15253

Szczegóły
Tytuł 15253
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15253 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15253 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15253 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksy Tołstoj - Droga przez mękę. Tom trzeci. Tłumaczyli Władysław Broniewski (rozdz. I-X), Wacław Rogowicz (rozdz. XI-XXI). Wydawnictwo Współpraca. Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza". Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału Chożdienije po mukam. Okładkę i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek. ISBN 83-7018-002-7. Pochmurny ranek. Żyć jako zwycięzcy lub umrzeć ze sławą... Światosław. Rozdział 1. Przy ognisku siedziało dwoje ludzi - mężczyzna i kobieta. Wiatr pogwizdując w pustych od dawna źdźbłach pszenicy wiał im w plecy ze stepowego wąwozu. Kobieta osłoniła nogi spódnicą i wsunęła ręce w rękawy sukiennego płaszcza. Spod spuszczonej na oczy wełnianej chustki widać było jedynie prosty nosek i uparcie zaciśnięte wargi. Płomień ogniska był słaby, paliły się suche placki krowiego nawozu, którego parę naręczy mężczyzna zebrał uprzednio w wąwozie, przy wodopoju. Było przykro, że tak wzmagał się wiatr. - Oczywiście o wiele milej jest poddawać się urokom natury słuchając trzasku płonącego na kominku drzewa, smucąc się przy okieneczku... Ach, mój Boże, smutek, smutek stepowy... Mężczyzna powiedział to półgłosem, zjadliwie, z satysfakcją. Kobieta obróciła się do niego twarzą, ale nie rozchyliła warg, nie odpowiedziała. Zmęczyła ją długa droga, głód i to, że towarzyszący jej człowiek mówił tak dużo, ze szczególną przyjemnością odgadując jej myśli. Z lekko odrzuconą w tył głową patrzyła spod rąbka chustki na zachód jesienny, zmatowiały za ledwo widocznymi wzgórzami. Jego wąska, wyciągnięta szczelina nie rozświetlała już stepu - pustego i bezdomnego. - Zaraz upieczemy sobie kartofelków, Dario Dmitrijewno, ku rozweseleniu duszy i ciała. Mój Boże, co by pani beze mnie robiła? Pochylony, zaczął wybierać co twardsze placki nawozu. Obracał je na wszystkie strony, ostrożnie układał na węglach. Część węgli usunął na bok i zakopał pod nimi parę kartofli wydobytych z przepaścistych kieszeni bekieszy. Twarz miał czerwonawą, nieprawdopodobnie chytrą - raczej nawet obłudną - nos mięsisty, na końcu spłaszczony, bródkę skąpo rosnącą. Wąsy miał zmierzwione, cmokał wargami. - Myślę sobie, Dario Dmitrijewno, jak mało jest w pani dzikości, jak mało łapczywości, a cywilizacja, moja miła, oj, powierzchowna. Jabłuszko z pani rumiane, słodkie, ale niedojrzałe... Mówił to wciąż krzątając się przy kartoflach - niedawno ukradł je z ogrodu warzywnego, kiedy przechodzili obok chutoru. Jedno nozdrze jego mięsistego nosa poruszało się chytrze. Nazywał się Kuźma Kużmicz Niefiedow. Dokuczliwie naprzykrzał się Daszy gadulstwem i zgadywaniem jej myśli. Znajomość zawarta została przed kilkoma dniami w pociągu wlokącym się według fantastycznego rozkładu jazdy i marszruty, zwalonym wreszcie z nasypu przez białych Kozaków. Ostatni wagon, w którym jechała Dasza, pozostał na szynach, ale ostrzelano go kilku seriami z karabinu maszynowego. Podróżni rzucili się w step, gdyż wedle zwyczaju owych czasów należało spodziewać się grabieży i masakry. Kuźma Kuźmicz jeszcze w wagonie przyglądał się Daszy - jakoś przypadła mu do gustu, chociaż bynajmniej nie była skłonna do zwierzeń. Jednakże o świcie, na pustym stepie, sama się go uczepiła. Sytuacja była rozpaczliwa: od leżących pod nasypem wagonów dochodziły odgłosy strzelaniny i krzyki, zaraz też wybuchł płomień pędząc ponure cienie starych rzepisk i suchych krzaczków piołunu pokrytych szronem. Dokądże tu było iść w tę dal tysiącwiorstwową? Kuźma Kuźmicz idąc obok Daszy w zieleniejący świt, w stronę, skąd dolatywała woń dymu z kominów, rozważał mniej więcej tak: - Nie dość na tym, że pani jest wystraszona, moja ślicznotko, pani jest nieszczęśliwa, jak mi się wydaje. Ja zaś, mimo wielu przeciwności losu, nie zaznałem nigdy ani nieszczęścia, ani co dużo gorsze - nudy... Byłem popem, za wolnomyślność ostrzyżono mnie, zdjęto sutannę i zamknięto w klasztorze. I oto wędruję "od progu do progu", jak ongiś mawiano... Ktoś, kto nie rozumie szczęścia bez ciepłej kołderki, spokojnej lampy, w dodatku zaś półki z książkami przy wezgłowiu - szczęścia nie zazna. Dla niego będzie ono zawsze - jutrem, a któregoś fatalnego dnia okaże się, że nie ma ani jutra, ani kołderki. Biada takiemu... Ja zaś idę sobie stepem, wciągam nozdrzami zapach pieczonego chleba, co oznacza, że w tej stronie jest chutor i niedługo już psy zaczną szczekać. Mój Boże! Widzisz, jak zapala się świt. ! Obok - towarzysz podróży, anielskiej postaci, jęczący, wzbudzający we mnie uczucie litości i chęć walenia łbem o mur... Kimże jestem? Najszczęśliwszym z ludzi. Woreczek soli mam zawsze w kieszeni. Trochę kartofli zwędzę gdzieś z ogrodu. Cóż dalej? Wielobarwny świat, gdzie ścierają się namiętności... Wiecie, wiele, Dario Dmitrijewno, rozmyślałem o losach naszej inteligencji. Nie rosyjskie to wszystko, muszę pani powiedzieć. Oto i zdmuchnął ją wiatr, oto i puste miejsce - niestety. A ja, były pop, idę sobie, kpię ze wszystkiego i mam zamiar długo tak jeszcze swawolić... Dasza byłaby zginęła bez niego. Nie tracił głowy w żadnych okolicznościach. Kiedy o wschodzie słońca dobrnęli do chutoru, stojącego pośród nagiego stepu, bez jednego drzewka, z opustoszałym majdanem i opalonym dachem glinianego domostwa - natknęli się przy studni na siwego, złego Kozaka z berdanką. Błyskając wściekle spod zmarszczonych brwi jasnymi oczami, krzyknął: "Wynosić się"? Kuźma Kuźmicz natychmiast omotał starego. Też masz się kogo czepiać, dziadku, ach, ziemio rodzona! Dzień i