Aleksy Tołstoj - Droga przez mękę. Tom trzeci. Tłumaczyli Władysław Broniewski (rozdz. I-X), Wacław Rogowicz (rozdz. XI-XXI). Wydawnictwo Współpraca. Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza". Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału Chożdienije po mukam. Okładkę i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek. ISBN 83-7018-002-7. Pochmurny ranek. Żyć jako zwycięzcy lub umrzeć ze sławą... Światosław. Rozdział 1. Przy ognisku siedziało dwoje ludzi - mężczyzna i kobieta. Wiatr pogwizdując w pustych od dawna źdźbłach pszenicy wiał im w plecy ze stepowego wąwozu. Kobieta osłoniła nogi spódnicą i wsunęła ręce w rękawy sukiennego płaszcza. Spod spuszczonej na oczy wełnianej chustki widać było jedynie prosty nosek i uparcie zaciśnięte wargi. Płomień ogniska był słaby, paliły się suche placki krowiego nawozu, którego parę naręczy mężczyzna zebrał uprzednio w wąwozie, przy wodopoju. Było przykro, że tak wzmagał się wiatr. - Oczywiście o wiele milej jest poddawać się urokom natury słuchając trzasku płonącego na kominku drzewa, smucąc się przy okieneczku... Ach, mój Boże, smutek, smutek stepowy... Mężczyzna powiedział to półgłosem, zjadliwie, z satysfakcją. Kobieta obróciła się do niego twarzą, ale nie rozchyliła warg, nie odpowiedziała. Zmęczyła ją długa droga, głód i to, że towarzyszący jej człowiek mówił tak dużo, ze szczególną przyjemnością odgadując jej myśli. Z lekko odrzuconą w tył głową patrzyła spod rąbka chustki na zachód jesienny, zmatowiały za ledwo widocznymi wzgórzami. Jego wąska, wyciągnięta szczelina nie rozświetlała już stepu - pustego i bezdomnego. - Zaraz upieczemy sobie kartofelków, Dario Dmitrijewno, ku rozweseleniu duszy i ciała. Mój Boże, co by pani beze mnie robiła? Pochylony, zaczął wybierać co twardsze placki nawozu. Obracał je na wszystkie strony, ostrożnie układał na węglach. Część węgli usunął na bok i zakopał pod nimi parę kartofli wydobytych z przepaścistych kieszeni bekieszy. Twarz miał czerwonawą, nieprawdopodobnie chytrą - raczej nawet obłudną - nos mięsisty, na końcu spłaszczony, bródkę skąpo rosnącą. Wąsy miał zmierzwione, cmokał wargami. - Myślę sobie, Dario Dmitrijewno, jak mało jest w pani dzikości, jak mało łapczywości, a cywilizacja, moja miła, oj, powierzchowna. Jabłuszko z pani rumiane, słodkie, ale niedojrzałe... Mówił to wciąż krzątając się przy kartoflach - niedawno ukradł je z ogrodu warzywnego, kiedy przechodzili obok chutoru. Jedno nozdrze jego mięsistego nosa poruszało się chytrze. Nazywał się Kuźma Kużmicz Niefiedow. Dokuczliwie naprzykrzał się Daszy gadulstwem i zgadywaniem jej myśli. Znajomość zawarta została przed kilkoma dniami w pociągu wlokącym się według fantastycznego rozkładu jazdy i marszruty, zwalonym wreszcie z nasypu przez białych Kozaków. Ostatni wagon, w którym jechała Dasza, pozostał na szynach, ale ostrzelano go kilku seriami z karabinu maszynowego. Podróżni rzucili się w step, gdyż wedle zwyczaju owych czasów należało spodziewać się grabieży i masakry. Kuźma Kuźmicz jeszcze w wagonie przyglądał się Daszy - jakoś przypadła mu do gustu, chociaż bynajmniej nie była skłonna do zwierzeń. Jednakże o świcie, na pustym stepie, sama się go uczepiła. Sytuacja była rozpaczliwa: od leżących pod nasypem wagonów dochodziły odgłosy strzelaniny i krzyki, zaraz też wybuchł płomień pędząc ponure cienie starych rzepisk i suchych krzaczków piołunu pokrytych szronem. Dokądże tu było iść w tę dal tysiącwiorstwową? Kuźma Kuźmicz idąc obok Daszy w zieleniejący świt, w stronę, skąd dolatywała woń dymu z kominów, rozważał mniej więcej tak: - Nie dość na tym, że pani jest wystraszona, moja ślicznotko, pani jest nieszczęśliwa, jak mi się wydaje. Ja zaś, mimo wielu przeciwności losu, nie zaznałem nigdy ani nieszczęścia, ani co dużo gorsze - nudy... Byłem popem, za wolnomyślność ostrzyżono mnie, zdjęto sutannę i zamknięto w klasztorze. I oto wędruję "od progu do progu", jak ongiś mawiano... Ktoś, kto nie rozumie szczęścia bez ciepłej kołderki, spokojnej lampy, w dodatku zaś półki z książkami przy wezgłowiu - szczęścia nie zazna. Dla niego będzie ono zawsze - jutrem, a któregoś fatalnego dnia okaże się, że nie ma ani jutra, ani kołderki. Biada takiemu... Ja zaś idę sobie stepem, wciągam nozdrzami zapach pieczonego chleba, co oznacza, że w tej stronie jest chutor i niedługo już psy zaczną szczekać. Mój Boże! Widzisz, jak zapala się świt. ! Obok - towarzysz podróży, anielskiej postaci, jęczący, wzbudzający we mnie uczucie litości i chęć walenia łbem o mur... Kimże jestem? Najszczęśliwszym z ludzi. Woreczek soli mam zawsze w kieszeni. Trochę kartofli zwędzę gdzieś z ogrodu. Cóż dalej? Wielobarwny świat, gdzie ścierają się namiętności... Wiecie, wiele, Dario Dmitrijewno, rozmyślałem o losach naszej inteligencji. Nie rosyjskie to wszystko, muszę pani powiedzieć. Oto i zdmuchnął ją wiatr, oto i puste miejsce - niestety. A ja, były pop, idę sobie, kpię ze wszystkiego i mam zamiar długo tak jeszcze swawolić... Dasza byłaby zginęła bez niego. Nie tracił głowy w żadnych okolicznościach. Kiedy o wschodzie słońca dobrnęli do chutoru, stojącego pośród nagiego stepu, bez jednego drzewka, z opustoszałym majdanem i opalonym dachem glinianego domostwa - natknęli się przy studni na siwego, złego Kozaka z berdanką. Błyskając wściekle spod zmarszczonych brwi jasnymi oczami, krzyknął: "Wynosić się"? Kuźma Kuźmicz natychmiast omotał starego. Też masz się kogo czepiać, dziadku, ach, ziemio rodzona! Dzień i noc uciekamy od rewolucji, język stanął nam już kołkiem z pragnienia, nogi schodziliśmy... zmiłuj się. zastrzel, i tak nie mamy dokąd iść"! Stary nie okazał się straszny, okazał się nawet płaksiwy. Synów zmobilizowano mu do korpusu Mamontowa, obie synowe odeszły z chutoru do stanicy. Ziemi teraz nie orał. Przechodzili czerwoni - zarekwirowali konia. Przechodzili biali - zarekwirowali ptactwo domowe. Siedzi więc sam na chutorze, z pajdką zzieleniałego chleba, i stary tytoń uciera... Odpoczęli tu i nocą udali się dalej, biorąc kierunek na Carycyn. skąd łatwiej było przedostać się na południe. Szli nocami, w dzień spali, najczęściej w stertach starej słomy. Kuźma Kuźmicz unikał miejsc zamieszkanych. Patrząc pewnego razu z kredowego pagórka na stanicę, która od niechcenia rozrzuciła swoje białe chaty na brzegach długiego stawu, oznajmił: - Człowiek w masie może być niebezpieczny w naszych czasach, zwłaszcza dla tych, którzy sami nie wiedzą, czego chcą. Niezrozumiałe to jest i podejrzane - nie wiedzieć, czego się chce. Rosjanin jest gorący. Dario Dmitrijewno, pewny siebie i z siłami swoimi się nie liczy. Postawić go jednak wobec sprawy - choćby nawet przerastającej jego siły, byleby wielkiej - do nóg się za to pokłoni. Jeżeli pani zajdzie do stanicy, zaczną dociekać i dopytywać się. Cóż im pani odpowie? Inteligentka! Że nie rozstrzygnęła pani w ogóle niczego, i to w żadnym punkcie... - Niech pan mi da spokój - cicho odrzekła Dasza. Jakkolwiek się opierała - przez ambicję i niechęć - Kuźma Kuźmicz wyciągnął z niej prawie wszystko: o ojcu, doktorze Buławinie, o mężu, czerwonym dowódcy, Iwanie IliiczuTieleginie, o siostrze Kati, "czarującej, łagodnej, szlachetnej". Pewnego pogodnego dnia o zmierzchu Dasza, dobrze wyspawszy się w słomie, poszła nad rzeczkę, umyła się, uczesała włosy potargane pod wełnianą chusteczką, potem podjadła, rozpogodziła się i nieoczekiwanie, sama, nie pytana, opowiedziała: - Widzi pan, jak to wszystko się stało... U ojca w Samarze dłużej nie mogłam wytrzymać. Pan mnie uważa za pasożyta. - Ale - widzi pan - ja o sobie mam jeszcze gorsze mniemanie. Ale nie mogę czuć się taką poniżoną, taką najostatniejszą... - Rozumiem - wtrącił Kuźma Kuźmicz cmoknąwszy. - Właśnie, że pan nic nie rozumie... - Dasza przymrużyła oczy i wpatrzyła się w ogień. - Mój mąż zaryzykował życie, żeby mnie tylko zobaczyć chociaż przez chwilę. Silny jest, możny, to człowiek stanowczych decyzji. A ja? Czy warto było narażać się dla takiej "lali"? Otóż po tym spotkaniu właśnie tłukłam głową o framugę okienną. Znienawidziłam ojca... To on był winien wszystkiemu. Jaki to śmieszny i nędzny człowiek! Postanowiłam jechać do Jekatierinosławia, odszukać siostrę Katię - ona by zrozumiała, ona by mi pomogła: mądra jest, wrażliwa jak struna, ta moja Katia. Niech no się pan nie uśmiecha; powinnam robić to, co jest zwyczajne, szlachetne i potrzebne, tego chcę właśnie. Ale nie wiem, od czego zacząć. Tylko niech panu nie przyjdzie do głowy znowu perorować o rewolucji... - Ja, kochaneczko, nie mam nawet zamiaru perorować, słucham uważnie i serdecznie współczuję. - No, z tym "serdecznie" niech pan da spokój... Wtedy właśnie Armia Czerwona podeszła pod Samarę. Rząd uciekł - sytuacja była paskudna. Ojciec zażądał, abym jechała z nim. Mieliśmy wtedy rozmowę - ujawniliśmy się w całej okazałości -i on, i ja. Ojciec posłał po strażników: "Powieszą cię, moja miła"! Oczywiście, nikt się nie zjawił, wszystko uciekło. Ojciec tylko z teczką wyskoczył na ulicę, a ja przez okno wykrzykiwałam za nim jeszcze ostatnie słowa. Żadnego na świecie człowieka nie można tak nienawidzić jak ojca! Potem zaś głowę omotałam chustką, na kanapę i - w ryk! Wtedy to odcięłam się od całego dawnego życia. Szli tak stepem mijając zburzone przez wojnę domową wsie i stanice, prawie nie stykając się z ludźmi i nie wiedząc, że w tych stronach rozwijały się krwawe wypadki: siedemdziesięciopięciotysięczna armia Wojska Dońskiego po sierpniowych porażkach szła po raz drugi, aby okrążyć Carycyn. Obracając kartofle w popiele Kuźma Kuźmicz mówił: - Jeżeli pani jest bardzo zmęczona, Dario Dmitrijewno, możemy odetchnąć tej nocy, z nieba na nas nie kapie. Tyle, że postój wybraliśmy niefortunnie. Wiatr z parowu nie da nam spać. Powleczemy się lepiej pod gwiazdami, powoluteńko. Jakiż piękny jest świat! - podniósł do góry czerwonawą chytrą twarz, jak gdyby sprawdzając, czy w gospodarstwie niebieskim wszystko w porządku. - Kochaneczko, czy to nie cud nad cudami? Oto pełzną we wszechświecie dwa robaczki, badawczym umysłem obserwując przemianę zjawisk - jedno od drugiego dziwniejsze - snując wnioski do niczego nie obowiązujące, zaspokajając głód i pragnienie, niczym nie gwałcąc sumienia... Nie, niech się pani nie śpieszy z ukończeniem podróży. Wydobył z kieszeni woreczek soli, podrzucił na dłoni kartofel, dmuchając na palce rozłamał go i podał Daszy. - Przeczytałem moc książek i cały ten balast zalegał we mnie bez żadnego porządku. Rewolucja wyzwoliła mnie z klasztornego więzienia i niezbyt delikatnie cisnęła w życie. W świadectwie tożsamości, wydanym mi przez pewnego arcymądrego człowieka - naczelnika saratowskiej rejonowej milicji, u którego przesiedziałem dwa tygodnie w areszcie - zostało przezeń własnoręcznie wpisane: "Zawód - pasożyt, wykształcenie -pseudonaukowe, przekonania - żadne". I oto, Dario Dmitrijewno, kiedy nie mając nic poza woreczkiem soli w kieszeni poczułem się zupełnie wolny, zrozumiałem, czym jest cud życia. Bezużyteczne wiadomości przytłaczające mi pamięć zaczęły odsiewać się same. Wiele z nich okazało się pożytecznymi choćby w sensie wymiennych wartości. Na przykład znajomość dłoni ludzkiej, czyli chiromancja. Tej wiedzy wyłącznie zawdzięczam stałe uzupełnianie mojego zapasu soli. Dasza nie słuchała go. Może dlatego, że wiatr bezdomnym smutkiem pogwizdywał cieniutko w źdźbłach pszenicy - bardzo chciało się jej płakać. Odwracała się ciągle, patrząc na pobladły już zachód. Na widok tej przestrzeni bez końca, którą miała iść w poszukiwaniu Iwana Iliicza, w poszukiwaniu Kati, w poszukiwaniu samej siebie - ogarniała ją beznadziejność. Dawniej Dasza doszukałaby się przejmującej słodyczy w tym rozżaleniu nad samą sobą, tak bezradną, maleńką, zagubioną w zimnym stepie... Nie, nie! Wzięła z ręki Kuźmy Kuźmicza kartofel i żuła go, łykając wraz ze łzami. Przypomniała sobie słowa z listu Kati otrzymanego jeszcze wtedy, w Piotrogrodzie: "Przeszłość umarła, umarła na zawsze, Daszo". - Bezcelowy pośpiech, gorączkowość, obok zupełnego oderwania od życia - to jedna z wad naszej inteligencji, Dario Dmitrijewno. Pewnie pani nieraz zaobserwowała, jak chodzą u nas ludzie wolnych zawodów. Jakiś tam pierwszy lepszy liberał przebiera kozimi kopytkami z niecierpliwości, jakby go coś parzyło. I dokąd, po co? Ten niemożliwy człowiek wciąż mówił, mówił przechwalał się. - Nie, trzeba iść, oczywiście, chodźmy więc - zdecydowała się Dasza zawiązując mocno wełnianą chusteczkę na szyi. Kuźma Kuźmicz spojrzał na nią badawczo. Nagle w nieprzejrzanym cieniu parowu błysnęło kilka ogni i potoczyły się echa wystrzałów. Ledwie się rozległy - ożył bezludny step, nad którym już się zwierała w dalekich chmurkach szczelina zachodu. Dasza, trzymając w rękach końce chusteczki, nie zdążyła się nawet zerwać. Kuźma Kuźmicz zaczął zadeptywać ognisko, ale wiatr dmuchnął silnie i porwał za sobą iskry. Oświeciły one pędzących co siły jeźdźców. Pochyleni nad grzywami, smagali konie uchodząc przed strzałami z parowu. Wszystko to zakotłowało się i ucichło. Tylko serce Daszy rozpaczliwie waliło. Z parowu zaczęto coś wołać i jednocześnie wysypali się stamtąd jacyś ludzie. Posuwali się teraz ostrożnie i w rozproszeniu. Najbliższy skręcił do ogniska i krzyknął młodym, łamiącym się głosem: "Hej, coście za jedni"? Kuźma Kuźmicz podniósł ręce do góry, z gotowością rozcapierzając palce. Chłopak w żołnierskim płaszczu zbliżył się do niego. - Co tu robicie? - zwrócił się do obojga. Twarz jego o ciemnych brwiach wyrażała gotowość do każdej natychmiastowej decyzji. - Wywiadowcy? Biali? - I nie czekając na odpowiedź szturchnął kolbą Kuźmę Kuźmicza. - Jazda, jazda, opowiesz po drodze! - Ależ my właściwie... - Co właściwie? Nie widzisz, że bitwa? Kuźma Kuźmicz już bez sprzeciwu szedł pod konwojem przy boku Daszy. Musieli biec prawie, tak szybko posuwał się oddział. W zupełnej ciemności doszli do chat i stawku, koło którego parskały wśród wozów wyprzężone konie. Ktoś krzykiem zatrzymał idącą grupę. Żołnierze otoczyli wołającego i zaczęli tłumaczyć: - Cofnęliśmy się. Nie ma rady. Naciskają, gady, od skrzydeł. O, tu całkiem blisko, w parowie, natknęliśmy się na podjazd. - Zwialiście, gagatki - brzmiała drwiąca odpowiedź. - Gdzie wasz dowódca? - Gdzie? Hej, dowódca, Iwan? Chodź no, dowódca pułku cię woła - rozległy się głosy. Z ciemności wynurzył się ktoś wysoki i przygarbiony. - W porządku, towarzyszu dowódco pułku, strat nie ma. - Rozstaw posterunki, wyznacz placówkę, żołnierzy nakarmić, ognia nie palić. Potem przyjdziesz do chałupy. Ludzie rozeszli się. Chutor jak gdyby opustoszał, słychać było jedynie ciche rozkazy i okrzyki wartowników w ciemności. Wreszcie i te głosy ucichły. Wiatr szeleścił słomą na dachu i pojękiwał w nagich gałęziach łozy nad stawkiem. Do Daszy i Kuźmy Kuźmicza podszedł ten sam młody czerwonoarmista. W świetle gwiazd rozjarzonych nad chutorem widać było jego szczupłą, bladą twarz o ciemnych brwiach. Wpatrując się w nią uważnie Dasza pomyślała nagle, że to - dziewczyna. - Chodźcie za mną - rzekł surowo czerwonoarmista i poprowadził ich do chałupy. - Poczekajcie w sieni, siądźcie tu sobie na czymś. Otworzył i zamknął za sobą drzwi. Za nimi słychać było niski, dudniący głos dowódcy oddziału. Trwało to tak długo i było tak monotonne, że głowa Daszy opadła na ramię Kuźmy Kuźmicza. "To nic, wymigamy się" -szepnął. Drzwi otworzyły się wreszcie i czerwonoarmista namacawszy ręką siedzących powtórzył: "Chodźcie za mną". Wyprowadził ich na podwórze i rozglądając się, gdzie by tu zamknąć jeńców, wskazał na niski spichlerzyk, przytłoczony słomianą strzechą. Drzwi były wyrwane, Dasza i Kuźma Kuźmicz weszli do środka, czerwonoarmista usiadł na wysokim progu, nie wypuszczając z ręki karabinu. W spichlerzyku pachniało myszami i mąką. Dasza z cichą rozpaczą spytała: - Czy mogę siąść przy was, boję się myszy! Posunął się niechętnie, robiąc jej przy sobie miejsce na progu. Nagle ziewnął słodko, po dziecięcemu, i bokiem zerknął na Daszę. - Wywiadowcy? Co? - Słuchajcie, towarzyszu - Kuźma Kuźmicz nasunął się na niego w ciemności - pozwólcie, że wam wyjaśnię. ... - Później wyjaśnisz. - Przecież my spokojne mieszczuchy, uchodźcy... - Oho, spokojni... Jakże to tak - spokojni? Gdzieżeście to spokój znaleźli? Oparta karkiem o framugę drzwi Dasza patrzyła na twarz tego człowieka, taką ładną, o delikatnym rysunku nieco zadartego nosa, ciemnych brwiach, miękkim podbródku i pulchnych ustach, i spytała nagle: - Jak wam na imię? - To nic nie ma do rzeczy. - Jesteście kobietą? - I to wam nic nie pomoże. Rozmowa byłaby się na tym skończyła, ale Dasza nie mogła oderwać oczu od tej prześlicznej twarzy. - Dlaczego mówicie ze mną jak z wrogiem? - spytała cicho. - Przecież nie znacie mnie. Po co zakładacie z góry, że jestem wrogiem? Jestem tak samo Rosjanką jak wy. Z tą różnicą, że na pewno więcej od was wycierpiałam... - Jak to Rosjanka? Rosjanka, powiadasz? Burżuje... -zająknąwszy się i z tego powodu gniewnie zsuwając brwi odparł czerwonoarmista. Wargi Daszy rozchyliły się. Porywczym, właściwym sobie ruchem przysunęła się i pocałowała go w spierzchnięty, gorący policzek. To zaskoczyło żołnierza. Mrugnął gniewnie na Daszę rzęsami. Podniósł się, odszedł, przerzucił karabin przez ramię. - Z tym dajcie spokój - powiedział z groźbą w głosie. - To wam, obywatelko, nic nie pomoże. - Co, co mi pomoże? - namiętnie odpowiedziała Dasza. - Oto wy już wiecie, co trzeba robić, a ja jeszcze nie wiem. Jak najszybciej uciekłam od tamtego życia. Pobiegłam za swoim szczęściem. Zazdroszczę wam. Ja bym też chętnie zaciągnęła rzemień na płaszczu! Była tak podniecona, że ściągnęła z głowy chusteczkę, z całej siły zaciskając jej końce w piąstkach. - Dla was wszystko jest jasne, proste. O co walczycie? Żeby kobieta mogła patrzeć na te gwiazdy bez łez... Ja też chcę właśnie takiego szczęścia... Mówiła, a on słuchał jej nie starając się przerwać, zmieszany impetem tych słów. W następnej chwili z chaty wyszedł dowódca kompanii i zawołał basem: - Ano, Agrypina, dawaj tutaj tych gadów! Dowódca pułku, o szeroko rozstawionych, błyszczących oczach, z fajką w zębach, i dowódca kompanii z twarzą spękaną od wiatru jak kora - obaj w szynelach i czapkach - siedzieli przy stole, wsparci na łokciach, oświetleni kagankiem. Dowódca kompanii kazał Kuźmie Kuźmiczowi i Daszy zbliżyć się. - Dlaczegoście byli w stepie, w rejonach dyslokacji wojsk? Wzrok utkwił prosto w ich oczach. Od tego spojrzenia Daszy zrobiło się słabo, szepnęła wyschniętymi wargami: - On opowie. Można? Usiądę... Siedziała teraz trzymając się krawędzi ławy i patrzyła na płomyk pływający w glinianym czerepku. Kuźma Kuźmicz, cmokając i przestępując z nogi na nogę, zaczął opowieść o tym, jak przygarnął na stepie Darię Dmitrijewnę i jak szli razem w kierunku Donu, rozmyślając przeważnie o zagadnieniach wyższej natury. O tym charakterze ich wędrówki mówił szczegółowo, śpiesząc się i zachłystując w obawie, aby mu nie przerwano. Ale dowódcy tkwili przy stole jak dwie milczące bryły. - Wielka to rzecz, obywatele dowódcy, myślenie rozległymi kategoriami. Co chciałem rzec? Dzięki niech będą rewolucji, że oderwała nas od ponurych drobiazgów. Bogu równa istota - człowiek, przeznaczony do spełniania najważniejszych zadań, mogący jak Orfeusz strunami liry ożywiać kamienie i opanowywać szał dzikiej przyrody - człowiek ten przy lampce kopcącej liczył banknoty i wysilał rozum kombinując, jak by tu zręczniej orżnąć bliźniego. Dzięki wam! Zabiliście bytowanie ubogie, niesławnej pamięci. Liczyć nie ma już co. chcesz czy nie - trzeba się przestawić na wzniosłe tematy... Na dowód mojej prawdomówności -proszę... (wyjął woreczek z solą). Oto jedyna moja własność, niczego mi więcej nie trzeba, resztę wyżebrzę albo ukradnę. Ale, obywatele dowódcy, chcę z wami podyskutować. Walczycie o szczęście człowieka, a o człowieku właśnie często zapominacie, gubi się on wam między wierszami. Nie odrywajcie rewolucji od człowieka, nie twórzcie z niej oderwanej filozofii, gdyż filozofia to dym: przybierając cudowny kształt - znika. Tym się właśnie tłumaczy mój udział w losie tej kobiety: przerzucam karty jej dziejów jak karty poetycznej, pasjonującej powieści, którą zresztą jest życie każdego człowieka, o ile zbliżyć się doń z przejęciem, gorącym współczuciem. Toż wszechświat chodzi przed wami w podartej bekieszy i łapciach. - Sprytnie wykalkulowane - wypuszczając kłąb dymu zauważył dowódca pułku. - Pokażcie no dokument - dodał dowódca kompanii. Po odebraniu od Kuźmy Kuźmicza i Daszy paszportów przysunął kaganek i pochylił się nisko, śliniąc palec i uważnie przeglądając papiery. Dowódca pułku wzdychał ciężko raz po raz, ssąc przepaloną fajeczkę, która mu już piąty rok wojny dymiła pod nosem. - Kto jest waszym ojcem? - spytał dowódca kompanii zwracając się do Daszy. - Doktor Buławin. - Czy nie minister byłego samarskiego rządu? - Tak. Dowódca kompanii spojrzał na towarzysza i podał mu paszport Daszy. Nachmurzony zapytał Kuźmy Kuźmicza: - A wy, jakże tam? Z popiego cechu? Kuźma Kuźmicz, jak gdyby od dawna czekał na to pytanie, w uniesieniu zaszurał łapciami. - Dwukrotnie byłem wypędzony z seminarium - za profanację jadła i skomponowanie wolnomyślnych kupletów. Ojciec mój, sarutowski protojerej, dwukrotnie własną ręką wygarbował mi skórę na plecach. Dalsze dane dołączone są do paszportu... Dowódca kompanii, nie słuchając go, z ukosa spojrzał na Daszę. - Ciężka sprawa... Będziecie musieli opowiedzieć całą prawdę. - Zasępił się i zaczął chrząkać przeglądając stronice paszportu. - To jedyne, co mogłoby jeszcze wam pomóc. Tak, ciężka sprawa. Dasza w milczeniu patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. Wtedy Agrypina, stojąca w drzwiach, powiedziała stanowczo: - Iwan, można jej wierzyć, ja z nią mówiłam. Dowódca kompanii uniósł nad stołem swój duży nos i wlepił wzrok w Agrypinę. Dowódca pułku uśmiechnął się. Kuźma Kuźmicz zaczął raz po raz kiwać czerwoną, wesołą twarzą. Dowódca kompanii wycedził powoli: - Gdzież to jesteśmy? Na wieczornicy? (Jego kręcone wąsy podskoczyły, oczy zmrużyły się). Czerwonoarmisto Czebriec, jakim prawem wtykacie swoje trzy grosze w śledztwo? Agrypinę az zatkało ze złości; gdyby nie było tu dowódcy pułku, pofolgowałaby sobie jak pierwsza lepsza baba na jarmarku... Ale dowódca kompanii odezwał się basem: - Czerwonoarmisto Czebriec, wyjdź za drzwi. Agrypina błysnęła ciemnymi oczami, stuknęła kolbą o próg, zacisnęła usta i wyszła z chaty. Dowódca sapiąc sięgnął do kieszeni po tytoń. - Okazuje się, że i tu już zdążyliście agitować? Dasza spuściła oczy i odpowiedziała: - Wierzcie mi. Jeżeli mi nie wierzycie, nie mam co mówić. Mój ojciec, Buławin, jest waszym wrogiem. Jest także moim wrogiem. Chciał mnie skazać na śmierć, uciekłam z Samary... Dowódca oddziału rozłożył ręce przed kagankiem. - Jakże wam wierzyć, obywatelko, bajki przecie opowiadacie... Wówczas dowódca pułku wyjął z ust fajkę, otarł ją rękawem i powiedział poważnie: - Nie gorączkuj się, Góra, ona może mówi wcale do rzeczy. Wasze nazwisko Tielegina (Dasza - ledwie dosłyszalnie: "Tak jest"). Imię męża i ojca męża pamiętacie? - Iwan Iliicz. - Sztabskapitan w służbie carskiej? - Zdaje się... Tak. - Był dowódcą kompanii w Jedenastej Armii Czerwonej? - Wy go znacie?! Dasza rzuciła się do stołu, rumieniec oblał jej policzki. Przed chwilą siedziała martwa, zwiędła - teraz rozkwitła. - Widziałam Iwana po raz ostatni, kiedy uciekał pod strzałami po dachach. To było tak... - Siądźcie sobie, uspokójcie się - powiedział dowódca pułku. - Znam Iwana Iliicza, razem byliśmy na niemieckiej wojnie, razem uciekaliśmy z niewoli. Moje nazwisko - Mielszyn, Piotr Nikołajewicz. może wam kiedy o mnie wspominał? I w Armii Czerwonej dobrze go znają. - Zwrócił się do dowódcy oddziału: - Twoja żonka lepiej od ciebie ten orzeszek rozgryzła. -Do Daszy: - Odpocznijcie, jutro porozmawiamy. Możecie się tu rozlokować. Jak wyjdziecie stąd do sieni, z drugiej strony jest kuchnia. Śpijcie spokojnie. Dasza, a za nią Kuźma Kuźmicz, którego dowódcy jak gdyby przestali dostrzegać, weszli poprzez sień do pustej kuchni, dobrze ogrzanej. Kużma Kuźmicz poradził Daszy wleźć na piec. - Kosteczki pani rozgrzeje, w jedną noc -tydzień odeśpi. Niech no pani, kochaneczko, pozwoli, podsadzę... Dasza z trudem wgramoliła się na piec, rozwiązała chustkę, okryła się paltem, podwinęła nogi. Tu było dobrze, pachniało dymem chlebowym, nagrzanymi cegłami. Cykał świerszcz, nieodłączny towarzysz. On to właśnie nie dawał Daszy zasnąć od razu: zaledwie sen owiewał ją, świerszczyk - cyk. cyk - przeszywał jej sen szarą nicią. Z kolei zdawało jej się, że to stuka metronom, a ona siedzi przy fortepianie z opadającymi bezwładnie rękami. Serce tak trwożnie bije oczekiwaniem, ale to nie kroki ukochanego, ubóstwianego, to znowu -ścieg za ściegiem - słychać cykanie świerszczyka. ... Jaki spokój, jaki spokój - powtarzał w niej głos. - Wróciłaś do ojczyzny, biedna Daszo... Ale ty przecież nigdy nie znałaś ojczyzny. Daszo. Daszo... Ach. nie przeszkadzajcie mi! Oczywiście, to dyrygent stuka kościaną pałeczką, zaraz rozlegnie się muzyka"... I znowu - cyk, cyk... Kuźma Kuźmicz ulokował się na ławie pod piecem i również nie mógł zasnąć od razu, cmokając pomrukiwał wciąż: - Uwierzyli, uwierzyli. Są prostoduszni. Na ich miejscu nie wierzyłbym tak od razu? Dlaczego? Samego siebie się nie zna, ciemny jest człowiek. Uwierzyli - silni są zawsze prości... W tym właśnie ich siła. Teraz to już paszport jest pewny - uwierzyli. No, więc potrzebny jest wam człowiek obrotny? Potrzebuje go rewolucja? Potrzebuje. Oto macie mnie. Dario Dmitrijewno... Pytam: czy potrzebny jest rewolucji człowiek obrotny?... Rozdział II. Po ukończeniu wojennych operacji pod Samarą Iwan Iliicz Tielegin otrzymał nowy przydział. Dziesiąta Armia czerwonych w sierpniowych walkach pod Carycynem zużyła do ostatka swój skąpy sprzęt bojowy. Na żądania i ponaglenia, by zaopatrzyć Carycyn we wszystko niezbędne przed nieuniknioną nową ofensywą Armii Dońskiej. Najwyższa Rada Wojenna odpowiadała bardzo opieszale i niechętnie. Ale w Moskwie tkwił towarzysz broni dowódcy armii Woroszyłowa, wysłany tam w celu specjalnym - popychania i zwalczania niepojętej biurokratycznej formalistyki, paraliżującej instytucje zaopatrzeniowe. Udawało mu się przerzucać coś niecoś na carycyński front. Iwan Iliicz otrzymał zlecenie załadowania na statek holowniczy skrzyni z zaopatrzeniem bojowym tudzież dwóch armat i dostarczenia ich do Carycyna. Znowu jak tamtego lata, jak wiele lat temu płynął leniwą, mocarną, opustoszałą Wołgą. Niziutki holownik trzepał kołami spokojną wodę. Przed nimi widniał wciąż brzeg, jak gdyby rzeka tam się kończyła. Jednakże za każdym zakrętem otwierała się nowa dal, głęboka i jasna w jesiennym słońcu. W ciągu ostatnich miesięcy Wołgę oczyszczono z białych, mimo to statek trzymał się z dala od brzegów, gdzie nad stromizną rozsiadło się ściemniałymi zrębami duże sioło lub na łysym pagórku poprzez złote liście przeświecała dzwonniczka; łatwo z niej było wyrżnąć serię z karabinu maszynowego. Dziesięciu marynarzy bałtyckich gwarzyło sobie na rufie koło armaty. Tam zazwyczaj wylegiwał się na boku Iwan Iliicz, wzdychając, drzemiąc lub też śmiejąc się do łez z ich opowiadań. Słuchaczem był ufnym i prostym, a marynarzowi tego tylko potrzeba, aby mu ktoś patrzył w gębę. Komsomolec Szarygin, najmłodszy ze wszystkich, wysoki i stateczny, codziennie szedł na górę do dzwonu okrętowego i dzwonił na zbiórkę: "Wszyscy na pokład"! Morskie bractwo zasiadało półkolem, z włazu wyłaził maszynista, staruszek, który, jak utrzymywano, stracił podczas rewolucji niemałe pieniądze. Wychylał sie do pasa palacz, zgryźliwiec, niemożliwy w pożyciu; z kambuza*, wycierając ręce, zjawiała się kobieta pełniąca funkcję koka. Szarygin zasiadał na zwiniętej linie i zaczynał gawędę oświatową. Z powodu swojej młodości nie zdążył przeczytać zbyt wiele, ale zrozumiał rzeczy istotne. Włosy pod marynarską czapeczką miał kędzierzawe i ciemne, oczy jasne, jedynie nos nie dopisał-mały sterczący, jak gdyby z innej twarzy. Nie miał łatwego zadania. Marynarze pojmowali rewolucję jak ludzie od dawna oderwani od swoich gospodarstw, nędzy, sochy, rybackich łódek na Pomorzu. Za sobą mieli ciężką służbę w marynarce. Kiedy wybiła godzina, wyrzucili oficerów za burtę i podnieśli sztandar rewolucji światowej. Znali świat - opłynęli go. Było to coś szerokiego, dostępnego morskiej duszy. Dawniej cały majątek marynarza mieścił się w małej skrzynce. Teraz i skrzynki nie było, teraz gospodarstwo jego - to karabin, taśma z nabojami i cały świat... Gdyby to dziś były czasy Stieńki Razina. każdy z nich nasunąłby na ucho czapkę z purpurowym denkiem i poszedł hulać po nie objętych wzrokiem przestworzach, całym porywem duszy, pozostawiając za sobą łunę aż do samego nieba. "Hej carskie, bojarskie pachołki, bieda z nędzą, golizna karczemna, dziel ziemię, dziel złoto - wszystko twoje - żyj"! Rewolucja proletariacka zażądała od nich programu bardziej skomplikowanego, zażądała okiełzania wybujałych uczuć. - Rewolucja, towarzysze, to wiedza - zadufanym w sobie tonem mówił Szarygin. - Choćbyś zjadł wszystkie rozumy świata, nie wzniesiesz się nad nią i zawsze popełnisz błąd. A cóż to jest błąd? Raczej zarżnij ojca i matkę: błąd doprowadzi cię do burżuazyjnego punktu widzenia, jak mysz do pułapki; wpadłeś - siedź, gryź własny ogon, wszystkie twoje zasługi są przekreślone. Jesteś - wróg. Marynarze nie przeczyli mu - bez nauki nawet okrętu prowadzić nie można, cóż dopiero mówić o opanowaniu tej tam kontrrewolucji. Chyba że któryś z nich, obejmując silnymi, tatuowanymi ramionami kolana, rzucił pytanie: - Zgoda, ale odpowiedz no mi: wszak bez talentu nawet pieca w łaźni nie postawisz, ciasto babie w nieckach nie wyrośnie. Talent - potrzebne to jest? Szarygin odpowiadał: - Widzicie, towarzysze, do czego pije Łatugin? Talent jest rzeczą właściwą nam, rzeczą niebezpieczną. Może przywieść nas do burżuazyjnej anarchii, do indywidualizmu... - No, poniosło go - beznadziejnie machał ręką Łatugin. - Rozgryź no wpierw te słowa i połknij je, pójdź z nimi do wiatru i dopiero wtedy ich używaj... Palacz zaś gniewnie chrypiał z otworu włazu: - Talent, talent! Paznokcie wyglansuje, portki - w klosz, na szyi łańcuszki... Widzieliśmy takich z talentem! Marynarze wtedy zaczynali szemrać. Palacz, chrypnąwszy jeszcze coś na temat: "Popocilibyście się jeszcze z dziesiątek lat koło paleniska", dla pewności skrył się w kotłowni. Szarygin beznamiętnie wygładzał groźnie piętrzącą się falę. - W rzeczy samej - przyznawał - są wśród nas typy z wyglansowanymi pazurami, ale to są odpadki. Marny będzie ich los. Są również zarażeni przez eserów. Ale wszyscy marynarze bez zastrzeżeń oddani są rewolucji. O talencie należy zapomnieć, podporządkować go trzeba. Bawić się będziemy później, jeśli kto zostanie przy życiu. Osobiście -nie spodziewam się tego... Szarygin potrząsał czupryną. Jakiś czas słychać było tylko szum wody pod rufą. Surowość słów dobrze działała na słuchaczy. Rosjanin skłonny jest do niezwykłości: hulać, to na całego, nie żal i czapkę zgubić, bić -nie oglądając się na nic, wściekle... Śmierć jest straszna w dzień powszedni, w deszcz bez przejaśnień: w zaciętym boju o wielką sprawę śmierć budzi zawziętość, tu już Rosjanin nie jest nieśmiały, byleby poczuł życie gorące, świąteczne. A trzepnie cię wraża kula, wpadłeś na ostrze połyskujące - cóż, potknąłeś się, ręce, nogi rozrzucisz w stepie szerokim, na wieki upiłeś się winem, nad które nie masz mocniejszego na świecie. Marynarzom podobały się słowa Szarygina, że na przeżycie tych czasów nie ma nadziei. Wybaczali mu więc i książkowe przemowy, i młodzieńczą pewność siebie, a nawet zadarte nosisko wydawało się znośne. Opowiadał im o monopolu zbożowym, o walce klasowej na wsi, o rewolucji światowej. Siwowąsy maszynista, przymykając oczy i składając ręce na brzuchu, kiwał potakująco głową, zwłaszcza kiedy Szarygin gubiąc myśl zaczynał wypowiadać się mętnie. Kucharka Anisija Nazarowa, zgodzona podczas poprzedniego rejsu w Astrachaniu, nigdy nie siadała w kręgu mężczyzn, stała z boczku, wlepiając oczy w odpływające brzegi. Wyniszczona cierpieniami młoda jej twarz, o wypukłym czole, okolona warkoczem pięknych popielatych włosów, była spokojna i beznamiętna. Niekiedy tylko uparty spazm ściskał jej gardło. Tielegin brał również udział w tych gawędach, opowiadając zdarzenia z wojny i rysując kredą na pokładzie plany ugrupowania frontów. - Jak z powyższego wynika, towarzysze, kontrrewolucja pomyślana jest według jednolitego planu: otoczenia Rosji centralnej, odcięcia jej od źródeł dostaw zboża oraz paliwa i - zniszczenia. Kontrrewolucja podnosi głowę na kresach, na żyznych ziemiach. Na Kubaniu na przykład mamy półtora miliona Kozaków i tyluż chłopów-dzierżawców. Między nimi powstała wrogość na śmierć i życie. Denikin doskonale zdał sobie z tego sprawę i z garścią oficerów śmiało rzucił się w samo piekło. Rozgromił stutysięczną-armię łajdaka Sorokina, którego należało rozstrzelać na samym początku za anarchię i dziką żądzę zdrady. Obecnie Denikin zapewnia sobie mocne zaplecze pomagając Kozakom wyrzynać na Kubaniu czerwonych. Denikin - to wróg niebezpieczny i mądry. Marynarze wpatrywali się w Tielegina, nozdrza im się rozdymały, granatowe żyły występowały wyraźnie pod smagłą skórą. Maszynista wciąż potakiwał: "Tak, tak. ? - Ataman Krasnow ma o wiele węższe zadanie, gdyż niełatwo mu jest wyciągać Kozaków za granicę Donu. Znacie przysłowie: "Dlatego Kozak gładki, że podje i - spać do chatki". Kozak jest dzielny, kiedy bije się o własną chałupę. Z drugiej jednak strony krasnowowska kontrrewolucja jest dla nas najniebezpieczniejsza. Jeśli nas odepchną od Wołgi i utracimy Carycyn, Krasnow wespół z Denikinem połączą się z całą syberyjską kontrrewolucją. Na nasze szczęście między Krasnowem i Denikinem nie ma pełnego zrozumienia. Dońcy przezywają ochotników "wędrownymi muzykantami", a ochotnicy dońców "niemieckimi prostytutkami". Tym się jednak pocieszać nie warto. Planowi kontrrewolucji musimy przeciwstawić nasz wielki plan, polegający przede wszystkim na prawidłowej organizacji Armii Czerwonej bez partyzantki na kółkach... Szarygin, zazdrośnie spoglądając na Tielegina, wtrącał: - Otóż to właśnie... Tak więc, towarzysze, wracamy do tego, od czegom zaczął. Na czym więc polega dyscyplina rewolucyjna? Podczas jednej z takich gawęd Anisija Nazarowa. wyciągając przed siebie rękę jak niewidoma, powiedziała niegłośno, ale z takim naciskiem, że wszyscy obrócili się do niej i zaczęli uważnie słuchać: - Wybaczcie, towarzysze, że wam powiem... Chciałabym wam o takich sprawach opowiedzieć... Wczesnym rankiem, ledwie się rozwidniło, Anisija Nazarowa poszła doić krowę. Zaledwie zdążyła otworzyć ciepłą obórkę, skąd prosząco zaryczała Burionka - od stepu rozległy się strzały. Anisija postawiła wiadro, poprawiła chustkę na głowie. Serce jej biło i zanim doszła do furtki, nogi osłabły zupełnie. Mimo. to uchyliła furtkę. Ulicą stanicy pędzili już ludzie za taczanką, wskakując do niej w biegu. Strzały stały się bliższe i częstsze -rozlegały się od strony stepu i od stawu, od jednego i od drugiego końca szerokiej ulicy. Taczanka z towarzyszami z rady stanicznej nie zdążyła daleko ujechać, kiedy otoczyli ją konni. Zakotłowali się jak psy, kiedy rozszarpują psa, strzelali i cięli szablami. Anisija przeżegnała się i poszła po wiadro, ale nagle krzyknęła i rzuciła się do izby, w której spały dzieci - Pietruszka i Aniuta. Głaszcząc ich główki, szepcząc do ucha, obudziła je, ubrała i zaprowadziła na podwórze, gdzie stała sterta kiziaku*, wewnątrz pusta, ułożona jak wysokie mrowisko. Anisija zdjęła kilka cegiełek, kazała dzieciom wleźć w stertę i siedzieć tam, ani pisnąć. Teraz już cała ulica dudniła pod kopytami, rozlegały się okrzyki, szczękała broń. Wreszcie do wrót obejścia zaczęto walić kolbą: "Otwieraj"! Kiedy otworzyła, pochwyciło ją dwóch staniczników rozgrzanych samogonem: "Gdzie Stieńka Nazarow, gdzie mąż, mów, bo zatłuczemy na miejscu". Mąż zaś Anisii, nie Kozak, ale inogorodny, był w Armii Czerwonej i nawet nie wiedziała, czy żyje. Tak właśnie powiedziała - że nie wie, że latem jacyś ludzie go wzięli. Kozacy przestali wreszcie tarmosić Anisiję i weszli do chałupy. Wszystko poprzewracali, połamali, wyszli, znów pochwycili Anisiję i powlekli na ulicę, do rady stanicznej, gdzie przedtem mieszkał ataman. Słońce już stało wysoko, a stanica trwała ciągle z zamkniętymi okiennicami i wrotami, jak gdyby nie miała zamiaru się budzić. Jedynie przed radą kręcili się na koniach stanicznicy i podchodzili piesi, prowadząc związanych, niektórych pobitych do krwi Kozaków i chłopów. Później wyszło na jaw, że brano podług listy wszystkich, którzy jeszcze wiosną głosowali za władzą radziecką. W izbie atamańskiej siedział niewyspany oficer. Na rękawie miał naszytą trupią czaszkę i dwie skrzyżowane piszczele. Obok - dobrze znany wszystkim, przed pół rokiem zbiegły ze stanicy chorąży Zmijew. Już o nim zapomniano, a oto siedział tu z obwisłymi wąsami, zdrów, nalany, czerwony jak miedź. Kiedy Anisiję wepchnięto do izby, chorąży wrzeszczał do aresztowanych, których stało pod strażą coś ponad pół setki: - Pomogła wam wasza władza radziecka, ścierwo czerwonobrzuche? Opowiadajcie no zaraz, czego was nauczyli moskiewscy komisarze. Oficer zaglądając do spisu mówił półgłosem do każdego kolejno popychanego do stołu: Imię, nazwisko potwierdzasz? Tak. Sprzyjasz bolszewikom? Nie? Głosowałeś w maju? Nie? A więc łżesz. Wsypać mu. Następny. Kozak Radionow. - i podnosząc blade, pstre jak u owcy oczy: - Stać na baczność, patrzeć na mnie! Byłeś delegatem na zjeździe chłopskim? Nie? Agitowałeś za radami? Znowu nie? A więc łżesz przed sądem polowym. Na lewo! Następny... Stanicznicy chwytali ludzi, strącali z ganku, walili na ziemię, zdzierali spodnie, obnażali. Jeden siadał na drgających nogach, drugi dusił kolanami głowę. Dwaj inni wyciągali wyciory z karabinów. Bili leżących - na odlew, ze świstem. Oficer nie mógł już mówić cicho, tak krzyczeli i wyli ludzie pod oknem. Miejsce egzekucji otoczył tłum konnych i pieszych staniczników z przybyłego oddziału i tych spośród miejscowego kozactwa, którzy wyskakiwali z chat na widok wkraczających, krzycząc: "Chrystus zmartwychwstał"! Ci także wrzeszczeli i przeklinali: "Bij do kości! Bij, póki ducha nie wyzionie, będą znać władzę radziecką"! Wreszcie w atamańskiej izbie pozostała jedynie Anisija i młodziutka nauczycielka. Ta z własnej woli przyjechała do stanicy, wciąż starając się szerzyć oświatę wśród miejscowej ludności, gromadziła kobiety, czytała im Puszkina i Lwa Tołstoja, z bachorami łapała żuki - w takich czasach polować na żuki! Chorąży Zmijew krzyknął na nią: - Wstać! Mordo żydowska! Nauczycielka podniosła się, jakiś czas bezdźwięcznie trzęsła wargami. - Nie jestem Żydówką, Żmijew, wy dobrze o tym wiecie. A gdybym nawet była Żydówką, nie widzę w tym żadnej zbrodni... - Od dawna w komunistycznej partii? - spytał oficer. - Nie jestem komunistką. Kocham dzieci i uważam za swój obowiązek uczyć je czytać. W stanicy dziewięćdziesiąt procent ludności nie umie czytać i pisać, zdaje pan sobie sprawę... - Zdaję - odpowiedział oficer. - A my pani zaraz tu wsypiemy. Zbielała, cofnęła się. Chorąży wrzasnął na nią: - Rozbieraj się! Ładniutka jej twarzyczka zadrżała, zaczęła rozpinać kraciaste paletko, ściągnęła je z siebie jak we śnie... - Niech pan posłucha... - i zamachała ręką na oficera. - Jakże to, jakże?... Za oknem w tej chwili ktoś zawył niesamowitym głosem. Chorąży zaś swoje: - Zdejmuj majtki, ty ścierwo! - Podlec! - krzyknęła nauczycielka i oczy jej zapaliły się, twarz rozgorzała rumieńcem gniewu, - Rozstrzelajcie mnie. zwierzęta, potwory! Nie ujdzie to wam... Wtedy chorąży chwycił ją, podniósł i grzmotnął o ziemię. Dwaj stanicznicy zadarli spódnicę, przycisnęli jej głowę i nogi. Oficer wstał bez pośpiechu, wziął batog od Kozaka, na szarą jego twarz wypełzł uśmiech. Podniósłszy batog, mocno uderzył dziewczynę; chorąży przegięty na krześle powiedział głośno: "Raz"! Oficer nie śpiesząc się siekł. Milczała. "Dwadzieścia pięć, starczy ci" - powiedział i rzucił batog. "Idź teraz, poskarż się na mnie okręgowemu atamanowi". Leżała jak martwa. Stanicznicy dźwignęli ją i wynieśli do sieni. Przyszła kolej na Anisiję. Oficer podciągnął kaukaski pasek, ruchem głowy wskazał tylko na drzwi. Anisija, oszalała z nienawiści, zaczęła się wyrywać. Kiedy ją wlekli, chwytała ich za włosy, rzucała się, wyłamywała, gryzła ręce, biła kolanami. Wyrwała się wreszcie i z obnażoną głową, cała w strzępach, pierwsza rzuciła się na staniczników. Straciła przytomność, kiedy uderzyli ją w głowę. Zdarto jej skórę z pleców wyciorami i porzucono przy schodkach, myśląc pewnie, że obmierzła baba skonała. Oddział karny rotmistrza Niemieszajewa zaprowadził porządek w stanicy: wyznaczył atamana, załadował kilka podwód świeżym chlebem, słoniną, jakimiś tam zarekwirowanymi rupieciami i opuścił stanicę. W ciągu całego dnia stanica była cicha - nie palono w piecach, nie wypuszczano bydła. W nocy zapłonęło kilka zagród należących do inogorodnych, w tej liczbie obejście Anisii. Sąsiedzi bali się gasić pożar, gdyż zaledwie pokazał się pierwszy ogień na skraju stanicy, pogalopowało tam kilku Kozaków i rozległy się strzały. Zagroda Anisii spłonęła doszczętnie. Rankiem dopiero sąsiedzi spostrzegli się: a gdzież są jej dzieci? Dzieci Anisii, Pietrusza i Aniuta, siedzące do nocy w stercie nawozu, i krowa, i owce, i drób - spaliło się wszystko. Dobrzy ludzie podnieśli nieprzytomną, jęczącą Anisiję, leżącą koło atamańskiego ganku, zanieśli do siebie, wyleczyli. Kiedy po kilku tygodniach odzyskała przytomność - opowiedziano jej o dzieciach. W stanicy Anisija nie miała już co robić, tak właśnie powiedziała tym dobrym ludziom. Nadeszła jesień. Od męża - żadnej wieści. Żyć się jej nie chciało. Poszła więc stąd; chodziła od stanicy do stanicy żebrząc pod oknami. Dobrnęła do linii kolejowej i trafiła wreszcie do Astrachania, gdzie wzięto ją na statek na miejsce kucharza okrętowego, który w poprzednim rejsie zszedł na brzeg i więcej nie wrócił. Takie zdarzenie ze swego życia opowiedziała Anisija Nazarowa. - Dziękuję wam, towarzysze - zakończyła - poznajcie moje nieszczęście, dziękuję wam... Otarła oczy fartuchem i zeszła do kambuza. Marynarze długo jeszcze milczeli, posępni, objąwszy kolana żylastymi rękami. Iwan Iliicz odszedł i położył się na uboczu. Powstrzymując westchnienia myślał: "Ot. spotyka się człowieka i mija się go obojętnie, a człowiek ten stoi przed tobą jak jakiś mały świat w dymiących gruzach". Stopniowo od wrażeń, jakich doznał pod wpływem opowieści tej kobiety, przeszedł do swoich zmartwień... Ukrywał je głęboko przed otoczeniem, przede wszystkim zaś przed samym sobą. Nie miał wiele nadziei, że kiedyś jeszcze spotka się z Daszą. Co prawda, człowiek jest żywotny, żadne zwierzę nie przetrzyma takich ran. takich klęsk. Ale przestrzeń? Gdzież tu doszukać się Daszy w potoku milionów prących na wschód. Stary dureń, doktor Buławin, może jak nic machnąć się z nią za granicę. Kiwając głową, wzdychając z żalu, przypominał sobie upodobanie Daszy do estetyki i duchowego komfortu, jej porywczość, chłodną jak piana zamrożonego wina. "Nie na jej siły to było, nie na jej siły... Wyhodowana w cieplarni, a tu, proszę - powiał taki wicher światowy... Biedna, biedna... Wtedy w Pitrze, po śmierci dziecka, nie chciała żyć. Dogasała tak, w zimnych zmierzchach"... O tym, co działo się z nią po Pitrze, Iwan Iliicz wiedział tylko z jej listu, przeczytanego naprędce. Nie ulegało wątpliwości, że wiele przeżyła potem, że wiele zrozumiała... Z jaką namiętną siłą ciągnęła go do okna, ratując wtedy przed tajniakami. "Będę ci wierna do śmierci. Uciekaj, uciekaj"... Zapachu jej puszystych, popielatych włosów, kiedy tak przylgnęła do niego, nie zapomniał i nie zapomni. Dziwna, cudowna, ubóstwiana kobieta... "Cóż, na tym właśnie skończymy wspomnienia"... Pogoda zaczęła się psuć. Wołga ściemniała, na północy pasmami podniosły się tęskne i zimne chmury, zagwizdał wiatr w olinowaniu niziutkich masztów. Nie przybijając do brzegu, opłynęli Kamyszyn, małe, zapadłe miasteczko, i jego ogołocone sady na wzgórzach. Tuż za Kamyszynem zaczynał się front carycyński. Rozdział III. Wiejące zimnem chmury pełzły nad Carycynem wiatr miotał kurz, tumanami przysłaniał drewniane domki, które ciasno i byle jak - raz tyłem do rzeki, raz frontem - wraz z wychodkami i fabrykami tłoczyły się na obsypujących się stromiznach. Iwan Iliicz wspinał się pochyłą ulicą, omijając wyrwane przez potoki deszczu kamienie bruku. Na wybrzeżu, na skrzypiących przystaniach i tu, w mieście, nie było żywego ducha. Jedynie na placu z majaczącą w kurzu szarą bryłą soboru spotkał zbrojny oddział. Ubrani w co kto miał, młodzi i starsi szli, z wściekłością odwracając twarze od wiatru. Na przedzie maszerowała zła, chuda starucha, w czapce Armii Czerwonej i, tak samo jak inni, z karabinem przerzuconym przez ramię. Kiedy się znaleźli obok siebie, Iwan Iliicz zapytał ją, gdzie mieści się sztab. Starucha spojrzała nań dziko z ukosa, nie odpowiedziała nic i cały oddział minął go w pośpiechu, znikając w kurzawie. Iwan Iliicz musiał stawić się w sztabie armii, zameldować o przybyciu statku z zapasem amunicji i przekazać fracht. Ale diabli wiedzieli, gdzie się znajdował ten sztab! Zabite deskami sklepy, okna bez znaku życia i grzechoczące żelazem szyldy, które lada chwila groziły urwaniem. Nagle Iwan Iliicz wpadł na jakiegoś wojskowego z obandażowaną ręką - tamten z bólu z ostrym świstem wciągnął powietrze przez zęby i zaklął szeptem. Iwan Iliicz przeprosił go i zapytał znów o to samo. Wtedy dopiero spostrzegł, że ma przed sobą Sapożkowa. Siergieja Siergiejewicza, swego byłego dowódcę pułku. - Cóż się tak ciskasz jak opętany? - powitał go Sapożkow. - No, witaj. -Iwan Iliicz chciał go objąć i uścisnąć, ale Sapożkow cofnął się. - Daj no spokój z tym. Skąd się tutaj znalazłeś? - Widzisz, przywlokłem tutaj statek. - Cóż za dziwadło - żyje sobie! Pyski mu pękają od zdrowia! Cóż za rasa r a s i e j s k a! Sztab ci potrzebny? To właśnie jest sztab. Gdzieś się ulokował? Oczywiście, że nigdzie. Dobra, poczekam tutaj na ciebie. Razem z Tieleginem wszedł na frontowe schody kupieckiego domu i wskazał mu pokoje sztabu na drugim piętrze. - Wańka, czekam, pamiętaj... Iwan Iliicz widywał sztaby i u Sorokina, i w armiach południowego frontu, gdzie nigdy nie można odszukać potrzebnych drzwi, wszyscy lżą, jakby się umówili, wszędzie dym tytoniowy, paniczny klekot maszyn do pisania, przelatywanie od drzwi do drzwi ważnych adiutantów w bufiastych spodniach kawaleryjskich. Tu panowała cisza. Od razu znalazł właściwe drzwi. Przy zakurzonym oknie, ledwie przepuszczającym światło, siedział dyżurny. Uniósł kościstą, malaryczną twarz i nie mrugając czerwonymi powiekami, utkwił w Tieleginie wzrok. - Nikogo nie ma, sztab na froncie - oznajmił. - Pozwólcie połączyć się z dowódcą, muszę zdać terminowy ładunek. Dyżurny z lekkością człowieka wychudzonego z powodu braku snu podniósł się z krzesła i wyjrzał przez okno. Ktoś właśnie zajechał przed dom. - Poczekajcie - rzekł cicho i powrócił do rozkładania na kupki doniesień i meldunków. Niektóre z nich pisane były takimi ołówkowymi kulfonami, że można z nich było wyczytać tylko wielkość prostej, odważnej duszy. Weszło dwóch ludzi. Jeden w barankowej bekieszy, z lornetką na szyi i ciężką, kawaleryjską szablą na pasku z niewyprawionej skóry. Drugi w długim płaszczu żołnierskim, ciepłej czapce z nausznikami, noszonej zazwyczaj przez piterskich robociarzy, bez broni. Twarze obydwu były ciemne od kurzu. Dyżurny zameldował: - Bezpośrednie połączenie z Moskwą naprawione. Ten w barankowej bekieszy, błyskając okrągłymi piwnymi, wesołymi oczami, przystanął od razu: "O, to świetnie"! Drugi, w płaszczu powalanym ziemią, wyjął chustkę, wytarł chudą twarz, strząsnął, o ile to było możliwe, kurz z czarnych wąsów. Tielegin poczuł na sobie uważne spojrzenie jego błyszczących oczu o uniesionych w górę dolnych powiekach. - Towarzysz do was z raportem - oznajmił dyżurny. Iwan Iliicz po raz pierwszy widział tych ludzi, nie wiedział, kim są, więc zawahał się na chwilę. Dyżurny przysunął się do niego. - Mówcie, towarzyszu, to rada wojenna frontu. Tielegin wyjął papiery i złożył raport. Usłyszawszy, że dopiero co został przycumowany statek z amunicją, wymienili spojrzenia. Ten w płaszczu wziął do ręki fracht, drugi, patrząc mu przez ramię, chciwie przebiegł źrenicami po cyfrach, tak że nawet wargi jego małych ust poruszały się powtarzając ilości amunicji dla piechoty i artylerii, taśm do kaemów. - Ile macie załogi na statku? - spytał wojskowy w płaszczu. - Dziesięciu marynarzy bałtyckich i dwa działa polowe. Znowu wymienili spojrzenia. ; - Wypełnijcie ankietę - rzekł ten w płaszczu. - Na godzinę osiemnastą stawcie się z całą załogą do dyspozycji dowódcy frontu. - Bez pośpiechu zakręcił zgrzytającą korbką telefonu, połączył się z kimś, powiedział półgłosem kilka słów i położył słuchawkę. - Towarzyszu dyżurny, zorganizujcie niezwłocznie jak najwięcej platform ciężarowych. Do wyładunku weźcie robotników z fabryki broni. Dopilnujcie wykonania i zameldujcie mi. Obaj wyszli do sąsiedniego pokoju. Dyżurny zaczął kręcić korbką i powtarzać przytłumionym głosem: "Oddział transportu. Z towarzyszem Iwanowem. Nie ma takiego? Zabity? Dawajcie drugiego dyżurnego. Mówi sztab frontu". Iwan Iliicz zasiadł do wypełniania ankiety. Sprawa była oczywista: zameldowanie się u dowódcy oznaczało - prosto do okopów. Iwan Iliicz rozpróżniaczył się na statku i teraz skrzypiąc stalówką zaczepiającą o papier poczuł, że opanowuje go dobrze znane uczucie. Powtarzało się ono już tyle razy w okresie ostatnich lat, zawsze to samo -poruszenie woli, kiedy wszystko, co w człowieku jest spokojne, ciepłe, życiowe i chroniące życie, jego małe szczęście, trzeba z westchnieniem odsunąć, niewidzialny zaś reżyser podstawia na to miejsce innego Iwana Iliicza - uproszczonego, szorstkiego, o silnej woli. Do godziny piątej było jeszcze dużo czasu. Tielegin oddał ankietę i wyszedł na korytarz. Sapożkow szybko uniósł się z drewnianej ławy. - Zwolniłeś się? Chodź, przytulimy się gdzieś. Patrzył z uśmiechem na otumanionego Tielegina. Sapożkow nie zmienił się wcale; niespokojny, napięty, jak gdyby wiedzący o czymś, czego inni nie wiedzą. Zmarniał tylko zewnętrznie, różowa jego twarz zmalała jak u człowieka postarzałego przedwcześnie. Tielegin wyjaśnił, że niestety trzeba zaraz iść na przystań, zebrać załogę, wyładować skrzynie... - Szkoda. Cóż, pójdziemy na przystań. Wiesz, Wania, milczę już tak od trzech miesięcy. W szpitalu doszedłem do tego, że omal nie zacząłem pisać pamiętnika byłego inteligenta. I nie piję już, bracie, zapomniałem o tym. Sapożkow wciąż jeszcze poruszony był spotkaniem z Iwanem Iliiczem. Wyszli razem. Wiatr popędził ich wzdłuż ulicy ku pociemniałej Wołdze, pieniącej się długimi falami. - Gdzie pułk, Siergieju Siergiejewiczu? Dlaczego odłączyłeś się od niego? - Z naszego pułku pozostały jak z koźlęcia - różki i nóżki. Nie ma już tego pułku w Jedenastej Armii. Przerażony Tielegin spojrzał na niego bez słowa. Sapożkow zaczął opowiadać zasłaniając od kurzu twarz ręką. - Skończyliśmy się na Niespokojnym Chutorze. Znana ci jest tragedia Jedenastej Armii? Naczelny dowódca Sorokin narobił takich rzeczy... Trzech egzekucji mało na tego sukinsyna. Ukrył przed armią rozkaz, carycyńskiej rady wojennej - przebicia się i połączenia z Dziesiątą Armią. Jedna tylko dywizja Dmitrija Szelesta spełniła rozkaz, skręciła naCarycyn. i to dlatego tylko, że Sorokin chciał rozstrzelać Szelesta i wyjął go spod prawa. Wyobrażasz sobie: od Mineralnych Wód jesteśmy odcięci, od Stawropola, gdzie ginie Armia Tamanska - odcięci. Zapasy amunicji Sorokin porzucił w panice jeszcze w Tichorieckiej... Z prawej strony ciśnie nas konnica Szkury, z lewej - konnica Wrangla. Odchodzimy więc na wschód w bezwodny step... Z mojego pułku pozostała jedna kompania. Śpimy w marszu, byleby się oderwać od nieprzyjaciela, przekradamy się wąwozami, żreć nie ma co, wody nie ma, wiatr lodowaty w tym stepie przeklętym! Były wypadki, że koń i człowiek kostnieli, zasypywał ich piasek, jakby scytyjskim kurhanem. Dobrnęliśmy do tego Niespokojnego - nie ma żywego ducha, kurczaka, nawet psy Kozaczyska uprowadziły. Chaty zaś - nie zamknięte, otwarte na oścież. Bractwo rzuciło się na mleko. Rozumiesz? Zaczęli się tarzać po ziemi, wszystko na nic. wyżyło ze trzydziestu zaledwie. I tutaj nas, o jutrzence porannej, według wszelkich prawideł otoczyli kulomiotami i wykończyli. Słuchając tego Iwan Iliicz przyśpieszał wciąż kroku, aż wreszcie się potknął: - No, a ty - jak? - Licho wie... Poszczęściło się. Zranili mnie na samym początku w rękę, nerw jakiś zahaczyło czy. , coś - straciłem przytomność. Wiele kwestii rozważyłem sobie na nowo od tego czasu... Kiedy tak leżałem brzuchem do góry - żołnierze, jak się okazało, opatrzyli mi rękę, zanieśli w snopki, przyrzucili słomą... W takich, widzisz, warunkach, a jednak się zatroszczyli... Stwierdzam: nie znamy naszego ludu i nigdyśmy go nie znali. Iwan Bunin pisze, że to dzikie zwierzę, a Mereżkowski, że to cham, w dodatku groźny... Pamiętasz naszą rozmowę nocną w wagonie? Byłem wtedy pijany, ale nic nie zapomniałem. Otóż w tym tkwi błąd: filozofię i logikę koryguje się, jak strzelanie do celu widocznego, głębokim poznaniem życiowych konfliktów... Rewolucja - to, bracie, nie Emanuel Kant! - Siergieju Siergiejewiczu, no a co dalej? - Dalej... Nocą wylazłem ze słomy. Na chutorze wyli pieśni, co oznaczało, że zwycięzcy już się popili. Natknąłem się na zmasakrowanego trupa, jednego, drugiego. Wszystko jasne. Złapałem jakiegoś konika, uciekłem w step, gdzie spędziłem kilka męczących dni. Przygarnął mnie konny oddział Budionnego - mają tam w Salskich Stepach takiego jeźdźca. Dostarczyli mnie na stację Kuberle, no i tutaj. Tu się obijam w szpitalu. Stan służby, dokumenty, wszystko zostało na gumnie, w bekieszy. Pamiętasz moją bekieszę? Teraz takiej już nie da się wykombinować. - Słuchaj, a Gymza też tam zginął? - Gymzę dawnośmy stracili, razem z taborem, miał ostry tyfus plamisty. - Szkoda Gymzy... - Wszystkich szkoda, Iwan... A zresztą, łżę, to nie to, że szkoda... Przywykłem do pułku, jakoś głupio samemu pozostać przy życiu... Miejsca sobie nie mogę znaleźć, Iwanie... Chodziłem do sztabu, prosiłem bodaj o kompanię. Cóż, rozumiem ich, nic o mnie nie wiedzą, nie mam nic w ręku poza legitymacją wojskową. Wstaw no się za mną tam, w sztabie. - No, Siergieju Siergiejewiczu, jest też o czym mówić... - Chociaż najlepiej by było... Weź mnie, słowo daję, do swojego oddziału. Na zastępcę lub bodaj na łącznościowca. Ot, jak to zetknął nas los. Pamiętasz? U ciebie w mieszkaniu pisaliśmy wiersze, straszyli burżujów. Nic nie mija bez śladu, wszystko się odezwie: pohulało się i zapomniało, patrzeć - już stoisz przed monumentalnym obrazem, takim, że włosy dęba ci stają. A pamiętasz, jak znalazłem cię w szopie u Niemców? To ci było natarcie i rąbanina! Szabla mi się wtedy złamała. To bardzo dobrze, że jesteśmy znów razem. Ty, Iwan, masz jakieś niezniszczalne zdrowie... Przywiązałem się do ciebie czy co? Słuchaj no, a gdzie jest twoja żona? Nie udało im się jednak pomówić dłużej. Przejechały akurat obok nich ciężarowe platformy, wałem pędzące w dół, do przystani. Za dachami miasta, poprzez tumany kurzu przebijał zachód słońca -ogromny, posępny, nasycając krwawą siłą pełznące chmury. Nad Wołgą zawirował lekki śnieg. Naładowane platformy, konwojowane przez uzbrojonych robotników, odjechały już dawno. Wybrzeże opustoszało. Statek odpłynął i nie zapalając świateł przycumował gdzieś w dole rzeki. Marynarze w ściągniętych paskiem brezentowych płaszczach, objuczeni granatami, plecakami i karabinami, siedzieli na przystani, osłonięci od wiatru. Nie palili. Milczeli. Ze słów robotników wiadomo