obecność dziewczyny obok mnie - przez chwilę udało mi się wmówić sobie, że jest to moja pierwsza noc w Batysferze i że jeszcze nic się nie zdarzyło. - Mam dla ciebie jeszcze jedną opowieść - powiedziała Odell. Odwróciłem się do niej. - Nie tak dawno temu - rzekła - byłam w kimś zako chana... Uśmiechnąłem się. Był to dobry początek. Miał na imię Lukę, a poznali się, gdy miała dwadzieścia lat. Pewnego sobotniego wieczoru stała na peronie.prowin- cjonalnej stacji kolejowej. Chciała wrócić do miasta, ale wcześniejsze pociągi były opóźnione albo odwołane i kiedy zatrzymał się ten, na który czekała, ludzie stali w trzech albo czterech rzędach. Wtedy zobaczyła go przez okno wagonu. Czytał książkę z pochyloną głową, a czarne włosy opadały mu na czoło. W tej samej chwili zauważyła, że okno w jego wagonie jest otwarte. Zazwyczaj nie wykorzystywała już swo- jego daru dla celów osobistych, ale tego wieczoru postanowiła raz złamać te zasady. Wilgotny podmuch wiatru przeniósł ją nad głowami innych pasażerów, przez okno, i posadził na- przeciw owego ciemnowłosego chłopaka. Kiedy podniósł głowę i zobaczył ją, otworzył szeroko oczy i gwałtownie wciągnął powietrze. - Na co się tak gapisz? - zapytała. - Przypominam ci kogoś? - Nie. - Wydawał się oszołomiony śmiałością i szybkością jej pytań. - Nie słyszałem, jak otwierały się drzwi. - Może spałeś. - Spałem? Nie sądzę. - Zerknął na swoją książkę. - Czy- tałem. - No to może przebywałeś w innym świecie - powiedziała. Pociąg szarpnął i zaczął się toczyć naprzód. Wyglądała przez okno, udając, że interesują ją światła nie znanych do- mów, odległych miast. - Przepraszam - powiedział po chwili. - Nie chciałem być nieuprzejmy. Najbardziej lubiła leżeć koło Luke'a, kiedy spał. Wyglądał wtedy tak beztrosko. Myślała, że gdyby wystarczająco długo spali w jednym łóżku, to zaczęłaby wyglądać tak samo. Po- czątkowo czuwała całymi godzinami, starała się wchłonąć jego spokój. Przywykła postrzegać to jako szaroniebieskie opary przenikające z jego do jej ciała. Chciała zostać z nim na zawsze - prawdę mówiąc, nie mogła sobie wyobrazić życia bez niego - ale popełniła błąd: powiedziała mu, co potrafi robić. Pewnej nocy, w łóżku, przy zgaszonych wszystkich światłach, obróciła się do niego i po- wiedziała: - Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, wiesz, w tym pociągu... - Wiedziałem - krzyknął Lukę, kiedy skończyła. - Wiedziałem, że c o ś jest nie tak. Najpierw dał się unieść urokowi jej zdolności. Widział w niej osobę godną najwyższego, szczególnego podziwu i pod- niecało go to. Wkrótce jednak zaczął uważać, że u podłoża ich związku legło oszustwo - to ona się go dopuściła - i temat ten powracał podczas wszystkich ich sprzeczek. Fakt, że wystrychnęła go na dudka. Zrobiła z niego idiotę. - Nie, nie, nie rozumiesz - krzyczała wtedy. - Zrobiłam to, bo się w tobie zakochałam. A poza tym prawie to odgadłeś. I to już wtedy, na samym początku. Nigdy nie powinna była mu o tym mówić. Powinna była po prostu cieszyć się, że wykorzystała swój dar dla własnego pożytku. Ale być może nie była pewna siebie. Miała nadzieję, że jeszcze silniej go do siebie przywiąże. Kiedyś, wiele lat przedtem, cioteczna babka dała jej pewną radę. Powiedziała jej: Aura tajemniczości jest tak samo cenna jak dowcip czy uroda. Pociąga ludzi, zwłaszcza mężczyzn. I z pewnością przez pierwszych kilka miesięcy Lukę przypuszczał, że czegoś w niej nie rozumie, i wprawiało go to w niemal przyjemny niepokój, jak kiedy bada się językiem chwiejący się ząb. Jednak kiedy wyznała mu prawdę, stwierdził, że zagadka została rozwią- zana. Dotarł do końca drogi przez labirynt i nie zostało mu już nic do odkrycia. Wiedza ta wcale nie przywiązała go do niej silniej, ale wyzwoliła. Był wolny i mógł robić to, co mu się podobało. I jeszcze jedno. Chociaż przysiągł jej, że dochowa tajemni- cy, zawsze bliski był jej wydania. Nie mógł znieść, że ludzie nie wiedzą o jej szczególnym darze. Początkowo myślała, że trudno mu było utrzymać język za zębami, bo był z niej dumny, ale potem zaczęła sobie uświadamiać, że przyczyna tego jest znacznie mniej zdrowa. Wyczuwał, że innym ich związek wydaje się dziwny, a to źle na niego oddziaływało. Gdyby jednak wiedzieli, kim ona jest, pojęliby to. Innymi słowy, nie chodziło o to, że chciał, żeby ludzie wiedzieli, że ona jest inna, szczególna czy nadzwyczajna. Nie, przejmował się tylko swoim własnym obrazem w ich oczach. Odell westchnęła. - Nie byłam taka piękna jak on. Ludzie zawsze go podzi- wiali, a on udawał, że tego nie dostrzega. Nie miałam nic przeciwko temu, naprawdę. Chciałam tylko, żeby dostrzegł urodę we mnie. Piękno, którego inni nie widzieli. Ale może on też nie mógł go dostrzec. A może to mu nie wystarczało. Rozumiem, powiedziałem w głowie. Pociąg zwolnił i czułem każdy przegub w jego ciele, kiedy ostrożnie wybierał drogę w labiryncie zwrotnic. Odell znowu westchnęła. Otwierając drzwi, powiedziała, że chce zerknąć na okolicę. Kiedy wróciła, powiedziała, że dojechaliśmy do wielkiego miasta. Mógł to być Ustion, ale nie była tego pewna. W każ- dym razie najrozsądniej byłoby wyskoczyć teraz, zanim platformy zostaną zrewidowane albo rozładowane. Chociaż pociąg nadal się poruszał, zeskoczyliśmy bez trudu na torowisko. Jakieś pół mili przed nami majaczyła w mroku stacja, a z jej przepastnego wnętrza dochodziło echo ochrypłego głosu odtwarzanego z taśmy magnetofonowej. Jakikolwiek bagaż pozostawiony bez opieki zostanie zniszczo- ny. Podniosła się mgła i wszystkie światła otoczyły zwiewne aureole. Pochyliwszy się, przeszedłem za Odell przez tory, a potem wspięliśmy się na mur z ciemnej cegły i zeskoczyliśmy na jakąś boczną uliczkę. Nie byliśmy przygotowani na to, co zobaczyliśmy za rogiem. Główną ulicą szli mężczyźni w czerwonych, wy- puszczonych na wierzch koszulach, z otwartymi puszkami piwa w dłoniach, demolując wszystko po drodze. Mijały ich pędem samochody z włączonymi klaksonami. Niektóre miały przymocowane do anten proporczyki, a inne wstęgi i szale uwiązane i trzepoczące w podkręconych szybach. Odell kupiła w kiosku gazetę. „The Ustion Gazette". Zgadła. Biorąc resztę od sprzedawcy, zapytała, co się dzieje. - Dziś wieczorem ważny mecz - powiedział. Daliśmy nurka do jakiegoś wejścia do sklepu, kiedy zbli- żyła się do nas chwiejnie druga grupa mężczyzn. Śpiewali dziwne, dzikie pieśni, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Z ostrzyżonymi na zero włosami i przepełnionymi uniesieniem twarzami wydawali się odcinać od reszty ludzi. Było to jakby podzielone królestwo w miniaturze - ta sama przynależność do grupy, ta sama głęboka potrzeba zjednoczenia się z innymi podobnymi sobie. Jeśli byłeś kibicem jakiegoś klubu piłkarskiego, to wszystkie inne zespoły trzeba było wyśmiać, wyszydzić i pobić. Trzymaliście się razem na dobre i złe. Radziliście sobie ze wszystkim, co niosło wam życie. Ze zwycięstwami i klęskami. Raz na wozie, raz pod wozem. Ludzie muszą się z czymś utożsamiać - powiedziała nam kiedyś panna Groves. Muszą czuć, że są częścią czegoś. Mężczyzna z ogoloną głową uniósł w górę pojemnik na śmieci i rzucił nim w szybę sklepu. Jego towarzysze zawyli z radości. Zaczęli skandować jego imię, rozbijając je na dwie głośne sylaby. Potem ruszyli w stronę stadionu, który wznosił się nad zabudowanymi domami szeregowymi ulicami jak wielki kocioł, bulgocący wściekle hałasem i światłem. W tej sytuacji Odell uznała, że najlepiej będzie usunąć się z ulicy. Znaleźliśmy hotel niedaleko stacji i zameldowaliśmy się jako pan i pani Burfoot, co było dla mnie zupełnie nowym nazwiskiem i wywołało u mnie niespodziewany dreszczyk emocji. Potem zjedliśmy kolację w barze na parterze. Wy- braliśmy stolik, skąd mieliśmy widok na ekran telewizora. Transmitowano mecz piłki nożnej. Kiedy usiedliśmy, obie drużyny wychodziły z tunelu, ochraniane z obu stron przez policjantów z tarczami i w hełmach z osłonami oczu. Na try- bunach już wybuchły bójki. Kamera skupiła się na tłumie, który popłynął jednocześnie w dwóch różnych kierunkach, co przywiodło mi na myśl falę odbijającą się od falochronu i spotykającą się z drugą, pędzącą do przodu. Zamówiliśmy steki zapiekane w cieście i frytki ze spisu potraw na czarnej tablicy za barem, a ja wypiłem kufel ciemnego, zwietrzałego piwa, czyli to, co żłopali inni mężczyźni. Kiedy zaczął się mecz, odwróciłem się tyłem do Odell - doskonały przykład cholerycznego zachowania, pomyślałem - i kiedy ponad go- dzinę później wychodziliśmy, nawet na nią nie zerknąłem. Byliśmy już w drzwiach, gdy usłyszałem przeciągłe gwizdy tłumu i obejrzałem się przez ramię. Z boiska znoszono jedną z gwiazd zespołu gospodarzy, zasłaniającą sobie rękami twarz. Pokazano w zwolnionym tempie powtórkę faulu. Obrońca drużyny przeciwnej powalił go na ziemię, a potem stanął z rękami wzniesionymi w górę, spodem dłoni do zewnątrz, jakby był niewinny i nie zrobił nic złego. Ci piłkarze przypominali dzieci, ze swoimi nieustannymi łgarstwami i nieustannymi napadami złości. Nigdy za nic nie ponosili winy. Chcieli, żeby wszystko uchodziło im na sucho. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w naszym pokoju, Odell zamknęła drzwi na klucz, a potem oparła się plecami o ścianę z założonymi do tyłu rękami. Przypomniało mi to na chwilę Sonyę - często stawała w taki sposób - ale porównanie to wydało mi się dziwne, nawet bezsensowne. Kochałem Sonyę, naprawdę, ale stała się dla mnie niematerialna, niezupełnie rzeczywista, jak prawie każdy aspekt życia, które wcześniej prowadziłem. Kiedy zastanawiałem się nad powrotem do Czerwonej Strefy, kiedy próbowałem sobie wyobrazić jego możliwe konsekwencje, mój umysł się zamykał. Doskonale wyrażało to pytanie, które zadała mi Odell — Chcesz się stąd wydostać czy nie? Tak, chciałem się wydostać z Żółtej Strefy, oczywiście, że chciałem, a mimo to nie potrafiłem sobie wyobrazić dalszego życia. Jeśli myślałem o ludziach, z którymi regularnie się spotykałem - Vishramie, Sonyi, Ken-necie Loamesie - to wydawali mi się zjawiskowi i ulotni jak duchy, podczas gdy prawdziwe duchy - Ob, Neg, Lam - były jak najbardziej materialne, a nawet - to naprawdę dziwne -w jakiś sposób szlachetne. Jeśli przeżyję, to kim właściwie będę? Z którą odmianą mojego ja zostanę? Jak się dostosuję Jo świata? Odwróciwszy się od Odell, podszedłem do okna. W oddali unosił się helikopter ze szperaczem wycelowanym dokładnie pod siebie. Podeszła i stanęła obok mnie. - Tylko obserwują tłum. Oczywiście. Mecz skończy się lada chwila. Mimo to, kiedy helikopter skręcił w naszą stronę, z pochylonym na dół dziobem i szperaczem przeczesującym ulice i budynki, oby- dwoje instynktownie cofnęliśmy się od okna. Gniewny terkot łopatek jego wirnika znalazł się nagle nad nami, wprawiając powietrze w wibracje. Zasłoniłem oczy, kiedy w pokoju rozbłysło oślepiające światło. Miałem wrażenie, jakby jakaś nadprzyrodzona moc wleciała przez jedną i wyleciała przez drugą ścianę, jakby nawiedziła nas istota, dla której beton i cement nic nie znaczyły. Helikopter odleciał, kierując się na północ, niezmordowany, badawczy. - Nie skończyłam opowieści o Luke'u - rzekła Odell. Zaciągnąłem zasłony, odcinając nas od nocy. - Nie jesteś za bardzo zmęczony? - spytała. Potrząsnąłem głową. Umościliśmy się na łóżku. Odell oparła się o poduszki i podciągnęła kolana pod brodę, a ja położyłem się na boku, podpierając ręką policzek. Lukę zostawił ją przed półtora rokiem i przez ten czas nie miała od niego żadnej wieści. Potem, pod koniec listopada, dzień po tym, jak widziała, że aresztuje mnie policja Niebie- skiej Strefy, pojechała na parę godzin do domu. Mieszkała w starej stacji benzynowej na przedmieściach Aquaville. Na parterze był nadal czynny warsztat samochodowy - pachniało olejem napędowym i farbą w aerozolu - ale na górze było jak na poddaszu, z okien znajdujących się po jednej stronie roztaczał się widok na pola. Właśnie przeglądała pocztę, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Był to Lukę. Jego ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a białka oczu wyglądały niemal jak poplamione. Powiedział, że ma kłopoty. Potrzebował jeszcze godziny i większej części butelki wina, by przejść do rzeczy. Jego dziewczyna miała zostać przenie- siona do innej strefy. Nie chciał jej stracić, więc ją ukrył. Kiedy Odell przypomniała mu o karze, która go za to czekała, warknął na nią. Tak, wiedział o karze. Wiedział. Potem znowu zniżył głos. Przeprosił ją. Był zmęczony. Nie spał. - Musisz mi pomóc - powiedział. Odparła, że nie może. Czy nie ma pojęcia, dla kogo ona pracuje? Okazało się, że nie - a zatem coś jednak przed nim ukryła! - ale kiedy doszedł do siebie po szoku wywołanym jej informacją, zaczął ją przekonywać, że to nawet lepiej. Nigdy nie podejrzewaliby osoby na takim stanowisku. Potrząsnęła głową. Nie mogła ryzykować. Kiedy podjął, niezbyt zdecydo- wanie, próbę zaszantażowania jej, straciła panowanie nad sobą. Wycofał się. - Nie wiem, co robić - powiedział po chwili. - Jestem taki bezradny. Na zewnątrz ostry wiatr chłostał popękany beton w miej- scu, gdzie stały dystrybutory benzyny. Na kałużach utworzył się lód, delikatny i przezroczysty jak naskórek. Włączyła grzejniki małym, szarym kluczem. Trochę w nich zabulgotało, ale wcale nie zrobiło się cieplej. Później Lukę zapytał, czy może u niej zostać na noc. Kiedy się zawahała, powiedział, żeby się nie martwiła. Rano odej- dzie. Dziwne, jak nadal ją ranił, jak takie słowa sprawiały jej ból. - Tak - powiedziała. - W porządku. - Chcesz, żebym spał na fotelu? - zapytał. - Jeśli chcesz, będę spał na fotelu. - Zmarzniesz - odparła. Wszedł pod koc. Jego ciało pachniało gałką muszkatołową, jak zawsze. Wiedziała, że nie powinna z nim spać, ale i tak to zrobiła. Nie zrobiła tego dla niego. Zrobiła to dla siebie. Nikt nie zadaje sobie nigdy trudu, żeby sobie wyobrazić, jak samotni są inni ludzie. Był prawie świt, kiedy zauważyła, że zniknęły te szaronie- bieskie opary, których kiedyś tak pragnęła. Obróciwszy się na łóżku, popatrzyła wprost na niego. Zobaczyła, jak drga jego skóra i jak Lukę stale chwyta rękami przez sen jakieś zjawy. Z jego ust dobiegły piskliwe protesty i błagania. Stał się taki, jacy powinni być flegmatycy - trwożliwy, bierny - ale w przeciwieństwie do większości z nich nie miał się na czym wesprzeć. Wczesnym rankiem stanęli obok myjni samochodowej. Duże, niebieskie szczotki wyglądały głupio, niestosownie, jak czyjeś wyobrażenie o dowcipie. Wiedziała, że widzi go po raz ostatni. Z jej oczu popłynęły łzy. Straciła go, ale nie dlatego płakała. Rozpaczała nad tym wszystkim, co nie miało się już powtórzyć. Rozpaczała, ponieważ wszystko ma swój kres, a nie chciała, by tak było. Położył jej rękę na ramieniu, a potem odwrócił się i zgarbio- ny z zimna odszedł przez parking o pofałdowanej powierzchni. Chociaż jej łzy dodały mu sił, wyglądał na człowieka, którego przerosły okoliczności, który zaraz załamie się pod ciężarem swojego istnienia. W tym momencie pojawił się, jakby cudem, autobus na ulicy. Lukę rzucił się w coś na podobieństwo biegu, machając ręką, ale autobus przejechał, nie zatrzymując się, i kiedy jego ręka opadła, Odell wróciła po schodach do siebie. Skubała róg hotelowego koca. W oddali zaryczała syrena, potem czknęła. - Co o tym myślisz? - zapytała. Spojrzałem na nią. Nie uważałem tego za historię miłosną, mimo charakterystycznego początku. Raczej za powiastkę umoralniającą. Ta szczególna substancja, która czyni nas jedynymi w swoim rodzaju, jest ograniczona, eteryczna. Może się rozproszyć niemal bez naszej wiedzy. Może całkowicie wyparować. W ciągu minionych kilku tygodni byłem tak wieloma różnymi osobami, a w końcu zostałem nikim. Odell wiedziała o tym i wykorzystywała historie z własnego życia, by pomóc mi dojść do siebie. Chciała przywrócić mi moje ja, ale powoli, łagodnie. W swoim czasie. - Myślisz, że to smutne - powiedziała. Skinąłem głową. - Dla kogo? Dla mnie? Dla niego, odparłem w głowie. - To prawda - rzekła cicho, patrząc przed siebie. Później, kiedy unosiłem się na skraju snu, usłyszałem znowu jej głos. - Tak - powiedziała. - Ja też tak uważam. O świcie niebo miało barwę popiołu rozsmarowanego na srebrze. Chodniki i rynsztoki zaśmiecone były pogiętymi puszkami po piwie i rozbitym szkłem. Niedziela. W mieście wyczuwało się atmosferę oszołomienia - jakby tymczasowe zdrętwienie nogi. Zastanawiałem się leniwie, kto wygrał mecz. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Opuściliśmy hotel wcześnie, tuż po siódmej; dziewczyna w recepcji stłumiła ziewanie, wręczając nam rachunek. Odell powiedziała mi, że większość ludzi zostanie w łóżkach aż do południa, odsypiając kaca. Był to dobry dzień na podróż. W kawiarni obok stacji kupiliśmy kanapki z boczkiem i herbatę, a potem ruszyliśmy główną ulicą, która prowadziła na południe. Wykrzywiałem twarz w stałym grymasie niezadowolenia i żułem gumę. Myślałem o moim krótkim pobycie w Athanorze i o tym, jak chroniły mnie wówczas sińce i zadrapania. Jeśli będę wyglądał wystarczająco niebezpiecznie, to będę bezpieczny. Przynajmniej w teorii. Bary były wciąż otwarte. Co jakiś czas szedł ku nam chwiejnym krokiem jakiś pijak z uniesionymi w górę i poru- szającymi się jak obłąkany semafor rękami, ale przechodzili- śmy automatycznie na drugą stronę ulicy, zanim się zbliżył. Ich przekleństwa docierały do nas jak światło odległych gwiazd - słabe wieści ze świata, który został już za nami. Odell i ja nie musieliśmy już nawet spoglądać na siebie. Teraz się rozumieliśmy. Omiatałem spojrzeniem ulicę, cały czas mając się na baczności. Jednocześnie szedłem nią tak, jakby nic nie mogło mnie nawet tknąć. O zmierzchu czułem w płucach ucisk spalin, które zmu- szony byłem wdychać, a stopy miałem obolałe od stąpania godzinami po bruku i asfalcie, westchnąłem więc z ulgą, kiedy Odell, która wydawała się niezmordowana, oznajmiła