noc uciekamy od rewolucji, język stanął nam już kołkiem z pragnienia, nogi schodziliśmy... zmiłuj się. zastrzel, i tak nie mamy dokąd iść"! Stary nie okazał się straszny, okazał się nawet płaksiwy. Synów zmobilizowano mu do korpusu Mamontowa, obie synowe odeszły z chutoru do stanicy. Ziemi teraz nie orał. Przechodzili czerwoni - zarekwirowali konia. Przechodzili biali - zarekwirowali ptactwo domowe. Siedzi więc sam na chutorze, z pajdką zzieleniałego chleba, i stary tytoń uciera... Odpoczęli tu i nocą udali się dalej, biorąc kierunek na Carycyn. skąd łatwiej było przedostać się na południe. Szli nocami, w dzień spali, najczęściej w stertach starej słomy. Kuźma Kuźmicz unikał miejsc zamieszkanych. Patrząc pewnego razu z kredowego pagórka na stanicę, która od niechcenia rozrzuciła swoje białe chaty na brzegach długiego stawu, oznajmił: - Człowiek w masie może być niebezpieczny w naszych czasach, zwłaszcza dla tych, którzy sami nie wiedzą, czego chcą. Niezrozumiałe to jest i podejrzane - nie wiedzieć, czego się chce. Rosjanin jest gorący. Dario Dmitrijewno, pewny siebie i z siłami swoimi się nie liczy. Postawić go jednak wobec sprawy - choćby nawet przerastającej jego siły, byleby wielkiej - do nóg się za to pokłoni. Jeżeli pani zajdzie do stanicy, zaczną dociekać i dopytywać się. Cóż im pani odpowie? Inteligentka! Że nie rozstrzygnęła pani w ogóle niczego, i to w żadnym punkcie... - Niech pan mi da spokój - cicho odrzekła Dasza. Jakkolwiek się opierała - przez ambicję i niechęć - Kuźma Kuźmicz wyciągnął z niej prawie wszystko: o ojcu, doktorze Buławinie, o mężu, czerwonym dowódcy, Iwanie IliiczuTieleginie, o siostrze Kati, "czarującej, łagodnej, szlachetnej". Pewnego pogodnego dnia o zmierzchu Dasza, dobrze wyspawszy się w słomie, poszła nad rzeczkę, umyła się, uczesała włosy potargane pod wełnianą chusteczką, potem podjadła, rozpogodziła się i nieoczekiwanie, sama, nie pytana, opowiedziała: - Widzi pan, jak to wszystko się stało... U ojca w Samarze dłużej nie mogłam wytrzymać. Pan mnie uważa za pasożyta. - Ale - widzi pan - ja o sobie mam jeszcze gorsze mniemanie. Ale nie mogę czuć się taką poniżoną, taką najostatniejszą... - Rozumiem - wtrącił Kuźma Kuźmicz cmoknąwszy. - Właśnie, że pan nic nie rozumie... - Dasza przymrużyła oczy i wpatrzyła się w ogień. - Mój mąż zaryzykował życie, żeby mnie tylko zobaczyć chociaż przez chwilę. Silny jest, możny, to człowiek stanowczych decyzji. A ja? Czy warto było narażać się dla takiej "lali"? Otóż po tym spotkaniu właśnie tłukłam głową o framugę okienną. Znienawidziłam ojca... To on był winien wszystkiemu. Jaki to śmieszny i nędzny człowiek! Postanowiłam jechać do Jekatierinosławia, odszukać siostrę Katię - ona by zrozumiała, ona by mi pomogła: mądra jest, wrażliwa jak struna, ta moja Katia. Niech no się pan nie uśmiecha; powinnam robić to, co jest zwyczajne, szlachetne i potrzebne, tego chcę właśnie. Ale nie wiem, od czego zacząć. Tylko niech panu nie przyjdzie do głowy znowu perorować o rewolucji... - Ja, kochaneczko, nie mam nawet zamiaru perorować, słucham uważnie i serdecznie współczuję. - No, z tym "serdecznie" niech pan da spokój... Wtedy właśnie Armia Czerwona podeszła pod Samarę. Rząd uciekł - sytuacja była paskudna. Ojciec zażądał, abym jechała z nim. Mieliśmy wtedy rozmowę - ujawniliśmy się w całej okazałości -i on, i ja. Ojciec posłał po strażników: "Powieszą cię, moja miła"! Oczywiście, nikt się nie zjawił, wszystko uciekło. Ojciec tylko z teczką wyskoczył na ulicę, a ja przez okno wykrzykiwałam za nim jeszcze ostatnie słowa. Żadnego na świecie człowieka nie można tak nienawidzić jak ojca! Potem zaś głowę omotałam chustką, na kanapę i - w ryk! Wtedy to odcięłam się od całego dawnego życia. Szli tak stepem mijając zburzone przez wojnę domową wsie i stanice, prawie nie stykając się z ludźmi i nie wiedząc, że w tych stronach rozwijały się krwawe wypadki: siedemdziesięciopięciotysięczna armia Wojska Dońskiego po sierpniowych porażkach szła po raz drugi, aby okrążyć Carycyn. Obracając kartofle w popiele Kuźma Kuźmicz mówił: - Jeżeli pani jest bardzo zmęczona, Dario Dmitrijewno, możemy odetchnąć tej nocy, z nieba na nas nie kapie. Tyle, że postój wybraliśmy niefortunnie. Wiatr z parowu nie da nam spać. Powleczemy się lepiej pod gwiazdami, powoluteńko. Jakiż piękny jest świat! - podniósł do góry czerwonawą chytrą twarz, jak gdyby sprawdzając, czy w gospodarstwie niebieskim wszystko w porządku. - Kochaneczko, czy to nie cud nad cudami? Oto pełzną we wszechświecie dwa robaczki, badawczym umysłem obserwując przemianę zjawisk - jedno od drugiego dziwniejsze - snując wnioski do niczego nie obowiązujące, zaspokajając głód i pragnienie, niczym nie gwałcąc sumienia... Nie, niech się pani nie śpieszy z ukończeniem podróży. Wydobył z kieszeni woreczek soli, podrzucił na dłoni kartofel, dmuchając na palce rozłamał go i podał Daszy. - Przeczytałem moc książek i cały ten balast zalegał we mnie bez żadnego porządku. Rewolucja wyzwoliła mnie z klasztornego więzienia i niezbyt delikatnie cisnęła w życie. W świadectwie tożsamości, wydanym mi przez pewnego arcymądrego człowieka - naczelnika saratowskiej rejonowej milicji, u którego przesiedziałem dwa tygodnie w areszcie - zostało przezeń własnoręcznie wpisane: "Zawód - pasożyt, wykształcenie -pseudonaukowe, przekonania - żadne". I oto, Dario Dmitrijewno, kiedy nie mając nic poza woreczkiem soli w kieszeni poczułem się zupełnie wolny, zrozumiałem, czym jest cud życia. Bezużyteczne wiadomości przytłaczające mi pamięć zaczęły odsiewać się same. Wiele z nich okazało się pożytecznymi choćby w sensie wymiennych wartości. Na przykład znajomość dłoni ludzkiej, czyli chiromancja. Tej wiedzy wyłącznie zawdzięczam stałe uzupełnianie