było, co dzieje się w tym opustoszałym mieście, mętnie oświetlonym krwawym zachodem. Niewesołe były to sprawy. Iwan Iliicz czekał na konne zaprzęgi do wyładowanych dział, z niepokojem sprawdzał na zegarku godzinę, kilka razy łączył się ze sztabem. Wyjaśniło się: zaprzęgi wysłane, załoga wraz z działami ma się udać prosto na dworzec. Walcząc z wiatrem napierającym na drzwi, Iwan Iliicz wyszedł na pokład przystani. Zobaczył stojącą przed nim Anisiję Nazarową. - A wy tu po co? Milczała zacisnąwszy wargi, spuściła głowę pod jego spojrzeniem. Stara, łatana chustka, najwidoczniej jedyna osłona przed ziąbem, zawiązana była z tyłu na duży węzeł pod wypakowanym plecakiem. - Nie, nie, nie - uprzedził jej słowa Iwan Iliicz. - Idźcie na statek, Anisijo, nie jesteście mi potrzebni w oddziale... Zanim ściągnięto po mostku na piasek armaty i skończono krzątać się przy zaprzęgach -chmury zgasły i rzeka zlała się z ciemniejącymi brzegami. Oddział wyruszył do miasta, popędzając koniki zaprzężone do dział. Do Iwana Iliicza przybliżył się Szarygin i zapytał półgłosem: - Co robić z Anisiją? Towarzysze proszą, żeby ją zostawić przy oddziale... W tej chwili, odszedłszy od koła armaty, zbliżył się do Iwana Iliicza Łatugin. - Towarzyszu dowódco, ona dla nas jest jak matka... W takich sprawach - jak to na froncie - podbiec, przynieść coś, przeprać koszulę... Ona bojowa, tylko z pozoru nieśmiała. Przyplątała się, przyplątała jak ten psiak, co tu z nią robić... Anisija ukazała się tuż za plecami Iwana Iliicza, szła za oddziałem z ciągle tak samo spuszczoną głową. Szarygin doradził: - Mianujemy ją siostrą miłosierdzia bez kwalifikacji. Tak będzie dobrze. Tielegin skinął głową. "Racja, ja sam chciałem ją w oddziale zostawić". Łatugin wrócił do armatniego koła, chwycił je i huknął na konie wytężające resztki siły pod górę: "No, wio, malutkie"! Piasek obruszony z urwiska posypał się na oddział i zawirował jak wściekły. Wreszcie koła potoczyły się jezdnią. Okna ledwie dostrzegalnych w ciemnościach domków były ciemne, przerażająco jęczały druty telegraficzne, brzęczały szyldy. Iwan Iliicz szedł i uśmiechał się do siebie: "Oto mam nauczkę, dobrze dostałem po nosie: ej, dowódco, nie uważasz, na ludzi... Słusznie, ani słowa... Od Niżnego do Garycyna leżałem, zagapiony, do góry brzuchem, i nie zainteresowałem się - jacyżoni właściwie są, te zawadiaki... Widzicie ich - idą sobie, przewalają się. z boku na bok, wiatr im rozwiewa wstążeczki na czapkach. Czemuż to nieszczęście Anisii, nędzny jej los, nie umawiając się, zgodnie, związali ze swoim losem? I to w takiej godzinie, kiedy kazano im porzucić lekki żywot :, na statku, iść poprzez lodowate, piaszczyste wichury, diabeł wie w jaką ćmę -bić się. umierać. Tak, marny z ciebie dowódca. Iwanie Iliczu... Niewnikliwy... Prawdziwy dowódca w najgorszych opałach pamięta o skomplikowanej duszy każdego powierzonego mu żołnierza"... Uprzednia rozmowa z Siergiejem Siergiejewiczem i ten niby mało ważny wypadek z Anisiją głęboko poruszyły Iwana Illicza. Przede wszystkim zarzucał sobie egoizm, lekkomyślność, brak wnikliwości, pospolitość. W taki czas - widzicie go - przytył na pysku, jak to nawet Siergiej Siergiejewicz zauważył. Rozumując w ten sposób Iwan Iliicz przyłapał siebie na jeszcze jednej myśli. Zrobiło mu się gorąco i serce na jedną chwilę zanurzyło się w błogość. W tym przywoływaniu się do porządku ukryła się chęć tajemna: odzyskanie dawnej miłości Daszy... W następnej chwili jednak prychnął w nadlatujący zza węgła kłąb kurzu i odpędził od siebie tę myśl - zgoła już niewłaściwą. Na dworcu Iwan Iliicz otrzymał rozkaz natychmiastowego załadowania dział i zajęcia stanowisk ogniowych w rejonie stacji Woroponowo. Rozkaz wręczył mu dowódca - rosłe chłopisko, o czarnych jak noc marcowa, groźnych oczach i wspaniałym, przypominającym bokobrody, zaroście na policzkach. Iwan Iliicz nieco się speszył, zaczął tłumaczyć, że nie jest artylerzystą, tylko piechurem i obawia się odpowiedzialności za dowodzenie baterią. Dowódca rzekł cicho i groźnie: - Towarzyszu, zrozumieliście rozkaz? - Zrozumiałem. Ale przecież wyjaśniam wam, towarzyszu... - W danej chwili dowództwo nie potrzebuje waszych wyjaśnień. Zamierzacie wykonać rozkaz? "Do diabła, jak to się tutaj rozmawia" - pomyślał Iwan Iliicz i machinalnie podniósł rękę do daszka. - Rozkaz! - zrobił w tył zwrot i poszedł na tory. Porządki w tym mieście były jak w żadnym innym. Na dworcach, w innych miastach na przykład, jeśli trzeba było gdzieś przejść - lazło się przez leżących pokotem, przebranych burżujów. dezerterów, chłopów i baby z workami, z których sterczy ogon koguci albo kwiczy prosię. Tu było pusto, nawet pozamiatane, chociaż kurz wpędzany wiatrem przez powybijane okna gęsto pokrywał plakaty na ścianie i od dawna porzucony przez właściciela bufet. Tutaj nawet rozmawiano inaczej: krótko, ostrzegawczo, jakby kładąc palec na cynglu. Iwan Iliicz szybko, bez zbędnej bieganiny i krzyku, dostał lokomotywę i fracht na załadowanie, zadzwonił do sztabu w sprawie Sapożkowa, skąd odpowiedziano mu: "Dobrze, bierzcie go na swoją odpowiedzialność". Załoga przy świetle kołyszących się latarni już ładowała działa na dwie lory. Iwan Iliicz stał wpatrując śię w twarze marynarzy. Oto Gagin, nowogrodzianin, o twardym obliczu pooranym zmarszczkami i czarnych włosach opadających na czoło, do samych brwi, spod marynarskiej czapki z napisem "Bezlitosny"; oto mieszkaniec Pomorza, Bajkow, o szerokiej, jak gdyby przyczepionej do malutkiej twarzy, doszczętnie zaprószonej kurzem brodzie i okrągłej głowie, twardy jak orzech, zawadiaka i popijbrat. Dziewięciu ich pochwyciło koła armaty, wtaczając ją po stromo ułożonym pomoście. Bajkow przysiadał raz po raz tu i ówdzie, zaglądał z tej i z tamtej strony, wołając: "Idzie, idzie, chłopcy, dalej go". Ktoś go nawet trącił kolanem: "A weźże się sam do roboty, morskie dziwadło". A oto mieszkaniec Niżnego Nowgorodu z lasów kierżeńskich, Łatugin, o szerokiej, zuchwałej twarzy, krogulczym, zapewne w bójce przełamanym nosie, średniego wzrostu, siłacz, mądrala, niebezpieczny w kłótni i "okropnie zajadły" na babską płeć. Oto - Zadujwiter... - Iwanie Iliiczu - zbliżył się do niego Szarygin - czy wiecie, gdzie jest to Woroponowo? - Nie, ja tej okolicy nie znam. - A toć to tuż obok, pod samym Carycynem, tu właśnie jest front. Biali, jak powiadają, pchają się na całego. Artylerii - kupa. i czołgi, i samoloty. A za wojskiem jeszcze ze sto tysięcy Kozaków-maruderów podwodami nadjeżdża... Szarygin mówił cicho, z przejęciem, szafirowe jego oczy błyszczały, w uśmiechu drżały ładne usta. Iwan Iliicz nachmurzył się: - Cóż to, nie byliście jeszcze w poważnych bitwach, Szarygin? - Chłopcu zapłonęła twarz, czerwień zalała nawet jego mały nosek, który już zachowywał tę barwę. - Moja rada - mniej słuchać ludzkiego gadania. Wszystko to panika. Czyście się zatroszczyli o zaprowiantowanie oddziału? - Tak jest! - Szarygin podrzucił dłoń do czapki, czego zazwyczaj nie czynił. Twarz mu się rozjaśniła. Chłopak był dobry, nazbyt może wrażliwy. Nie szkodzi, otrzaska się. Iwan Iliicz szedł w kierunku wagonu towarowego, który doczepiono do platform z armatami. Od dworca biegł podniecony Sapożkow z plecakiem i szablą pod pachą. - Iwanie, załatwiłeś? - W porządku, Siergieju Siergiejewiczu. Ładuj się. Sapożkow zaczął się gramolić do towarowego wagonu. W kącie na marynarskich manatkach już siedziała Anisija. Niedaleko od Woroponowa, stacji kolei zachodniej, jeszcze przed świtem działa zostały wyładowane i ustawione na stanowiskach w rejonie jednego z dywizjonów artyleryjskich. Tutaj Tielegin i jego oddział dowiedzieli się, że sytuacja na froncie jest ciężka. Pod Woroponowem budowano linię umocnień. Wyciągała się w półpodkowę zaledwie o jakie dziesięć wiorst od Carycyna, zaczynając się na północy koło stacji Gumrak, a kończąc pod Sareptą, na południe od Carycyna. Ten łuk był ostatnią linią obrony. Poza nią ciągnęło się pasmo niewysokich wzgórz, dalej zaś, aż do miasta, pochyła równina. Cofać się można było tylko w Wołgę, w lodowate fale. Wczorajszy wiatr rozpędził chmury, zwalił je na skraj stepu w nieprzenikniony mrok. Wzeszło nie grzejące słońce. Na burej, płaskiej równinie uwijało się mnóstwo ludzi. Jedni odrzucali ziemię, drudzy wbijali koły, ciągnęli drut kolczasty, układali worki napełnione piaskiem. Od strony Carycyna podjeżdżały towarowe pociągi, wyładowywali się ludzie, rozpraszali się od razu, znikali pod ziemią. Inni wynurzali się zza sfałdowanej ziemi i znużeni, brnęli na dworzec. Wyglądało na to, że zegnano tu do robót ziemnych całą miejską ludność - czy kto chciał, czy nie chciał, aby tylko potrafił utrzymać łopatę. Jedna z takich partii, składająca się z około piętnastu obywateli różnej maści, obojga płci, zbliżyła się do stanowiska baterii Tielegina. Prowadził ją mały staruszek, inżynier wojskowy. - Obywatele - zawołał schrypniętym głosem, wysuwając siwe wąsy spod mocno zawiązanego na szyi szalika z wielbłądziej wełny. - Wasze zadanie jest proste: trzeba podnieść przedpiersie do wysokości czternastu cali. Bierzcie ziemię stamtąd i rzucajcie ją tutaj, aż do znaku na kołku. Zróbcie odstęp o jeden krok i razem - do roboty! Zachęcająco zaklaskał w małe, fioletowe od zimna ręce i raźno wydostał się z wykopu. Obywatele odprowadzili go oburzonym wzrokiem. Jedna z kobiet, o okrągłej twarzy, potrząsnęła głową: - Wstydź się pan, Grigoriju Grigorijewiczu, wstydź się pan! Reszta w dalszym ciągu stała nieruchomo, trzymając łopaty tak, jak gdyby one właśnie były nikczemnymi narzędziami dyktatury proletariatu. Jeden tylko młodzieniec o wystającej grdyce i grubych wargach, którego niezmiernie emocjonował fakt dostania się na pozycje bojowe, zaczął dłubać ziemię, ale zaraz zasyczano na niego: - Wstyd, Pietia, proszę natychmiast przestać. Naraz wszyscy zwrócili się do człowieka o żółtej, nerwowej twarzy, który dotychczas stał z przymkniętymi oczami, kołysząc się z lekka. Jego służbowy płaszcz z oznaką urzędnika wydziału oświaty narodowej był demonstracyjnie przepasany konopnym sznurkiem. - No, a pan? Dlaczego pan milczał, Stiepanie Aleksiejewiczu? Myśmy pana wybrali... My oczekujemy od pana... Uniósł męczeńsko powieki, policzek drgnął mu nagle w nerwowym tiku: - Będę mówił, proszę państwa, ale nie z Grigorijem Grigorijewiczem. Po naszym Grigoriju Grigorijewiczu wszyscy powinniśmy włożyć żałobę. W tej chwili z przedpiersia sypnęły się grudki ziemi, nad wykopem ukazał się koński pysk gryzący wędzidło i z siodła przechylił się mocny, czerwonolicy brodaty jeździec w kubańskiej czapce. Mrużąc oczy zapytał kpiąco: - Cóż, obywatele, nie możecie się dogadać, czy pracować czy nie? Wtedy nerwowy Stiepan Aleksiejewicz, w płaszczu przewiązanym sznurem, wystąpił cokolwiek naprzód i zadzierając głowę odpowiedział konnemu z tą przekonywającą miękkością, z jaką się przemawia do dzieci na lekcjach: - Towarzyszu, jesteście tu, jak mi się zdaje, starszym naczelnikiem... ("Aha" - jeździec wesoło skinął ręką w rękawiczce i poklepał konia, boczącego się nieufnie na wykop). Towarzyszu, w imieniu naszej grupy, przemocą zmobilizowanej dzisiejszej nocy na zasadzie jakichś nikomu bliżej nie znanych spisów, wyrażamy nasz kategoryczny protest... - Aha - powtórzył, tym razem już groźnie, brodaty jeździec. - Tak jest, protestujemy - głos Stiepana Aleksiejewicza przeszedł w wysoki falset. - Zmuszacie ludzi, nie przygotowanych do pracy fizycznej, do kopania dla was umocnień... Przecież to są czasy najgorszej samowoli! Popełniacie gwałt! Oba policzki mu zadrgały, zamknął oczy, gdyż czuł, że powiedział za dużo, uniesiona do góry chuda, żółta jego twarz zaczęła latać w obie strony Jeździec przyglądał mu się spod oka. jego szerokie nozdrza rozdęły się, usta twardo zaciśnięte przecięły twarz. Zsiadł z konia, zeskoczył do wykopu i otrząsając jednym ruchem kawaleryjskie spodnie powiedział: - Zupełnie słusznie: zmuszamy was do obrony Carycyna, jeśli nie chcecie tego robić z własnej woli. Dlaczegóż to was tak oburza? Ano, niech mi kto poda łopatę. Nie patrząc wyciągnął dużą rękę w brązowej rękawiczce. Ta sama krągłolica kobieta szybko podała mu łopatę, przez cały czas nie spuszczając już z niego zdumionych oczu. - Po cóż mamy się kłócić, to przecież zwyczajne nieporozumienie. -Zagłębił łopatę, podniósł ziemię i z siłą wyrzucił ją w górę. - My wojujemy, wy nam pomagacie, wroga mamy wspólnego. Kozaczkowie nikogo nie oszczędzą, ze mnie zedrą skórę, was wybatożą co do jednego, poniektórego zaś zarąbią szablami... Jak od pieca, biło od niego zdrowiem i siłą. Rzuciwszy kilka łopat, szybko obejrzał się na stojących: "Ano" - i klepnął po ramieniu młodzieńca o wystającej grdyce i drugiego - przystojnego, głupawego, o rzęsach koloru słomy. "No, pokażemy, jak trzeba pracować". Uśmiechając się z zażenowaniem, zaczęli kopać i narzucać ziemię; za ich przykładem, wzruszając ramionami, jeszcze kilku zabrało się do łopat. Okrągłolica dama namyśliła się: "Pozwólcie, to już i ja" - i zaraz potknęła się o łopatę. Brodaty komendant szybko podtrzymał ją i widocznie mocno przycisnął, bo zaczerwieniła się i rozweseliła. Stiepanowi Aleksiejewiczowi groziło już osamotnienie. - Pozwólcie, pozwólcie - przemówił wysokim głosem - ale rewolucja I gwałt, towarzyszu! Rewolucja przede wszystkim neguje wszelki gwałt. - Rewolucja - płynnie odpowiedział brodaty komendant - rewolucja dokonuje gwałtu na wrogach ludu pracującego i sama dokonuje się przez ten gwałt. Zrozumiałe? - Pozwólcie, pozwólcie... To sprzeczne z moralnością. - Proletariat używa w stosunku do was przemocy tylko po to, aby cały świat uwolnić od gwałtów... - Pozwólcie, pozwólcie... - Nie - twardo odparł komendant - nie pozwolę, zaczynacie się rozzuchwalać, to jest sabotaż, bierzcie łopatę. Towarzysze, mogę się więc spodziewać, że na jedenastą godzinę ten nasyp będzie gotowy... Pomyślności i do widzenia! Marynarze, przysłuchując się tej rozmowie z daleka, konali ze śmiechu. Kiedy szef artylerii Dziesiątej Armii odjechał podeszli do grupy inteligentów, żeby im dopomóc i nie pozwolić ostygnąć entuzjazmowi. Rozdział IV. Pułk Piotra Nikołajewicza Mielszyna wraz z całą dywizją cofał się wzdłuż lewego brzegu Donu, dzień i noc odpierając natarcia czołowych jednostek drugiej kolumny dobrze zaopatrzonej i zorganizowanej Armii Dońskiej. W pułku Mielszyna ludzie byli wyczerpani walkami i nocnymi marszami, brakiem gorącego jedzenia, odpoczynku i snu. Krasnowowscy Kozacy dobrze znali każdy jar. każde źródełko w tych stepach i wypierali nieprzyjaciela w takie okolice, gdzie było wygodnie go atakować. O świcie ich oddziały piesze zaczynały wymianę strzałów, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciela, konne zaś sotnie przekradały się jarami i wąwozami na skrzydła. Napadały nieoczekiwanie, z wściekłością, gwizdaniem, wyciem. Mielszyn mówił żołnierzom... - Postawa, towarzysze, jest najważniejsza. Jedność to nasza siła. Dla nas te ukąszenia nie są straszne. My wiemy, o co walczymy, śmierć nam nie straszna. A Kozak jest waleczny, ale chciwy - jemu potrzebna zdobycz, życia nie chce tracić, a nade wszystko żal mu konia. Kompania Iwana Góry szła w straży tylnej osłaniając tabor, w którym na każdym wozie leżeli ranni. Nie można było ich zostawić, nie było gdzie: stanicznicy nie brali do niewoli ocalałych po bitwie; każdego, kto nosił czerwoną gwiazdę, rozbierali do naga i rąbali - zarówno konni, jak i piesi; nacieszywszy się odjeżdżali, oglądając się na zmasakrowane trupy i wycierając klingi o końską grzywę. Nigdy, od niepamiętnych czasów, nie słyszano nad Donem o tak wściekłej nienawiści, jaka rozszalała się w bogatych stanicach Wieszeńskiej, Kurmojarskiej, Esaułowskiej, Potiomkińskiej, Niżnie-Czyrskiej, Ust-Miedwiedińskiej... Przyjeżdżali tam agitatorzy z Nowoczerkaska, do niektórych zaś stanic - nawet sam ataman Krasnow. Biciem w dzwony zwoływano "Koło Ocalenia Donu" i starym zwyczajem, zdejmując czapki i kłaniając się, wzywano kozactwo do ostrzenia szabel i włożenia nogi w strzemię: "Nadeszła twoja godzina, powstań, wolny Donie... Groźną chmurą kozacką ruszymy na Carycyn, zniszczymy przeklęte gniazdo komunistów, wymieciemy znad Donu czerwoną zarazę... Nie chcą oni, żeby Don żył bogato i wesoło! Chcą uprowadzić nasze tabuny i stada; ziemie nasze oddać osiedleńcom spośród tulskich i orłowskich chłopów, żony nasze Sponiewierać w swoich łożach, a was - stanicznicy, mocarze, sól ziemi dońskiej - wysłać do kopalń na zawsze... Nie dajcie obrabować świątyń bożych, stańcie w obronie ołtarza naszej ojczyzny. Nie żałujcie waszego życia... Za to ataman Prześwietnego Wojska Dońskiego odda wam Carycyn na trzy dni i trzy noce". Dowódca kompanii Iwan Góra, wysoki i przygarbiony, o twarzy sczerniałej od bezsenności, przywykł w ciągu tych dni do majaczących na skraju stepu postaci konnych Kozaków, poznał ich narowy i nie rozwijał tyraliery bez powodu. Kazał żołnierzom maszerować nie odwracając się. Na przedzie jechał tabor - ciasno, oś przy osi; z tyłu ciężkim krokiem szła tyraliera -obdarci, wynędzniali, patrzący w ziemię żołnierze. Ostatni szedł Iwan Góra, jak pijany. Jeszcze pół roku temu był to człowiek mocny, ale teraz dawała o sobie znać głowa, zraniona latem przy ściąganiu podatku żywnościowego, kiedy to rąbnęli go siekierą w stodole, odzywały się również kontuzje odniesione w bitwie pod Lichą. Na przemian prostował się, to znów zaczynał drzemać w marszu; mętniejącym oczom ukazywało się jakieś miłe wspomnienie: o letnim zmierzchu ludzie siedzą na belkach, nad głowami lata nietoperz... Albo - zielony krzaczek podbiału, na nim perkalikowa poduszka, na niej śmiejąca się Agrypina... Odpędzał te majaki, przystawał, poprawiał na ramieniu karabin, otwierał ciężkie powieki, spoglądając na idących ludzi, wozy z rzucającymi się rannymi, równy, wypalony step, wpełzający mu w duszę; step jest jak wymieciony - ani wsi, ani słupa telegraficznego... Płynie bury, bezbarwny, smętny, kołysze się... Ech, dobrze teraz iść za wozem, z ręką na drabinie - podrzemać chwilkę, wlokąc za sobą nogi! I znów! Zbierają się na skraju stepu maleńcy jeźdźcy, a stamtąd -wystrzały i kule pogwizdują od niechcenia, jakby niczemu nie były winne. - Baczność, towarzysze, uwaga! Hej tam, w taborze, nie spać! W taborze jechała Agrypina, jego żona, ranna w rękę. Tam też za jednym z wozów szła Dasza i Kuźma Kuźmicz. W ciemności rozległy się przeciągłe okrzyki. Tabor się zatrzymał. Dasza natychmiast przypadła do brzegu wozu, oparła głowę na ręce. Słyszała, na wpół przytomna, jak zbliżył się Iwan Góra i półgłosem zaczął mówić z Agrypiną, siedzącą na tym samym wozie... - Żeby tak popalić, z nóg lecę... - Czemu stoimy? - Do piątej odpoczynek. - Kto ci powiedział? - Goniec przejeżdżał. - Połóż tu głowinę, Waniusza, pośpij troszkę. - Tak, pośpij... On ci tam pośpi... Nasze chłopaki, gdzie który stał, tam się zwalił... A ty czemu nie śpisz, Gapa, ręka boli? - Boli. Wóz lekko zaskrzypiał. Iwan przycisnął do siebie Agrypinę. Westchnął głęboko jak zmęczony koń. - Goniec powiada: och, jakie on siły przeprawia przez Don pod Kałaczem i pod Niżnie-Czyrską! Za pułkami idą popi z chorągwiami, jadą beczki z wódką. Kozacy pędzą do ataku pijani niczym rzeźnicy... - Zjedz chleba, Waniusza. Zaczął powoli jeść. Z trudem przełykając, niewyraźnie powiedział: - Jesteśmy tuż nad Donem. Gdzieś tu powinien być prom. Kozacy przeciągnęli go na tamtą stronę. Pewno dlatego postój. Wozem znowu zakołysało - Iwan Góra odepchnął się i odszedł, ciężko stąpając. Wszystko przycichło - i ludzie, i konie. Dasza dyszała ciężko z noskiem w rękawie. Wszystko, wszystko by oddała za taką chwilę surowej pieszczoty z ukochanym człowiekiem. Zazdrosne, zawistne serce! O czym dawniej myślała? Na co czekała? Kochany, drogi był tuż - przegapiła, straciła na zawsze... Wołaj teraz, krzycz: Iwanie Iliiczu! Wania, Waniusza! Daszę obudził Kuźma Kuźmicz. Leżała skulona pod wozem. Słychać było wystrzały. Zapalała się zielona zorza. Było tak zimno, że Dasza szczękając zębami zaczęła chuchać na palce. - Dario Dmitrijewno, niech pani prędko bierze torbę, chodźmy, są ranni... Wystrzały rozlegały się w dole rzeki, donośne w ciszy poranka. Dasza dźwignęła się z trudem, całkiem oszołomiona po krótkim śnie na zimnej ziemi. Kuźma Kuźmicz poprawił na jej rękawie opaskę sanitarną; pobiegł naprzód, zawrócił: - Niechże pani posuwa się raźniej, kochaneczko... Nasi są tuż, niedaleko... Słyszy pani - gdzieś ktoś jęczy? Nie? Wybiegając naprzód, zatrzymywał się, wyciągał szyję, wypatrywał. Dasza nie zwracała uwagi na jego podniecenie, czuła jedynie dla niego pogardę, że się tak boi... - Kochaneczko, niech pani się schyli, słyszy pani, jak pogwizdują kulki? Wszystko to było wymysłem. Ranni nie jęczeli, nie gwizdały kule. Blask zorzy rozjarzał się. Na przedzie widniała biała płachta, jak gdyby rzeka wystąpiła z brzegów. To nad wodą i nad nagą przybrzeżną rokiciną zalegała gęsta, niska jesienna mgła. W niej, jak w mleku, stał po pas Iwan Góra. Dalej - żołnierz w wysokiej czapce, a obok - drugi i trzeci, widzialni od połowy ciała. Patrzyli na prawy wysoki brzeg Donu. dokąd mgła nie sięgała. Tam, poza czarnymi zaroślami, unosiło się w bezwietrznym niebie mnóstwo dymków. Zobaczył je również Kuźma Kuźmicz i -jakby zachłyśnięty zachwytem -otworzył oczy. - Niech pani patrzy, niech pani patrzy, Dario Dmitrijewno. co się dzieje! Toż to przyjechali grabić za armią-sto tysięcy wozów... Toć to Batu-chan, koczownicy, Połowcy!... Widzi pani, widzi pani - wyprzężone konie i wozy... Ludzie leżą przy ogniskach- brodaci, z nożem za cholewą... Niechże pani patrzy, Dario Dmitrijewno, raz w życiu coś takiego może się przyśnić... Dasza nie widziała ani wozów, ani koni, ani staniczników leżących przy ogniskach... Jednakże ogarnęła ją zgroza. Iwan Góra odwrócił się i dał im znak ręką, żeby przysiedli we mgle. Kuźma Kuźmicz, jakby wczytując się w stronice jakiejś zadziwiającej powieści, wybełkotał: - To by warto pokazać naszej inteligencji. Co? To sen, niemożliwy do opowiedzenia... No i masz, zachciało im się konstytucji! Chcieli rządzić ludem rosyjskim... Aj, aj, aj... Pogaduszki o nim układali - i cierpliwy on jest, i leniwy, i Boga się boi. A oto, jaki jest lud... Stoi po pas we mgle, groźny i mądry, rozumie całe swoje przeznaczenie, utkwił oczy w pułki połowieckie... Tu takie ogromne siły przepasały się, wdziały rękawice - tego nie ma jeszcze w żadnej historii... Nagle odezwały się w oddali strzały z broni ręcznej i maszynowej. Kuźma Kuźmicz urwał w pół słowa. Stojący przy nim Iwan Góra odwrócił głowę, w dole rzeki rozległy się dwa głuche wybuchy i natychmiast zaczęła się tam rozlewać we mgle mętna, purpurowa łuna. Dały się słyszeć dalekie krzyki i znów sypnęły się wystrzały. - Jak Boga kocham, nasi prom podpalili na tamtym brzegu - Kuźma Kuźmicz wysuwał głowę z mgły - ależ tam teraz jatki, ależ jatki! Iwan Góra i jego tyraliera schyliwszy się pobiegli nad brzeg i ukryli się w zaroślach. Zorza poranna szeroko płonęła nad stepem. Mgła rzednąc kołysała się i strzępiła między nagimi gałązkami rokiciny. Tam, pod białą pokrywą, nad rzeką rozległy się nagle takie okropne wrzaski, że Dasza przycisnęła pięści do uszu, Kuźma Kuźmicz zaś padł plackiem na ziemię. Uderzenia, szczęk, strzały, jęki, plusk wody, wybuchy ręcznych granatów... Z zarośli wyszedł Iwan Góra. Szedł ciężko dysząc, łykając powietrze. Był z gołą głową, w ręku natomiast niósł dwie czapki kozackie z czerwonymi otokami. Zbliżywszy się do Daszy powiedział: - Przyślę nosze, wy zaś biegnijcie nad wodę - trzeba opatrzyć dwóch towarzyszy... Spojrzał na czapki, jedną odrzucił, drugą porywczo nacisnął na czoło. - Chcieli nas obejść, ścierwa, łodziami... Idźcie, nie bójcie się, tam wszystkich już wykończyli... Rozdział 5. Szumiały brzegi Donu między stanicami Niżnie-Czyrską i Kałaczem - po trzech mostach pontonowych, na promach i łodziach przeprawiały się konne i piesze pułki Wielkiego Wojska Dońskiego. Szykiem marszowym szły konne sotnie w nowych mundurach, w przekrzywionych na bakier czapkach bez daszków, z opuszczonymi wedle zwyczaju na czoło czubami, opiewanymi w pieśniach. Pstrzyły się chorągiewki na pikach, pryskała między deskami mostu woda spod kopyt młodych koni, bojaźliwie zerkających na szary Don. W poprzek Donu płynęły długie łodzie. Naładowane były piechurami -gołowąsą młodzieżą; z otwartymi ustami przyglądali się nie widzianemu dotąd stłoczeniu Kozaków, koni i wozów; wyskakiwali z łódek do wody, wdrapywali się na stromy brzeg, stawali w szeregu z bronią u nogi, zrywali czapki z głów; diakoni z rozwiewającymi się włosami wyli zwierzęco, pobrzękując kadzielnicami, protopopi, podobni do złotych dzwonów, w ornatach ze wspaniałymi różami, błogosławili wojsko. Na kurhanie przed pułkownikami i oddziałem przybocznym stał pod swoją chorągwią dowódca armii, generał Mamontow, obserwując przeprawę. Był doskonale widoczny dla wszystkich, jak ulany, w polowym czarnym beszmecie kozackim, na srebrzystym koniu bijącym kopytem w kurhan. Wojsko maszerowało ze śpiewem, grzmiały litaury, w powietrze wznosiły się końskie ogony buńczuków. Na wschodzie burego stepu, powleczonego kurzem maszerujących wojsk, przetaczał się huk armatni. Dowódca armii, podniósłszy rękę ze zwisającą nahajką, zasłonił oczy od słońca i obserwował płynące samoloty z lekko odrzuconymi w tył skrzydłami. Porachował je i śledził wzrokiem, aż zniżając się znikły za horyzontem. Obok kurhanu przejechały dopiero co wyładowane ze statku ciężkie haubice, o tarczach i lufach pomalowanych w zygzaki; zaprzęgi niskich koni różnej maści, o kosmatych pęcinach przejechały ciężkim galopem. Brodaci jezdni z brawurą popędzali je batami. Jeszcze nie opadł kurz, a już ukazały się czołgi, ogromne, z kutych płyt, z zadartymi nosami gąsienic. Generał policzył je: dziesięć stalowych potworów do zmiażdżenia czerwonej hołoty na ulicach Carycyna. Kłusem zjechał z kurhanu i pogalopował wzdłuż brzegu, a za nim, o pół długości konia, chorąży, ocieniając go trzepoczącą się czarno-błękitną chorągwią. Nowe wojska podchodziły i ładowały się na łodzie. Płynęły promy z wozami pełnymi siana i wszelkiego wojskowego zaopatrzenia. W pobliżu przepraw stały fury, bryczki, wielkie wozy drabiniaste. Obok nich spokojnie wystawali w oczekiwaniu przeprawy lub przechadzali się dostojni stanicznicy. Niektórzy posilali się przy ogniskach. Byli to wysłani przez stanicę do swoich oddziałów - sotni i pułków - Kozacy handlowcy. Zajmowali się oni sprawami gospodarczymi; brali zdobycz - pieniądze, bydło, zboże, furaż lub inne potrzebne rzeczy - odzież, kołdry, materace, pierzyny, lustra, broń; z tej zdobyczy zaopatrywali swoje sotnie w furaż i prowiant, w razie potrzeby - w ubranie i broń, całą zaś resztę spisywano, składano na wozy i z wyrostkami lub babami odsyłano do stanic. Mamontow przejechał chutor Ryczkow, gdzie połowa gospodarstw była spalona, gumna zaś czerniały popiołem, i skręcił wzdłuż toru kolejowego, czekając, kiedy z prawej strony Donu podjedzie pociąg pancerny. Armia Dońska, licząca dwanaście dywizji kawalerii i osiem piechoty, nacierała pięcioma kolumnami. Wszystkie posuwały się forsownym marszem w kierunku ostatniej linii umocnień Carycyna. Dziesiąta Armia czerwonych, która straciła łączność z oddziałami na północy i południu, cofała się koncentrując na coraz bardziej zwężającym się froncie. Jej pięć dywizji o niskim stanie liczebnym zużywało ostatnie naboje i ostatnie siły. Najwyższa Rada Wojenna Republiki, która powinna w owym czasie zdecydowanie dopomóc Dziesiątej Armii, była sparaliżowana potajemną, dobrze zamaskowaną zdradą. Przejawiała się ona w skrajnej powolności wszelkich działań i w tym, że sprawy carycyńskie traktowano jako drugorzędne, o niczym nie decydujące, nastroje zaś carycyńskiej rady wojennej określano jako paniczne. Carycyn własnymi siłami miał się bronić przed Kozakami. W owe dni rada wojenna Dziesiątej Armii wydała dwa rozkazy: pierwszy - odesłać z Carycyna na północ wszystkie statki, barki, łodzie i promy, żeby nawet myśl nie powstała o wycofaniu się wojsk na lewy brzeg Wołgi, drugi -do armii: z zajmowanych pozycji nie cofać się bez rozkazu; cofający się zostaną rozstrzelani. W baterii Tielegina pierwsza połowa dnia upłynęła spokojnie. Hukało gdzieś za horyzontem, ale równina była bezludna. Marynarze kopali schron. Anisija. nikomu się nie opowiadając, poszła na stację i po jakichś trzech godzinach wróciła z dwoma workami - ledwie je doniosła: chlebek i arbuzy. Położyła opróżnione worki na ziemi między armatami, pokroiła chleb, rozcięła każdy arbuz na cztery części: "Jedzcie!"... Sama stanęła z boku, skromna, zadowolona, patrząc, jak głodni marynarze pałaszują arbuzy. Marynarze nie ocierając policzków jedli i chwalili ją: - Morowa Anisija! - Drugiej takiej nie znajdziesz! - Choćbyś morza opłynął... Poważny i zazdrosny; o każdą dyskusję Szarygin powiedział: - Ona ma inicjatywę, oto co jest ważne. Marynarze, podniósłszy głowy znad kawałków arbuza, chórem zaczęli się śmiać. Szarygin zasępił się, wstał, wziął łopatę. - Proponuję, towarzysze, wykopać dla Anisii osobny schron, o takie jak ona trzeba dbać, towarzysze... Marynarze naśmiali się do syta i wykopali za baterią w wąwozie mały okopczyk dla Anisii, żeby miała dokąd się schronić w razie ostrzału. Nic więcej nie było do roboty. Setka pocisków wyładowanych ze statku, ułożona rządkami, leżała obok armat. Karabiny były wyczyszczone. Sapożkow nawiązał łączność z dowództwem dywizjonu. Marynarze porozkładali się w kotlince na słońcu. Teraz prosimy do nas, generale Mamontow! Iwan Iliicz siedział na lawecie, obracał w rękach i nadłamywał suche źdźbło. Nie zamierzał snuć jakichś dłuższych refleksji; drogi mu był ten mały światek ludzi przybyłych z różnych krańców ziemi, niepodobnych do siebie i tak zgodnie łączących swe losy. Ot - taki Siergiej Siergiejewicz, zdawałoby się, że żadnym klejem nie da się go z nikim skleić, zawsze pogrążony we własnych myślach - i nagle stał się wszystkim potrzebny. Od razu przyzwyczaił się, usadowił przy kole i posapuje. Szarygin-zarozumialec, chłopak o nietęgiej głowie, ale uparty, z duszą jasną, bez światłocieni -cicho śpi sobie na boku, z policzkiem na pięści. Zadujwiter jaśniepańsko rozłożył się na piasku, wystawiając na słońce grubo ciosaną, ładną twarz - chłop chytry, śmiały, obrotny, jeśli zostanie przy życiu, wróci do domu jako poważny gospodarz. Drugi mocarz, z lasów kierżeńskich, Łatugin, potężnie pochrapuje nakrywszy twarz czapką marynarską; ten jest o wiele bardziej skomplikowany, bez chytrości - chytrość mu na nic, bo sam jeszcze nie wie, dokąd idzie z naganem i ręcznym granatem... Dwunastu ludzi powierzyło Iwanowi Iliiczowi swoje życie. Rada wojenna powierzyła mu baterię w takim doniosłym momencie. Co prawda, trochę znał się na matematyce, jednakże należało zdecydowanie oświadczyć, że nie powinien dowodzić baterią. - Słuchaj. Gagin, czy któryś z was umie obliczać te tam kąty celownicze? Bo dalmierza nie mamy... Gagin stojąc na schodku okopu, skąd ponad przedpiersiem patrzył w step, odwrócił się. - Dalmierz? - zapytał ponuro i utkwił w Tieleginie czarne spojrzenie. - A po co ci dalmierz? Kąt, celownik podadzą nam telefonicznie z dowództwa. - No tak, masz rację... - Kąty, celowniki, skale - my to wszystko umiemy, nie oto chodzi, towarzyszu Tielegin... Bój będzie straszny, bez dalmierzów, na samą złość... Kiszki w garść zbieraj, a bij do ostatniego pocisku, oto o czym trzeba myśleć. Chodź no tu, ja ci pokażę. Tielegin wszedł do niego na schodek. Kanonada wzmogła się, jak gdyby się zbliżyła, horyzont na zachodzie i na południu powlókł się mgłą dymu. Patrząc w kierunku wskazanym przez Gagina Tielegin dostrzegał na równinie ciągnące z północy grupki ludzi i sznury wozów. - Nasi uciekają - powiedział Gagin i wskazał na ogromny dym, wznoszący się jak grzyb na południu, w kierunku Sarepty. - Patrzę od dawna: tym szlakiem przebiegły tysiące, tysiące ludzi... Widzisz wybuchy? Przedtem ich nie było. Z ciężkich dział walą. Jutro oczekuj tu generała. Iwan Iliicz jeszcze raz obejrzał gospodarstwo baterii. Obliczył amunicję naboi miał zaledwie po dwie łódki na karabin. Niepokoiło go szczególnie to że bateria była odosobniona. O jakie dwieście sążni stąd widać było świeżo urządzone okopy, ale nie zauważało się w nich żadnego ruchu - oddziały wojsk czerwonych były znacznie dalej. Przykucnął koło Sapożkowa -Siergiej Siergiejewicz miał twarz całą w zmarszczkach, jak gdyby nawet sen nie był mu lekki. - Siergieju Siergiejewiczu, wybacz, że cię niepokoję... Połącz mnie z dowódcą dywizjonu... Sapożkow otworzył mętne oczy: - Po co? Instrukcje wydane - nie strzelać. Kiedy będzie trzeba, powiedzą... Czego się denerwujesz? - Przysunął się do koła, ziewnął, ale wyraźnie widać było, że udaje. - Położyłbyś się i wyspał - to by było najlepsze. Iwan Iliicz wrócił na schodek i długo stał nieruchomo, oparłszy ręce o przedpiersie. Ogromne, ciemnopomarańczowe słońce zachodziło w tumanie kurzu, wzniesionym gdzieś za horyzontem kopytami niezliczonych pułków kozackich. Cień nocy nadciągał na równinę - już nie można było na niej dostrzec ruchu wojsk. Pod jasną gwiazdą wieczorną niebo o zachodzie zaczęło udawać fantastyczny kraj nad zielonym morzem; wznosiły się tam chińskie pagody, jedna z nich oddzieliła się i popłynęła niby koń z dwiema głowami, potem stała się kobietą i załamała ręce. Zdawało się: tylko wyleźć z kotliny i przebierając nogami, jak to bywa we śnie. doleci się do tej cudownej krainy. Przecież po coś ona się ukazuje, coś wszakże znaczy dla ciebie w godzinę śmiertelnej walki... - Ech, gawronie i frajerze - powiedział Siergiej Siergiejewicz kładąc mu rękę na plecach - toć to czysty idealizm, Wańka, wytrzeszczać oczy na obrazki... Skręcimy machorki? W szpitalu ukradłem paczkę, oszczędzam, żeby popalić przed śmiercią... Jak zawsze, mówił drwiąco, chociaż w gorzkich zmarszczkach koło ust, w zmąconych oczach czaiło się przygnębienie. Skręcili, zapalili: Tielegin -nie zaciągając się, Sapożkow - wciągając dym z sykiem. - Czemużeś raptem zaczął pienia żałobne? - cicho zapytał Tielegin. - Zacząłem bać się śmierci... Boję się kuli w głowę; w inne miejsce -nie zabije, a w głowę się boję. Głowa to przecież nie tarcza, dla czegoś innego zrobiona. Myśli moich mi żal. - Wszyscy się boimy. Siergieju Siergiejewiczu, tylko nie trzeba o tym myśleć. - A czyś ty się kiedy zainteresował moimi myślami? Sapożkow - anarchista, Sapożkow chla spirytus - tyle wiesz... ja ciebie jak szklanego widzę aż do najdrobniejszego szczególiku, ja od ciebie żywym ludziom zaniosę liścik, a ty ode mnie nie zaniesiesz... I to wielka szkoda... zazdroszczę ci, Wańka. - Czego właściwie mi zazdrościsz? - Ty jesteś jak na dłoni: obowiązek, głęboka miłość i samokrytyka. Najuczciwszy służbista i najlepszy chłop. Żona cię będzie ubóstwiać, kiedy się wyszumi. I dlatego jeszcze życie masz lekkie, żeś ty staroświecki typ... - Ano, dziękuję za ocenę. - A ja, Wańka, żałuję, że mnie wtedy latem Gymza nie rozstrzelał... Na rewolucję czekaliśmy drżąc z niecierpliwości... Cisnęliśmy w świat kupę wielkich myśli: oto on, złoty wiek filozofii, najwyższej wolności! -i katastrofa, katastrofa najokropniejsza, niech to szlag trafi... Uderzył się dłonią po oczach, tak że czapka spadła mu na tył głowy. Chciałem z tego powodu nadać komunikat ludzkości - w żadnym wypadku nie mniejszemu audytorium, tylko ludzkości: komunikat wyjątkowo zły i nie dla pożytku - diabli z pożytkiem - tylko dla zła... nie ma rękopisu, jeszcze nie napisałem... Przepraszam... Ciemność zapadła. Na horyzoncie zapalały się pożary, dymnoszkarłatne łuny rozlewały się coraz wyżej i szerzej, zwłaszcza na południu, od strony Saiepty. Płonęły chutory oświetlając drogę szybko nacierającemu nieprzyjacielowi. Tielegin słuchał teraz jednym uchem - daleko, wprost na zachodzie, podobne żmijom wysuwającym świecące głowy spoza widnokręgu, wzbijały się zielone rakiety. Po trzy na raz. Siergiej Siergiejewicz. uparcie nie chcąc dostrzegać całej tej iluminacji, mówił drgającym głosem, od którego Iwanowi Iliiczowi raz po raz mrówki chodziły po skórze. - Czy tylko po to żyjemy, żeby jeść? W takim razie niech mi kula rozwali łeb i niech mój mózg, który zupełnie błędnie uważałem za dorównujący wszechświatowi, rozpryśnie się jak bańka mydlana... Życie, uważasz, to jest cykl węgla plus cykl azotu, plus jeszcze jakiegoś świństwa... Ze zwyczajnych komórek tworzą się skomplikowane, bardziej skomplikowane, potem strasznie skomplikowane... Potem kraksa! Węgiel, azot i reszta tego świństwa zaczynają się rozkładać aż do najprostszego składnika. I to wszystko. I to wszystko, Wańka... Co do tego ma rewolucja? - Co ty pleciesz, Siergieju Siergiejewiczu? Rewolucja właśnie unosi człowieka ponad codzienność... - Daj mi spokój! Zresztą, dyskutuję nie z tobą, dużo ty się tam znasz na rewolucji. Rewolucja się skończyła. Zdeptano ją - patrz trochę dalej swojego nosa... Rosja Radziecka już teraz jest w granicach sprzed Iwana Groźnego. Wkrótce wszystkie drogi będą bielały kośćmi. I zatryumfują związki węglowe i azotowe - te właśnie, które tu jutro przybędą na koniach... Tielegin stał milcząc, wyprostowany, z rękami założonymi w tył. W ciemności trudno było rozpoznać jego twarz, czerwonawą od łuny. - Iwanie, żyć warto tylko dla fantastycznej przyszłości, dla wolności wielkiej i ostatecznej, kiedy każdemu człowiekowi nikt i nic nie przeszkodzi uznać siebie za równego wielkością wszechświatowi... Ileż wieczorów przegadaliśmy z moimi chłopakami na te tematy! Gwiazdy nad nami były te same, co za czasów wielkiego Homera. Ogniska płonęły te same, co oświecały drogę w ciągu tysięcy lat. Chłopcy słuchali o tej przyszłości i wierzyli mi, w ich oczach odbijały się gwiazdy, na ich bagnetach świecił płomień ogniska. Wszyscy dziś leżą w ziemi stepowej... Nie doprowadziłem mojego pułku do zwycięstwa... Oszukałem ich! Z prawej strony, w odległości jakichś stu pięćdziesięciu kroków, rozległ się okrzyk warty i cicha rozmowa. Tielegin odwrócił głowę wpatrując się - widocznie do Gagina, który wartował z tej strony, podszedł ktoś ze swoich. - Iwanie, a jeżeli ta przyszłość to tylko czarodziejska bajka, opowiedziana w głuchym stepie rosyjskim? Jeśli się nie spełnią marzenia o tej przyszłości? W tym wypadku na świat zstępuje groza. - Sapożkow przysunął się blisko i ciągnął dalej szeptem: - Groza już nas dławi, tylko nikt w to jeszcze nie wierzy. Groza mierzy swoją siłę z siłą oporu. Cztery lata tępienia ludzkości - to drobiazg w porównaniu z tym, na co się jeszcze zanosi. Wytępienie rewolucji u nas i na całym świecie - to jest istotne... Wówczas zaś - powszechna, do ostatniego, mobilizacja indywiduów - łby ogolone, blaszki na ręce... I nad szarymi zgliszczami świata - wzdęta, tryumfująca groza... Wolę zginąć od razu od gorącego ciosu szabli kozackiej... - Tak, Siergieju Siergiejewiczu, powinieneś odpocząć, podleczyć się -odparł Tielegin. - Nie spodziewałem się po tobie niczego innego!... Do kotliny zszedł Gagin z jakimś wysokim, przygarbionym wojskowym. Tielegin ucieszył się niewymownie, gdyż kładło to kres ciężkiej nie do wytrzymania rozmowie. Przybysz, cały oblepiony błotem, z oberwaną połą płaszcza i nie wiadomo dlaczego w ciemnej czapce kozackiej na głowie, przemówił tak ochryple, jak gdyby cały tydzień spędził w błocie po szyję: - Witajcie, towarzyszu dowódco, jakże tam, macie amunicję? - Witajcie - odpowiedział Tielegin - kto wy jesteście? - Kompania Kaczalińskiego pułku, mamy rozkaz zająć pozycje przed wami. Jestem dowódcą. - Bardzo się cieszę. Niepokoiłem się już - okopki gotowe, a osłony jakoś nie widać... - Właśnieśmy je zajęli. Przywieźliśmy tu rannych, ładujemy ich na pociąg. Dowódcę chciałem prosić o chleb, powiada - będzie dopiero jutro. Łatwo powiedzieć jutro, kompania od trzech dni nic nie jadła... Może wy macie? Choćby po kawałeczku, żeby choć zapach poczuć... Jutro byśmy oddali... Moglibyśmy też podarować wam krówkę. - Iwanie Iliiczu... - Tielegin odwrócił się. Anisija jak cień zbliżyła się i słuchała. -Postarałam się o chlebna trzy dni - można by dać... Jutro znów się wystaram... Tielegin uśmiechnął się: - Dobrze, wydajcie towarzyszowi dowódcy kompanii cztery bochenki... Dowódca kompanii nie spodziewał się, że mu tak gładko pójdzie z tym chlebem. - Doprawdy? - zapytał. - Bardzo dziękuję. - I zagarniając obiema rękami przyniesione przez Anisiję bochenki poczuł, że nie wypada odejść tak zaraz. Podeszli marynarze przeciągając się ze snu i oglądając zabłoconego i obdartego przybysza. Zaczął więc im opowiadać o sukcesach pułku, który, okrążony, w ciągu dziesięciu dni wydostawał się z matni, nie tracąc przy tym ani jednego działa, ani jednego wozu z rannymi -opowiadanie to jednak tak było niejasne i chaotyczne, że ten i ów z marynarzy machnąwszy ręką odchodził. Łatugin zimno patrząc na dowódcę powiedział: - Kiedy się wyśpisz, opowiesz... A może wiesz, dlaczego tam jest tak jasno? - i wskazał ręką w stronę Sarepty. - Wiem - odpowiedział Iwan Góra - na dworcu spotkałem jednego stamtąd... Generał Denisow atakuje Sareptę. Na niemieckiej wojnie nie było takiego ognia, artyleria wali jak diabli. Ławy kozackie wypadają z wąwozów, okropność - aż brody mają w pianie... Taka rzeź, że nikogo żywcem nie biorą... Z dywizji morozowowskiej została połowa. On zaś-widzisz, do Wołgi się pcha, żeby między Sareptą a Czapurnikami na Wołgę wyskoczyć, wtedy już amen! Kiwnął głową marynarzom i zaczął wyłazić z kotliny. Tielegin zapytał: - Kto dowodzi waszym pułkiem? Iwan Góra odpowiedział mu już z ciemności: Mielszyn, Piotr Nikołajewicz... Rozdział VI. Pod naporem piątej kolumny dywizja morozowowska w ciągu całej nocy i następnego dnia powoli cofała się ku Sarepcie i leżącej nad samym jeziorem wsi Czapurniki. Setki trupów zalegały równinę. Generał Denisow nie dawał czerwonym złapać tchu. Po każdym odpartym natarciu natychmiast zaczynało się nowe. Nad okopami pękały i gwizdały szrapnele; ziemią wstrząsały wybuchy, żołnierzy zasypywało. Kiedy milkły armaty kozackie, wysuwali z okopu twarze umazane we krwi, wykrzywione bólem i złością. Spoza pagórków, z wąwozów wypadały galopem zwarte gromady jeźdźców, szły ławą. Kurz wzbijał się pod kopytami... Wywijając szablami, wyli starym obyczajem tatarskim. Gdyby chociaż jeden żołnierz drgnął, zerwał się do ucieczki, oszalały na widok pędzącej lawiny piersistych kasztanów oraz czarnych jeźdźców, wyciągniętych nad grzywami w gwałtownym pędzie i żądzy napojenia klingi gorącą krwią - cała tyraliera w okamgnieniu zostałaby powalona, skuta, zdeptana. Skrzydła morozowowców, przyciśnięte do sadów Sarepty i gumien wsi Czapurniki, trzymały się mocno, ale centrum wyginało się łukiem w stronę Wołgi - tak nieubłaganie, jak wiotczeją mięśnie ręki, kiedy ciężar jest ponad siły. Dowódca dywizji wraz z komisarzem, adiutantem i łącznikami, siedzącymi w kucki obok leżących na ziemi koni, znajdował się tam właśnie, w centrum, w pobliżu pierwszych linii. Zabitych i rannych zastępował przerzedzonymi odwodami, branymi ze skrzydeł. Nie żądał ich od dowódcy armii: w Carycynie już nic nie było do wzięcia. Tam właśnie, na głównej linii obrony, zdarzyło się dziś rano nieszczęście: dwa pułki, pierwszy i drugi chłopski, zmobilizowane po chutorach i pobliskich wsiach, nieoczekiwanie wyszły z okopów i podniósłszy karabiny nad głowami, poddały się białym. W sztabie pierwszego pułku kilku dowódców zebrawszy się przy kuchni polowej otoczyło komisarza pułkowego oraz komunistów i na miejscu ich rozstrzelało. O tej samej godzinie w drugim pułku zostali również zastrzeleni dowódca, komisarz i kilku komunistów. Jedynie dwie kompanie nie uległy prowokacji i otworzyły ogień do zdrajców uciekających do niewoli z białymi flagami. Tyraliery mamontowowców dostrzegłszy te tłumy z daleka wzięły je za atakujących i otworzyły do nich wściekły ogień. Resztki dwóch pułków chłopskich, tracąc głowę i rzucając broń, zawróciły. Otoczono je i odprowadzono na tyły. We froncie utworzyła się luka na przestrzeni około pięciu kilometrów. W Carycynie - w fabryce broni, warsztatach mechanicznych i we wszystkich tartakach syreny zawyły na alarm. Komuniści wysłani przez radę wojenną obchodząc hale fabryczne mówili: - Towarzysze, rzucajcie pracę, bierzcie broń, ratujcie front. Robotnicy - po fabrykach zostali ludzie starsi, kaleki i wyrostki - rzucali robotę, chowali narzędzia, zatrzymywali warsztaty, gasili piece i biegli do składów, gdzie była przechowywana ich własna broń. Za bramą ustawiali się w kolumny i maszerowali na dworzec. Z podmiejskich domków wybiegały żony i matki, wtykały im do rąk węzełki z jedzeniem. Wiele kobiet odprowadzało bezładnie idące oddziały do dworca i dalej, aż na pozycje. Matki i żony długo stały tam na pagórkach, póki nie nadjechał dowódca armii i kładąc rękę na sercu nie poprosił ich żałośnie, żeby poszły do domu, bo tutaj nie przydadzą się na nic, a nawet przeszkadzają stanowiąc dogodny cel dla obserwatorów artylerii Mamontowa. Jeszcze przed wieczorem trzy tysiące carycyńskich robotników zapełniło lukę we froncie, w którą już zaczęli wdzierać się biali. Odparli ich z ciężkimi dla siebie stratami. Działo się to w tych godzinach, kiedy dywizja morozowowska wytrzymywała niebywały w swej zaciekłości napór kawalerii i piechoty. Centrum dywizji było odparte prawie do samej Wołgi. Pociski rwały się już na ulicach Sarepty. Wieś Czapurniki zaczęła się palić, ogień buszował po strzechach, płonęły trzciny na brzegach płaskiego stepowego jeziora. Dowódca dywizji przez lornetkę oglądał równinę. Słońce już zachodziło. Widział, jak zjeżdżały się i rozjeżdżały sotnie kozackie, przegrupowując się otwarcie i bezczelnie. Doświadczonym okiem określił po rączości koni, że są to świeże oddziały, gotujące się do decydującego ataku. Było oczywiste, że o zachodzie słońca cała morozowowska dywizja, ze swoim dowódcą na czele, wkroczy ostrym marszem na pole historii. Dowódca dywizji odjął od oczu lornetkę, wyjął poczerniałą fajeczkę i zaczął szukać zapałek klepiąc się po kieszeniach płaszcza. Zapałek nie znalazł. Spojrzał na prawo i na lewo - kilka kroków przed nim leżeli osłonięci wyrzuconą przed siebie ziemią żołnierze; jednemu z nich rozpływała się na boku po sukiennej bluzie czarna plama, drugi chrypiał jak szalony, trąc policzkiem łożysko karabinu. Dowódca dywizji ostrożnie rzucił na ziemię fajeczkę, która potoczyła się w krzaczek piołunu. Znów podniósł lornetkę. Mimo woli drgnęły mu ręce. Na południowym zachodzie widniały nowe, ogromne skupiska kawalerii. Skądś się tutaj wzięły, w czasie kiedy nabijał fajeczkę. Wiele tysięcy jeźdźców wyjeżdżało spoza pagórków, wzniecając kurz oświetlony ukośnymi promieniami słońca. Taka siła od jednego zamachu złamie i stratuje... Dowódca dywizji na chwilę oderwał się od lornetki. W okopach wszystko zamarło, żołnierze czujnie podnieśli się, stanęli wyprostowani i ściskali z całych sił karabiny. Dowódca dywizji nie zdążył jeszcze ust otworzyć, żeby rzucić im gorące słowo - kiedy z daleka dobiegł go huk dział. Przylgnął znów do lornetki. Co za diabelstwo? Ze dwadzieścia pocisków wybuchło na równinie w pobliżu skupiających się sotni kozackich... Sotnie szybko, kłusem, rozwijały się w ławę - w gęstwie jej załopotała chorągiew atamańska. Kozacy skręcali na spotkanie tych pędzących ze wzgórza mas konnych. Gęstwa kozacka najeżona pikami cofała się, ustawiała w szyk i wreszcie poderwała konie. Dwie ławy zbliżyły się, zwarły... Ogromna chmura kurzu uniosła się nad tym miejscem... Dowódca przeniósł obserwację na bliższy teren i zobaczył nagle, jak w panice podnoszą się tyraliery spieszonych Kozaków. "Aha - powiedział do siebie dowódca dywizji - to dlatego przewodniczący rady wojennej telefonował z takim naciskiem, żebyśmy się tutaj trzymali do ostatniej kropli krwi... Nadeszła Stalowa Dywizja Dmitrija Szelesta"... Za kawalerią, która natarła na Kozaków, wyszły spoza pagórków szerokie tyraliery piechoty Stalowej Dywizji. Dalej zaś, na samym horyzoncie, widniały poprzez tumany kurzu wielbłądy, wozy i tłumy ludzi. Były to olbrzymie tabory dywizji, która ciągnęła za sobą, jak się niebawem okazało, setki uchodźców, dziesiątki tysięcy pudów pszenicy, beczki spirytusu, stada owiec i krów. Wielu Kozaków poległo w tej bitwie. Rozgromiona biała konnica odeszła na zachód, piechota, wpadłszy w potrzask tyralier Stalowej Dywizji i morozowowców, częściowo została wybita, częściowo się poddała. Kiedy się wszystko skończyło - a bitwa trwała blisko godzinę - dowódca dywizji wsiadł na konia i stępa przejechał równinę usianą poległymi ludźmi i padłymi końmi. Jeszcze tu i ówdzie dymiła ziemia i jęczeli nie zabrani ranni. Na spotkanie dowódcy wyjechała grupa jeźdźców. Jadący na przedzie, ubrany po kubańsku, z wielkim kindżałem na brzuchu i baszłykiem na plecach, przygalopował i osadziwszy wronego konia, spytał ostrym, władczym głosem: - Witajcie, towarzyszu, z kim mówię? - Mówicie z dowódcą morozowowsko-dońskiej dywizji. Witajcie, a wy kim jesteście? - Kim jestem? - z uśmiechem odpowiedział jeździec. - Przyjrzyj mi się. Jestem tym, kogo dowódca Jedenastej Armii pozbawił praw i chciał rozstrzelać w Niewinnomyskiej, a ja widzisz - przyszedłem pod Carycyn i, zdaje się, w porę. Dowódcy dywizji niezbyt się spodobała długa i chełpliwa tyrada. Nachmurzony odrzekł: - Jesteście więc Dmitrij Szelest... - Tak właśnie zwą mnie od dzieciństwa... Pokaż no mi, skąd mógłbym się rozmówić telefonicznie z radą wojenną. - Mówiłem już z nimi, rada wojenna jest zawiadomiona o wszystkim. - A cóż mi z tego, żeś ty mówił z nimi. Mój głos niech usłyszą -z pychą odparł Dmitrij Szelest i tak spiął konia, że wrony ogier stanął dęba jak wściekły. Rozdział VII. Tegoż dnia późnym wieczorem Iwan Iliicz posłał do pułkownika Mielszyna kartkę: "Piotrze Nikołajewiczu, jestem tutaj, bardzo chcę cię zobaczyć"... Mielszyn odpowiedział przez tego samego łącznika: "Bardzo się cieszę, gdy będę wolny, przyjdę, jest dużo do pogadania... A propos, tutaj jest twoja"... Ale czy ołówek musie ułamał, czy też pisał po ciemku, dość, że Iwan Iliicz nie odcyfrował ostatnich słów, chociaż spalił kilka zapałek. Mielszyn jednak nie zjawił się. Po północy step zaczęto oświetlać rakietami. Bateria otrzymała rozkaz: być w pogotowiu. - Więc, towarzysze, należy przypuszczać, że się zaczyna - powiedział Iwan Iliicz obsłudze. - To znaczy, trzeba się starać, żeby żaden pocisk nie wybuchł na próżno... I jeszcze znaczy to, że znany jest wam rozkaz dowódcy armii aby bez specjalnego rozkazu nie cofać się ani na krok. W bitwie wszystko się zdarza, to znaczy... ("Tam do diabła - pomyślał - czemuż sie do mnie przyczepiło to przeklęte "to znaczy""). W piętnastym roku za plecami stawiali nam karabiny maszynowe, generałowie nie byli pewni, czy nasz chłopek odda wszystką krew za cara-ojczulka... Chociaż trzeba przyznać, w okopach nieraz czort wie jak przeklinano Mikołajka, a Rosję jednak kochano... W tamtej wojnie nie było nic straszniejszego od rosyjskich ataków na bagnety... - Dowódco, cóż tu nam wyśpiewujesz? - ochrypłym głosem spytał Łatugin. - Po co? No? Iwan Iliicz jak gdyby go wcale nie słyszał: - Teraz za naszymi plecami nie ma karabinów maszynowych. Dla każdego z nas straszniejsze niż śmierć byłoby sprzedanie rewolucji, to znaczy troska o zachowanie własnej skóry bez dziurek... Oto, jak należy rozumieć rozkaz dowódcy armii. Nie słabnąć w decydującej chwili, kiedy ziemia będzie się paliła pod tobą. Powiadają, że są ludzie bez strachu - to bzdura. Strach żyje, główkę podniesie - a ty mu ukręć tę główkę... Hańba jest gorsza niż strach... A dlatego to mówię, towarzyszu Łatugin, że mamy wśród nas towarzyszy, którzy jeszcze siebie nie wypróbowali w poważnych bitwach. Są też towarzysze z chorymi nerwami... Zdarza się, że najbardziej wypróbowany człowiek rozklei się nagle. Więc gdybym ja, dowódca baterii, osłabł i, powiedzmy, odszedł od baterii - rozkazuję zastrzelić mnie na miejscu. To znaczy, że ja również zastrzelę takiego... No, to wszystko... Zabraniam palić do rana. Znowu zakaszlał i jakiś czas chodził za stanowiskiem dział. Chciał jeszcze niejedno powiedzieć, ale jakoś nie wyszło. - Rozmawiać, towarzysze, pozwalam... - Towarzyszu Tielegin - odezwał się znowu Łatugin. I Iwan Iliicz odwrócił się do niego z założonymi w tył rękami. - Toć ja jeszcze przed służbą wojskową chodziłem po ludziach. Goły i bosy, ludziom niewygodny, byłem i tragarzem na przystaniach, i kupcom drwa rąbałem, wychodki czyściłem i u archijereja byłem przy koniach, alem się pokłócił z jego świątobliwością o chudy kapuśniak... Ze złodziejami żem się w jakiś czas potem spiknął... Wszystkom poznał. Och, dureń był ze mnie, zabijaka; prali mnie też pijanego, tłukli - prawie na śmierć... - Wszystko przez baby, rzecz jasna - powiedział Bajkow i słabe światło rakiety ukazało jego drobne zęby wśród gęstej brody. - Z powodu bab też prali... Nie o to chodzi. A chodzi o to: tyś, towarzyszu Tielegin, powiedział nam nie to, co trzeba, coś koło tego, ale nie w samo sedno... Obowiązek rewolucyjny, no cóż, racja. A dlaczego podjęliśmy się tego obowiązku dobrowolnie? Odpowiedz na to. Nie możesz? Z innego garnka jadłeś niż my. A nas w trzech ługach gotowano, dusze z nas wytrząsano, zdawałoby się, że żadne bydlę takich okropności nie ścierpi... Toć ty byś na naszym miejscu dawno, jak wałach, zwiesił pysk i ciągnął chomąto. Czekaj, nie gniewaj się, rozmawiamy po ludzku... Dlaczego moja matka całe życie się po ludziach pętała? Czym jest gorsza od królowej greckiej? - Oj, ale zajechał! - znowu przerwał mu Bajkow. - W trzynastym roku widzieliśmy grecką królową w Atenach, dlaczegożeś o niej wspomniał? - Dlaczego mój tata żył jak świnia i zatłukli go strażnicy w polu, w dodatku splunąwszy? Dlaczego tytułują mnie: sukinsyn? - Tak nie można - powiedział Szarygin wstając z klęczek; siedział na swoim miejscu przy pociskach. - Łatugin, prowadzisz rozmowę w sposób nie zorganizowany. Co do tego ma sukinsyn, co do tego ma grecka królowa? Toć to wszystko nadbudowa. Istota zaś rzeczy tkwi w walce klasowej. Powinieneś siebie określić, kim jesteś: proletariuszem czy elementem zdeklasowanym... - A niech cię diabli! Jestem królem przyrody - krzyknął mu Łatugin. -Rozumiesz, czy jeszcze jesteś za młody? Przeczytałem pewną książkę, tam było powiedziane: człowiek - to król przyrody. Oto, dlaczego stoję tu, przy tym dziale. Żyje w nas król przyrody. Obowiązek, obowiązek, strach, strach! Ja w Pana Boga palnę dziś serię, nie tylko w generała Mamontowa -masz nadbudowę! Zębami grdyki będę przegryzał... - Cicho, towarzysze - krzyknął z bunkra Siergie j Siergiejewicz, siedzący przy telefonie polowym. - Komunikuję: pod Sareptą odnieśliśmy wielki sukces. Rozbito dwa pułki kawalerii i pułk pieszych Kozaków; półtora tysiąca trupów, ośmiuset jeńców... Wieść o sukcesie pod Sareptą obiegła cały front. Jeden z oddziałów Dziesiątej Armii, odcięty przez natarcie piątej kolumny - brygadę kawalerii Budionnego - przebijał się w tym czasie ze Stepów Salskich na Carycyn. Marsz był ciężki, ludzie i konie opadli z sił. A kiedy na jednym z postojów niespodziewanie udało się nawiązać łączność telefoniczną ze sztabem morozowowców, czyjś wesoły głos, posypując relację solą mocnych słów, ryknął w słuchawkę: "Cóż to, śpicie, nie wiecie, że pod Sareptą posiekaliśmy na psie ścierwo dwie kawaleryjskie dywizje wroga? Przyjdźcie rachować jeńców"... Usłyszawszy o tak wspaniałym czynie, choćby nawet mocno wyolbrzymionym, brygada zostawiła pod osłoną swoje tabory i stuwiorstowym marszem ruszyła na północ, na spotkanie gadów generała Denisowa. Sukces pod Sareptą był jednak lokalny i na głównym odcinku frontu carycyńskiego sytuacja nie polepszyła się, lecz przeciwnie, uległa pogorszeniu. Mamontow błyskawicznie wykorzystał szczęśliwy wypadek z dwoma pułkami chłopskimi, w ciągu nocy przegrupował kolumny szturmowe i o świcie główny wysiłek natarcia przeniósł na ten najbardziej wrażliwy, pięciowiorstowy odcinek frontu, słabo obsadzony przez robotnicze drużyny. Równinę, po której nacierał kwiat