w końcu, że zatrzymujemy się na noc. Wybrała miejsce o nazwie Szybki Hotel, gdzie słowo Szybki zapalało się i gasło jak samochodowe światła stopu w korku ulicznym. Aby dojść do recepcji, która znajdowała się piętro wyżej, musieliśmy pójść alejką biegnącą wzdłuż jednego boku budynku. Dano nam pokój na trzecim piętrze, z okrągłym łóżkiem i pomarańczowym, kosmatym dywanem. Panowała tam aura pokoju wynajmowanego na godziny i jeśli wystarczająco szybko obróciłem głowę, to odnosiłem wraże- nie, że dostrzegam kątem oka zarysy poprzednich gości. Do pomieszczenia wchodziło się ze znajdującego się na zewnątrz tarasu. Oparłem się na parapecie, patrząc na całodobową stację obsługi samochodów i parking przed supermarketem. Naprzeciw stacji widziałem klub ze striptizem o nazwie Becz- ka Prochu. Czasami miałem ochotę zakwestionować decyzje Odell, ale nie byłem pewien, czy mam prawo to robić. Być może przyciągnęła ją do tego miejsca duża liczba kręcących się wokół osób, która zapewniała nam pewną anonimowość. Raz już mnie ocaliła, pomyślałem. Pewnie powinienem pokładać w niej więcej wiary. W rzeczywistości ocaliła mnie po raz drugi tego popołudnia. Szliśmy główną ulicą, po której czterech pasach jechała masa samochodów. Po lewej stronie, jakieś pięćdziesiąt stóp przed nami, płynęła rzeka, o lepkiej, gęstej jak zupa wodzie. W pew- nej chwili Odell zauważyła publiczny szalet. Był w centrum handlowym po drugiej stronie drogi. Powiedziała mi, żebym zaczekał. To potrwa tylko chwilę. Zaledwie zniknęła, kiedy wyczułem coś obok siebie, jakąś siłę czy nacisk. Obróciwszy się nieco, zobaczyłem na poziomie mojego łokcia twarz chłopca. Jego ciemnobrązowe oczy miały spłoszony wyraz, zęby były ob- nażone. Potem ktoś szarpnął moją rękę do tyłu i torba z białym ubraniem przepadła. Jednocześnie poczułem ręce sięgające do moich wszystkich kieszeni. Obróciłem się. Tuzin dzieciaków, z których najmłodsze miały pięć czy sześć lat, rozpierzchł się po chodniku. Chłopiec, który zwędził mi torbę, zbiegał stromym zboczem ku rzece. Reszta pobiegła za nim. Przez parę sekund widziałem świat jak przez dźwięko- szczelną szybę. Betonowy krajobraz. Niebo kremowe od miejskich wy- ziewów. Potem napłynęły z powrotem dźwięki - warkot pędzących samochodów, ryk jeszcze jednego nie znanego wielkiego mia- sta - a ja biegłem w stronę rzeki. Na skraju wody chłopcy roz- rzucili już zawartość mojej torby. Pochyliłem się bez namysłu i chwyciłem torbę, razem z płaszczem, długimi kalesonami i koszulą, a potem ruszyłem z powrotem zboczem w górę. Chłopcy pobiegli za mną, ich głosy były przenikliwe i ostre. Czułem, jak drobne są dłonie, które mnie ciągną i popychają. Ponieważ jednak ściskałem kurczowo mój dobytek, nie mo- głem się bronić. Kiedy wspiąłem się z powrotem na chodnik, zobaczyłem, jak Odell przemyka między samochodami w moją stronę. Wyciągnęła aerozol i psiknęła nim w twarze dwóch chłopców, którzy byli najbliżej. Zgięli się z wyciem wpół, przyciskając ręce do oczu. Pozostali cofnęli się. Przez pewien czas obserwowali nas z daleka, jakby zastanawiając się, czy nie ponowić ataku, a potem niechętnie się odwrócili. Może znajdą gdzie indziej lepsze łupy. Albo napotkają na słabszy opór. Zacząłem dygotać i nie mogłem nad tym zapanować. - Masz szczęście, że cię nie zranili - powiedziała Odell. -Te bandy dzieciaków mają często noże - albo pistolety. -Spojrzała na mnie surowo. - Następnym razem daj sobie spokój. - Później odprężyła się i uśmiechnęła. - Następnym razem będę chyba musiała wziąć cię ze sobą. Tak, pomyślałem, stojąc na tarasie i patrząc na parking, pewnie powinienem pokładać w niej więcej wiary. Wzięliśmy oboje prysznic. Potem, kiedy się ubraliśmy, Odell zabrała mnie do baru na parterze. O tak wczesnej porze nie było tam prawie nikogo, tylko starsza para na parkiecie z tyłu baru, szurająca nogami w blasku migających czerwonych i purpurowych świateł dyskotekowych. Gdy Odell zamawiała dla nas drinki, usiadłem w boksie i zacząłem błądzić wzrokiem po wnętrzu, starając się okazywać ponurą obojętność na wszystko, co widziałem. Patrzyłem na tę parę, która zdawała się sklejona. Kobieta miała zamknięte oczy, a jej głowa kołysała się na ramieniu mężczyzny, jakby była przywiązana sznurkiem do jej ciała. Nie tańczyli w rytm muzyki, która była ckliwa, sentymentalna, staroświecka. Odell wróciła z dwoma podwójnymi brandy. Ponieważ wy- dawałem się zaskoczony tym, że wie, co pijam, powiedziała mi, że pod koniec listopada piliśmy wspólnie brandy w pociągu. Znowu sięgnąłem myślami wstecz, ale bez względu na to, jak bardzo się starałem i wytężałem pamięć, nie mogłem dopa- sować tego, o czym mówiła, do niczego, co przeżyłem. Uśmiechnęła się. - Będziesz po prostu musiał uwierzyć mi na słowo. Powiedziała mi, że to część jej daru. Wiedziała, jak sprawić, by jej nie pamiętano. W miarę upływu czasu rozwinęła umie- jętność wymieniania uścisku dłoni bez zostawiania najsłab- szego choćby wspomnienia u osoby, z którą się witała. Podając rękę, jednocześnie wycofywała się z tego, uciekając, zarówno fizycznie, jak psychicznie, w najdalszy zakątek swojego ja. Powiedziała, że tak właśnie postąpiła ze mną w pociągu do Aquaville, a także parę tygodni wcześniej, na konferencji. - Naprawdę nie pamiętasz, co? - Potrząsnęła głową i sięg nęła po swój kieliszek. - Muszę być lepsza, niż myślałam. I zaczęła mi opowiadać historię o sobie, która oczywiście była też historią o mnie. Po raz pierwszy spotkała mnie, na bardzo krótko, na koktajlu w Sali Zgody, chociaż wykorzystała swój dar, żeby - jak to ujęła - „się oddalić". Polecono jej śledzić mnie, dopóki nie powrócę do Czerwonej Strefy. Nie miała wtedy pojęcia, jak długo będzie musiała wypełniać to zadanie! Poleciała do Congreve, tak jak ja, siedząc dwa rzędy przede mną. Oglądała pokaz sztucznych ogni i była na wyda- nym potem bankiecie. Kiedy wybuchła bomba, przebywała w klubie w podziemiach hotelu, nawiązując kontakty i bawiąc się z paroma innymi delegatami. - Jak ci już wcześniej powiedziałam - rzekła, pociągnąw szy tęgi łyk. Tak czy owak, od razu ewakuowano ich wszystkich. Póź- niej prześliznęła się przez policyjny kordon i zauważyła mnie na czternastym piętrze, kiedy wracałem do mojego pokoju - czyli szedłem w niewłaściwym kierunku. Dlatego właśnie zadzwoniła do Adriana Croya, który natychmiast powierzył jej rolę „cienia". Chociaż bardzo kluczyłem tamtej nocy, udało się jej nie stracić mnie z oka. Siedziała za mną, kiedy jadłem śniadanie w tamtym przydrożnym barze. Szła za mną, kiedy wspinałem się na wzgórza. Stała obok mnie podczas palenia zwierząt, wydarzenia, po którym miała koszmarne sny. Później zniknąłem w tłumie, a kiedy przybyła specjalna jednostka policji, nadal starała się mnie zlokalizo- wać. W chaosie, który potem się wywiązał, straciła ulubiony klejnot. Pierścień. Kiedy udało się jej stamtąd wydostać, ja kierowałem się już ku wybrzeżu... Odell nadal mówiła, ale przestałem jej słuchać. Wsunąłem rękę za koszulę i namacałem pierścień, który nosiłem na szyi. A więc nie odpływaj za daleko... Powinienem był się domyślić, że rzecz z takim napisem należy do flegmatyka. Rozwiązawszy węzeł, wyjąłem pierścień i podałem go jej. Najpierw, w mdłym świetle baru, wydawała się go nie poznawać. Potem wyciągnęła rękę i wzięła go ode mnie. Przez długi czas nic nie mówiła, siedząc ze zwieszoną głową, a potem podniosła na mnie wzrok. - To cud - powiedziała. Patrzyłem, jak wkłada pierścień na palec. - Najdziwniejsze w tym jest to - powiedziała - że mamy dowód, że powiedziałam ci prawdę. Wypiliśmy jeszcze parę kieliszków, żeby uczcić odzyskanie przez nią pierścienia, który, według mnie, połączył nas teraz nierozerwalnie, i kiedy Odell zamawiała którąś z rzędu kolej- kę, trzecią czy czwartą, usłyszałem, jak jakiś mężczyzna przy barze pyta, czy z nim zatańczy. Odpowiedziała, że przeprasza, ale jest z kimś. Mężczyzna wydawał się zaprzyjaźniony z barmanem, i jednocześnie kierownikiem hotelu, ponieważ wymienili parę słów i roześmiali się. Potem ten facet podszedł do boksu, w którym siedziałem. Był w niebieskich dżinsach ze skórzanym pasem ze sprzączką w kształcie sępa. Miał buty ze skóry krokodyla o tak ostrych szpicach, że można by je było umoczyć w atramencie i nimi pisać. Pomyślałem o książce, którą zrobił Victor. Jakie historie opowiadałyby te buty? - Ty z nią jesteś? Podniósł rękę z kciukiem skierowanym w tył, za ramię, ale nie byłem taki głupi, żeby spojrzeć tam, gdzie wskazywał. Nie spojrzałem mu też w oczy. Zamiast tego patrzyłem na jego drugą rękę, która zwisała koło biodra, z palcami zginającymi się i wyprostowującymi, jakby chciały się uwolnić. - Nie masz nic przeciwko temu, że z nią zatańczę, co? Chociaż nadal rozbrzmiewała muzyka, wezbrała pod nią cisza, która sprawiła, że melodia stała się wojownicza i głucha. Tylko sekundy dzieliły nas od sytuacji, przed którą ostrzegała mnie Odell. Odstawiłem kieliszek i wstałem. Tamten się