mojego zapasu soli. Dasza nie słuchała go. Może dlatego, że wiatr bezdomnym smutkiem pogwizdywał cieniutko w źdźbłach pszenicy - bardzo chciało się jej płakać. Odwracała się ciągle, patrząc na pobladły już zachód. Na widok tej przestrzeni bez końca, którą miała iść w poszukiwaniu Iwana Iliicza, w poszukiwaniu Kati, w poszukiwaniu samej siebie - ogarniała ją beznadziejność. Dawniej Dasza doszukałaby się przejmującej słodyczy w tym rozżaleniu nad samą sobą, tak bezradną, maleńką, zagubioną w zimnym stepie... Nie, nie! Wzięła z ręki Kuźmy Kuźmicza kartofel i żuła go, łykając wraz ze łzami. Przypomniała sobie słowa z listu Kati otrzymanego jeszcze wtedy, w Piotrogrodzie: "Przeszłość umarła, umarła na zawsze, Daszo". - Bezcelowy pośpiech, gorączkowość, obok zupełnego oderwania od życia - to jedna z wad naszej inteligencji, Dario Dmitrijewno. Pewnie pani nieraz zaobserwowała, jak chodzą u nas ludzie wolnych zawodów. Jakiś tam pierwszy lepszy liberał przebiera kozimi kopytkami z niecierpliwości, jakby go coś parzyło. I dokąd, po co? Ten niemożliwy człowiek wciąż mówił, mówił przechwalał się. - Nie, trzeba iść, oczywiście, chodźmy więc - zdecydowała się Dasza zawiązując mocno wełnianą chusteczkę na szyi. Kuźma Kuźmicz spojrzał na nią badawczo. Nagle w nieprzejrzanym cieniu parowu błysnęło kilka ogni i potoczyły się echa wystrzałów. Ledwie się rozległy - ożył bezludny step, nad którym już się zwierała w dalekich chmurkach szczelina zachodu. Dasza, trzymając w rękach końce chusteczki, nie zdążyła się nawet zerwać. Kuźma Kuźmicz zaczął zadeptywać ognisko, ale wiatr dmuchnął silnie i porwał za sobą iskry. Oświeciły one pędzących co siły jeźdźców. Pochyleni nad grzywami, smagali konie uchodząc przed strzałami z parowu. Wszystko to zakotłowało się i ucichło. Tylko serce Daszy rozpaczliwie waliło. Z parowu zaczęto coś wołać i jednocześnie wysypali się stamtąd jacyś ludzie. Posuwali się teraz ostrożnie i w rozproszeniu. Najbliższy skręcił do ogniska i krzyknął młodym, łamiącym się głosem: "Hej, coście za jedni"? Kuźma Kuźmicz podniósł ręce do góry, z gotowością rozcapierzając palce. Chłopak w żołnierskim płaszczu zbliżył się do niego. - Co tu robicie? - zwrócił się do obojga. Twarz jego o ciemnych brwiach wyrażała gotowość do każdej natychmiastowej decyzji. - Wywiadowcy? Biali? - I nie czekając na odpowiedź szturchnął kolbą Kuźmę Kuźmicza. - Jazda, jazda, opowiesz po drodze! - Ależ my właściwie... - Co właściwie? Nie widzisz, że bitwa? Kuźma Kuźmicz już bez sprzeciwu szedł pod konwojem przy boku Daszy. Musieli biec prawie, tak szybko posuwał się oddział. W zupełnej ciemności doszli do chat i stawku, koło którego parskały wśród wozów wyprzężone konie. Ktoś krzykiem zatrzymał idącą grupę. Żołnierze otoczyli wołającego i zaczęli tłumaczyć: - Cofnęliśmy się. Nie ma rady. Naciskają, gady, od skrzydeł. O, tu całkiem blisko, w parowie, natknęliśmy się na podjazd. - Zwialiście, gagatki - brzmiała drwiąca odpowiedź. - Gdzie wasz dowódca? - Gdzie? Hej, dowódca, Iwan? Chodź no, dowódca pułku cię woła - rozległy się głosy. Z ciemności wynurzył się ktoś wysoki i przygarbiony. - W porządku, towarzyszu dowódco pułku, strat nie ma. - Rozstaw posterunki, wyznacz placówkę, żołnierzy nakarmić, ognia nie palić. Potem przyjdziesz do chałupy. Ludzie rozeszli się. Chutor jak gdyby opustoszał, słychać było jedynie ciche rozkazy i okrzyki wartowników w ciemności. Wreszcie i te głosy ucichły. Wiatr szeleścił słomą na dachu i pojękiwał w nagich gałęziach łozy nad stawkiem. Do Daszy i Kuźmy Kuźmicza podszedł ten sam młody czerwonoarmista. W świetle gwiazd rozjarzonych nad chutorem widać było jego szczupłą, bladą twarz o ciemnych brwiach. Wpatrując się w nią uważnie Dasza pomyślała nagle, że to - dziewczyna. - Chodźcie za mną - rzekł surowo czerwonoarmista i poprowadził ich do chałupy. - Poczekajcie w sieni, siądźcie tu sobie na czymś. Otworzył i zamknął za sobą drzwi. Za nimi słychać było niski, dudniący głos dowódcy oddziału. Trwało to tak długo i było tak monotonne, że głowa Daszy opadła na ramię Kuźmy Kuźmicza. "To nic, wymigamy się" -szepnął. Drzwi otworzyły się wreszcie i czerwonoarmista namacawszy ręką siedzących powtórzył: "Chodźcie za mną". Wyprowadził ich na podwórze i rozglądając się, gdzie by tu zamknąć jeńców, wskazał na niski spichlerzyk, przytłoczony słomianą strzechą. Drzwi były wyrwane, Dasza i Kuźma Kuźmicz weszli do środka, czerwonoarmista usiadł na wysokim progu, nie wypuszczając z ręki karabinu. W spichlerzyku pachniało myszami i mąką. Dasza z cichą rozpaczą spytała: - Czy mogę siąść przy was, boję się myszy! Posunął się niechętnie, robiąc jej przy sobie miejsce na progu. Nagle ziewnął słodko, po dziecięcemu, i bokiem zerknął na Daszę. - Wywiadowcy? Co? - Słuchajcie, towarzyszu - Kuźma Kuźmicz nasunął się na niego w ciemności - pozwólcie, że wam wyjaśnię. ... - Później wyjaśnisz. - Przecież my spokojne mieszczuchy, uchodźcy... - Oho, spokojni... Jakże to tak - spokojni? Gdzieżeście to spokój znaleźli? Oparta karkiem o framugę drzwi Dasza patrzyła na twarz tego człowieka, taką ładną, o delikatnym rysunku nieco zadartego nosa, ciemnych brwiach, miękkim podbródku i pulchnych ustach, i spytała nagle: - Jak wam na imię? - To nic nie ma do rzeczy. - Jesteście kobietą? - I to wam nic nie pomoże. Rozmowa byłaby się na tym skończyła, ale Dasza nie mogła oderwać oczu od tej prześlicznej twarzy. - Dlaczego mówicie ze mną jak z wrogiem? - spytała cicho. - Przecież nie znacie mnie. Po co zakładacie z góry, że jestem wrogiem? Jestem tak samo Rosjanką jak wy. Z tą różnicą, że na pewno więcej od was wycierpiałam... - Jak to Rosjanka? Rosjanka, powiadasz? Burżuje... -zająknąwszy się i z tego powodu gniewnie zsuwając brwi odparł