wojska dońskiego, przecinały z zachodu na wschód dwa ogromne głębokie wąwozy; rozrywały one front i ciągnęły się aż do miasta. Tymi wąwozami kozacka konnica zaczęła podchodzić do samych czerwonych okopów. Cała równina pokryła się niby mrowiskami kupkami ziemi: to pełzła piechota. Przed nią w tył i naprzód jak ślepe gąsienice posuwały się ogromne czołgi. Samoloty krążyły nad bateriami, nad sznurami taborów ciągnących przez step z Carycyna i do Carycyna, zrzucały nieduże bomby w kształcie gruszek, które wybuchały ze straszliwą siłą. Pociąg pancerny Mamontowa dymił na horyzoncie. Na prawo i na lewo od niego step wypełnił się wozami staniczników. Tłocząc się, oś przy osi, posuwały się bezpośrednio za wojskiem. Kozacy-handlowcy dostrzegli już miasto, z kopułami, kominami fabrycznymi i dymem pożarów na peryferiach. Och, płonęły oczy pod zmarszczonymi brwiami tym ludziom, woniejącym dymem, sadłem i dziegciem. Nad stepem, tłocząc powietrze, leciały pociski i z hukiem opasywały umocnienia czerwonych wzbijającymi się i opadającymi fontannami ziemi. Z głębokich wąwozów z wrzaskiem wypryskiwała konnica i nie bacząc na nic pędziła przez druty na okopy z takim pijackim impetem, że nieraz w Kozaka już trzepnie kula, w oczach ma mrok śmierci, a jeszcze w galopie tnie szablą powietrze, aż zwali się w siodle i wyrzucając ręce, jakby w napadzie szalonego śmiechu, stoczy się ze spłoszonego konia. Tyraliery piechoty podpełzając rzucały się naprzód. Przy czerwonych okopach mieszali się w starciu konni i piesi. Mamontow rozkazał tego dnia owiązać wszystkim Kozakom otoki czapek białymi wstążeczkami, żeby w zamieszaniu swoi nie porąbali swoich. Tym bardziej uporczywy, zaciekły był bój, że po obu stronach bili się Rosjanie... Jedni - o nieznane, nowe życie, drudzy o to, żeby dawne trwało nienaruszone. Za każdym razem fale natarcia odpływały, odpierane przez lotne pancerki czerwonych. Te naprędce sklecone w carycyńskich zakładach pociągi pancerne - z dwóch cystern benzynowych albo z dwóch lor, z parowozem pośrodku - kursowały po okólnej linii kolejowej, częściowo za linią frontu, częściowo przed nią. Uzbrojone w armaty i karabiny maszynowe wrzynały się chwilami w sam gąszcz bitwy. Wyciskając ze starych parowozów-kukułek ostatnie siły, poprzez wybuchy, w obłokach pary uchodzącej z przestrzelonych kotłów, pędziły po uszkodzonych torach rozwożąc do okopów chleb, wode i amunicję. - Padnij! Tuż obok szarpnęło tak, że świat pociemniał, ciała przygniotło do ziemi, zaraz też po plecach, po głowach objętych rękami zabębniły padające grudki. - Do dział... Na stanowiska! - krzyknął Tielegin zrywając się, poprzez kurz zaledwie rozróżniając zadartą jednym kołem do góry armatę i ludzi biegnących do niej z furią. "Wszyscy cali: Łatugin, Bajkow, Gagin, Zadujwiter... Nie ma Szarygina... jest... cały... Drugie działo w porządku - Pieczonkin, Własow, Iwanów... temu coś głowa się trzęsie"... - W lewo sześć osiemdziesiąt, celownik sześć zero, bateria, ognia! - chrapliwie krzyczał Sapożkow wysuwając się ze słuchawką telefoniczną z zawalonego bunkra. Krztusząc się kurzem Tielegin powtarzał komendę. Szarygin rzucał pocisk Bajkowowi, ten oglądał zapalnik i przerzucał ładowniczemu Gaginowi. Zadujwiter otwierał zamek, Łatugin nastawiał celownik, sprawdzał wycelowanie i podnosił rękę: - Ognia!... Lufy dział cofały się w tył, pociski leciały. Pośpieszne ruchy ludzi zamierały jak na zatrzymanej taśmie filmowej. Tak właśnie - znów cofnął się srogi cień, a potem błysk pioruna w ziemię, tuż obok. - Padnij! I znowu się powtarzało: huk, silny podmuch, duszność. Zaciekłość była taka, że zdawało się - żyły popękają... Ale co można było zrobić, kiedy tamta strona nie oszczędzała pocisków, a tutaj były one wyliczone i na punkcie obserwacyjnym dywizjonu siedział jakiś ślepy diabeł, który nie mógł jak należy wymacać ciężkiej baterii. Tym razem zraniło Łatugina. Siedział zgrzytając zębami. Koło niego miękko i zwinnie już się krzątała Anisija - nie wiadomo gdzie się ukrywała i skąd się zjawiała - szybko ściągnęła z niego płaszcz, koszulę, obandażowała ramię. - Ojczulku - rzekła kucając przed nim i patrząc mu w oczy -ojczulku, chodźmy, odprowadzę na punkt. Łatugin, nagi do pasa, zakrwawiony, z wyszczerzonymi zębami, jakby naprawdę przegryzał gardła, odepchnął Anisiję i rzucił się z powrotem do działa. Wreszcie nastąpiło to, na co niecierpliwie czekała złość dręcząca wszystkich od wielu godzin, od samego początku tego nierównego pojedynku artyleryjskiego. Sapożkow na żądanie dowódcy dywizjonu dopiero co zameldował ilość pocisków i czekał na odpowiedź. Brudne łzy ściekające z zaognionych oczu pełzły mu po twarzy. Od czasu do czasu dmuchał w odjętą od ucha słuchawkę. Raptem coś się stało w powietrzu, cisza zapadła i szumiało w uszach. Tielegin, zaniepokojony, wysunął się na brzuchu na przedpiersie - w sam czas... Zaczęło się decydujące ogólne natarcie. Gołym okiem można było dostrzec ciemne masy kawalerii kozackiej i piechoty, zaś tu i ówdzie wśród nich - blask złotych chorągwi. To popi przywiezieni samochodami błogosławili wojsko, w otwartym polu, na oczach czerwonych baterii. Marynarze też wyczołgali się na brzuchach na przedpiersie. Dyszeli ciężko. Bajkow powiedział, żeby rozśmieszyć kolegów: - Kropnąć by tak w aniołków bezpośrednim... Nikt się nie zaśmiał. Łatugin wołał ostro, rozkazująco: - Dowódco, wyciągajmy działa, cóż my jak szczury w tej dziurze... - Bez zaprzęgów nie poradzi, Łatugin. - Poradzi... - Nie waż się, nie waż się w bitwie sprzeczać z dowódcą, to anarchia! - krzyknął Szarygin tak nieoczekiwanie, nieładnie, po dziecinnemu, że marynarze ponuro obejrzeli się na niego. Nabrał w obie garście piasku i zaczął nim z całej siły nacierać sobie twarz. Wrócił na swoje miejsce i stał nieruchomo, tylko długie rzęsy drżały mu nad natartymi policzkami. Tielegin spełznął z przedpiersia, podszedł do armaty, poruszył koło. - Łatugin miał dobrą myśl, towarzysze... Na wszelki wypadek spróbujmy, ot tutaj, rozkopać ziemię. Marynarze, dotychczas obserwujący jego ruchy, w milczeniu rzucili się do łopat i zaczęli rozkopywać stromiznę w kotlinie, tam gdzie najłatwiej można było wyciągnąć działo na otwarte miejsce. - Tielegin - krzyknął Sapożkow zdzierając ochrypnięte gardło -Tielegin, dowódca pyta, czy możemy o własnch siłach wytoczyć działa. - Odpowiedz: można. Tielegin powiedział to spokojnie i stanowczo. Łatugin, który kopał, chociaż nieznośnie paliło go i łamało zranione ramię i chociaż krew sączyła mu się przez bandaż, trącił łokciem Bajkowa: - Lubię jenteligentów. Co? Bajkow odpowiedział: - Nauczą się jeszcze wodę rzeszotem nosić, coś niecoś i od chłopa się nauczą. Nagle ciszę rozdarł grzmot huraganowego ognia. Tielegin rzucił się do przedpiersia. Równinę pokryły posuwające się wojska. Na prawo, w poprzek ich drogi, po niewysokim torze kolejowym, gwiżdżąc, wyrzucając rdzawe dymki, popędziły pancerki wsławionego w tym dniu dowódcy Alabiewa. Uwaga Iwana Iliicza była skoncentrowana na najbliższej osłonie - kompanii pułku Kaczalińskiego, leżącej za drutami, nawet nie w okopach, ale po prostu w dołkach. Właśnie przywieziono im beczkę z wodą. Koń spłoszył się, skręcił, przewrócił beczkę i uciekł z przodkiem wozu. Tielegin zobaczył wczorajszego dziwaka-drągala, Iwana Górę. Ten, jakby robiąc prysiudy, biegał w kucki wzdłuż okopów, widać rozdając naboje, po ostatniej łódce na strzelca... Na lewo od pozycji kompanii (i baterii Tielegina), bliżej niż o pół wiorsty, leżał tenże wąwóz, przecinający front aż do miasta. W ciągu całego dnia znajdował się pod ostrzałem i masy kozackie robiły z niego wypad na znaczną odległość. Teraz Iwan Iliicz, obserwując szczególny niepokój żołnierzy Iwana Góry, zrozumiał, że Kozacy na pewno przedostają się wąwozem znacznie głębiej, żeby zaatakować okopy od tyłu, a baterię ze skrzydła i narobić przykrości. Tak też się stało. Z wąwozu, całkiem blisko umocnień, wypadli jeźdźcy, rozwinęli się, część ich zaczęła skręcać na tyły Iwana Góry, inni pędzili na baterię. Tielegin rzucił się do dział. Marynarze, sapiąc i klnąc, wyciągali armatę z wykopu na wzgórze. Koła ugrzęzły w piasku. - Kozacy! - możliwie spokojnie powiedział Tielegin. - Napieraj! -I chwycił za koło, aż trzasnęło mu w plecach. - Szybko! Kartacz! Już słychać było dziki wrzask Kozaków, jakby ich żywcem obdzierano ze skóry. Gagin położył się pod lawetę i dźwignął ją. "Rrrazem"! Armatę wyszarpnięto z piasku, stała teraz spokojnie na pagórku, przekrzywiona, z pochyloną w dół lufą. Gagin wziął pocisk w swoje ogromne łapy i na pozór bez pośpiechu załadował działo. Ze trzydziestu jeźdźców, pochylonych nad grzywami, wywijających szablami, gnało w skok,na baterię. Kiedy na ich spotkanie wyleciał długi płomień i gwizdnął kartacz, kilka koni stanęło dęba, inne zawróciły, ale z dziesięciu jeźdźców nie będąc w stanie powstrzymać koni wpadło na pagórek. Tu właśnie wyładowała się furia, narastająca od wielu godzin. Nagi po pas Łatugin, wrzeszcząc ochryple, pierwszy rzucił się z krzywym kindżałem i wepchnął go pod wybijany gwoździami pas, w czarny beszmet kozacki... Zadujwiter wpadł pod konia, z wściekłością rozpruł mu brzuch i zanim jeździec zdążył ześliznąć się na ziemię, dźgnął i jego kindżałem. Gagin, uchyliwszy się od ciosu szabli, sczepił się z dorodnym chorążym. Nowogrodzianin, dońca - ściągnął z konia, powalił i znieruchomiał. Reszta obsługi, stojąc za osłoną działa, strzelała z karabinów. Tielegin z rozmyślnym spokojem, jak to zawsze u niego bywało w podobnych wypadkach (przeżywanie rozpoczynało się dopiero później), naciskał cyngiel nie odbezpieczonego rewolweru. Starcie było krótkie. Czterech Kozaków zostało na pagórku, dwaj spiesznie uciekając padli pod kulami. Fala ostatniego natarcia cofnęła się jak wszystkie poprzednie tego dnia. Nie udało się przerwać czerwonego frontu, tylko w jednym, najsłabszym jego punkcie tyraliery pieszych wdarły się klinem głęboko pomiędzy dwie czerwone dywizje. Zapadał wieczór. Rozgrzały się gardła armatnie, zmachały się konie, zmniejszyła zaciekłość konnicy i piechotę coraz trudniej było wyciągać spoza umocnień. Bitwa się kończyła, ucichły wystrzały na opustoszałej równinie, po której rozpełzli się zbierający rannych sanitariusze. Pod baterie i okopy nadciągnęły beczki z wodą oraz wozy z chlebem i arbuzami. W powrotnej drodze zabierały rannych. Straty we wszystkich dywizjach Dziesiątej. Armii były straszliwe. Ale straszniejsze niż straty w ludziach było to, że w ciągu tego dnia zużyto wszystkie rezerwy - miasto nic już więcej dać z siebie nie mogło. Dowódca armii powrócił do wagonu osobowego, stojącego za stacją Woroponowo. Powoli zsiadł z konia, spojrzał na witających go: dowódcę artylerii armii - tęgiego, rumianego, brodatego człowieka, który przyjechał do Tielegina, żeby porozmawiać z inteligencją, i na podnieconego, przypominającego studenta, który wrócił z barykad, dowódcę pancerek, Alabiewa. Obaj towarzysze odpowiedzieli na jego spojrzenie uśmiechami: cieszyli się z jego powrotu z czołowych linii, gdzie dowódcy armii zdarzyło się kilka razy tego dnia brać udział w walkach wręcz. Bekieszę miał przestrzeloną i łożysko wiszącego na ramieniu karabinka strzaskane. Dowódca armii wszedł do salonki i poprosił o wodę. Wypił kilka kubków i poprosił o papierosa. Zapalił, suche oczy zamgliły mu się, położył papierosa na brzegu stołu, przysunął do siebie arkusiki raportów i nachylił się nad nimi. Tak... Straty ciężkie, ciężkie nad miarę. Amunicji na jutro mało. Rozwinął mapę. Wszyscy trzej pochylili się nad nią. Dowódca armii wolno nakreślił ogryzkiem ołówka linię -zaledwie tu i ówdzie załamywała się tego dnia, ale w niewielkim stopniu, pod Sareptą nawet daleko wygięła się ku białym; jednakże na tym odcinku, gdzie wczoraj zaszedł przykry wypadek z pułkami chłopskimi, linia frontu ostro skręcała ku Carycynowi. Ołówek dowódcy armii posuwał się coraz wolniej. - No - powiedział - jeszcze raz sprawdźmy... Raporty były ścisłe. Ołówek zatrzymał się o siedem wiorst od Carycyna, właśnie na brzegu wąwozu, i tak samo ostro skręcił z powrotem na zachód. Powstawał klin. Dowódca rzucił ołówek na mapę i wierzchem dłoni uderzył w ten klin: - To decyduje o wszystkim. Brodaty dowódca artylerii nisko schylając głowę i odwracając oczy powiedział z uporem: - Podejmuję się zgryźć ten klin, podrzuć tylko przez noc amunicji. Dowódca pancerek zauważył. - W oddziałach nastrój bojowy: podjedzą, pośpią godzinkę, dwie - wytrzymamy. - Wytrzymać to mało - powiedział dowódca armii - trzeba rozbić, a linia frontu temu nie sprzyja. Parowóz przyczepiony? Dobrze, jadę... - Siedział jeszcze chwilę, skuty zmęczeniem, podniósł się i objął towarzyszy za ramiona: - No, powodzenia... Dowódca artylerii i dowódca pancerek wrócili na punkt obserwacyjny, na samotnie sterczącą wieżę ciśnień, którą przez cały dzień mocno ostrzeliwano z ziemi i z powietrza. Wszedłszy na górę, gdzie mieściły się telefony, znaleźli przyniesioną dla nich kolację: dwa kawałki czerstwego chleba i pół niedojrzałego arbuza na dwóch. Dowódca artylerii był człowiekiem krwistym i pełnym radości życia, więc tak chuda porcja zmartwiła go. - Świństwo nie arbuz - mówił stojąc koło wybitego w ścianie z cegieł otworu - kiedy się arbuz kraje scyzorykiem, to już nie arbuz - arbuz trzeba rozbijać pięścią. - Wypluwając pestki i mrużąc oczy popatrzył na równinę, widoczną jak na dłoni w promieniach zachodzącego słońca. Żeby tak miskę gorących klusek, to byśmy się najedli. A jak ty myślisz, Wasilij, wygląda na to, że w nocy będzie rozkaz do odwrotu?... Jak to do odwrotu? Oddać okrężną drogę? Czyś ty zwariował. - A czyś ty nie zwariował, kiedy dopuściłeś do przełamania frontu, czemu twoje pancerki spały? Dowódca artylerii, rozmawiając od niechcenia, co chwila podnosił do oczu dwa rozstawione palce albo wyjmował z kieszeni pudełko z zapałkami i trzymając je w wyciągniętej ręce, określał kąty, jak również odległości z dokładnością do pięćdziesięciu kroków. - A toć u nich saperzy specjalnie szli za tyralierami i zdążyli wysadzić tory w dziesięciu miejscach. - Mimo to do powstania klina nie wolno było dopuścić - uparcie powtórzył dowódca artylerii. - Słuchaj no, popatrz, nie zauważasz nic? Tylko bystre, doświadczone oko mogłoby dostrzec, że na burej równinie, uchodzącej na zachód, nie było bezludnie i spokojnie, ale panował tam jakiś ostrożny ruch. Wszystkie nierówności ziemi, wszystkie pagórki, podobne do tysiąca mrowisk, rzucały długie cienie. Niektóre z nich z wolna zmieniały miejsce. - Tyraliery się zmieniają - powiedział dowódca artylerii. - Pełzną, przystojniaczki... Weźno lornetkę... Widzisz, że błyskają jakieśpaseczki?... - Widzę wyraźnie... To epolety oficerów... - Rzecz jasna, że epolety oficerskie świecą... Oho, jak popełzli, tam do licha, patrz, jak te pająki Coś za dużo tych epoletów oficerskich... Innych nawet nie widać... - Tak, to dziwne... - Trzy dni temu Stalin uprzedzał nas, żebyśmy się tego spodziewali. Więc może to właśnie oni... Alabiew spojrzał na niego. Zdjął czapkę, przeciągnął paznokciami po głowie strosząc zlepione od potu włosy. Szare jego oczy przygasły, spuścił głowę. - Tak - powiedział - teraz rozumiem, dlaczego tak wcześnie się dzisiaj uspokoili... Tego należało oczekiwać. Będzie ciężko. Szybko usiadł przy telefonie i zaczął dzwonić. Potem nasunął czapkę na oczy i ześliznął się z kręconych schodków Dowódca artyleri obserwował róch póki nie zaszło słońce. Wtedy zatelefonował do rady wojennej i powiedział w słuchawkę cicho i sugestywnie: - Na froncie brygada oficerska luzuje Kozaków, towarzyszu Stalin. Na to usłyszał odpowiedź: - Wiem. Spodziewajcie się wkrótce rozkazu na piśmie. Rzeczywiście, wkrótce dał się słyszeć warkot motocykla. Po skrzypiących schodach zadudniły kroki, przez właz z trudem przełazi mężczyzna opięty w czarną skórę. - Gdzie dowódca artylerii armii? I usłyszawszy: "To ja" - motocyklista zażądał jeszcze legitymacji, zapalił zapałkę i czytał, póki się nie dopaliła do paznokci. Dopiero wówczas z wielką podejrzliwością wręczył kopertę i ciężko zszedł na dół. Koperta zawierała pół ćwiartki żółtego, chropowatego papieru, na nim napisane było ręką przewodniczącego rady wojennej: "Rozkazuję wam w ciągu nocy, przed świtem, skoncentrować całą (słowo "cała" było podkreślone) artylerię i posiadane zapasy amunicji na pięciowiorstowym odcinku w rejonie Woroponowo-Sadowa. Przegrupowanie przeprowadzić w miarę możności niepostrzeżenie". Dowódca artylerii czytał i odczytywał na nowo nieoczekiwany i straszny rozkaz. Rozkaz był bardziej niż ryzykowny, wykonanie go - niezmiernie trudne; oznaczał on skoncentrowanie na maleńkim odcinku (w rejonie przełamania frontu) wszystkich dwudziestu siedmiu baterii dwustu dział... A jeżeli nieprzyjaciel nie będzie miał ochoty pchać się właśnie na ten odcinek, lecz uderzy bardziej na prawo lub na lewo, albo też, co jeszcze niebezpieczniejsze na skrzydła, na Sareptę i Gumrak? Wtedy otoczenie i klęska!... W głębokiej rozterce duchowej dowódca artylerii zasiadł przy telefonach i zaczął wywoływać dowódców dywizjonów dając im wskazówki, jakimi drogami i w jakie miejsca przesuwać całe to ogromne i ciężkie gospodarstwo, tysiące ludzi, koni, taczanek, wozów, namiotów. Wszystko trzeba było załadować, wysłać, przesunąć, wyładować, postawić na miejscu, okopać działa, przeciągnąć druty kolczaste, i to w ciągu kilku godzin, przed świtem. Nie odrywając się od telefonu, krzyknął na dół, żeby mu przynieść latarnię i żeby zapowiedzieć wszystkim łącznikom, że mają konie trzymać w pogotowiu. Rozpiął kołnierz sukiennej bluzy i przesuwając ręce po ogolonej do skóry głowie, dyktował krótkie rozkazy. Łącznicy otrzymując je staczali się z wieży ciśnień, wskakiwali na konie i mknęli w noc. Chytry dowódca artylerii wydał rozkaz rozpalenia ognisk na dawnych pozycjach baterii już po ich zdjęciu, ognisk nie nazbyt wielkich, takich, żeby ogień płonął naturalnie; niech no nieprzyjaciel pomyśli, że czerwoni w tę zimową noc grzeją sobie bose nogi przy ognisku. Po ponownym przeczytaniu rozkazu doszedł do wniosku, że jednak nie można całkowicie obnażać skrzydeł, i zdecydował się na zostawienie pod Sareptą i Gumrakiem trzydziestu dział. Kiedy dowódcy dywizjonów odpowiedzieli mu, że zaprzęgi są przygotowane, amunicja i oddziały sanitarne załadowane, ogniska zaś wedle rozkazu już tu i ówdzie rozpalone -dowódca artylerii wsiadł do samochodziku, jeżdżącego na mieszance spirytusu i nafty, grzmiącego karoserią jak wóz cygański, i pojechał do Carycyna, do sztabu. Przejechał z turkotem po ciemnym, opustoszałym mieście i zatrzymał się przed kupiecką willą. Wbiegł po nie oświetlonych schodach na drugie piętro i wszedł do dużego pokoju z gotyckim oknem i dębowym sufitem. Paliły się tutaj dwie świece, jedna stała na długim stole, zarzuconym papierami, drugą trzymał wysoko w ręku stojący przy ścianie przed mapą dowódca armii. Obok niego przewodniczący rady wojennej kolorowym ołówkiem zaznaczał przegrupowanie wojsk do jutrzejszej bitwy. Mimo że w pokoju znajdowali się tylko ci dwaj najstarsi towarzysze i przyjaciele, dowódca artylerii z całą wojskową służbistością podszedł, zatrzymał się i zameldował o wykonaniu rozkazu. Dowódca armii zniżył świecę i zwrócił się twarzą do niego. Przewodniczący rady wojennej odszedł od mapy i usiadł przy stole. - Dwadzieścia baterii przed świtem będzie przesuniętych na odcinek główny - powiedział mu szef artylerii - siedem baterii zostawiłem na skrzydłach, pod Sareptą i Gumrakiem. Przewodniczący rady wojennej, zapalający właśnie fajkę, odpędził dym od twarzy i zapytał cicho i surowo: - Jakie skrzydła? Co do tego ma Sarepta i Gumrak? W rozkazie nie ma ani słowa o skrzydłach - nie zrozumieliście rozkazu. - Nie, rozkaz zrozumiałem. - W rozkazie jest powiedziane (dolne powieki mu drgnęły, oczy zwęziły się), powiedziane wyraźnie: skoncentrować na głównym odcinku całą artylerię, całą, aż do ostatniej armaty. Szef artylerii spojrzał na dowódcę armii, ale ten również patrzył na niego poważnie i ostrzegawczo. - Towarzysze - gorąco zaczął mówić szef artylerii - przecież ten rozkaz to stawka o śmierć i życie. - Tak - potwierdził przewodniczący rady wojennej. - Tak - powiedział dowódca armii. - No i cóż stąd, że na czołowym odcinku utworzymy potężną pięść, a całkowicie odsłonimy skrzydła? Gdzie pewność, że biali polezą właśnie na odcinek czołowy? A jeżeli rozpoczną bitwę w innym miejscu? Sama piechota nie odeprze ataków, piechota wyczerpała się w ciągu dzisiejszego dnia. Na zmienianie pozycji baterii będzie za późno. Tego się boję... Pancerki to żadna pomoc, piechotę i tak trzeba będzie w ciągu nocy odciągnąć od linii obwodowej... Tego właśnie się boję. - Nie bać się! -przewodniczący rady wojennej uderzył palcem w stół raz i drugi. - Nie bać się. Nie wahać. Czyż to nie jest dla was jasne, że biali muszą jutro rzucić wszystkie siły właśnie na odcinek czołowy?... To jest nieubłagana konsekwencja wszystkich okoliczności wczorajszych operacji bojowych. Ponieśli poważną porażkę pod Sareptą. nie zechcą już pchać się tam po raz drugi, wiedząc o marszu brygady Budionnego na tyły piątej kolumny. Ich wczorajszy sukces na centralnym odcinku to pomyślne wbicie klina w nasz front. Wreszcie cała dogodność terenu operacji pod Woroponowo - Sadowa to wąwozy i mniejsza odległość od Carycyna... Samiście mi zakomunikowali o zastąpieniu Kozaków przez brygadę oficerską. Wyciągnijcie stąd wniosek. Brygada oficerska to dwanaście tysięcy ochotników, oficerów kadrowych, którzy umieją się bić. Mamontow nie rzuci takiego oddziału dla demonstracji... mamy wszelkie dane po temu, że natarcie nastąpi na odcinku głównym. - Raporty wieczorne potwierdzają to - powiedział dowódca armii - biali ściągnęli z kierunków południowego i północnego czternaście albo piętnaście pułków i przerzucają je tyłami. To - nie licząc brygady oficerskiej. - W ten sposób - powiedział przewodniczący rady wojennej - sam nieprzyjaciel stwarza warunki, w których - jeżeli będziemy zdecydowani i śmiali, bez wahań - podstawi nam do rozbicia swoje główne siły. I nasze zadanie na jutro to nie odparcie ataku, ale zniszczenie jądra dońskiej armii. Dowódca artylerii uśmiechnął się szeroko, usiadł, uderzył pięścią w kolano: - Odważnie! - powiedział. - Odważnie! Nie ma co gadać. Ja im sprawię taką łaźnię, że aż do samego Donu będą wiali bez opamiętania. Przewodniczący rady wojennej przysunął świecę do dokładnej mapy i szef artylerii zaczął dawać wyjaśnienia, jak zamierza ustawić baterie -ciasno, oś przy osi, na kilka pięter. - Nie wkopuj się w ziemię - powiedział dowódca armii - stawiaj działa na otwartych wzniesieniach. Piechotę przysuniemy bezpośrednio do baterji. Idź dzwonić do dowódców. Po upływie kilku minut na całym czterdziestowiorstowym froncie zaczął się milczący, pośpieszny ruch. Po ciemnej równinie, nad którą rozgwieździło się niebo i droga mleczna błyszczała tak, jak to bywa w nieliczne noce jesienne, pędziły zaprzęgi konne z działami polowymi i haubicami, pełzły -po osiem par koni w zaprzęgu - ciężkie działa, galopem przejeżdżały wozy i dwukółki. Oddziały piechoty niepostrzeżenie opuszczały pozycje i cofały się, zagęszczając zwężone półkole obrony. Na siwej od szronu równinie trębacze zagrali pobudkę podnosząc do boju pułki kozackie. Spoza wołżańskich stepów wytoczyło się słońce. W oddali zahuczały działa. Zaterkotały karabiny maszynowe. Czerwony front milczał, cały w cieniu, odwrócony od słońca. Wszystkie baterie otrzymały rozkaz: czekać na sygnał - cztery wysokie wybuchy szrapneli. Natarcie białych zaczęło się huraganowym ogniem z linii wodnokręgu. Wszystko, co żyło, przypadło do ziemi, skuliło się, przyczaiło, każda wyniosłość terenu, każdy dołek stał się schronieniem. Poprzez huk dział słychać było niekiedy dziki krzyk i wraz z grudami wyrwanej ziemi leciały w powietrze koła od wozu albo tlący się płaszcz żołnierski. Czterdzieści pięć minut trwało przygotowanie artyleryjskie. Kiedy ludzie mogli już podnieść głowy - cała równina kołysała się ruchem posuwających się wojsk. Tyraliery oficerskie szły w kilka linii, z nastawionymi bagnetami, nie śpiesząc się i nie padając; za nimi w dwunastu kolumnach szły bataliony oficerskie, w odstępach jak na paradzie. Powiewały dwa sztandary pułkowe, wysoko wzniesione. Wściekle biły bębny. Grały piszczałki. A w tyle, za piechotą, kołysały się czarne masy niezliczonych sotni kozackich... - ... Iwanie Iliiczu, to dopiero wrogowie klasowi! To ci wojaki! - Obuci... Przyodziani... Wykarmieni mięsem... - Och, żal będzie drzeć taką odzież... - Towarzysze, przestańcie bzdurzyć, wytężcie uwagę. - A toż myśmy ze strachu zaczęli gadać, towarzyszu Tielegin... Przednie linie przyśpieszyły kroku, były już w odległości pięciuset metrów. Rozpoznawało się twarze. Nie daj Boże zobaczyć jeszcze raz takie twarze - o zapadłych, zbielałych od nienawiści oczach, ze sterczącymi kośćmi policzkowymi, napięte przed rozdarciem paszczęk wrzaskiem: "Hura"! Dowódca artylerii wsunął się po pas w wyłom murowanej ściany wieży ciśnień, wyciągnął poza siebie rękę, żeby nią dać sygnał telefoniście: cztery szrapnele. Czekał jeszcze chwilkę - kołyszące się miarowym krokiem przy dźwięku bębnów i piszczałek tyraliery i kolumny powinny przejść linie kolei obwodowej. Jeszcze minuta... Byleby tylko te diabły nie przeszły od kroku do biegu... - Towarzyszu dowódco... Nie mogę dłużej... jak Boga kocham... - Wracaj do okopu, taki synu! - Mdli mnie... Ja tylko na chwilę odejdę... - Zabiję, mać twoja... - Towarzyszu Iwanie Góra... Nie trzeba! - Bierz karabin! Dowódca artylerii wyznaczył sobie moment: niech ci przedni dojdą do słupka... Czołowa linia już się wygina, chwieje, już ludzie idą nierówno, byle jak. Przymrużywszy oczy, dobrze widział przekrzywiony słupek z kawałkiem drutu... On to właśnie decydował o losach całego natarcia, o losach dzisiejszego dnia, o losach Carycyna, o losach-niech to diabli -rewolucji... O ten, w żółtych butach, wyrwał się naprzód, przeszedł za słupek... Dowódca artylerii rozwarł pięści za plecami, wysunął się z wyłomu, szczęknął do telefonisty: "Sygnał"! Wysoko nad maszerującymi kolumnami, w jasnym niebie, rozerwały się jak obłoczki z waty cztery szrapnele. Ciężki, przez nikogo nie słyszany huk wstrząsnął powietrzem. Zachwiała się wieża ciśnień. Telefonista upuścił słuchawkę i złapał się za uszy. Dowódca artylerii tupał nogami jakby w tańcu, ręce jego wymachiwały jak przed orkiestrą... Równina, po której przed chwilą w porządku i groźnie posuwały się szarozielone bataliony, stała się podobna do dymiącego i wrzącego, gigantycznego krateru. Poprzez kurz i dym można było dostrzec, jak przednie linie padły porażone, dalsze skotłowały się. Z północy nie zajętą okólną linią kolejową pędziły już na ich tyły pancerki. Z okopów zerwały się czerwone kompanie i rzuciły do przeciwnatarcia. Dowódca artylerii wyrwał słuchawkę telefoniście: "Przenieść ogień głębiej!"... Teraz huragan ognia zagrodził białym odwrót, w gęstwę ich werżnęły się ciężarówki z karabinami maszynowymi i zaczął się pogrom. Rozdział VIII. Dasza siedziała na podwórku, na skrzynce z napisem "medykamenty"; opuściła na kolana ręce, dopiero co umyte, czerwone od zimnej wody, i zamknąwszy oczy wystawiła twarz na październikowe słońce. Na nagiej akacji, gdzie kończył się cień dachu, stroszyły piórka, czyściły się, czupurzyły jeden przed drugim wróble o nabitych ziarnem podgardlach. Przed chwilą były na jezdni, gdzie przed białą parterową willą leżało dużo owsa i końskiego nawozu. Spłoszyły je nadjeżdżające wozy i wróble przefrunęły na brzozę. Szczebiot ptasi wydał się Daszy niewymownie miłą muzyką na temat: mimo wszystko żyjemy. Miała na sobie biały kitel zawalany krwią i chustkę mocno związaną aż po brwi. W mieście szyby już nie drżały od kanonady, nie słychać było głuchych wybuchów bomb lotniczych. Groza tych dwóch dni zakończyła się wróblim szczebiotem. Jeżeli się głębiej zastanowić, było to nawet obrażające: lekceważenie człowieka przez to latające stworzenie o napchanym podgardlu. Ćwir, ćwir, wróbel jest mały, ale mądry - podziobał w nawozie, przeskoczył przez wróblicę z gałązki na gałązkę, ćwierknął głośno za odchodzącym słońcem i - spać aż do świtu, oto cała mądrość życiowa... Dasza słyszała, jak za bramą zatrzymały się wozy. Przywieziono nowych rannych, wnoszono ich do willi. Ze zmęczenia nie mogła nawet rozewrzeć powiek, przeświecających różowym światłem. Kiedy będzie trzeba, doktor zawoła. Ten doktor to miły człowiek; gburowato pokrzykuje, a patrzy łagodnie... "Natychmiast - powiedział -marsz na podwórze, Dario Dmitrijewno, do niczego nie jesteście zdatni, przysiądźcie sobie gdzieś tam, obudzę, kiedy będzie trzeba"... Ilu jest jednak cudownych ludzi na świecie! Dasza pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby wyszedł na podwórze na papierosa. Opowiedziałaby mu o swoich obserwacjach nad wróblami, nadzwyczaj, jak jej się zdawało, głębokich. A cóż w tym złego, jeżeli podoba się doktorowi? Dasza westchnęła, potem jeszcze raz westchnęła, już ciężko... Wszystko można wytrzymać, nawet rzeczy nie do pomyślenia, jeżeli się spotka dobre spojrzenie... Choćby przelotne - ale budzi ono siły duchowe, rośnie wiara w siebie. I znów człowiek żyje... Ech, wróbeleczki, wy tego nie zrozumiecie. Zamiast doktora wyszedł z piwnicy, gdzie mieściła się kuchnia, obywatel o żółtawej, nerwowej twarzy i tragicznych oczach. Miał na sobie płaszcz pracownika wydziału oświaty, tym razem jednak nie przepasany postronkiem. Wszedłszy kilka stopni po drewnianych schodach, wyciągnął chudą szyję nasłuchując. Ale słychać było tylko szczebiot wróbli. - Straszne - powiedział. - Co za koszmar. Maligna. Zatkał uszy dłońmi i natychmiast odjął je. Niskie słońce oświetlało z boku jego twarz o delikatnym nosie z wydatnymi chrząstkami i nabrzmiałych wargach. - Boże mój, to nie ma końca. Czy pani miała kiedyś halucynacje dźwiękowe? - nieoczekiwanie zapytał Daszę. - Przepraszam, my się nie znamy, ale ja panią znam. Spotykałem panią przed wojną w Petersburgu na "Wieczorach filozoficznych". Pani była młodsza, ale teraz jest pani piękniejsza, ma pani więcej wyrazu... Halucynacja dźwiękowa zaczyna się od dalekiej lawiny, która jest jeszcze bezdźwięczna, ale zbliża się z przeraźliwą szybkością. Narasta różnorodny zgiełk, nieznany w naturze. Napełnia mózg, uszy... Człowiek zdaje sobie sprawę, że to się nie dzieje naprawdę, ale ten zgiełk - jest w nim... Cała dusza w napięciu, wydaje się, że jeszcze chwila - a człowiek nie wytrzyma tych trąb jerychońskich... Traci przytomność, to go ratuje... Pytam, kiedy koniec tego wszystkiego? Stał przed Daszą pod słońce, gestykulując delikatnymi palcami i wyłamując je ze stawów. - Muszę gdzieś nakopać gliny, zamiesić ją i naprawić piec, bo nas wysiedlono do piwnicy, jako element nie pracujący. Mój ojciec w ciągu całego życia był dyrektorem gimnazjum i wybudował ten dom za własne oszczędności. Niech im to pani właśnie powie. W piwnicy pełno okopconych cegieł; dwa okienka na chodnik - tak zakurzone, że nie przepuszczają światła. Moje książki zwalone w kąt... Mama ma wadę serca, siostra na skutek malarii - sparaliżowane nogi. Nadchodzi zima... O, Boże mój! Dasza pomyślała, że on, jak Dusza Cukru w "Niebieskim ptaku"* -z Teatru Artystycznego, zaraz odłamie sobie wszystkie dziesięć palców. - Kto nie pracuje, ten nie je! Skończyć wydział historyczno-filologiczny, prawie zakończyć pracę habilitacyjną... Trzy lata wykładać w gimnazjum żeńskim w tym fatalnym mieście, w tej beznadziejnej dziurze, gdzie ręce i nogi skuła mi choroba matki i siostry... I finał całego życia - kto nie pracuje, ten nie je. Wtykają mi w rękę łopatę, przemocą pędzą do kopania okopów i groźbą zmuszają, żebym się ukorzył przed rewolucją. Przed gwałtem nad wolnością... Przed tryumfem łap pokrytych odciskami! Przed natrząsaniem się z nauki! Nie jestem szlachcicem ani burżujem, ani czarną reakcją. Mam szramę od kamienia rzuconego podczas demonstracji studenckiej... Ale nie chcę ukorzyć się przed rewolucją, która zapędziła mnie do sutereny... Nie po to wysilałem swój mózg, żeby z piwnicy przez zakurzone okienko patrzeć na nogi zwycięzców, tupiące po chodniku... A nie mam prawa gwałtem przeciąć własnego życia - mam siostrę i matkę. Nawet w marzeniach nie mam dokąd uciec, nie mam gdzie się ukryć... "Unieśmy zapalone kagańce!"... Nie ma ich dokąd unieść, na ziemi zabrakło już samotnych pieczar... Wypowiadał to wszystko niezwykle szybko, oczy miał błędne. Dasza słuchała go bez zdziwienia i bez współczucia, jak gdyby ten nerwowy człowiek, który wyskoczył z położonej w półsuterenie kuchni, był niezbędnym uzupełnieniem grozy tych dni - huku kanonady, pożarów, jęczących rannych. - Co panią do nich przywiodło? - zapytał nieoczekiwanie zwyczajnym, gderliwym tonem. - Lekkomyślność? Strach? Głód? Więc niechże pani się dowie: obserwując ją od dwóch dni przypomniałem sobie, jak w Petersburgu na tych "Wieczorach filozoficznych" w milczeniu ubóstwiałem panią, nie mając odwagi podejść i zawrzeć znajomości... Pani jest prawie jak Nieznajoma z Błoka... (Dasza zaraz pomyślała: "Dlaczego - prawie"? ) Królewna haftująca złotem - w brudnym kitlu, z czerwonymi rękami, nosi rannych... Okropność nad okropnościami. Oto oblicze rewolucji... Dasza nagle tak się rozgniewała, że zagryzła wargi, nie odpowiedziała ani słowa temu bladożółtemu neurastenikowi i odeszła do domu, gdzie po świeżym powietrzu podwórza uderzył ją ciężki zapach jodoformu i cierpiącego ciała ludzkiego. W każdym pokoju leżeli ranni na ciasno zestawionych pryczach z nie heblowanych desek. W sali operacyjnej, gdzie przed wysiedleniem nauczyciel gimnazjum żeńskiego pisał swoją pracę habilitacyjną, spotkała doktora. Wycierał ręcznikiem obnażone powyżej łokcia, owłosione ręce i zobaczywszy Daszę mrugnął do niej czarnym okiem: - No, zdążyliście złapać świeżego powietrza? A ja tu miałem ciekawą operację: odciąłem chłopakowi jakie pięć arszynów kiszek i za miesiąc będę pił z nim wódkę. Przywieźli tu także jednego dowódcę, ciężki przypadek szoku. Zastrzyknąłem kamforę, serce pracuje, ale chory, jak dotąd, nieprzytomny. Proszę obserwować puls, jeżeli zacznie spadać, zróbcie jeszcze jeden zastrzyk... Przerzuciwszy ręcznik przez ramię, zaprowadził Daszę do drewnianej pryczy. Leżał na niej na wznak Iwan Iliicz Tielegin. Oczy miał mocno zamknięte, jakby raziło je oślepiające światło. Rozciągnięte wargi były zaciśnięte. Doktor ujął jego lewą rękę leżącą na piersi, zbadał puls, miękko nią potrząsnął: - Widzicie, a była zaciśnięta jak w skurczu. Szok, powiem wam, daje czasami szalenie ciekawy obraz... To historyjka mało zbadana. Taka sama mechanika jak z wrodzoną skazą u dziecka. Centralny system nerwowy nie nadąża z zapobieżeniem nieoczekiwanemu atakowi... Doktor urwał w pół słowa, bo choć w słabym stopniu, ale sam też doznał nieoczekiwanego szoku. Daria Dmitrijewna miękko uklękła przed pryczą i całą twarzą przytuliła się do porzuconej przez doktora ręki tego dowódcy... Rozdział IX. Wadim Pietrowicz Roszczyn obudził się późno w nędznym pokoju hotelowym o brudnym oknie, zasłoniętym pożółkłą gazetą, na króciutkim łóżku, pod cienką kołdrą. Pociąg odchodził późno w nocy. Przed sobą miał pusty dzień. W papierośnicy został jeden papieros. Wygniótł go, zapalił i zaczął patrzeć na swoją chudą żylastą rękę, pokrytą gęsią skórką. Poszukiwania Kati nie doprowadziły do niczego... Nie znalazł jej. Urlop kończył się, trzeba było wracać na Kubań, do pułku. Po upływie dwóch dni wyjdzie z wagonu, siądzie na bryczkę, pojedzie stepem, nie odzywając się do szeregowego na koźle. W stanicy, na szerokiej drodze, koła bryczki grzęzną w koleinach, pełnych listopadowej, deszczowej wody. Wysiądzie prosto w błoto, każe odnieść walizkę do chałupy i pójdzie do zarządu stanicy, do sztabu, do dowódcy pułku, generała-majora Szwede. Zastanie tego wymuskanego durnia przy lekturze wierszyków symbolistów: "Płomiennego kręgu" Sołoguba albo "Pereł" Gumilowa. Po raporcie obejmie pluton. Może dostanie kompanię. Zaczną się nudne ćwiczenia w oddziale, odwiedzanie oficerskiego kasyna, gdzie będą go wypytywać o dziewczynki, o pijaństwa, będą dowcipkować na temat jego schudnięcia, siwych włosów i ponurej miny. Wieczorami - chodzenie z kąta w kąt u siebie w chałupie. O dziesiątej wciąż milczący ordynans ściągnie mu buty... To jedna ewentualność, a druga - jeżeli pułk będzie na froncie, udział w akcji. Wyobraził sobie ten sam martwy step ze zwałami północnych chmur, kominy wśród pogorzelisk, ugrzęzłe w błocie wozy z rannymi, padłe konie I kres tego stepu - okop z ludźmi poniewierającymi się w kale i okrwawionych szmatach. Wyobraził sobie samego siebie jako zawodowego zucha, legendarnego fatalistę, dającego przykład zimnej nienawiści, której w nim nie ma, której już od dawna w nim nie ma... Odczuwa tylko wstręt i mdłości na myśl o ludziach. Podniósł się na łóżku starając się zapiąć guzik koszuli, w poszukiwaniu tytoniu sięgnął ręką do spodni, które spadły na podłogę, i położył się znowu, zakładając ręce za głowę. "Jednak w takim nastroju nie wolno... - powiedział cicho i ten obcy głos nie podobał mu się, brzydził się sposobu, w jaki to powiedział. - Dlaczego nie wolno? Czegóż to "jednak" nie wolno? Wszystko wolno! Włącznie z rzemieniem, jeden koniec na klamkę od drzwi, drugi - na szyję... Powiedzmy sobie, Roszczyn, uczciwie... Cóżeś ty za świętoszek?... Takie samo ścierwo jak wszyscy". I ze złością, mściwie zaczął wspominać tysiące spotkań tutaj, w Jekatierinosławiu. Kobiety ze śladami ewakuacji na twarzach, z żałosnymi resztkami niedostępności, biegające po hotelach z propozycjami nabycia różnych rzeczy, "drogich jako pamiątki"; generałów, którzy klepią po ramieniu, tytułując "ojczulku" - świetnie wygolonych, tryskających zdrowiem, wściekle bezceremonialnych specjalistów w dziedzinie kupna i sprzedaży frachtów kolejowych na towary państwowe; krzykliwych obszarników, wypłoszonych z majątków, którzy tłoczyli się w numerach hotelowych ze swoimi niezaradnymi dziedziczkami i wysokimi, piegowatymi, rozczarowanymi córkami. Załapywali pieniążki, objadali się do syta w restauracji, gdzie uczyli kucharzy, jak gotować nieznane potrawy, rewolucję nazywali mitręgą i czas im płynął pośród najbardziej tęczowych nadziei, nie opuszczających szlachty rosyjskiej nawet w najbardziej kłopotliwych czasach. Przypominał sobie w hallu hotelowym wszelakich spotykanych ludzi, którzy nadzwyczaj szybko utracili swoją przynależność społeczną, jedynie po guzikach mundurowych i po czapkach można było się domyślić: to prokurator i - widzicie go? - przyczepił się do jakiegoś bezczelnego smarkacza, szczęśliwego spekulanta, usiłując wkręcić mu zepsuty zegarek. Ten znowu to naczelnik departamentu podatków akcyzowych, siwy. kaszlący, z kijkiem - widocznie już się wyprzedał na targach, a teraz zazdrośnie przygląda się bogatym transakcjom, rozbieganym rękom, w których szeleszczą banknoty... Obrotni spekulanci, o rozbieganych palcach i oczach, w szykownych garniturach, wpadają przez frontowe drzwi, zbijają się w grupki, szepczą nerwowo i znowu wylatują na ulicę, jak skrzydlaci Hermesi - bogowie handlu i pomyślności. W hallu można się dowiedzieć o transporcie porządliwych towarów, o zagubionej cysternie ze smarami do maszyn, o kursie dolara skaczącego w górę i w dół kilka razy dziennie, w bezpośredniej zależności od francuskich lub niemieckich kontrataków na froncie zachodnim. Ale to już sprawy poważne... Drobni spekulanci w hallu rozstępują się, ich skaczące z podniecenia oczy utkwione są w "wielkiego" człowieka... Z godnością i bez pośpiechu wchodzi - w bardzo długim palcie, w czapeczce albo pilśniowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, w ręku parasol, broda jego lśni, od tej nietykalnej brody można jedynie - celem skupienia działalności władz umysłowych - oddzielić jeden włosek i kręcić w palcach. W oczach jego odbija się wytężone życie duchowe, wyzute z małostkowości, ponieważ jest to myśliciel: szuka tych kategorii, które warunkują spadek lub zwyżkę koncentratów energii światowej, to znaczy - mocnej waluty. Zestawia je i znajduje... Tu. w hallu i na ulicach w pobliżu hotelu, odbywa się gra. Oficjalnie, przez władze hetmańskie i niemieckie dowództwo okupacyjne, jest ona zabroniona. Gracze są stale w ruchu - od drzwi hotelu do najbliższej przecznicy. Za pomocą skupionego spojrzenia w oczy. ruchu palców i kilku słów sprzedają i kupują. Nikt z nich nie ma waluty, waluta jest schowana i w ogóle ilość jej w mieście jest nieznana. Grają na różnicę kursu i rozliczają się hetmańskimi karbowańcami. W jednej chwili powstają majątki, w jednej chwili bogacz staje się żebrakiem. Szczęśliwiec idzie z kibicami do kawiarni - jeść ciastka i pić żołędziową kawę, pechowiec z rozpaczy wlecze się po bulwarze, listopadowy wiatr, pędzący papierki i opadłe liście, podwiewa zakurzone poły jego długiego palta. Ludzie zamieszkujący ten hotel, gromadzący się na chodnikach, w kawiarniach, knajpach, handlujący ze sobą i oszwabiający się wzajemnie, stanowili część hałaśliwego, żarłocznego stada, które beczało i ryczało po wszystkich odebranych rewolucji miastach, gdzie stadu nie przeszkadzano żreć, pić, spółkować, robić machlojek i spekulować. To stado trzeba było ochraniać bagnetami i armatami, odbijać dla niego miasta, restytuować dla niego oczyszczoną od bolszewickiego plugastwa wielką niepodzielną Rosję... - Podłość, podłość i kłamstwo! - znowu na głos powiedział Wadim Pietrowicz. - No, a gdyby tak zdezerterować? I zaczął rozmyślać nad tym, po raz pierwszy w życiu popuściwszy cugli moralnych, z ostrą rozkoszą odkrywając w sobie złoża podłości i pospolitości. Nawet śmiał się przez zaciśnięte zęby. Myśli jego były jak nieoczekiwana twórczość, jak pierwszy grzech. "W imię jakich to świętości przejechałeś przez życie z naciągniętymi lejcami? Uważałeś się za porządnego człowieka, należałeś do porządnego towarzystwa, nawet zwolniłeś się z pułku i poszedłeś na uniwersytet, żeby rozszerzyć horyzonty myślowe. W młodości wydawało ci się, że jesteś podobny do Andrzeja Bołkońskiego*. Impuls moralny sprawiał ci satysfakcję i to zupełnie wystarczało: czułeś się czysty. Od wszystkiego, co wątpliwe i nieczyste, odwracałeś nos jak od śmietnika. Miałeś tylko trzy romanse z mężatkami i zerwałeś z tymi babami w kulminacyjnym punkcie najsubtelniejszych stosunków, kiedy podniecona ciekawość przeszła w fazę aż nadto spowszedniałych pocałunków... I oto ogólny wniosek: do czego cię doprowadziło nieskazitelne życie z dumnie podniesioną głową? Zgliszcza! Z człowieka pozostał tylko opalony komin"! Po tym bilansie Wadim Pietrowicz zaczął metodycznie zastanawiać się nad możliwościami dezercji. Uciekać za granicę? Cały świat jest ogarnięty wojną. Wszędzie szpicle szukają podejrzanych cudzoziemców, prowadzą do więzienia i wieszają. Na całym świecie dzielnych chłopców ładują na transporty. "Tra-la-la - wyśpiewują chłopcy - niedługo wsypiemy w skórę świniom Niemcom i wrócimy do wesołych dziewcząt. Na oceanach torpedują ich i weseli chłopcy telepią się w lodowatej wodzie dokoła tłustej plamy... W Europie kolumny młodzieńców w mundurach ochronnego koloru, uszytych jak na nieboszczyków, gęstymi tyralierami idą na karabiny maszynowe, na granatniki, na moździerze, na miotacze płomieni - ogień z przodu, ogieńztyłu... Wyjazd za granicę odpada. Można przedostać się do Odessy, wystarać się o lewy paszport i - do knajpy na kelnera. Ale ktoś się zdziwi: "Ba, ba, ba, toć to chyba Roszczyn, a cóż to z panem, ojczulku"? Zająć się drobnymi spekulacjami czy nawet - kraść? Trzeba mieć zapas wielkiej radości życia. Zostać sutenerem? Na to jest za stary. No dobrze, przypuśćmy, że przetrwam jakoś do ostatecznego zwycięstwa: socjaliści powywieszani, chłopstwo zbite po tyłku, Anglicy nam przebaczyli, z minami winowajców zaczynamy za Wołgą zbierać armie - tłuc Niemców. Broń rozdaliśmy - i pewnego słotnego dnia żołnierzyki batożą panów oficerów. bohaterów "Wyprawy lodowej", i bajka zaczyna się od początku... Biedna moja Katia, jednak nie odnaleziona, gdzieś na dworcu z wybitymi oknami, pośród śpiących, bredzących i martwych, ostatni raz zawoła: "Wadim, Wadim... " A więc jest jeszcze jedna możliwość: powiesić się natychmiast. Straszne? Bynajmniej... Po prostu mierzi popełnienie takiego gwałtu nad sobą"... Ręce miał jak lód, czuł na karku ich zimno. Nie mógł powziąć żadnej decyzji. I jak gdyby maleńcy człowieczkowie, biegając po nim jak muchy, rozciągali po kątach jego wolę, jego duszę... Kiedy się ściemni, wstanie, wciągnie spodnie, pójdzie piechotą na dworzec i z pewnością kupi sobie nawet papierosów na drogę. I będzie żył - takiego nawet szabla nie tknie i kula nie trzepnie, i tyfusowa wesz nie ugryzie... Za ścianą, tam gdzie drzwi były zastawione komodą, już od dawna sprzeczały się dwa gniewne męskie głosy, jeden wciąż zaczynał zdanie: "Słuchaj pan, panie Paprikaki, gdybym był Bogiem"... Ale drugi nie pozwalał mu skończyć: "Słuchaj pan, panie Gabel, pan nie jesteś Bogiem, ale idiotą. To trzeba być wariatem - na pół godziny przed wyjściem gazety kupować akcje Krupp-Stahlwerke"... "Słuchaj pan, przecież nie jestem Bogiem"... "Gabel, słuchaj pan, bebechów panu nie starczy, żeby pokryć moje straty, pan jesteś trup"... Zdania te gwałtem wciskały się do uszu Wadima Pietrowicza. "Niech to diabli - pomyślał -dobrze by było wystrzelić w te drzwi"... Teraz za drugimi drzwiami, prowadzącymi na korytarz hotelowy, zaczęła się bieganina i rozległy się podniecone głosy: "Przecież trzeba doktora". "Na co tu doktor - już stygnie". "A cóż to takiego, jak się to stało"? "Jak się stało, tak się stało, czy to panu nie wszystko jedno"? Głosy ucichły, dał się słyszeć brzęk ostróg. - Panie komendancie warty, niech pan łaskawie wybaczy, czy to prawda, że to siostrzeniec cesarza austriackiego? - Prawda, wszystko prawda. No, panowie, proszę opuścić korytarz. I potem tuż za drzwiami dwóch ludzi zaczęło mówić półgłosem: - To nie żadne samobójstwo, zastrzelił go jego własny adiutant, bolszewik. - Jak to, austriacki oficer i - bolszewik? - A co pan myśli! Oni są wszędzie. Nie tylko Wiedeń - Berlin mają od wczoraj w rękach... - Boże mój. Boże mój, to mi się w głowie nie mieści... " - Tak. trzeba uciekać... - Dokąd uciekać? - A diabli wiedzą - na jakie wyspy... - Słusznie. Wczoraj opowiadano, że w holenderskiej Indonezji są wyspy! z drzewami chlebowymi. Żadnego ubrania nie potrzeba. Ale jak się tam dostać? Potem bez pukania do pokoju wpadł chłopak-czyścibut ze spłaszczonym nosem i wesołymi ustami od ucha do ucha. - Nadzwyczajny dodatek, rewolucja w Niemczech. Panie pasażer, płać pan trzy karbowańce. Rzucił gazetę Roszczynowi na piersi, nie spostrzegając otwartych, przeraźliwych oczu tego pasażera ani jego zmartwiałej twarzy. - Pieniądze biorę z okna. Pasażer, poczytaj pan gazetę... Wyskoczył z pokoju. Serce Wadima Pietrowicza biło histerycznie, ale długo jeszcze na jego piersi leżał nie rozłożony, zadrukowany po jednej stronie arkusz gazety. Rewolucja w Niemczech... Żołnierze na dachach wagonów, zburzone dworce, tłumy śpiewające dzikimi głosami, mówcy młócący powietrze pięściami i wykrzykujący z cokołów pomników: "Wolność, wolność"! Jak gdyby wolność mogła im zastąpić chleb, ojczyznę, poczucie obowiązku i unormowany spokój organizowanego w ciągu wieków państwa! Rewolucja zaśmiecone miasta, rozczochrane dziewki na bulwarach... Rozpacz, rozpacz człowieka patrzącego z okna na wypłowiałe dachy miasta, w którym już nie ma tajemnic. Nawet słońce podniosło się niedosięgalnie wysoko. Rozpacz człowieka, który z takim wysiłkiem próbował przenieść przez życie samego siebie, swoją niezależność, swoją dumę, swój smutek... Wadim Pietrowicz zrozumiał wreszcie, że mówi na głos. To już było bredzenie z otwartymi oczami. Rozłożył gazetę. Przez całą stronicę wielkimi literami podawano komunikat o początku rewolucji w Niemczech. Wybuchła w momencie pertraktacji o zawieszenie broni w lasku Compiegne, kiedy w pociągu generała Weyganda, stojącego wśród ugrupowania artylerii, zjawili się niemieccy pełnomocnicy. Zapytali, jakie będą propozycje francuskie. Generał nie prosząc, by usiedli nie podając ręki, z zimną wściekłością odpowiedział: "Nie mam żadnych propozycji. Niemcy muszą paść na kolana". Tego samego dnia rząd, który doprowadził Niemcy do hańby, został obalony. W Berlinie powstała Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich. Cesarz Wilhelm potajemnie opuścił kwaterę główną w Spaa i uciekł do Holandii oddając na granicy swoją szpadę porucznikowi holenderskiemu. Po upływie kilku minut Wadim Pietrowicz, ubrany, w płaszczu, mocno ściśnięty pasem, w czapce, stojąc przy oknie jeszcze raz przeczytał dodatek. Schował do kieszeni pomięte banknoty i wyszedł na ulicę. Obok hotelu szedł tęgi człowiek, wyglądający, jakby dopiero co wylazł ze skafandra, z wielkiej głębokości: purpurowa jego twarz była nabrzmiała, oczy wyłaziły z orbit: poruszając grubymi, spieczonymi wargami, powtarzał: "Sprzedają Krupa-Stahlwerke, sprzedają, sprzedają"... Wytrzeszczał oczy na przechodzących z wariacką nadzieją, że znajdzie jeszcze większego durnia od siebie... Zaczęli go popychać i odsunęli pod ścianę żołnierze austriaccy - szli bezładnymi grupkami przerzuciwszy karabiny przez ramię, lufami w dół. Była to jedna z oznak rewolucji, która od razu, od pierwszego dnia swojego istnienia wyrzekła się ludobójstwa. Obok tego tłumu po chodniku szedł szczuplutki oficer z jedwabistymi, młodzieńczymi wąsikami; ładna twarz napięta aż do bólu była dumnie zadarta, na lewym epolecie - czerwona kokarda. Temu chłopcu, przyjętemu do pułku podczas wojny, nie udało się widocznie pospacerować w nowiuteńkim mundurze, powłócząc metalową pochwą szabli po chodnikach wesołego Wiednia, gdzie kobiety są tak czarująco beztroskie. Przypadło mu w udziale, z powodu młodości i dobroduszności, zostać wybranym do komitetu żołnierskiego i oto prowadzi swoją kompanię na dworzec, żeby się ewakuować, poprzez flankowy ogień złośliwych, drwiących spojrzeń. A w Wiedniu - chaos, głód, robotnicy stawiają barykady. Roszczyn długo patrzył za tym dumnym Europejczykiem. W nim też wzbierała złośliwa radość: "Niedługo gościliście na Ukrainie zżerając gęsi i słoninę. Brześć widać wylazł bokiem"... Ale zaraz się zasępił: "A tobie co? W Moskwie ręce zacierają, a ty idź do śmierdzącego okopu, do swoich kontrrewolucjonistów"... I jeszcze bardziej się zasępił, dlatego że po raz pierwszy, i to tak spokojnie, cynicznie wypowiedział to słowo. Właśnie w tym słowie kryła się przyczyna jego rozterki duchowej. Katia była bardziej przewidująca od niego, kiedy powiedziała podczas ich wściekłej kłótni w Rostowie: "Jeżeli wierzysz całą siłą duszy w słuszność swojej sprawy, w takim razie idź i zabijaj"... Wedle wszelkich tradycyjnych pojęć uczciwego i szanującego się inteligenta, kontrrewolucjonista - to łajdak i nikczemnik. No i żyj z tym... Włożywszy ręce do kieszeni płaszcza, poszedł w górę szerokim Jekatierinowskim bulwarem. Miał nawet chód łajdaka i nikczemnika: szedł ciężkim krokiem szurając podeszwami. Przechodząc obok fryzjera mimo woli przejrzał się w wąskim lustrze obok drzwi: ze złością i krzywo uśmiechnęła się do niego twarz trupiego koloru. Wszedł, nie zdejmując płaszcza usiadł na fotelu: "Ogolić". Tu też wszystko wzbudzało w nim obrzydzenie: i niskie, ciepłe pomieszczenie, wyklejone odstającymi od ścian, tanimi tapetami, i sam fryzjer z grzebieniem we włosach pełnych łupieżu, o brudnych, delikatnych rękach, pachnących jakimś słodkim świństwem. Rozbijając pianę i nie śpiesząc się z namydlaniem Wadimowi Pietrowiczowi policzków, fryzjer mówił: - Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosię... Wojowali cztery lata, teraz u nich rewolucja... O czym oni myśleli, dlaczego mnie się nie zapytali? - Otworzył brzytwę i zaczął ją ostrzyć zawzięcie. - Wielka polityka i nasz mały, spokojny interes - niech pan oceni różnicę. - Zaczął Wadimowi Pietrowiczowi namydlać policzki gorącą pianą. - Dzisiaj pan jest moim pierwszym klientem. Ludzie wariują. Dlatego, że cesarz Wilhelm uciekł do Holandii, w naszym mieście już. nikt się nie chce golić. Powiem panu dlaczego. Oni wszyscy się boją bolszewików. Oni się boją machnowców, wszyscy chcą zapuścić sobie szczecinę, żeby upodobnić się do proletariuszy. - Z chrzęstem przeciągnął ostrzem po policzku. - Przepraszam, pan nie lubi, jeśli się bierze za koniuszek nosa? Tak. bo są i tacy, co proszą o to. Uczyłem się w Kursku, nasz majster pracował po staroświecku: kładł klientowi palec do ust. a dla porządniejszych gości miał ogórki. Z palcem - dziesięć, z ogórkiem - dwanaście, niezłe były pieniądze. Ogolę pana jeszcze raz, czasu starczy. Ot, chwileczkę przed panem wstąpił tu jeden wariat. Pan zna Paprikakiego? Nasz gruby finansista... Ma rozstrojone nerwy, nie można go golić, wysypka na policzkach, odczuwa straszny ból nawet od dotknięcia pędzlem. Dzisiaj już, chwała Bogu, ma wysypkę na całym ciele. No więc ucieszył mnie: Niemcy zamierzają odejść z Ukrainy, pod Biełgorodem już bolszewicy zaczęli naciskać, a w Białej Cerkwi pojawił się nowy rząd ukraiński: dyrektoriat. Rada* była, Rady też były, hetman był, dyrektoriatu jeszcze nie było Na czele - Petlura i Winniczenko. Obaj w Kijowie, w szesnastym, byli moimi klientami. Petlura - buchalter, pracował w związku ziemskim, Winniczenko - pisarz, chodziliśmy na jego sztuki, nic szczególnego: jedna kobieta, niech pan sobie wyobrazi, oszukuje malarza, ten ma z nią wielką rozmowę, a tu trafił się jej kochanek i ta damulka urządza się z nim obok w pokoju. Malarz, niech pan sobie wyobrazi, wejść do nich nie może, rozpędzić ich i rzucić tego ścierwa nie chce i gryzie sobie rękę, żeby przegryźć żyłę. zostać inwalidą, na złość tej kobiecie. Goliłem Winniczenkę. twarz ma zwiędłą, porowatą... Paprikaki powiada: dyrektoriat wydał już uniwersał, wzywa rolników, żeby obalili hetmana Skoropadskiego. Tak, mało miał hetman zmartwień... - Ogoliwszy po raz drugi Wadimowi Pietrowiczowi policzki, z dezaprobatą patrzył na jego odrośnięte siwe włosy. - Może pan pozwoli się przystrzyc a la box, a jeżeli pan sobie życzy, zostało mi jeszcze trochę zagranicznej farby koloru kruczego skrzydła. Komu to potrzebne - siwy wiecheć? ("Proszę ogolić głowę" - powiedział Roszczyn przez zęby). Służę... - I zaszczekał koło swojego ucha nożycami, jakby nabierając rozpędu. - wie pan, panie kapitanie, ja o jednym marzę: toć jest gdzieś na świecie ciche miasteczko, no, choćby najbardziej prowincjonalne, z naftowymi latarniami. Dużo mi trzeba? Z dziesięciu klientów. Skończyłeś robotę, zapaliłeś fajeczkę i siedź przed drzwiami. Cisza, spokój, łagodni staruszkowie przechodzą; wstaniesz, ukłonisz się i oni ci się odkłonią. O małych ludziach, panie kapitanie, nikt teraz nie myśli - nie bierze się ich w rachubę. A kiedy nas nie ma, ot, wiecheć panu się puszcza... Niech pan popatrzy, jak pan wyglądał i co ja z pana zrobiłem: obrazek. Roszczyn patrzył na siebie w lustrze. Lśniąca czaszka miała dobry, pojemny kształt, w sam raz dla szlachetnych i wzniosłych myśli. Twarz wąska, z ładnym przejściem od nieco wydatnych kości policzkowych do brody, niezbyt energicznej, ale i nie bezwolnej. Ciemne zsunięte nad nosem brwi kapryśnie rozbiegały się ku skroniom, zmiękczając surowość mądrych, niedużych oczu, wydających się czarnymi dzięki rozszerzonym źrenicom. Takiej twarzy nie należałoby zakrywać ręką ze wstydu. Usta tylko wszystko psuły. Można skłamać oczami, oczy są kłamliwe i skryte, ale usta nie poddają się maskowaniu. Widzisz je - żadnej linii, całe w ruchu, jak mięczak. Licho wie co. Faustowi nie dorównasz, Wadimie Pietrowiczu... Wstał, nacisnął polową, brudną, przestrzeloną czapkę nieco na bakier, hojnie zapłacił i wyszedł. Wciąż jeszcze nie powziął żadnej decyzji. Ale już nie czuł tej ociężałości w nogach, nie zaczepiał czubkami butów o kamienie bruku, oto, co znaczy być u fryzjera. Kropelka miłości do siebie przesączyła się w mętną rozpacz jego duszy. W oknach zapalały się światła. Szumiał wiatr w nagich topolach, uchodzących czubkami w mrok. Między ich pniami, po drugiej stronie ulicy, jaskrawa lampka bezczelnie płonęła nad kolorowymi drzwiami restauracji-kabaretu "Bi-ba-bo". Knajpa ta słynęła ze świetnych szaszłyków. Na myśl o jedzeniu Wadima Pietrowicza ścisnęło w żołądku - od wczoraj nic nie jadł. Było to potężne, ostre uczucie głodu, zjawiło się i przesłoniło wszystkie komplikacje psychologiczne. Roszczyn zdecydowanie skręcił ku oświetlonym drzwiom. Od drzewa oderwała się, starając się zagrodzić mu drogę, istota w białej spódniczce i już za nim pisnęła błagalnie: "Oficerku, zrobię panu przyjemność"... Był to niski, długi lokal, nie tak dawno ozdobiony przez zbiegłego z Piotrogrodu, słynnego modernistycznego malarza Waleta. Sufit w "Bi-ba-bo" był czarny, z wielkimi gwiazdami ze srebrnego papieru. Po czarnych ścianach jakby pędziły porwane przez huragan żółte, pomarańczowe i ceglaste widma z rozcapierzonymi nogami i rękami - kanciaste schematy mężczyzn i kobiet. Jak na knajpę to malarstwo ścienne było za poważne: przerażenie, bynajmniej zaś nie zmysłowość, pędziło po ścianach to obnażone stado. Kapitalista, który włożył pieniądze w to przedsiębiorstwo -ówże Paprikaki - powiedział pewnego razu: "Wyrwijcie mi nogi z tułowia, jeżeli rozumiem tę mazaninę; mdli mnie od niej, ale publiczności się podoba"... Roszczyn zjadł obiad i pił teraz wino. Pociąg odchodził o czwartej rano; postanowił pozostać tu do trzeciej, a potem się zobaczy. Było mu ciepło, w głowie lekko szumiało. - Kelner - Tatar z moskiewskiego niepowrotnego "Jaru", stary znajomy, często podchodził, brał z wiaderka butelki, pochylał się nalewając i mówił: - Przepraszam, Wadimie Pietrowiczu, że ja wciąż do pana podchodzę. Jak się wspomni Moskwę... Ech, widzi pan, jak my tu żyjemy. Nawet we śnie się widzi tę dziurę. Mimo trwożnego nastroju w mieście, gdzieś na peryferiach, w ciemności zaułków rozlegały się pojedyncze wystrzały, których konni strażnicy hetmańscy, podjeżdżając w górę ku pałacowi gubernatorskiemu, starali się nie słyszeć. Mimo paniki dzisiejszej czarnej giełdy restauracja była pełna. Kabaret jeszcze się nie rozpoczął. Na małej scenie siedział przy pianinie długi młodzieniec z wyciągniętą cienką szyją, ze skręconymi murzyńskimi włosami. Grał potpourri z operetek. "Dokoła stolika Roszczyna było hałaśliwie i pijacko. Kilku właścicieli ziemskich, nie wytrzymawszy udręki u siebie w numerze hotelowym, pośród rozczarowanych córek, przyszło tutaj rozerwać się przy karafeczce. - Zapewniam pana - krzyczał jeden, ze starannie wygolonymi policzkami - Niemcy teraz kaput! Na Nowy Rok angielski korpus ekspedycyjny będzie w Moskwie. Będziemy pili "Scotch whisky". Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - Otworzywszy usta pełne świetnie utrzymanych zębów, poczciwiec zarechotał: - A zatem - niech żyje rewolucja niemiecka! Drugi, wytworny i chudy, z oczyma drwiąco błyskającymi z głębi popielatych oczodołów, podniósł rękę prosząc o uwagę: - Lord kanclerz w Izbie Lordów siedzi, jak wiadomo, na worku z wełną... A symbirska szlachta szczyciła się, że w ich sejmiku na podwórzu stoi marmurowy słup mający świadczyć o tym, że panom, rodowej szlachcie, po wieki wieków nic nieprzyjemnego się nie wydarzy... I dlatego beztrosko drzemali sobie w cieniu łopuchów. Historia szlachty rosyjskiej jest skończona - brakowało nam worka z wełną. Tak samo jak historia matuszki Rassii jest skończona, panowie, opowiadanie o mieście Głupowie* przeczytane, książkę ciśnięto w kąt. I stało się to nie w czas burzy i naporu, jak powiedział ktoś mądry, ale w zwyczajny poniedziałek. Bóg splunął i zdmuchnął świeczkę... Jeszcze w czternastym roku sprzedałem ziemię i od tego czasu jestem obywatelem świata. To pewniejsze. - Panu to dobrze, ojczulku, pan skończy! uniwersytet oksfordzki. a gdzie ja się z moimi trzema dziewczynami podzieję? Gdzie? - Czerwony poczciwiec zasapał i sięgnął po karafkę. - A co do końca Rosji, także się nie zgadzam, to panu się tak Anglia odbija. Ekspedientem zostanę, dostawcą zostanę, sam będę orać na trzech dziesięcinach, a w Rosję wierzę. - Nalał i zaraz ciężko odwrócił się do trzeciego z biesiadników: - Gdzie ja je podzieję? Wyrosły jak te trzy kołomieńskie wiorsty, płaczliwe, piegowate, płaskopierśne - panienki z Turgieniewa, i to w naszych czasach. Matka wszystkiemu winna, ale i ja też zawiniłem, przyznaję. Starsza chciała na Bestużewowskie kursy - wyperswadowaliśmy; w dodatku leniwa... Młodsza pasjonowała się teatrem i byłaby z niej, powiem panu, pierwszorzędna aktorka. Wyperswadowaliśmy z wyższych względów, nawet zagroziliśmy. Słowem - domowe wychowanie, staroświecczyzna, i to w naszym wieku!... A wszystko przez brak przewidywania. Anglik widzi o trzy lata naprzód, siedząc na worku z wełną, co to, to racja. A myśmy, że tak powiem, myśleli w zależności od zmian pór roku. - Wypiwszy potrząsnął głową i nieoczekiwanie dodał: - A w ogóle - nie zginiemy... Trzeci z biesiadników był już tak pijany, że tylko zgrzytał zębami i jadł kwiaty, drobne astry, zrywając je z doniczki na stole. Niczego nie słuchał. nie spuszczając oczu z sąsiedniego stolika, przy którym siedziała bardzo ładna dziewczynka z dużym, niewinnym węzłem popielatych włosów i barczysty młodzieniec w półwojskowej koszuli. Podparłszy policzek, na nikogo nie zwracając uwagi, jakby tu rzeczywiście były same widma, płakał w milczeniu. Dziewczyna, żałośnie krzywiąc okrągłą, niebieskooką twarz, głaskała jego rękę i całowała; pochylona nad nim, prędko coś do niego szeptała. Kiwał powoli dużą głową. Roszczyn usłyszał jego matowy, martwy głos, jakim się mówi przez sen: - Zostaw mnie, Zir. a, zostaw... Ja już nic więcej nie chcę, ani ciebie, ani siebie... Mógłby nawet nie mówić dalej - i tak było jasne, czym skończy się dla niego ta noc. Dziewczyna czymś przypominała Katię, nie twarzą, ale cichą pieszczotliwością ruchów. Ta też skończy życie gdzieś na węzłowej stacji, wśród chorych na tyfus plamisty... Zasłoniło ich dwóch wyrostków w pośpiechu zajmujących wolny stolik. Obaj mieli grzywki przystrzyżone równo, spróchniałe zęby, na brudnych palcach brylanty. "Jak wyrżnę Maszkę żelazną pałką - chwalił się jeden przed drugim - jak zacznę ją deptać, aż kości zatrzeszczały ścierwu"... - Panie kapitanie, czy pozwoli pan zająć miejsce przy pańskim stoliku? - Roszczyn w milczeniu skinął głową. Naprzeciw niego usiadł osobnik w okularach w niklowej oprawie, chowając pod krzesło ciężkie kończyny. Miał na sobie zielonoszary, za wąski w piersiach mundur niemieckiego landszturmisty. Z trudem wymawiając rosyjskie słowa, powiedział do kelnera: - Proszę zjeść coś, ja od dawna nic nie jadłem, i piwa, piwa! Nadął chude policzki pokazując, jak się napije piwa, roześmiał się, potem z pewnym zdumieniem spojrzał błękitnymi jak u kawki, pogodnymi oczami na ponurego Roszczyna: - Czy pan kapitan mówi po niemiecku? - Mówię. - Jeżeli panu przeszkadzam - chętnie poszukam innego stolika. - Pan mi nie przeszkadza. Roszczyn tym razem odpowiedział łagodniej. Landszturmista miał jedną z tych niemieckich twarzy - wąską, z lekko zapadniętymi, małymi ustami -która do starości zachowuje dziecięcy wyraz i delikatny rumieniec. Nos miał zadarty, jakby przez życzliwe zaciekawienie dla każdego człowieka. - Dawniej nam, żołnierzom, nie wolno było chodzić do restauracji -powiedział - ale od wczoraj niemiecka dyscyplina stała się rozsądniejsza. Roszczyn uśmiechnął się krzywo. Landszturmista pośpieszył sprecyzować swoją myśl, po profesorsku! podnosząc palec o twardym paznokciu. - Dyscyplina powinna być rozumna, wówczas jest formą porządku społecznego i niezbędnym warunkiem rozwoju. Taka rozumna dyscyplina rodzi się z głębokich ruchów społecznych. A jeżeli tak nie jest, jeżeli jest ona wyłącznie jednym z narzędzi gwałtu, wówczas nie będziemy jej nazywali dyscypliną. Wesoło kiwał głową, kończąc tę swoją nieco mglistą refleksję. - Ewakuujecie się do Niemiec? - zapytał Roszczyn. Tak. Nasz oddział wybrał komitet, który powziął decyzję, na szczęście, choć nie obyło się bez walki, czysto zasadniczą. - No cóż, po rosyjsku mówi się: z Panem Bogiem. - Ja nieźle poznałem język rosyjski i wiem, że jeżeli się mówi "z Panem Bogiem", oznacza to: "zabieraj się do wszystkich diabłów". - A choćby i tak... Pan, zdaje się, jest rozumnym człowiekiem: po cóż mamy być nieszczerzy? Wrogami byliśmy i wrogami się rozstajemy... - Tak, tak - pomyślawszy i pokiwawszy głową powiedział landszturmista - przeczenie temu byłoby z mojej strony daremne, a nawet nietaktowne. I znowu uśmiechnął się delikatnymi wargami, porzucając i ten temat. Przynieśli mu jedzenie i piwo. przeprosił, że na jakiś czas przerwie rozmowę, i zabrał się do szaszłyka, bez pośpiechu, z jakimś nawet nabożeństwem gryząc kawałki mięsa, pszennego chleba i smażonych pomidorów. - Smaczne - powiedział czując, że Roszczyn nie spuszcza z niego złych, ciemnych oczu. Zjadł wszystko co do okruszynki, skórką od chleba wytarł talerz i włożył skórkę do ust. Przymknąwszy powieki, wychylił kufel" zimnego piwa. - Niemcy do jedzenia ustosunkowują się bardzo poważnie. Niemcy dużo głodowali i będą musieli jeszcze długo głodować, zanim problem żywnościowy zostanie definitywnie rozstrzygnięty. I znów jego długi palec podniósł się do góry. - W zaraniu historii, kiedy ludzkość przechodziła od pierwotnego zbierania darów natury do wtargnięcia w naturę gwałtem, jadło stało się rezultatem trudnego i niebezpiecznego procesu zdobywania go. Jadło stało się aktem sakralnym, pożreć - to znaczy zawładnąć cudzym życiem, cudzą siłą. Stąd pochodzą pojęcia o możliwości zaklęcia natury, to jest magia... Symboliczny rytuał jedzenia leży u podstaw wszystkich kultów mistycznych, je się ciało Boga... Zapisałem sobie ciekawą rozmowę z pewnym uczonym rosyjskim o pochodzeniu blinów. Zapusty to święto jedzenia słońca. Zaklinano je tańcem w korowodach, potem jedzono jego symbol - bliny. Jak pan widzi, Słowianie w swoich poglądach na świat zawsze sięgali bardzo wysoko. Roześmiał się. Odpiął metalowy guzik munduru i wyjął gruby notes w podartej skórzanej oprawie, ten sam, który dwa miesiące temu wyciągnął w wagonie, żeby przeczytać Kati Roszczynie pewien ustęp z Ammiana Marcellina. Położywszy go na stole, ostrożnie przerzucał kartki, drobno zapisane: notatki, uwagi i adresy. - Proszę - powiedział kładąc palec na stronicy. Ale Roszczyn nie patrzył na tekst, tylko na to, co było napisane u góry ręką Kati: "Jekatierina Dmitrijewna Roszczyna, Jekatierinosław, poste restante". - Skąd pan ma tę notatkę? - zapytał ochrypłym głosem. Krew mu uderzyła do twarzy, podniósł rękę do kołnierza koszuli. Landszturmiście wydało się, że oficer rosyjski drugą ręką zaraz wyciągnie rewolwer - panowały obyczaje wojenne... Ale groźne oczy oficera wyrażały tylko błaganie i mękę. Landszturmista możliwie najłagodniej zauważył: - Widocznie pan dobrze zna tę panią, mogę o niej coś niecoś opowiedzieć. - Znam... - O, to jedna z bardzo smutnych historii... - Dlaczego smutnych? Czy ta dama zginęła? - Nie mogę tego powiedzieć na pewno. Chciałoby się wierzyć w najlepsze zakończenie... Podczas wojny przekonałem się, że człowiek to nadzwyczajnie żywotna istota, mimo że zranić go łatwo i jest taki wrażliwy na wszelki ból. Pochodzi to... - i znów podniósł palec. Roszczyn wykrzywił się konwulsyjnie. - Niech pan mówi, gdzie pan ją widział, co się z nią stało. - Poznaliśmy się w wagonie. Jekatierina Dmitrijewna dopiero co straciła swego ukochanego męża... - To była prowokacja. Ja żyję, jak pan widzi... Landszturmista gwałtownie cofnął się z krzesłem, małe jego usta stały się okrągłe, oczy jak u kawki - również okrągłe, uderzył dłońmi po stole: - Przychodzę do tej restauracji, w której nigdy nie byłem, siadam przy stoliku, wyjmuję notes... I - umarli zmartwychwstają. Pan jest mężem tej pani? Ona mi opowiadała o panu i ja wyobraziłem sobie pana takiego, właśnie takiego... O nie, kamerad Roszczyn, pan nie powinien, nie powinien... Zająknąwszy się, zacisnął delikatnie wargi i ponad okularami surowo, badawczo popatrzył Wadimowi Pietrowiczowi w oczy pełne łez. Na dobrotliwie zadartym nosie landszturmisty wystąpiły kropelki potu: - Wysiadłem przed Jekatierinosławiem, pańska małżonka zapisała mi swój adres. Nalegałem na to, nie chciałem stracić jej z oczu jak przelotnego ptaka. W drodze udało mi się dodać jej trochę otuchy. Ona jest bardzo mądra, jej jasny, ale mało rozwinięty umysł łaknie dobrych i wzniosłych myśli. Powiedziałem jej: "Nieszczęście to los milionów kobiet w naszych czasach, nieszczęścia powinny być przekształcone w siłę społeczną. Niech nieszczęście doda pani hartu"... "Po co mi - zapytała - ten hart? Czy ja chcę dłużej żyć"? "Nie - powiedziałem jej - pani chce żyć. Nie ma nic donioślejszego niż wola życia. Jeżeli dokoła widzimy tylko śmierć, klęski i nieszczęścia - musimy pojąć: samiśmy temu winni, że dotąd jeszcze nie usunięto przyczyny tego i nie uczyniono z ziemi spokojnego domu dla tak wyjątkowego fenomenu jak człowiek. Za nami wieczne milczenie i przed nami wieczne milczenie, i tylko mały odcinek czasu powinniśmy przeżyć tak, żeby szczęściem tego momentu wypełnić całą nieskończoną pustkę milczenia"... Powiedziałem jej to, żeby ją pocieszyć. Potem wysiadłem i przybyłem do swojego oddziału. W nocy otrzymaliśmy wiadomość, że pociąg, w którym jechała pańska żona, został zatrzymany przez bandę machnowców, ograbiony, wszyscy zaś pasażerowie uprowadzeni w niewiadomym kierunku. Oto wszystko, co wiem, kamerad Roszczyn... Na scenie zaczęły się występy. Pianino i pianistę z włosami sterczącymi do góry usunięto za kulisy. Pojawił się don Limonado, konferansjer, sława moskiewska: przystojny, z podmalowanymi oczyma, nieokreślonego wieku, w smokingu i słomkowej, twardej czapeczce, nasuniętej na czoło. - Winszuję państwu z okazji rewolucji niemieckiej! - Sam sobie mocno uścisnął ręce. - Dopiero co byłem na dworcu. "Witam pana - powiadam do porucznika niemieckiego - jak się panu powodzi"? "Bardzo dobrze - odpowiada - a panu jak się powodzi"? "Też bardzo dobrze - mówię - na dworze listopad, w słomkowej czapeczce zimno, a ciepłą zostawiłem w Moskwie, teraz nie wiem, kiedy ją odzyskam". "A niech pan kupi - powiada - ciepłą czapkę". "Ja - mówię - tysiąc marek zaoszczędziłem na czapkę, a dzisiaj dali mi za nie pięć karbowańców". "Aj, aj, aj" - mówi on: "Aj, aj, aj" - mówię ja. I tak sobie pogadaliśmy o tym i owym. a jego żołnierze włażą na dachy wagonów. "Odjeżdżacie"? - mówię. "Odjeżdżamy"-mówi. "Zupełnie"? -mówię... "Zupełnie"-mówi. "Wielka szkoda" - mówię... "To trudno" - mówi. "A w jakim sensie - to trudno"? - mówię. "A w takim sensie - mówi - że całkiem bez sensu". "Aj, aj, aj, - mówię -a myśmy się nie spodziewali, że wam się to przydarzy". A tu żołnierze na dachach jak hukną "Jabłuszko" - no i poszedłem... A dokoła ciemno, a wiatr świszczę, a po zaułkach strzelają, a ja muszę zaczynać program, jestem spóźniony, w sercu coś mi pika. Więc sobie zaśpiewałem. Za kulisami zabrzmiało pianino. Konferansjer podskoczył przebierając nogami: Ech, jabłuszko. Ciemna nocko ty! Dokąd teraz mam iść? Przypomnijcie mi. Odwróciwszy się tyłem do sceny, patrząc w oczy tego dziwnego Niemca. Roszczyn zapytał: - Czy mógłby pan mnie poinformować, w jakim rejonie działa teraz Machno? - Zgodnie z naszymi ostatnimi meldunkami, Machno zaczął poważnie napierać na cofające się austriackie, a tu i ówdzie i niemieckie oddziały wojskowe. Sztab Machny znajduje się znów w Hulaj-Polu... Rozdział 10. W początkach listopada pułk Kaczaliński stał w odwodzie w celu uzupełnienia i wypoczynku. Po zakończeniu walk pozostało w nim tylko trzystu żołnierzy. Piotr Nikołajewicz Mielszyn, który niespodziewanie dla siebie otrzymał dowództwo brygady, mówił o tym w radzie wojennej i na jego wniosek dowódcą pułku Kaczalińskiego został mianowany Tielegin leżący w szpitalu, zastępcą - Sapożkow, komisarzem zaś pułkowym - Iwan Góra. Bateria Tielegina weszła w skład artylerii pułkowej. Nastąpiły wilgotne, dżdżyste dzionki, pachnące dymem z kominów i mokrą psią sierścią. Wilgoć kapała z pociemniałych dachów, ziemia rozmiękła. Żołnierze wracając z ćwiczeń wlekli pudy błota na butach. Wszyscy byli w świątecznym nastroju. Skończył się straszny znój: Armia Dońska była odrzucona daleko poza prawy brzeg Donu. Wedle pogłosek ataman Krasnow w Nowoczerkasku tłukł głową o ścianę, dowiedziawszy się o tej swojej drugiej strasznej klęsce pod Carycynem. Kiedy kończył się dzień wypełniony ćwiczeniami liniowymi, szkoleniem politycznym i likwidacją analfabetyzmu, żołnierze o zmierzchu, kuląc się od przymrozku, rozłazili się po siole - ten do znajomków, ów do nowo poznanej kumy, a ci, którzy nie mieli ani znajomych, ani kumy, po prostu chodzili ze śpiewem albo przysiadłszy w suchym miejscu przywabiali żarcikami dziewczęta. I często zaczynając od żartów i śmiechów, kończyli kłótniami, nieraz ostrymi, bo dusze wszystkich były najeżone. Spośród dziesięciu marynarzy z baterii Tielegina dwóch było ciężko rannych, trzech zabitych. Zostało pięciu. Zakwaterowali się w porządnym gospodarstwie kozackim, opuszczonym przez zbiegłego gospodarza. Mieszkała z nimi i Anisija, formalnie przydzielona do kompanii gospodarczej. Na równi z żołnierzami przechodziła ćwiczenia bojowe, strzelanie i szkolenie polityczne. Nosiła teraz schludny mundur czerwonoarmisty, nie chciała jednak obciąć pięknych, falujących włosów. Patrząc na tyle cierpienia i śmierci, przeszła w tej październikowej gorączce przez swoje nieodwracalne nieszczęście jakby w bród, po samą szyję. Zmarszczki już nie szpeciły jej odmłodniałej, zahartowanej twarzy; na wikcie oddziału gospodarczego policzki jej się zaokrągliły, postać wyprostowała, krok stał się lekki. Cała była jakaś odświeżona. Po nocach, kiedy marynarze potężnie chrapali w ciepłej chałupie, w sekrecie prała im bieliznę, cerowała i reperowała. Nieraz przy tej robocie zastawała ją trąbka grająca przeciągłą pobudkę O szarym świcie. Przy pułku pozostał również Kuźma Kuźmicz Niefiedow na nieetatowym stanowisku pisarza. W najcięższych dniach, szesnastego i siedemnastego, wykazał nie tylko odwagę, ale nawet wyjątkowe, desperackie męstwo, wyciągając rannych z ognia. Zauważyli to wszyscy. Nie inaczej zachował się I później, kiedy resztki pułku Kaczalińskiego przeszły do przeciwnatarcia, nie inaczej i za Donem, kiedy pułk został zluzowany i wycofany na tyły. Iwan Góra spotkawszy go raz przy kuchni polowej, przemokniętego, zabłoconego, chudego, podnieconego, kiwnął na niego palcem: - Co mam z wami zrobić, Niefiedow? Nie mogę pojąć, co z was za człowiek. Były pop, i już w latach. Dlaczegoście się do nas przyczepili? Kuźma Kuźmicz potarł łuszczący się nos, z którego kapał deszcz, i żółtymi oczami spojrzał na komisarza: - Przyczepny jestem, Iwanie Stiepanowiczu, przywiązuję się do ludzi... Dokąd pójdę, jakiegoż jeszcze towarzystwa ludzkiego mam szukać? Przecież jestem myślący... - Nie o to chodzi, słuchajcie. - Co się tyczy wyżywienia pułkowego (Kuźma Kuźmicz wskazał na pełny kociołek) - to na ten krupnik ze słoninką zapracowałem uczciwie, własnej skóry chybam nie żałował... Spodnie, buty, jak widzicie, sam zdobyłem na wrogu, na polu bitwy. O nic nie proszę, nikomu nie jestem ciężarem. I na przyszłość mam nadzieję być pożyteczny. Toć rewolucji potrzebny jest człowiek roztropny? Potrzebny. W pułku nie macie dobrego pisarza. A ja piszę nawet po łacinie i po grecku. I do wielu innych rzeczy jeszcze się przydam. Iwan Góra pomyślał: "W samej rzeczy, dlaczego nie wykorzystać człowieka, jeżeli roztropny i chce pracować"... - Widzicie - powiedział - wasze pochodzenie niepokoi, żebyście czasem ludziom w głowach nie mącili. - Byłem, byłem kiedyś kuszony przez miraże, nie ma co ukrywać -powiedział Kuźma Kuźmicz - pogrążyłem się w ich bezkresie... Nie, nie bójcie się mojej agitacji, pokłóciłem się z Panem Bogiem... - Pokłóciliście się? - zapytał Iwan Góra. - Doprawdy? No, dobra, wieczorkiem wstąpcie do mnie do chałupy, pogadamy. O zmierzchu Kuźma Kuźmicz zjawił się w chacie komisarza, który siedział przy oknie, w płaszczu i w czapce, i czytał gazetę poruszając wargami. Iwan Góra złożył gazetę, wstał, zamknął drzwi. - Siadajcie. Jest tu pewna sprawa, niełatwa... A umiecie trzymać język za zębami? Zresztą, dla was będzie gorzej, jeżeli zaczniecie rozgadywać to, czego nie potrzeba: ja wiem wszystko, nawet co się któremu żołnierzowi śni... Zaczął odrywać od białego brzegu gazety wąski pasek, pokasłując skręcał go zginającymi się z trudem palcami: - Ludzie sprzątnęli z pola, zboże zwieźli, z młocką trochę się spóźnili z powodu działań wojennych... Ale lud nam ufa, to najważniejsze, chce wierzyć, że władza radziecka stanęła mocno... Dobrze... A przecież niedługo Pokrowa*... Iwan Góra z lekka podniósł oczy na Kuźmę Kuźmicza, jego wielkie nozdrza niespokojnie drgnęły. - Niedługo Pokrowa... Przesądy wśród ludu jeszcze są żywotne... Dekretem w jeden dzień ich się nie zniesie... Potrzeba, że tak powiem, długotrwałej... No, dobra... Dziewuchy niezadowolone, czekają na Pokrownika, a swatów nikt nie przysyła. Wczoraj byłem w siole Spaskim. Baby zatrzymały moją bryczkę i dalejże płakać, i przeklinają, i śmieją się. Nastrój całkiem radziecki, ale wlazła im do głowy ta Pokrowa... Sioło bogate, zboża dużo, kontyngentu zbożowego jeszcze u nich nie brano. Trzeba do nich podejść mądrze, żeby świadomie dali zboże. Ale jakże. tu agitować, kiedy baby wydarły mi lejce i krzyczą, żeby im dać popa. Ja zaczynam je zawstydzać. "Małoście, powiadam, napatrzyły się, jak wasi popi machali kadzielnicami Mamontowowi"... "A toć to, mówią, byli biali popi, myśmy same ich z sioła powypędzały, a ty nam daj czerwonego popa... Musimy wesela wyprawiać, dziewczyny nam się zastały i powiadają, jeszcze z półtorej setki niemowląt płacze nam w kołyskach, nie chrzczone"... Tfu. do diabła, aż mnie głowa boli drugi dzień. Tak mnie te baby rozstroiły. Toć nie mogę im popa dostawić! A zagadnienie trzeba rozstrzygnąć. One pomyślą, pomyślą i poślą do Nowoczerkaska po starego popa... To znaczy - konflikt. Ty. Kuźmo Kuźmiczu, znasz się na tych sprawach. Pomóż mi. Weź bryczkę, pojedź do sioła, pogadaj z babami... Tylko żebym ja O niczym nie wiedział. A te dziewuchy widziałem, straszne: jak z kamienia. - Iwan Góra wskazał na swoją pierś. - Toć to sprawa ludzka... Pojedziesz? - Z przyjemnością - odpowiedział Kuźma Kuźmicz potrząsając głową I składając wargi w ryjek. - Nudnie gadasz, Szarygin, tak suszysz mózg, że tylko uciekać od ciebie co sił... Łatugin wziął czapkę, nałożył ją krzywo, daszkiem na ucho, i poruszył się na ławce, ale nie wstał, tylko z ukosa spojrzał na Anisiję. Siedziała nachmurzona, skupiona, utkwiwszy wzrok, jak zawsze w godzinach zajęć, w jakiś przedmiot, powiedzmy - gwóźdź w ścianie. Nie przysposobiony mózg z trudem wchłaniał oderwane pojęcia, które, jak słowa obcego języka, tylko cząstkami, iskierkami przenikały do jej żywych doznań. Słowo "socjalizm" wywoływało w niej wrażenie czegoś szeleszczącego, jak czerwona wstążka czepiająca się atłasem chropowatych rąk. Ta wstążka jej się śniła. "Imperializm" był podobny do króla Nabuchodonozora z odpustowego obrazka, upstrzonego przez muchy - z koroną, w karminowym płaszczu królewskim; król opuszczał berło i jabłko na widok ręki piszącej na ścianie: mane, tekel, fares... Ale Anisija była pracowita i uparcie przezwyciężała te naiwne pojęcia. Poczuła na sobie spojrzenie Łatugina, nie oderwała jednak wzroku od gwoździa w ścianie, tylko z wolna zsunęła rozchylone kolana. - Dlaczegóż to ja nudnie mówię. Łatugin? Artykuł, który omawiamy, był drukowany w "Izwiestiach". Artykuł ci się nie podoba czy co? -zapytał Szarygin. - Jeżeli jesteś żołnierzem rewolucji, to nabijając swój karabin powinieneś wyraźnie oceniać zarówno chwilę bieżącą, jak i zadania ogólne. Powiedziawszy to Szarygin przeniósł marzycielskie spojrzenie pięknych niebieskich oczu na Anisiję. Ta w dalszym ciągu patrzała na gwóźdź. Bajkow cienkim głosem, nie śmiejąc się. powiedział: - Na co wilkowi kamizelka, i tak ją podrze o krzaki. Dla łobuza nauka - nuda. - Składnie! - natychmiast odpowiedział Łatugin. Też bez uśmiechu. -Ale nie całkiem prawdziwie. Nie. to nie nauka jest nudna dla łobuza. Ja naukę szanuję, jeżeli z niej coś jest... A nuda jest tam, gdzie człowiek nie wie, z której strony słoniowi nogi rosną, a z której głowa. Przestańcie mnie złościć. Prawdziwe słowo jak baba - obejmie cię i rozpali, za nim boso po rozpalonych węglach pobiegniesz. Ot, takimi słowami mów ze mną, Szarygin... A on zadął jak w dudę: "światowy proletariat i socjalizm"... Ja za ten socjalizm na śmierć poszedłem! Chcę. żeby mi o nim opowiadali, ja bym słuchał i wierzył, kiedy, gdzie, w jakie drzewo pierwszy uderzę siekierą -żeby ten dom stawiać. Przez jakie łąki będę spacerował w jedwabnej koszulce... Ech, stuknąć by ciebie kulą ziemską po głowie, żebyś się nauczył, jak mówić o rewolucji światowej. Anisija spojrzała na jego szeroką mocną twarz, z oczami rozstawionymi jak u rozpłodowego byka, spojrzała i ze smutkiem pomyślała, że lepiej by już jej własne oczy wypłynęły... Ani Gagin, ani Zadujwiter. ani Bajkow nie pochwalali zachowania się Łatugina. Gwarzyli zgodnie, spokojnie, wsłuchując się w cichy szum deszczu po słomianej strzesze. Co prawda, Szarygin, z powodu młodego wieku jeszcze nie oswojony z nauką, ciężko nieraz kombinował bojąc się prostych słów, żeby go nie zaprowadziły do jakiejś pułapki. Z zagranicznymi, wypróbowanymi słowami czuł się pewniejszy. Jednak Łatugin nie powinien był, do licha, ośmieszać porządnego towarzysza, czupurzył się zaś tak i popisywał, oczywiście, z innego powodu - to wszyscy rozumieli - i tego powodu też nie pochwalali. - Komisarz zbiera oddział aprowizacyjny, idźże do komisarza i zgłoś się - powiedział do niego Gagin. - Nudno ci bez roboty, niczego dobrego się po tobie nie można spodziewać, zastałeś się, kochanku... Bajkow potrząsnął brodą i roześmiał się. Zadujwiter też zrozumiał aluzję i otworzywszy usta o mocnych zębach parsknął śmiechem. Anisija zalała się takim gorącym rumieńcem, że aż jej łzy stanęły w oczach. Wzięła płaszcz żołnierski, odwróciwszy się włożyła go na siebie, mocno się przepasała i wyszła z chałupy. Powstała sytuacja całkiem już drastyczna. Szarygin, uśmiechając się, z wolna złożył gazetę. - Chodź, pogadamy - powiedział do Łatugina. Ten przymrużył oczy: - Pogadamy. I wyszli na podwórze w ciemność, na drobny deszczyk, łechcący twarze. Szarygin czuł. że Łatugin z uśmiechem tylko czeka na początek rozmowy, żeby odpowiedzieć ostro i bezczelnie. Chciał z całym spokojem postawić zagadnienie naruszenia dyscypliny koleżeńskiej i sposobu, w jaki należy tępić w sobie zgniłe dziedzictwo burżuazyjne. Zamiast tego, głęboko wciągnąwszy w nozdrza wilgoć nocy, powiedział: - Daj spokój Anisii. To niedobrze... To brudne, to rozpusta... Powiedział i umilkł. I Łatugin, bynajmniej nie oczekujący takiego obrotu rozmowy, stał przed nim nieruchomo. Nic się nie nadawało na odpowiedź, ani to, że na przykład: "Ja ciebie, smarkaczu, niewiniątko, guwernantko, nie prosiłem, żebyś mi świeczkę trzymał", albo na przykład to, że: "Wiele bab mnie o to prosiło, ale mało zostawiłem w spokoju"... Wychodziło na to, że on, Łatugin, to brudny człowiek... Poczuł palącą zniewagę. Dawniej natychmiast by poszedł na wszystko. Aż oczy przymrużył zgrzytnąwszy zębami. Nie wolno... - Tak, tak - powiedział - skoroś mi zrobił wyrzut, to znaczy, żem daremnie swoją krew przelewał, to znaczy, że ja byłem włóczęgą, bandytą, sukinsynem, takim też pozostałem?... No, dziękuję ci, Kostia... - poszedł do bramy i wściekle uderzył pięścią w furtkę. Iwan Iliicz Tielegin powracał powoli do życia. (Prócz nerwowego wstrząsu w wielu miejscach miał rany od drobnych odłamków granatu). Z początku był nieprzytomny. Potem spał z krótkimi przerwami, kiedy go karmiono. Potem zaczął odczuwać błogi spokój. Oczy miał przewiązane bandażem. Leżał w osobnym pokoju ze szczelnie zasłoniętym oknem. Czasami słyszał miękkie kroki, szept, nie głośniejszy niż szelest liści, brzęk łyżeczki, szmer sukni. Bez ustanku koło jego głowy tykał zegarek, raz wyraźniej, raz słabiej. Wrażenia dochodzące do niego z zewnątrz ograniczały się tylko do tego jedynie oraz do wyczucia obecności jakiejś ostrożnej istoty. Westchnienie i natychmiast - lekki ruch powietrza, i to "coś" nachyla się nad nim, czuje nawet zapach, delikatny i świeży... Od czasu do czasu wdzierała się istota brutalna, pachnąca mocno potem, a zwłaszcza tytoniem: "No jak puls"? Subtelna istota ledwie dosłyszalnie szeleściła w odpowiedzi. A brutalna huczała raźnie: "Świetnie! Mocny chłop... Najważniejsze, żebyście uważali: absolutny spokój, żadnych bodźców z zewnątrz". Iwan Iliicz w myśli wolno wypowiadał: "Ty sam jesteś bodźcem z zewnątrz. Odejdź, nie hucz. A ty, troskliwa, nachyl się, popraw coś, a jeszcze lepiej - pogładź rękę... No widzisz, pomyślałem - i zrozumiała. Cóż to za pielęgniarka, gdzie taką miłą znaleźli"? Mówić nie było mu wolno. Ale nikomu nie można zabronić myśleć. Od wielu lat nie zdarzyło mu się być - bez wyrzutów sumienia i trosk - sam na sam ze sobą. Była to wielka nagroda za wszystkie ciężkie lata rzetelnej służby. Nie popełnił nic nieuczciwego i sumienie jego spało spokojnie jak bury kot w słotny dzień. Myśli błądziły po jakimś półrealnym świecie. Najczęściej przypominało mu się letnie północne słońce, jakie bywało w Petersburgu, kiedy chłodnawy dzień zlewa światło na niebieskawy asfalt chodnika, po którym wieje wiaterek. Ile się przemyślało, ile się przeżyło w Petersburgu... I oto przed jego zamkniętymi powiekami ukazuje się okienko drewnianego domu, słońce słabo świeci na matowe szybki, a za nimi jawi mu się... Ale wspomnienie gasło i odpływało, pozostawał tylko miłosny smutek po zetknięciu się z nim. Natrętnie narzucały się pamięci dawno zapomniane słowa piosenki -słyszał je, nie mógł sobie dokładnie przypomnieć gdzie, chyba w Nowej Dierewni, tej, co jest za rzeką Kriestowką, na letnisku. W błękitnawym półświetle nocy senna, chuda Cyganka śpiewała półgłosem, trącając struny: "Pójdziesz na lewo, na prawo, a potem zajdziesz w ciemny korytarz i wrócisz z powrotem. Drzwiczki na strych prowadzą i wiatr nimi stuka, tego, czego tak szukasz, nigdy nie odszukasz"... Śpiewała dla nich, dla mężczyzn siedzących przed nią w milczeniu, o wiecznej udręce, bez której nawet życie nie jest życiem. Szukaj, szukaj, zaglądaj na strychy - może tam jest? Ech, wy głupi, wstawieni! Kogo szukacie? Idźcie długą ulicą, w stronę, gdzie zachodzi północne słońce, pod nogami wietrzyk pędzi kurz, szukajcie - gdzież to okienko o matowych szybkach? Czy to za tym okienkiem siedzi na parapecie najmilsza, w perkalikowej sukience, z podkurczonymi kolanami - czyta książkę, a w książce napisano o tobie, który idziesz i szukasz. Wszystko to bzdura - szukajcie samych siebie... W ciszy i ciemności, przy tykaniu zegarka. Iwan Iliicz na poły drzemał, na poły marzył; razem z powrotem życia budziła się w nim miłość do siebie, głęboko ukryta, zasadniczo przezeń potępiana. W tym na pół fantastycznym świecie, zda się, gromadził swoje wspomnienia, najlepsze, najniewinniejsze. najbardziej serdeczne - to, co człowiek w ciągu swojego życia gubi po drodze, często bezpowrotnie. Miłość do siebie wracała doń jak zdrowie. Już nawet jadł z apetytem i ukradkiem przed siostrą mocno się przeciągał. Pewnego razu, dobrze wyspany, podjadłszy hreczanej kaszy, wygodnie ułożył się na poduszce i niespodzianie głośno zapytał: Siostro, czy można z siostrą pogadać troszkę? Szybko nachyliła się nad nim. - Tss - szepnęła z przestrachem i zacisnęła mu dłonią wargi. - Tss! -A kiedy odjęła rękę, on znowu - już zuchwale: - No, to niech siostra coś powie. Ot, rękę siostra ma miłą, maleńką... Ile siostra ma lat? Jak siostra ma na imię? Kilka razy krótko westchnęła, ni to łkając, ni to tracąc oddech. Była jakaś dziwna... A on jej chciał powiedzieć tak: "Obudziłem się i nagle przyszło mi do głowy... Jeżeli człowiek samego siebie nie kocha, wówczas nikogo nie może kochać; do czego w takim razie jest zdatny? Na przykład bezwstydnicy, łajdaki - ci siebie nie kochają. Źle śpią, wszystko ich uwiera, cała skóra swędzi, raz złość podejdzie do gardła, to znów sparzy strach... Człowiek powinien kochać siebie i kochać w sobie to coś, co może kochać w nim inny człowiek. A w szczególności - kobieta, jego kobieta"... Ale Iwan Iliicz nic takiego nie powiedział; siostra wyszła z pokoju i wkrótce wróciła z doktorem, wrogiem bodźców z zewnątrz, który najbezczelniej zaczął huczeć: - Ojczulku, cóżeście to się tak rozzuchwalili? Nie, nie... Kilka słów, najniezbędniejszych, na to pozwalam. Muszę was odesłać do pułku w najlepszej formie. I waszym obowiązkiem, kochany, jest możliwie najprędzej stać się pełnowartościowym człowiekiem. Siostro, proszę mu dać środek nasenny... - Stój, duszo miła, ja tu wysiądę, a do wsi pójdę piechotą - powiedział Kuźma Kuźmicz. Dlaczegóż to piechotą? - Już ty mnie nie ucz. Wejdę jako pielgrzym, rozumiesz? - Twoja sprawa... - Łatugin zatrzymał spasionego wałacha artyleryjskiego na rozjeżdżonej drodze koło grobli porośniętej przysadzistymi i już bezlistnymi wierzbami. Sioło Spaskie było po tamtej stronie płaskiego stawu. Na trzcinowych strzechach, nisko i ciepło okrywających bielone chaty, z kominów unosiły się dymki. - Całe sioło pędzi samogon - powiedział Łatugin i westchnąwszy głęboko, zaczął patrzeć na gęsi. Syte, białe, poważne ptaki szły po grobli. Przedni gęsior, zobaczywszy stojącą taczankę z dwojgiem ludzi, zatrzymał się z dezaprobatą, a za nim zatrzymało się z pięćdziesiąt gęsi. Pogęgały między sobą naradzając się i kołysząc, pełznąc na brzuchach zeszły z nasypu grobli na wodę i popłynęły, jakby pędzone lekkim wietrzykiem po ciemnej wodzie, do bajora. - Taka gęś, paskuda, ma z piętnaście funtów żywej wagi - powiedział Łatugin. - Gotować ją trzeba, uch. matko rodzona... - Ty, duszo miła, już jedź. - Kuźma Kuźmicz zaczął mu wtykać rękę w pośpiechu. - I powiedz komisarzowi, że muszę się tu rozejrzeć, pokręcić tu i tam. A tak za tydzień czy coś koło tego - niech przyjdzie oddział aprowizacyjny. Wszystko załatwi się polubownie. - Rozpijesz się tutaj, Kuźma... - Ja. duszo miła, tego nawet do ust nie biorę. No, zawracaj, zawracaj, bo nas jeszcze zobaczą. Łatugin zawrócił taczankę, gniewnie uderzył prętem po tęgim zadzie wałacha i potoczył się. nie odwracając. A Kuźma Kuźmicz poszedł groblą do sioła. Jego zzieleniała ze starości bekiesza, swego czasu przerobiona z popiej szuby, była przewiązana perkalikową chustką, na plecach -żołnierski płócienny plecak, na głowie żołnierska wysoka czapka z czasów niedobrej pamięci wojny imperialistycznej. Słowem, wyglądał jak należało. Nudno jest we wsi późną jesienią. Wiśnie i jabłonie potraciły liście, które leżą mokre od nocnego szronu na rozgrzebanych grzędach, skąd powyciągano jarzyny. Zamiast słoneczników, wabiących słońce w maleńkie okienka chat, sterczą tylko zgniłe łodygi. Błoto wszędzie, do samego progu. Wypłowiałe okiennice skrzypią i stukają, poruszane zimnym wiatrem, i nie chce się wyjrzeć okienkiem, z którego widać chyba tylko wronę na płocie, ponuro oczekującą, kiedy gospodyni wyrzuci na podwórze coś do jedzenia. Żyją nierozbudzeni. stękają i czochrają się... Namiętności śpią, pragnienia bez fantazji... A przecież każdy jest stworzony na obraz i podobieństwo jakiegoś Arystotelesa albo Puszkina. Macie tak samo dwoje oczu. żeby oglądać cuda ziemi, w które wprost nie można uwierzyć... Każdy ma na karku taką samą głowę - najbardziej zadziwiający ze wszystkich cudów... (Kuźma Kuźmicz aż potrząsnął wysoką czapką). Jeśli ją zestawić z wszechświatem, to głowy nawet całkiem nie ma. A z drugiej strony - cały wszechświat jest w tej głowie, głowa wnika w takie tajniki, do których biblijny Bóg nawet nosa nie wetknął. Po cóż więc patrzeć z okien na wrony"? Mniej więcej tak rozmyślając, cmokając z satysfakcji Kuźma Kuźmicz szedł obok niskich płotów i chat, przytłoczonych trzcinowymi strzechami. Spotkał dziewczynę w wysokich butach, w krótkim półkożuszku; niosła na nosidłach pełne wiadra. Szeroka, tęga, nieprzychylna. - Nadieżda macie na imię? Nie omyliłem się? Witajcie. Dziewczyna zatrzymała się, z wolna odwróciła ku niemu szeroką twarz: - No, Nadieżda. A wy skąd wiecie? - Jasnowidz. - U nas teraz takich nie ma. Idźcie swoją drogą. - No, przepędzili mnie - powiedział Kuźma Kuźmicz - znowu pójdę w step rachować kurhany. Oj, długa droga - samemu iść. Mój Boże, jaka to dal... Dziewczyna poruszyła ustami. Zrobiła już krok, żeby odejść, ale znów się zatrzymała, podejrzliwie patrząc na uśmiechającą się, nieprawdopodobnie chytrą twarz tego człowieka. Kuźma Kuźmicz rozłożył przed nią ręce: - Zechce mi się spać - w stogu się wyśpię, zechce mi się jeść - coś ukradnę... Nie tego mi trzeba, moja miła... Prorocy po ostrych kamieniach boso chodzili, prorokowali. Święci na słupach stali, żywili się szarańczą... A wiesz, co to takiego szarańcza? Koniki polne? A dlaczego cierpieli? Ano, odpowiedz. Zamyśliłaś się... (Przysunął się do niej, wysunął wargi). Kochali człowieka. Każdy człowiek - to cud, a ty, Nadieżda, jesteś cud podwójny... A cóż ja widzę: pszeniczkę wymłóciliście, samogonki napędziliście, po podwórkach pachnie smażona wieprzowina. Wszystkiego macie w bród. A radości nie ma... Jasności u was nie ma... - Naftę może sprzedajesz? -już niepewnie zapytała dziewczyna oglądając się. - Nic nie sprzedaję i po prośbie nie chodzę. Przyszedłem do was, żeby się poweselić i żeby was rozweselić. Dziewczyna pomilczała, znów spojrzała na niego podłużnymi, szarymi jak chmura oczami. Przysiadłszy postawiła wiadra, położyła na nich nosidła. - U nas w siole ponuro, nas nie rozweselisz... A czym chciałbyś nas rozweselić? - Widać znam sposób, kiedy mówię. Jestem były pop... Dziewczyna otworzyła usta, tak świeże, z tak równymi białymi zębami, że Kuźma Kuźmicz. aż zatupał z radości. I nieprzychylność jakby wiatr zdmuchnął z jej twarzy. - Och - powiedziała składając ręce na piersi, na której nie dopinał się półkożuszek - och - powtórzyła poruszywszy szerokimi biodrami - no, to chodźmy do chaty. Ojciec z wami pomówi, on ma klucze od cerkwi. - Nie - powiedział Kuźma Kuźmicz -nie pójdę. Wy do mnie przyjdźcie. Tak to, moja czarnobrewa... Mrugnął, wesoło poruszył ramionami i poszedł ulicą, wypatrując biedniejszej zagrody. Nadszedł dzień, kiedy Iwanowi Iliiczowi zdjęto opaskę z oczu. Stało się to o zmierzchu. Za drzwiami siostra coś w strachu szeptała doktorowi. "Głupstwo - powtarzał doktor - chłop nie orchidea, róbcie, jak powiedziałem"... Siostra wróciła do łóżka, nachyliła się tak, że jej delikatne włosy załaskotały w nos Iwana Iliicza, zdjęła opaskę i po raz pierwszy, zamiast szelestu i szeptu, usłyszał jej głos, słaby i urywany: - Chory, leżcie spokojnie, przyzwyczajajcie się do światła... Z pewną obawą otworzył oczy po długiej, długiej ciemności. Wszystko było zamglone. Do pokoiku przenikało półświatło - na oknie w jednym rogu odsunięty był zasłaniający je koc. W nogach łóżka siedziała siostra -twarzy jej nie mógł dojrzeć - pochyliła się nisko i coś robiła z bandażem z gazy. Iwan Iliicz leżał i uśmiechał się. Nad głową - pochyły sufit, tam są. oczywiście, schody na strych, a to właśnie owo małe okienko... Lepszego miejsca nie można znaleźć... I zaraz, jakby zdzierając cienki naskórek na ranie, podkradło się wspomnienie o innym miejscu, pełnym dymu, huczącym, zrytym, kiedy błysnął przed nim oślepiający, żółty wybuch... "Nie trzeba, nie chcę" - Iwan Iliicz odsunął od siebie wspomnienie, które o mało nie zaczęło skręcać mu mózgu. Znowu było słychać tykanie zegarka. miękko i bezboleśnie odmierzającego równiutkie, maleńkie odcinki życia. - Siostro - odezwał się Iwan Iliicz - źle siostrę widzę... Potrząsnęła głową. Bandaż spadł z jej kolan, rozwinął się, znowu zaczęła go zwijać. Miała lekkie ruchy - widocznie jeszcze całkiem młodziutka. A ile ma doświadczenia! Jakkolwiek Iwan Iliicz usiłował przypatrzeć się jej, zmierzch gęstniał i teraz tylko niewyraźnie zarysowywał się jej płócienny kitel i chusteczka okrywająca ramiona, jak u sfinksa. "Zrozumiałe, zrozumiałe... Biedaczka, widocznie oszpecona przez ospę albo jakoś szczególnie nieładna. Czuje, oczywiście, jak jej jestem wdzięczny. - Iwan Iliicz westchnął. - A ileż jest takich, delikatnych i oddanych, przyjaciół na śmierć i życie. I z pewnością niegłupia - brzydule są zawsze mądre... Z takimi właśnie trzeba się żenić, takie właśnie trzeba kochać... A chłopcy gotowi wyleźć ze skóry, byleby na ich poduszce leżała ładna główka, z rzęsami jak u lalki, szepcząca wszelkie bzdury i banały... Dasza to co innego, nie za urodę ją pokochałem... - Iwan Iliicz zamknął oczy, podłożył pięść pod policzek. - Łżesz, łżesz... Pokochałeś ją za wyjątkową urodę... A ona nie chciała"... Siostra bezszelestnie wstała myśląc, że zasnął, odeszła i długo nie wracała. Potem leciutko zaskrzypiała drzwiami. Zapaliło się żółte, mętne światło. Iwan Iliicz, nie poruszając się, rozchylił troszeczkę powieki. Zobaczył, że weszła Dasza w białym kitlu i chusteczce. Niosła małą lampkę blaszaną, osłaniając płomień przezroczystą, różową dłonią. Iwan Iliicz nie zdziwił się zobaczywszy Daszę - tylko nie uwierzył, że to Dasza. Postawiła lampę na stole, przykręciła knot, usiadła i zaczęła patrzeć na Iwana Ilicza. Twarz miała szczuplutką jak twarz dziewczynki, która przeszła tyfus. W kąciku z lekka nabrzmiałych ust - zmarszczka. Oświetlony był tylko jeden policzek i oko, spokojne i ogromne, z punkcikiem blasku od lampy w źrenicy. Zamierzając siedzieć tu długo, wsparła łokcie na kolana i podbródek na piąstce. Tak siedzieć umiała tylko Dasza... ... Owego wieczoru w Petersburgu przyszła do "Centralnej Stacji Walki z Obyczajowością" - do mieszkania Tielegina, tam zobaczył ją po raz pierwszy, wydała mu się prześliczna jak wiosna. Policzki jej pałały, było jej gorąco w wełnianej czarnej sukni. Pokój, w którym na pieńkach siedzieli poeci, uczestnicy "wspaniałych bluźnierstw", napełnił się delikatnym zapachem perfum. Słuchając zwariowanych wierszyków, opuściła podbródek na piąstkę i małym palcem dotykała pulchnych, kapryśnych warg. Krzesło, na którym siedziała, wyniósł później do swego gabinetu. Wszystko to zapłonęło w pamięci pomiędzy dwoma uderzeniami serca. Coraz głośniej biło ono w piersi Iwana Iliicza, jak straż o północy: ocknij się! Ale ta kobieta na stołku, w nogach łóżka, przecież nie mogła być Daszą! Nie poruszając się, chciwie patrzył na nią poprzez szczeliny powiek... Widocznie zauważyła to i cała pochyliła się do przodu... - Siostro - zawołał - siostro!... I szeroko otworzywszy oczy uniósł się. Dasza rzuciła się ku niemu z trwożnym, słabym, szczęśliwym okrzykiem... Schwycił ją za ramiona, za plecy, jak gdyby bojąc się, że wizja się rozwieje. To była Dasza, szczuplutka, krucha, żywa! Przyciskał do siebie jej twarz i czuł, jak drżą jej wargi, całe ciało wstrząsa dreszcz. Ujął jej głowę i odsunął od siebie, żeby patrzeć w ukochaną, zawsze nową, zawsze nieoczekiwanie piękną twarz. Powtarzała z zamkniętymi oczami: - Jestem z tobą, wszystko dobrze, wszystko dobrze... Zaczął całować jej usta, kąciki jej ust, gdzie cierpienie przeciągnęło dwie niteczki, jej zamknięte oczy. - Teraz uspokój się, Iwanie, mój miły - szeptała - nigdzie nie odejdę, ja - z tobą na zawsze, na zawsze... Pod wieczór całe sioło wiedziało, że u biednej wdowy Anny Triochżylnej siedzi w chałupie jakiś człowiek, który dopędził na ulicy Nadię Własową i powiedział jej: "Przyszedłem was rozweselić, jestem pop z czerwonej strony". Wszystkie kobiety, stare i młode, uwierzyły w to. Nadię aż język rozbolał od opowiadania wciąż tego samego, jak niosła wiadra, i do tego miała jakby przeczucie, a on wtedy jak zawoła: "Nadieżda"! ("A toć, Boże ty mój - przerwały jej słuchaczki - skądże on wiedział"? ) "No i właśnie -jasnowidz"... I twarz ma rosyjską, czerwoną, jakby cała skóra była z niej zdarta, włosy do ramion, odziany marnie, ale niegłodny, wesoły, mówił wciąż zagadkami... Mężczyźni słuchając babskich plotek śmiali się: "Żeby tylko ten jasnowidz nie podpalił sioła z czterech stron... Gdyby to był prawdziwy pop, to najpierw by - myk do najbogatszej chałupy... A u Triochżylnej nawet karaluchy nie mają co jeść. Nie, babuleńki, trzeba go zaprowadzić do rady sioła, niech pokaże dokumenty. A może to wywiadowca od bandytów? Otóż to"... "Dość tego głupiego gadania, bo ludzi śmiech bierze odpowiadała takiemu żona, a inne zgodnie potakiwały. - Słuchałyśmy was przed rewolucją - krzyczała żona, nieustraszenie błyskając oczami - niewiele dobrego wynikło z waszych zarządzeń... - Tu opierała pięści o potężne biodra. - Rozumu mamy nie mniej niż wy, ale więcej pojęcia... Miłe moje - zwracała się do kobiet - popatrzcie na moją Nadię, toć jej kaftanik pęka na piersiach. Spojrzy w lusterko: mamo, woła, mamo, za co ja się marnuję? Więc co ma robić - czekać do następnej Pokrowy? - I znowu do męża: Dlaczego to do ciebie nie przyszedł, żeby żreć wieprzowinę? Chrystus tylko po bogatych chodził czy jak? Dlatego właśnie on siedzi u tej Anki, u tej biduli, bo to czerwony pop, bo mu niepotrzebna twoja wieprzowina, ale troszczy się o szczęście nas, nieszczęśników". Chłop tylko machał ręką i wychodził byle gdzie, aby dalej. Pod wieczór kobiety zebrały się tłumnie koło Anczynej chałupy i wysłały tam delegatki. Te, zanim weszły, dowiedziały się od dziewczyny sąsiadów, że Anna Triochżylna napaliła dziś rano w łaźni (kiepskiej, okopconej łaźni na tyłach sioła, nad brzegiem jeziora) i pop tam się mył, a ona mu dała czystą koszulę po nieboszczyku mężu. Pop zaraz po łaźni zamierza pić z Anną szałwię (w siole pito szałwię zamiast herbaty). Pop siedział w błękitnej, wypłowiałej koszuli na ławce, położywszy ręce na stole i - Nadia nie oszukała - twarz miał czerwoną, że aż strach, wargi złożone słodko jak u niedźwiedzia. Wdowa smażyła na drewkach jajecznicę; z samowaru przez chudą rurę, wsadzoną w dymnik, buchał błękitny płomień. Trzy delegatki weszły, powiedziały z ukłonem: "Witajcie"! -i usiadły na ławce bliżej drzwi. Nic nie mówiły, ale wszystko zauważyły. - Wykładajcie: po coście przyszły? - nagle głośno zapytał Kuźma Kuźmicz. Delegatkom rozbiegały się oczy. Jedna z nich, matka Nadieżdy, odpowiedziała ckliwym głosem: Obyczaje mają być zniesione, powiadają. A my, ojczulku, za obyczajami. Wesele raz się wyprawia, a żyć trzeba długo... No nie? Długo żyć - dużo dobrego zaznać -odpowiedział Kuźma Kuźmicz. -No, i o co wam chodzi? - A ty się nas nie bój, myśmy radzieckie. Myśmy wybierały do rady wiejskiej, głosowałyśmy za władzą radziecką. Cerkiew opieczętowałyśmy i popa postanowiłyśmy wydać do powiatowej Czeki za przechowywanie karabinu maszynowego. Oho - powiedział Kuźma Kuźmicz - nielichy był ten wasz pop!... - I jak to ten pop nam wygrażał: "Ja, powiada, antychrysty, wasz mityng z "maksyma" pokropię, z okienka"... Tak nas nastraszył... Nasze dziewczyny na wydaniu, ma się rozumieć, głosowały z całą gromadą, a kiedy już było blisko Pokrowy, zachciało im się brać ślub w cerkwi - uparły się czy zmówiły, a wiesz, jak się dziewczyny w stado zbiją, to ani jednej nie oderwiesz. No więc wytłumacz nam, co robić. Powiadają, żeś ty złożony z kapłaństwa? - Absolutnie -odpowiedział Kuźma Kuźmicz. - Jakże to tak? - Za wolnomyślność, z Bogiem byłem w kłótni. Delegatki bojaźliwie spojrzały po sobie. Matka Nadieżdy szepnęła coś na ucho jednej i drugiej, te jej, też na ucho. Potem już tonem ostrzejszym: - To znaczy, że ślub będzie nieważny? - Dlaczego, żeby tylko dziewka miała ochotę. Dam ślub i jak zapiszę do ksiąg, to na soborze nie rozwiodą. I wieniec nałożę jak na dzwonkową damę, i dokoła ołtarza oprowadzę, i zapytam, o co należy, i powiem, co należy, i pohulamy sobie bez grzechu i do syta. Czegóż więcej chcecie? Druga delegatka powiedziała: - Mamy też niemowlęta nie ochrzczone, bez imionek... - Ile? - Można porachować... Dużo... - Cóż one, nie chrzczone gorzej ssą smoczek? Delegatki znów spojrzały po sobie, wzruszyły ramionami. Wdowa postawiła na stole patelnię i odszedłszy pod piec ponuro patrzyła, jak Kuźma Kuźmicz, zagarniając łyżką jajecznicę, zajada i mruży oczy. - I chrzest też będzie ważny? - zapytała druga delegatka - Jak najważniejszy, niczym za świętego Władymira. - Jakże to będziesz odprawiał nabożeństwo - bez diakona, bez śpiewaków? - A na co mi oni potrzebni? Sam sobie dam radę; będę śpiewał na różne głosy. Wtem matka Nadieżdy podeszła do niego, usiadła tuż obok i brzegiem dłoni zastukała w stół: - Ile pieniędzy weźmiesz? Kuźma Kuźmicz nie od razu odpowiedział. Baba aż zaczęła dyszeć ciężko i ręka jej zadrżała, dwie zaś inne delegatki, siedzące przy drzwiach, wyciągnęły szyje. - Ani kopiejki od was nie wezmę, ot co. Nie poto tutaj przyszedłem. Zapłacicie tylko w radzie wiejskiej pisarzowi za dokumenty. Propozycja tego człowieka wydała się ze wszech miar ponętna, ale i strach było: a nuż to jakiś oczajdusza... Półtora miesiąca temu, kiedy sioło było jeszcze pod atamanem Mamontowem, też przyszedł jeden, w kaloszach na przyboś, zarośnięty po same oczy. Przyszedł do chałupy, przed którą o zmierzchu siedzieli ludzie, postał, póki do niego nie przywykli, i usiadł koło starego dziada Akima. Myślał, widać, że mu dadzą popalić, ale mu nie dali. Założył nogę na nogę i dziadowi w sekrecie, na ucho: "Poznajesz mnie, stary żołnierzu"? "Nijak nie poznaję". Ten jeszcze bardziej tajemniczo: "No, to wiedz: jestem cesarz Mikołaj II, w Jekatierinburgu nie mnie zabili, chodzę po ziemi tajemnie, póki nie przyjdzie pora, żeby się ujawnić"... Dziad Akim był przygłuchy na jedno ucho, nie wszystko zrozumiał i jak narobi gwałtu! Naród niegłupi -zaraz tego cesarza powlekli na groblę topić; dzięki temu tylko uszedł z życiem, że wciąż wykrzykiwał: "Jak to, bracia, jak to, bracia, przecież ja tylko żartowałem". - Na świątobliwego głupka nie wyglądasz, a i nie ma ich teraz -powiedziała matka Nadieżdy i rozpięła bekieszę, tak jej się zrobiło gorąco. - Dlaczego nie bierzesz pieniędzy? Co zamyślasz? Jakże ci zawierzyć? - Ja lubię sól. Z każdego gospodarstwa,gdzie będę dawał ślub i chrzcił, dacie mi po szczypcie soli - Kuźma Kuźmicz odłożył łyżkę i odwrócił się do wdowy: - Dawaj samowar! O, widzicie - i wskazał delegatkom Annę, o ciemnej, zwiędłej twarzy, zapadniętej piersi, w połatanej, podkasanej kiecce - ta we mnie uwierzyła, na koniec świata za mną pójdzie. A wy, syte, gładkie, wciąż szukacie w człowieku draństwa, oszusta szukacie w człowieku. Kułaczychy jesteście, nudno mi z wami, jak się rozgniewam, to skoro świt pójdę sobie gdzie indziej szukać wesołości... Anna postawiła samowar na stole i delegatki zobaczyły, że uśmiecha się; zapijaczona, brzydka jej twarz była szczęśliwa. Matka Nadieżdy jak sokolica łypnęła na nią oczami: - Dobrze! - i wyciągnęła twardą dłoń do Kuźmy Kuźmicza. - Nie gniewaj się, nie masz po co daleko chodzić, wszystko tutaj znajdziesz. Z rana Kuźma Kuźmicz wszedł na dzwonnicę i uderzył w wielki dzwon; potoczył się miedziany dźwięk po siole, do okienek przywarli staruszkowie i staruszki. Uderzył drugi i trzeci raz, chwycił sznury od małych dzwonów i zaczął wydzwaniać drobno, drobniusieńko i znów - bum! -w trzystapudowy. Nie zdążysz palców podnieść do czoła, a on deń,dcń,deń! -wydzwania jak do tańca, pop-odszczepieniec. Ten i ów z godniejszych mieszkańców sioła wyszedł za bramę, niechętnie spoglądając na dzwonnicę. - Kpinki sobie urządza pop... - Ściągnąć go stamtąd za kudły i odesłać... - Dokąd go odeślesz? To on ciebie odeśle... - A składnie mu to jednak wychodzi. Cóż, dziewuchy rade, baby rade, niechże ludzi ucieszy. Całe sioło, proszeni i nieproszeni, sposobiło się do zabawy. Dzień był mglisty, na trawie leżał szron, pachniało świeżym chlebem, skwarkami. Na poniektórym podwórku zaczynał się rwetes, krzyk drobiu, za wrotami podlatywały gęsi, kury. W jednej chałupie męczył się na ławce wystrojony, wygolony pan młody, nie jadł, nie palił. W innej przystrajano pannę młodą. Staruchy wyczuwszy, że teraz bez nich się nie obejdzie, uczyły ją zawodzić jak należy. To nie kaczuszka koło brzegu zakwakała, To piękna dziewica w alkowie zapłakała... - intonowała babula drętwym głosem, a druga podchwytywała żałośliwie, opierając na dłoni pomarszczony policzek: -Żegnaj, żegnaj, piękne słoneczko... Kochany tato-karmicielu I matulu-rodzicielko. Wydali mnie za mąż, sprzedali... Sprzedali mnie, przepili. W dalekie, obce kraje. Ale z panien młodych żadna nie chciała zawodzić, nawet oburzały się: - To w waszych czasach, babciu, przepijali nas w obce kraje, teraz mamy jeden tylko kraj - radziecki... Wszędzie gotowano i pieczono, biegano z wiadrami i z miotełkami. Od chaty do chaty chodzili swatowie, których już mocno czuć było wódką. Na cerkiewnym podwórcu zbierała się młodzież, dwaj harmoniści przebierali po klawiszach. W tym samym czasie przyjechał z poczty przewodniczący rady wiejskiej, inwalida, kawaler czterech krzyży świętego Jerzego, Stiepan Pietrowicz Niedojeszkaszy. Nie zwracając uwagi na bicie w dzwony, jakby ich wcale nie słyszał, otworzył drzwi rady wiejskiej, wszedł tam i po jakimś czasie wyszedł na ganek z młotkiem i arkuszem papieru; czterema gwoździami przybił arkusz do drzwi, wyjął z kieszeni zawiniętą w kawałek gazety pieczęć, pochuchał na nią i przyłożył obok swego podpisu. Na arkuszu było napisane: "Obywatele sioła Spaskiego, z okazji rewolucji w Niemczech zwołuję zebranie-mityng dziś o godzinie jedenastej". Naród hurmem zwalił się do rady wiejskiej. Kuźma Kuźmicz zobaczywszy z góry, że plac cerkiewny opustoszał, przestał dzwonić i zlazł z dzwonnicy. Starosta cerkiewny, ojciec Nadieżdy, w niebieskim szamerowanym kaftanie, ze złością zatrzasnąwszy wieko skrzyni na świece, powiedział: - Ten sukinsyn, Stiopka Niedojeszkaszy, latoś tydzień za mną chodził, prosił o dwieście rubli na pokrycie chaty gontami. Mści się, jednonogi diabeł! Popsuł wesele. - A co się stało? - Ano, gdzieś tam rewolucja; w Niemczech czy co? Mityng spędził, bez polityki minuty nie może wytrzymać! Co to za głupiec, mój ty Boże! Na ganku rady wiejskiej Stiepan Pietrowicz, wywijając pięściami w powietrzu, stukając po deskach drewnianą kulą, przemawiał do zebranych. Twarz miał tęgą, usta rozlazłe, wąsy jak ciernie. - Sytuacja międzynarodowa układa się pomyślnie dla władzy radzieckiej! - krzyczał, kiedy Kuźma Kuźmicz przeciskał się bliżej ganku. -Niemcy wyciągają do nas swoją spracowaną rękę. Oznacza to wielką pomoc dla naszej rewolucji, towarzysze. Niemców widziałem, w Niemczech bywałem. Jedno powiem: skąpo żyją, każdy kąsek mają wyliczony, ale mają się lepiej od nas. Nad tym faktem trzeba pomyśleć, towarzysze. W takim siole jak na przykład nasze mają: wodociąg, kanalizację z wyrzucaniem łajna na ogrody, telefon, gaz zainstalowany w każdym mieszkaniu, fryzjernię, piwiarnię z bilardem... O szkołach nawet nie mówię. O powszechnej umiejętności czytania i pisania nie mówię. Rower w każdym gospodarstwie, gramofon... Gwar przeszedł przez tłum, ktoś klasnął w dłonie i wtedy wszyscy zaczęli klaskać. - Niemiecki pocisk urwał mi dolną kończynę w Prusach Wschodnich. Ale ja w danej chwili stoję powyżej uraz osobistych. - Gadaj zrozumialej! - rozpaczliwie krzyknął młodzieńczy głos. - O to moje politowania godne kalectwo nie oskarżam ludu niemieckiego - nie jest on winien, lecz winien jest imperializm międzynarodowy. Oto, kogo należy z całym zdecydowaniem chwycić za gardło. My, Rosjanie, zrozumieliśmy to wcześniej, ale Niemcy wreszcie to zrozumieli. I my, towarzysze, na dzisiejszym mityngu rzucamy hasło obu narodom: niech żyje rewolucja światowa... - Hura! - krzyknął młody głos i zgromadzenie znów zaklaskało. - Przechodzę do spraw lokalnych... W naszej szkole dach przecieka jak sito, w związku z tym była podjęta uchwała... Pytam, czy pieniądze zebrane, czy gonty na dach kupione? Nie. A na hulanki pieniądze macie. Na popa pieniądze się u was znalazły. Od dzwonienia na dziesięć wiorst uszy bolą... Czy z powodu takich faktów Niemcy wyciągają do