cofnął. Pewnie miał nadzieję, że będzie musiał się bronić. Pewnie chciał bójki bardziej niż tańca. Jego napinające się palce nie byłyby usatysfakcjonowane, dopóki by do tego nie doszło. Ale ja tylko obszedłem go i ruszyłem do wyjścia. Nie dotknąłem go ani nawet nie otarłem się o niego, w żaden sposób nie zdradziłem, że go zauważyłem. Równie dobrze mógł być kolumną albo filarem. Równie dobrze mogłem chodzić we śnie. Kiedy pchnąłem drzwi, zaczął coś mówić podniesionym z niedowierzania głosem, ale pozwoliłem, by zatrzasnęły się za mną, ucinając w połowie jego zdanie. Na zewnątrz mżyło. Skręciłem szybko za róg i poszedłem alejką do hotelu. Na głównej ulicy syczały samochody, jakby wiozły węże. Kiedy znalazłem się w pokoju, zamknąłem drzwi na klucz, jak kazała mi Odell, potem usiadłem na brzegu łóżka, a moje oczy co i rusz kierowały się w stronę drzwi. Ich nieruchomość wydawała się tymczasowa, nietrwała. Cały czas spodziewałem się, że cienkie drewno zostanie roztrzaskane i bryzgnie do środka, obsypując mnie drzazgami, ale nie po- trafiłem sobie wyobrazić, kto czy co pojawi się w tej dziurze. Może nikt, nic. Słup ciemności. Kawałek nocy. Siedziałem bez ruchu. Mijały minuty. W pewnej chwili podniosłem rękę, żeby sprawdzić, która jest godzina, ale mój zegarek nie miał wskazówek. Wreszcie sięgnąłem po pilota. W telewizji był wrestling. Potężni mężczyźni z lnianymi grzywami odbijali się od siebie, a ich ciała miały barwę pieczonych kurczaków. Ściszyłem dźwięk. Za ścianą słyszałem serię ochrypłych, rytmicznych krzyków. Najpierw myślałem, że ludzie w sąsiednim pokoju uprawiają seks, ale trwało to o wiele za długo. Ktoś musiał włączyć jeden z wielu kanałów dla dorosłych. Zapaśnicy ze spieczoną skórą, nieustanny mechaniczny orgazm - wpadłem w jakiś trans. Tak głęboki, że kiedy ktoś wymówił szeptem moje imię, omal nie wyskoczyłem z łóżka. Otworzyłem drzwi i prześliznęła się obok mnie Odell. Za- nim znowu zamknąłem drzwi na klucz, była już w łazience i otworzyła kran. Słyszałem, jak pluje. Stanąwszy w drzwiach łazienki, patrzyłem, jak myje twarz i ręce. - Nie pytaj - powiedziała. Czegoś w niej nie rozumiałem. Najwyraźniej uważała, że wygląda dziwnie, a może nawet nie jest naprawdę brzydka, ale to właśnie wrażenie zaskakującej wyjątkowości przyciągało do niej wzrok i nie pozwalało go oderwać. Pamiętałem, co mówiła o Luke'u, o tym, jak przyćmiewał ją wyglądem. Jej uroda była może zawoalowana, nieprzenikniona, ale dla mnie niewątpliwa. I jeszcze coś. Odell uważała, że kiedy powiedziała Luke'owi, co potrafi robić, straciła otoczkę ta- jemniczości. Może w jego oczach. Ale prawdziwej tajemnicy nie da się przeniknąć tak łatwo ani rozszyfrować od razu. Była tak samo częścią niej jak piegi czy drobne zmarszczki pod oczami. Wyszła z łazienki, końcówki jej włosów były ciemne i mo- kre. Kiedy zdjęła kurtkę i pozwoliła jej osunąć się na podłogę, wziąłem ją w ramiona. Poczułem, jak zesztywniała - może myślała o tym, żeby mnie odepchnąć - ale w następnej chwili opuściło ją całe to napięcie i rozluźniła się. Nie możesz wszystkiego robić, powiedziałem w głowie. - Co mówisz? - zapytała. - Coś mówisz? Przez moją koszulę przenikało ciepło jej oddechu. Skupi- łem uwagę na częściach jej ciała, które dotykałem - łopatce, krzyżu. Pod prawą ręką czułem jej kręgosłup, a koniuszek mojego środkowego palca nosił delikatny odcisk jej kręgu. Miałem erekcję. Nie chciałem, żeby doszło do czegoś takiego. Tymczasem jej ciało znowu zesztywniało, ale wydawało się jakoś czujne, jakby słuchało mojego. Pocałowałem ją w czubek głowy, gdzie miała przedziałek, a potem w zewnętrzny brzeg ucha. Czułem zapach piwa i dymu z baru, a woń jej czystej skóry pod tym zapachem przypomniała mi, że miała zaledwie kilka godzin, kiedy podniesiono ją do okna łodzi mieszkalnej, żeby zobaczyła padający śnieg. A teraz mnie odepchnęła. - Co robisz? - powiedziała. Me wiem, odparłem w głowie. Usiadła na łóżku. Kiedy się pochyliła, żeby rozsznurować buty, włosy opadły jej na oczy. Usiadłem obok niej i odgar- nąłem jej zwisające kosmyki za uszy. - No nie, jeszcze i ty - powiedziała. Tak, ja, powiedziałem. Ja bardziej niż ktokolwiek. Pochyliłem się, żeby pocałować ją w usta, a ona się nie odsunęła. Wargi miała zimne, dużo zimniejsze niż całą resztę. Zastanawiałem się, czy już się wycofała, czy już -jak ona to nazwała? - „się oddaliła". - Ktoś kiedyś powiedział - mruknęła - ktoś powiedział, że moja twarz wygląda jak jeden z tych znaków drogowych na wsi, do których ludzie strzelają ze śrutu... Pogłaskałem twarz, o której mówiono takie złe rzeczy. Leżała na narzucie z rękami założonymi za głowę. Pochy- liłem się i przycisnąłem usta do mlecznej, wewnętrznej strony jej nadgarstka. Była zupełnie nieruchoma, miała płytki oddech. Powoli rozpiąłem jej czarny blezer. Pod spodem miała podkoszulkę w barwie khaki. Wyciągnąłem ją ze spodni i pod- ciągnąłem tak, że zobaczyłem brzuch. Pocałowałem pulchne ciało wokół pępka. Przeniknęło ją drżenie, gdzieś w głębi, pod powierzchnią ciała. Na skórze między żebrami widać było uderzenia jej serca, drganie w bębnie jej ciała. Pocałowałem ją w tym miejscu. Poczułem ustami bicie jej serca. Me przypominasz żadnego znaku, jaki kiedykolwiek wi- działem. Jej ręka pojawiła się z mojej lewej strony jako powoli po- ruszająca się niewyraźna plama i spoczęła na moim karku. Teraz ja z kolei znieruchomiałem. Czekałem na to, co zrobi. W tym momencie na tarasie na zewnątrz rozległy się kroki. Miałem nadzieję, że miną nasze drzwi - za naszym pokojem było wiele innych - ale zatrzymały się i ktoś zapukał stanowczo dwa razy. Dłoń Odell stężała na moich włosach. Miałem się nie ruszać. Pukanie powtórzyło się, tym razem silniejsze. - Otwierać. Leżeliśmy na łóżku z twarzami zwróconymi w stronę drzwi. - Wiem, że tam jesteście. Był to głos kierownika, mężczyzny, który obsługiwał nas w barze na dole. Poruszył klamką, potem zaklął pod nosem. Nastąpiła kolejna chwila ciszy, podczas której nic się nie działo. W końcu jego kroki się oddaliły. Odell podniosła się. Nie patrząc na mnie, wepchnęła z powrotem podkoszulek w spodnie, a potem pochyliła się szybko i zasznurowała buty. Przez chwilę siedziała z rękoma opartymi na kolanach. Potrząsnęła głową. - Będziemy musieli stąd odejść - powiedziała. Włożyła kurtkę. Podniósłszy ciężką, szklaną popielniczkę, która stała na telewizorze, podeszła do drzwi i nasłuchiwała przez chwilę, a potem odtworzyła je i wyjrzała. Stałem za nią z torbą w ręku. Chociaż deszcz przestał padać, słyszałem wszędzie kapiącą wodę. Lśniły samochody zaparkowane przed supermarketem. W powietrzu unosił się osobliwy, egzotyczny zapach benzyny. Poszedłem za Odell w stronę schodów. Na pierwszym piętrze przeszliśmy na palcach obok drzwi, które prowadziły do recepcji. Potem zeszliśmy jeden bieg w dół, na poziom ulicy. Przystanęliśmy w cieniu. Nie było nikogo w pobliżu. Odell postawiła popielniczkę na ziemi u podstawy muru, a potem pomknęła alejką na parking, gdzie przykucnęła między dwoma samochodami. Znalazłem się tam zaledwie sekundę za nią. W połowie parkingu obejrzeliśmy się do tyłu. Kierownik stał u podnóża schodów. Jego brzuch sterczał do przodu, ale głowa była zwrócona w bok, nos uniesiony, drapieżny. Kiedy patrzyliśmy, dołączyło do niego dwóch mężczyzn. Mógłbym się założyć, że jeden z nich miał buty z krokodylowej skóry. Pochyliwszy się, kierownik podniósł popielniczkę. Wydawał się przez chwilę ją badać, z brodą wciągniętą w rozpięty kołnierzyk koszuli, potem jego ręka odskoczyła w bok i po- pielniczka wylądowała na końcu alejki, dzwoniąc tępo, jak młot spuszczony na kowadło. Kierowaliśmy się ku stacji obsługi, trzymając głowy poniżej poziomu okien samochodów. Nadal zgięci wpół, okrążyliśmy podjazd, dystrybutory oświetlone ostrą, fio- letoworóżową poświatą, i zatrzymaliśmy się pod boczną ścianą baru. Do połowy wypalone papierosy, zapach moczu. Zużyta strzykawka. Odell położyła rękę na moim ramieniu. Jej spojrzenie zatrzymało się na rzędzie motocykli, które stały pod barem. Wyglądały dziwnie muskularnie, lśniąc w zmysłowym świetle swoimi cielskami. Powiedziała mi, żebym się nie ruszał, dopóki nie da mi znaku, ale wtedy będę musiał działać szybko. Oparłem się o ścianę, wbijając wzrok w wejście do hotelu. Mężczyźni zniknęli. Był tam teraz tylko żółty prostokąt, podzielony przez stopnie schodów na poziome odcinki. Jakże żałowałem, że opuściliśmy ten pokój na trzecim piętrze. Nie wiedziałem, co się stanie w tamtym łóżku, i jeśli trafnie zinterpretowałem zachowanie Odell, ona też nie wiedziała, ale ta niepewność była inspirująca, cudowna - sama w sobie była niejaką przyjemnością. Kto mógł powiedzieć, dokąd to mogło doprowadzić? I wtedy rozległo się to pukanie do drzwi, ten głos, i cała sytuacja natychmiast się zmieniła. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś się powtórzy coś tak nieprawdopodobnego, tak subtelnego. Odwróciłem się, by spojrzeć, gdzie poszła Odell. Kręciła się koło motocykla z wymalowaną na baku nagą kobietą. Ta kobieta się paliła. Pod płomieniami, które lizały jej uda, były słowa Płoń Kotku Płoń. Przerzuciwszy nogę przez siodełko, Odell sięgnęła ręką w dół. Usłyszałem nagły warkot, niski, gardłowy. Zanim zdążyłem się zorientować, jak to zrobiła, kiwała na mnie ręką. Podbiegłem i usadowiłem się za nią. Zanim się połapałem, byliśmy już na głównej ulicy, pędząc pięćdziesiąt mil na godzinę, a jej włosy chłostały mnie po policzkach. Miałem wrażenie, że podążam za nią przez las, a z ciemności wyskakują ku mnie gałęzie. Kiedy otworzyłem usta, wypełnił je wiatr. Wjechaliśmy na autostradę. Ruch zmalał prawie do zera. Było późno, prawie druga w nocy. Od czasu do czasu ogląda- łem się, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie ściga - ci mężczyźni z hotelu, motocykliści z baru - ale droga pozostawała pusta. Wszystko z tyłu wydawało się jakieś zbyt bliskie, jakby to, od czego uciekaliśmy, było tuż za naszymi plecami. Trzydzieści mil od stolicy skręciliśmy na wjazd na rondo. Kiedy przejeżdżaliśmy wiaduktem nad autostradą, zobaczyłem na północy rój pojedynczych świateł. Oderwałem jedną rękę od pasa Odell i wskazałem jej te światła. Mogła przyspieszyć. Kiedy te motocykle dojechałyby tam, bylibyśmy już daleko. Zamiast tego zahamowała i włączyła jałowy bieg. Zgasiła światła, ale zostawiła silnik włączony. Kiedy później o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że zro- biłbym to samo. Należało ustalić, gdzie są ścigający. Gdybym pozostawił to mojej wyobraźni, nie potrafiłbym uwolnić się od przekonania, że w każdej chwili mogą się pojawić. Słyszałem ich teraz, dźwięki silników zlewające się w jeden niski pomruk. Czy mogli nas dostrzec z dołu? Czy w ogóle pomyśleli, żeby spojrzeć w górę? Czy przyszło im do głowy, że możemy ich obserwować? Najwyraźniej nie. Jeden po drugim przemykali pod wiaduktem. Dudnienie motocykli odbijało się od niego krótko, ale z jakąś trzewiową siłą, jak seria uderzeń. Potem byli już za nami, kierując się na południe. Oczywiście mogli nas wcale nie ścigać. Mógł to być zupeł- nie inny gang motocyklowy. Patrzyłem, jak ich tylne światła toną szybko w mroku nocy - garść czerwonych jagód wrzu- conych do ciemnej wody. Rozległ się szczęk, kiedy Odell przełączyła na pierwszy bieg. Przez następną godzinę wybierała mniej oczywiste drogi i przestrzegała ograniczeń prędkości. Obejmowałem ją ramionami w pasie i przylegałem górną częścią ciała do jej pleców. Oboje trzęśliśmy się z zimna. Miałem wrażenie, jakby niektóre części mojego ciała były powleczone metalem. W końcu, o pół do czwartej, wjechaliśmy do centrum miasta - nareszcie byliśmy w Thermopolis - okna sklepów były oświetlone, ale wokół nie było nikogo, motocykl sunął na niskim biegu, a jego silnik strzelał i trzaskał w tej niesa- mowitej, jarzącej się ciszy. - Opowiem ci jeszcze jedną historię - rzekła Odell. - To już ostatnia. Zatrzymaliśmy się w Hyatt Regency za specjalną, week- endową opłatę. Leżąc w łóżku na dwudziestym siódmym piętrze, przy odsłoniętych oknach, patrzyłem na las betonu, szkła i stali. Zostawiono na noc zapalone światła w biurach w przemyślanym, jak sobie wyobrażałem, układzie. Ich prawdziwe znaczenie mogli odszyfrować tylko ci, którzy na- leżeli do wielkiej finansjery. Odell leżała obok mnie, świeżo po wyjściu spod prysznica, z ręcznikiem owiązanym wokół głowy jak turban. Jak przetrwałbym bez jej opowieści? Jak przetrwałbym bez niej? Godzinę wcześniej podeszła do mnie, gdy stałem przy oknie. Pomiędzy dwoma wieżowcami można było z trudem do- strzec rzekę, rozpoznawalną tylko dzięki brakowi świateł. Za nią leżały mroczne, otoczone samobójczą aurą tereny Cledge. Ponieważ nasz pokój wychodził na wschód, nie mogliśmy zo- baczyć Czerwonej Strefy, ale była tam, nie dalej niż milę za nami. - Niedaleko - mruknęła Odell. Chociaż wiedziałem, o czym mówi, nie mogłem się z nią zgodzić. Dystans, który musiałem pokonać, wydawał się tak duży jak nigdy dotąd. Już sama perspektywa przekroczenia granicy wywoływała lęk i zniechęcenie - nie zapomniałem o tych pogranicznikach z Żółtej Strefy - a co będzie, jeśli mi się uda? Co się potem stanie? Kiedy szepnąłem sam do siebie słowo „dom", poczułem panikę i nagły zawrót głowy. Odell przekręciła się na łóżku i spojrzała na mnie. - Ta opowieść zaczyna się dość gwałtownie. W porządku, powiedziałem w głowie. Jestem gotów. Ten mężczyzna ją uderzył, kłykcie zaciśniętych palców jego prawej dłoni były twarde jak brąz albo kamień; buczało jej w uchu, czaszka za nim była odrętwiała. Teraz znowu zbliżył się do niej, jego barki i ręce wisiały groźnie nad nią. Kiedy podniósł pięść, by ponownie ją uderzyć, zsunęła się z kanapy na dywan. Zamachnął się i chybił. Wytrącony z równowagi impetem trafiającego w pustkę ciosu, zatoczył się na lampę. Zleciał z niej poziomo abażur, jak kapelusz zdmuchnięty z głowy przez wichurę. Lampa przechyliła się, goła żarówka roztrzaskała się o ścianę. Odell pamiętała, jak patrzyła na spadające na podłogę płatki szkła. Ciemność wypełniły krótkie, ordynarne słowa - za kogo ją uważa i co jej zrobi. Wszędzie unosił się odór jego oddechu, gęsty opar piwa i whisky. Całe powietrze, którym oddychała, wydobywało się z jego płuc. Podniosła się na nogi i odsunęła, z rękami po obu stronach bioder, skierowanymi wnętrzem dłoni do tyłu, macającymi ścianę. Była już wiele razy w Żółtej Strefie, a mimo to zawsze zapominała o powszechnej tam przemocy, o tym, jak szybko do niej dochodziło. Była niczym krew w tętnicach. Zawsze o tym samym, wysokim ciśnieniu. Wystarczył ułamek chwili, by wybuchła. Zobaczyła, że mężczyzna ma coś w ręku, wyrwany z wideo przewód. Wtyczka zbliżyła się do niej z sykiem, jak tępa głowa węża. Obróciła się, by jej nie dosięgła. Zęby węża ugryzły powietrze i wycofały się, przygotowując do następnego ude- rzenia. Gdyby chciała, mogłaby uciec. Mogła zrobić pewne rzeczy. Ale wtedy ujawniłaby mu swój sekret, wtedy poznałby prawdę, a i tak znało ją już za wiele niepowołanych osób. W końcu ściana za nią ustąpiła. Odell zbiegła do holu. Przed nią znajdowały się drzwi frontowe. Przemknęła obok ich framugi jak woda obok głazu. Na klatce schodowej szumiał prąd o niskim napięciu. Dochodził skądś zapach smażonego czosnku. Pędziła, biorąc po dwa, trzy stopnie naraz, omal nie zwichnąwszy nogi w kostce na pierwszym podeście. Nie pamiętała, żeby wchodziła po schodach na górę. Zapewne pojechali wcześniej windą. Słyszała, jak mężczyzna wpada na podest, jego głos unosił się w przyćmionym świetle nad jej głową. Nadal wyliczał wszystko, co jej zrobi. Raczej wszystko, czego nigdy nie zrobi. Nie mogła uwierzyć, że omal się z nim nie przespała. Zdumiewała ją teraz sama myśl o tym. Znalazłszy się na parterze, zwolniła. Była osobą obcą, intruzem; gdyby ją zdemaskowano, prawdopodobnie zostałaby zlinczowana. Wynalazła dla siebie rolę. Wybrałam się wieczorem do miasta, pomyślała. Dobrze się bawiłam, ale jest już późno, więc wracam do domu. Skinęła głową nocnemu portierowi siedzącemu w swojej budce. Zignorował ją. Na- cisnęła guzik na ścianie, który otworzył drzwi, i wymknęła się na ulicę, której wilgotne, zadymione powietrze od razu ją wchłonęło. Zerknęła przez ramię na budynek, z którego przed chwilą wyszła. Włączyło się światło alarmu, ale nie było widać mężczyzny, którego imię już zapomniała. Wątpiła, czy zechce ją ścigać. Powinien już sobie uświadomić, że jest dla niego za szybka. Człowiek w jego stanie miał szansę tylko w ciasnej przestrzeni. Nigdy nie powinna się była zgodzić na pójście do jego mieszkania. Była w tym mieście nielegalnie, na pierwszym od wielu miesięcy wypadzie na terytorium choleryków, a on — z brązowymi, odgarniętymi do tyłu włosami, tak że ukazywały szerokie, czyste czoło, i oczami niebieskimi jak skrzydło sójki, klasycznie urodziwy, niemal jak głupek - zapytał, czy może jej postawić drinka. Oczywiście był pijany, ale kto w Żółtej Strefie nie był pijany w sobotni wieczór? - Dlaczego chcesz mi postawić drinka? - zapytała. - Bo jesteś inna. - Inna? - Nie taka jak reszta. Jesteś wyjątkowa. Tu masz rację, pomyślała. Kupił jej drinka o truskawkowym smaku, z miniaturową papierową parasolką, pochyloną wesoło nad brzegiem szklanki. Zapytała go, czym się zajmuje. Powiedział, że jest strażakiem. W ubiegłym roku wezwano go na miejsce kata- strofy kolejowej. Udała, że pamięta ten wypadek. Opowiadał jej o ciałach, jak stopiły się ze sobą, uniemożliwiając identy- fikację ofiar. Potem kupił jej jeszcze jednego truskawkowego drinka z parasolką. Poszła z nim do jego mieszkania. W dużym szklanym zbiorniku w salonie przemykały w tę i z powrotem kręte, błyszczące kształty. - Węgorze elektryczne - powiedział, posyłając jej dziwne spojrzenie. - Sprowadzone z Niebieskiej Strefy. Myślała, że ją przejrzał, ale chciał jej tylko zaimponować. Potem rzucił się na nią, łapiąc ją jedną ręką za pierś. Próbowała go