czerwonoarmista. Wargi Daszy rozchyliły się. Porywczym, właściwym sobie ruchem przysunęła się i pocałowała go w spierzchnięty, gorący policzek. To zaskoczyło żołnierza. Mrugnął gniewnie na Daszę rzęsami. Podniósł się, odszedł, przerzucił karabin przez ramię. - Z tym dajcie spokój - powiedział z groźbą w głosie. - To wam, obywatelko, nic nie pomoże. - Co, co mi pomoże? - namiętnie odpowiedziała Dasza. - Oto wy już wiecie, co trzeba robić, a ja jeszcze nie wiem. Jak najszybciej uciekłam od tamtego życia. Pobiegłam za swoim szczęściem. Zazdroszczę wam. Ja bym też chętnie zaciągnęła rzemień na płaszczu! Była tak podniecona, że ściągnęła z głowy chusteczkę, z całej siły zaciskając jej końce w piąstkach. - Dla was wszystko jest jasne, proste. O co walczycie? Żeby kobieta mogła patrzeć na te gwiazdy bez łez... Ja też chcę właśnie takiego szczęścia... Mówiła, a on słuchał jej nie starając się przerwać, zmieszany impetem tych słów. W następnej chwili z chaty wyszedł dowódca kompanii i zawołał basem: - Ano, Agrypina, dawaj tutaj tych gadów! Dowódca pułku, o szeroko rozstawionych, błyszczących oczach, z fajką w zębach, i dowódca kompanii z twarzą spękaną od wiatru jak kora - obaj w szynelach i czapkach - siedzieli przy stole, wsparci na łokciach, oświetleni kagankiem. Dowódca kompanii kazał Kuźmie Kuźmiczowi i Daszy zbliżyć się. - Dlaczegoście byli w stepie, w rejonach dyslokacji wojsk? Wzrok utkwił prosto w ich oczach. Od tego spojrzenia Daszy zrobiło się słabo, szepnęła wyschniętymi wargami: - On opowie. Można? Usiądę... Siedziała teraz trzymając się krawędzi ławy i patrzyła na płomyk pływający w glinianym czerepku. Kuźma Kuźmicz, cmokając i przestępując z nogi na nogę, zaczął opowieść o tym, jak przygarnął na stepie Darię Dmitrijewnę i jak szli razem w kierunku Donu, rozmyślając przeważnie o zagadnieniach wyższej natury. O tym charakterze ich wędrówki mówił szczegółowo, śpiesząc się i zachłystując w obawie, aby mu nie przerwano. Ale dowódcy tkwili przy stole jak dwie milczące bryły. - Wielka to rzecz, obywatele dowódcy, myślenie rozległymi kategoriami. Co chciałem rzec? Dzięki niech będą rewolucji, że oderwała nas od ponurych drobiazgów. Bogu równa istota - człowiek, przeznaczony do spełniania najważniejszych zadań, mogący jak Orfeusz strunami liry ożywiać kamienie i opanowywać szał dzikiej przyrody - człowiek ten przy lampce kopcącej liczył banknoty i wysilał rozum kombinując, jak by tu zręczniej orżnąć bliźniego. Dzięki wam! Zabiliście bytowanie ubogie, niesławnej pamięci. Liczyć nie ma już co. chcesz czy nie - trzeba się przestawić na wzniosłe tematy... Na dowód mojej prawdomówności -proszę... (wyjął woreczek z solą). Oto jedyna moja własność, niczego mi więcej nie trzeba, resztę wyżebrzę albo ukradnę. Ale, obywatele dowódcy, chcę z wami podyskutować. Walczycie o szczęście człowieka, a o człowieku właśnie często zapominacie, gubi się on wam między wierszami. Nie odrywajcie rewolucji od człowieka, nie twórzcie z niej oderwanej filozofii, gdyż filozofia to dym: przybierając cudowny kształt - znika. Tym się właśnie tłumaczy mój udział w losie tej kobiety: przerzucam karty jej dziejów jak karty poetycznej, pasjonującej powieści, którą zresztą jest życie każdego człowieka, o ile zbliżyć się doń z przejęciem, gorącym współczuciem. Toż wszechświat chodzi przed wami w podartej bekieszy i łapciach. - Sprytnie wykalkulowane - wypuszczając kłąb dymu zauważył dowódca pułku. - Pokażcie no dokument - dodał dowódca kompanii. Po odebraniu od Kuźmy Kuźmicza i Daszy paszportów przysunął kaganek i pochylił się nisko, śliniąc palec i uważnie przeglądając papiery. Dowódca pułku wzdychał ciężko raz po raz, ssąc przepaloną fajeczkę, która mu już piąty rok wojny dymiła pod nosem. - Kto jest waszym ojcem? - spytał dowódca kompanii zwracając się do Daszy. - Doktor Buławin. - Czy nie minister byłego samarskiego rządu? - Tak. Dowódca kompanii spojrzał na towarzysza i podał mu paszport Daszy. Nachmurzony zapytał Kuźmy Kuźmicza: - A wy, jakże tam? Z popiego cechu? Kuźma Kuźmicz, jak gdyby od dawna czekał na to pytanie, w uniesieniu zaszurał łapciami. - Dwukrotnie byłem wypędzony z seminarium - za profanację jadła i skomponowanie wolnomyślnych kupletów. Ojciec mój, sarutowski protojerej, dwukrotnie własną ręką wygarbował mi skórę na plecach. Dalsze dane dołączone są do paszportu... Dowódca kompanii, nie słuchając go, z ukosa spojrzał na Daszę. - Ciężka sprawa... Będziecie musieli opowiedzieć całą prawdę. - Zasępił się i zaczął chrząkać przeglądając stronice paszportu. - To jedyne, co mogłoby jeszcze wam pomóc. Tak, ciężka sprawa. Dasza w milczeniu patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. Wtedy Agrypina, stojąca w drzwiach, powiedziała stanowczo: - Iwan, można jej wierzyć, ja z nią mówiłam. Dowódca kompanii uniósł nad stołem swój duży nos i wlepił wzrok w Agrypinę. Dowódca pułku uśmiechnął się. Kuźma Kuźmicz zaczął raz po raz kiwać czerwoną, wesołą twarzą. Dowódca kompanii wycedził powoli: - Gdzież to jesteśmy? Na wieczornicy? (Jego kręcone wąsy podskoczyły, oczy zmrużyły się). Czerwonoarmisto Czebriec, jakim prawem wtykacie swoje trzy grosze w śledztwo? Agrypinę az zatkało ze złości; gdyby nie było tu dowódcy pułku, pofolgowałaby sobie jak pierwsza lepsza baba na jarmarku... Ale dowódca kompanii odezwał się basem: - Czerwonoarmisto Czebriec, wyjdź za drzwi. Agrypina błysnęła ciemnymi oczami, stuknęła kolbą o próg, zacisnęła usta i wyszła z chaty. Dowódca sapiąc sięgnął do kieszeni po tytoń. - Okazuje się, że i tu już zdążyliście agitować? Dasza spuściła oczy i odpowiedziała: - Wierzcie mi. Jeżeli mi nie wierzycie, nie mam co mówić. Mój ojciec, Buławin, jest waszym wrogiem. Jest także moim wrogiem. Chciał mnie skazać na śmierć, uciekłam