nas spracowaną rękę? Proponuję uchwalić, co następuje: dopóki nie zostanie przeprowadzona zbiórka na remont szkoły, na opłatę pracy nauczycielki, na zeszyty i ołówki, aż do pokrycia czterech tysięcy dziewięciuset siedmiu rubli i siedmiu kopiejek - nie wyprawiać wesela i dzwonienia nie rozpoczynać. Mowa przewodniczącego wywarła wrażenie, najważniejsze, że wstyd się zrobiło. Po nim wystąpiło kilku mówców i wszyscy powtórzyli jego słowa, dodając, że i pieniądze trzeba zebrać natychmiast, ale nie od wszystkich, tylko niech zapłaci tych szesnaście bogatych gospodarstw, w których mają się odbyć wesela. Taką też ogólne zebranie powzięło uchwałę. Panny młode usłyszawszy o uchwale podniosły taki krzyk, nagadały rodzicom takich słów, że ojcowie wysupłali pieniążki i wpłacili je do rady wiejskiej. Stiepan Pietrowicz wydał pokwitowanie i powiedział tylko: Jazda"! Miało się już ku wieczorowi, kiedy poprowadzono panny młode do cerkwi. Ludzie aż jęknęli: w co też je poubierano! Szuby z futrzanymi kołnierzami, szale ze srebrnym i złotym szychem, trzewiki nadwucalowych obcasach - panny młode szły jak na palcach. A kiedy się rozebrały w kruchcie, mój ty Boże! co za stroje, co za nie widziane dotychczas suknie! W różnych kolorach, z tyłu wąskie, że omal nie pękną, u dołu - jak bukiet, szyje gołe, a Nadieżda Własowa idzie z rękami gołymi aż do pach. "Popatrzcie, popatrzcie, czy to jest Olga Gołochwastowa"? "Na Stioszkę spojrzyjcie, no, na Stioszkę"! "Skąd się to u nich bierze"? "Wiadomo, ona z ojcem pięć razy wołami do Nowoczerkaska mąkę i słoninę woziła... U nowoczerkaskich paniuś wymienione"... Niektórzy obyci w świecie ludzie mówili tak: "Widziałem ja bale gubernatorskie, ale gdzie im tam"! "Co tam bale... Kiedy było trzechsetlecie Romanowów, w Nowoczerkasku w soborze zebrały się damy; gdy wysiadały z karet, to po rozpostartym suknie szły, ale daleko im do tych"... Kuźma Kuźmicz wyszedł bez ryzy, tylko w komży i w zatłuszczonym kołpaku zakrywającym łysinę. (Poprzedni pop nie dość, że uciekł z aresztu, ale zdążył także zrabować sprzęt cerkiewny). Kuźma Kuźmicz obejrzał panny młode: krasawice, wspaniałe, krzepkie! Narzeczeni o przestraszonych twarzach wydawali się znacznie drobniejsi. Kuźma Kuźmicz chrząknąwszy z aprobatą roztarł zziębnięte ręce i rozpoczął obrządek - szybko, wesoło, to mrucząc pośpiesznie, to znów basując za diakona, to podśpiewując, ale wszystko jak się należy, słowo w słowo, jota w jotę według przepisów. Zakończywszy obrzęd zaślubin, kazał młodym pocałować się i zwrócił się do nich z następującymi słowami: - Dawniej mówiono wam przypowieści, a ja wam powiem prawdę. Jakieś piętnaście lat przed rewolucją miałem parafię w pewnej wsi na odludziu. Żyłem wtedy już w wielkiej rozterce, drodzy moi obywatele. Jestem Rosjaninem, człowiekiem niespokojnym, wszystko mi się nie podoba, wszystko bym zmieniał, wszystko mnie obchodzi, wszystko mnie boli: szukam sprawiedliwości. I oto pewien przypadek przerwał moje wahania. Przyszedł do mnie sędziwy starzec, ślepiec, z chłopcem-przewodnikiem. Zza onucy wyciągnął trzyrublówkę, też starą, pomiętosił ją, pomacał, położył przede mną i powiada: "To dla ciebie na mszę za moją staruszkę, pomódl się za spokój jej duszy"... "Dziadku, powiadam, zabierz sobie swoją trzyrublówkę, a za twoją staruszkę i tak się pomodlę... A z daleka przyszedłeś"? "Z daleka, dziesięć dniów szedłem"... "A ileż lat sobie liczysz"? "Pomieszało mi się, ale chyba będzie więcej niż sto". "Dzieci są"? "Nikogo, wszystkie pomarły, starucha była, sześćdziesiąt lat razem przeżyliśmy, przywykliśmy, dobra była dla mnie i ja ją kochałem, no : zmarło się jej"... "Chodzisz po prośbie"? "Chodzę po prośbie, chodzę... Zrób mi tę łaskę, weź trzy ruble, odpraw mszę"... "No dobrze, powiadam, powiedz imię". "Czyje"? "Twojej staruszki". Utkwił we mnie niewidzące oczy: "Jak miała na imię? Zapomniałem, wyleciało z głowy... Kiedy była młoda, zwali ją młódką, potem zwali gospodynią, a już potem staruchą i tylko staruchą"... "Jakże ja, nie znając imienia, mszę będę odprawiał"? Oparł się na kosturku podróżnym, stał długo. "Tak, powiada, zapomniałem, z biedy to wszystko, ciężkośmy żyli. Dobrze, pójdę, popytam, może ludzie jeszcze pamiętają"... Wrócił ten starzec dopiero jesienią, wyciągnął zza onucy tę samą trzyrublówkę: "Dowiedziałem się, powiada, jeszcze żyje taki jeden człowiek we wsi, przypomniał sobie: wołali na nią Pietrowna". Wszystkie szesnaście panien młodych stało ze spuszczonymi oczyma, z zaciśniętymi wargami. Młodzi mężowie, wyprężeni i czerwoni z powodu ciasnych kołnierzyków, stali obok nich nieruchomi. I ludzie uciszyli się słuchając. - Rosjanin żył jak ten burzan dziki, nie pamiętał własnego imienia. Panowie panowali, kupcy pieniążki zgarniali, nasz stan kadził kadzidłem i wy, moje śliczne, nie przelewałybyście gorącej krwi z żyłki do żyłki w tych przeklętych czasach, ale więdłybyście jak kwiaty w burzanie, nie rozkwitnąwszy - Kuźma Kuźmicz przerwał mowę jak gdyby zamyśliwszy się, zdjął kołpak, podrapał się w łysinę. Nadieżda Własowa powiedziała półgłosem: - Teraz można już iść? - Nie, poczekaj... Otóż mnie u schyłku życia właśnie się poszczęściło: ujrzałem prawdziwą sprawiedliwość. Nie tak ona wygląda, jak o niej pisał Niekrasow. Możeście czytali? Nie... i nie tak, jak sam o niej marzyłem, czasem wieczorami nad rzeczką, siedząc przy małym ognisku i tłukąc komary na szyi. Sprawiedliwość jest wojownicza, groźna, nieubłagana... Nie chcę zatajać grzechu, nieraz jej się bałem... Kiedy zaczną grzać z karabinu maszynowego, a jeźdźcy z szablami wylatywać z siodeł - wtedy już mi nie w głowie filozofia. (W tłumie rozległ się hamowany śmiech). Sprawiedliwości nie znajdziesz ani tam - tu wskazał na kopułę - ani dokoła siebie. Sprawiedliwość - to ty sam, nieustraszony człowieku. Pragnij i porywaj się... Cóż wy tak patrzycie na mnie? Czy ja mówię niezrozumiale? Przyszedłem tutaj, żeby was nauczyć, jak się uczty wyprawia... Będziecie wy dzisiaj - i tu zaczął pokolei pokazywać ręką - Ola, Nadia, Stiosza, Katia - tańcować tak, żeby deski w podłodze stękały, żeby Mikołajowi, Fiodorowi, Iwanowi oczy płonęły jak wściekłym... To wszystko... Kazanie skończone... Kuźma Kuźmicz odwrócił się i poszedł do zakrystii. Komisarz pułku, Iwan Góra, wrócił z Carycyna, gdzie mu powiedziano, że oddziały aprowizacyjne przyjeżdżające z Piotrogrodu i z Moskwy, nie zawsze dają sobie radę ze swym zadaniem. Trafiają się w nich ludzie niedoświadczeni, rozjuszeni głodem; ci widząc, jak na wsi jada się gęsi, tracą panowanie nad sobą. Jeden z takich oddziałów zaginął bez wieści, drugi znaleziono na stacji Woroneż w opieczętowanym wagonie; leżało tam trzech robociarzy z Pitra z rozprutymi brzuchami, pełnymi ziarna. Jednemu przybili do czoła kartkę z napisem: "Żryj do syta". Komisarz obiecał pomóc carycyńskim towarzyszom. Po powrocie do pułku zaczął wybierać ludzi do oddziałów aprowizacyjnych, uprzednio przeprowadzając z nimi rozmowy. Na wyjazd do sioła Spaskiego wyznaczył Łatugina, Bajkowa i Zadujwitra; wezwał ich do siebie do chaty - gdzie dawniej było goło i zimno, a teraz, kiedy Agrypina wróciła ze szpitala, podłoga była zamieciona, u progu leżała czysta rogóżka, na stole haftowany ręcznik, a pachniało już nie skisłymi plackami, ale pieczonym chlebem -i poprosił towarzyszy, żeby porządnie wytarli nogi. - Siadajcie. Co powiecie dobrego? - A co ty powiesz? - odpowiedział Łatugin. - Ano, słyszałem, że nasze chłopaki niechętnie jadą po zboże. - Co to ma do rzeczy: chętnie czy niechętnie? Kiedy trzeba, to pojechali. A ty byś jeszcze chciał, żeby chętnie! - Ano, to sprawa bardzo delikatna. Iwan Góra, siedząc plecami do okna, zwrócił się do Zadujwitra, ponuro stukającego paznokciami po stole: - Tyś rolnik, co ty myślisz o tych sprawach? - Ile pszenicy musisz wziąć w Spaskim? - Sporo. Ze stu sześćdziesięciu dwóch gospodarstw cztery i pół tysiąca pudów ziarna, według klucza klasowego, oczywiście... - Wątpliwe, czy tyle dadzą. - Po to właśnie was posyłam, żeby dali. Posyłam was bez broni, towarzysze. - Broń tutaj na nic - mruknął Łatugin. - Bez broni śmielej będziesz perswadował - powiedział Bajkow mrugając okiem. - Nie do wrogów jedziemy, do swoich. - I do swoich, i do wrogów - surowo powiedział Iwan Góra. - Słuchaj, komisarzu - powiedział Zadujwiter -ja się nie cofam, zauważ to. Ale to jednak nie nasza sprawa do cudzych spichrzów zaglądać. Wstręt bierze. - A jak ty myślisz, Łatugin? - Nie właź ty mi w duszę , Iwan... Przywieziemy ci zboże, i koniec. - A ty, Bajkow? - Ja jestem pomorzanin, ja jestem człowiek gromadzki. - Towarzysze, oto dlaczego was wezwałem - Iwan Góra położył duże ręce na stole i zaczął mówić cichym głosem jak ojciec do synów. - Monopol zbożowy - to arteria rewolucji. Gdybyśmy znieśli teraz monopol,- to żebyśmy nie wiem ile krwi i potu przelewali, gospodarzyć i tak będzie kułak. Nie dawny sklepikarz, z wiadrowym samowarem, ale kuty na cztery nogi. w siedmiu ługach wygotowany, hartowany... - Jaki znów kułak?! - krzyknął Zadujwiter. - Wytłumacz mi to. Ja mam w gospodarstwie dwie krowy. Kimże ja jestem? - Nie chodzi o krowy, ale o to, kto będzie miał władzę. Wiejski kułaczek dzień i noc o tym myśli. On i parobka odprawił, on i krowę zarżnął, i ziemi jesienią nie orał, i na mityngach krzyczy, głosuje za Radami. Krzepki on jest jak pchełka. - Dobrze, Iwan... Wróciłem do domu, kupiłem jeszcze jedną krowę albo parę wołów. Wtedy - jak? - A ty na ochotnika czy pod przymusem poszedłeś do Armii Czerwonej? - No, na ochotnika - zgodził się Zadujwiter. - W takim razie wołów nie kupisz... - Dlaczego? Nie wiem, czemu bym nie miał kupić wołów... - Zainteresowania powinieneś mieć szersze, przecież nie z powodu tych dwóch wołów chwyciłeś za karabin. - Ależ niech kupuje woły! - zawołał Łatugin - po co go męczysz? Mów dalej. Iwan Góra kiwnął głową, uśmiechając się: - Nie będę się spierał, ale chce się wierzyć w człowieka... No, dobrze... Jakież jest zadanie tej klasy? Zadaniem kułaka jest przejęcie handlu zbożem. Rewolucja otworzyła mu oczy. Jemu już teraz śni się nie sklepik wiejski, nie karczma, ale elewatory i parowce. Jeżeli on rewolucję osiodła, to popracujesz ty na niego, Zadujwiter, do krwawego potu i twoje woły będą jego wołami. On i monopol zamierza wykręcić na swoją korzyść. Był taki wypadek: przyjeżdżamy na wieś z oddziałem aprowizacyjnym; i chociaż się nie wiem jak staramy, nic nie wychodzi: wrogość, żadne słowa nie działają. Jest tam krwiopijca, Babulin - w lichej kapocie, w marnych, filcowych butach, łagodny, pokorny, tylko wciąż, bródkę przygryza... Cóż to takiego? - myślę sobie. Zaglądamy do jego spichrza - tam ani ziarenka. Ma się rozumieć, pokopaliśmy trochę - nic nie ma. W oborze parszywiutka szkapa i dwie krowie skóry pod dachem. Cóż. on zrobił? Dowiedział się, ścierwo, o naszym przyjeździe, zaczął chodzić po chłopkach: "Ach, och, carscy urzędnicy was tak nie męczyli, jak męczy was władza radziecka. Mnie to, powiada, wszystko jedno, wyniosę się do córki do miasta, moja córka jest żoną przewodniczącego komitetu wykonawczego, ale wy, już sam nie wiem, jak ten rok przeżyjecie... Bolszewicy wszystko biorą, nawet słomę ze strzech wezmą od was dla Armii Czerwonej. Bóg kocha litościwych - chodźcie, bracia, do moich spichrzów, bierzcie zboże do ostatniego ziarna, jeśli przeżyjemy, to się policzymy"... Swoją drogą, kwitki od nich pobrał, ale dobroczyńca... Nam nic nie dał, a swoje ziarno odbierze od chłopów w dwójnasób. Mały jest, ale jest wszędzie, wszędzie go pełno. Niełatwo dać sobie z nim radę. Tysiąc lat siedzi przy chłopskiej gębie, wie, kogo za jaką nitkę pociągnąć. Tak, chłopcy, monopol zbożowy to kapitalna, dalekowzroczna sprawa. Ciężka sprawa, to racja. A cóż łatwo przychodzi? Ugór orać zawsze jest ciężko. Łatwo tylko na bałałajce grać... Jeżeli chłop tej wielkiej polityki nie rozumie, to winien jesteś przede wszystkim ty. Przychodzisz do zamożnego gospodarstwa, mówisz gospodarzowi: "Otwórz spichrz". Każde ziarno w nim jest jak łza. Ale każde ziarno jest święte, dla świętej sprawy... - A gdzie klucze od rady wiejskiej? - Ano u przewodniczącego... - A gdzie przewodniczący? - Ano, tamże, na zabawie... Łatugin, Bajkow i Zadujwiter wysiedli z taczanki i nie wiedzieli, co mają robić. Człowiek, którego pytali, odszedł. Długo patrzyli, jak się zataczał po ulicy, jakby pod nim ziemia sama jechała do góry i waliła się w przepaść. Siedli na ganku rady wiejskiej, skręcili papierosy, zapalili. W twarze wiał im zimny wiatr, pędzący chmury: posypała się jak z sita kłująca krupa i od razu zasypała śniegiem koleiny czarnej drogi; zrobiło się jeszcze smutniej. - Jak się posłucha komisarza, to aż sama ręka szabli prosi - powiedział Zadujwiter. - A właściwie, wieś jak wieś. Gdzież oni są, ci wrogowie? Widzisz ich, jak walą! W oddali, o jakie dziesięć chałup od tego miejsca, widać było niedużą grupę ludzi - widocznie ci, których nie proszono do środka albo którzy po prostu nie pomieścili się tam. Dobiegały stamtąd szerokie, na cały rozmach gorących rąk, dźwięki harmonii i tupot nóg. - Ty tylko palce chciałbyś zamoczyć, a trzeba nurkować do dna, drogi towarzyszu - powiedział Łatugin. - Rewolucja wymaga pogłębienia, o tym mówił komisarz. i - Pogłębiać, pogłębiać! Ale jak długo? Rozwalamy wszystko, a żyć trzeba, dzieci trzeba rodzić. Kiedyż to wszystko? - A diabli wiedzą kiedy, nie mnie pytaj. Łatugin był zły, gryzł słomkę. Zadujwiter ze zmarszczonym czołem myślał, nie odrywając się, uparcie, po chłopsku, o wczorajszych słowach komisarza. Bajkow powiedział: - Tak roboty nie ruszymy z miejsca, chłopaki. Pójść do przewodniczącego czy co? Wstał. Łatugin do niego: - Nie pójdziesz... - Jak to? Dlaczego? - Nie warto ci tłumaczyć dlaczego. Wtedy Zadujwiter - zdecydowanie: - Jak mamy iść, to wszyscy razem. Chodźmy po przewodniczącego. - Nie pójdę. - Musisz słuchać rozkazu. - Przestań, Łatugin - pojednawczo powiedział Bajkow - toć my nawet do stołu nie podejdziemy, ani kropli nie wypijemy, przewodniczącego z sieni wywołamy. Poszli szukać przewodniczącego, Stiepan Pietrowicz Niedojeszkaszy trzymał się w ciągu dwóch dni, a na trzeci zaczął myśleć, że wieś może o nim... zapomnieć. Zeskrobał błoto z drewnianej nogi, włożył czarne, wypuszczane na cholewy spodnie, podkręcił wąsa i godnie poszedł na obchód wsi. "No, chwała Bogu... Stiepanie Pietrowiczu, bądźcie łaskawi"... Gospodarz ściskał go, inny mocno uderzał po dłoni: "Dla przewodniczącego -pierwsze miejsce"! Sadzali go na poczesnym miejscu. Swatka przynosiła mocno posolonej kaszy na talerzyku, żeby się wykupił, i wykupywał się rublem (dużo nie dawał), wypijał pełną szklaneczkę, zagryzał wędzoną rybką. Omylił się sądząc, że na trzeci dzień hulanka zbliża się ku końcowi. Dopiero trzeciego dnia zaczęła się huczna zabawa, tańce, śpiewy, ściskanie się, serdeczne rozmowy, kłótnie, pojednania... Oj, twardzi to byli ludzie! Co też oni wycierpieli w ciągu ostatnich lat! Carskie mobilizacje, kiedy już pod koniec zaczęli brać pięćdziesięcioczteroletnich i orać musiały same kobiety; gdzieś tam na północy baba daje sobie radę z jednokonną sochą, ale w tych stronach orano czarnoziem ciężkim pługiem, zaprzężonym w dwie, a nawet i trzy pary wołów; kobiety dotychczas pamiętały tę jesień. Dużo narodu wymarło na hiszpankę. Wieś dwa razy się paliła. Jeszcze mężczyźni nie zdążyli wrócić ze światowej wojny, jak zaczęły się mobilizacje Krasnowa, ciężkie rekwizycje i postoje sotni kozackich. Kozacy, wiadomo, mają lekką rękę. Zdawałoby się, swój, kum kochany, a jak Kozak dosiędzie konia, to już nie byłby Kozakiem, gdyby przejeżdżając ulicą nie nadział na pikę przebiegającego prosiaka. Wszystko to mieli za sobą. Teraz władza była własna, długi diabli wzięli, ziemi przybyło i ludziska chcieli się zabawić nie oglądając się na nic. Stiepan Pietrowicz, posiedziawszy w jednym miejscu akurat tyle, żeby nie urazić gospodarzy, szedł do innej chałupy, gdzie też ucztowano. Na honorowym miejscu wiódł mądre rozmowy z teściem i z teściową, ze świekrem i ze świekrą: o wojnie domowej, szalejącej teraz na północy Donu, pod Woroneżem i Kamyszynem, gdzie Krasnow szarpał Ósmą i Dziesiątą Armię. "... A więc, drogi świekrze, kochany teściu i drodzy swaci, nie wolno nam spać, bobyśmy mogli zaspać, a musimy pomagać władzy radzieckiej"... Mówił o sprawach domowych, O tym i o owym, a gospodarze dziwili się, że Stiepan Pietrowicz tak dobrze wie o wszystkim: co kto ma w spichrzu i co stoi w oborze, i co kto ukrył. Coraz trudniej mu było przełazić na drewnianej nodze z chałupy do chałupy i znów zaczynać od początku - witać się i siadać. W jednym miejscu wziął od swatki talerzyk z kaszą - czystą sól - i tę kaszę zjadł, wyciągnął z kieszeni żołnierskiego płaszcza pomięte banknoty, wszystko, co mu zostało, wetknął je swatce w rękę, łyknął dużą szklankę samogonki I krzyknął do panny młodej, która trzeci dzień w zaduchu, w ciasnocie tańcowała kadryla na dziesięć par: "Stiepanida, a z ogniem"! Wtedy powiedziano mu, że dopytuje się o niego trzech czerwonoarmistów. "Poproś ich tutaj"! "Prosiliśmy, ale nie chcą"... Stiepan Pietrowicz oparł się rękami o stół, schylił głowę i postał tak jakiś czas. Wyszedł spoza stołu i rozpychając wszystkich poszedł do sieni, gdzie rzeczywiście stało trzech ludzi z poważnymi minami. - Coście za jedni? - zapytał twardym głosem. - Oddział aprowizacyjny! Łatugin odpowiedział groźnym tonem, spodziewając się, że przewodniczący przynajmniej zachwieje się. Ale Stiepan Pietrowicz, od którego niosło takim gęstym i miłym zapachem, że Bajkow aż się przysunął, bynajmniej nie zachwiał się. - W samą porę przyszliście! Dawno na was czekam... Ludzie! - ryknął Stiepan Pietrowicz w otwarte drzwi, za którymi słychać było gwar, hałas i tupot nóg. - Niech tam przestaną grać! - Tym razem tak go rzuciło, że Bajkow przytrzymał go mocno. - Towarzysze, nie przyjechaliście byle gdzie, jesteście w radzie sioła Spaskiego! - i uchwyciwszy się futryny, jeszcze bardziej zdecydowanym tonem krzyknął do chaty: - Obywatele, wszyscy na wiec! Wyszedł z sieni na dwór, gdzie trzech podstarzałych chłopów, opartych o wyprzężony wóz, śpiewało fałszywie kozacką pieśń, dwaj zaś, objąwszy się, coś sobie wzajemnie dowodzili, a jeszcze jeden kołował, w żaden sposób nie mogąc znaleźć otwartych wrót, żeby pójść do domu. I tu, i za wrotami, gdzie tańczono przy dźwiękach harmonii, Stiepan Pietrowicz powtórzył, żeby wszyscy niezwłocznie szli do rady wiejskiej. Wściekle wbijając drewnianą kulę w zmarzniętą ziemię, mówił: - Hulanka hulanką, a ważne sprawy ważnymi sprawami... Wyliczenia gotowe, zapasy ujawnione. Wysyłajcie telegram do Carycyna: ziarno oddane w całości. Na namowy Bajkowa i Zadujwitra, żeby odłożyć zebranie choćby do jutra, kiedy ludzie przynajmniej wytrzeźwieją, powtarzał: - Kto pijany i przytomny, ten ma w sobie dwie zalety. Wy mnie nie uczcie. Jutro będzie gorzej: trzeba niektórym nie dać się opamiętać. Podczas gdy ludzie zbierali się pod radą wiejską, Stiepan Pietrowicz rozłożył przed towarzyszami z oddziału aprowizacyjnego wyliczenia, spisy i zaczął gorąco szeptać: - Kułackich gospodarstw mamy trzy: Kriwosuczki, to bandyta, w dziewięćset siódmym obrabował pocztę, zabił pocztyliona i dziesięć lat chował pieniądze, po przedawnieniu postawił murowany spichrz i sklep, podczas wojny zbił kabzę na dostawach skór wołowych. W samym Spaskim wyrżnął połowę bydła. Teraz stara się zorganizować spółdzielnię i przekazać swój sklep, tę chytrość niedługo rozgryzę... I O sobie mówi, że ma suchoty i po nocach widzi światło... Człowiek niebezpieczny. Drugie gospodarstwo - Miłowidowa; ten był dostawcą na kopalniach, wrócił do wsi przed wojną, zaczął się zajmować potajemnym wyszynkiem... Taki pająk, lichwiarz, ścierwo, całe sioło wyssał drobną lichwą. To on właśnie, dowiedzieliśmy się, przysłał tu na próbę pewnego dziada, który mówił o sobie, jakoby był cesarzem Mikołajem II. Trzecie gospodarstwo - Mikitienko, z dziada pradziada handlarz zbożem, miał własne barki na Donie. Oprócz tych gospodarstw licz jeszcze: ich krewni,swaci, kumy, będzie tego z dziesięć zagród. Są także ostrożni chłopkowie: "Nie wiedzieć, powiadają, czym to się jeszcze zakończy, kto zostanie przy władzy, mądrzej się z nikim nie kłócić". To wrogi front... A ot, ci to wszystko nasi, wszystko nasi. Stiepan Pietrowicz wodził grubym palcem po spisie ludności. - Sytuacja we wsi jest napięta, albo mnie zabiją, albo ja temu i owemu podetnę skrzydła... Ludzie ciągnęli do rady wiejskiej, i trzeźwi, i pijani. Tłum tłoczył się, kołysał i hałasował. Bajkow, wyglądający przez okno, mruczał pod nosem - marynarską przyśpiewkę: - Kiedy czajka chodzi po brzegu, Marynarzom może stać się coś złego, I dopóki nie siądzie na wodę, Na sztormową licz, bracie, pogodę... I głośno do towarzyszy: - Chodźcie prędko na ganek, żeby czasem awantury nie było. Dziewczynina od sąsiadów, maleńka, piegowata, niebieskooka, wszystkowiedząca, wpadła do chaty Anny i prędziutko, wciągając w siebie powietrze, wytrajkotała: - O rety, co koło rady wiejskiej się dzieje, chłopi już koły z płota wyciągają... Zerknęła nie mrugającymi oczami i wszystko zauważyła: I to, że Anna ma na sobie suknię bordo, którą raz tylko włożyła za życia męża, i buciki z uszami, i że włożyła białe pończochy, i że z gołą głową siedzi na brzeżku łóżka, a były pop leży na tym łóżku, z podkurczonymi kolanami, i że Anna znów mu dała czystą koszulę w czarne groszki, i że on trzyma Annę za rękę... - Gdzie tu się pchasz we drzwi! - krzyknęła na nią zmieszana Anna i dziewczynina wyskoczyła z chaty, nie powiedziawszy nic więcej ze strachu. Kuźmę Kuźmicza jednakże zbudziła. Znużyły go te dni, dużo pił i jadł, a jeszcze więcej gadał. Chłopi ani słowa wtedy nie opuścili z jego kazania, tego i owego nie zrozumieli, ale te ciemne miejsca tylko przydały opowieści znaczenia. W każdej chacie musiał mówić przeważnie o tym, co bardziej niż wszystko inne leżało im na sercu: o sprawiedliwości. Kiedy przy stole pozostawali tylko sami starsi i godni, ten lub ów, któremu wódka rozwiązała język, odsunąwszy rękawem kości i resztki jedzenia, zaczynał: - Kuźmo Kuźmiczu, skrzywdziłeś nas... Jakże to - nie ma sprawiedliwości? Więc w lesie żyjemy... Inny przerwał mu: - Młodzież nasza - i wskazał na drugi koniec chaty, gdzie kotłowały się spódniczki, warkocze, wstążki, podniecone twarze. - Nie ma na nich rady. Teraz, mówią, wszystko dozwolone: Boga nie ma, cara nie ma, ojciec i matka głupi, no i dobrze. Do jakiego kołka teraz dzieci nasze mamy, przywiązać? Gdzie ta szleja na grzbiet? A tu jeszcze: sprawiedliwości niema... Trzeci, brodacz, wtrącił się do rozmowy: - Jeśli ona pochodzi od człowieka, to kto silniejszy, ten sprawiedliwy. I znów jesteśmy jak oskubany krzak... - A ty jesteś silny? - pytał Kuźma Kuźmicz. - Ja jestem silny... Ale rubel silniejszy ode mnie; rublem przez całe życie mnie bili. - A skarżyłeś się komuś? - A dokądże ja bym poszedł ze skargą? - A do Kijowsko-Pieczerskiej Ławry, do relikwii świętych, chodziłeś? - Nie, tam nie chodziłem. - A więc nie ma sprawiedliwości? - Jakże to nie ma? Złość we mnie zakipiała. Przyniosłem z wojny karabin, stanąłem na miedzy: cóż wy, powiadam, uważaliście mnie za zabitego? Przykrawaj mi trzy dziesięciny! - Dołożyli? - No, a jak... - To znaczy, jest sprawiedliwość? - Jakaż to sprawiedliwość - ludzi straszyć karabinem. Nie, bracie, ja nikogo nie krzywdzę, ale i mnie niech nie krzywdzą. No, a dziadunio Akim sam, samiuteńki. Pracować już nie może, mieszka u ludzi kątem, dają mu ten kęs gorzki. Gdzie się podziały jego wszystkie trudy? Miał chatkę, Miłowidow za długi mu ją zabrał. A moje trudy gdzie pójdą? Przez pięćdziesiąt lat tyle się narobiłem, że cztery murowane domy można by postawić, a ja mam łokcie dziurawe. Moje trudy jak gołębie ode mnie odlatują, siadają u innych na dachu, tylko nie u mnie. Składnie to mówiłeś: "Sprawiedliwość to ty, nieulękły człowieku". Kuźmo Kuźmiczu, ja się śmierci nie boję, jeszcze teraz na grzbiecie dwadzieścia pudów udźwignę, a sprawiedliwości nijak nie mogę się dobić. Byłaby sprawiedliwość, żeby człowieka oceniać nie na ruble, ale na jego pracę... Jak dojść do tego? Wtedy to można by było podziękować władzy radzieckiej. - Ach, ty cudaku, przecież to właśnie jest zasadą władzy radzieckiej. - No, znaczy się, do nas ona jeszcze nie doszła... Kuźma Kuźmicz był zgnębiony, że przy całym swoim sprycie nic nie może odpowiedzieć takiemu człowiekowi. Z inteligencją było znacznie łatwiej się porozumieć niż z chłopami. Na wszystkich zebraniach przy stole obserwował niby to zadowolenie i niby niezadowolenie, zmieszanie i oczekiwanie. Zdawało się, że ci ludzie niejasno oczekują od rewolucji czegoś zasadniczego i poganiają ją naprzód. Następnej nocy przywlókł się do Anny zupełnie kiepski. Usiadł na podłodze obok ławki, klepał się rękami po twarzy, zasłaniał się, śmiał i powtarzał: "Słaby się robię, Annuszka, stary już jestem. Annuszka"... Nie mówiąc ani słowa, Anna zaprowadziła go na brzeg jeziora do łaźni. Sama go myła i parowała. Kuźma Kuźmicz tylko twarz miał starą, a ciało białe, gładkie i w Annie przelewała się tkliwość, kiedy jak rybka podskakiwał na półce. - Anno, miotełką powietrze, powietrze nade mną smagaj! Po powrocie z łaźni uspokoił się i spał. oddychając miarowo, aż do późnego ranka. Obudził się, wypił mleczka, powiedział: "Już ty się na mnie nie gniewaj, Annuszka, głowa mnie czegoś boli" - i znowu zasnął. A gdy zbudziła go dziewczynina sąsiadów, był już znowu w dobrym humorze. - Po co tu przybiegała ta dziewuszka? - Zebranie chyba jakieś, czerwonoarmiści przyjechali po zboże, hałasują tam. - Dalibóg, to nasi! Kuźma Kuźmicz zaczął się pośpiesznie ubierać. Anna w milczeniu, ponuro spoglądała na niego. Wtedy ktoś znowu szarpnął drzwiami i dziewczynina już tylko wsunęła głowę: - Biją się, narodu potłukli, że jej! Własowa męża poprowadziła, cały we krwi... Na całą ulicę wrzeszczy, na was wymyśla... Mitrofan Kriwosuczka zaczął konia zaprzęgać, nie dali, jak go pociągną za wrota, jak zaczną walić, Jej! Znowu zniknęła. Zaledwie Kuźma Kuźmicz zrobił krok za nią ku drzwiom, Anna krzyknęła przeraźliwym głosem: - Nie puszczę! Stała przy piecu, wysoka, chuda, unosząc swe męskie ramiona, przechyliła się, jak gdyby przetrącono jej plecy. Kuźma Kuźmicz z całej siły ścisnął jej rękę: - Anno, nie wariuj! Ej, bo złapię pogrzebacz... Uspokój się. Przyjdę niedługo. Z towarzyszami, na obiad. Nasmaż nam blinów, słyszysz?... No, przestań rozumiesz? Anna z trudem, poprzez zaciśnięte zęby: - Dobrze, ojczulku... Dziewczyninie od sąsiadów chciało się czegoś o wiele straszniejszego niż to, co widziała biegając do rady wiejskiej i z powrotem, roznoszącpo podwórzach wieści. Ale zebranie istotnie było burzliwe. Sprawa wydania zboża nie wywołała wielkich sporów: "Trzeba, to trzeba". W zupełnej ciszy słuchano, jak przewodniczący odczytywał spis sprawiedliwie rozdzielonych kontyngentów. Kazano go sobie dla pewności powtórzyć. W tłumie dały się słyszeć krótkie rozmowy, powstał ruch, jedni zaczęli skupiać się bliżej ganku, inni przesuwali się na lewo, ku sąsiedniemu ogrodowi warzywnemu, bliżej płotu. "Niesłusznie"! - krzyknął znany wszystkim, władczy głos Mikitienki. "Słusznie, słusznie"! - odpowiedziało dużo głosów. Na ganek rzucił się brodaty człowiek z podartym rękawem: cisnął czapkę pod nogi i zaczął wypominać dawne krzywdy: - Gdzie poszły wszystkie moje trudy? Oto, do kogo poszły! Za kęs chleba mam u nóg mu się tarzać czy jak? To to ma być władza radziecka? Odepchnął go inny, blady ze złości, zaczął mówić jeszcze straszniejsze słowa. Wówczas część tłumu, stojąca opodal, rzuciła się do płotu, wyszarpnęła zeń koły i napadła na zebranie od tyłu. Łatugin, Zadujwiter i Bajkow zbiegli z ganku w tłum, roztrącając ludzi, wyrywając im z rąk koły, krzyczeli: - Żadnej paniki, wszystko w porządku, psia wasza mać, zebranie trwa... Starcie było krótkie, napastników, jak się okazało, nie było tak wielu. Ten i ów spośród nich schował się, za tym i owym goniono po ulicy. Na ziemi, oproszonej śnieżną krupą, pozostało kilku leżących. Dla skrócenia sobie drogi Kuźma Kuźmicz poszedł przez opłotki i ogrody, zabłądził i znalazł się na czyimś podwórzu. Stały tam kobiety, jedna z nich biadoliła, inne słuchały jej. Ujrzawszy Kuźmę Kuźmicza, wszystkie zaterkotały i Warwara Własowa, matka Nadieżdy, gniewnie zakasując długie rękawy skórzanego kaftana, zaczęła się zbliżać do Kuźmy Kuźmicza; inne ruszyły za nią. - To dlatego nie wziąłeś od nas pieniędzy, odszczepieńcze! -zawołała Warwara. - A my, głupie, uwierzyłyśmy jemu. Całą wieś spoił... Wszystko z nas wyciągnął... Wszystkim durniom, mącidusza, we łbach namącił... Sprzedał nas komunistom... Czegóż wy patrzycie na tego szatana? Bijcie go na śmierć! - Nie można mnie bić - odparł Kuźma Kuźmicz cofając się - będziecie żałować, baby... Nie ruszajcie mnie! - A ty nas pożałowałeś? Zrzucając z głów chustki, rozjuszając się, kobiety zakrzyczały wszystkie naraz: oskarżały byłego popa o nieludzki rozdział kontyngentów i o wywołanie bójki przy radzie wiejskiej, i o to, że teraz dla dobrego gospodarza nie ma miejsca na wsi, i o to, ile gęsi i prosiąt zżarto przez te dni -winowajcą tego wszystkiego okazał się Kuźma Kuźmicz. Kobiety przyparły go do płotu. Daremnie Kuźma Kuźmicz silił się, żeby je raz jeszcze oczarować, sztucznie uśmiechając się i bąkając: - Rozgniewałyście się, i w porządku... Pogadajmy spokojnie... Warwara Własowa pierwsza wczepiła mu się we włosy koło uszu, po zgiętym grzbiecie zaczęły młócić pięści. Zorientował się, że najmądrzej będzie położyć się i zasłonić rękami. Żebra mu już trzeszczały. "Och, byle tylko nie ugodziły czymś twardym"... Usłyszał dziki głos: - Kołem go. odmieńca! Spróbował zerwać się. ale pociemniało mu w oczach. Nagle porzuciły go. Wtedy usłyszał swoje własne stękanie i z trudem opanował je. Podniesiono go i oparto o płot. Kuźma Kuźmicz z wysiłkiem podniósł zlepione śniegiem i plewami powieki i zobaczył Annę, za jej spódnicą zaś wniebowziętą twarzyczkę piegowatej dziewczynki, poznał Łatugina, Zadujwitra, Bajkowa. - Żyje? - spytał Łatugin. - Niech tam kto zaraz mu przyniesie szklankę samogonu. No, Kuźma, narobiłeś ty tutaj bigosu... Na zebraniu postanowiono podziękować ci za agitację antyreligijną. - Nie możesz sobie wyobrazić, Daszo, jakim byłem szarym i nudnym człowiekiem przez cały ten czas, to jest od samego Piotrogrodu, kiedyśmy się rozstali. Byłem, rozumiesz, byłem... Jest w nas jakieś podświadome życie. Jakaś niemoc nęka i człowiek spala się na wolnym ogniu. Tłumaczy się to, oczywiście, w prosty sposób: przestałaś mnie kochać i ja... Dasza szybko obróciła ku niemu głowę. Szare, wilgotne, zawsze groźne oczy powiedziały mu, że się myli, że nie przestała go kochać. Od tego spojrzenia Iwan Iliicz oniemiał, usta mu się na chwilę rozpełzły w uśmiechu, nie nazbyt mądrym, w każdym razie - szczęśliwym. Dasza w dalszym ciągu układała w małym koszyczku to wszystko, co dzisiaj rano Iwan Iliicz, oblatawszy dziesięć urzędów, otrzymał w naturze. Były tu przedmioty potrzebne i pożyteczne: pończochy, kilka kawałków materiału, z których można było uszyć sukienkę; bardzo ładna batystowa bielizna, niestety, na miarę podlotka, ale Dasza była tak krucha i wiotka, że mogła za podlotka uchodzić; były nawet buciki, tym nabytkiem Iwan Iliicz chlubił się nie mniej, niż gdyby zagarnął nieprzyjacielską baterię. Znajdowały się tu również przedmioty, nad którymi należało się zastanowić, czy przydadzą się one w oczekującym ich, obozowym życiu. Iwanowi Iliiczowi wtryniono je zamiast prześcieradła w jednym z magazynów - porcelanowego kotka i pieska, skórkowe papiloty, tuzin pocztówek z widokami Krymu i gorset z pierwszorzędnego materiału, z fiszbinami, tak obszerny, że Dasza mogła owinąć się nim dwa razy. - Daszeńko, mówię o naszym pożegnaniu na dworcu... Powiedziałaś mi wtedy coś w rodzaju: "Żegnaj na zawsze"... Możliwe, że się przesłyszałem, byłem również bardzo zgnębiony... Stałaś taka bladziutka, zielonkawa, daleka, już nie kochająca... - Co za świństwo - powiedziała Dasza nie odwracając się. Zawijała kotka w grubą pończochę, żeby nie potłukł się w drodze. Dasza zawsze była obojętna, gdy chodziło o rzeczy, ale te dwa porcelanowe drobiazgi, śliczny kotek i śpiący piesek z dużymi uszami, nie wiadomo czemu jej się spodobały, jak gdyby same przyszły do niej, żeby w tym wielkim, przerażającym, spustoszonym życiu, nad którym unosiły się chmury idei i namiętności, stworzyć maleńki światek niewinnych uśmiechów. - W każdym razie taką cię zachowałem w pamięci wyjeżdżając z Piotrogrodu. Uniosłem ten obraz ze sobą, z nim żyłem. Byłaś ze mną, jak moje serce było ze mną. I postanowiłem: przeżyję życie samotny, jak gdybym nie miał żony. Starał się poruszać po pokoju tak, żeby Dasza była ośrodkiem jego krążenia. Zdjęła z głowy chusteczkę, jej falujące, popielate włosy były z tyłu związane czerwoną wstążeczką (wydaną w magazynie dowództwa artylerii). Dasza schylała się raz po raz nad koszyczkiem postawionym na stołku, to znów, opuściwszy bezwładnie ręce, coś obmyślała. Miała na sobie bardziej czarujący niż najstrojniejsza suknia biały fartuch siostry. Ściągnęła go paskiem (nie było to bez kozery... tak samo jak wstążeczka). - Jakie to dziwne, Daszeńko! Niebezpieczeństwo, śmierć wydawały mi się dawniej jakieś obojętne - zabiją, no to zabiją... W wojennym trybie życia nie oznaczało to bynajmniej odwagi, lecz po prostu melancholię. A teraz, kiedy to sobie przypomnę, strach mnie oblatuje, po czasie. Chciałbym żyć tysiąc lat, żeby tak oto ciebie dotykać, patrzeć na ciebie... - Ładna będę za tysiąc lat... Słuchaj no, Iwanie, co ja właściwie mam z nim robić? - znowu rozwinęła gorset i przymierzyła go. - Trzy kobiety mogą się w nim zmieścić. Może nie brać go wcale? - A nuż utyjesz, wtedy przyda się. - Zwariowałeś! Nigdy nie noszę gorsetu! Wiesz co, jeżeli wyciągnąć z niego fiszbiny i spruć, może wyjść śliczna kamizelka. Iwan Iliicz skorzystał z tego, że Dasza miała zajęte obie ręce, podszedł z tyłu i czule ją przytulił do siebie. - Więc to prawda? Powtórz raz jeszcze. - Oczywiście, że prawda... Jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, bez ciebie jestem - niczym. Przecież poszłam ciebie szukać. Iwanie, ty jednak uważaj - uwolniła ramiona i z lekka się odsunęła - licz się ze swoją siłą, ty mnie kiedyś złamiesz po prostu... Słuchaj, czegośmy zapomnieli? Chociaż teraz już za późno... - Natychmiast polecę. - Dobrze byłoby zdobyć gąbkę. - Jest gąbka. Iwan Iliicz skoczył do płaszcza, po czym wyciągnął z kieszeni gąbkę i jeszcze kilka wetkniętych mu przedmiotów. - A to, Daszo, nikt mi nie mógł wytłumaczyć, do czego to służy, wziąłem jednakże. - Iwanie, to wspaniała rzecz, to jest gumowy przyrządzik do masażu twarzy, jakiś ty miły, strasznie mi to potrzebne... Po zapakowaniu koszyczka Dasza podeszła do Iwana Iliicza siedzącego na brzegu łóżka i gotowego w każdej chwili zerwać się, uniosła jego twarz, uważnie zajrzała mu w oczy: - Przysięgłam sobie w moim nowym życiu nie oczekiwać niczego. Nie jestem Solveigą, nie chcę więcej patrzeć w mgły morskie. Chcę tylko kochać i pracować... Taką też mnie bierz... Jestem zła czy dobra, ale jestem ci wierną żoną. Zaczniemy wszystko od początku. Jak zwykle bez pukania wtargnął doktor ze świeżą gazetą i donośnym głosem zaczął komunikować nowiny wojenne: - Ten sam admirał Kołczak, który rozpędził w Omsku dyrektoriat i sprawił robotnikom krwawą łaźnię, został ogłoszony ni mniej, ni więcej tylko wielkorządcą Wszechrosji! I Francuzi, i Anglicy uznali go... Jak wam się to podoba? Ma sześćsettysięczną armię, Daleki Wschód, proszę ja kogo, uprzejmie odstępuje Japończykom! Słuchajcie dalej: połączone floty wojenne - angielska i francuska - zjawiły się na redach Sewastopola i Noworosyjska! Mili sojusznicy! Komuśmy do stu diabłów, pomogli wygrać wojnę nadstawiając głowy! - Doktor groźnie wydął wargi. - Interwencja, i to bez najmniejszych osłonek! Dario Dmitrijewno, proszę nie patrzeć na mnie takimi groźnymi oczami. Proszę wziąć swego prawowitego i chodźmy do mnie na barszcz. Pamiętacie, leżał u nas jeden taki z kłutymi ranami -przysłał mi worek kapusty, gęś i prosiaka. Tak, Iwanie Iliiczu, szkoda. szkoda, szkoda: taką to siostrę zabraliście mi sprzed nosa... Nawiasem mówiąc, napijemy się dziś obaj, niech diabli porwą wszystkich interwentów... Rozdział XI. Wadimowi Pietrowiczowi niewiele trzeba było, żeby przestać się wahać; owo niewiele - był to odnaleziony ślad Kati. Tak na piasku, w miejscu przypływu, odcisk bosej kobiecej stopy stwarza w wyobraźni całą opowieść o tej prześlicznej, która tędy przeszła przy wtórze szumu fal ogromnego morza. Zazdrosna i dręcząca namiętność wdarła się weń, rozprawiła się z jego beznadziejnymi myślami, bezwolnym przygnębieniem i wszystko zaczęło się wydawać proste i oczywiste. Tejże nocy (po rozmowie z landszturmistą) Roszczyn wyjechał z Jekatierinosławia. Walizkę porzucił w hotelu, wziął tylko zmianę bielizny i plecak. Już w drodze zdjął oficerskie dystynkcje, bączek, wyprał z lewego rękawa i wyrzucił za okno naszywki. Razem z tym śmieciem poleciało wszystko, co aż do nocy w "Bi-ba-bo" wydawało mu się niezbędne do zachowania szacunku dla samego siebie. Rozstawił nogi, wsunął dłonie za rzemienny pas. Siedział na ławce w prawie pustym, ciemnym wagonie; przepełniała go dzika radość. To była wolność! Pędzący pociąg niósł go do Kati. Cokolwiek się z nią dzieje - przedostanie się do niej, choćby miał siebie całego podrzeć na strzępy. W Jekatierinosławiu zawiadowca stacji uprzedzał, że w połowie drogi do Rostowa znów grasują bandyci. Będzie to ostatni pociąg wyprawiony na wschód i nie wiadomo nawet, czy pójdzie dołem, przez Hulaj-Pole, czy górą, przez Juzowkę. Tam też, na dworcu, starszy konduktor opowiadał otaczającym go pasażerom o bandytach: krążą po stepach na wozach, na bryczkach, szukają zdobyczy; palą dwory, gdzie jeszcze przez głupotę- siedzą ziemianie, bezczelnie napadają na składy wojskowe, na gorzelnie, kręcą się koło miast. To by wszystko jeszcze było nic. gdyby atamani nie mieli batki - Opowiadał basem nadkonduktor - a batko się znalazł, ataman nad wszystkimi atamanami - Machno. - Popularny człowiek. Ma on całe swoje państwo i stolicę Hulaj-Pole. Ten się w drobiazgi nie bawi. Pociąg przepuszcza bez przeszkód, z rewizją, oczywiście, tego i owego wysadzą i na miejscu, koło semaforu, kropną z nagana. Podczas poprzedniego kursu podjeżdżaliśmy do peronu - Machno stoi pod dzwonem, pali cygaro. Zeskakuję, zbliżam się, salutuję. On do mnie tak, wiecie, twardo: "Spuść rękę, ja dla ciebie nie car, nie Bóg... Wieziesz komunistów"? "Nie" -mówię. "Białogwardzistów wieziesz"... "Nie, sami miejscowi pasażerowie". "Przekazy pieniężne wieziesz"? We mnie aż dech zaparło. "Chodźmy - powiadam - przekonacie się sami, wagony bagażowy i pocztowy są próżne". "No, dobrze, puszczaj w ruch pociąg". Postoje na przystankach były męczące - milkła rozmowa kół, bezruch, nużące oczekiwanie. Wadim Pietrowicz wychodził na platformę - na ciemnym peronie, na torach nie ma żywego ducha. Jedynie w okienku stacyjnym ledwie żółci się ognik knota pływającego w oleju i dostrzega się dwie siedzące postacie - konduktora i telegrafisty, gotowych przesiedzieć tak całą noc z nosami w kołnierzach. Iść do nich, zapytać - bezcelowe, pociąg ruszy, gdy dadzą znać z sąsiedniej stacji, że droga jest wolna, a tam może nikt już nie żyje. Wadim Pietrowicz chwytał zimne powietrze, cały się wyprężał, wyciągał. W wietrznej listopadowej ciemności, w nieogarnionej, pustynnej Rosji istniał jeden żywy punkt - okruch gorącego ciała, chciwie przez niego kochany. Jak mogło nań przyjść takie zamroczenie, że przez nienawiść, żądzę zemsty i kary oderwał od siebie ręce Kati, ogarniające go w ostatecznej rozpaczy, okrutnie porzucił ją samą, w obcym mieście. Skąd ta pewność, że gdy odnajdzie ją i bez słów (tylko tak, tylko tak) rzuci się, aby całować jej nogi w pończoszkach, których już z pewnością i cerować nie warto, otrzyma przebaczenie?... Takich zdrad nie wybacza się łatwo! Podczas gdy Wadim Pietrowicz marzył tak sam na platformie, konduktor gniewnie mrucząc i poruszając brwiami wyszedł z budynku stacji i stanął koło wagonu, obojętny na sprawę pokonywania przestrzeni. Wadim Pietrowicz spytał, czy długo jeszcze trzeba będzie czekać. Konduktor nawet nie raczył wzruszyć ramionami. Zakopcona latarka, którą trzymał w ręku, chwiała się od wiatru, -oświetlając trzepoczące się poły czarnego mundurowego płaszcza. Nagle zgasło mętne okienko na dworcu, stuknęły drzwi. Do konduktora podszedł telegrafista i obaj długo patrzyli w stronę semaforu. - Gaś - powiedział szeptem telegrafista. Konduktor podniósł latarkę do wąsatej, pucołowatej twarzy, dmuchnął na kopcące światełko, obaj pośpiesznie weszli na platformę wagonu i otworzyli drzwi na drugą stronę toru. - Uciekajcie - rzekł konduktor do Roszczyna, zeskoczył ze schodków i pobiegł. Roszczyn zeskoczył za nimi. Potykał się o szyny, wpadł na stos podkładów, wydostał się wreszcie w pole, gdzie było troszkę widniej i można było rozróżnić dwie idące postacie. Dogonił je. Telegrafista mruknął: - Tu gdzieś są doły, ćma przeklęta! Piasek stąd brali, tu zawsze się chowam... Okazało się, że doły były nieco bardziej w lewo. Roszczyn stoczył się za towarzyszami w jakiś rów. Natychmiast podeszło jeszcze dwóch - maszynista i palacz - zaklęli i siedli w dole. Konduktor westchnął ciężko: - Rzucę tę służbę. Obrzydło. No, czy to jest komunikacja? - Cicho - rzekł do niego telegrafista - jadą już, diabły. Teraz ze stepu słychać było tętent koni, można było rozróżnić stuk kół. - Któż to tutaj u ciebie się awanturuje? - zapytał konduktor telegrafisty. - Dżokej śmierci czy kto? - Nie, ten w lesie Dibriwskim. To chyba Marusia się zabawia. Chociaż, widać, to też nie ona - ta zwykle z pochodniami sadzi galopem. Jakiś atamańczyk miejscowy... - Ależ nie - zachrypiał maszynista - to machnowiec Maksjuta, mać jego... Maszynista jeszcze raz westchnął: - Mam jednego Żydka w trzecim wagonie, z walizami, nie powiedziałem mu, ech... Tętent zbliżał się jak wicher przed burzą. Koła już zadudniły przy stacji po kocich łbach. Rozległy się krzyki: "Hojda, hojda"! Brzęk szyb, wystrzał, krótki jęk, uderzenie w żelazo... Konduktor zaczął chuchać w dłonie złożone w czółenko: - I koniecznie muszą tłuc szyby w wagonach, co za pijackie zabawy... Całe to zamieszanie trwało niedługo. Rozległ się przeraźliwy głos: "Na koń"! Zaskrzypiały wozy, zachrapały konie, zaturkotały koła i atamańska wataha popędziła w step. Wtedy siedzący w dołach wyleźli nie śpiesząc się, wrócili do ciemnego pociągu i rozeszli się na swoje miejsca. Telegrafista zapalił olejny kaganek i zaczął się łączyć z sąsiednią stacją, maszynista i palacz oglądali lokomotywę, czy bandyci nie zrabowali jakiej ważnej części. Roszczyn wszedł do wagonu; konduktor chrzęszcząc na peronie potłuczonym szkłem z powybijanych szyb, mruczał: - No, ma się rozumieć, kropnęli biedaka... Niechby zabrali walizy - nie, muszą duszę z człowieka wypruć. Upłynął jeszcze nieokreślony, długi czas, konduktor dał wreszcie gwizdek, lokomotywa zawyła z odrazą w pustym stepie i pociąg ruszył w stronę Hulaj-Pola. Wadim Pietrowicz z twarzą w dłoniach, oparłszy łokcie o składany stolik, w napięciu rozwiązywał zagadkę: Katia wyjechała z Rostowa zaraz nazajutrz po tym, jak łajdak Onoli zawiadomił ją o jego śmierci. Spotkanie z landszturmistą w wagonie miało miejsce po upływie dwóch dni od otrzymania tej wiadomości... Przypuśćmy, że ten Niemiaszek pocieszał ją bez żadnych dalszych zamiarów. Przypuśćmy, że wtedy bardzo potrzebowała pociechy. Ale żeby na drugi dzień po stracie ukochanego człowieka napisać tak dokładnie w cudzym notesie swój adres, imię, imię ojca, nie zapomnieć postawić znaków przestankowych - to już zagadka!... Wszakże niebo runęło na nią. Ukochany mąż poniewiera się gdzieś jak padlina... Bodaj w ciągu pierwszych kilku dni stan beznadziejnej rozpaczy odpowiadałby sytuacji. Okazuje się, że adresik dała na poste-restante. Czyli znalazła jakiś przebłysk... Zagadka!... - Obywatelu, pokażcie dokumenciki. - Konduktor siadł naprzeciw Roszczyna, postawił obok siebie zakopconą latarkę. - Przejedziemy Hulaj-Pole, wtedy śpijcie spokojnie. - Ja w Hulaj-Polu wysiadam. - Aha... No. tym bardziej... Zapytają przecież, kogo przywiozłem. - Nie mam żadnych dokumentów. - Jakże to tak? - Podarłem i wyrzuciłem. - W takim razie muszę o was zameldować... - No, więc bierz was diabli, meldujcie... - Po co diabłów wspominać w takich czasach... Oficer, co? Roszczyn, którego myśli były wyostrzone, napięte, rzucił przez zęby: - Anarchista. - Tak, rozumiem... Woziłem dużo takich z Jekatierinosławia. - Konduktor wziął latarkę i trzymając ją między nogami, długo patrzył, jak za czarnym oknem przelatywały iskry z lokomotywy. - Jesteście, to widać, człowiek inteligentny - rzekł cicho. - Nauczcie, co robić... Podczas poprzedniego przejazdu rozgadałem się też z anarchistą, poważny taki, siwy, zarośnięty. "Nam, powiada, twoje koleje żelazne niepotrzebne, my to wszystko zburzymy, żeby nawet wspomnienia o nich nie zostało. Z kolei żelaznych idzie niewolnictwo i kapitalizm. My, powiada, wszystko podzielić my równo między ludzi, człowiek winien żyć na wolności, bez władzy, jakby zwierzę"... Pięknie dziękuję!... Ja już trzydzieści lat jeżdżę, wyjeździłem sobie domeczek w Taganrogu, gdzie mieszka moja stara i jej koza, i dwie śliwy w ogrodzie - cały mój kapitał. Na co mi tam jakaś wolność? Kozę paść na wygonie? Powiedzcie, był przy starym reżymie porządek? Wyzysk, rozumie się, był, nie przeczę. Weźmy wagon pierwszej klasy - cicho, solidnie, jeden cygaro pali, drugi drzemie tak jakoś znacząco. Czuje się, że to wyzyskiwacze, ale wymyślania wprost nie było nigdy, Boże broń... Salutuje się, cichuteńko przechodzi przez wagon... W trzeciej klasie, oczywiście, chłopstwo jeden na drugim, tam się nie krępujesz... To wszystko prawda, bywało i tak... Ale masz i kurkę pieczoną, i szyneczkę, jajeczniczkę, a już chleb, dalibóg, same kołacze, nie pamiętacie? - Umilkł przyglądając się iskrom w oknie. - To panewka osiowa pali się w wagonie bagażowym. Smarów nie ma, i bez anarchistów transport się kończy... Powiedzcież mi,co teraz będzie? Pozamieniali cara na Radę, Radę na hetmana, a jego na kogo będziemy mienić? Na Machnę? Pewien dureń wziął się do kucia lemiesza, palił, palił żelazo, połowę spalił i dalej kuć topór, znowu połowę spalił, wychodzi tylko szydło, stuknął w nie - prztyk! i rozprysło się. Tak to jest... Ładu nie ma, subordynacji nie ma, gospodarza nie ma. Wy do Hulaj-Pola przyjedziecie i zobaczycie, jak żyją w "wolnym, anarchistycznym ustroju". Jedno mogę powiedzieć: wesoło mają, o takiej rozpuście nikt, odkąd żyję, nie słyszał. Cały rejon ogłoszony za "winogronowy". Ile ja tam prostytutek przywiozłem! Tak... powiem wam jak stary człowiek, wybaczcie mi, towarzyszu anarchisto: Rosja przepadła. Wielu chłopów spośród gospodarzy, którzy latem zbiegli do oddziałów atamańskich, zaczęło teraz przemyśliwać o powrocie do domu. Ładowali na wóz całe dobro, jakie według uczciwego podziału przypadło na nich po pomyślnych napadach, zmieniali różne miejscowe pieniądze na mikołajewskie, mocno przytwierdzali plandekę, przywiązywali do tylnej osi kociołek i wiali cichcem, niektórzy zaś jawnie; przyszedłszy do atamana mówili. - Pożegnamy się. Chwiodor, już ja tobie nie będę żołnierzem. - I czemuż to? - Cni mi się za domem, ani pić, ani jeść, ani spać nie mogę. Jak jeszcze będę potrzebny, skrzyknij, przyjdziemy. Zaprzęgali tęgie konie i odjeżdżali na chutory, do wsi i siół, uwolnionych od niemieckiego postoju. Zamyślił się nad tym i Aleksiej Krasilnikow. Radził się Matriony -bratowej i nawet Kati Roszczyny: czy nie za wcześnie do domu? Żeby co z tego nie wynikło. Niepostrzeżenie w siole Władimirskim zjawić się trudno, mogą jeszcze pociągnąć do odpowiedzialności za zabójstwo niemieckiego podoficera. Niemcy - naród poważny. Z drugiej strony, wróci się na zgliszcza, wypadnie budować chatę, gospodarskie budynki, robić to trzeba teraz, jesienią. Pięć młodych, silnych koni i trzy wozy gratów, tekstyliów i wszelakiego gospodarskiego dobytku przypadło na Aleksieja Krasilnikowa w taborze machnowskiej armii. Wszystko to zebrał nie tyle Aleksiej, co raczej Matriona. Nie znając strachu przychodziła na zebrania, gdzie atamani oddziału albo sam Machno dzielili zdobycz, zawsze wystrojona, ładna, zła, brała, co chciała. Niejeden chłop gotów był i wykłócić się z nią. wokoło wybuchał śmiech, gdy wyrywała mu jakąś rzecz - chustkę, futro, kupon dobrego sukna: "Jestem kobietą, mnie to potrzebniejsze, i tak przepijesz, bandyto, do mnie właśnie przyniesiesz to w nocy"... Wymieniała i skupowała, przechowując w tym celu na wozie baryłkę spirytusu. Aleksiej rozmyślał i nie decydował się, póki nie nadeszła wieść radosna, że Skoropadski, porzucony przez Niemców i własne wojsko, zrzekł się godności hetmana, do Kijowa weszli petlurowscy siczowcy i ogłoszono tam "demokratyczną republikę ukraińską". Jednocześnie z rubieży radzieckiej ruszyła ukraińska Armia Czerwona. To już dawało całkowitą pewność. Aleksiej bez rozgłosu, nocą przypędził ze stepu konie, zbudził Matrionę i Katię i kazał przygotować śniadanie, póki będzie zaprzęgał; posilili się solidnie przed długą drogą i jeszcze do dnia, we mgle, ruszyli na przełaj do domu, do sioła Władimirskiego. Trudno było poznać w Kati Roszczynie jadącej na wozie, w kożuszku. w chłopskich butach, z policzkami ogorzałymi od wiatru, jak brzoskwinia, dawną wiotką osóbkę, gotową przy najmniejszym podmuchu życia podkulić łapki niby boża krówka. Leżąc prawie na sianie, popędzała konie, żeby nie pozostawać w tyle za przednią trójką, którą powoził Aleksiej puszczając niekiedy kłusem znudzone gniadosze. Tylny wóz prowadziła Matriona nie dowierzając nikomu - ani pieszemu, ani konnemu. Step był pusty. Tu i ówdzie w zapadlinach bielał śnieg naniesiony grudniowym wiatrem z kredowych płaskowzgórzy. Tu i ówdzie spoza widnokręgu wznosiły się rdzawe piramidy kopalnianych hałd. W kraju opuszczonym przez okupantów jeszcze nie zaczęło się życie. Wielu z kopalni i fabryk poszło do czerwonych oddziałów i wojowało teraz pod Carycynem. Wielu uciekło na północ, gdzie przy radzieckich rubieżach formowały się oddziały ukraińskiej Armii Czerwonej. Drogi zarosły, na porzuconych niwach rósł burzan, w którym gdzieniegdzie żółciły się końskie żebra. W tych okolicach rzadko trafiała się zagroda. Matriona powtarzała szwagrowi: - Trzymaj się jak najdalej od ludzi, dobrego po nich się nie spodziewaj. Aleksiej tylko kpił sobie z niej: - Uch, gadzina... A co to był za motylek - miodowy... Drapieżnicą się stałaś, droga moja Matriono... Katia miała aż nadto czasu na rozmyślania. Trzęsła się na wozie, gryzła słomkę. Doskonale rozumiała, że wiozą ją do sioła Władimirskiego jako zdobycz, dla Aleksieja Iwanowicza może najcenniejszą ze wszystkiego, co miał na trzech wozach, czymże innym była jak nie branką ze zburzonego świata? Aleksiej Iwanowicz postawi na swoim popielisku piękny dom, odgrodzi go od ludzi pięknym płotem, schowa w lochu wszystkie swoje skarby i powie twardo: "Jekatierino Dmitrijewno, teraz jedno pozostało -ostatnie słowo należy do was"... Całe życie wydawało jej się spalonym przez wojnę miastem - kupa popiołu i osmolone kominy. Ukochani pomarli, drodzy przepadli bez wieści. Niedawno Matriona dostała z Samary od męża Siemiona list, w którym zawiadomił ją między innymi, że wstępował według wskazanego adresu na byłą ulicę Dworiańską - żadnego doktora Buławina tam nie ma, nikt nie wie, gdzie się z córką podziali. Kati pozostało tylko dwoje ludzi, którzy litowali się nad nią i lubili ją jak przybłąkanego kodaka - Aleksiej i Matriona. Czyż mogła im czegokolwiek odmówić? Ona, która przeżyła takie lata, przewlekłe i wypełnione jak stulecie, dawno powinna by stać się starą kobietą z zagasłymi od łez oczami. Ale zimny wiatr rumienił jej tylko policzki i pod baranim kożuszkiem było jej ciepło jak za najwcześniejszej młodości. Owo poczucie nie więdnącej świeżości martwiło ją nawet, czyżby miała starą duszę? Czy też i z tym było inaczej? Matriona nieraz napomykała Kati, że "Bóg już związał ją z nimi i tylko Bóg rozwiąże". Aleksiej ani razu nie zmuszał jej do takich rozmów. Ale było kilka wypadków, kiedy mocno ryzykował wybawiając Katię z opresji: postępował jak mężczyzna ujmujący się za kobietą, której strzeże dla siebie. Katia nie mogłaby mu odmówić, nie znalazłaby słów usprawiedliwiających niewdzięczność. Ale chciała, żeby się to odwlekało możliwie jak najdłużej. Aleksiej Iwanowicz był pociągający, ze swą pospolitą, prostoduszną twarzą, zawsze jakby oświetloną słońcem; niewzruszony i silny, z nie zginającym się grzbietem i szeroką piersią, z szopą gęstych włosów; śmiały i rozważny w chwilach niebezpieczeństwa, dobrotliwie drwiący i łagodny w obejściu z Katią. Ale na myśl o tym, że przyjdzie dzień, kiedy trzeba będzie zgodzić się na zbliżenie, Katia zamykała oczy i całe jej ciało kurczyło się w sobie, jak gdyby pragnęła zakopać się w siano na wozie. Pewnego dnia w porze obiadowej skręcili z drogi ku rzeczce, rozlanej w tym miejscu w niewielką łachę z resztkami pali ze zburzonego młyna i ścielącym się po ziemi szuwarem. Matriona poszła po drwa na ognisko, Katia - do rzeczki, umyć kociołek. Po pewnym czasie przyszedł tam Aleksiej. Rzucił na trawę czapkę i rękawice, siadł nad wodą koło Kati, obmył twarz i wytarł połą kożucha. - Ręce wam zziębną... Katia postawiła na trawie kociołek, wstała z klęczek; ręce jej zdrętwiały aż do bólu, strząsnęła z nich krople wody również zaczęła wycierać o baranicę. - Pewnie całowali wam ręce w dawnych czasach - powiedział z natężeniem, wrogo, wyczekująco... Spojrzała nań jasnym wzrokiem, jakby pytając, co mu się stało. Katia nigdy nie znała siły swej urody, naiwnie uważała siebie za przystojną, czasem bardzo przystojną, lubiła podobać się jak ptaszek wstrząsający piórkami, gdy w siwej rosie zaczyna odbijać się różowawe słońce wstające między pniami. Ale to, co było w niej piękne, co jak teraz kazało Aleksiejowi Iwanowiczowi odwrócić rozpalone suchym blaskiem oczy -. z tego nie zdawała sobie sprawy. - Mówię: ręce sobie wysmarujcie, mam na wozie olej słonecznikowy we flaszce, popęka wam skóra... Na jego świeżych wargach pod szorstkimi, kędzierzawymi wąsikami pozostał ten sam drwiący uśmieszek. Katia westchnęła z ulgą, chociaż nie zrozumiała dokładnie, jak blisko tym razem było to, czego za nic nie chciała. Będąc pod wpływem drzemki w sianie na kołyszącym się wozie czy też pod wpływem spokoju, jaki zapanował w stepie, Aleksiej, skoro tylko Matriona poszła po opał, zaczął uporczywie patrzeć na siedzącą nad wodą Katię. Poszedł tam jak wyrostek, który usłyszał nagle stuk kijanki, na mostku, gdzie jakaś tam Prośka, podkasawszy kieckę i ponętnie błyskając łydkami, płucze bieliznę - on zaś chyłkiem przedziera się ku niej przez łopuchy i pokrzywy, chciwie wciągając nozdrzami wszystkie zapachy, które nieoczekiwanie stały się oszołamiające. Ale tutaj Aleksiej nie żeby zląkł się, nastraszyć go było niełatwo; Katia spojrzeniem spokojnych, prześlicznych oczu powiedziała: To niedobrze, tak się nie godzi. Panował nad sobą nie w takich błahostkach, jednakże ręce mu drżały, jak gdyby spróbował podźwignąć młyński kamień. Podniósł z trawy kociołek: - Cóż, chodźmy gotować kaszę. Poszli do wozów. - Jekatierino Dmitrijewno, wyście dwa razy wychodzili za mąż, dlaczego dzieci nie macie? - Tak się złożyło, Aleksieju Iwanowiczu... Pierwszy mąż nie wyrażał chęci, a ja byłam głupia. - Nieboszczyk Wadim Pietrowicz też nie chciał? Katia ściągnęła brwi, odwróciła się, nie odpowiadała. - Dawno chcę zapytać... Praktykę macie dużą... Jak u was te słodkie sprawy się zaczynały? Cóż, mężowie, narzeczeni po rączkach was całowali? Rozmowy dokoła tego, tędy i owędy? Tak, co? Jak to się u panów robiło? Podeszli do wozów. Aleksiej z całej siły cisnął na ziemię uprząż leżącą na sianie, wziął spod niej