odepchnąć, ale się roześmiał i przyciągnął ją brutalnie do siebie. Chlusnęła mu drinkiem w twarz. Wtedy ją uderzył. Nie, stanowczo nie powinna była z nim iść. Niektórzy powiedzieliby, że zachowała się przewrotnie albo wręcz idio- tycznie, ale lubiła myśleć, że potrafi się wykaraskać z każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji. Zrobiła się jednak zbyt pewna siebie. Myślała, że ze wszystkim może sobie poradzić. Czasami coś musiało sprowadzać ją na ziemię. Na chodniku przed budynkiem rozejrzała się w prawo i w lewo, badając otoczenie. Ulice nie były bezpieczne, bez względu na to, czy były na nich kamery policyjne czy nie. W żadnym miejscu publicznym nie było bezpiecznie. Mimo to stała przez chwilę nieruchomo, dopóki nie wydłużyły się przerwy między uderzeniami jej serca. Dotarł do niej szelest banknotów, brzęk monet. Fale uderzeniowe spowodowane uderzeniem jego pięści. A może, pomyślała, jest to ścieżka dźwiękowa Żółtej Strefy. Wsłuchaj się uważnie, a usłyszysz dźwięk tych wszystkich mnożących się pieniędzy. Wytęż uszy, a usłyszysz bogactwo. Ruszyła dalej. Leżała przed nią granica, wysoki, jasny mur ze zwojami drutu kolczastego na szczycie. Widziała też wieżyczkę straż- niczą. Przysadziste ciało, patykowate nogi. Wyglądała jak gniazdo zbudowane przez pająka na nocnym niebie. Na samym przejściu opuszczony był jaskrawożółty szlaban, blokujący jej drogę. W jasnym cylindrze posterunku zawieszonym nad przejściem stał uzbrojony strażnik jak eksponat wystawowy w muzeum. Pozwoli jej przejść tylko wtedy, jeśli będzie miała dokumenty. Oczywiście nie miała dokumentów. A oto następnych dziewięćdziesiąt sekund z punktu wi- dzenia tego strażnika: Zerknął na drogę i wydało mu się, że widzi idącą w jego stronę młodą kobietę. Kiedy jednak wyszedł z wartowni z bro- nią gotową do strzału, droga była pusta. Krzyknął do kolegi z wieży strażniczej: Widzisz coś? Dobiegła go odpowiedź: Tylko czubek twojej pierdolonej głowy. Łysiejesz, wiesz? Strażnik wzruszył ramionami. Nadal jednak nie mógł oderwać oczu od tego kawałka drogi. Nie mógł się pozbyć uczucia, że ktoś tam jest. Albo był. Akurat kiedy się odwracał, by poszukać pociechy w swojej gazecie i kubku herbaty, owionął go lekki wietrzyk. Podniosły mu się włosy na czole, poruszyła się nawet sztywna szczecina wąsów. Był to tylko podmuch wiatru, a jednak wydało mu się, jakby ktoś przemknął koło niego. Miał wrażenie, jakby ktoś go dotknął. Podniósł rękę i otarł twarz, jednym, szybkim ruchem dłoni, a potem znowu spojrzał na drogę, ale tym razem jego wzrok był rozbiegany, nie skupiał się na żadnym przedmiocie. Strażnik pozostał przez pewien czas w tej pozycji, jakby wierzył, że w końcu pojawi się jakieś wyjaśnienie. Wiatr ucichł. Powietrze było nieruchome. Coś zmieniło się na samym skraju jego pola widzenia, coś drobnego, prawie niedostrzegalnego, ale wyćwiczono go, by zwracał uwagę na takie szczegóły. Spojrzał przez ramię na szeroki, ponury pas ziemi niczyjej. Za betonowymi przeszko- dami i polem minowym, za elektryczną barierą broniącą wstę- pu do Czerwonej Strefy, zamajaczyła dziwnie znajoma postać oddalającej się niespiesznie, wyprostowanej kobiety... Spróbował krzyknąć: - Stój! - ale słowo to wydobyło się ochrypłe, zduszone, jak gdyby miał flegmę w gardle. Strażnik na wieży przyjrzał mu się badawczo. Mówiłeś coś? Potrząsnął głową. Ta kobieta to była ona. Właśnie przekroczyła nielegalnie granicę. Złamała jedyne prawo, które naprawdę się liczyło. Nazywała się Odell Burfoot i była cieniem. Mówiono jej, że są inni tacy jak ona, ale nigdy kogoś takiego nie spotkała. Kiedy leżałem w łóżku hotelowym bliski zaśnięcia, zdałem sobie w końcu sprawę z tego, co robi Odell - co w rzeczywi- stości cały czas robiła. Nie opowiadała mi tych historii po to, żeby mnie rozerwać i odwrócić moją uwagę od tego, co mnie spotkało (chociaż oczywiście spełniały one również tę funkcję). Nie, każda opowieść ma konkretny cel. Niektóre mają stworzyć atmosferę spokoju i zaufania. Inne mają po- cieszać, ostrzegać czy zachęcać. Różne sytuacje wymagają różnych opowieści, a na każdą z nich przypada właściwa chwila. Na przykład opowieści o wojnie poprzedzają wojnę. Opowieści o śmierci snuje się po pogrzebie. Ale jeśli chcesz, by coś się stało, opowiadasz historię, w której to „coś" się dzieje. Weźmy ostatnią historię Odell. Weszła do jaskini lwa i wyszła z niej cało. Zadanie, które nas czeka, mówiła, może być niebezpieczne, ale nie jest to niebezpieczeństwo nie do pokonania. Musimy w siebie wierzyć, nie popadając jednak w samozadowolenie. Powinniśmy być pewni siebie, ale nie zuchwali. Opowieść tego rodzaju miała wymiar magiczny czy duchowy, jak przystało tradycji flegmatycznej, z której się wywodziła. Rzucała urok na ludzi, którzy jej słuchali, umożliwiając im dokonywanie czynów podobnych do opisa- nych. Obdarzała ich również błogosławieństwem. Krótko mówiąc, działała jak katalizator, inspiracja i samospełniająca się przepowiednia. Ważna wydawała się też kolejność, w której opowiadała swoje historie. Pierwsza była osadzona w odległej przeszłości. Druga dochodziła do czasów obecnych, ale w okrężny, niemal przypadkowy sposób, jakby po to, by rozproszyć niepokój. Trzecia kończyła się raptownie, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Ujęte jako pewien ciąg, prowadziły do bieżącego zadania i wiedziałem, że zawarte jest w nich wszystko, czego potrzebuję, wystarczy tylko przyjrzeć się im uważnie. Jak każda dobra gawędziarka, Odell oparła się pokusie dosłownego wyłożenia mi tego wszystkiego. Jeśli wiedzę przekazywano w taki sposób, była bezcenna. Odell wykazała się intencją, cierpliwością. Pozwoliła, żebym sam wszystko dostrzegł. Nazywam się Odell Burfoot i jestem cieniem. Mówią mi, że są inni tacy jak ja, ale nigdy kogoś takiego nie spotkałam. Tego wieczoru włamaliśmy się do opuszczonego domu przy granicy. Znaleźliśmy rozbite okno w tylnej ścianie na parterze i wleźliśmy przez nie do kuchni. Wokół kranów owinął się bluszcz. W rowkach suszarki z nierdzewnej blachy leżały martwe owady. Pod przeciwległą ścianą stała lodówka z ot- wartymi szeroko drzwiami, jak człowiek sprzedający zegarki przypięte do podszewki płaszcza. Poszedłem za Odell kory- tarzem, który biegł obok dwóch czy trzech ciemnych pokoi, a dalej wychodził na hol z podłogą z ułożonych w szachownicę płytek. Dominował tam suchy, pieprzny zapach gipsu, kurzu, pajęczyn. Przez okienko nad drzwiami wejściowymi wpadała nieziemska poświata, iskrząca się jak kwarc, przypominając mi, że punkt kontrolny jest tuż za drzwiami. Wspięliśmy się po schodach na górę. Dotarłszy na pierwsze piętro, weszliśmy do pokoju, którego trzy wysokie okna wpuszczały ukośne prostokąty światła. Podszedłem po gołych deskach do okna i stanąłem z jego jednej strony. Naprzeciw budynku, nie dalej niż sto stóp, wznosił się betonowy mur. Przy szlabanie stała grupka pograniczników z Żółtej Strefy. Widziałem, jak jeden z nich się śmieje, a potem grozi palcem. Jego koledzy wymienili znaczące spojrzenia. Byłem tak blisko. Za nimi, bardziej na lewo, nad ulicą wznosił się wiadukt z po- krytej sadzą cegły. Kiedyś przejeżdżały tędy pociągi, łącząc północne przedmieścia ze starą metropolią, ale zburzono ten odcinek, by przeprowadzić granicę, i teraz tory urywały się nagle w powietrzu. Istniejący łuk wiaduktu, chociaż monu- mentalny, nie służył niczemu, jedynie obramowywał widok opustoszałej ulicy biegnącej wzdłuż muru. Zapomniałem już, jak wyglądają granice miasta. Spowite w bezlitosnej poświacie sali operacyjnej, są widnymi, odludnymi miejscami. Cofnąwszy się w głąb pokoju, otworzyłem torbę i wyjąłem moje białe ubranie. Kiedy się przebrałem, Odell udzieliła mi ostatnich wska- zówek. Powiedziała, że przekroczy granicę pierwsza. Mogę patrzeć, jeśli mam ochotę. Sprawdzić, czy Croy słusznie twierdzi, że Odell „umyka uwadze". Kiedy znajdzie się po drugiej stronie, powinienem odczekać pięć czy dziesięć minut, a potem iść za nią. Spotka się ze mną za granicą. Wziąłem jej dłoń w moje dłonie i odwróciłem wnętrzem do góry, jakbym chciał przepowiedzieć jej przyszłość. Patrzyłem w nią tak intensywnie, że miałem wrażenie, iż lecę w dół. - Na razie - powiedziała. Wyjęła łagodnie dłoń z mojego uścisku, a potem odsunęła się ode mnie i wyszła z pokoju. Miałem ogromną ochotę pobiec za nią. Zamiast tego zmusiłem się do przeniesienia wzroku ku oknu. Płaszcz wydzielał zjełczałą woń. Przynajmniej to nie będzie udawane. Spojrzałem za ziemię niczyją. Za betonowy- mi murami i elektrycznymi ogrodzeniami, za niesamowitą księżycową poświatą, widać było szklane wieżowce, centrum Pneumy, które w porównaniu z resztą wydawały się niena- turalne, jeśli nie w ogóle nierzeczywiste. Skrzypnęły schody. To na pewno wraca Odell. Może za- pomniała mi o czymś powiedzieć. A może - i moje serce pod- skoczyło dziko, absurdalnie - chciała mnie pocałować, zanim się rozdzielimy. Obróciłem się. W drzwiach stała