z Samary... Dowódca oddziału rozłożył ręce przed kagankiem. - Jakże wam wierzyć, obywatelko, bajki przecie opowiadacie... Wówczas dowódca pułku wyjął z ust fajkę, otarł ją rękawem i powiedział poważnie: - Nie gorączkuj się, Góra, ona może mówi wcale do rzeczy. Wasze nazwisko Tielegina (Dasza - ledwie dosłyszalnie: "Tak jest"). Imię męża i ojca męża pamiętacie? - Iwan Iliicz. - Sztabskapitan w służbie carskiej? - Zdaje się... Tak. - Był dowódcą kompanii w Jedenastej Armii Czerwonej? - Wy go znacie?! Dasza rzuciła się do stołu, rumieniec oblał jej policzki. Przed chwilą siedziała martwa, zwiędła - teraz rozkwitła. - Widziałam Iwana po raz ostatni, kiedy uciekał pod strzałami po dachach. To było tak... - Siądźcie sobie, uspokójcie się - powiedział dowódca pułku. - Znam Iwana Iliicza, razem byliśmy na niemieckiej wojnie, razem uciekaliśmy z niewoli. Moje nazwisko - Mielszyn, Piotr Nikołajewicz. może wam kiedy o mnie wspominał? I w Armii Czerwonej dobrze go znają. - Zwrócił się do dowódcy oddziału: - Twoja żonka lepiej od ciebie ten orzeszek rozgryzła. -Do Daszy: - Odpocznijcie, jutro porozmawiamy. Możecie się tu rozlokować. Jak wyjdziecie stąd do sieni, z drugiej strony jest kuchnia. Śpijcie spokojnie. Dasza, a za nią Kuźma Kuźmicz, którego dowódcy jak gdyby przestali dostrzegać, weszli poprzez sień do pustej kuchni, dobrze ogrzanej. Kużma Kuźmicz poradził Daszy wleźć na piec. - Kosteczki pani rozgrzeje, w jedną noc -tydzień odeśpi. Niech no pani, kochaneczko, pozwoli, podsadzę... Dasza z trudem wgramoliła się na piec, rozwiązała chustkę, okryła się paltem, podwinęła nogi. Tu było dobrze, pachniało dymem chlebowym, nagrzanymi cegłami. Cykał świerszcz, nieodłączny towarzysz. On to właśnie nie dawał Daszy zasnąć od razu: zaledwie sen owiewał ją, świerszczyk - cyk. cyk - przeszywał jej sen szarą nicią. Z kolei zdawało jej się, że to stuka metronom, a ona siedzi przy fortepianie z opadającymi bezwładnie rękami. Serce tak trwożnie bije oczekiwaniem, ale to nie kroki ukochanego, ubóstwianego, to znowu -ścieg za ściegiem - słychać cykanie świerszczyka. ... Jaki spokój, jaki spokój - powtarzał w niej głos. - Wróciłaś do ojczyzny, biedna Daszo... Ale ty przecież nigdy nie znałaś ojczyzny. Daszo. Daszo... Ach. nie przeszkadzajcie mi! Oczywiście, to dyrygent stuka kościaną pałeczką, zaraz rozlegnie się muzyka"... I znowu - cyk, cyk... Kuźma Kuźmicz ulokował się na ławie pod piecem i również nie mógł zasnąć od razu, cmokając pomrukiwał wciąż: - Uwierzyli, uwierzyli. Są prostoduszni. Na ich miejscu nie wierzyłbym tak od razu? Dlaczego? Samego siebie się nie zna, ciemny jest człowiek. Uwierzyli - silni są zawsze prości... W tym właśnie ich siła. Teraz to już paszport jest pewny - uwierzyli. No, więc potrzebny jest wam człowiek obrotny? Potrzebuje go rewolucja? Potrzebuje. Oto macie mnie. Dario Dmitrijewno... Pytam: czy potrzebny jest rewolucji człowiek obrotny?... Rozdział II. Po ukończeniu wojennych operacji pod Samarą Iwan Iliicz Tielegin otrzymał nowy przydział. Dziesiąta Armia czerwonych w sierpniowych walkach pod Carycynem zużyła do ostatka swój skąpy sprzęt bojowy. Na żądania i ponaglenia, by zaopatrzyć Carycyn we wszystko niezbędne przed nieuniknioną nową ofensywą Armii Dońskiej. Najwyższa Rada Wojenna odpowiadała bardzo opieszale i niechętnie. Ale w Moskwie tkwił towarzysz broni dowódcy armii Woroszyłowa, wysłany tam w celu specjalnym - popychania i zwalczania niepojętej biurokratycznej formalistyki, paraliżującej instytucje zaopatrzeniowe. Udawało mu się przerzucać coś niecoś na carycyński front. Iwan Iliicz otrzymał zlecenie załadowania na statek holowniczy skrzyni z zaopatrzeniem bojowym tudzież dwóch armat i dostarczenia ich do Carycyna. Znowu jak tamtego lata, jak wiele lat temu płynął leniwą, mocarną, opustoszałą Wołgą. Niziutki holownik trzepał kołami spokojną wodę. Przed nimi widniał wciąż brzeg, jak gdyby rzeka tam się kończyła. Jednakże za każdym zakrętem otwierała się nowa dal, głęboka i jasna w jesiennym słońcu. W ciągu ostatnich miesięcy Wołgę oczyszczono z białych, mimo to statek trzymał się z dala od brzegów, gdzie nad stromizną rozsiadło się ściemniałymi zrębami duże sioło lub na łysym pagórku poprzez złote liście przeświecała dzwonniczka; łatwo z niej było wyrżnąć serię z karabinu maszynowego. Dziesięciu marynarzy bałtyckich gwarzyło sobie na rufie koło armaty. Tam zazwyczaj wylegiwał się na boku Iwan Iliicz, wzdychając, drzemiąc lub też śmiejąc się do łez z ich opowiadań. Słuchaczem był ufnym i prostym, a marynarzowi tego tylko potrzeba, aby mu ktoś patrzył w gębę. Komsomolec Szarygin, najmłodszy ze wszystkich, wysoki i stateczny, codziennie szedł na górę do dzwonu okrętowego i dzwonił na zbiórkę: "Wszyscy na pokład"! Morskie bractwo zasiadało półkolem, z włazu wyłaził maszynista, staruszek, który, jak utrzymywano, stracił podczas rewolucji niemałe pieniądze. Wychylał sie do pasa palacz, zgryźliwiec, niemożliwy w pożyciu; z kambuza*, wycierając ręce, zjawiała się kobieta pełniąca funkcję koka. Szarygin zasiadał na zwiniętej linie i zaczynał gawędę oświatową. Z powodu swojej młodości nie zdążył przeczytać zbyt wiele, ale zrozumiał rzeczy istotne. Włosy pod marynarską czapeczką miał kędzierzawe i ciemne, oczy jasne, jedynie nos nie dopisał-mały sterczący, jak gdyby z innej twarzy. Nie miał łatwego zadania. Marynarze pojmowali rewolucję jak ludzie od dawna oderwani od swoich gospodarstw, nędzy, sochy, rybackich łódek na Pomorzu. Za sobą mieli ciężką służbę w marynarce. Kiedy wybiła godzina, wyrzucili oficerów za burtę i podnieśli sztandar rewolucji światowej. Znali świat - opłynęli go. Było to coś szerokiego, dostępnego morskiej duszy. Dawniej cały majątek marynarza mieścił się w małej