duhę i podparłszy nią hołoblę, zaczął do jej końca przywiązywać kociołek. - Wyście z pańskiego piętra przyszli, a ja - z chłopskiego pieca. No i ot, spotkaliśmy się na wąskiej ścieżce. Wy powrotu nie macie, amen. Czegośmy jeszcze nie przekopali, rychło do końca przekopiemy... Iść nie macie gdzie okrom nowego gospodarza... - Aleksieju Iwanowiczu, czym ja was obraziłam? - A niczym. Ja was chcę obrazić, ale słów mi brak. Chłop. Dureń. Och, co za dureń ze mnie, mać twoja... Widzę, widzę, wy tylko na to czekacie, żeby wziąć nogi za pas. Za granicę, w sam raz miejsce dla was... - Jak wam nie wstyd, Aleksieju Iwanowiczu, czyż ja co zrobiłam, żeby tak mnie oskarżać... Zawdzięczam wam życie i nigdy tego nie zapomnę. - Zapomnicie. Widzieliście, jak Matriona boi się ludzi? Ja też ludziom nie wierzę. Od czternastego roku we krwi się kąpię. Człowiek teraz stał się zwierzem. Może być, że był nim wcześniej, ale myśmy tego nie wiedzieli. Każdy spod każdego - na to tylko czeka - dno rad by wybić... I ja - zwierz, i czyż nie widzicie, och, wy, ptaszku modroskrzydły... A ja chcę, żeby moje dzieci w murowanym domu mieszkały, po francusku mówiły jeszcze lepiej od was - pardon i merci... Nadeszła Matriona z naręczem chrustu i drzazg, rzuciła je pod kociołek wiszący na końcu hołobli i badawczo spojrzała na Aleksieja i Katię. - Niepotrzebnie jej, Aleksieju, przymawiasz - rzekła cicho. - Konie poiłeś? Aleksiej odwrócił się i poszedł do koni. Matriona zaczęła układać drzazgi pod kociołkiem: - Kocha ciebie. Ile już mu dziewek raiłam - nie chce. Nie wiem już, jak to u was pójdzie, trudno wam obojgu... Matriona czekała, że Katia coś powie. Ale Katia bez słowa wyjęła krupy, słoninę, rozesłała na ziemi plandekę, zaczęła krajać chleb. - Cóż ty milczysz? Katia krając pajdy chleba coraz niżej spuszczała głowę, po policzkach ciekły jej łzy. Urodzajne stepy ziemi jekatierinosławskiej, zniżające się ku Morzu Czarnemu i Azowskiemu, były nowym krajem. Były to te same Dzikie Pola, którymi ongiś pędzili na kosmatych konikach, po ramiona w trawie, Scytowie, mali, tłuści i długowłosi. Tędy przekradali się pod eskortą greccy kupcy - z Olwiopolu do Tanaisu, sunęli ze stadami rogatego bydła Goci. koczujący na ogromnych wozach, między dwoma morzami. Od północnych granic Chin wdzierały się tutaj jak chmury szarańczy wielojęzyczne zastępy Hunów, wywołując taką grozę, że stepy pustoszały na wiele stuleci. Tu Chazarowie rozbijali pasiaste aramejskie namioty, idąc z Derbentu na podbój naddnieprzańskiej Rusi; koczowali w tych stepach, z niezliczonymi tabunami koni i wielbłądów. Połowcy w chorezmeńskich jedwabnych chałatach, dochodząc do stepowego Wału Swiatosława*; tratowały również te ziemie lekkokonne hordy Tatarów zbierając siły do najazdów na Moskwę. Fale ludzkie przeszły tędy pozostawiając jedynie kurhany ze wzniesionymi na nich gdzieniegdzie kamiennymi bałwanami o płaskich twarzach i małych, złożonych na brzuchu rączkach. Jekatierinosławskie stepy zaczęły się zaludniać rolnikami - Ukraińcami i Rosjanami, kozackimi przybyszami znad Donu i Kubania, niemieckimi kolonistami. Nowe były te ogromne wsie i niezliczone chutory, bez pradziadowskich obyczajów, bez starodawnych pieśni, pozbawione wspaniałych sadów i stawów. Był to kraj pszenicy i średniozamożnych obywateli ziemskich, dobrze poinformowanych o za granicznych cenach zboża. Nowe było i Hulaj-Pole, nudna mieścina, rozciągnięta wzdłuż zabagnionej i wysychającej miejscami rzeczki Hajczury. Od stacji do Hulaj-Pola odległość wynosiła siedem wiorst stepem. Roszczyn wyszukał sobie "faeton", który go dowiózł do dużego bazaru, rozrzuconego na wygonie. Nie zwlekając Wadim Pietrowicz zaczął targować się o pieczoną kurę z bezczelną babą, rozpartą na wozie śród wsiowego dostatku, przywiezionego na sprzedaż. Niewzwyczajona do handlu baba gorączkowała się, podtykała pod sam nos kupującemu swój towar, to znów wyrywała z rąk, obrzucając go przy tym wymysłami, jazgocząc, a jednocześnie kręcąc się i oglądając za siebie, żeby jej czego nie ściągnęli z wozu. Za pieczoną kurę zaśpiewała aż pięć karbowańców, po chwili jednak już nie chciała oddać jej za pieniądze, tylko za szpulkę nici. - Weźże ode mnie pieniądze, głupia - przedkładał jej Roszczyn - nici kupisz, patrz, chodzą i sprzedają nici. - Nie mam czasu oddalać się od wozu. Schowajcie pieniądze, odejdźcie od towaru. Wówczas przecisnął się do wojskowego z ogromną czupryną, obwieszonego bronią, który włócząc się po bazarze potrząsał na dłoni dwiema szpulkami nici. Mętnie popatrzywszy na Roszczyna poruszył spuchniętymi wargami: - Ni. Na spirytus zamieniam. Tak więc nie udało się Roszczynowi kupić kury. Na targu odbywał się przeważnie handel wymienny, istne barbarzyństwo, gdzie miarą wartości była wyłącznie potrzeba: za dwie igły dawano prosiaka i jeszcze coś na dokładkę, a za sukienne spodnie bez łat sprzedawca po prostu zdzierał skórę z nabywcy. Setki ludzi targowały się, krzyczały, wymyślały sobie, kołując wśród mnóstwa wozów. Tutaj również - na stołku lub po prostu na kole - lokowali się fryzjerzy z przenośnym inwentarzem. Migawkowi fotografowie z pudełkiem-laboratorium na trójnogu po pięciu minutach podawali klientowi wilgotną fotografię. Ślepi skrzypkowie zbierali w kółko słuchaczy i nie gardzili przy tym okazją sięgnięcia do kieszeni zagapionego durnia... Wszyscy ci ludzie gotowi byli w jednej chwili zwinąć cały kram, rozbiec się i pochować, jeśli się zaczynała strzelanina na serio, bez której w Hulaj-Polu nie mijał ani jeden dzień targowy. Przeciskając się między wozami Wadim Pietrowicz wszedł w próżnujący tłum koło karuzeli; na drewnianych koniach o nieprawdopodobnie wygiętych szyjach i wzniesionych nogach kręcili się, siedząc z całą powagą, wąsaci jeźdźcy w huzarskich kurtkach, marynarskich bluzach, kawaleryjskich kożuszkach, obwieszeni granatami oraz wszelką inną białą i palną bronią "Szybciej, szybciej"! - powtarzał któryś z nich groźnym basem. Dwaj oberwańcy z całych sił kręcili karuzelą. Dwóch harmonistów grało "Jabłoczko", wściekle rozdymając miechy, jakby zagarniając w nie cały rozmach i chwackość machnowskiego junactwa. - Dosyć, złaź! -krzyczeli czekający na swoją kolejkę. - Szybciej! - ryczeli wirujący na koniach. Już z kogoś tam zlatywała papacha, ktoś tam z zapamiętaniem wyjmował z pochwy szablę i wymachiwał nią, rąbiąc urojonego wroga. Wówczas stojący dokoła rzucali się i w locie ściągali jeźdźców. Zaczynała się wrzawa, zamęt, przy wtórze przenikliwego gwizdu młóciły pięści. I znowu kręciła się karuzela, nowi jeźdźcy brali się pod boki. siedząc na koniach o rozdętych, czerwonych nozdrzach. Wadim Pietrowicz odszedł nie widząc nikogo rozsądnego, do kogo by można było przemówić. Na straganie kupił kawałek pieroga z twarogiem i żując go poszedł szeroką, wybrukowaną ulicą. Należało zapewnić sobie nocleg. Pieniędzy zostało mu niewiele, a biorąc pod uwagę sumę zapłaconą za pieróg - nie starczy mu ich nawet na tydzień. Z roztargnieniem spoglądał na dwupiętrowe domy z cegły, w kupieckim stylu, na sklepy hurtowe, sklepiki, jaskrawo malowane szyldy, żuł i myślał także z roztargnieniem; po skoku w dziką swobodę nie przejmował się zbytnio życiowymi drobiazgami. Naprzeciw niego jechał człowiek na rowerze z obluzowanym przednim kołem. Za nim konno - dwóch wojskowych w czerkieskach i zsuniętych na tył głowy barankowych czapkach. Ten na rowerze, mały i chudy, ubrany był w szare spodnie i kurtkę gimnazjalną, spod otoku granatowej, z białym kantem, uczniowskiej czapki włosy zwisały mu prawie do ramion. Gdy się zrównali, Wadim Pietrowicz zdumiał się ujrzawszy jego zapijaczoną twarz bez brwi. Ukłuł Roszczyna przenikliwym spojrzeniem, koło chybnęło się, z trudem utrzymał równowagę, straszliwie zmarszczył żółtą, jakby spieczoną twarz i przejechał. W chwilę potem jeden z jeźdźców zawrócił konia, podjechał krótkim galopem, przechylił się z siodła i wpatrzył w Roszczyna rozbieganymi źrenicami. - O co idzie? - zapytał Roszczyn. - Ty co za jeden? Skąd? - Co ja za jeden? - Roszczyn odwrócił się od mocnej woni cebuli i siwuchy. Ja wolny człowiek. Jadę z Jekatierinosławia. - Z Jekatierinosławia? - z groźbą spytał jeździec. - A po co tutaj? - A po to jestem tutaj, że szukam żony. - Żony szukasz? A dlaczego epolety odprułeś? Drżąc z pasji Roszczyn odpowiedział w miarę możności spokojnie: - Chciałem odpruć epolety i odprułem. Może miałem się ciebie pytać? - Śmiało odpowiadasz. - A ty mnie nie strasz, ja nie ze strachliwych. Jeździec świdrował źrenicami twarz Roszczyna szukając w niej odpowiedzi. Nagle wyprostował się, jego wąska, wykrzywiona asymetrią twarz bezczelnie się uśmiechnęła, uderzył konia ostrogami i popędził do rowerzysty. Roszczyn poszedł dalej, potykając się ze wzburzenia. Ale tamci trzej zaraz go dopędzili. Rowerzysta w czapce uczniowskiej krzyknął wysokim, świdrującym w uszach głosem: - Nam nie chce mówić, to Lowce powie... Jeźdźcy zarżeli śmiechem i z obu stron przycisnęli końmi Roszczyna. Rowerzysta pojechał przodem, z pijackim wysiłkiem kręcąc pedałami. "Idź, idź" powtarzali jeźdźcy zmuszając Roszczyna prawie do biegu pomiędzy końmi. Wyrywać się, protestować nie było sensu. Zatrzymali się na tej samej ulicy, przy murowanym domu z zadeptanym ogródkiem. Okna były zasmarowane kredą, nad drzwiami wisiała czarna chorągiew, a pod nią napis na dykcie: "Wydział Kultury i Oświaty Ludowo-Rewolucyjnej Armii batki Machny". Roszczyn był tak zły, że nie pamiętał, jak wepchnęli go do domu, przeprowadzili ciemnymi zakamarkami do zaplutego, zaśmieconego pokoju o kwaśnej woni, zapierającej oddech. Wszedł tam też zaraz, kołysząc się nieco, tłusty, lśniący na twarzy, uśmiechnięty człowiek w krótkim lejbiku, jakie na prowincji nosiły operetkowe znakomitości i kupleciści. - Ano? - zapytał i siadł przy chwiejnym stoliku zmiatając z niego niedopałki. - Batko kazał spytać, czy to gad, czy nie - powiedział mu krzywolicy, który towarzyszył Roszczynowi. - Ano, wyjdź, towarzyszu Karietnik (a kiedy ten wyszedł), ano, siądź. - Proszę posłuchać - powiedział wzburzony Roszczyn do uśmiechającego się człowieka w lejbiku - rozumiem, że wpadłem do kontrwywiadu. Wyjaśnię, kin jestem, dlaczego znalazłem się tutaj, nie mam nic do ukrywania... Przyszedłem po to, żeby... - Ano. popatrz na mnie - nie słuchając go rzekł człowiek w lejbiku -jestem Lowa Zadów, mnie łgać nie trzeba, sam będę ciebie pytał, ty będziesz odpowiadać... Imię Lowki Zadowa znane było na południu nie mniej od imienia batki Machny. Lowka był katem, człowiekiem tak zadziwiająco okrutnym, że podobno Machno nieraz chciał go ciąć szablą, ale oszczędzał go - za wierność. Słyszał o nim i Roszczyn. Po raz pierwszy zimno mu się zrobiło. Stał przed stołem. Lowka Zadów siedział, wspaniale kędzierzawy, rumiany, rozkoszując się władzą nad człowiekiem, przerażeniem, jakie w nim budził. - Ano, pogadamy. Denikinowski oficer? - Tak. Były... - Były? Aj, aj, aj!... Skąd jedziesz? - Z Jekatierinosławia do Hulaj-Pola, mówię wam przecież... - Aj, aj, aj... Po co ty mówisz Lowie, że jedziesz z Jekatierinosławia, kiedy przyjechałeś z Rostowa... - Nie, przyjechałem z Jekatierinosławia. Roszczyn z pośpiechem zaczął szukać biletu, na chwilę znów mróz go przejął - a jeżeli wyrzucił? Bilet znalazł się jednak w kieszeni frencza, razem z pogniecioną i wyblakłą fotografią Kati. Podał Lowce bilet. Ten długo obracał go i przyglądał mu się pod światło. Bądź co bądź, bilet był w porządku, to nieco zaskoczyło Lowkę, w którym już widocznie dojrzało przeświadczenie o winie i jej konsekwencjach aż do wyroku włącznie. Bilet zmienił cały obraz. Lowka przestał szczerzyć zęby, grube wargi zadrgały mu obrzydliwie: - A dlaczego, wioząc do sztabu Denikina meldunek, wysiadasz w Hulaj-Polu? - Nie wiozę meldunku. Już od dwóch miesięcy nie jestem w armii. Już nie służę. Podarłem legitymację wojskową. Tutaj przyjechałem jako wolny człowiek... Lowka nie spuszczał z niego czarnych oczu. Pod tym spojrzeniem, w którym nie było nic świadomego i ludzkiego, Roszczyn wytężał wszystkie siły, żeby pokonać zdenerwowanie, dawać przemyślane odpowiedzi, i zaczął opowiadać (w sposób uproszczony, dostępnie) o przyczynach, które zmusiły go do dezercji. - Jeżeli ty, ścierwo - przerwał mu cichym głosem Lowka - będziesz mi jeszcze łgał, ja z tobą zrobię to, czego Sodoma nie zrobiła z Gomorą... Szybkim, złodziejskim ruchem zabrał Roszczynowi fotografię Kati. Uśmiechając się jak znawca kobiet, przyglądał się jej i pstryknąwszy po niej paznokciem: - A to co za suczka? - Moja żona. Dla niej przyjechałem. Oddajcie mi fotografię. - Położę ją na twoim krwawym trupie. - Lowka przykrył zdjęcie grubą, nalaną tłuszczem ręką. - Ano, dawaj treść meldunku. - Nic ci więcej nie powiem! - krzyknął Roszczyn. - Mnie powiesz. U mnie gadają. - Lowka uniósł się lekko i jak kot łapą uderzył Wadima Pietrowicza w twarz. Cios wypadł niefortunnie - w skroń. Roszczyn upadł bez zmysłów. Wrogom Republiki Radzieckiej wydawało się, że w jakimś bardzo krótkim czasie padnie ona pod ich ciosami. Ale Republika całą moc rozumu, nauki, wszystkie duchowe i materialne siły narodu organizowała po to, żeby samej przejść do natarcia. Plan wojenny bolszewików polegał na tym, żeby podporządkowując wszystko zadaniom obrony, ani na jedną godzinę nie słabnąć w przeprowadzaniu głębokich przemian społecznych, nieustraszenie wcielając w życie te zasady, których realizacja leżała poza granicami dnia dzisiejszego. A więc: stworzyć trzymilionową Armię Czerwoną, zasłonić się obroną od północy, prowadzić natarcie na Syberię i południowy Ural i skierować główny wysiłek operacji zaczepnych przeciw krasnowowskiemu kozactwu nad Donem i Denikinowi na północnym Kaukazie. Rosyjska Republika Radziecka, ściśnięta ze wszystkich stron przez białe armie, stworzyła front o odległości ponad piętnaście tysięcy kilometrów; ponadto w ostatnich czasach utworzył się skomplikowany i pogmatwany front Ukrainy. Ze szczególną siłą rozpalała się wojna domowa na bogatej Ukrainie. Ludność jej w owym czasie była silnie rozwarstwiona przez niedawną okupację, władzę hetmańską i mściwość restytuowanych obywateli ziemskich. Robotniczy i górniczy Donbas, małorolni włościanie i fornale skłaniali się ku władzy radzieckiej; bogaci włościanie i burżuazja, obawiając się komitetów rewolucyjnych, komitetów wykonawczych, komisarzy i rozdziału kontyngentów zbożowych, ciążyli ku samodzielnemu dyrektoriatowi ijego głowie, batce Petlurze. Popierała go również i ta część inteligencji, dla której cała ogromna sprawa rewolucji radzieckiej sprowadzała się do repliki: "Precz, przeklęci Moskale"! , a stara romantyka szarawarów szerokich jak Morze Czarne, osełedców, kozackich żupanów i krzywych szabel zasłaniała ciemne historyczne dane o krwawych ofiarach narodu ukraińskiego, który trzy wieki walczył o swą niepodległość. Petlura usunął hetmana, zasiadł z dyrektoriatem w Kijowie, proklamował samodzielną republikę i rozpoczął beznadziejną walkę z rewolucją proletariacką. Miał kilka dywizji z hetmańskich siczowców, którzy przeszli na jego stronę, z nieugiętych, zdyscyplinowanych Galicjan, wierzących w realizację odwiecznego marzenia o połączeniu ich z wielką Ukrainą, i z wszelakiej zbieraniny straceńców żyjących wojenną grabieżą. Ale nie był na tyle mądry ani przebiegły, żeby zaproponować ukraińskiemu włościaństwu coś konkretnego poza szumnymi uniwersałami. Rezerw nie posiadał. W grudniu na Połtawszczyźnie w miasteczku Sudży zorganizował się podziemny radziecki rząd Ukrainy. Przewodniczący carycyńskiej rady wojennej posłał do Sudży dowódcę Dziesiątej Armii, Woroszyłowa, z poleceniem wejścia do rządu. W Sudży została zorganizowana Rewolucyjna Rada Wojenna. Zanim to się stało, regularna ukraińska Armia Czerwona, formująca się, na długo przed tymi wydarzeniami pod Kurskiem, przeważnie ze zbiegłych przed sądem i kaźnią chłopów ukraińskich i licząca dwie dywizje, rozpoczęła natarcie na zachód, w kierunku Kijowa, i na południe - na Charków i Jekatierinosław. Ponieważ siły dwóch dywizji były wyraźnie niedostateczne, liczono na pomoc oddziałów partyzanckich. Najsilniejszym z nich była armia batki Machny. Machno hulał. W zdobytym po napadzie na Bierdiańsk mundurze gimnazjalnym kołował na rowerze na pokaz całemu miastu, razem ze swym adiutantem Karietnikiem, śpiewał pieśni przy harmonii, wałęsając się po ulicy, lub zjawiał się na bazarze, blady i zły, szukając zwady. Wszyscy jednak chowali się przed nim wiedząc, jak łatwo z kieszeni jego spodni wyskakuje rewolwer. Tędzy machnowcy, nie bojący się ani Boga, ani diabła, ujrzawszy go koło karuzeli złazili z drewnianych koni i zmiatali co tchu. Batko musiał sam z Karietnikiem kręcić się do zawrotu głowy. W całym Hulaj-Polu mówiono, że batko w ostatnich czasach zaczął dużo pić i czy aby nie przepije armii. Ale mało kto domyślał się, że zwodzi on wszystkich. Był chytry, skryty, żywotny jak dzikie, ostrzeliwane zwierzę. Machno grał na zwłokę. W najbliższych dniach musiał powziąć wielką decyzję. W Jekatierinosławszczyźnie nie było już ani Niemców, ani hetmana z siczowcami, z którymi się bił. Ziemianie się rozbiegli. Małe miasta były rozgrabione. Z trzech stron nadciągali, cisnąc go, nowi wrogowie: z Krymu i Kubania ochotnicy, z północy bolszewicy, od Dniepru - petlurowcy, którzy dopiero co zajęli Jekatierinosław. Kto z nich niebezpieczniejszy? W którą stronę obrócić taczanki z cekaemami? Decydować należało niezwłocznie. Armia przerzedzała się, zaczynało się wahanie. Żołnierze rekrutujący się z chłopków-chleborobów mówili: "Chwała Bogu, na Ukrainę idą bolszewicy, teraz można do domu, a komu mało wojaczki - wal na czoło czerwoną gwiazdę". Jądro armii - Czarna Sotnia imienia Kropotkina, rębacze odwykli od wszelkiej roboty w dni rozpasanej kawaleryjskiej wolności krzyczeli: - A zechce batko sprzedać nas bolszewikom - zarąbiemy go przed frontem, i tyle. Ot, już Petlura zajął Jekatierinosław, a my czekamy i czekamy. Wyjedliśmy wszystko do czysta, bosi jesteśmy i goli, niedługo przyjdzie nam w stepie z wilkami wyć... Bractwo, na Jekatierinosław! Marynarz Czugaj, delegat naczelnego dowództwa ukraińskiej Armii Czerwonej, siedział trzeci dzień w Hulaj-Polu i niewzruszenie czekał, kiedy Machno wytrzeźwieje o tyle, żeby móc z nim rozmawiać. W tym samym czasie przyjechał z Charkowa najsłynniejszy filozof, członek sekretariatu anarchistycznej konfederacji "Alarm", żeby rozmówić się z batką. Członkowie machnowskiej rady wojskowo-politycznej - miejscowi anarchiści, czatowali na batkę i zazdrośnie uprzedzali go, żeby nikogo nie słuchał i pozostał przy zasadzie "największej wolności indywidualnej". Machno rozumiał, że jeśli teraz nie podejmie stanowczej, pożądanej dla armii decyzji, w łeb weźmie jego dzieło i sława. Mógł wybrać jedno z dwóch: pokłonić się bolszewikom, robić, co każe ich naczelny wódz, i czekać, aż w końcu go rozstrzelają za samowolę. Albo zamordować delegata Czugaja i wywołać na Ukrainie chłopskie powstanie przeciw wszelkiej władzy. Ale czy to właściwa pora? Żeby się nie przeliczyć... Wahania jego były tak dalece tajne, że niebezpiecznie było wyjawić je nawet oddanym psom, Lowce i Karietnikowi. Ciasno mu było od natłoku tych myśli. Armia czekała. Delegat Czugaj i starowina, światowej sławy anarchista z Charkowa, czekali. Machno pił spirytus nie tracąc przytomności, umyślnie błaznował i awanturował się, oko jego było przenikliwe, ucho czujne, wszystko wiedział, wszystko widział. Wrzała w nim złość. Po wydaniu rozkazu aresztowania i odprowadzenia do Lowki nieznanego człowieka w oficerskim płaszczu, który twierdził, że jest z Jekatierinosławia, Machno niebawem zjawił się sam w Wydziale Kultury i Oświaty i przyszedł z rowerem do izby badań. Lowka Zadów po niefortunnym uderzeniu Roszczyna siedział przy stole z pięścią na pięści i brodą na nich opartą. Machno popatrzył na Roszczyna poniewierającego się na podłodze postawił rower: - Coś ty z nim zrobił? - Ano, pogłaskałem - odparł Lowka. - Dureń... Zabiłeś? - Nie jestem przecież chirurg, skąd mogę wiedzieć... - Badałeś? (Lowka wzruszył ramionami). On z Jekatierinosławia? Co mówił? Wywiadowca Denikina? Machno patrzył na Lowkę tak uporczywie, że tamtemu omdlałe oczy uciekły pod powieki. - Powinien mieć informacje. Gdzie one? Ze śmiercią igrasz... - Przecież ja nie zdążyłem, dopiero zacząłem, Nestorze Iwanowiczu... Czort jego wie, takie jakieś miękkie ścierwo... Roszczyn w tym czasie jęknął i podgiął kolana. Lowka ucieszył się: - No, jednak dycha. Machno znowu wziął rower, ale zobaczył na stole fotografię Kati Pochwycił ją, wpatrzył się: - Jemu wziąłeś? Kto? Żona? Nestor Iwanowicz miał dobrą pamięć, jak zwykle ludzie o silnej woli. skupieni, nieufni, o ogromnym życiowym doświadczeniu. Natychmiast przypomniał sobie pierwsze zjawienie się Kati (kiedy to kazał jej robić sobie manicure) i wstawiennictwo Aleksieja Krasilnikowa, i wszystkie informacje, jakich mu udzielono o tej pięknej kobiecie. Wsunął fotografię do kieszeni, prowadząc rower zatrzymał się - twarz Roszczyna wracała do życia, usta się rozchyliły. - Przyprowadzisz go do mnie, sam go wybadam... Jedna decyzja utkwiła mocno w umyśle Nestora Iwanowicza w tym okresie hulanek: konieczność poprowadzenia armii na Jekatierinosław, wzięcie go szturmem i zatknięcie flagi anarchii nad radą miejską. Taka zdobycz wywoła w armii zapał i scementuje ją. Jekatierinosław jest bogaty, na całą gubernię starczy w nim tekstyliów i wszelkich rupieci. Po siołach i wsiach będzie można wyrzucać z wagonów i taczanek sztuki sukna; perkalu, wysypywać łopatami cukier, rzucać dziewkom wstążki, pończochy i buciki: "Macie oto, chłopkowie-chleboroby, podarki od batki Machny! Macie oto wolny ustrój bez władzy, bez obywateli i burżujów, bez| rad i czerezwyczajek"... Teraz, spojrzawszy na fotografię Kati, nagle powziął tę decyzję - wyskoczyła jak kukiełka ze skrzynki. Niczym jednak nie okazał, że wszystko w nim zatańczyło z tryumfu... Siadł na rower i pojechał ulicą do długiego domu o dużych oknach i obnażonych topolach przed nim. Była to szkoła, gdzie mieścił się sztab. Adiutanci i on sam mieszkali w jednym pokoju. Po godzinie przyprowadzono doń Roszczyna. Przed nim szedł Lowka, za nim machnowiec w cybetowej czapce z popiego kołnierza, z czarną wstęgą przez ramię, szturchając Roszczyna lufą rewolweru w plecy. Machno siedział na kanapce krytej kretonem, zdartym do samych sprężyn. - A to co? - krzyknął wysokim głosem. - W strażników, w carskich żandarmów się bawicie? Schować broń! Wyjdź! - poruszył w górę i w dół żółtą, przepitą twarzą w stronę machnowca. (Ten natychmiast, tupiąc buciorami, wyskoczył za drzwi). Machno podniósł się z kanapki, ścisnął suchą piąstkę i uderzył Lowkę w twarz, w wargi, w nos. - Kat! Kat! - zapiszczał. - Alkoholik! Syfilityk! Brukasz ideę! Brukasz mnie! Lowka Zbyt dobrze znał batkę, nie czekając na dalsze rozpętanie się jego gniewu, wciągnął głowę w tłuste ramiona, zasłaniając ją rękami od ciosów, wycofał się za drzwi i zamknął je za sobą. Machno zdjął czapkę - czoło miał mokre. Znowu usiadł na kanapce. Brak mu było różańca, żeby upodobnić się całkiem do mnicha-fanatyka. - Proszę usiąść - skinął długą ręką, wskazując Roszczynowi krzesło. -Jeżeli was nawet trzeba będzie rozstrzelać, wszystko jedno - hańba to, hańba obrażać ludzką godność. Weźcie papierosa, zapalcie. Jesteście z wywiadu? - Nie - głucho odpowiedział Roszczyn, uśmiechnął się powściągliwie i wziął papierosa. - Oficer-ochotnik? - Zdezerterowałem. Skończyłem z tym. Wy przecież i tak mi nie wierzycie, po co będę opowiadał... - Przede mną się nie kłamie - rzekł Machno tym samym wysokim, szczególnym głosem, który trudno byłoby zapisać znakami nutowymi. Roszczynowi wydał się podobny do klekotu. - Przede mną się nie kłamie - powtórzył i oczy jego, suche i nie mrugające, wyrażały taką siłę woli, że trudno było w nie patrzeć. Łzy stawały w oczach temu, kto chciał wytrzymać ten wzrok. Roszczyn jednakże wytrzymał. Po niedawnym przejściu łupało mu w głowie, pokonując ten ból zebrał się cały w sobie do ostatniego starcia. - Jeżeli wam potrzebne są wiadomości o Armii Ochotniczej - proszę pytać. Ale moje informacje są przedawnione. Wyjechałem na urlop dwa miesiące temu. Tej wiosny zrobiłem fałszywy krok, mogę zapłacić za to życiem... Zamierzacie mnie rozstrzelać... Tak czy inaczej, nie teraz, to później - nie uniknę kuli za moją omyłkę... W oczach Machny pojawiła się i zniknęła iskierka śmiechu... "Nie wierzy"... Wadim Pietrowicz głęboko zaciągnął się papierosem, położył go na brzegu stołu, wsunął ręce za pas: "Czekajże"... - Przede wszystkim, jak dostałem się do obozu białych. Przytoczyłem się tam jak jabłuszko z górki. No, cóż... Byliśmy rosyjskimi inteligentami, to znaczy solą ziemi; czytaliśmy Michajłowskiego, Kanta, Kropotkina i nawet Bebla, prócz innych pokrzepiających książek. Pamiętam, z Aleksiejem Borowojem* niejedną bezsenną noc spędziłem na takich właśnie rozmowach... (Jak się spodziewał, przy wymienianiu tego nazwiska Machnie natychmiast zamgliły się oczy, jakby ogłupiały, ale tylko na chwilę, nie dłużej). Byliśmy pełni entuzjastycznych oczekiwań. I oto - rewolucja lutowa! Skończyło się to wszystko kwaśno: zamiast wspaniałego święta -bulwary zasypane łupinkami słonecznika i marynarze, i szare żołdactwo, nie wielki kraj, ale niby nie wyrobione ciasto, żytni kisiel bez soli... Machno kręcił się na kanapce i raptem, sam tego nie dostrzegając, siadł, jakby na jakiej majówce, objąwszy chude kolana. W jego oczach zjawiło się nawet coś psiego, uważnego. - Okazało się, że inteligencja nie ma nic do gadania. A już w październiku wzięli nas za kark jak kocięta i - na śmietnik... To właściwie byłoby wszystko. Armia Ochotnicza to wszechrosyjski śmietnik. Nic twórczego, nawet gdy idzie o przywrócenie czegoś, nie ma w niej i być nie może. A zaszkodzić może, i to nawet bardzo poważnie... Szkoda, że późno to wszystko zrozumiałem. Ale rad jestem, żem zrozumiał. Otóż więc, Nestorze Iwanowiczu... (Jakoś samo przyszło, że go nazwał w ten sposób) Nie powinien bym żyć i nie chciało mi się... Ale jest jedna istota... Droższa mi nad wszystkie filozofie, droższa nad sumienie. To jedynie mnie powstrzymało. - Ta właśnie? - raptem spytał Machno pokazując mu fotografię. - Tak, ta. - Weźcie sobie, mnie ona niepotrzebna. Roszczyn schował zdjęcie Kati do kieszeni frencza. Wziął niedopałek papierosa, zapalił. Ręce mu nie drżały. Nie zatracił wątku opowiadania. - Dokumenty wojskowe podarłem na strzępki i przyszedłem tu, jej śladami. A skoro już znowu uczepiłem się życia - dawajcie z powrotem filozofię i ideologię: nie jesteśmy rzemieślnikami. Jedyna rzecz jest dla mnie do przyjęcia... Zupełnie abstrakcyjnie, oczywiście. Zupełnie abstrakcyjnie... To zupełna wolność. Niech sobie będzie bezmyślna, niemożliwa, a zresztą... Umierać trzeba za przekroczenie jakichkolwiek granic fantazji. - Raport jednakże oddajcie, gdzieście go schowali? - cicho rzekł Machno. Roszczyn zaciął się, odwrócił i słabo, beznadziejnie machnął ręką. Machno długo nie ruszał się na kanapce. Nagle zerwał się i zaczął szperać w stosie rzeczy w kącie pokoju, wśród broni, siodeł, uprzęży, zwojów papieru. Znalazł kilka puszek konserw, dwie butelki spirytusu, postawił to wszystko na stół i kręcąc kluczem zaczął oddzierać pokrywkę od pudełka sardynek. - Biorę was do sztabu - powiedział. - Wasza żona jest w szóstej kompanii, u Krasilnikowa, na chutorze Prochładnym... Zaraz przyjdzie delegat od bolszewików. Niechaj sobie myśli, że zwąchuję się z ochotnikami. Wasze zadanie - wyprowadzić go w pole. Rozumiecie? W karty gracie? Teraz Wadim Pietrowicz zdetonował się całkowicie i tylko mrugał oczami, nawet nie usiłując zrozumieć, jaki to wszystko przybrało obrót i co miało oznaczać. Machno, złamawszy klucz od sardynek, wyciągnął z kieszeni nóż oprawiony w masę perłową, z półsetką ostrzy, i w dalszym ciągu majstrował nim, otwierając puszki z ananasami, francuskim pasztetem, homarami, od których mocno zapachniało w pokoju. - Rozstrzelać was zawsze zdążę, a chcę wykorzystać - rzekł jakby odpowiadając na rozproszone myśli Roszczyna. - Jesteście ze sztabu czy też frontowiec? - W wojnie światowej byłem w sztabie generała Ewerta. - Teraz będziecie w sztabie batki Machny. Na carskiej katordze wieszano mnie za nogi, za głowę, rzucano o ceglaną podłogę. Tak wykuwają się wodzowie ludu. Rozumiecie? Zadzwonił telefon w żółtej skrzynce, stojącej wśród rupieci na podłodze. Machno kucnął i krzyknął w słuchawkę klekocącym głosem: - Czekam, czekam! i Delegat Czugaj, człowiek powolny, bardzo silny, w znoszonej, lecz schludnej marynarskiej bluzie i czapce zsuniętej na tył głowy, siedział rozłożywszy w ręku karty tak, żeby nie można było do nich zaglądać, i błyszczącymi, wypukłymi oczami śledził wszystkie ruchy Nestora Iwanowicza. Jego nieruchoma twarz o szerokich kościach policzkowych i czarnych wąsikach nic nie wyrażała, jedynie krzesło trzeszczało od czasu do czasu pod jego ciężarem. Zdawało się, wziąć takiego, zgiąć mu nogi w marynarskich spodniach, wpuszczonych w krótkie i szerokie cholewy, posadzić go pod siedmioma miedzianymi wężami z rozdętymi gardzielami i modlić się doń. Grali w "kozła", grę wymyśloną na frontach po to, by przy śmiechu i żartach zapominać o ranach i udrękach. Nestor Iwanowicz, gdy tylko weszli goście, nie wstając nawet od stołu, nie podając ręki. zaproponował grę w "baczka" na pieniądze (niby, że po to ich wezwał). Szybko, że trudno było nadążyć wzrokiem, rozdał karty, rzucił na stół papierek - tysiąc karbowańców - i przykrył go puszką homarów. Ale Czugaj wziął swoje dwie karty i wsunął je w to samo miejsce pod puszkę. - Boisz się? - spytał Machno. Czugaj odpowiedział: - Do gry na pieniądze ze mną nie siadaj. Grajmy w "kozła". Machno, z kartami pod stołem, odchyliwszy się siedział plecami do drzwi, mając poza sobą wolną przestrzeń (co natychmiast zauważył Czugaj). Po jego lewej ręce siedział Roszczyn, po prawej - Leon Czorny, członek sekretariatu konfederacji "Alarm" - zarośnięty, nieokreślonego wieku, mały, bardzo szczupły, bez płuc w ptasich piersiach, zdawało się, że żyje tylko duchem. Jego zmięta, kusa marynarka była obsypana łupieżem i siwymi włosami, karty przez roztargnienie trzymał tak, że je wszyscy widzieli. Idąc tutaj, przygotował się do zaciekłej walki z Czugajem, zamierzającym wykorzystać dla siebie Machnę i jego armię - zjawisko pełne niewyczerpanych możliwości. Myśli Leona Czornego były skoncentrowane jak dynamit w blaszance. Nieco zaskoczony tym, że zamiast generalnej bitwy z bolszewikiem musi grać w "kozła", rzucał niewłaściwe karty lub upuszczał je pod stół. Już cztery razy z rzędu został kozłem. "Bee, bee, śmierdziel"! -krzyczał na niego Machno śmiejąc się jedynie dolną częścią twarzy. Po każdej partii Machno małpim ruchem wyciągał rękę po butelkę ze spirytusem i nalewał go do filiżanek i kieliszków, pilnując, żeby nikt nie opuścił swojej kolejki. Rozmowa przy stole była całkiem błaha, tak jakby przyjaciele zebrali się tylko dla zabicia czasu w słotny wieczór, gdy w czarne okna siecze deszcz, a wiatr wtargnąwszy w nagie topole przed domem kołysze je i gwiżdże, i wyje jak siła nieczysta. Machno wyczekiwał. I Czugaj spokojnie wyczekiwał, przygotowany na wszystko, zwłaszcza gdy z niektórych mapomknień gospodarza pojął, że ten czwarty za stołem, milczący, przyzwoity, o podkrążonych oczach, siwowłosy - to denikinowski oficer. Widać było wyraźnie, że pierwszy musi wybuchnąć Leon Czorny; wydostał już brudną chusteczkę, nerwowo zwinął ją w kłębek i przykładał do nosa i oczu po każdym kieliszku spirytusu. Tak się też stało. - Jeszcze w Paryżu zaczęliśmy spór z waszymi bolszewikami - gderliwie odezwał się machnąwszy rozcapierzonymi kartami w stronę Czugaja. -Spór nie jest skończony i nikt jeszcze nie dowiódł, że Lenin ma rację. Zamiast państwa feudalno-burżuazyjnego stwarzać robotniczo-chłopskie! Ale państwo, państwo! Zamiast jednej władzy - druga. Zdjąć pański kaftan i wdziać siermiężny! To ma być bezklasowe społeczeństwo! Roześmiał się cicho, przyciskając chustkę do suchutkich warg. Twarz Czugaja nie wyrażała nic. Wpatrzył się w puszkę z homarami, przysunął ją do siebie i zagarnąwszy widelcem, ile się dało, powiedział: - A wy co proponujecie, ciekawe? Anarchię, matkę ładu? - Zniszczenie! - zasyczał nań bezgłosy już, zachrypnięty od spirytusu Leon Czorny i kępki jego siwej bródki zjeżyły się jak u psa. - Zniszczenie całego występnego społeczeństwa. Bezlitosne zniszczenie, do nagiej ziemi, żeby kamień na kamieniu nie został... żeby z przeklętego nasienia znowu nie odrodziło się państwo, władza, kapitał, miasta, fabryki... - Któż to z was pozostanie na pustym miejscu? - Lud! - Lud! - krzyknął Machno przechylając się ku Czugajowi. -Wolny lud! - Jeśli się zaczyna od krzyku - rzekł Czugaj - kończyć trzeba strzelaniną. - Wziął butelkę i nalał wszystkim. (Leon Czorny odepchnął swój kieliszek, spirytus wylał się). - Rozwalić - sprawa nie trudna. Ale jak wy zamierzacie dalej żyć? Leon Czorny - uprzedzając odpowiedź Nestora Iwanowicza: - Naszą rzeczą jest straszliwe, całkowite i bezlitosne zniszczenie. Na to pójdzie cała energia, cała namiętność naszej generacji. Wy, marynarzu, jesteście niewolnikiem, niewolnikiem bezskrzydłego, tchórzliwego myślenia. Jak ma źyć lud, gdy państwo jest zburzone? Che, che, jak ma żyć? Machno w odpowiedzi - bez namysłu: - Tu rozeszliśmy się, towarzyszu Czorny. Drobnych przedsiębiorstw nie niszczę, arteli nie niszczę, chłopskiego gospodarstwa nie niszczę... - Jesteście więc takim samym tchórzem jak ten bolszewik. - No, jego o tchórzostwo pomawiać nie można - rzekł Czugaj i z aprobatą mrugnął porozumiewawczo na Nestora Iwanowicza (jego zapijaczona twarz poczerwieniała jak od żaru ogniska). -Krwi swojej Nestor Iwanowicz nie szczędził, to wiadomo... Niech ci się nie zdaje, my go wam nie oddamy. Będziemy się o niego bić. - Bić się? Zaczynajcie. Spróbujcie - nieoczekiwanie spokojnie odezwał się Leon Czorny i kłaki brody na jego policzkach przestały się poruszać. Nieuważnie, ale żarłocznie zajął się pasztetem. Czugaj spojrzał z ukosa na Roszczyna, który obojętnie palił patrząc w sufit. Nestor Iwanowicz wyszczerzył duże, żółte zęby w bezdźwięcznym uśmiechu. "Tak. rozumie się, zmowa" - pomyślał Czugaj. Krzesło pod nim zaskrzypiało. Poza wypełnieniem nakazu naczelnego wodza - skłonienia Machny do wspólnych działań, przede wszystkim przeciw Jekatierinosławowi - Czugaj miał wszelkie podstawy, by się obawiać poważnych organizacyjnych konsekwencji w razie porażki w sporze z tym anarchistą, który na pewno zgryzł niejedną setkę grubaśnych ksiąg. Nie podobał mu się i milczący denikinowiec, także -z gęby widać - z inteligentów. W to, że należał do sztabu batki, Czugaj oczywiście nie wierzył. Mocniej nasunął czapkę na tył głowy. - Zadam wam pytanie. Leon Czorny - z pełnymi ustami. - Proszę. - Towarzysz Lenin powiedział za pół roku Armia Czerwona będzie miała trzy miliony ludzi. Czy możecie, Leonie Czorny, zmobilizować w tym terminie trzy miliony anarchistów? - Z pewnością. - Macie odpowiedni aparat, tak was należy rozumieć? - Oto mój aparat! - Leon Czorny wskazał widelcem na Machnę. - Bardzo dobrze. Zatrzymamy się na tej osobistości. Wy, jak z tego wynika, zaopatrujecie Nestora Iwanowicza w broń i amunicję dla trzech milionów żołnierzy, rozumie się, również w ekwipunek, prowiant, furaż. Samych koni dla takiej armii potrzeba będzie z pół miliona. To wszystko macie, jeśli was zrozumiałem? Leon Czorny odsunął od siebie opróżnioną puszkę. Czoło ściągnęło mu się w drobne zmarszczki. - Słuchajcie, marynarzu, cyframi mnie nie zastraszycie. Za waszymi cyframi - pustka, nędzne próby zacerowania zelżałymi nićmi tej oto Rosji rwącej się na strzępy. Ukryty nacjonalizm! Trzy miliony żołnierzy w Armii Czerwonej! Zastraszył! Zmobilizujcie sobie trzydzieści milionów. I tak prawdziwa, święta rewolucja przejdzie obok naszych milionów chłopków-posiadaczy, udekorowanych czerwoną gwiazdą... Nasza armia - uderzył piąstką - to ludzkość, nasza amunicja to święty gniew ludów, które nie chcą już żadnych państw: ani kapitalizmu, ani dyktatury proletariatu... Słońce, ziemia i człowiek. I na jeden wielki stos - wszystkie księgi, od Arystotelesa do Marksa! Armia! Pięćset tysięcy koni! Wasza fantazja nie wznosi się ponad wąsy feldfebla. Daruję je wam. My uzbroimy półtora miliarda ludzi. Nawet jeżeli będziemy mieli tylko zęby i pazury, i kamienie pod nogami - obalimy wasze armie, w kupę gruzów zamienimy cywilizację, wszystko, wszystko, czegoście się kurczowo czepiali, marynarzu... "Ehe, staruszek jest niepoważny" - pomyślał sobie Czugaj obserwując, jak Machno, z początku cały wyprężony, stopniowo opuszczał ramiona, a czerwień gasła na jego zapadłych policzkach: przestawał rozumieć, nauczyciel prawił bez sensu. Wówczas Czugaj rzekł: - A teraz drugie pytanie, Leonie Czorny... - No proszę... - O ile was zrozumiałem, ogólnej mobilizacji nie przygotowaliście jeszcze. Ale do każdej sprawy potrzebny jest zapłon: do bomby zapalnik, do ogniska - zapałka. Na jaki zapłon liczycie? Gdzie są te wasze kadry? Batko Machno? (Anarchiście biegały źrenice - szukał podstępu). Armię ma on bojową, racja, ale procent anarchistów w niej niewielki. To nie jest wasza armia. Zerknął na Machnę, czy ręka jego nie sięga do kieszeni po rewolwer, ale batko siedział spokojnie. Leon Czorny uśmiechnął się lekceważąco. - Nasza rozmowa sprowadziła się do tego, że muszę uczyć was abecadła, marynarzu. - Proszę bardzo. Nigdy nie zaszkodzi. - Świat rozbójniczy - oto nasz zapłon, oto nasze kadry! Rozbój to najszczytniejszy wyraz życia ludu... To trzeba wiedzieć! Rozbójnik to nieprzejednany wróg wszelkiej państwowości, z waszym socjalizmem włącznie, mój drogi... W rozboju - dowód żywotności ludu. Rozbójnik, nieprzejednany i nieokiełznany, niszczący dla niszczenia, oto prawdziwy ludowo-społeczny żywioł. Otwórzcie na to oczy. ; Machno podczas tego namiętnego wybuchu poglądów podszedł na palcach do drzwi, uchylił je wyglądając na korytarz i wrócił do stołu. Roszczyn z ciekawością przyglądał się teraz cudacznemu staruszkowi, czy aby nie udaje głupiego. - Widzę, że już mrugacie, marynarzu, jesteście oszołomieni, wasza cnota gorszy się! - krzyczał Leon Czorny. - Więc wiedzcie: myśmy złamali pióra, wylaliśmy atrament z naszych kałamarzy - niech się leje krew Nadszedł czas! Słowo przetwarza się w czyn. I kto w tej godzinie nie pojmuje głębokiej konieczności rozboju jako ruchu żywiołowego, kto mu nie sprzyja, ten zostaje odrzucony do obozu wrogów rewolucji! Machno mrużąc oczy zaczął obgryzać paznokcie. Roszczyn pomyślał: "Nie, staruszek wie, co mówi". Czugaj, przygniatając sobą stół, oparł na nim łokieć i podniósł palec, żeby Leon Czorny miał się na czym skupić. - Trzecie pytanie. Dobrze, przypuśćmy, że kadry zmobilizowaliście. Zrobiły swoje. Rozwaliliście wszystko... Ta zawierucha musi się kiedyś skończyć? Musi. Rozbójnicy, po naszemu bandyci, to ludzie rozbałamuceni, pracować nie mogą. Pracować taki nie będzie, po co? Co leży pod ręką, to weźmie. Cóż więc dalej? Znowu na nich ktoś musi pracować? Nie? Grabić, niszczyć nie ma już czego. A więc pozostaje wam tylko zapędzić bandytów w jary i skończyć z nimi? Chyba tak? Odpowiedzcie mi na to pytanie. W pokoju zrobiło się cicho, jak gdyby rozmówcy skupili swą uwagę na podniesionym palcu i zagiętym paznokciu Czugaja. Leon Czorny wstał, malutki (gdy siedział, wydawał się wyższy), nieubłagany jak myśl filozoficzna. - Zastrzel go! - rzekł obróciwszy się do Machny i wyciągnął rękę w stronę Czugaja. - Zastrzel! To prowokator... Machno natychmiast odskoczył w wolną przestrzeń pokoju, do drzwi. Czugaj spiesznie podrapał paznokciem po mauzerze, ukrytym pod bluzą. Roszczyn cofnął się od stołu, potknął się i siadł na kanapce. Ale broń nie została dobyta: każdy wiedział, że wyjęta broń musi strzelać. Oczy Machny błyszczały. Czugaj odezwał się pouczająco: - Nieładnie ojczulku. Uciekacie się do tanich chwytów, to nie jest dyskusja. A za prowokatora należałoby was ot, czym... (Pokazał kułak tak straszliwy, że twarz Leona Czornego skrzywiła się boleśnie). Biorąc pod uwagę wasze słabe piersi, nie biorę odpowiedzialności... Ojczulku, ze słowami należy się obchodzić ostrożniej... Machno i tym razem nie ujął się za mistrzem. Leon Czorny zasępił się, jak gdyby schował się w kłaki brody, wziął swoje palto z wytartym, niegdyś bobrowym kołnierzem, równie starą, aksamitną czapkę, ubrał się i wyszedł mężnie unosząc ze sobą porażkę. - No, jedziemy dalej? - rzekł Machno wracając do stołu i biorąc się do butelki. - Towarzyszu Roszczyn, idź do dyżurnego, żeby ci wskazał wolne łóżko. Roszczyn zasalutował i wyszedł. Już za drzwiami usłyszał jak Machno mówi do Czugaja: - Jedni - "batko Machno", drudzy - "batko Machno", a ty co powiesz batce Machnie?... Rozdział XII. Dopiero gdy przyjechał do domu, do sioła Władimirskiego, gdy pochodził po zgliszczach swej zagrody, wciągnął nozdrzami dymek zalatujący od sąsiadów, popatrzył, jak tłuste gęsi, już zapoznawszy się z pierwszą powłoką lodu, dumnie podrzucając skrzydłami i gęgając biegną półlotem po siwej łące - Aleksiej Krasilnikow zrozumiał, jak bardzo obmierzł mu rozbój. Nie chłopska to rzecz uganiać się na taczankach po stepie między płonącymi chutorami. Chłopska rzecz - statecznie myśleć o sprawach swojej ziemi i pracować. Matka ziemia, jeśli nie będziesz wałkoniem, już ona ci da, co potrzeba. Wszystko radowało Aleksieja Iwanowicza: gospodarskie rozmyślania, od których odwykł podczas bytności u Machny, i mięciutki, szary dzionek, prószący z rzadka powolnymi płatkami śniegu, i cisza wiejska, i zapach rodzinnego dymu. Przechadzając się po swym dawnym obejściu Aleksiej nie mógł się powstrzymać, żeby nie podnieść zardzewiałego płata blachy z dachu, to znów gwoździa lub kawałka żelaza między żużlami; rzucał to wszystko na kupę. Nie łup przywieziony na trzech wozach był mu drogi, drogie mu było to. że nie krępując się teraz każdym rublem będzie budował i urządzał gospodarstwo - od pierwszego kołka na popielisku do owego dnia, kiedy Matriona wyrzuci z pieca pachnący chleb z własnego plonu, "Nowy piec - powie - a jak dobrze piecze". Do tego dnia człowiek ani nie ogarnie okiem wszystkich trudów, ani ich nie zmierzy. To właśnie radowało Aleksieja: chłopski pot nie idzie na marne... Rozgrzebując czubkiem buta popiół, znalazł siekierę z opalonym toporzyskiem. Długo jej się przyglądał, z uśmieszkiem pokiwał głową: ta sama! Od niej się wtedy wszystko zaczęło. Przypomniał sobie, jak brat Siemion, usłyszawszy żałosny krzyk Matriony, wściekły wyskoczył z chaty. Aleksiej nie wiadomo czemu wbił siekierę w pień stojący w sieni przy samych drzwiach. Gdyby się nie rzuciła Siemionowi w oczy - może by i nic się nie stało... "Ech, Siemionie, Siemionie - i Aleksiej cisnął zardzewiałą siekierę na tę samą kupę. - We dwóch jakże gorąco wzięlibyśmy się do roboty... Tak, bracie, ja już się wyszumiałem. basta"... Patrzył pod nogi, rozmyślał. W tym liście, otrzymanym od Siemiona jeszcze pod Hulaj-Polem, brat pisał tak: "Mojej Matrionie powiedz, żeby się strzegła jakich zbytków, nie potrzeba jej tego, nie takie czasy... Zabiją mnie - wtedy jest wolna. Czasy są takie, że zęby trzeba zacisnąć. Was tylko we śnie wspominam. Rychło mnie nie czekajcie: Wojny domowej końca nie widać". Aleksiej wzdrygnął się: niech to diabli wezmą, człowiek i tak widzi tylko koniec swego nosa. Znowu zaczął patrzeć na ciche dymy; to tu, to tam podnosiły się za płotami, za nagimi sadami, nad chatami ogaconymi szuwarem i słomą. Chłopi zadbali o to, aby w cieple przeżyć zimę. No, i mają rację. Armia Czerwona nie za tydzień, to za dwa będzie tutaj. Co za gadanie - nie widać końca wojnie domowej! Co Siemion bredzi! Kto tu jeszcze wlezie? Ech, Siemionie, Siemionie... Oczywiście, bełcze się na torpedowcu po Morzu Kaspijskim, to mu krew oczy przesłania... Jednakże Aleksiejowi niewyraźnie było na duszy. Wyciągnął kapciuch - tfu, do diabła, papieru nie ma... Latoś jeden felczer opowiadał, że w machnowskiej armii dużo nerwowych ludzi; na oko człowiek zdrowy, pół puda kaszy gotów zjeść, a nerwy ma jak kocie kiszki na skrzypcach. "Dobrze, nerwy - mruknął Aleksiej - dawniej tośmy o nich nawet nie słyszeli". Podszedł do samotnie sterczącego komina, spróbował go rozbujać, czy mocny. Naparł ramieniem i komin się zachwiał. "Otóż to, nerwy"... Aleksiej zamieszkał z Katią i Matrioną u krewnej, wdowy. Ciasno było u niej i niewygodnie. Matriona pobieliła piec, wyporządziła glinianą podłogę, zawiesiła koronkowe firanki na półślepych okienkach. Aleksiej kupił mąki, ziemniaków i wystarczający zapas paszy dla koni - u jednego wóz, u innego dwa. Z nikim się nie targował, pieniędzy nie żałował, a nawet, jeżeli bardzo proszono, dawał troszkę soli, co było droższe od złota. Wiedział, że swojacy uważali jego pieniądze za lekko zdobyte i że trzech wozów zdobyczy oraz pięciu koni długo mu nie darują. Trudniej było porozumieć się z nimi w sprawie budowy domu. Umyślił rozebrać oficynę w książęcym dworze, który stał rozbity i porzucony za nagim parkiem na górze. We dworze nic nie pozostało, jedynie wybite okna ziały wśród obtłuczonych kolumn. Oficyna zaś, gdzie dawniej mieszkał administrator, była cała. Nietrudno ją rozebrać i przenieść na zgliszcza. Ale chłopkowie wciąż jeszcze czegoś się bali. We wsi nie było żadnej władzy: hetmańską przepędzili, petlurowska trzymała się jako tako wyłącznie w miastach, czerwona jeszcze nie przyszła. Bez władzy nie przyzwyczajonym do tego ludziom było jednakże niepewnie: żeby potem kto nie pociągnął do odpowiedzialności. Postanowili wybrać sołtysa. Ale nikt się do tego nie kwapił, bogaci i rozumni tylko machali rękami "Co też wy, a mnie co po tym"? Nie chciano powierzyć tego urzędu jakiemuś bezrolnemu, nie mającemu nic do stracenia. Ze strony radzieckiej szły słuchy o tych hołyszach, że z uległych stają się ho-ho, jacy śmiali. Odpowiedniego człowieka znalazły baby: jedna podała myśl drugiej i zajazgotały po całej wsi, że sołtysem sam Bóg kazał wybrać dziada Afanasija. Dziad ten mieszkał na dożywociu przy swoich dwóch synowych (synów zabito mu na wojnie niemieckiej), w polu nie pracował, doglądał drobiu, kręcił się koło domu i pokrzykiwał na synowe. Starzec był pedantyczny, dokuczliwy. Za niepamiętnych czasów służył w wojsku pod rozkazami generała Skobielewa. Dziad Afanasij od razu zgodził się być sołtysem: "Bógzapłać, uczciliście mnie, ale już się nie cofajcie - muszę mieć posłuch". Z siwą brodą, rozczesaną po skobielewowsku, na dwie strony, w nisko podpasanym długim kożuchu, z wysokim leszczynowym kijem chodził po wsi i wypatrywał, do czego by się przyczepić. Aleksiej, spotykając go, za każdym razem zdejmował czapkę i kłaniał się z szacunkiem. Dziad Afanasij ściągnąwszy krzaczaste brwi pytał: - No. jak tam z tobą? - Tak sobie. Bóg zapłać. Afanasiju Afanasijewiczu, wciąż na tym samym miejscu bieduję. - Z chłopami precz nie możesz do ładu dojść? - Jedyna nadzieja w was. Afanasiju Afanasijewiczu. Wstąpilibyście kiedy. - Nie za wielki dla ciebie zaszczyt, hę? Aleksiej zwabił jednak Afanasija Afanasijewicza: posłał Matrionę do jego synowych kupić tłustą gęś i powiedzieć, że jutro wyprawiają imieniny; nikogo nie zapraszają - ciasno, ale dobrym ludziom radzi będą. Dziad Afanasij był przy tym ciekawy. Zaledwie zimowy zmierzch zasnuł sioło, przyszedł na imieniny do dobrze ogrzanej chaty, z chodnikiem od progu do bogato nakrytego stołu. Wszędzie palono łuczywo albo łojowe kaganki w puszkach od konserw - tutaj wisiała nad stołem lampa naftowa. Dziad Afanasij wszedł surowy, jak przystoi władzy, i zdejmując czapkę, zobaczył piękną Matrionę z zaciśniętymi wargami, o czarnych, niedobrych oczach, i tę drugą, o której po wsi krążyły różne gadki, solenizantkę, też ładną kobietę. Obie, i Matriona, i Katia, były ubrane w miejskie suknie, jedna w czerwoną, druga - w czarną. Dziad Afanasij rozsupłał szalik, ściągnął ze siebie kożuch i szybko rozczesał brodę na obie strony. - No - rzekł przypochlebnie - witam z szacunkiem przyjemne towarzystwo. We czworo siedli do stołu. Aleksiej wyciągnął spod ławy butelkę mikołajewskiej wódki. Zaczęła się przyjemna rozmowa. - Afanasij Afanasijewicz, nasza solenizantka, poznajcie się - moja narzeczona, okażcie jej przychylność. - To tak? Będziemy, będziemy przychylni, kobiety serdeczność lubią. A z jakich ona? Aleksiej odpowiedział: - Wdowa po oficerze. U jej nieboszczyka męża służyłem za ordynansa... - To tak!... - Dziad wciąż się dziwował. Będzie co opowiadać babom. Jemu też przyszła ochota pochwalić się. - Gdy dostałem krzyż Jerzego pod Plewną, generał Skobielew wziął mnie do siebie za ordynansa. Pod pociski, pod kule posyłał... Powie, bywało: "Leć, Afońka"... Ach, lubił mnie!... Tak więc wasza narzeczona z wysoko urodzonych. Ciężkawo jej będzie w wiejskiej robocie... - Wiejska robota nie dla niej, Afanasiju Afanasijewiczu. Chwała Bogu, stać nas na ręce robocze... - Rozumie się. No cóż, wypijmy za zdrowie narzeczonej, gorzkim za słodkie. - Wypiwszy dziad chrząknął, szybko nastroszył dłonią żółtawe wąsy: - Ot, moje synowe pięciopudowe wory taszczą. A z początku, jak mężów zapędzili na wojnę i przyszło im, durnym, wziąć się do męskiej roboty: "Ojej, plecy bolą - jęczą - oj, rączki moje, nóżki"! Uciecha! - dziad nagle zaśmiał się głupim śmiechem. - A ja z babami daję sobie radę. Mnie generał Skobielew tak też i przezwał: Afońka-babi król... Matriona wstała raptownie, kryjąc śmiech poszła za zasłonę, do pieca -wyjmować pieczoną gęś. Katia nie podnosząc oczu siedziała cicho, skromna. Aleksiej nalewając powiedział od serca. - Nie to jest dla nas gorzkie i krzywdzące. Afanasiju Afanasijewiczu. Ja mógłbym choćby jutro wesele wyprawić, ale czyż mogę umieścić młodą żonę w takiej budzie? Ona z Matrioną na łóżeczku się kuli, ja śpię na gołej podłodze. Przykro, gromada odnosi się do nas jak do obcych... Czego się uparli? Ta oficyna bezużytecznie stoi na uboczu. Toć tylko trafunkiem jej nie spalili. Komu ona potrzebna? Czekają, że książę tutaj wróci i podziękuje im? - Jest takie przypuszczenie - rzekł dziad Afanasij przełamując gęsią nogę. - Czort tu prędzej powróci niż książę... No, dobrze... Tę oficynę ja kupuję od gromady, odpowiadam za wszystko... (Matriona zerknęła na Aleksieja, ten uderzył pięścią w stół). Kupuję! Ja człowiek niecierpliwy... Ech, co tam... Z okazji takiego spotkania - Matriona, wyjmij u mnie spod poduszki - jest tam coś zawiniętego w szmatkę. (Matriona, ściągnąwszy brwi, przecząco potrząsnęła głową). Daj, daj, nie żałuj, tylko życia trzeba żałować. Matriona podała. Aleksiej rozwinął szmatkę, wyjął oksydowany zegarek wydzwaniający godziny i ze stalowym łańcuszkiem. Potrząsnął nim, przyłożył do ucha. - Trafunkiem mi się dostał, jak gdybym wiedział dla kogo. Noście go na zdrowie. Afanasiju Afanasijewiczu. - Cóż ty, łapówkę mi dajesz? - srogo spytał dziad Afanasij, jednakże ręka mu zadrżała, gdy Aleksiej położył mu zegarek na dłoni. - Nie obrażajcie nas, Afanasiju Afanasijewiczu, darujemy z serca... Mam ze dwa dziesiątki tych głupstw, Matriona wszystko za spirytus wymieniała. A ten dlatego cenny, że dzwoni. Zamiast nad ranem kogutów słuchać, naciskacie sprężynkę - dzwoni; wdziewajcie walonki, idźcie obrządzać chudobę. - Ach - rzekł dziad Afanasij i otworzył gębę z rzadkimi zębami - ach, babinki moje budzić!... Teraz one mi nie zaśpią, tłumoki. Dziad owinął szalikiem żylastą szyję, chwiejąc się wdział kożuch i poszedł sobie. Matriona, przykręciwszy lampę, razem z Katią zmywała za zasłoną statki. Aleksiej siedział przy stole... - Mocna ta mikołajewska albo dawno nie piłem - odezwał się głuchym głosem. - Matriona, poszłabyś chudobę obrządzić. Nie odpowiedziała, jakby nie słyszała. Po chwili spojrzała na Katię, uśmiechnęła się. - Nie pojmę, nie wyrozumiem... Albo wy gardzicie nami -znowu rzekł -Aleksiej - albo z was jakaś całkiem pomylona... Matriona ognistym spojrzeniem nakazała Kati milczenie, policzki jej płonęły. - Choć zapłaczcie czy jak... Dalibóg, pierwszy raz taką widzę... Jej świadczą grzeczności, a ona choćby się zakrztusiła... Siedzi, spuści oczy... Ni z pierza, ni z mięsa... rusałka, słowo daję... Matriona! - zawołał - tego ona nie rozumie, że małe dzieci palcem ją pokazują. Aleksiej na wozie przywiózł, w karty ją od Machny wygrał... To dla niej nic... A dla mnie coś! -krzyknął wściekle. - Niech teraz wiedzą - moja narzeczona! Katia pobladła, ze ścierką, z talerzem poszła za zasłonę. Matriona mocno szarpnęła ją za ramię, pociągnęła. - My teraz wiemy, z jakiego końca imać się życia... Ja pierwszego człowieka zabiłem w czternastym roku - Aleksiej zaśmiał się krótko. -Siedzę. Niemiec się czołga, nos podniósł, ja - prztyk, zwalił się na bok... A ja czekam: wyleci z niego dusza czynie? Wielu ludzi zabiłem, u żadnego duszy nie widziałem... No i wystarczy, dzięki za nauczkę... Na pogorzelisku dom będziemy stawiać, pierwszy drewniany, drugi murowany, trzeci - pod złotym dachem. Niepotrzebnie, niepotrzebnie, Jekatierino Dmitrijewno, prowadzicie ze mną taką politykę. Ja was siłą nie zatrzymuję: niemiły, wstrętny - idźcie, dokąd oczy poniosą. Narzeczona! Od obecnego mojego narzeczeństwa jakoś nie mogę oczekiwać przyjemności... Matriona musnęła ustami policzek Kati i w samo ucho: "Dureń, pijany, nie słuchaj go"... Katia powiesiła ścierkę na przeciągniętym sznurku i weszła do izby. Aleksiej siedział przy stole bokiem - noga na nogę - zwiesiwszy nabrzmiałą, dużą rękę i wpadniętymi oczami patrzał na Katię. Siadła naprzeciw niego na stołku. Spojrzenie Aleksieja było trzeźwe, badawcze, spuściła oczy. - Aleksieju Iwanowiczu, my od dawna powinniśmy pomówić ze sobą. Aleksieju Iwanowiczu, ja was uważam za dobrego człowieka. W ciągu całego naszego obozowego życia doznałam od was tyle prawdziwej dobroci. Przywiązałam się do was... Temu, co oświadczyliście dzisiaj, nie ma co się dziwić - dawno się tego spodziewałam... Aleksieju Iwanowiczu, tutaj po przyjeździe coś się stało... Wyście tutaj inny człowiek... Aleksiej zachrypiał, odchrząknął, potem spytał: - Jakże to - inny? Trzydzieści lat byłem taki, a teraz stałem się inny? - Aleksieju Iwanowiczu, moje życie było niby sen bez przebudzenia... No, tak... Byłam bezużytecznym zwierzęciem domowym... Ach, kochano mnie, no i cóż! - troszkę odrazy, troszkę rozpaczy... Gdy nas zagarnęła wojna, to było przebudzenie: śmierć, zniszczenie, cierpienia, uchodźcy, głód... Bezużytecznym zwierzętom domowym pozostało tylko poskomlić i umrzeć... Tak też by się stało - ocalił mnie Wadim. Mówił, i ja wierzyłam, że nasza miłość to cały sens życia. A on szukał tylko zemsty, zniszczenia... Ale przecie on był dobry? Nie rozumiem... (Podniosła głowę patrząc na przyćmione światełko blaszanej lampy nad stołem). Wadim zginął... Wówczas wyście mnie przygarnęli. - Przygarnąłem! - uśmiechnął się nie spuszczając z niej oczu. - Kotka jesteście czy co... - Byłam, Aleksieju Iwanowiczu... A teraz nie chcę. Byłam ani dobra, ani zła, ani Rosjanka, ani cudzoziemka. Rusałka... - Kąciki jej ust figlarnie się podniosły. Aleksiej sposępniał. - Okazało się, że jestem po prostu rosyjską babą. I tego się już nie wyrzeknę... Zwami przeżyłam wiele rzeczy ciężkich, wiele rzeczy strasznych... Wytrzymałam, ani pisnęłam... Pamiętam jeden wieczór. Wyprzęgano wozy, podjeżdżali jeźdźcy... Dokoła kipiącego kotła zebrali się rozgorączkowani, hałasujący ludzie... - Pamięta! Matriona, patrz... - Zbierało się ich coraz więcej przy kipiącym kotle... Każdy opowiadał o sławnych ciosach, jak odciął głowę i jeszcze raz natarł, i przewrócił się... Na pewno dużo zmyślali. Ale w tym było coś wielkiego i silnego. - Matriona, to ona ot, co wspomina - bój z Niemcami pod Górnymi Chutorami. Chwacka była sprawa... - Pamiętam, jak zeskoczyliście z taczanki. Strach było do was podejść... - Katia milczała chwilę, jakby wpatrując się w coś rozszerzonymi źrenicami. - Tak to było... Gdy jechaliśmy tutaj, myślałam: przede mną szerokie życie... Nie na maleńkim skrawku ziemi -tutaj tylko prosięta, kury, ogród warzywny, a dalej