pięcio- czy sześcioletnia dziewczynka. Miała na sobie białą sukienkę i sa- tynowe baletki, a z ramion wyrastała jej para opalizujących skrzydeł, na których igrało światło przygranicznych lamp. Przez chwilę myślałem, że Odell zawiódł jej dar i że przypad- kowo zmieniła się w kogoś innego, jak ludzie w baśniach. - Jesteś nieżywy? - zapytała dziewczynka. Potrząsnąłem głową. - Nie jesteś duchem, prawda? Znowu potrząsnąłem głową. Tym razem spróbowałem się uśmiechnąć. - Nic nie szkodzi - powiedziała dziewczynka. - Nie boję się duchów. - Jej wzrok przesunął się po mnie - po mojej twarzy, włosach, ubraniu. - Wyglądasz jak duch. Ukląkłem przed nią. Ująwszy jej dłoń, wybrałem palec wskazujący i położyłem na wewnętrznej stronie mojego prze- gubu, gdzie był puls. - Jesteś rzeczywisty - rzekła. Tak samo rzeczywisty jak ty, powiedziałem w głowie. Spojrzała na mnie z bliska błyszczącymi, w jakiś sposób czystymi oczyma, jakby mnie doskonale rozumiała, i przy- pomniałem sobie, co powiedział mi kiedyś przyjaciel - że to spojrzenia dzieci sprawiają, iż czujesz się stary. Sięgnęła obiema rękami za swoje barki. - Te skrzydła mnie ranią. Możesz pomóc mi je zdjąć? Zacząłem rozwiązywać podtrzymujące je tasiemki. Zmarszczyła nos. - Brzydko pachniesz. Wiem, powiedziałem. Właśnie o to chodzi. Jeszcze jedno badawcze spojrzenie tych dziwnie domyśl- nych oczu. Podałem jej skrzydła. Zlustrowała poważnym wzrokiem pokój, po czym pochyliła się i oparła je o ścianę przy kominku. Wyprostowawszy się, spojrzała na mnie przez ramię. - Muszę już iść - powiedziała. Odwróciła się, tak jak Odell, i zniknęła w drzwiach. O d e 11. Podszedłem szybko do okna, ale nie było jej nigdzie widać. Czyżby już przeszła przez granicę? Wytężałem wzrok, starając się przebić nim światło reflektorów. Nic. Ogarnęła mnie panika. Już czas. Odsunąłem się od okna i poszedłem w stronę schodów. W korytarzu zawróciłem do kuchni. Kiedy mijałem otwartą lodówkę, zobaczyłem w niej przycupniętą postać, z rękami splecionymi wokół kostek, kolanami podciągniętymi pod brodę. Był to Brendan Burroughs. - Weź mnie ze sobą - wyszeptał. Musiałem się zebrać w sobie, żeby nie ulec jego błaganiom. Musiałem udawać, że go tam nie ma. Ale z lodówki nadal dochodziły szepty. - Nie mogę tutaj zostać ani chwili dłużej. Psuję się. Zostaw mnie, powiedziałem w głowie. Wyszedłem na patio. Kamienne stopnie prowadziły w splą- tane zarośla. Wiedziałem, że gdybym się obejrzał, zobaczył- bym w kuchennym oknie zagadkowo gładką twarz Brendana, a nie miałem już nawet przy sobie zapalniczki. Nie obejrzałem się. Przelazłszy przez ceglany mur na końcu ogrodu, opadłem na chodnik, a potem ruszyłem w stronę granicy. Przywołałem na pomoc duchy wszystkich tych, z którymi wędrowałem. Ich niewinność, ich niezwykłość. Ich dziwaczność. Powtarzałem sobie w głowie ich imiona. Przypomnę sobie przynajmniej, jakie wydawali odgłosy, jak wyglądali, jak się poruszali. Neg, powiedziałem w myślach. Lam. Neg. Ob. Uciekający, padający ludzie. Płonący ludzie. Wciąż szedłem, ale zakryłem twarz. Trzęsły mi się kolana, drżały kostki. Wydawało mi się, że stawy mi się poluzowały, jakby w gotowości do rozczłonkowania. Ta dziewczynka będzie wyglądała przez okno, jej spojrzenie będzie skupione, bezna- miętne. Jesteś nieżywy? Odjąłem ręce od oczu. Przede mną, nie dalej niż pięćdziesiąt jardów, był punkt kontrolny z całą tą złowieszczą i wrogą aparaturą. Chociaż trzej strażnicy byli ledwie widoczni na tle ostrego światła reflektorów, rozpozna- łem ich butę, niedbałą brutalność, obecną zarówno w języku ich ciała, jak i w mowie. Zawahałem się. I wtedy zauważyłem leżącą w rynsztoku psią kupę. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł i ogarnęło mnie coś w rodzaju euforii. To, co zaraz zrobię, potwierdzi ponad wszelką wątpliwość moją autentycz- ność. Może nawet uchroni mnie przed krzywdą. Udałem, że dostrzegam kupę po raz pierwszy, i pochyliłem się nisko, by się jej lepiej przyjrzeć. Wydawało mi się, że słyszę, jak strażnicy wstrzymują oddech. Teraz, kiedy przyciągnąłem ich uwagę, podniosłem kupę i obejrzałem ją uważnie ze wszystkich stron, a potem zgniotłem w palcach i rozsmarowałem na twarzy i wło- sach. Zrobiwszy to, ruszyłem do punktu kontrolnego. Strażnicy cofnęli się, machając rękami przed twarzami. Nawet ich pies zaskowyczał i odsunął się do tyłu. Szedłem nadal przed siebie niepomny na nic, spokojny. Może się nawet uśmiechałem. Kiedy mijałem wartownię, usłyszałem ich rozmowę. - To prawda, co ludzie mówią. Oni są jak zwierzęta... - Są gorsi od zwierząt... oo/? Podczas gdy dwóch z nich omawiało tę kwestię, trzeci wymierzył mi kopniaka, który rozłożył mnie na asfalcie. Pies szczeknął, podekscytowany, ale trzymał się z dala. Teraz spierała się już cała trójka strażników. Nie przyszło im do głowy, żeby mnie sprawdzić. W istocie woleli trzymać się na dystans ode mnie. Stałem się niedotykalny. Podniosłem się i poszedłem dalej. Na ziemi niczyjej światło było tak silne, że widziałem żyły pod moją skórą. Czułem się przezroczysty. Jednocześnie na ziemi wokół mnie rozłożyły się cztery cienie, jakbym był kwiatem o czarnych płatkach. Swędziała mnie twarz, a smród, który się ze mnie unosił, był nie do wytrzymania. Ryzykując, że zwrócę na siebie uwagę, zacząłem iść szybciej. Chciałem mieć to już za sobą. Pogranicznicy Czerwonej Strefy już na mnie czekali. Kiedy się do nich zbliżyłem, wyciągnąłem przed siebie ręce z rozłożonymi palcami. Wydawałem dźwięki, które miały komunikować cierpienie. Jeden z mężczyzn wziął mnie za ramię. - Kto to zrobił? - zapytał. Gapiłem się na niego okrągłymi oczami, z rozdziawionymi ustami. Wskazał na Żółtą Strefę. - Oni ci to zrobili? Z wciąż otwartymi ustami kiwnąłem ponad tuzin razy głową. Strażnik zaprowadził mnie do kranu za wartownią z pre- fabrykatów. Wręczył mi kostkę mydła karbolowego i odkręcił kran. Patrzyłem na ciemną plamę, którą utworzyła woda rozpryskująca się na betonie. - Możesz się tutaj umyć. - Strażnik wykonał ruchy, jakby się mył. Przyglądałem się mu uważnie. Potem powoli włożyłem ręce pod kran i zacząłem je trzeć. - I twarz. - Poklepał się po policzkach i po włosach. Odszedł, a potem wrócił z rolką papierowych ręczników, którą położył na parapecie okna nad kranem. 387 - Kiedy to zmyjesz - powiedział - wytrzyj się tym papie rem. Potem idź tam. - Wskazał na stalową barierę za mną. Znowu skinąłem głową, potem wskazałem na barierę, tak jak on. Kiedy zmywałem z siebie psią kupę i smród, przez cały czas mówiłem do siebie w głowie. Nie wiem, co mówiłem. Co- kolwiek, żeby nie myśleć, jak przypuszczam. Musiałem tylko zakręcić kran, wytrzeć twarz i ręce, a potem ruszyć przed siebie, a jednak zdałem sobie sprawę, że odwlekam tę chwilę, jakbym niezupełnie wierzył w to, że jestem bezpieczny albo że mogę już iść do domu. W końcu musiał przyjść strażnik i sam zakręcić kran. Stał przede mną, uśmiechając się i potrząsając głową. - Co ty chcesz zrobić? Zalać to miejsce? - Oderwał parę arkuszy papieru z rolki i podał mi je, a potem położył rękę na moich plecach i skierował mnie ku barierce. - Idź już stąd. No dalej. 9 Kiedy tylko skręciłem za pierwszy róg, zacząłem biec tak szybko, jak pozwalały mi na to ciężkie buty i płaszcz. Byłem niczym sprężyna, którą skręcono, a potem puszczono. Śmia- łem się przy tym. Słyszałem siebie. - Thomas? Zwolniłem, zatrzymałem się i odwróciłem. W moją stronę szła chodnikiem Odell. W świetle latarni ulicznych jej włosy koloru paproci wyglądały na ciemniejsze, niemal czarne. - Tak długo to trwało - powiedziała. - Myślałam, że cię złapali. - Wyciągnęła rękę, żeby ująć moją dłoń, ale cofnąłem się tak gwałtownie, że omal nie straciła równowagi. - Nie — rzekłem. — Nie dotykaj mnie. Słuchała uważnie, kiedy wyjaśniałem, co zrobiłem. Nie wydawała się wstrząśnięta ani zniesmaczona. Przeciwnie. Według niej było to znakomite posunięcie taktyczne. Podsu- nąłem strażnikom po obu stronach granicy coś, na co mogli zareagować. Wykorzystałem samego siebie, by odwrócić ich uwagę. Odciągnąłem ją moją własną osobą. Wpadła w taki entuzjazm, że widziałem już oczami wyobraźni ten pomysł na poczesnym miejscu w jakimś podziemnym poradniku dla osób szukających azylu. Przeprosiłem ją, że zachowałem się wobec niej tak szorstko. Powiedziałem, że umyłem się bardzo starannie, ale nie byłem pewien, czy usunąłem cały ten zapach. Przysunęła się bliżej, obwąchując moją twarz i włosy. Powiedziała, że pachnę mydłem. Mydłem granicznym. - Czegoś nie zauważyłaś - powiedziałem. Uśmiechnęła się. - Mówisz. ocn - To najdziwniejsze. Po prostu samo się zaczęło. Kiedy do mnie podeszłaś. - Przeniosłem wzrok na ulicę. Światło i cień na płytach chodnikowych. Zwieszające się gałęzie drzew. - Oczywiście cały czas mówiłem - powiedziałem. - Ale tylko w głowie. - Tak myślałam. - Ale mnie nie słyszałaś, prawda? - Nie. Czasami miałam wrażenie, że cię rozumiem. I roz- mawiałam już z tobą wcześniej, w pociągu, wiedziałem więc, jak brzmi twój głos. - Nie pamiętam tego. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Przestrzeń między nami zda- wała się kurczyć. W pobliskim domu ktoś grał na pianinie; każda nuta była wyraźna, doskonale zaokrąglona, ale wątła, jak kropla deszczu na liściu. Odell odwróciła się w bok, jakby zauroczona tą muzyką. Kiedy stałem tam z nią, słuchając, nadpłynął i odpłynął zapach kawy. Jakieś przyjęcie zbliża się do końca. Przekroczywszy granicę, znaleźliśmy się na jednym z północ- nych przedmieść Pneumy, w okolicy zwanej Gulliver. - Co się teraz stanie? - zapytałem. - Upewnię się, że bezpiecznie dotarłeś do domu. - I to wszystko? Tylko tyle? Patrzyła na swoje stopy. - Ty tutaj mieszkasz - powiedziała cicho. - Ja nie. - Mogłabyś mnie jednak odwiedzać od czasu do czasu, prawda? Jeśli będziesz miała na to ochotę. Możesz przekra czać nielegalnie granicę. Nikt by się nie dowiedział. Nadal wbijała wzrok w ziemię. - Powiedziałaś mi, że musisz ćwiczyć swoje umiejętno ści - rzekłem. Znowu byłem na spokojnych, wysadzanych drzewami ulicach, które tak dobrze znałem, gdzie nie istniała prze- stępczość, a pogoda ducha była drugą naturą człowieka, ale wydawało mi się, jakby mi coś odebrano. Czułem się porzu- cony, pozbawiony czegoś. Czułem się osamotniony. 390 Bezpośrednia droga do mojego mieszkania wiodła przez najsłynniejszy park miasta. Poszliśmy ścieżką, która biegła obok zoo, zatrzymując się, by popatrzeć na wilki, które biegały z gracją po swojej zagrodzie, a potem przecięliśmy na ukos trawiasty teren, na którym w niedziele często grywano w piłkę nożną. Okrążyliśmy połyskujące w ciemności jezioro. Na południu, za hangarem dla łodzi, dostrzegłem ledwie widoczne półkole kremowych, neoklasycystycznych fasad, a dalej na zachód wypaloną kopułę meczetu. Chociaż było już późno, po dziesiątej, łagodna noc wyciągnęła ludzi z domów. Mężczyzna z włosami związanymi w koński ogon próbował zwabić wiewiórkę na ławkę. Potem minęła nas starsza kobieta z rakietą tenisową. Obok niej truchtał czarny pies. Wyjęła z kieszeni piłkę i odbiła ją rakietą do jeziora. Pies popłynął po nią. Wydawało się, że wiosna nadeszła wcześnie, pod drzewami pokazały się żonkile i pierwiosnki, blade i niezliczone jak gwiazdy. - Pięknie tutaj - powiedziała Odell. Rozejrzałem się posępnie dookoła i mruknąłem coś na znak zgody, ale czułem tylko lekkie ukłucie urazy. Miałem do niej tyle pytań, tak wiele ważnych pytań, a mimo to, przygnieciony ciężarem wiedzy, że wkrótce mnie zostawi, nie mogłem jakoś ich wyrazić. Wpadłem w coś w rodzaju transu, sparaliżowany tym, czego nie powiedziałem i czego nie mogłem powiedzieć. Kiedy zbliżyliśmy się do mojego budynku, Odell weszła do supermarketu. Widziałem z zewnątrz, jak chodziła między stoiskami - jej piegowatą twarz, włosy barwy miedzi, płaszcz koloru skórki awokado. Starałem się wyobrazić sobie, że się nie znamy, że się nigdy nie spotkaliśmy. To wszystko było za łatwe. Ale miałem nadzieję, że będzie trudne, jeśli nie niemożliwe. Chciałem potwierdzenia, że moje życie jest nieodwołalnie związane z jej życiem. Kiedy wyszła ze sklepu, uśmiechnęła się szeroko i wręczyła mi plastikową torbę. Coś do jedzenia, powiedziała. Mogę się zrobić głodny, kiedy wrócę do domu, a po tylu miesiącach na pewno nic tam nie znajdę. Otworzywszy torbę, zerknąłem 3Q1 do środka. Niemal świetlisty blask pomarańczy, matowy połysk srebrnego opakowania masła. Krople rosy na mleku. Wszystko było przyziemne i praktyczne, ale jednocześnie jakieś nieprawdopodobne, cudowne. - To przyszłość - powiedziała. - To wszystko, co wiem. Przyglądała mi się uważnie z przechyloną na bok głową, jakbym był jakimś mechanizmem, a ona starała się dociec, jak działam. Uśmiech zniknął jej z ust. Odgarnęła luźny kosmyk włosów za ucho, a potem włożyła obie ręce do kieszeni płaszcza i spojrzała na drugą stronę ulicy, gdzie otworzyły się właśnie szeroko szklane drzwi teatru i publiczność wylewała się na chodnik, a jej radosne głosy unosiły się w mroku nocy. Doszliśmy do zaułka, przy którym mieszkałem. Powie- działem już jej, że nie musi mnie odprowadzać do samych drzwi. Poza wszystkim, będzie tam Loames -jeśli oczywiście nie przeniesiono go podczas mojej nieobecności. Fakt, że na niczym nie można było polegać, jest jedyną pewną oznaką stabilnego społeczeństwa, powiedział mi kiedyś Vishram i nigdy nie potrafiłem rozgryźć, czy mówił poważnie, czy żartował. Odell grzebała obcasem w szczelinie między dwiema pły- tami chodnikowymi. - Prawie zapomniałam - powiedziała. - Widziałeś, jak przekraczałam granicę? - Nie. Przegapiłem ten moment. Starała się ukryć rozczarowanie, ale niezupełnie jej się to udało. Przypuszczam, że mogłem wspomnieć o dziewczynce ze skrzydłami. Może poczułaby się lepiej. Jednak w końcu nie zdołałem zebrać w sobie dość energii. A może chciałem ją ukarać za to, że mnie opuszcza. - Może innym razem - powiedziałem. - Może. - Wzięła oddech. - Powinnam już iść. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej policzka. Kiedy cof- nąłem dłoń, nadal czułem na koniuszkach palców ciepło jej skóry. Odwróciła się i zaczęła odchodzić zboczem wzgórza, na tle wznoszącej się przed nią stróżówki starego pałacu. 3Q9 Kiedy była pięćdziesiąt jardów ode mnie, jakby się zawa- hała. Odwróciwszy się, podniosła obie dłonie do ust w roli megafonu. - Popatrz - usłyszałem. Przez chwilę wydawała się na powrót ode mnie odwracać, ale bardzo szybko, jakby okręcała ją niewidoczna siła. Potem po prostu zniknęła. Pomyślałem, że musiałem mrugnąć. A może mnie oszukała? Byłem oszołomiony, otumaniony. Wpa- trywałem się usilnie w miejsce, gdzie przed chwilą stała. - Thomas? Jej głos dobiegł z tyłu. Odwróciłem się szybko. Odell stała oparta o skrzynkę pocztową po drugiej stronie ulicy, z ramio- nami skrzyżowanymi na piersiach, i chociaż była w pewnej odległości ode mnie, zauważyłem, że się uśmiecha. Znowu przyłożyła dłonie do ust. - Wierzysz mi teraz? - Tak - krzyknąłem. - Wierzę ci. Wbijałem w nią wzrok, dopóki nie doszła do końca ulicy. Znalazłszy się tam, skręciła za róg i zniknęła mi z oczu. Jak wszyscy inni. Musiałem wciskać dzwonek dozorcy z dziesięć razy, zanim w holu pojawiła się niewyraźna postać Kennetha Loamesa i zazgrzytały otwierane drzwi frontowe. Widziałem, jak na jego twarzy pojawiają się różne reakcje - oburzenie, potem wstręt i wreszcie zdumienie, kiedy przyjrzał mi się uważniej i uświadomił sobie, kim jestem. - Pan Parry! - Jak się pan miewa, panie Loames? - rzekłem. - Znakomicie, proszę pana - odparł. - A pan? - Świetnie. Tylko jestem zmęczony, to wszystko. Jego wzrok ześliznął się na mój płaszcz, a potem znowu uniósł się nad moje ramię. - Chyba zapodziałem gdzieś klucze - powiedziałem. - Przepraszam, że pana niepokoję o tak późnej porze. Poczekałem, aż przyniesie mi zapasowy komplet. Oczy- wiście nigdzie nie zapodziałem kluczy. Zostawiłem je w tym QQQ hotelu w Congreve, razem z większością ubrań i ostateczną wersją mojego referatu. Nie wiedziałem wtedy, czy jeszcze mi się przydadzą - ale oto byłem tutaj, w cztery miesiące później, na jasnozielonym dywanie, obok stolika z marmurowym blatem, stojącego pod wiszącym na ścianie lustrem w owalnych, misternych ramach. Nic się nie zmieniło. Hol pachniał tak samo jak zawsze, jakimś słodkim pieczywem. Jak wnętrze puszki ciastek. Kiedy powrócił Loames z kluczami, podziękowałem mu i życzyłem dobrej nocy, po czym podszedłem do windy i na- cisnąłem przywołujący ją guzik. Chociaż wyczuwałem, że pęta się za mną, nie odwróciłem się. Udawałby, że wykonuje swoją pracę - sprawdza korespondencję na stole albo poprawia lustro - ale w rzeczywistości gapiłby się na moje pokryte warstwą brudu ubranie, na niedopasowane buty, a jego ciekawość byłaby jeszcze większa niż zwykle i jeszcze trudniejsza do wyartykułowania. Dopiero kiedy kable windy zniknęły w szybie, usłyszałem, jak zamykają się cicho jego drzwi. W moim mieszkaniu paliły się wszystkie światła. Spojrza- łem na kontakty, zastanawiając się, czy mogłem zapomnieć je wyłączyć, kiedy wyjeżdżałem na konferencję. To byłoby na pewno niepodobne do mnie. A poza tym żarówki nie wy- trzymałyby przez cztery miesiące, prawda? Może wszedł tu Loames, kiedy mnie nie było. W końcu może trzeba było odczy- tać liczniki albo zlikwidować wyciek gazu, chociaż na pewno wspomniałby o tym... Może po prostu chciał się rozejrzeć. Stałem w holu, rozważając różne możliwości, kiedy kątem oka zarejestrowałem szybki, ale drobny ruch. Odwróciłem się powoli. Za prawą ościeżnicą drzwi do salonu pokazał się czu- bek czarnego męskiego buta. Wyglądało na to, że ktoś siedzi w moim ulubionym fotelu, i jeśli poprawnie zinterpretowałem ruch, który zauważyłem, to właśnie założył nogę na nogę albo zdjął jedną z drugiej. Poszedłem do salonu. W fotelu, czując się jak u siebie w domu, siedział Ajit Vishram. — Pewnie jesteś zaskoczony, że mnie tutaj widzisz — po- wiedział. Ale nie byłem, naprawdę. Moja zdolność do ulegania 3