skrzynce. Teraz i skrzynki nie było, teraz gospodarstwo jego - to karabin, taśma z nabojami i cały świat... Gdyby to dziś były czasy Stieńki Razina. każdy z nich nasunąłby na ucho czapkę z purpurowym denkiem i poszedł hulać po nie objętych wzrokiem przestworzach, całym porywem duszy, pozostawiając za sobą łunę aż do samego nieba. "Hej carskie, bojarskie pachołki, bieda z nędzą, golizna karczemna, dziel ziemię, dziel złoto - wszystko twoje - żyj"! Rewolucja proletariacka zażądała od nich programu bardziej skomplikowanego, zażądała okiełzania wybujałych uczuć. - Rewolucja, towarzysze, to wiedza - zadufanym w sobie tonem mówił Szarygin. - Choćbyś zjadł wszystkie rozumy świata, nie wzniesiesz się nad nią i zawsze popełnisz błąd. A cóż to jest błąd? Raczej zarżnij ojca i matkę: błąd doprowadzi cię do burżuazyjnego punktu widzenia, jak mysz do pułapki; wpadłeś - siedź, gryź własny ogon, wszystkie twoje zasługi są przekreślone. Jesteś - wróg. Marynarze nie przeczyli mu - bez nauki nawet okrętu prowadzić nie można, cóż dopiero mówić o opanowaniu tej tam kontrrewolucji. Chyba że któryś z nich, obejmując silnymi, tatuowanymi ramionami kolana, rzucił pytanie: - Zgoda, ale odpowiedz no mi: wszak bez talentu nawet pieca w łaźni nie postawisz, ciasto babie w nieckach nie wyrośnie. Talent - potrzebne to jest? Szarygin odpowiadał: - Widzicie, towarzysze, do czego pije Łatugin? Talent jest rzeczą właściwą nam, rzeczą niebezpieczną. Może przywieść nas do burżuazyjnej anarchii, do indywidualizmu... - No, poniosło go - beznadziejnie machał ręką Łatugin. - Rozgryź no wpierw te słowa i połknij je, pójdź z nimi do wiatru i dopiero wtedy ich używaj... Palacz zaś gniewnie chrypiał z otworu włazu: - Talent, talent! Paznokcie wyglansuje, portki - w klosz, na szyi łańcuszki... Widzieliśmy takich z talentem! Marynarze wtedy zaczynali szemrać. Palacz, chrypnąwszy jeszcze coś na temat: "Popocilibyście się jeszcze z dziesiątek lat koło paleniska", dla pewności skrył się w kotłowni. Szarygin beznamiętnie wygładzał groźnie piętrzącą się falę. - W rzeczy samej - przyznawał - są wśród nas typy z wyglansowanymi pazurami, ale to są odpadki. Marny będzie ich los. Są również zarażeni przez eserów. Ale wszyscy marynarze bez zastrzeżeń oddani są rewolucji. O talencie należy zapomnieć, podporządkować go trzeba. Bawić się będziemy później, jeśli kto zostanie przy życiu. Osobiście -nie spodziewam się tego... Szarygin potrząsał czupryną. Jakiś czas słychać było tylko szum wody pod rufą. Surowość słów dobrze działała na słuchaczy. Rosjanin skłonny jest do niezwykłości: hulać, to na całego, nie żal i czapkę zgubić, bić -nie oglądając się na nic, wściekle... Śmierć jest straszna w dzień powszedni, w deszcz bez przejaśnień: w zaciętym boju o wielką sprawę śmierć budzi zawziętość, tu już Rosjanin nie jest nieśmiały, byleby poczuł życie gorące, świąteczne. A trzepnie cię wraża kula, wpadłeś na ostrze połyskujące - cóż, potknąłeś się, ręce, nogi rozrzucisz w stepie szerokim, na wieki upiłeś się winem, nad które nie masz mocniejszego na świecie. Marynarzom podobały się słowa Szarygina, że na przeżycie tych czasów nie ma nadziei. Wybaczali mu więc i książkowe przemowy, i młodzieńczą pewność siebie, a nawet zadarte nosisko wydawało się znośne. Opowiadał im o monopolu zbożowym, o walce klasowej na wsi, o rewolucji światowej. Siwowąsy maszynista, przymykając oczy i składając ręce na brzuchu, kiwał potakująco głową, zwłaszcza kiedy Szarygin gubiąc myśl zaczynał wypowiadać się mętnie. Kucharka Anisija Nazarowa, zgodzona podczas poprzedniego rejsu w Astrachaniu, nigdy nie siadała w kręgu mężczyzn, stała z boczku, wlepiając oczy w odpływające brzegi. Wyniszczona cierpieniami młoda jej twarz, o wypukłym czole, okolona warkoczem pięknych popielatych włosów, była spokojna i beznamiętna. Niekiedy tylko uparty spazm ściskał jej gardło. Tielegin brał również udział w tych gawędach, opowiadając zdarzenia z wojny i rysując kredą na pokładzie plany ugrupowania frontów. - Jak z powyższego wynika, towarzysze, kontrrewolucja pomyślana jest według jednolitego planu: otoczenia Rosji centralnej, odcięcia jej od źródeł dostaw zboża oraz paliwa i - zniszczenia. Kontrrewolucja podnosi głowę na kresach, na żyznych ziemiach. Na Kubaniu na przykład mamy półtora miliona Kozaków i tyluż chłopów-dzierżawców. Między nimi powstała wrogość na śmierć i życie. Denikin doskonale zdał sobie z tego sprawę i z garścią oficerów śmiało rzucił się w samo piekło. Rozgromił stutysięczną-armię łajdaka Sorokina, którego należało rozstrzelać na samym początku za anarchię i dziką żądzę zdrady. Obecnie Denikin zapewnia sobie mocne zaplecze pomagając Kozakom wyrzynać na Kubaniu czerwonych. Denikin - to wróg niebezpieczny i mądry. Marynarze wpatrywali się w Tielegina, nozdrza im się rozdymały, granatowe żyły występowały wyraźnie pod smagłą skórą. Maszynista wciąż potakiwał: "Tak, tak. ? - Ataman Krasnow ma o wiele węższe zadanie, gdyż niełatwo mu jest wyciągać Kozaków za granicę Donu. Znacie przysłowie: "Dlatego Kozak gładki, że podje i - spać do chatki". Kozak jest dzielny, kiedy bije się o własną chałupę. Z drugiej jednak strony krasnowowska kontrrewolucja jest dla nas najniebezpieczniejsza. Jeśli nas odepchną od Wołgi i utracimy Carycyn, Krasnow wespół z Denikinem połączą się z całą syberyjską kontrrewolucją. Na nasze szczęście między Krasnowem i Denikinem nie ma pełnego zrozumienia. Dońcy przezywają ochotników "wędrownymi muzykantami", a ochotnicy dońców "niemieckimi prostytutkami". Tym się jednak pocieszać nie warto. Planowi kontrrewolucji musimy przeciwstawić nasz wielki plan, polegający przede wszystkim na prawidłowej organizacji Armii Czerwonej bez partyzantki na kółkach... Szarygin, zazdrośnie