szczelny parkan i szare dzionki bez przejaśnienia. (Katia zmarszczyła czoło: jej biedny umysł chciał wyrazić to coś wielkiego, wyczuwalnego, co jej zamajaczyło w stepach, ale wyrazić nie zdołał). Gdyśmy przyjechali, zupełnie jak gdybyśmy wrócili ze święta. Dzisiaj podaliście mnie za swą narzeczoną, podaliście z całą świadomością. Ot, i wszystko się skończyło. Dalej - no, co? Rodzić... Wy zbudujecie dom, niebawem będziecie zamożni, potem i bogaci... Wszystko to znałam, wszystko to zostało po tamtej stronie... Było w Petersburgu, było w Moskwie, było w Paryżu, teraz zaczyna się na nowo w siole Władimirskim... Taka rozpacz była w jej opuszczonych na kolanach rękach, w jej pochylonej głowie z równym przedziałem w ciepłych popielatych włosach! Aleksiej z całej siły zacisnął powieki. Odleciał, nie dawał się wziąć do rąk ten rajski ptak... - Bardzoście głupia, Jekatierino Dmitrijewno - rzekł cicho. - Taki macie zamęt w głowie... Zupełnie jak brat Siemion. We krwi chcecie się myć? Zadziwiliście mnie tą rozmową. Nie, wszystko jedno, nie puszczę was... Rozdział XIII. Iwan Iliicz i Dasza przyjechali do pułku i zamieszkali na chutorze w bielonej chacie. Kancelaria Tielegina, z telefonami, kasą pułkową i sztandarem w pokrowcu, znajdowała się obok, przez sień. Tutaj zaś było wyłącznie królestwo Daszy: ciepły, wielki piec, w którym nie gotowano, w którym Dasza myła się, jak ją nauczyły Kozaczki, włażąc do środka na rozesłaną słomę; łóżko z dwiema twardymi poduszkami i lichą kołderką (Iwan Iliicz okrywał się płaszczem); nakryty czystym płótnem stół, gdzie jadano; lusterko na ścianie, miotła przy progu, a w zagłębieniu otynkowanego pieca stał porcelanowy kotek i piesek. Dwa lata temu Dasza i Iwan Iliicz także zamieszkali razem, szaleni i zakochani. Dasza nie zapomniała tego pierwszego wieczoru w ich młodym mieszkaniu, z oknami otwartymi na wilgotny po deszczu Kamiennoostrowski: było jej pogodnie i spokojnie jak za panieńskich czasów. Iwan Iliicz siedział o zmroku przy oknie, widziała, że jest zmieszany prawie do bólu, i pierwsza zdecydowała się - wiedząc, że zaraz sprawi mu ogromną radość, rzekła: "Chodźmy, Iwanie". Weszli do sypialni, gdzie na podłodze w słoju stał wielki pęk słodko pachnącej mimozy. Dasza otworzyła drzwi szafy, za ich osłoną rozebrała się, boso przebiegła przez pokój, weszła pod kołdrę i spytała prędko: "Iwanie, kochasz mnie"? Była nieświadoma spraw miłości, chociaż zajmowały ją więcej, niż było trzeba. To, co zaszło owego wieczoru między nią a Iwanem Iliiczem - rozczarowało Daszę. Okazało się nie tym, w imię czego napisano tyle poematów, powieści i utworów muzycznych, nie tą urzekającą siłą, wywołującą zachwyt i łzy, gdy Dasza. sama w pustym mieszkaniu Kati, siedziała przy czarnym Steinwayu i raptem przerywając grę wstawała, ciasno splatając palce. Gdyby całe jej ciało nie było w tych momentach chłodnawe i przezroczyste jak szkło, to, co kłębiło się i kipiało w niej, na pewno by ją zadusiło. Wtedy wkrótce zaszła w ciążę. Bardzo kochała Iwana Iliicza, ale unikała z nim bliższych stosunków. Potem zaczęły się straszne miesiące - głód i mrok piotrogrodzkiej jesieni, dziki wypadek koło Lebiażego mostu, zakończony przedwczesnym porodem, śmiercią dziecka, i jedno pragnienie: nie żyć. Potem - rozłąka. Teraz wszystko się zaczęło na nowo. Ich uczucia były bardziej skomplikowane i głębsze od nieważkiego zakochania się, w którym wszystko wydawało się zagadkami i rebusami, jak w barwnie malowanej, czarodziejskiej skrzynce z niewiadomymi podarkami. Oboje dużo przeżyli i niczego jeszcze nie zdążyli sobie opowiedzieć. Teraz miłość ich, w szczególności dla Daszy, była pełna i wyczuwalna, tak samo jak powietrze wczesnej zimy, kiedy odeszły listopadowe słoty i w lekkiej, mroźnej ciszy pierwszy śnieg pachnie rozkrajanym arbuzem. Iwan Iliicz wszystko wiedział, wszystko umiał, na wszystko mógł znaleźć odpowiedź, rozstrzygnąć każdą wątpliwość. I malowana, czarodziejska skrzynka znów wypłynęła przed Daszą, nie zawierała już jednak arbitralnych, samowystarczalnych wrażeń ani rebusów i zagadek, tylko dary - radości i gorycze surowego życia. Jedno było dla niej niezupełnie zrozumiałe w Iwanie Iliczu i zaczęło to nawet martwić Daszę: jego wstrzemięźliwość. Co wieczór kładąc się spać Iwan stawał się zakłopotany - przestawał patrzeć na Daszę, zdejmując buty stękał na ławie, czasem, już rozzuty, mówił: "Daszeńko, moja kochana, śpij, miła" - szedł boso przez zimną sień do kancelarii, wracał na palcach i ostrożnie, żeby łóżko nie zaskrzypiało, kładł się z brzegu i od razu zasypiał, przykrywszy się z głową płaszczem. A w dzień był wesoły, pełen życia, rumiany, wybiegał i przybiegał, całował Daszę w policzki, w ciepłą, miłą głowę. - Jeszcze raz dzień dobry, komendantowo... No co, jak ci to idzie? O to się pytał trzydzieści razy na dzień. Komisarz Iwan Góra zaproponował Daszy stworzenie własnymi siłami teatru pułkowego. Ze strachu Dasza w pierwszej chwili odmówiła: "Boże drogi, przecież ja się na tym nic nie znam"... Iwan Góra poklepał ją po ręku: - Dacie sobie radę, kochaneczko, nauczycie się na błędach - nie święci garnki lepią. Byleśmy mogli odejść od tej codzienności. Walcie coś rewolucyjnego, chwytającego za serce, żeby żołnierzy szczypało w oczy. Komisarz bardzo przynaglał z teatrem. Pułk Kaczaliński, uzupełniony i przemundurowany ze skąpych zapasów carycyńskiej intendentury, gotował się do rychłego marszu na front. Nie zważając na męczące ćwiczenia wojskowe, na dwie godziny dziennie wykładów z dziedziny wychowania politycznego, żołnierze, odpasieni na chutorach, zaczynali z nadmiaru sił dokazywać. Zwołano wiec. Siergiej Siergiejewicz Sapożkow wystąpił na nim, po tylu latach milczenia doczekawszy się okazji, aby otworzyć usta i wyrzucić w świat furę rozpierających go myśli. Powiedział o rewolucyjnym burzeniu starego teatru, o zniesieniu wszelkich granic między sceną a widzem, o przyszłym teatrze pod otwartym niebem albo w olbrzymich cyrkach, obliczonych na pięćdziesiąt tysięcy widzów, gdzie będą brały udział w przedstawieniach całe pułki, będą strzelały armaty, wznosiły się w powietrze balony, huczały prawdziwe wodospady, a bohaterami będą już nie poszczególni aktorzy, lecz masy. - Gdzie jesteście, przyszli dramaturgowie? - zapytywał Sapożkow z takim rozmachem rąk, jakby usiłował wzlecieć pod strop szopy. Czerwonoarmiści słuchali go z ożywieniem, chociaż wiele jego myśli było mglistych i zbyt szybko je nizał jedną za drugą. - Gdzie jesteście, dramaturgowie naszej wspaniałej epoki? Nowi Szekspirowie, Sofoklesi, co zeszli z marmurowych piedestałów, żeby dzielić z nami ucztę sztuki, ucztę twórczości? Czyż człowiek był dla was kiedykolwiek tak dostępny? Czyż historia wyrzucała z siebie kiedykolwiek tak wspaniałe bryły idei? Oczywiście, Dasza po takim wystąpieniu zupełnie się wystraszyła. Ale cofać się nie było dokąd. Razem z Sapożkowem pojechała do Carycyna po książki, płótno, farby. To i owo udało się dostać. Siergiej Siergiejewicz. dał już dużo pożytecznych, a jeszcze więcej wariackich rad. Postanowiono nie zwlekając ani chwili dobrać aktorów i zaraz rozpocząć próby "Zbójców" Schillera. Tielegin był zachwycony nie tyle przygotowywanym przedstawieniem "Zbójców", ile tym, że Dasza nareszcie znalazła robotę. Zapaliła się do niej, biega, krząta się, rozmawia z żołnierzami, gniewa się, czasem płacze ze złości i teraz już nie powróci (jak mu się w prostocie ducha zdawało) do wytężonego skupienia się wyłącznie na osobistych przeżyciach. Rozkazem dziennym pułku przydzielono do trupy dramatycznej Agrypinę, Anisiję, Łatugina, który chodził do komisarza, żeby go nie pominięto w tej sprawie, Kuźmę Kuźmicza i Bajkowa, i jeszcze kilkunastu czerwonoarmistów, harmonistów, bałałajkarzy i śpiewaków. Wieczorem w szopie przy świetle ogarka Dasza przeczytała sztukę. W skąpym oświetleniu twarze aktorów ledwie było widać przez parę oddechów. W szpary wrót wietrzyk nawiewał śniegu. Dasza czytała jasnym, czyściutkim głosem, starając się z pamięci naśladować Biessonowa: jedna ręka za klapą czarnego surduta, pozbawiony życia głos, słowa jak kawałki lodu i chciwie łykające je, ciężko dyszące literackie damy dokoła na fotelikach... Już w połowie czytania Dasza zrozumiała, że sztuka się nie podoba, choć porobiono w niej dużo skreśleń. Pod koniec Dasza śpiesząc się zupełnie zmyliła tempo. Skończywszy, po chwili ciężkiego milczenia powiedziała: - No, to są "Zbójcy" Schillera, których mamy grać... Mężczyźni zapalili papierosy, jeden z nich, Łatugin, powiedział cicho: - Wymyślna sztuczka. Wówczas Kuźma Kuźmicz wyjąwszy z kieszeni nowy ogarek zapalił go i siadł obok Daszy. - Towarzysze, Daria Dmitrijewna zapoznała nas z utworem, teraz ja go przeczytam. I wziąwszy od niej książkę zaczął czytać; wyrażał głosem i całą twarzą ojcowski ból starego hrabiego Moora, to znów syczał z przyświstem, nos jego płaszczył się i oczy zaczynały zezować. "... Byłbym nędznym mazgajem, gdybym nie potrafił wyrwać ulubieńca-syna z ojcowskiego serca, nawet gdyby był przykuty do niego żelaznymi łańcuchami... O, sumienie! Doskonały strach na wróble... Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki - niech tonie"... Isłuchacze na własne oczy widzieli pełzającego gada, Franciszka Moora. Lecz oto głos Kuźmy Kuźmicza okrzepł, deklamator ręką mierzwił włosy kłębiąc je nad łysiną, wargi wyciągały mu się przerażająco, oczy błyszczały najszlachetniejszym gniewem: "O, ludzie! ludzie! Kłamliwy, podstępny krokodyli pomiocie! Na ustach - pocałunek, w ręku - sztylet, żeby wrazić w serce... Piekło i tysiąc szatanów! Płoń ogniem, o ty, cierpliwości szlachetnego męża, zamieniaj się w tygrysa, potulna owco"... Anisija Nazarowa cicho wzdychała, Łatugin cały pochylił się ku świecy rzucającej światło na czarodziejską księgę, po której wierszach pełzał paznokieć Kuźmy Kuźmicza. Sam Karol Moor grzmiał w ciemnej szopie -zbuntowany człowiek, zrozumiały dla przejętych słuchaczy. A przy tym, jakie znajdował słowa, żeby opowiedzieć o swoich krzywdach, oto sztuka co się zowie, trafia w samo serce! Gdy ogarek się dopalił i Kuźma Kuźmicz posępnie wypowiedział ostatnie słowa Karola, który wspomniał idąc na straszną kaźń o biedaku-wyrobniku, Anisija i Agrypina zaczęły wycierać oczy rękawami żołnierskich płaszczów. "Prawdziwa sztuczka" - odezwał się Łatugin. I wszyscy zgodzili się na to. że Karol niepotrzebnie w uniesieniu zabił ukochaną Amalię, należało ją przyjąć do bandy, przerobić. W tym miejscu Schillera trzeba będzie poprawić, inaczej z powodu takiego drobiazgu dobra sztuka nie spodoba się czerwonoarmistom i mogą być nawet szkodliwe następstwa wśród żołnierzy. Amalii postanowiono nie zabijać, a Karol niech jej powie: "Idź do domu, nieszczęsna" - a ona, gorzko płacząc, odejdzie. Anisii powierzono rolę Amalii, Karola podjął się grać Łatugin, Łajdaka i gada Franciszka chcieli dać Bajkowowi, jednak obawiali się: nie powstrzyma się, zacznie rozśmieszać publiczność, czerwonoarmiści, gdy zobaczą jego brodę - parskną śmiechem. Postanowiono: Franciszka będzie grał Kuźma Kuźmicz, a żeby wydał się młodszy - zobowiązać go do ogolenia się. Rolę starego hrabiego Maksymiliana von Moora zagra czerwonoarmista Wanin o głębokim głosie. Resztę ról rozchwytali Agrypina i młodzi żołnierze. Ktoś przyniósł pakuł i nafty, w szopie zrobiło się jasno od dymu płonącej pochodni. Nie rozchodząc się zaczęli próbę. Dasza wróciła do domu dopiero nad ranem i długo jeszcze opowiadała Iwanowi Iliiczowi; ten boso, w narzuconym płaszczu, siedząc na łóżku śmiał się do łez... - Łatugin gra Karola Moora? (Parskał i kwiczał trzymając się za brzuch). Oj, nie mogę... A czy ty wiesz, dlaczego on, szelma, chciał grać Karola Moora? On się przystawia do Anisii. A Szarygin obiecał mu wątrobę wyrwać. Kuźma Kuźmicz - Franciszka? Ten to potrafi... W czymże oni będą się popisywać? Przecież nie w bluzach polowych? Poślę intendenta, na jednym chutorze jakiś adwokat z Piotrogrodu ugrzązł z walizami... zafasujemy surduty i fraki... - Ty tak kwiczysz, że wprost nie chce się tobie nic opowiadać. Puść mnie. - Dasza weszła do łóżka i położyła się przy samej ścianie, plecami do męża. Gdy ostrożnie otulił ją kołdrą i przykrył nogi płaszczem, ponieważ piec już wystygł i w chacie było chłodnawo. Dasza odezwała się zasypiając: - Wszystko będzie dobrze. W pułku mówiono teraz wyłącznie o teatrze. Sapożkow miał wykład o literaturze niemieckiej okresu "burzy i naporu", w którym porównywał burzliwych geniuszów - Schillera, Goethego, Klingera - do młodych orląt, zbudzonych przez błyskawice bliskiej Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Na Sapożkowa posypało się tyle pytań, że musiał zapowiedzieć szereg wykładów z dziejów końca osiemnastego wieku. Po całych nocach ślęczał przy świetle kopcącej lampki, smarując ołówkiem i wyciskając, co się dało, z pamięci, bo w braku książek i informatorów zadowalał się dymem machorki. Na wykładach pytania sypały się jak lawina - czerwonoarmiści chcieli wszystko wiedzieć. Zaledwie wspomniał o czymkolwiek, zaraz -szczegóły. Licho go podkusiło napomknąć o dekabrystach - dawaj ich tutaj, opowiadaj. Słuchali go godzinami, przemagając znużenie, niektórzy wpadali w drzemkę i znowu otrząsali się z niej. Nęcąca była opowieść o dawno minionych czasach, o obcym kraju, gdzie również lud, zatknąwszy na pikę czerwony kołpak, poszedł przebojem, sam przeciwko całemu światu. Głodni, bez butów, wymyślili nową taktykę wojenną, żeby zwyciężyć. I zwycięzcom skrępowali ręce i nogi ci. którym w porę nie odrąbano głów. - O, Maksymilianie Robespierze, Maksymilianie Robespierze! - wołał Sapożkow już tylko chrypiąc zerwanym głosem. - Tyś mógł zwyciężyć, tyś mógł ocalić rewolucję! Twoim fatalnym dniem był ten, w którym zerwałeś czarny sztandar komuny z paryskiego ratusza... Już piały po podwórzach koguty, przychodził komisarz Iwan Góra i huczał: - Towarzysze, za trzy godziny pobudka. Suflując Dasza przerwała: - Stop! Towarzyszu Wanin, wy jakiegoś nieboszczyka gracie. Nie trzeba umyślnie kaszleć, skąd u was ten wstrętny naturalizm? Goręcej, wkładajcie więcej duszy... Wszystko od początku. Wśród przywiezionych z Carycyna książek znalazła Dasza czasopismo teatralne z artykułem Kugla "W braku laku dobry i opłatek", pełnym wymyślań pod adresem Teatru Artystycznego. Autor wspominał wielkich rosyjskich tragików, wstrząsających umysły i serca żywiołową genialnością. Wtedy teatr był pogańską świątynią, kurtyna wydawała się tajemniczą zasłoną Tanity*. Niestety, ród olbrzymów-tragików wymarł, ostatni z nich, Mamont Dalski, zamienił swe koturny na talię kart. Wielkich aktorów, którzy wstrząsali duszami widzów, zastąpił reżyser, uczony pan, który zaproponował szanownej publiczności zamiast rozpiętej przed widownią duszy ludzkiej - nastrój, kołyszące się firanki, drzwi z prawdziwymi framugami i brzęczenie komarów... "Nie - wołał autor - prawdziwy teatr to, kosmaty potwór namiętności"! Z tego artykułu Dasza zaczerpnęła również pewne praktyczne wiadomości, które pomagały jej prowadzić próby. Łatugin i Anisija siedzieli z boku, oczekując wyjścia na scenę. W ciągu tych kilku dni Anisija zmizerniała - nie tak łatwo było wdzierać się w cudze życie: straciła apetyt, jedzenie stało się jej wstrętne. Myślała, myślała, jak ma uwierzyć w Amalię - i znalazła drogę, ujrzawszy w książce wizerunek tej panny w szerokiej sukni. (Amalia smuciła się, podparłszy ręką policzek). Anisija długo, wzdychając, patrzyła na obrazek, porównywała: "Ot, wtedy w moim strapieniu, o ileż bardziej gorzkim, wędrowałam potykając się od wsi do wsi, świata nie widząc przez łzy, wyciągałam rękę po kęs czerstwego chleba... Nie, nie tak to jest. Niechby jej, Amalii, choć w jedwabiach, aksamitach przypadło Anisine strapienie - ot, jak by załamała ręce w króciutkich rękawkach z koronkami, ot, jak by przewróciła oczami. Tak stopniowo Amalia von Edelrcif, ukochana Karola Moora, stawała się Anisiją. Wczoraj na próbie wszyscy nawet przymilkli, kiedy zdjąwszy wysoką czapkę z naszytą czerwoną gwiazdą i dotknąwszy ręką rozsypanych włosów, siadła na stołku i zaczęła mówić chwytając się ręką za serce: "O, na Boga! Na miłosierdzie boskie! Mnie już nie potrzeba miłości... O śmierć tylko proszę... Porzucona! Porzucona! Czy ty rozumiesz okropne dźwięki tego słowa porzucona"... Dzisiaj rano na ćwiczeniach sierżant wlepił Anisii za kompletną nieuwagę dyżór poza kolejką; musiał się w to wtrącić komisarz i skończyło się na surowej naganie. Teraz siedziała cicho obok Łatugina. W jej dużych, ciemnoniebieskich oczach błądziło marzenie, wargi jej, uśmiechając się, to znów drgając, bezdźwięcznie wymawiały słowa. - Była u nas Sasza, dziewczynka z jasnymi oczkami - półgłosem mówił do niej Łatugin - miałem wtedy czternaście, ona siedemnaście lat. Chód miała jakiś szczególny, bo ja wiem? Idą dziewczęta z pola i ona znimi, rozbawiona, kaftanik kanarkowy, idzie z grabiami, jakby oto miała zaraz do ciebie;przylgnąć... Wydali za starego grzyba, zmarniała moja Sasza... A ty pytasz, dlaczego my się tak miotamy! (Mówił, Anisii zaś lekko różowiały policzki, jakby ją kto pieścił). Niebywałego życia szukamy, niebywałego, nie próbowanego, droga moja Anisijo. O jakiej kobiecie wciąż myślimy? O takiej, jakiej się nawet we śnie nie ujrzy... - Jakich nie ma. - "Ty tam wiesz! Na Oceanie Spokojnym, na wyspie koralowej są takie. Anisija popatrzyła na jego byczą twarz, z szeroko rozstawionymi oczami. I znowu coś w niej drgnęło, gorąca, wilgotna tkliwość przeszła jej po ciele Ale teraz nie udręka pokorna, babia - nie, tego już więcej nie ma, dziękuje za tamte czasy! - teraz zrobiło jej się wesoło, uśmiechnęła się. - A tyś tam bywał? - A cóż takiego... W pewnej locji jest o tym napisane. - W jakiej znów locji? - W morskiej księdze o różnych dziwach. - Zmyślasz ty, Łatugin, przykro słuchać. - A ty słuchaj, a ja będę łgał. A teraz powiem ci prawdę: umyśliłem, Anisijo, z tobą niedobrze postąpić i miałem rozmowę z jednym człowiekiem. Wsunęli mnie jak kota mordą, no, w to... Dobra... Człowiek - król stworzenia. Bóg zapłać za naukę. Anisija znowu, ale już ze zdziwieniem, spojrzała na niego. Łatugin tak podniósł głos, że Dasza postukała ołówkiem: "Towarzysze, przeszkadzacie w próbie". - Na Kierżence u nas skopcy* mieszkają - szeptem ciągnął dalej. -Trzebią siebie, bo nie mogą sobie dać rady. Jeden taki opowiadał nam: "Śni mi się żar-ptak, śni się, otwieram oczy - szara nuda"... I są złoczyńcami, i żony tłuką, omal nie zabiją... idzie on do swojego kochanego konowała: "ocal moją duszę" - i ten gasi go jak świecę... "Żyj, wałachu, w pomyślności, Bóg z tobą"... Nie, Anisijo, krwią się umyjemy, w trzech ługach się wygotujemy, a pochwycimy rajskiego ptaka, choćby on na skraj świata uleciał... Dasza zastukała ołówkiem... - Towarzysze, Karol, Amalia, ostatnia scena, róbcie zmianę... Kiedy poranna zorza, malinowa i mroźna, wyłoniła się za dymami chutoru, koło chaty, gdzie mieścił się sztab pułku, zeskoczył jeździec, zostawił pokrytego szronem konia i zaczął wściekle walić do drzwi. Iwan Iliicz sam mu otworzył. Czerwonoarmista wręczył pakiet. Tegoż dnia zostały zmobilizowane podwody w najbliższych chutorach i pułk odmaszerował. Zaczynało się okrążenie Carycyna przez Dońską Armię, trzecie z kolei od sierpnia. Tym razem generał Mamontow brał Carycyn w kleszcze, z flanków. O jakieś pięćdziesiąt wiorst na północ od miasta trzy konne pułki generała Tatarkina nagłym uderzeniem przerwały front i wdarły się nad Wołgę koło wioski Dubowki; Następnego dnia na południu pod Sareptą zaczęła nacierać konnica generała Postowskiego. Sareptę osłaniały oddziały Stalowej Dywizji Dmitrija Szelesta. Samego Szelesta już nie było: pokłócił się z radą wojenną. która mu zabroniła zaopatrywania się na swoją rękę i samowoli, i obawiając się aresztowania pomknął do Moskwy na skargę. W Stalowej Dywizji wrzało: jedni mówili, że batko Szelest powróci jako dowódca, drudzy, że batko jest aresztowany i trzeba całą gromadą iść na Carycyn, uwalniać go. ale bardziej wierzono pogłoskom, że batko uciekł do Astrachania i tam zbiera oddziały ochotnicze. Jakieś półtora tysiąca konnych żołnierzy opuściwszy front, przeprawiło się przez Wołgę i uszło lewym brzegiem na Astrachań. Stalowa Dywizja była poszarpana, generał Postowski zajął Sareptę i zawisł od południa nad Carycynem. W przewidywaniu tych uderzeń flankowych rada wojenna Dziesiątej Armii już na tydzień przedtem zaczęła koncentrować grupę uderzeniową z dwóch brygad kawaleryjskich: dońsko-stawropolskiej i brygady Siemiona Budionnego. Ale nie zdążyły się połączyć, powstała luka i całą siłę uderzenia przyjęła na siebie brygada dońsko-stawropolska. Na pomoc im dzień i noc gnał koniem Budionny. Na miejsce koncentracji grupy uderzeniowej zostali rzuceni kaczalińcy. Całą resztę dnia i poza krótkim popasem całą następną noc pułk Kaczaliński posuwał się w kierunku mętnego zarzewia w mroźnej mgle. Tłumiło ono światło zorzy, słońce podniosło się bardziej na prawo od łuny, na krótko tylko pokazawszy się między rozpalonymi jak miedź kłębiastymi chmurami. Tielegin, Iwan Góra i Sapożkow jechali konno, za nimi po śnieżnym stepie rzędami ciągnęły się wozy z czerwonoarmistami. działa i tabory. W dali majaczyli konni zwiadowcy. Obaj dowódcy ze zdziwieniem słuchali gniewnych pojęków artyleryjskiej kanonady dochodzącej z niezbyt wielkiej odległości. Puścili konie kłusem, wyprzedziwszy pułk zjechali się, zatrzymali i wyjąwszy z mapnika mapę zaczęli ją studiować. Miejsce, do którego pułk miał rozkaz przybyć, znajdowało się jeszcze daleko, ale dochodzące odgłosy strzałów armatnich wskazywały, iż front się przybliżył. Łączności z nim nie mieli ani telefonicznej, ani za pomocą konnej sztafety. Taka niejasność sytuacji mogła szybko zamienić się w klęskę. - Przeklęty step, pełzamy jak żuki po obrusie - rzekł Iwan Góra - dobrze, jeżeli Kozaczkowie nas jeszcze nie wytropili. No, jakże nie wytropili - rzekł Tielegin - oni mają swoją pocztę, od samych chutorów nas śledzą. Sapożkow, wcisnąwszy papachę po same brwi, pogalopował do zwiadowców. Podchodziły pierwsze wozy z ciężko dyszącymi, kosmatymi od potu końmi. Iwan Iliicz kazał zeskakującym czerwonoarmistom biec, machać i krzyczeć do pozostających w tyle, żeby się podciągnęli i trzymali grupy. Torując sobie drogę między wozami, zobaczył poważnego Kuźmę Kuźmicza, z obwiązanymi szmatą uszami; na kupie dekoracji siedziała Dasza, w baszłyku, w białym kożuchu, twarz miała jak mała dziewczynka mocno różową i zaspaną. Mrużąc oczy od śnieżnego blasku coś krzyknęła do Tielegina, ale w skrzypieniu wozów, we wrzawie nic nie usłyszał. Potem zobaczył Agrypinę siedzącą z trzema żołnierzami, ona też coś zaczęła krzyczeć wskazując rękawicą o jednym palcu na niebo. O co jej może chodzić? Iwan Iliicz odchylił się w tył na siodle. Wyraźnie widać było samolot - czarnego ptaszka poniżej kłębiastego obłoku, pod którym rozbiegały się mgliste promienie słoneczne. Teraz zobaczyli go wszyscy. Iwan Iliicz, uderzywszy konia, werżnął się między wozy. "Rozsypać się"! Ogromny Iwan Góra stanął w strzemionach, ryknął basem "Ognia do samolotu"! Koło Iwana Iliicza przemknął wóz - Dasza z przerażonymi oczami i Kuźma Kuźmicz okładający konia końcami lejców. Zaczęła się bezładna strzelanina. Dziko wyjący samolot z odgiętymi skrzydłami, jak czarny ptak, zaczął uchodzić za obłoki, z brzucha posypały mu się jajka, ze świstem poleciały w dal i wybuchły na czystym śniegu czarnymi krzakami. Taką chryję wielu czerwonoarmistów widziało po raz pierwszy w życiu, niektóre wozy popędziły daleko w step. Przeciągle zagrała trąbka zbierając rozsypaną kolumnę. I długo jeszcze młodzi chłopcy z obawą spoglądali na obłoki. Teraz należało oczekiwać samych Kozaków. Wozy szły oś przy osi, ciasnymi rzędami. Z dział wlokących się w środku wyciągniętego prostokąta zdjęto pokrowce. O zachodzie zaliliowiały w dali kontury jakiegoś osiedla. Stamtąd kłusikiem wracał Sapożkow z dwoma zwiadowcami. Podniecony i wesoły, podjechał do Tielegina i Iwana Góry. zdjął papachę, rozczochrał mokre włosy: - Wszystko w porządku, na chutorze nie ma nikogo prócz bab i dzieci. Dalej, o jakieś pięć wiorst,-stanica, tam - Kozacy. - Kozacy, Kozacy, bardzoście nas ucieszyli! -gniewnie przerwał Iwan Góra. - A gdzie nasi? - Nie wiem, mówię ci przecież... Nasi od stanicy odeszli, a na chutorze ich w ogóle nie było... - Chutor trzeba zajmować - rzekł Iwan Iliicz. - Póki się nie połączę z frontem, ani na krok się poza chutor nie ruszę. O zmroku zajęli chutor rozłożony na brzegu stawu. Czerwonoarmiści stukali w okiennice, groźnie krzyczeli: "Gospodarze, wyłazić"! Wchodzili do ciepłych, ciemnych chat. Tu i ówdzie za piecem wykrywali bądź kobietę z dzieckiem, bądź mamroczącą ze strachu babkę. Cała męska ludność uciekła do stanicy. Tielegin rozkazał okopywać się. Oba końce ulicy zagrodzono zestawionymi wozami. Sapożkowa jeszcze za dnia posłał z ochotnikami na głębokie rozpoznanie, żeby w ciągu nocy uzyskać łączność z frontem. Noc przeszła w niepokoju. Chociaż Kozacy niechętnie biją się po ciemku, jednakże można było spodziewać się po nich wszelkiego świństwa. Iwan Iliicz i Iwan Góra chodzili z jednego końca chutoru na drugi, przedostawali się po niepewnym jeszcze lodzie na tamtą stronę stawu. Niebo było nieprzeniknione, działa na północo-wschodzie ucichły. Zrywał się wiatr zalatujący wilgocią, mróz zelżał i śnieg już nie skrzypiał pod nogami. - W pułapkę na myszy, no, po prostu w pułapkę wpadliśmy - huczał Iwan Góra, posępnie krocząc obok Tielegina - nie potrafiliśmy doprowadzić pułku... Hańba! Nas szukają, my szukamy, do chrzanu z taką robotą! Kto winien, no kto? - Daj spokój, nikt nie winien. - Kto pierwszy za to odpowie? Ja. I słusznie. Komisarz w stepie z pułkiem się zgubił, ach, czort wie co!... Głośno rozległ się pojedynczy wystrzał. Iwan Góra raptownie zatrzymał się. Słychać było bicie jego serca. Od razu zaczęła się huraganowa strzelanina i równie nagle ucichła. W ciemnościach rozmawiali ze sobą jedynie ludzie, którzy wyskoczyli z chat prosto ze snu. - Denerwują się chłopcy - rzekł Iwan Iliicz. - Młodzież nieostrzelana. No, zapalmy. Przed świtem zaszedł na chwilę do chaty, ostrożnie omijając nogi śpiących, po omacku dobrnął do pieca. Ręka Daszy w ciemnościach odnalazła go i pogłaskała po twarzy. Przycisnął do ust jej ciepłą dłoń. - Czemu nie śpisz? - Wiesz, o czym myślę. Iwanie... jeżeli my długo będziemy stać na chutorze, ostatecznie można będzie zagrać "Zbójców" pod otwartym niebem, a nawet po prostu w płaszczach, nie to jest najważniejsze... - Oczywiście, Daszeńko. - Z takim zapałem zaczęliśmy, szkoda, jeżeli oni to wszystko zaprzepaszczą. - Słusznie. Jutro popatrzę, może znajdzie się jakaś szopa. Śpij, dziecinko... Znowu wyszedł na ulicę i głęboko odetchnął wilgotnym wiatrem. Po tylu latach tęsknoty za szczęściem Iwan Iliicz w żaden sposób nie mógł przywyknąć do tego, że było ono o dwa kroki, w niziutkiej chacie, na ciepłym piecu, pod baranim kożuszkiem. "Nie śpi, niepokoi się... A przecież ani słówka... Ucieszyła się tylko, łapkę wyciągnęła... Co za zadziwiająca kobieta!"... To, że odszukała go po ciemku i pogłaskała, i przycisnęła dłoń do jego ust, tak wzruszyło Iwana Iliicza, że i na wietrze twarz mu pałała. Czyżby się jednak mylił? "Nie, drogi mój, te głupstwa na bok. Przyjaciółka - tak, tak, tak... Wierna - tak, tak, tak... I niech ci to da szczęście"... Nigdy nie mógł zapomnieć tych ciemnych wieczorów w Piotrogrodzie, kiedy przybiegając ze zdobytym pierożkiem, z jakimś cukierkiem dla Daszeńki, budził w niej tylko wstręt i przerażenie... Widocznie było w nim coś takiego i nigdzie się to nie podziało. Ale, Boże drogi, jak bardzo kochał tę kobietę, jak bardzo jej pragnął! Z ciemności wyszedł Iwan Góra z rękami głęboko wsuniętymi w kieszenie bekieszy. - A jeżeli oni nam Sapożkowa przyłapią? - Bardzo możliwe. O świcie wysyłam drugi zwiad. - Wcześniej, znacznie wcześniej trzeba było to wszystko zrobić! - Iwan Góra wyciągnął rękę z kieszeni i uderzył się kilka razy pięścią w czoło. -Zawiódł zaufanie, komunista! Nawet jeśli wykaraskamy się z tej historii pomyślnie - nie przebaczę sobie... Ja bym takiego komisarza zaprowadził ot, za ten spichlerzyk: żegnaj, towarzyszu! - Iwanie Stiepanowiczu, ja w równej mierze jestem winien, jeśli już chcesz... - Daj spokój, daj spokój. No, chodź, zapalimy... Całą tę noc Siergiej Siergiejewicz Sapożkow z pięciu zwiadowcami na Ochotnika kołował po stepie, w nadziei wykrycia jakichkolwiek oznak frontu. Ale step był głuchy i nieprzenikniony. Zapalali zapałkę i orientowali się podług kompasu. Nie karmione konie przystawały, a ten, który był objuczony karabinem maszynowym, okulał i tylko za sobą lejce ciągnął. Sapożkow kazał zejść z koni, rozkiełznać je, rozluźnić popręgi. Z worków za siodłami wzięli pszenicy, nasypali w czapki, zaczęli karmić konie postawiwszy je tyłem do wiatru. - Towarzyszu dowódco, znalazłem wyjaśnienie, dlaczegośmy nie mogli się zetknąć z frontem - powiedział Szarygin, jak zawsze z rozmysłem dobierając słowa. - Front skoncentrował się... (Zmarzł, z trudem poruszał wargami). Myśmy podciągnęli flanki w rejon walki, a Kozacy skoncentrowali się... Możliwy jest taki fakt? - O, Kozacy, Kozacy, kłamliwy i podstępny pomiocie krokodyli! Piekło i tysiąc szatanów - poważnie odezwał się Łatugin. Trzech młodych czerwonoarmistów (zmobilizowani na kozackich chutorach) parsknęło śmiechem. Szarygin natychmiast odpowiedział: - Nie zawsze żart jest na miejscu, towarzyszu Łatugin. W pewnych wypadkach zuchwalstwo należy pohamować. Sapożkow powiedział cicho: - Przestać, chłopcy, nie kłócić się. Konie pobrzękiwały wędzidłami, z chrzęstem żując pszenicę. Za plecami zwiadowców wiatr poświstywał w lufach karabinów. - Żryj, nie baw się, cholero! - wrzasnął Łatugin, gdy koń wyszarpnąwszy łeb z czapki zaczął mu się kłaniać. Niedawno na chutorze, przy studni, gdzie zebrali się czerwonoarmiści. Siergiej Siergiejewicz Sapożkow skrzyknął ochotników na zwiad. Pierwszy podszedł do niego Szarygin: "Idę z wami", przy czym nie wytrzymał, dodał z przejęciem: "Nie myślcie, towarzyszu dowódco, ja nie z zawadiactwa wyskakuję, ale jako komsomolec, świadomie, że tak powiem"... Łatugin, który przyprowadził do studni zaprzęg artyleryjski i śmiał się z czerwonoarmistami, usłyszał to, zobaczył czerwoną, podnieconą twarz Szarygina. "Ach, czorcie z zadartym nosem - pomyślał - nie, zdaje ci się, nie wyprzedzisz mnie"... I wzruszywszy ramionami, podszedł do Sapożkowa: - Przydam się, Siergieju Siergiejewiczu? W takim razie pobiegnę do baterii, zwolnię się. Przez całą drogę czepiał się Szarygina i śmieszył czerwonoarmistów. Przed chwilą nazwano go zuchwalcem i dowódca udzielił mu nagany. Łatugin wysypał z czapki w garść resztę ziarna, rzucił je w usta. - Języka trzeba zdobyć, po co bez sensu kręcić się po stepie. Wówczas będziemy wiedzieli, gdzie front się skoncentrował. - Słusznie - potwierdził Szarygin - roztropna propozycja. - No, towarzysze, na koń! Sapożkow włożył czapkę, okiełznał konia, stękając podciągnął popręgi i wskoczył na kulbakę. Przed świtem chwycił lekki mróz i noc była już nie tak ciemna. Przedranne, seledynowe światło zaznaczyło mętne kontury obłoków. Chłopcy, nastroszeni z zimna, jechali truchtem. - Stój! Tam są! - Łatugin upuścił czapkę zdejmując przez głowę karabin. - Sześciu. Siedmiu! - W zielonkawej oćmie jedynie oczy marynarza mogły zobaczyć coś całkiem nie do rozpoznania. - Ależ nie, do diabła - syczał do zwiadowców, którzy podjechali do niego. - Nie tam patrzeć, o są, ledwie majaczą... Zanim w pośpiechu zdjęli załadowany na konie kulomiot, dał się słyszeć tętent i zaznaczyły się przesadnie duże, niewyraźne zarysy jeźdźców. - Hej, wy tam, rzucać broń, poddać się! - dzikim głosem wrzasnął Łatugin. Nie po kawaleryjsku uderzył konia lufą karabinu i popędził. Chcąc się z nim zrównać Szarygin puścił konia galopem. "Wróć, wróć"! - zrywał głos Sapożkow. Kozacy, którzy się byli zatrzymali - widocznie też zwiadowcy - zawrócili konie i zaczęli uciekać. Łatugin wystrzelił kilkakrotnie; pod jednym pędzącym z tyłu (pozostałych już ledwo było widać), koń rzucił się w bok i upadł, Łatugin i Szarygin zakręcili się koło człowieka, który zeskoczył. "Do mnie, towarzysze"! - wołał Łatugin zmagając się z nim obok leżącego konia. Gdy podbiegli do niego, siedział już okrakiem na Kozaku i krępował mu ręce. "Nieduży, a jaki krzepki chłop"... Kozak leżał na brzuchu, policzkiem w śniegu, i chrypiał marszcząc się i mrużąc oczy. Kazali mu wstać, potrącali go, przewrócili na wznak. Kozak zaczął wymyślać tak grubiańsko, jakby chciał, żeby go prędzej zakatrupili. Sapożkow, pobladły, uderzył go pochwą szabli: "Wstać"! Kozak uniósłszy głowę spojrzał nań dziko, wstał chwiejąc się. Był niewielkiego wzrostu, o spadzistych ramionach, z szeroką jak talerz brodą, nabitą śniegiem. - Bodajeś pypcia dostał na plugawym języku, ty dusikurze! - wrzasnął na niego Sapożkow. - Przed tobą dowódca pułku, odpowiadaj na moje pytania. Kozak wyprężył skrępowane za plecami ręce. Kręcąc brodą patrzył na stojących przed nim okrągłymi, żółtymi oczami. Nagle oblizał wargi: - Ja ciebie znam - powiedział do jednego z czerwonoarmistów, rumianego i skorego do śmiechu - tyś Kurkina rodzony bratanek, nie wstyd ci? - Fiu! I ja was znam, Jakowie Wasilijewiczu... - Jakowie Wasilijewiczu, witaj upragniony - rzekł Łatugin i skory do śmiechu czerwonoarmista znowu parsknął. - Cudo brodate, my przecie was całą noc szukamy. Z jakiego pułku jesteście? Sapożkow odsunąwszy go wyjął mapę i rozpoczął badanie. Kozak odpowiadał niechętnie, potem widocznie pomyślał sobie, że rozmawiając można zyskać na czasie - czerwoniaki trochę ostygną, można się będzie wykaraskać - i rozgadał się. Z jego słów dowiedzieli się o przerwaniu frontu przez generała Tatarkina i o tym, że pomyślny rozwój akcji został zatrzymany przez dońców-stawropolców oraz że obecnie trwa krwawy bój pod Dubowką, dokąd ściągają i biali, i czerwoni. Koniec nici był znaleziony. Postanowiono Kozaka odesłać do pułku z jednym konwojentem, reszta nie szczędząc koni pójdzie na Dubówkę -złożyć raport dowódcy grupy o przybyciu pułku Kaczalińskiego. I wtedy dopiero spostrzegli się: gdzież jest Szarygin? - Miszka - zawołał Łatugin - zasnąłeś z końmi? Porzucony koń Łatugina stał nastąpiwszy na cugle. Spod brzucha drugiego konia, z opuszczoną, chudą szyją, widoczne były dziwnie podkurczone nogi Szarygina. Objął poduszkę kulbaki, przywarł do niej twarzą. - Miszka! - zawołał niespokojnie Łatugin, wziął go za ramiona, pociągnął ku sobie. - Braciszku, dlaczego robisz, kawały? Szarygin chybnął się i całym ciężarem zwalił na niego. Twarz miał ziemistą. Płaszcz od piersi do ładownicy napęczniał od krwi. Łatugin położył go na śniegu, obnażył biały brzuch, przycisnął dłonią broczącą, kłutą ranę. - Tyś go ugodził szablą? Ech, Jakow, Jakow! - Łatugin zerwał z siebie płaszcz i bluzę, podarł koszulę na paski, szybko i zręcznie zaczął bandażować Szaryginowi brzuch. - Siergieju Siergiejewiczu, trzeba go do chutoru wieźć. - Pozwól, jak... - Co - jak!... Ja sam go odwiozę i jeńca przypędzę. Na śmiertelnie bladą twarz Szarygina wystąpił pot, wywrócone oczy ożyły, wracała mu przytomność i zdumienie, i strach: co to się z nim stało -młody, silny, nigdy nie chorował - i załamał się... - Towarzysze, kochani, jakże ja teraz?... - Śniegu, śniegu złap, durny -Łatugin brał szczypty śniegu i kładł mu na wargi. Podczas tego krzątania się koło Szarygina i przeładowywania kulomiotu okulałego konia zrobiło się już zupełnie widno, wiatr pędził niskie, potargane chmury, mżące drobnym, lodowatym deszczykiem. Przy tych zabiegach nie zauważyli, jak z południa razem z płachtami mgły nadciągały ogromne skupiska konnicy. Step zahuczał od jej tętentu. Przebiegały kłusem kołyszące się kolumny jeźdźców, zaprzęgi dział, czwórki taczanek. Zwiadowcy patrzyli na nich trzymając konie w cuglach. Uciekać było za późno. Zauważono ich, ze dwudziestu jeźdźców oddzieliło się od czoła przechodzącej kolumny i cwałem pognało ku nim. Obejrzawszy się Sapożkow widział, jak Łatugin, poważny i pobladły, z wolna dobywa szabli, skory do śmiechu czerwonoarmista, bezmyślnie szczękający zamkiem karabinu, ma całą twarz w zmarszczkach, jak z bólu... Jeździec na przedzie, w załamanej barankowej czapce, w burce na ramionach, opadającej aż do ogona niewielkiego konika, coś krzyknął i wskazał zwiadowców. Sapożkow strzelił i natychmiast Łatugin padając nań z siodła chwycił go za rękę: Nie strzelaj! Swoi! Podjeżdżali. Flankowi, okrążając, w pędzie kładli się na koniach. Wysoki człowiek w burce wpadł na Sapożkowa i tak go potrząsnął, że tamten zgubił oba strzemiona. - Oślepłeś... Co za ludzie, z jakiego oddziału? Przewracał groźnie czarnymi oczami, wąsy mu się najeżyły, z trudem powstrzymywał się, żeby wystraszonego Sapożkowa nie wyrżnąć głowicą szabli. - My z Kaczalińskiego pułku strzelców. Szukamy łączności z frontem. - Kiepsko coś szukacie łączności z frontem, skoro go macie pod nosem -ostygając odpowiedział wąsacz i z trzaskiem wrzucił szablę do pochwy. -Siadaj, jedź z nami. - Mamy rannego, ot co... - Ach, Boże, cały wasz pułk taki bez głowy? Podnieś rannego na konia, ot, do tego zdrowego - wskazał Łatugina. - A to co za bohater? - Języka wzięliśmy. - Dawaj nam języka. (Sapożkow napomknął nieśmiało, że języka trzeba odesłać do pułku). Ach, z wami trudno mi mówić. Rozmówi się z wami naczelnik sztabu brygady, trzeba przecież mieć trochę rozumu. Poprawił ramieniem burkę i ruszył wyciągniętym kłusem, aż koń pod nim tańczył błyskając kopytami i ciskając śniegiem. Za nim galopowali wszyscy - i Łatugin z przytulonym do niego Szaryginem, i zasępiony ze wstydu i strapienia Kozak-jeniec, któremu rozwiązano ręce. Jeźdźcy byli niesłychanie zdziwieni pytaniem Siergieja Sapożkowa, co to za kawaleria, idąca tak szybko w kolumnach marszowych, teraz już ledwo widocznych poprzez mgłę i deszcz. - Jak to, co za kawaleria? Toż przecie brygada Siemiona Michajłowicza Budionnego. - Odpoczęliście troszkę, Dario Dmitrijewno? Coś twarzyczka zafrasowana? Od rana nie jedliście nic? Tak, tak... a ja całe wiadro mleka nadoiłem. Pobiegłbym, słowo daję, przyniósł, ale czerwonoarmiści wszystko zjedli. Chlebaśmy tam nakruszyli i we trzech zmietli. Ot, jak nabiliśmy brzuchy... Kuźnię Kuźmicza rozpierał nadmiar sił żywotnych. Dasza nie mogła patrzeć na jego twarz - całkiem wygoloną - tak dalece była ona nieprzyzwoita: mały, ruchliwy podbródek i usta, tak szczere i obnażone jakby same się prosiły, żeby je przykryć. Dasza obudziła się późno, ani w chacie, ani na podwórzu nie było już nikogo. W powietrzu pachniało odwilżą, chlewami, krytych szuwarem dachów czepiały się strzępy mgły. Kuźma Kuźmicz zobaczył ją z sąsiedniego podwórza, żwawo przelazł przez płot i dalejże dreptać dokoła niej, zacierając małe, brudne ręce. - Po pierwsze, wszystko dobrze, pomyślnie, Dario Dmitrijewno... Małżonek wasz po tamtej stronie stawu. Raczyliście mocno spać, nie słyszeliście - była strzelanina. Kozaczkowie chcieli nas pomacać, myśmy ich tak stuknęli, że wywijając kozły dali nura do stanicy. Na razie okopujemy się. Biegałem do baterii, Karol Moor jeszcze nie wrócił z wywiadu. Przejeżdżała z beczką Anisija, mizerna aż strach, usta zaciśnięte, nos ostry, nie raczyła ze mną mówić. Taki jest przegląd wydarzeń zewnętrznych. Co się tyczy was, weźcie wiadro, nabierzcie do czerpaka ciepłej wody z sagana, idziemy doić krowę. Nie ma nic bardziej uspokajającego dla duszy i ciała, osobliwie dla marzycielskiej inteligentki, jak dotknięcie krowich dójek. Dasza roześmiała się. Ale Kuźma Kuźmicz nalegał: - Schiller Schillerem, a z waszej zagrody gospodarze zwiali, porzucili bydło nie pojone, nie karmione, nie dojone. Tak się nie godzi. Idźcie po wiadro. - Ja przecież nie umiem doić, Kuźmo Kuźmiczu... - Oto typowa odpowiedź. Niczegoście nie umieli, Dario Dmitrijewno, igiełki trzymać nie umieliście, męża przez nieumiejętność o mało nie straciliście na zawsze, a ot, nadoimy mleka, nauczę was, jak mleczne bliny robić, nauczymy jajecznicę smażyć. Przyjdzie Iwan Iliicz, głodny jak wilk, i żona-krasawica poda mu patelnię, na niej słonina syczy jak szalona. Rzuci się na to, a wy jemu jeszcze -blinków. Siadacie naprzeciw i patrzycie na niego ze spokojnym uśmiechem, a ten uśmiech wydaje mu się zagadkowy jak uśmiech Giocondy. Ot, jakie mają żony dowódcy Armii Czerwonej! Kuźma Kuźmicz postawił na swoim - jeśli jaka myśl utkwiła mu klinem w głowie, lepiej było zgodzić się z nim. W półciemnej oborze Dasza podkasawszy spódnicę przysiadła pod krową, krowa nie ubodła jej ani nie kopnęła. Dasza obmyła ciepłą wodą wymiona i zaczęła ciągnąć za szorstkie dójki według wskazówek Kuźmy Kuźmicza. Była w strachu, że się urwą, ale powtarzał jej: "Energiczniej, proszę się nie bać". Szerokozada krowa obróciła głowę i owionęła Daszę głośnym tchnieniem, gorącym i dobrym oddechem. Cieniutkie strumyki mleka, pachnące dzieciństwem, dzwoniły o wiadro. Był to niemy, "niziutki", "dobry" świat, o którym Dasza dotychczas nie miała pojęcia. Tak właśnie powiedziała Kuźmie Kuźmiczowi szeptem. On za jej plecami też szeptem: - Tylko o tym nikomu nie mówcie, będą się śmiali: Daria Dmitrijewna w oborze odkryła nieznany świat! Zmęczyły się palce? - Strasznie. - Puśćcie... (Przysiadł się na jej miejsce). Ot, jak trzeba, ot, jak trzeba... Aj, aj, aj, otóż to jest rosyjska inteligencja! Szukała wiekuistych prawd, a znalazła krowę... - Dobrze, a wy sami... - Ja? - z oburzenia przerwał dojenie. - Siedzicie pod krową i filozofujecie. - Duszko, z byłym popem lepiej nawet nie zaczynajcie dyskusji. Wziął wiadro i razem z Daszą poszedł z obory do chaty. Tam zaczął łupać drzewo na drzazgi. - Filozofowanie to wałęsanie się myśli. Johann Georg Hamann*, przezwany "magiem północy", twierdził: "Nasz własny byt i istnienie innych przedmiotów poza nami w żaden sposób nie mogą być dowiedzione i wymagają jedynie wiary"... A jeżeli wiary nie ma, to znaczy, że i świata nie ma? I was, i mnie nie ma? I to nie jest drzazga, ale - nic? Na "niczym" będziemy jajecznicę smażyć? Położył drzazgi na przypiecku, z pieca wygrzebał trochę węgielków i zaczął je rozdmuchiwać. - Filozofia życia to inna sprawa. Dario Dmitrijewno. Naucz się życia, poznaj je i opanuj... Bez wtrącania się wysokiego rozumu życie idzie złymi drogami. Istnienie moje to fakt jak najbardziej niewątpliwy i osobiście dla mnie niesłychanie ważny. A że jestem towarzyski i ciekawy, chcę wszystko widzieć i wszystko rozumieć. I niedługo zrozumiem wiele złego, co dzieje się dokoła nas i z nami samymi, ponieważ to nie żywioł, ale rzeczy podlegające rozumowi ludzkiemu. Ja oto nie mogę uzyskać dłuższej rozmowy z naszym komisarzem. A ja nic z nim, jaz człowiekiem w cywilnej marynarce, ot, z taką głową, chciałbym posiedzieć z godzinkę... Dario Dmitrijewno, skoczcie na podwórze, tam w głębi jest spichlerzyk, niedawno go zauważyłem i nawet kłódkę na drzwiach złamałem. Przynieście mąki -no, ze dwie garście... Śniadanie było gotowe. Zamiast Iwana Iliicza, którego Dasza oczekiwała lada chwila, do chaty wpadł czerwonoarmista z karabinem i wypchaną ładownicą: - Dowódca rozkazał: zaprzęgać, ładować się... Zbierać manatki! Pociągnął nosem, zsunął czapkę na tył głowy, przytrzymując karabin podszedł do pieca, wziął z patelni, ile mógł zagarnąć gorących blinów, z zażenowaniem wycofał się ku drzwiom i poszedł. - Towarzyszu! - krzyknęła Dasza - towarzyszu, a co się stało? - Jak to, co się stało? Spójrzcie na ulicę... Całkiem blisko, pewnie na podwórzu, wyrżnęło z taką siłą, że wyleciały szyby w obu małych okienkach. Plan grudniowego natarcia na Carycyn był opracowany przez specjalistów wojskowych w kwaterze Denikina. Na konieczność zawładnięcia tym miastem wskazywał jeden z najmłodszych generałów, baron Wrangel. Ataman Krasnow zaakceptował plan. Na pomoc Armii Dońskiej została posłana, uwolniona po rozbiciu czerwonych na północnym Kaukazie, dywizja pod dowództwem Maj-Majewskiego, wzmocniona najlepszymi frontowymi oddziałami korniłowowców, markowowców i drozdowców. Maj-Majewski ruszył przez Donbas, żeby osłaniać tyły Armii Dońskiej, która była wystawiona na uderzenia z zachodu, od strony Ukrainy i na swych północnych granicach pozostawiła tylko silne oddziały zaporowe. Pięćdziesiąt tysięcy wyborowych wojsk dońskich skierowało się na Carycyn. W tym samym czasie kwatera naczelnego dowództwa Czerwonych Armii Republiki opracowywała plan kontrofensywy. Ósma i Dziewiąta Armie Czerwone, które stały na północnej granicy obwodu dońskiego, wdzierały się do niego po obu stronach Donu, spychając krasnowowskich białych Kozaków na bagnety Dziesiątej, a jednocześnie kruszyły Armię Dońską w carycyńskich stepach. Po rozbiciu jej Armie Czerwone obracały się o sto osiemdziesiąt stopni i posuwały na zachód, ku Dnieprowi, oczyszczając Ukrainę od petlurowców. W planie tym pominięto najważniejsze: że pod liniami i kółeczkami mapy wojskowej, pod siatką znaków i cyfr wrzała walka klasowa ze swymi swoistymi prawami i możliwościami Kropki i linie były różnej jakości, jedne mogły wlać nowe siły w czerwone pułki, brygady i dywizje, drugie -osłabić je. Plan naczelnego dowództwa posyłał Armie Czerwone nie w tych kierunkach, które brała w rachubę wyższa strategia wojny domowej. Ruch. z północy na południowy wschód wzdłuż Donu. Chopru i Miedwiedia. obok wrogo usposobionych kozackich stanic osłabił siły ofensywy, przewlekał jej czas, dawał przeciwnikowi możność manewrowania i przegrupowania się. Takie były dalsze skradające się kroki tajnej zdrady w łonie Najwyższej Rady Wojennej Republiki, która zaakceptowała plan naczelnego dowództwa. Błąd na pierwszy rzut oka trudno uchwytny urósł po sześciu miesiącach do rozmiarów groźnego niebezpieczeństwa. Grudniowa kontrofensywa Czerwonych Armii rozpoczęła się. Akcja ta toczyła się znacznie dalej na wschód od Donbasu, gdzie w fabrycznych i górniczych okręgach niecierpliwie oczekiwano Armii Czerwonej, żeby rozpocząć powstanie. Ale tam wtargnęła z południa dywizja Maj-Majewskiego z wyciorami i szubienicami. Prawe skrzydło czerwonego natarcia znalazło się w niebezpieczeństwie. Natarcie zostało zahamowane. Całą siłę uderzenia znowu, po raz trzeci od sierpnia, brała na siebie Dziesiąta Armia. Wróg był liczniejszy, lepiej uzbrojony i obficiej zaopatrzony. Cechował go zajadły impet w natarciu. Siły okazały się zbyt nierówne. Carycyn posłał na front ostatnie uzupełnienie, wszystko, co mógł - pięć tysięcy robotników. Na pomoc przyszła rewolucyjna wynalazczość. Lud francuski w roku 1792, głodny, bez butów, uzbrojony w piki własnego wyrobu, dla pokonania wyćwiczonych wojsk koalicji europejskiej, wymyślił huraganowy ogień artylerii i wbrew wszelkim ówczesnym zasadom sztuki wojennej, masowy atak piechoty na słynne czworoboki króla Fryderyka. Lud rosyjski stworzył nowe formy organizacji bojowego oddziału konnego. Taką nową formą była pochodząca ze Stepów Salskich brygada Siemiona Budionnego. Nie w samym tylko męstwie leżała jej siła. Biali Kozacy też potrafili ciąć do kulbaki. Od taborowego brodacza do chorążego z sumiastymi wąsami, brygada budionnowska była zespolona wiernością i dyscypliną. Szwadrony jej i plutony formowały się z mieszkańców tego samego sioła. Żołnierze, łowiący niegdyś razem koniki polne w stepie, jechali teraz obok siebie. Synowie, bratankowie - w szeregu; ojcowie, stryjowie - na taczankach i w taborze. Od owego dnia, gdy Siemion Budionny wyprowadził ze stanicy Płatowskiej oddział liczący jakieś trzy sotnie szabel, do dzisiaj nie było ani jednego wypadku dezercji. Dokąd by zresztą udał się taki żołnierz? Nie do swojej przecież stanicy lub na chutor, na hańbę i sąd. Według niepisanego obyczaju w brygadzie istniały dwa sądy: oficjalny -trybunalski i nieoficjalny - koleżeński. Żołnierza, który zawinił, źle się spisał w boju czy nie usłuchał rozkazu, takiego, który rękę wyciągnął po cudze dobro, sądził trybunał. Niezależnie zaś od trybunału, w szczególnych wypadkach żołnierze sami sądzili winnych. Zbierali się gdzieś z dala od oka ludzkiego, o zmierzchu, i zaczynali swój sąd. Zdarzało się i tak, że trybunał, biorąc pod uwagę to i owo, uniewinnił, a sąd koleżeński rozsądził surowiej i człowiek ginął - ani się dopytać o jego los. Według nowego i także jeszcze nie uwzględnionego w żadnych regulaminach polowych zwyczaju był zbudowany szyk bojowy. Szwadron rozwijał się do ataku ławą w dwa rzędy. Przodem szli doświadczeni rębacze z ciężką ręką, zazwyczaj starzy kawalerzyści - zdarzały się im takie ciosy szablą, że koń wroga unosił na sobie tylko dolną część tułowia swego pana. Za nimi gnali celni strzelcy z naganami i karabinkami, każdy ochraniał w walce lecącego przed nim. Pierwszy szereg pod osłoną ognia towarzyszy śmiało i bez oglądania się wrzynał się szablami w przeciwnika i jeszcze nie było wypadku, żeby nieprzyjacielska konnica, nawet dwakroć i trzykroć silniejsza liczebnie, mogła wytrzymać tak spleciony z oddzielnych, przemyślanych ogniw skoncentrowany atak budionnowców. Chutor palił się w wielu miejscach. Walił się dym śród skupionych dachów, biły w górę płomienie wyrzucając pod nisko lecące obłoki iskry i wiechcie płonącej słomy. Gołębie krążąc nad pożarem padały w ogień. W oborach ryczało bydło. Buhaj wyrwał się wyłamawszy opłotek i z rykiem biegał po ulicy. Kobiety z dziećmi na rękach wypadały z palących się chat szukając, gdzie by się skryć. Od strony stanicy, spoza wzgórz, biła bezustannie kozacka artyleria. W połowie dnia pokazały się stamtąd pierwsze tyraliery płastunów*, jak rzadko rozsiane punkciki na dużej przestrzeni, zamierzając otoczyć płonący chutor i zapędzić w ogień pułk Kaczaliński, siedzący w pośpiesznie przygotowanych okopach. Zaczynały się one od kuźni na skraju chutoru, ciągnęły brzegiem stawu, gdzie granaty rozbiły lód - i skręcały ku wiatrakowi na kurhanie. Wzdłuż okopów jechali konno Tielegin i Iwan Góra, za nimi łącznik komisarza, Agrypina, w załamanej, jak to było u Kozaków w zwyczaju, barankowej czapce. Zatrzymywali się przy drużynie ukrytej po pas w wąziutkim rowku, nastroszonej z powodu takiej pogody, albo przy obsłudze karabinu maszynowego: Iwan Iliicz - rumiany, o wesołych oczach, Iwan Góra - pociemniały i wychudły na twarzy po nocnych przeżyciach, ale spokojny, ponieważ sytuacja się wyjaśniła. Tielegin poprawiał się w siodle, dłonią w rękawiczce przeciągał po ustach, jakby po to, żeby spędzić z nich uśmiech, i mówił wykorzystując ciszę między wybuchami: - Towarzysze, macie możność zadania wrogowi krwawych strat. Strzelać bez paniki, spokojnie, z rozwagą, po kuli na człowieka, ja i komisarz oczekujemy od was tego! Do kontrataku na bagnety przechodzić ławą, zajadle... Rozkazuję: nie cofać się w żadnym wypadku. Komisarz Iwan Góra machnąwszy ręką wykrzykiwał: - Niech żyje towarzysz Lenin! Niech zadrży i runie światowy kapitalizm! Po czym jechali do następnej grupy żołnierzy. Objechawszy cały front, zsiedli z koni przy wiatraku. Wywiad do tego czasu ustalił, że w ciągu nocy do stanicy weszły duże siły Kozaków. Z tego, jak nacierali na złamanie karku, można było wywnioskować, że zjawienie się pułku Kaczalińskiego na chutorze zaskoczyło ich przy wykonywaniu jakiegoś innego zadania i że wyraźnie postanowili: jednym uderzeniem znieść z drogi czerwonych. Pod dachem wiatraka gwizdał wiatr, skrzypiały drewniane tryby, po domowemu pachniało mąką i myszami. Iwan Góra ciężko wzdychając raz po raz wsuwał się między oderwane deski, wypatrując, czy nie pokaże się w burym stepie na wschodzie Siergiej Siergiejewicz. Tielegin, rzuciwszy ostatni głośny rozkaz w słuchawkę, wbiegł po stromej drabince. - Powtarzamy operację carycyńską! - zawołał podniecony, podnosząc do oczu lornetkę. - Jaka tam, do diabła, operacja, okrążeni jesteśmy jak barany... A ja ci mówię - zabili go, przecież już druga godzina. - Siergieja Siergiejewicza nie tak łatwo zabić... - Jesteś czegoś bardzo wesoły... - Bić się trzeba na wesoło. Iwanie Stiepanowiczu. Dym z palącej się na gumnach słomy wlókł się nisko nad ziemią w stronę nacierających. Teraz można już było rozróżnić pojedynczo przebiegające postacie. Wysunięte placówki cofnęły się, ostrzeliwując, ku okopom. Cały front pułku Kaczalińskiego. opasujący nieregularną podkową płonący chutor, przyczaił się. Aha! Kładą się! - krzyknął Tielegin. - Nerwy nie wytrzymały, żółtodzioby! Patrz, patrz - kładą się tyraliery... Iwanie Stiepanowiczu, biegnij na miłość boską, zapowiedz im kategorycznie, żeby nie strzelali... Bez mego rozkazu ani jednego wystrzału. - Komisarz! - z udanym przestrachem krzyknął Bajkow. - Obsługa na miejsca! Obsługa pierwszego działa: Bajkow, Zadujwiter, Gagin i Anisija (podawała pociski) -wstała i stanęła na swoich miejscach. Spoza glinianej ściany osmalonej chaty pokazał się Iwan Góra, o krok za nim - Agrypina. Szli do drużyny osłaniającej baterię. Iwan Góra zaczął przemawiać do czerwonoarmistów. Agrypina stała obok niego, wyciągnięta jak struna, trzymając w opuszczonej ręce nagan. - ... Bez rozkazu - najsurowiej zabraniam - ani jednego wystrzału - dobiegł natarczywy głos Iwana Góry. -Towarzysze, uprzedzam, za nieposłuszeństwo - kula w łeb na miejscu. ; Bajkow potrząsnął brodą, posiwiałą od kropelek deszczu: - Bractwo, wystrzegać się tej dziewki z naganem - trzaśnie, okiem nie mrugnie... Anisija odpowiedziała: - Czemu się z niej natrząsasz? Z Agrypiny towarzysz jak się patrzy... Iwan Góra obrócił się w stronę działa, taki poważny, że obsługa zamarła, Agrypina szła, jak przywiązana, krok w krok za mężem. Pierwsze działo stało na zaimprowizowanym pomoście ze zbitych desek i kół od wozów; dokoła poniewierały się piły, siekiery, drzazgi. Iwan Góra spojrzał na tę osobliwość, mrugał, mrugał, wreszcie spytał: - Cóż to takiego? - Nasz wynalazek, towarzyszu komisarzu - odpowiedział Bajkow. - W rodzaju okrętowej wieży obrotowej... - Po co koła od wozów? - Do szybkiego obrotu działa. Rzecz przemyślana. - Tak, tak, tak - Iwan Góra poszedł dalej. Agrypina za nim. Bajkow mrugnął w jej stronę: - W jednej z nią trupie dramatycznej jestem, towarzysze, komisarza się nie boję, a jej się boję... Oczy okrągłe jak u myszy, no, żadnej litości... Ech, baby, baby, o co i ny wojujemy!... - Dario Dymitrijewno, odniosłem... Do młyna nie puścili... Z góry na mnie pokiwał: "Czyżby to sama Daszeńka smażyła"? "Sama, powiadam, ale szkoda - wystygły"... "A ja, powiada, zimne bliny wolę... Przekaż jej tysiąc całusów"... - To ,wszystko wyście zmyślili. - Dalibóg, nic... A tę historię słyszeliście? Oto nasz Iwanow, ten lekarz, do tego stopnia stchórzył, smarkacz - wymioty, kolka. Komisarz rozjuszył się: "Wyleczyć mu nerwy"! Kazał rozebrać i przy studni zlać wodą. Słyszycie: wrzeszczy, trzeci ceber na niego leją. Co było śmiechu! A przecież ja też jestem tchórz, Dario Dymitrijewno... Dasza chodziła po chacie od okna do drzwi, jak w klatce; były tu rozłożone środki opatrunkowe i już pachniało karbolem i jodoformem. Kuźma Kuźmicz kręcił się koło niej. - Przyczepił się do mnie taki sen, prawie co noc wraca: w rękach strzelba, serce drży jak osika, a ja strzelam, naciskam z całych sił ten tam cyngiel i cały bym wlazł w tę przeklętą strzelbę... A ona przecież nie strzela, ale tak powoli, powoli opuszcza się kurek, leniwy dym wydobywa się z lufy, a ten, do kogo strzelam, bez twarzy - nigdy twarzy nie widzę - zbliża się, rozszerza... Tfu, co za paskuda! - Dlaczego tak cicho? spytała Dasza, mocno splotła palce, aż trzasnęły w stawach, i przystanęła koło okna. Zapadał wczesny mrok. Pożary dogasały. Wybuchów i szarpiącego nerwy gwizdu pocisków nie było już słychać. Ucichła strzelanina karabinowa. Tyraliery kozackie przysunęły się, podpełzły, prawie otoczyły chutor. Dasza odwróciła się od okna i znów zaczęła chodzić po izbie. - Będzie dużo rannych. Jak my sobie damy radę? - Komisarz przyśle Agrypinę, to duża pomoc. Słuchajcie, wyprosiłem u niego Anisiję: "Jej miejsce, powiadam, nie koło armaty, ona z czystego romantyzmu jest przy armacie"... Więc mój sen, co to może być? - Powiedzcie prawdę. Iwan Iliicz zdrów? Wszystko dobrze? - Wysunął