spoglądając na Tielegina, wtrącał: - Otóż to właśnie... Tak więc, towarzysze, wracamy do tego, od czegom zaczął. Na czym więc polega dyscyplina rewolucyjna? Podczas jednej z takich gawęd Anisija Nazarowa. wyciągając przed siebie rękę jak niewidoma, powiedziała niegłośno, ale z takim naciskiem, że wszyscy obrócili się do niej i zaczęli uważnie słuchać: - Wybaczcie, towarzysze, że wam powiem... Chciałabym wam o takich sprawach opowiedzieć... Wczesnym rankiem, ledwie się rozwidniło, Anisija Nazarowa poszła doić krowę. Zaledwie zdążyła otworzyć ciepłą obórkę, skąd prosząco zaryczała Burionka - od stepu rozległy się strzały. Anisija postawiła wiadro, poprawiła chustkę na głowie. Serce jej biło i zanim doszła do furtki, nogi osłabły zupełnie. Mimo. to uchyliła furtkę. Ulicą stanicy pędzili już ludzie za taczanką, wskakując do niej w biegu. Strzały stały się bliższe i częstsze -rozlegały się od strony stepu i od stawu, od jednego i od drugiego końca szerokiej ulicy. Taczanka z towarzyszami z rady stanicznej nie zdążyła daleko ujechać, kiedy otoczyli ją konni. Zakotłowali się jak psy, kiedy rozszarpują psa, strzelali i cięli szablami. Anisija przeżegnała się i poszła po wiadro, ale nagle krzyknęła i rzuciła się do izby, w której spały dzieci - Pietruszka i Aniuta. Głaszcząc ich główki, szepcząc do ucha, obudziła je, ubrała i zaprowadziła na podwórze, gdzie stała sterta kiziaku*, wewnątrz pusta, ułożona jak wysokie mrowisko. Anisija zdjęła kilka cegiełek, kazała dzieciom wleźć w stertę i siedzieć tam, ani pisnąć. Teraz już cała ulica dudniła pod kopytami, rozlegały się okrzyki, szczękała broń. Wreszcie do wrót obejścia zaczęto walić kolbą: "Otwieraj"! Kiedy otworzyła, pochwyciło ją dwóch staniczników rozgrzanych samogonem: "Gdzie Stieńka Nazarow, gdzie mąż, mów, bo zatłuczemy na miejscu". Mąż zaś Anisii, nie Kozak, ale inogorodny, był w Armii Czerwonej i nawet nie wiedziała, czy żyje. Tak właśnie powiedziała - że nie wie, że latem jacyś ludzie go wzięli. Kozacy przestali wreszcie tarmosić Anisiję i weszli do chałupy. Wszystko poprzewracali, połamali, wyszli, znów pochwycili Anisiję i powlekli na ulicę, do rady stanicznej, gdzie przedtem mieszkał ataman. Słońce już stało wysoko, a stanica trwała ciągle z zamkniętymi okiennicami i wrotami, jak gdyby nie miała zamiaru się budzić. Jedynie przed radą kręcili się na koniach stanicznicy i podchodzili piesi, prowadząc związanych, niektórych pobitych do krwi Kozaków i chłopów. Później wyszło na jaw, że brano podług listy wszystkich, którzy jeszcze wiosną głosowali za władzą radziecką. W izbie atamańskiej siedział niewyspany oficer. Na rękawie miał naszytą trupią czaszkę i dwie skrzyżowane piszczele. Obok - dobrze znany wszystkim, przed pół rokiem zbiegły ze stanicy chorąży Zmijew. Już o nim zapomniano, a oto siedział tu z obwisłymi wąsami, zdrów, nalany, czerwony jak miedź. Kiedy Anisiję wepchnięto do izby, chorąży wrzeszczał do aresztowanych, których stało pod strażą coś ponad pół setki: - Pomogła wam wasza władza radziecka, ścierwo czerwonobrzuche? Opowiadajcie no zaraz, czego was nauczyli moskiewscy komisarze. Oficer zaglądając do spisu mówił półgłosem do każdego kolejno popychanego do stołu: Imię, nazwisko potwierdzasz? Tak. Sprzyjasz bolszewikom? Nie? Głosowałeś w maju? Nie? A więc łżesz. Wsypać mu. Następny. Kozak Radionow. - i podnosząc blade, pstre jak u owcy oczy: - Stać na baczność, patrzeć na mnie! Byłeś delegatem na zjeździe chłopskim? Nie? Agitowałeś za radami? Znowu nie? A więc łżesz przed sądem polowym. Na lewo! Następny... Stanicznicy chwytali ludzi, strącali z ganku, walili na ziemię, zdzierali spodnie, obnażali. Jeden siadał na drgających nogach, drugi dusił kolanami głowę. Dwaj inni wyciągali wyciory z karabinów. Bili leżących - na odlew, ze świstem. Oficer nie mógł już mówić cicho, tak krzyczeli i wyli ludzie pod oknem. Miejsce egzekucji otoczył tłum konnych i pieszych staniczników z przybyłego oddziału i tych spośród miejscowego kozactwa, którzy wyskakiwali z chat na widok wkraczających, krzycząc: "Chrystus zmartwychwstał"! Ci także wrzeszczeli i przeklinali: "Bij do kości! Bij, póki ducha nie wyzionie, będą znać władzę radziecką"! Wreszcie w atamańskiej izbie pozostała jedynie Anisija i młodziutka nauczycielka. Ta z własnej woli przyjechała do stanicy, wciąż starając się szerzyć oświatę wśród miejscowej ludności, gromadziła kobiety, czytała im Puszkina i Lwa Tołstoja, z bachorami łapała żuki - w takich czasach polować na żuki! Chorąży Zmijew krzyknął na nią: - Wstać! Mordo żydowska! Nauczycielka podniosła się, jakiś czas bezdźwięcznie trzęsła wargami. - Nie jestem Żydówką, Żmijew, wy dobrze o tym wiecie. A gdybym nawet była Żydówką, nie widzę w tym żadnej zbrodni... - Od dawna w komunistycznej partii? - spytał oficer. - Nie jestem komunistką. Kocham dzieci i uważam za swój obowiązek uczyć je czytać. W stanicy dziewięćdziesiąt procent ludności nie umie czytać i pisać, zdaje pan sobie sprawę... - Zdaję - odpowiedział oficer. - A my pani zaraz tu wsypiemy. Zbielała, cofnęła się. Chorąży wrzasnął na nią: - Rozbieraj się! Ładniutka jej twarzyczka zadrżała, zaczęła rozpinać kraciaste paletko, ściągnęła je z siebie jak we śnie... - Niech pan posłucha... - i zamachała ręką na oficera. - Jakże to, jakże?... Za oknem w tej chwili ktoś zawył niesamowitym głosem. Chorąży zaś swoje: - Zdejmuj majtki, ty ścierwo! - Podlec! - krzyknęła nauczycielka i oczy jej zapaliły się, twarz rozgorzała rumieńcem gniewu, - Rozstrzelajcie mnie. zwierzęta, potwory! Nie ujdzie to wam... Wtedy chorąży chwycił ją, podniósł i grzmotnął o ziemię. Dwaj stanicznicy zadarli spódnicę, przycisnęli jej głowę i nogi. Oficer wstał bez pośpiechu, wziął batog od Kozaka, na szarą jego twarz wypełzł uśmiech. Podniósłszy batog, mocno uderzył dziewczynę; chorąży przegięty na krześle powiedział głośno: "Raz"! Oficer nie śpiesząc się siekł. Milczała. "Dwadzieścia pięć, starczy ci" - powiedział i rzucił batog. "Idź teraz, poskarż się na mnie okręgowemu atamanowi". Leżała jak martwa. Stanicznicy dźwignęli ją i wynieśli do sieni. Przyszła kolej na Anisiję. Oficer podciągnął kaukaski pasek, ruchem głowy wskazał tylko na drzwi. Anisija, oszalała z nienawiści, zaczęła się wyrywać. Kiedy ją wlekli, chwytała ich za włosy, rzucała się, wyłamywała, gryzła ręce, biła kolanami. Wyrwała się wreszcie i z obnażoną głową, cała w strzępach, pierwsza rzuciła się na staniczników. Straciła przytomność, kiedy uderzyli ją w głowę. Zdarto jej skórę z pleców wyciorami i porzucono przy schodkach, myśląc pewnie, że obmierzła baba skonała. Oddział karny rotmistrza Niemieszajewa zaprowadził porządek w stanicy: wyznaczył atamana, załadował kilka podwód świeżym chlebem, słoniną, jakimiś tam zarekwirowanymi rupieciami i opuścił stanicę. W ciągu całego dnia stanica była cicha - nie palono w piecach, nie wypuszczano bydła. W nocy zapłonęło kilka zagród należących do inogorodnych, w tej liczbie obejście Anisii. Sąsiedzi bali się gasić pożar, gdyż zaledwie pokazał się pierwszy ogień na skraju stanicy, pogalopowało tam kilku Kozaków i rozległy się strzały. Zagroda Anisii spłonęła doszczętnie. Rankiem dopiero sąsiedzi spostrzegli się: a gdzież są jej dzieci? Dzieci Anisii, Pietrusza i Aniuta, siedzące do nocy w stercie nawozu, i krowa, i owce, i drób - spaliło się wszystko. Dobrzy ludzie podnieśli nieprzytomną, jęczącą Anisiję, leżącą koło atamańskiego ganku, zanieśli do siebie, wyleczyli. Kiedy po kilku tygodniach odzyskała przytomność - opowiedziano jej o dzieciach. W stanicy Anisija nie miała już co robić, tak właśnie powiedziała tym dobrym ludziom. Nadeszła jesień. Od męża - żadnej wieści. Żyć się jej nie chciało. Poszła więc stąd; chodziła od stanicy do stanicy żebrząc pod oknami. Dobrnęła do linii kolejowej i trafiła wreszcie do Astrachania, gdzie wzięto ją na statek na miejsce kucharza okrętowego, który w poprzednim rejsie zszedł na brzeg i więcej nie wrócił. Takie zdarzenie ze swego życia opowiedziała Anisija Nazarowa. - Dziękuję wam, towarzysze - zakończyła - poznajcie moje nieszczęście, dziękuję wam... Otarła oczy fartuchem i zeszła do kambuza. Marynarze długo jeszcze milczeli, posępni, objąwszy kolana żylastymi rękami. Iwan Iliicz odszedł i położył się na uboczu. Powstrzymując westchnienia myślał: "Ot. spotyka się człowieka i mija się go obojętnie, a człowiek ten stoi przed tobą jak jakiś mały świat w dymiących gruzach". Stopniowo od wrażeń, jakich doznał pod wpływem opowieści tej kobiety, przeszedł do swoich zmartwień... Ukrywał je głęboko przed otoczeniem, przede wszystkim zaś przed samym sobą. Nie miał wiele nadziei, że kiedyś jeszcze spotka się z Daszą. Co prawda, człowiek jest żywotny, żadne zwierzę nie przetrzyma takich ran. takich klęsk. Ale przestrzeń? Gdzież tu doszukać się Daszy w potoku milionów prących na wschód. Stary dureń, doktor Buławin, może jak nic machnąć się z nią za granicę. Kiwając głową, wzdychając z żalu, przypominał sobie upodobanie Daszy do estetyki i duchowego komfortu, jej porywczość, chłodną jak piana zamrożonego wina. "Nie na jej siły to było, nie na jej siły... Wyhodowana w cieplarni, a tu, proszę - powiał taki wicher światowy... Biedna, biedna... Wtedy w Pitrze, po śmierci dziecka, nie chciała żyć. Dogasała tak, w zimnych zmierzchach"... O tym, co działo się z nią po Pitrze, Iwan Iliicz wiedział tylko z jej listu, przeczytanego naprędce. Nie ulegało wątpliwości, że wiele przeżyła potem, że wiele zrozumiała... Z jaką namiętną siłą ciągnęła go do okna, ratując wtedy przed tajniakami. "Będę ci wierna do śmierci. Uciekaj, uciekaj"... Zapachu jej puszystych, popielatych włosów, kiedy tak przylgnęła do niego, nie zapomniał i nie zapomni. Dziwna, cudowna, ubóstwiana kobieta... "Cóż, na tym właśnie skończymy wspomnienia"... Pogoda zaczęła się psuć. Wołga ściemniała, na północy pasmami podniosły się tęskne i zimne chmury, zagwizdał wiatr w olinowaniu niziutkich masztów. Nie przybijając do brzegu, opłynęli Kamyszyn, małe, zapadłe miasteczko, i jego ogołocone sady na wzgórzach. Tuż za Kamyszynem zaczynał się front carycyński. Rozdział III. Wiejące zimnem chmury pełzły nad Carycynem wiatr miotał kurz, tumanami przysłaniał drewniane domki, które ciasno i byle jak - raz tyłem do rzeki, raz frontem - wraz z wychodkami i fabrykami tłoczyły się na obsypujących się stromiznach. Iwan Iliicz wspinał się pochyłą ulicą, omijając wyrwane przez potoki deszczu kamienie bruku. Na wybrzeżu, na skrzypiących przystaniach i tu, w mieście, nie było żywego ducha. Jedynie na placu z majaczącą w kurzu szarą bryłą soboru spotkał zbrojny oddział. Ubrani w co kto miał, młodzi i starsi szli, z wściekłością odwracając twarze od wiatru. Na przedzie maszerowała zła, chuda starucha, w czapce Armii Czerwonej i, tak samo jak inni, z karabinem przerzuconym przez ramię. Kiedy się znaleźli obok siebie, Iwan Iliicz zapytał ją, gdzie mieści się sztab. Starucha spojrzała nań dziko z ukosa, nie odpowiedziała nic i cały oddział minął go w pośpiechu, znikając w kurzawie. Iwan Iliicz musiał stawić się w sztabie armii, zameldować o przybyciu statku z zapasem amunicji i przekazać fracht. Ale diabli wiedzieli, gdzie się znajdował ten sztab! Zabite deskami sklepy, okna bez znaku życia i grzechoczące żelazem szyldy, które lada chwila groziły urwaniem. Nagle Iwan Iliicz wpadł na jakiegoś wojskowego z obandażowaną ręką - tamten z bólu z ostrym świstem wciągnął powietrze przez zęby i zaklął szeptem. Iwan Iliicz przeprosił go i zapytał znów o to sa