się do mnie przez dziurę w dachu, uśmiechnięty od ucha do ucha. Absolutnie jest pewny zwycięstwa... - Ach! - Dasza potrząsnęła głową. Trzeba było zmusić się do niemyślenia o tych tysiącach mężczyzn, podpełzających jak drapieżniki. Nic nie pomoże - tego nie sposób zrozumieć. Z całej siły, niby bajecznego potwora na powrozie, ściągnęła swą wyobraźnię tu, na te drobne przedmioty rozłożone na stole: bandaże, flaszki, narzędzia chirurgiczne. Ot. jodyny mało, to okropne! Wyobraźnia poddawała się miękko i niepostrzeżenie, jakimiś nieuchwytnymi przełazami znowu dostawała się tam, rozszerzając oczy jak dwa jeziora... Dlaczego, dlaczego ci ludzie tak pragną zabić wszystkich niewinnych, wszystkich dobrych, kochanych? Nienawiść - co może być straszniejszego w człowieku? Nienawiść otaczała zewsząd Daszę, podchodziła, wyczekująca, nieubłagana, żeby pchnąć bagnetem, za który kurczowo chwycą palce... - Nie, to jest po prostu bezwstydne - powiedziała Dasza i dzikie wejrzenie jej rozwartych oczu przestraszyło Kuźmę Kuźmicza. - No, czego tak na mnie patrzycie? Mnie mdli, rozumiecie, tak samo jak naszego doktora... Nie mogę znieść nienawiści... Delikatnie wychowana? No, i udławcie się tym. Bezcelowo przestawiała buteleczki i pakieciki. - Także nie rozumiem, dlaczego zaczęliście mi opowiadać jakiś sen? - Ach, -Dario Dmitrijewno, sen się sprawdza. Jest nienawiść oczyszczająca jak miłość. Nienawiść jak gwiazda poranna na wysokim czole... Jest nienawiść w trzewiach, zwierzęca, kamienna, jej właśnie się boicie. Ja też przeraziłem się, pamiętam, w czternastym roku. Opowiadali: Rosjan zaskoczyła mobilizacja za granicą, rzucili się do ostatniego pociągu. Małym dzieciom rączki odcinali zatrzaskując drzwi wagonów niemieccy konduktorzy. A sen tego dotyczy - ja bym go komisarzowi nie opowiadał, nikomu oprócz was, i to tylko w takiej chwili. Bezsilny jestem, skończyła się moja podróż po ziemi. Niespodziewanie zatkał. - Strzelba moja nie strzela, lecz tylko syczy. - Nienawidzę! - nagle krzyknęła Dasza i piąstką zaczęła uderzać się w piersi. - Widziałam, znam te twarze: oczy niedoszłych morderców, opryszczone z żądzy policzki, obwisłe podbródki... Ścierwa! Tępe, ciemne... Dla takich nie ma, nie ma miejsca na ziemi! - Spokojnie, spokojnie, Dario Dmitrijewno. Lepiej popatrzmy, czy woda się w saganie zagotowała. Dasza szybko podeszła do okna. W błękitnawym zmierzchu przebiegali schyleni czerwonoarmiści z karabinami nastawionymi jak do ataku. Rozróżniała nawet twarze wykrzywione napięciem. Jeden z nich potknął się, padając przebiegł kawałek i wyrzuciwszy ręce wyprostował się, obejrzał szczerząc zęby. W stepie wzbiła się rakieta, rozrzuciła zielone, jadowite Ognie, wolno spadając oświetliły przyparte do ścian szare grzbiety w okopach i blisko, O jakieś dwieście sążni, nie więcej, podnoszące się postacie płastunów. Między nimi biegł jeden machając szablą nad głową. Światła pogasły. W chwilowych, czarnych ciemnościach powstał krzyk, potęgując się jak wiatr przed burzą: "Hurrr-a-a-a"... Tielegin zdjął czapkę, przesunął dłonią po mokrych włosach. Wszystko, co tylko można było przemyśleć, przewidzieć i zrobić - zrobiono. Teraz zaczynała się psychologia bitwy. Nieprzyjaciel był na pewno cztery razy liczniejszy, jeżeli brać w rachubę skupienie jego odwodów, ledwie dających się rozróżnić przez lornetkę. Wypatrując, po same ramiona wychylił się z dziury dachu. Nagle chutor opasały ognie wystrzałów. Iwanowi Iliiczowi wszystko zakręciło się w oczach... Tu i ówdzie w okopach zbijały się gromadki ludzi. Zaczął szukać czapki: "Do diabła, taką czapkę zgubiłem"... Po czym znalazł się już na dole i pobiegł z kurhanu ku okopom. - Pierwszy atak kozacki prawie wszędzie odpłynął z powrotem, jedynie koło kuźni, jak też przypuszczał Iwan Iliicz, rozpalał się bój. Tam wśród dzikich krzyków trwała walka wręcz, pękały granaty. Dobiegł do ściany szopy, gdzie mieścił się odwód, ale go tam nie było - czerwonoarmiści nie wytrzymali, sami zdecydowali i ruszyli w stronę kuźni na pomoc. Tam również zdążał truchtem, zgięty pod ciężarem worka z granatami, Iwan Góra... - Komisarzu! - krzyknął Iwan Iliicz. - Co się dzieje! Bałagan! Nie można tak! Iwan Góra zwrócił w jego stronę srogi nos, wystający spod worka, i nic nie powiedział. O dwa kroki dalej Iwan Iliicz zobaczył Daszę - wchodziła we wrota podtrzymując żołnierza, posuwającego się na jednej nodze. Iwan Iliicz zatrzymał się. Podniósł rękę z rozcapierzonymi palcami: "Tak - powiedział - oto, po co szedłem"... - Zawrócił i pobiegł z powrotem do baterii. - W baterii wszystko w porządku? - Jak u Pana Boga w święto. Witajcie, Iwanie Iliiczu. - Towarzysze szrapnelami... W odwody!... Wlazłszy na pobliski dach Iwan Iliicz wlepił oczy w lornetkę. Odwody, które niedawno zauważył z wiatraka, przybliżały się gęstymi masami. Krzyknął z dachu: - Szybki ogień! W ołowianym zmierzchu zaczęły wytryskać jeden po drugim szrapnelowe wybuchy. Szeregi nacierających padały i szły. Coraz niżej pękały szrapnele nad ich głowami - tyraliery szły. Wzbiła się rakieta i zawisła, jak wąż, ognistymi główkami nad szeregami ołowianych żołnierzyków, oświetlając ich junackie bohaterstwo: użyjcie sobie dziś, chłopcy, na bolszewickich kosteczkach... I zaledwie zgasła, z prawej strony na wschodzie wzbiły się kolejno trzy rakiety, rozpalając się po całym niebie czerwonymi światłami, mętnymi i złowieszczymi. Tielegin krzyknął: - Odpowiedzieć rakietami: trzy czerwone, jedna po drugiej! Budionnowcy, podszedłszy o zmierzchu korytem płaskiego jaru, rzucili się na lewe skrzydło atakujących niespodziewanie i z taką wściekłością, że w jednej chwili szeregi płastunów zostały zgniecione, odrzucone i zaczęło się to najstraszniejsze dla piechoty przy spotkaniu z jazdą, to, od czego nie ma ratunku - wycinanie w pień niedobitków. Światła rakiet, wznoszące się z chutoru, oświetlały step, a na nim dokoła - śmierć od świszczącej klingi. Ludzie w biegu rzucali broń zasłaniając głowę rękami -dopędzał ich czarny cień konia i jeźdźca. Budionnowski kawalerzysta, prężąc się w strzemionach, przechyliwszy się w lewo, ciął z całego rozmachu ramienia i kozackie ciało toczyło się pod końskie kopyta. Budionny, gdy zobaczył, że już na całym polu kozackie masy są odepchnięte i uciekają, osadził konia i wzniósł szablę: "Do mnie"! Z półsotnią, która się doń zjechała, zawrócił i pognał do chutoru. Konia miał pod sobą rączego. Siemion Michajłowicz pędził, odchylony w siodle, trzymając przy strzemieniu opuszczoną klingę, aby odpoczęła ręka: srebrzystą barankową czapkę zsunął na tył głowy, żeby wiatr chłodził spoconą twarz i swobodnie igrał wąsami. Kawalerzyści, aby nadążyć za nim, bodli konie ostrogami. Przegalopowali brzegiem stawu, gdzie w oparzeliskach odbijały się spadające gwiazdy rakiet. Jacyś ludzie rzucali się w bok od jeźdźców i przypadali do ziemi. Nie zwracając na nich uwagi Siemion Michajłowicz wskazał szablą tam, gdzie koło kuźni wciąż jeszcze nie mogli się rozczepić płastuni z kaczalińcami: obie strony po kilka razy rzucały się do ataku na bagnety, cofały się i kładły. Budionnowska półsotnia rozsypała się ławą i puściwszy luźno cugle, patrząc na podskakującą na przedzie srebrzystą czapkę, wpadła od stawu, z pagórka, na płastunów. Ani seria z karabinu maszynowego, ani strzały, ani nastawione bagnety nie mogły zatrzymać chrapiących z wysiłku koni. Co wpadło pod klingi -zostało porąbane. Siemion Michajłowicz osadził konia dopiero na ulicy chutoru. Do niego pośpiesznie zbliżył się Tielegin. Siemion Michajłowicz nie od razu odpowiedział: wytarł ostrze chustką, rzucił ją na ziemię, włożył do pochwy dużą szablę z mosiężną rękojeścią i podniósłszy do skroni wyprostowaną dłoń powiedział: - Witajcie, towarzyszu, z kim mówię? Dowódca pułku?... Dowodzący grupą, dowódca brygady Budionny. Rozkazuję wam: zostawić jedną kompanię dla ochrony taboru i rannych, z pozostałymi siłami i artylerią natychmiast nacierać na stanicę, zająć ją i oczyścić od białych Kozaków. - Rozkaz. - Chwileczkę, towarzyszu. Zeskoczył z konia, wsunął dłoń pod popręg, uderzył palcami po wargach konia, usiłującego chwycić go za rękaw, i podał rękę Iwanowi lliiczowi: - Straty duże? - Nie. - To dobrze. A co, utrzymalibyście się swoimi siłami, gdyby nie my? - Utrzymalibyśmy się, czemu nie, amunicji dosyć. - To dobrze. Możecie iść. - Bóle w okolicy brzucha zupełnie ustały, Anisijo Konstantinowno; nawet nie czuję, gdzie mam brzuch... Tak to niekonstrukcyjnie urządzone, najpoważniejszy aparat, a żadnej osłony... Szabla weszła nie więcej niż na werszek - a takie zniszczenie... Takie zniszczenie... Dajcie popić... Anisija siedziała koło niego, milcząca, zmęczona. Szpital mieścił się teraz w stanicy, w piętrowym murowanym domu. Pozostali tam tylko lekko ranni oraz ci, których trudno było przewozić, resztę kilka dni temu ewakuowano do Carycyna. Szarygin umierał. Tak mu się nie chciało umierać, tak żal było życia, że aż Anisiję to zmęczyło. Już go nie pocieszała, tylko siedziała koło łóżka i słuchała. Wstała, żeby zaczerpnąć kubkiem wody z wiadra i dać mu popić. Twarz jego pałała. Duże, niebieskie, naiwne jak u dziecka oczy nieustannie śledziły Anisiję. Była ubrana po kobiecemu, w biały fartuch; złociste włosy, które często widział we śnie, splecione były w warkocz i okręcone dookoła głowy. Bał się, że odejdzie, wówczas - tylko odrzucić głowę na poduszkę, zacisnąć zęby i słuchać nierównych uderzeń krwi, tętniącej w skroniach. Mówił bez ustanku. Myśli jego płonęły jak ogień w dogorywającym kaganku - liźnie po brzegach, podniesie się i jaskrawo zapłonie, to znów opadnie i przygaśnie. - Nieładną byliście wtedy, Anisijo-Konstantinowno, wydawaliście się dwa razy starsza. Podeprze ręką policzek i patrzy, nic nie widzi - w oczach ciemno z udręki. A przecie nie jestem litościwy, wytrawiłem to w sobie. Ludzie litujący się są najbardziej nieczuli. Trzeba się ulitować tylko raz w życiu... I stop! wyłączyć prąd... Serce trzeba na kowadło i jeszcze raz -w płonące węgle, i znowu pod młot. Tacy powinni być komsomolcy. Wtedy na statku urządziłem tajną naradę i wyjaśniłem towarzyszom, że nie godzi się bojownikom rewolucji was napastować. Łatugin wtedy coś tam wykręcił, że pomywaczka... Ach, Łatugin, Łatugin!... Zupełnie to wam niepotrzebne, Anisijo Konstantinowno... Przygarnęła was rewolucja. Nabrałyście urody nie dla niego przecie... To przecież ślepy tor... Tę sprawę trzeba sobie wyjaśnić, walczyć o to wyjaśnienie. Płomyk jego liznął brzegi życia, wymierzył bliską ciemność i opadł. Szarygin przesunął po wargach suchym językiem. Anisija podała mu kubek. Znowu zaczął mówić: - Wiem, za co umieram, co do tego nie mam żadnych wątpliwości... Chciałbym, żebyście o mnie pamiętali... Ja z Piotrogrodu, z wyspy Wasilijewskiej. Tatunio mój -stolarz: w rzemieślniczej szkole się uczyłem, u tatunia pracowałem. On struga - ja strugam, on struga ja strugam... Obaj milczymy i milczymy. Poszedłem pracować do Bałtyckich Zakładów Budowy Okrętów. Tam objawiło się najważniejsze: po co istnieję. Zaczęła się gorączka myśli, niecierpliwość. Wyżyny zwabiły, w dole już ani godziny dłużej zostać nie miałem sił... No, a potem wojna, wezwali do floty, z zaciętości zęby kruszyły się w gębie. Jakże wy nie możecie zrozumieć, Anisijo Konstantinowno, że ujrzałem człowieka, któregośmy sami wymyślili, zawojowali, sami zrobili... Jakże to - pozwolić wam znowu włóczyć się ze spuszczoną głową? Po co w takim razie rewolucja? To nie w porządku. Powinniście być aktorką. Co wieczór koło tej szopy kręciłem się, widziałem, słyszałem... "O, na Boga! Na miłosierdzie boskie... Porzucona... porzucona"... Będziecie wstrząsać frontami. Skończy się wojna domowa - zostaniecie artystką światową. Po tej drodze macie iść... Słabość wam na nic się nie zda... Będzie wam schlebiał, a wy go nie słuchajcie, Anisijo Konstantinowno, chciałbym was przekonać: do życia osobistego nie macie prawa. Miła... Czemuś odwróciła głowę? Odpocznę, zbiorę siły. jeszcze chcę powiedzieć... Coś opuściłem, jeden ważny argument... Głowa jego zaczęła miotać się po poduszce, potem ucichł i milczał tak długo, że Anisija nisko się nachyliła: źrenic nie było widać poprzez półotwarte powieki. Nie to, co mówił, ale wywrócone w rozpaczy oczy wstrząsnęły sercem Anisii. Zrozumiała wszystko, co starał się jej wypowiedzieć w gorączkowych i mętnych słowach. Na pewno tych dwoje maleństw tak samo wtedy przywoływało ją wystraszywszy się ognia, co zasyczał wokół stertki, gdzie przysiadły bliziutko obok siebie. Anisija od tego czasu ani razu nie uprzytomniła sobie dziecięcych twarzy, bała się tego; teraz, jak żywe, wypłynęły przed nią: czteroletni Pietruszka i młodsza Aniuta -kędzierzawe, pucołowate, skore do śmiechu, o małych noskach... I teraz ten, trzeci, wzywał ją. Z nim się pożegna, jego odprowadzi. Anisija powolutku głaskała zlepione włosy. Rzęsy mu drżały i widziała, jak sinawe plamy rozlewają mu się po skroniach. Rozdział XIV. Naczelny wódz Denikin co piątek wieczorem grał w winta u Jekatieriny Aleksiejewny Kwaszniny, swojej dalekiej krewnej ze strony matki. Ten wint zaczął się już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Anton Iwanowicz studiował w akademii i odnajmował pokój u Jekatieriny Aleksiejewny, na piątej linii Wyspy Wasilijewskiej, w jej po petersbursku schludnym mieszkaniu na pięterku. Od owych lat z czterech stałych partnerów żyło tylko ich dwoje, rzuconych przez okrutne czasy do Jekatierinodaru, gdzie Anton Iwanowicz z woli Boga stanął na czele "białych" sił zbrojnych, a Jekatierina Aleksiejewna, po ucieczce z Piotrogrodu w początkach osiemnastego roku, skromnie mieszkała ze swoją córką - również Jekatieriną Aleksiejewną. Naczelny wódz nieraz proponował jej pomoc pod tym lub owym pretekstem, ale odpowiadała zawsze: "Lepiej, żeby to nie stało między nami. Antonie Iwanowiczu, pieniądze psują przyjaźń". Brała do domu korekty wydawnictw Biura Informacyjnego i oprócz tego miały z córką jeszcze trochę cennych drobiazgów na czarną godzinę. Piątkowy wieczór był święty, nikt, nawet szef sztabu, generał Romanowski, nie śmiał odrywać naczelnego wodza od tradycyjnego winta. Punktualnie o godzinie dwudziestej przed drewnianym, niepozornym domkiem z bramą, w oddalonej, stepowej części miasta, zatrzymywał się jednokonny powozik z podniesioną skórzaną budą. Naczelny wódz rozkazywał stangretowi brodaczowi, z krzyżami Jerzego przez całą pierś, zajeżdżać przed domek o północy, cichym krokiem wchodził przez furtkę i szedł na ganek, gdzie już drzwi same otwierały się przed nim. Tajniacy, co piątek wysyłani tutaj przez szefa kontrwywiadu, starali się nie nawijać na oczy naczelnemu wodzowi. Jeden, siedząc na dachu, chował się za kominem, drugi za starą włoską topolą po przeciwnej stronie ulicy i jeszcze dwóch - na podwórzu i za śmietnikiem. Denikin jako wojskowy nie znosił tajniaków. Pewnego razu przy grze w karty opowiedział na ten temat historię o nieboszczyku cesarzu. Mikołaj II lubił samotne spacery po carskosieiskim parku. Tajniaków sadzano od rana za klombami i krzakami wzdłuż ścieżek, którymi mógł przechodzić car. Zimą zawiewał ich śnieg i stawali się zupełnie niewidoczni. Pewnego razu przechadzając się car usłyszał, jak za jego plecami odezwał się ochrypły głos spoza krzaka: ... Siódmy numer przeszedł". Mikołaj był bardzo rozgniewany, że figuruje u policjantów pod nazwą "siódmy", i dał dymisję naczelnikowi ochrany, po czym nazywali go już "numerem pierwszym". Po wejściu do malutkiego przedpokoju, gdzie paliła się świeca, Denikin ściągał skórzane kalosze z mosiężnymi napiętkami, zdejmował zawsze sam, bez niczyjej pomocy, obszerny szynel z żołnierskiego sukna na amarantowej podszewce, przygładzał przerzedzone, zaczesane w tył włosy o ołowianym odcieniu i podchodził do rączki Jekatieriny Aleksiejewny. Brał również w dłonie i pieszczotliwie klepał ładną rączkę Jekatieriny Aleksiejewny młodszej, mówił krótko i miękko: "Witam panów", do pozostałych dwóch partnerów - swego adiutanta, księcia Łobanowa-Rostowskiego. i Wasilija Wasilijewicza Strupe, byłego naczelnika wydziału któregoś ministerstwa, starego petersburżanina. przemiłego człowieka. W saloniku już był rozstawiony stół z dwiema świecami i rozrzuconymi w wachlarz kartami na zielonym suknie. Nawet kredki i okrągłe szczoteczki były tradycyjne, jak w owe pogodne lata na Wasilijewskiej. Jekatierina Aleksiejewna, w czarnej znoszonej sukni, zawsze wesoła, niziutka, o nieproporcjonalnie tęgiej dolnej części ciała, toczyła się na króciutkich nóżkach do stołu. Okrągła jej twarz śmiała się, duże usta przymilnie szeptały. Z powodu ruchliwości skrzypiało pod nią nieustannie stare wiedeńskie krzesło, pod którym stawiała stołeczek do oparcia nóg. Przed wyciągnięciem karty zgadywała, komu jakie miejsce przypadnie za stołem, i za każdym razem tak się zdarzało, że jej partnerem okazywał się naczelny wódz. Wesoło klaskała w pulchne dłonie przed nosem: - Widzicie, panowie, zgadłam... Katia, my znowu z, Antonem Iwanowiczem... - Cudownie - ponurym głosem mówił Wasilij Wasilijewicz Strupe siadając i wybierając sobie szczoteczkę i kredkę. Wasilij Wasilijewicz - chłodny, wszystkowiedzący, dowcipny sceptyk, ze szczupłą, surową, wcześnie postarzałą twarzą, był najniebezpieczniejszym przeciwnikiem w wińcie i jak wszyscy petersburżanie traktował tę grę z poważną wytwornością. - Cudownie, jak powiedział pewien radca tytularny oddając wszystkie atuty - powtórzył i jego wypielęgnowane palce o twardych paznokciach szybko zaczynały tasować talię. Czwarty partner, książę Łobanow-Rostowski, mimo młodego wieku był również mocnym winciarzem. Na wińcie i jakichś tam osobistych poleceniach naczelnego wodza kończyły się jego adiutanckie obowiązki. Do spraw operacyjnych byli inni, bardziej odpowiedzialni. Jak wszyscy Łobanowowie-Rostowscy, książę był brzydki, o wydłużonej, łysawej czaszce i majestatycznym czole przy nic nie mówiących rysach twarzy. Jeżeli nie brać w rachubę jednego defektu - przebierania długimi nogami pod stołem, jak gdyby musiał wyjść za małą potrzebą - książę był doskonale wychowany. Nigdy nie wyrażał swego zdania, jeśli zaś pytano go o coś, odpowiadał nieoczekiwanym głupstwem, ponieważ doskonale rozumiał, że w żadnej poważnej sprawie do niego się nie zwrócą; był uprzedzająco grzeczny, ale nie służalczy, i tego lata w walkach, do czasu otrzymania rany i zwolnienia z frontu, wykazał męstwo. Grali, jak gdyby celebrowali nabożeństwo. W tym domu w tych godzinach o polityce i o wojnie nie rozmawiano. Słychać było tylko: "Kara... Kiery... Bez atu... Dwa bez atu"... Od czasu do czasu pryskała świeca. Dymił papieros, położony na brzeg szklanej popielniczki. I wreszcie: - No, cóż, Jekatierino Aleksiejewno, oddamy? - Szkoda, ach, jaka szkoda, Antonie Iwanowiczu... Jekatierina Aleksiejewna młodsza siedziała w pobliżu na pluszowej kanapce i nie podnosząc głowy migała szydełkiem i uśmiechała się. Twarz, oczy i włosy miała bezbarwne, w zgięciu delikatnej szyi i w ładnych rękach czuło się niezaspokojone pragnienie pieszczoty. Jekatierina Aleksiejewna młodsza była kochliwa, miała dwudziesty szósty rok, wszystkie jej uczuciowe historie kończyły się smutno: bądź wybrany pożegnawszy się naprędce wyjeżdżał na wojnę, to znów niespodziewanie okazywało się, że ma ukochaną kobietę, o czym bezlitośnie zawiadamiał. Teraz zakochała się w nieładnym, ale strasznie miłym Łobanowie-Rostowskim. Żartobliwie zalecał się do niej - sprawiało to przyjemność naczelnemu wodzowi, traktującemu Jekatierinę Aleksiejewnę prawie jak córkę. Po staroświecku marzyła o tym, jak to on zapomni u nich swej papierośnicy, nazajutrz rano, pod nieobecność Jekatieriny Aleksiejewny starszej, zjawi się na koniu przed oknem domku, wejdzie brzęknąwszy ostrogami, przywita się (będzie miała na sobie czarną wełnianą sukienkę z białym kołnierzykiem i mankiecikami), przeprosi i jeden z jego żarcików zamrze mu na ustach - wpatrzywszy się w jej twarz, wszystko zrozumie. Wejdą do saloniku, oboje wzruszeni. Nagle bierze ją za ręce powyżej łokci, przyciąga ku sobie: "Ja pani nie znałem - powie z przejęciem - ja pani nie znałem, pani jest inna, pani jest wonna jak kwiat"... Na tym słowie wzlot fantazji urywał się. Jekatierina Aleksiejewna migała szydełkiem i uśmiechała się nie podnosząc oczu na księcia, siedzącego między dwiema świecami, wystarczyło jej, że jest tutaj i że czuje zapach jego drogiego tytoniu. Taki to był mały światek, okruch starej Rosji, gdzie w piątki odpoczywał od ciężkich trosk naczelny wódz Denikin. Dzisiaj naczelny wódz, wbrew regule, przybył z opóźnieniem, czymś zatroskany i nieco roztargniony. Zdejmując kalosze nadepnął na łapkę kotu, kręcącemu się pod nogami, kot wrzasnął paskudnym głosem. Łobanow-Rostowski pochwycił go i wyniósł do kuchni. Jekatierina Aleksiejewna starsza roześmiała się. Wasilij Wasilijewicz powiedział: "Koty bywają nieznośne". Wszyscy spodziewali się, że Denikin przejdzie do saloniku. Ale powiesił płaszcz i stał dalej, zadumany, skubiąc siwą bródkę w klin. Wszystkie twarze spoważniały i trwała pełna niepokoju pauza, póki książę powróciwszy nie oznajmił, że z kotem wszystko w porządku. - Aha - rzekł Denikin - tym lepiej... Nie będziemy tracili czasu. Grał gorzej niż zwykle, zrzucając niewłaściwe karty, i wciąż odwracając się do okien, chociaż okiennice były zamknięte. Jekatierina Aleksiejewna młodsza cichutko wstała, narzuciła futerko i wyszła na dwór sprawdzić, czy ochrona jest na miejscu. Tajniak, który siedział na dachu za kominem, gdzie świszczał kłujący wiatr, a wyżej pędziła połówka mętnego księżyca po wariacku nurkując w chmury, krzyknął stamtąd, szczękając zębami: - Panienko, wynieś, na Boga, wódeczki... Około dziesiątej podjechał samochód. Naczelny wódz położył karty, oczy mu zabłysły. Postawny, wyniosły generał Romanowski wszedł w oficerskim płaszczu, na piersiach przepasanym na krzyż końcami baszłyka. Zdjął czapkę, sucho szczęknął ostrogami, złożył ogólny ukłon. - Antonie Iwanowiczu, ja do pana. - Więc - stało się? - Tak jest, Antonie Iwanowiczu. Denikin był zaaferowany: - Wrócę, proszę państwa, wybaczcie, takie okoliczności. -I w przedpokoju, nie od razu trafiając w rękawy: - Książę, pan niech zostanie, zagrajcie roberka z dziadkiem. Więc ja się nie żegnam, Jekatierino Aleksiejewno... Partnerzy wrócili do stołu, ale grać się nie chciało. Jekatierina Aleksiejewna starsza powściągliwie wzdychała. Wasilij Wasilijewicz, ściągnąwszy gęste brwi, rysował kredą na suknie małe diabełki i szubienice. Książę przysiadł na kanapie koło Jekatieriny Aleksiejewny młodszej: rozkwitła i odłożyła robótkę. Podrygując nogą, zaczął opowiadać o tym, że znalazł tutaj niezwykłą wróżkę i chce ją przywieźć do Antona Iwanowicza. - Bierze od pani włos, spala go nad świecą. Wtedy wróżce występuje piana na ustach! - Co ona panu wywróżyła? - Przepowiedziała drogę na koniu, niech pani sobie wyobrazi: będę ranny trzy razy i wszystko skończy się weselem. Podrygując obiema nogami i huśtając się jakby go ktoś trząsł za ramiona, książę zaczął się dławić ze śmiechu. Delikatna szyja i małe ucho Jekatieriny Aleksiejewny zaróżowiły się. - Taki jakiś niepokój, doprawdy - powiedziała Jekatierina Aleksiejewna starsza wycierając oczy. - Takie wszyscy mają napięte nerwy... Mój Boże, czyśmy kiedy myśleli, że tak będziemy żyli. - Tak, tak, diablo mało myśleliśmy - odpowiedział Wasilij Wasilijewicz i narysował topór i szafot. - Rosja - arcyciekawy kraj... Naczelny wódz dotrzymał obietnicy: gdy angielski zegarek w futerale cieniutko wydzwonił jedenastą, za oknami zagdakał samochód; Anton Iwanowicz, znów ściągając kalosze, mówił: - Wiedziałem, wiedziałem, Jekatierino Aleksiejewno, że u pani dzisiaj indyczka z kasztanami... Z tej racji, drogi książę, niech pan przyniesie z mojego samochodu buteleczkę szampana... Był bardzo ożywiony, zacierał ręce, ale propozycję dokończenia robra odrzucił: "A Bóg z nim, my z Jekatieriną Aleksiejewną z góry kapitulujemy, ratujemy jedynie honor"... Wziął nawet od Wasilija Wasilijewicza ze złotej papierośnicy papierosa i zapalił, co mu się nigdy nie zdarzało. Kolację przyśpieszono. Wszyscy przeszli do małej jadalni, gdzie dwie świece miękko, po staroświecku oświetlały taniutkie obicie i na stole, na wyszczerbionych talerzykach, domowe smaczne paszteciki i przekąski. Brakowało tylko ulubionego dania Antona Iwanowicza - minogów w sosie musztardowym. I nie było zwykłego spokoju, kiedy po ukończeniu robra zasiada się do stołu spierając się w dalszym ciągu: "Niechże pani mi uwierzy- trzebabyło zrzucić piki"... albo: "Moja dobrodziejko, wiem przecie, że on ma w ręku asa, króla, damę, a pani mnie trąca pod stołem"... Książę, wyczuwając sztuczny nastrój, ofiarnie zawładnął ogólną uwagą, opowiadając o stróżu na Petersburskiej Stronie, obdarzonym tajemniczą siłą zamawiania bólu zębów, oparzeń i róży, on również między innymi przepowiedział wojnę z Niemcami patrząc w spodek z fusami od kawy. Napomknienie o wojnie wypadło niezupełnie na miejscu. Wasilij Wasilijewicz natychmiast wziął karafeczkę i nalał wódki. - Wypada wypić za to, żeby na Rusi nie zaginęli cudowni stróże... W tej chwili wniesiono indyczkę. Naczelny wódz siedział oparty i surowym wzrokiem śledził, jak nieśli tą potrawę, jak ją postawili w ciasnocie na stole; od indyczki uniosła się para ku świecom, tak, że płomienie ich zachwiały się z lekka. - A przecież tylko w Rosji są takie indyczki - rzekł i wybrał sobie skrzydło. Książe wstał, cicho odkorkował butelkę szampana i nalał wina do szklanek od herbaty. Anton Iwanowicz powoli wyciągnął serwetkę spoza kołnierza, wziął szklankę, wstał trzymając się krzesła i rzekł: - Proszę państwa, nie mogę się powstrzymać, żeby nie uradować was... Rzecz w tym, że dzisiaj rano wojska greckie zajęły Chersoń i Nikołajew. Nareszcie więc nadeszła długo oczekiwana pomoc sprzymierzeńców. W Jekatierinodarze wylądował na angielskim samolocie człowiek o tyle dziwny, że w rządzących i wpływowych kołach nie wiedziano, co sobie myśleć: czy to jest tajny agent Clemenceau, czy też po prostu szalbierz, a być może i gruba ryba. Nazwisko miał francuskie - Giraud, nazywano go piotrem Pietrowiczem, po rosyjsku mówił biegle, południowym akcentem; paszport - urugwajski, chociaż ta okoliczność wskazywała nie tyle na jego narodowość, ile raczej na cwaniactwo. Przyjechał z Paryża statkiem, który wyładował w Noworosyjsku karabiny, naboje i inną broń. Dokumenty, które przedstawił komendantowi wojskowemu miasta, były we wzorowym porządku, mianowicie: listy polecające od członków Izby Deputowanych, pismo od ministra wyznań religijnych i jeszcze jedno, od francuskiej księżnej o trudnym do wymówienia nazwisku, legitymacja dziennikarska gazety "Petit Parisien" i wreszcie oferty różnych biur handlowych, które zaczęły w owych czasach powstawać jak grzyby na olbrzymich zapasach różnych towarów i łatwo psujących się ładunków, zwiezionych z całego świata do Francji. Żeby nie wiem jak łamać głowę - nic nie można było wykombinować: z Paryża do zapadłego Jekatierinodaru, jeszcze noszącego ślady marcowych i letnich walk, spadł z nieba szykownie ubrany pan, widać światowiec, w kusym futerku ze skunksowym kołnierzem, barwnym szaliku na całą pierś, z dwiema nowiutkimi walizami i aparatem fotograficznym przez ramię, w niesłychanie pięknych, żółtych butach, o tak grubych podeszwach na rancie, że nawet komendant Wojenny nie mógł oderwać od nich oczu, nie mówiąc już o przechodniach, gdy Piotr Pietrowicz Giraud szedł za Kozakiem niosącym jego walizy, wesoło zadzierając głowę w wytwornie włożonym popielatym kapeluszu. Cudzoziemca umieszczono w najlepszym hotelu, w luksusowym numerze, wyrzuciwszy stamtąd przejezdnego spekulanta Paprikaki razem z jego dziewką. Nazajutrz Giraud złożył wizytę generałowi Denikinowi. Anton Iwanowicz zafrasował się i wysłał do niego do poczekalni generała Romanowskiego z przeprosinami: naczelny wódz trochę niedomaga, ale rad jest widzieć u siebie w mieście tak niezwykłego gościa. Giraud pojechał z wizytą do profesora Kołogriwowa, jednego z filarów Dunn. skupiającego tutaj wokół Denikina przedstawicieli "Centrum Narodowego", będącego wykładnikiem myśli państwowej. Profesor Kołogriwow dobrze znał i kochał Paryż. Zatrzymał przemiłego Girauda kilka godzin. Z zachwytem wspominając obiady w małych restauracyjkach i nocne rozrywki na Montmartrze. Wspominał zapach bulwarów i nie bacząc na obwisły brzuch i nieporządnie rosnącą brodę, przybierał młodzieńczo-figlarną postawę: - Cher ami, co tu gadać, a ten szczególny, niepowtarzalny zapach paryskich kobiet!... Ach, jestem gotów całować kamienie na ulicach Paryża. Tak, tak, niech panu to nie wydaje się dziwne - w każdym Rosjaninie znajdzie pan płomiennego patriotę Francji... O tym właśnie powinien pan pisać! Postanowiono: w prywatnym domu zbierze się ściśle kółko przedstawicieli "Centrum Narodowego" i przy śniadaniu wysłucha informacji pana Giraud na temat polityki międzynarodowej. - Cher ami! - wołał profesor Kołogriwow, po przyjacielsku kręcąc guziki przy marynarce gościa - zobaczy pan ludzi, którzy pojęli wcześniej niż wy, w Europie, potworne niebezpieczeństwo czerwonej maszyny do mielenia mięsa... Bolszewizm to niszczycielska złość dołów, zaciekłość mętów ludzkości. Wy, nawet najlepsi, najmądrzejsi z was, kłaniacie się socjalizmowi. Bzdura! Banał, o, jakiż banał! Socjalizm jest, ale socjalistów nie ma, bo socjalizm jest nie do zrealizowania... Dowiedziemy wam tego! Z woli historii Rosja powołana jest do roli bariery, o którą rozbiją się wieczne fale anarchii, tym samym my, płacąc za to własną skórą, dajemy cywilizacji europejskiej możność spokojnego rozwoju. W imię tego, w imię ocalenia Europy, całego świata od czerwonego upiora, wyciągamy do was ręce: pomóżcie nam... Gotowi jesteśmy do wszelkich ustępstw, Rosja poniesie wszelkie ofiary... Oto, o czym powinien pan pisać. Dużo kłopotu było z tym śniadaniem: dostań no w Jekatierinodarze coś wykwintnego, wszędzie tylko słonina, gęsina i wieprzowina; nie kluskami przecie będzie się podejmowało paryżanina! Członek "Centrum Narodowego" von Liese, znany smakosz, doradził menu: bulion, paszteciki, miętus w sosie z czerwonego wina i na trzecie kura. gotowana bez kropli wody, w pęcherzu moczowym świni. Przyzwoite wino zdobyli przez spekulanta Paprikaki. Punktualnie o pierwszej w mieszkaniu członka Dumy Państwowej i redaktora - wydawcy gazety "Rodnaja Ziemia", Szulgina, zebrało się sześć osób, z Piotrem Pietrowiczem włącznie. Śniadanie istotnie było wykwintne. Gdy podano kawę z palonego jęczmienia, Giraud zaczął swoje przemówienie: - Kilka słów o Paryżu, panowie... Znaliście go dobrze. Cudzoziemcy zostawiali w nim co roku ponad cztery miliardy franków w złocie. Nic dziwnego, że opary paryskich ulic przyprawiały o zawrót głowy nawet takich marzycieli, co patrzyli na potoki lśniących samochodów z wysokości mansardowych okienek. Niestety, marzycieli w Paryżu już nie ma, trupy ich zakażając powietrze gniją nad Sommą, w Szampanii i w Ardenach. Paryż już nie jest wesołym miastem, gdzie tańczy się na ulicach i śmieje na całe gardło z brody króla Leopolda lub miłosnych niepowodzeń rosyjskiego wielkiego księcia. Paryżowi i Francji brak półtora miliona mężczyzn - zostali zabici. Paryż jest opanowany przez wyrostków, zawodowo uprawiających homoseksualizm. Na tarasach kawiarni siedzą jedynie smutni starcy, którymi nie interesują się nawet dwudziestofrankowe dziewczynki. Po wyboistym, drewnianym bruku klekocą taksówki, pokiereszowane nad Marną. Do eleganckich restauracji i kawiarni dotychczas jeszcze wpuszczają amerykańskich żołnierzy o temperamencie długo trzymanych w stajni ogierów. Kobiety! o, kobiety są zawsze na wysokości zadania: obcięły sobie spódnice do kolan i skasowały bieliznę. Głosy za stołem: - Prosimy wyraźniej... - Kobiety wieczorem - w teatrze, w restauracji - przykrywają z wierzchu tylko to, co nie istotne: ściślej, cała ich suknia to dwa wąskie paski tkaniny, na których trzyma się króciutka spódniczka. Cały szyk w odsłoniętych nogach - paryżanki mają śliczne nogi. Na cóż im bielizna? Dlaczegóż, u licha, znosiliśmy wszelkie niewygody w okopach? Ale wszystko to są głupstwa. Paryż dzisiejszy to miasto-zwycięzca. Jest ciemny, jest źle zamieciony, ale cały przeniknięty pełnymi niepokoju i dwuznacznymi rozmowami. Paryż wygrał wojnę światową, gotuje się do tego. by zwyciężyć w światowej kontrrewolucji. Trzech ludzi za stołem cicho powiedziało: "Brawo"! Czwarty powstrzymał się, gdyż był zajęty toczeniem kulki z chleba. Piąty z nieokreślonym uśmieszkiem, w nieokreślony sposób wzruszył ramieniem. - Paryż dzisiejszy to legowisko rozjuszonego tygrysa. Clemenceau pragnie zemsty i zanim podpiszemy pokój - a to stanie się jeszcze nieprędko - Niemcy doświadczą na samych sobie wszystkich okropności blokady głodowej. Na zawsze wyrwie im się zęby i obetnie pazury. W pewnej prywatnej rozmowie Clemenceau powiedział: "Zabiję w Niemcach nadzieję zostania czymkolwiek innym niż krajem na marginesie. Grochu i kartofli starczy im. żeby nie umrzeć z głodu". Ale, proszę panów, pięćdziesiąt lat temu Clemenceau. poza poniżającym wstydem pod Sedanem, doznał poniżającego strachu przed Komuną Paryską. Pewnego dnia na śniadaniu dziennikarzy sięgnął do wspomnień i opowiedział o swym wrażeniu, gdy na placu Yendóme ujrzał odłamki kolumny wielkiego cesarza, obalonej przez komunardów za pomocą mnóstwa lin i dźwigów. "Byłem wstrząśnięty nie samym faktem zburzenia, lecz ideą, która zagrzała robotników do podobnego czynu. Na cywilizację nadciąga śmiertelne niebezpieczeństwo, można je oddalić, ale ono przyjdzie, i przyjdzie tego dnia, kiedy ludowi da się do ręki broń. To będzie dzień naszego odwetu za Sedan, dzień, w którym przyjdzie nam bić się na dwa fronty". Panowie, okazało się, że Clemenceau miał słuszność: do Paryża powracają zdemobilizowani. Mają oni za sobą okropności Verdim i Sommy. Stawianie barykad i walki uliczne to dla nich po prostu rozrywka. We wszystkich szynkach, zbierając koło lady słuchaczy, wrzeszczą, że ich oszukano: ci, co się bili, dostali galony, krzyże i protezy, a ci, za których się bito, zgarnęli do kieszeni miliardy gotóweczką... Z tymi krzykaczami trącają się szklanką "bourgeois", zrujnowani inflacją. Paryskie przedmieścia burzą się. Fabryki stoją. Postawa wojsk garnizonu paryskiego jest zagadkowa. W Niemczech chaos rewolucji, socjaldemokraci ledwie wytrzymują jej napór. Węgry nie dziś to jutro ogłoszą Rady... Anglia walczy z paraliżem strajków - rząd Lloyd Georgea usiłuje lawirować między rafami. Oczy wszystkich zwrócone są na Clemenceau. On jeden rozumie, że śmiertelny cios winien być zadany wszecheuropejskiej rewolucji u was, w Moskwie: włoscy rybacy, gdy wyciągną z sieci ośmiornicę, przegryzają jej zębami worek powietrzny - wtedy macki z potwornymi ssawkami zwisają bezsilnie. Przy stole czochrano sobie włosy, zdejmowano zapocone okulary. Gdy Giraud przerwał, żeby odgryźć koniuszek następnego cygara, posypały się pytania: - Ile francuskich dywizji wysłano do Odessy? - Czy Francuzi zamierzają nacierać w głąb kraju? - Czy w Paryżu znane jest ostatnie niefortunne natarcie Krasnowa na Carycyn? Czy otrzyma on pomoc? - Czy już podzielono sfery wpływów w Rosji? W szczególności, kto zamierza pomagać Armii Ochotniczej? Giraud powoli wypuścił modrawy dymek: - Panowie zapytujecie mnie, jak gdybym był Clemenceau. Jestem dziennikarzem. Zagadnieniem rosyjskim zainteresowały się niektóre gazety, mnie wysłano do was. Kwestia bezpośredniej pomocy wojskowej komplikuje się. Lloyd George nie chce drażnić gęsi. Jeżeli pośle do Noworosyjska choćby dwa bataliony angielskiej piechoty, straci w wyborach uzupełniających do parlamentu dwa tuziny głosów. Moje ostatnie informacje są takie: Lloyd George przybył do Paryża samolotem przenosząc ten środek komunikacji nad możliwość wylecenia w powietrze, ponieważ z powodu burz La Manche znowu jest pełen błąkających się min: miało to miejsce w ostatnich dniach - na Radzie Dziesięciu wypowiedział się następująco: "Nadzieja na rychły upadek rządu bolszewickiego zawiodła, mamy informacje, że bolszewicy są obecnie silniejsi niż kiedykolwiek i wpływ ich na lud zwiększył się. Nawet chłopi stają po stronie bolszewików. Biorąc pod uwagę, że bolszewicka Rosja weszła w swe naturalne granice i czasów Państwa Moskiewsko-Suzdalskiego w piętnastym wieku i nie jest dla nikogo poważnym niebezpieczeństwem - należy zaproponować rządowi moskiewskiemu przyjazd do Paryża i stawienie się przed Radą Dziesięciu, podobnie jak imperium rzymskie zwoływało wodzów odległych prowincji po to, żeby ci zdawali Rzymowi sprawę ze swej działalności"... Taka jest, proszę panów, sytuacja u nas na Zachodzie... Macie panowie jeszcze jakieś pytania?... W kilka dni po tym śniadaniu (uwiecznionym przez profesora Kołogriwowa w kronice) komendant wojenny podczas raportu zakomunikował naczelnemu wodzowi: - Akurat na wprost hotelu ,Savoy", ekscelencjo, otwarty został punkt skupu - biorą tylko złoto i brylanty, płacą nawet zbyt dobrze dońskimi banknotami... Mamy wątpliwości co do jakości pieniędzy: papierki nowiuteńkie... - Pan zawsze ma wątpliwości. Witaliju Witalijewiczu - gniewnie rzekł Denikin przeglądając szpalty komunikatów wojennych - oto znowu w sekrecie przede mną wybatożyliście jakiegoś Żyda, a okazało się, że to nie żaden Żyd, ale orłowski obywatel ziemski. Śród orłowskich trafiają się bruneci, nawet podobni do Cyganów... Ech, wy!... - Zawiniliśmy, zamroczyło nas, ekscelencjo... A więc, co do sklepu, patent na niego wziął jekatierinosławski spekulant Paprikaki, a myśmy ustalili, że rzeczywistym właścicielem, który włożył w to przedsiębiorstwo kapitał wątpliwej jakości (tu komendant nachylił się, o ile mu na to pozwalała tusza), jest Francuz, Piotr Pietrowicz Giraud... Denikin cisnął na stół odbitki: Pułkowniku, pan mi tutaj z powodu jakichś głupstw, jakichś łańcuszków, pierścionków, chce popsuć stosunki z Francją! Co pan tam jeszcze naknocił tym sklepem? - Opieczętowałem kasę... - Proszę iść, zdjąć pieczęcie i przeprosić. I żeby mi... - Rozkaz. Komendant stąpając na palcach wyniósł za drzwi swój brzuch. Naczelny wódz długo jeszcze bębnił palcami po komunikatach wojennych, jego siwe wąsy nerwowo się poruszały. - Łobuzy! - rzekł nie wiadomo o kim: o swoich czy o Francuzach... Rozdział XV. Nowy zawód oczekiwał Wadima Pietrowicza na chutorze Prochładnym. Chata, w której Katia mieszkała z Krasilnikowami, stała z otwartymi na ścieżaj wrotami, czysty śnieżek zawiał wszystkie ślady i leżał kupą, stoczoną przez odwilż, na progu pustej chaty. Nikt nie chciał powiedzieć Wadimowi Pietrowiczowi, dokąd udał się Krasilnikow z dwiema kobietami. Był tutaj taki Krasilnikow, temu nie przeczyli, ale skąd on, z jakiej wsi - kto go tam wie, dużo tu różnego narodu ściągało do batki Machny. W chacie czuć było zimnym piecem, na podłodze - śmieci, przez rozbitą szybę naniosło śniegu, przy ścianie - dwa gołe łóżka. Na. obłupionych z wapna ścianach nie zostało nawet cienia po zaginionej gdzieś Kati. Po tylu wysiłkach skrzyżowały się ich drogi i oto - spóźnił się... Wadim Pietrowicz przysiadł na łóżku z nie heblowanych desek. To czy tamto, było ich łożem małżeńskim? Aleksiej - chłop ładny, zuchwały... "Popłakałaś - i dosyć, otrzyj oczy" - powiedział jej nie po grubiańsku, za mądry jest, żeby być grubianinem wobec delikatnej pani, powiedział to wesoło, kategorycznie. I koteczka ucichła, poddała się, uległa. Wstydliwie i z wdziękiem pozwoliła mu robić ze sobą wszystko, co zechce... No, nie ma obawy, nie rozbiła głowy o ścianę! Bez pożądania, bez woli owinęła się dokoła tego pnia, jak blady powój przylgnęła gorzkimi kwiatkami... Wadim Pietrowicz miotał się po chacie depcząc puste blaszanki od konserw. Wyobraźni, rozpasana, sprośna, łżesz! Katia walczyła, nie oddała się, pozostała wierna, czysta! O, ordynarny tchórzu! uczciwa, wierna -twojej jasnej pamięci, co? Odpowiedz lepiej: zabiłbyś oboje na tym skrzypiącym łóżku? Czy też tak: od progu spojrzałbyś na nich, zobaczył oczy Kati - swój utracony świat. "Przepraszam - powiedziałbyś - ja, zdaje się, jestem tu zbyteczny"... Masz oto, masz próbę bólu... Oto nareszcie ta straszna próba!... Nie możesz wytrzymać? Nie, możesz, możesz! Kati szukać będziesz, będziesz, będziesz... Krzywolicy Karietnik, towarzyszący Wadimowi Pietrowiczowi, czekał w taczance. Roszczyn wyszedł za wrota, wsiadł do taczanki i podniósł kołnierz płaszcza osłaniając się nim od wiatru. Osobisty stangret Machny, zarazem strażnik przyboczny, wykonujący w drodze krótkie wyroki batki -przezwiskiem Wielki Niemowa - długi i małomówny, z wyciągniętą jak w krzywym zwierciadle dolną częścią twarzy, pognał czwórkę koni tak, że ledwo można było usiedzieć czepiając się boków taczanki. Karietnik podskakując i opadając mówił poufale: - Przestań skomleć, durna głowo! Jak batko przykaże - pod ziemią znajdziem twoją żinkę. Ech, matko moja, jest też czym się trapić! Baby z wierzchu tylko wymalowane, ale wszystkie z tego samego ciasta. Ta sama zaraza... Pluń na swoją, nie odejdzie ona od niego, Aloszka Krasilnikow trzy wozy bogactwa dla niej nagrabił... Pierwszy w kompanii maruder; jego szczęście, że w porę uciekł. Wadim Pietrowicz, chowając się po same brwi w podniesiony kołnierz, powtarzał sobie: "Wytrzymasz, wytrzymasz. To początek, dopiero początek twoich tortur"... Nie zwalniając pędu przelecieli po bruku Hulaj-Pola. Przed sztabem Wielki Niemowa osadził spienioną czwórkę. Na Roszczyna czekano i zaraz wezwano go do batki. Machno przewodniczył na wielkiej radzie wojennej w nie opalonej izbie szkolnej, gdzie dowódcy niewygodnie rozmieścili się na małych ławkach. Nestor Iwanowicz zaś, w czarnym frenczu przepasanym żółtymi rzemieniami,krążył jak jaguar przed ławkami. Twarz jego, teraz trzeźwego, wydawała się jeszcze bardziej pijacka, ręce trzymał z tyłu, uchwyciwszy się prawą za lewą, wiszącą z rozcapierzonymi palcami. Przez chwilę wytrzymywał nieruchome spojrzenie Wadima Pietrowicza. - Pojedziesz do Jekatierinosławia - powiedział stanowczym tonem -przedstawisz w rewolucyjnym komitecie mandat. Z ramienia mego sztabu będziesz prowadził inspekcję planu powstania. Idź. Roszczyn zasalutował krótko, odwrócił się i wyszedł. W korytarzu oczekiwał go Lowka Zadów. - Wszystko w porządku. Mandat jest u mnie. -Objął Wadima Pietrowicza za ramiona i prowadząc po korytarzu biodrem popchnął go ku drzwiom. - Płaszczyk trzeba będzie zrzucić. Podaruję ci bekieszę. - Nie puszczając jego ramienia, trzema kluczami odmykał drzwi. - Moją własną, na wspaniałym futrze. Z Lową trzeba się zaprzyjaźnić. Lowa już taki jest: z kim się przyjaźni, ten ma w ręku dziewiątkę*. *Dziewiątka - najlepsza karta w grze w hakarata. Wprowadziwszy Roszczyna do pokoju o tym samym kwaśnym zapachu co w Wydziale Kultury, w dalszym ciągu przechwalając się sobą i swymi rzeczami, których pełno było wszędzie, ubrał Wadima Pietrowicza w bekieszę, rzeczywiście porządną, trochę tylko podziurawioną kulami na piersi i na plecach. Stękając z powodu tuszy, wlazł pod łóżko: wyciągnąwszy stamtąd kupę czapek, wybrał jedną, barankową z amarantowym wierzchem, i przez pokój rzucił ją Roszczynowi, przekonany, że ten pochwyci ją w powietrzu. Teraz - już popisując się zbytkiem - zerwał ze ściany kaukaską szablę ze srebrną rękojeścią: "Było nie było, używaj jej -konwojowa"... i sam zaczął się gotować do drogi: na obie ręce włożył złote zegarki z bransoletami, opasał lejbik rzemieniem z dwoma mauzerami, przyczepił szablę w obdartej pochwie, uprzednio przyłożywszy palec do ostrza: "To moja, robocza". Wbił nogi w wysokie gumowe kalosze: "No powiedzmy, nie jestem kawalerzystą, jak mówią w rodzinnej Odessie"... Na wierzch wciągnął kożuch. "Jedziemy, kotku, towarzyszę ci"... Na dworzec zawiózł ich tenże Wielki Niemowa. O nim Lowka powiedział, tak żeby tamten nie słyszał: - Niebywałej siły człowiek, kryminalista. Batko z nim z carskiej katorgi uciekł. Bądź z nim ostrożny, nie lubi, żeby na niego długo patrzeć. Nawet ja się go boję. Zadowolony z siebie, Lowka rozwalił się w taczance, szczęśliwy, rumiany: - Miałeś szczęście, Roszczyn, podobasz mi się, sam nie wiem czemu. Lubię arystokratów... Wypadało mi, ot, niedawno, wykończyć trzech braci, książąt Golicynów... No, wprost cudownie się zachowywali... W przedziale wagonu, dokąd Lowka kazał przynieść z bufetu stacyjnego spirytusu i przekąsek, trwały dalej takie same rozmowy. Lowka zdjął kożuch, popuścił pasa. - To niepojęte - mówił krając w grube kawałki słoninę - niepojęte, żeś ty dawniej o mnie nie słyszał. Odessa przecie na rękach mnie nosiła; pieniądze, kobiety... Trzeba było mieć moją siłę junacką. Ech, młodość! We wszystkich przecie gazetach pisali: Zadów - poeta-humorysta. Nie, doprawdy nie pamiętasz? Interesująca jest moja biografia. Ze złotym medalem skończyłem szkołę realną. A tato - prosty tragarz z Pieresypu. I ja od razu - na szczyt sławy. Zrozumiałe: piękny jak Bóg, tego brzucha nie było, śmiały, bezczelny, wspaniały głos - wysoki baryton, kaskada dowcipnych kupletów. To ja przecie wprowadziłem modę na króciutki lejbik i lakierowane buciki: rosyjski witeź! Cała Odessa była oklejona afiszami. Ech, czyż Zadowowi czegokolwiek żal? Wszystko sprzedał za żart! Anarchia - oto życie! Mknę w krwawym wichrze. Ale ty, kotku, nie milcz, uprzejmiej z Lowką, czyżbyś się wciąż jeszcze dąsał? Ty mnie pokochaj. Wielu blednie, gdy z nimi rozmawiam. Ale komu jestem druhem, ten mi oddany do śmierci. Bardzo mnie kochają, bardzo... Wadimowi Pietrowiczowi kręciło się w głowie. Po rannym wstrząsie chciało mu się wyć jak psu na pustkowiu przy mętnym księżycu. Niespodziane zlecenie - krótki i niejasny rozkaz - było nową próbą sił. Rozumiał, że za każdy niepewny lub podejrzany krok odpowie życiem, dlatego właśnie przydzielono mu Lowkę. Co to za komitet rewolucyjny, gdzie należy się zjawić na inspekcję? Co to za plan powstania? Jakiego, przeciw komu? Lowka oczywiście wiedział. Kilka razy Roszczyn usiłował zadawać mu dotyczące tego tematu pytania. Lowce tylko brew się podnosiła, oczy szkliły się i udając, że nie dosłyszał, w dalszym ciągu opowiadał o swoich wyczynach; jadł, cmokał ustami nie wycierając ich, poczerwieniał, rozpiął kołnierz haftowanej koszuli. Wadim Pietrowicz też golnął szklankę spirytusu i bez apetytu przeżuwał słoninę. Z całych sił tłumił w sobie odrazę do tego strasznego i śmiesznego, plugawego człowieka. O takich nie czytał nawet w żadnych powieściach. Widzisz go, wymyślił sobie: "Mknę w krwawym wichrze". Spirytus rozlewał się po żyłach, rozwierały się kleszcze uciskające mózg i na miejsce prawie już automatycznego, prawie już nie działającego nakazu: "Wytrzymasz, wytrzymasz", zjawiała się zadziwiająca lekkomyślność. - Przestań się jednakże wygłupiać - powiedział Lowce - batko dał mi określoną dyrektywę, jestem wojskowym, zagadek nie lubię. Opowiadaj, o co tam idzie. Uśmiech Lowki znowu znikł. Jego pulchna ręka o rozszerzonych porach zawisła z butelką nad szklanką: - Radzę ci, mniej się pytaj, mniej się interesuj. Wszystko jest przewidziane. - To znaczy, że mnie nie dowierzają? W takim razie po jakiego diabła!... - Ja nikomu nie dowierzam... Ja batce nie dowierzam... No, wypijmy... Rozdziawiając usta tak, że brzeg szklanki dotknął dolnych zębów, Lowka powoli wlał spirytus w gardło. Czuć go było słodką zgnilizną, surowym, cukrzonym mięsem. Wstrząsnąwszy puszystymi, nasyconymi elektrycznością włosami, zaczął wyłamywać kurze udko: - Ja bym na twoim miejscu nie przyjął tego poruczenia. Wielkie co, że batko rozkazał. Batko lubi robić głupstwa. Wsypiesz się. kotku... Roszczyn szybko potarł dłońmi twarz, roześmiał się: - Radzisz uchylić się? Może iść do ubikacji i wyskoczyć w biegu?... Jako przyjaciel tak radzisz? - No cóż... Ja powiedziałem, ty wyciągaj wniosek. - Tani koncept, tani. Jak myślisz, śmierci się boję? - A po co mam myśleć, kiedy ja ciebie na wskroś widzę, gada pełzającego... Schowaj zęby, bo powyrywam. No, nalewaj szklankę. Roszczyn z trudem westchnął głęboko: - Czy ty mnie znasz? Nie. Zadów, ty mnie nie znasz. Ot, ciebie postawić pod ścianę - wtedy dopiero, ścierwo, zakwiczysz jak świnia. Lowka, który zamierzał właśnie ugryźć kórze udo, zamknął usta tak, że zęby szczęknęły, spocona twarz mu obwisła. - Jak dotąd, widziano rzecz odwrotną - wyrzekł mrukliwie. -Jak dotąd, kwiczeli inni. Ciekawe, czy nie ty czasem zamierzasz mnie rozwalić? - No, gdybyś mi wpadł w ręce trzy miesiące temu... - Nie, ty nie kręć, biały oficerze, dopowiedz do końca. - Pilno ci, rzeźniku? - No, czekam, dopowiadaj. Słowa padały szybko. Obaj dyszeli już ciężko. Nogi mieli wsunięte pod siedzenie, patrzyli z natężeniem jeden drugiemu w źrenice. Świeca, przylepiona do opuszczanego stolika, pryskała i płomyk zaczynał gasnąć. Wówczas Roszczyn zauważył, że purpurowa twarz Lowki szarzeje. Lowka powiedział głucho: - Ano, wyjdźmy na korytarz. Wychodź pierwszy - Nie pójdę... - Ano... - A ty mnie nie popędzaj, nie mam w pysku wędzidła. Niebieskawy płomyczek został na końcu knota jak zwiastun śmierci. Lowka widocznie zrozumiał, że w ciasnym przedziale żylasty, nieduży Roszczyn ma wszystkie szansę przewagi, jeżeli po ciemku rzucą się na siebie! Ryknął byczym głosem: - Wstać... na korytarz! Drzwi do przedziału szarpnięto, płomyk świecy mignął i rozpalił się -wszedł Czugaj. - Jak się macie, braciszkowie. - Jego usta uśmiechały się pod wąsikami, wyłupiaste oczy przesuwały się z Lowki na Roszczyna. - A ja was szukam po wszystkich wagonach. Usiadł obok Roszczyna, naprzeciwko Lowki. Wziął pustą butelkę, potrząsnął nią, powąchał, postawił. - Czegoście obaj nie w humorze? - Nie dobraliśmy się charakterami - odpowiedział Lowka odwracając się od jego drwiącego spojrzenia. - Ty przy nim niby komisarz? - Nie niby, tylko sięgaj wyżej, ano, po co pytasz? - Tym bardziej powinieneś rozumieć, na jaką odpowiedzialną robotę wieziesz towarzysza. Charakter trzeba pohamować. Wyjdź no, bratku, z przedziału, ja z nim chcę sam porozmawiać. Czugaj rozsiadł się wygodniej, ręce miał złożone na brzuchu, uda szeroko rozsunięte, przy płomyku świecy twarz jego wydawała się różowa jak z porcelany, dziecinna czapeczka ze wstążeczkami cudem trzymała się na potylicy. Czekał spokojnie, aż Lowka przetrawi upokorzenie i podda się. Nadęty, purpurowy Lowka sapiąc groźnie na Roszczyna, wstał i błysnąwszy we drzwiach lakierowanymi cholewami wyszedł, Czugaj zasunął drzwi: - Czegoście się poswarzyli? - A, głupstwo - rzekł Roszczyn - po prostu upiliśmy się. - Tak, słusznie odpowiadasz. Ale ot co,bratku: tyś został przekazany do mojej bezpośredniej dyspozycji, musisz odpowiadać na każde moje pytanie. Czugaj przesiadł się naprzeciwko i rozłożył koło świecy ćwiartkę papieru, podpisaną przez batkę Machnę, gdzie zbitymi maszynowymi literami, z błędami ortograficznymi, bez znaków przestankowych, było powiedziane, że Roszczyn jest przydzielony do dyspozycji wojenno-rewolucyjnego sztabu rejonu jekatierinosławskiego. - Wystarczy ci? (Roszczyn kiwnął głową). No, to świetnie. Powiedz, co ciebie sprowadziło do tej kompanii? - To formalne badanie? - Formalne badanie, zgadłeś. Nie znając człowieka, nie można mu zaufać, tym bardziej w tak ważnej sprawie. Zgadzasz się? (Roszczyn kiwnął głową). Zasięgnąłem o tobie pewnych informacji. Niepocieszające: wróg, zacięty wróg z ciebie, bratku... Roszczyn westchnął, rozparł się wygodnie. Za czarnym oknem, gdzie odbijał się płomyk świecy, mknęła noc, ciemna jak wieczność. Napełnił go spokój. Ciało kołysało się miękko. W ciągu tych trzech dni i nocy, spędzonych prawie bez snu, zaczynało się trzecie badanie, widać ostatnie, decydujące. W końcu, jaką prawdę mógł opowiedzieć o sobie? Skomplikowaną, poplątaną i mętną opowieść o człowieku wypchniętym przez nieznanych ludzi z dawnego domu - z tej ulicy, gdzie się urodził, ze swego królestwa. Ale czy to tak było? Czy nie on sam wziął siebie za kark i cisnął na śmietnik? Czego właściwie się zląkł? Co właściwie znienawidził? Czyż tak był mu potrzebny do szczęścia i dawny dom, i dawne zaciszne królestwo? Czy nie są to majaczenia jego chorej wyobraźni? Kiedy się myśli o tym wszystkim, w jego postępowaniu w ostatnim roku nie ma nic rozsądnego, nic usprawiedliwiającego. Tutaj, w przedziale, nie ma sądu z przysięgłymi i wymownym adwokatem, potrząsającym romantyczną czupryną. Tutaj w cztery oczy trzeba zrobić rzecz prawie niemożliwą: opowiedzieć prawdę, nie o postępowaniu małego człowieka - to nieważne, w tej rozmowie to nie wchodzi w rachubę - lecz o swoim wielkim człowieku. Tutaj jest się i podsądnym, i sędzią... samemu sobie. Nieważny jest nawet praktyczny wniosek z tej rozmowy - jeżeli już sprawa doszła do wielkiego człowieka... - Co tam mamroczesz do siebie, mów głośno - rzekł Czugaj. - Nie, nie jestem wrogiem, to zbyt proste - wyrzekł Roszczyn, mocniej opierając się tyłem głowy o poduszki siedzenia. - Wróg ma cel, złość, podstęp... Chcę wam zadać pytanie. - Zadawaj. - Jestem wam potrzebny jako spec wojskowy? Czugaj milczał chwilę, przyglądając się jego twarzy z głębokimi cieniami na zapadniętych policzkach. - A ty sam jak myślisz? - Myślę, że jestem potrzebny, i w szczególności wam, a nie batce. - Tykaj mnie lepiej, mnie tak łatwiej rozmawiać. - Dobrze, będę cię tykał. - Batko powiedział, żeś jakoby z mobilizacji dostał się do Armii Ochotniczej, żeś szczery anarchista i pochodzenia jakoby nawet odpowiedniego... - Wszystko to łgarstwo. Pochodzenia jak najbardziej nieodpowiedniego. Do Armii Ochotniczej wstąpiłem z własnej ochoty. I wystąpiłem z własnej ochoty. - Wstyd się zrobiło? - Nie... A ty czego mi podpowiadasz? Ja słomki się nie chwytam, dawno już jestem na dnie. Gdyby uwierzyć w karę za grzechy!... Nie mam nawet i tej pociechy. - Okrutnik był z ciebie wielki, co? - Bywało, bywało... Całe życie żądałem od siebie uczciwości, moja uczciwość okazała się nikczemnością... I wszystko tak przewróciło się do góry nogami, z białego zrobiło się czarne... - Życiorys, braciszku, dla porządku opowiedz. - Skończyłem petersburski uniwersytet. Prawnik. Ach, wy chcecie o pochodzeniu. Ziemianin, z drobnych. Po śmierci matki sprzedałem ostatnie okruchy - dom, ogród i mogiły ze sztachetami. Wyszedłem z pułku. No, co jeszcze... Byłem, jak wszyscy mniej więcej porządni ludzie, liberałem. (Wadim Pietrowicz zmarszczył się z odrazą). Z przyszłą rewolucją, rozumie się, sympatyzowałem, nawet podczas strajków, w trzynastym chyba roku, otworzyłem lufcik i krzyknąłem do przejeżdżających konnych policjantów: "kaci, oprawcy". Bodaj że na tym się skończyła moja działalność rewolucyjna. Po co było się szczególnie śpieszyć, kiedy i tak żyło się słodko... (Tym razem Czugajowi drgnęły wąsiki). Nie, poczekaj, nim się mną będziesz brzydził... Mówię uczciwie. W każdym razie kielichów z szampanem na bankietach nie wychylałem za cierpiący lud rosyjski. A w siedemnastym na froncie ze wstydu i hańby oszalałem. W okopach dwa i pół roku przesiedziałem, nie prosiłem o urlop... I jedwabnej bielizny, chroniącej od wszy, nie nosiłem. - Zasługa. - Nie natrząsaj się ze mnie, oszczędź mi tego... - Wadim Pietrowicz zmarszczył czoło. Jego chuda twarz zbruździła się głębokimi cieniami. -Odpowiedz: co jest dla ciebie ojczyzną? Czerwcowy dzień w dzieciństwie, pszczoły brzęczą na lipie i czujesz, jak szczęście miodowym potokiem płynie w ciebie... Rosyjskie niebo nad ziemią rosyjską... Czyż tego nie kochałem? Czyż nie kochałem milionów szarych żołnierskich płaszczów, gdy wyładowywały się z pociągów i szły na linię ognia i śmierci? Ze śmiercią dogadałem się, nie liczyłem na to, że wrócę z wojny. Ojczyzna to byłem ja sam, wielki, dumny człowiek. Okazało się, że ojczyzna to nie to, ojczyzna to co innego. To oni... Odpowiedz: cóż to jest ojczyzna? Czym jest dla ciebie? Milczysz... Wiem, co powiesz. O to człowiek pyta raz w życiu, pyta, kiedy utracił. Ach, nie mieszkanie w Petersburgu straciłem, nie adwokacką karierę... Straciłem w sobie wielkiego człowieka, a małym być nie chcę - strzelaj, jeżeli choć jedno moje słowo zatrwożyło cię. Szare żołnierskie płaszcze załatwiły się po swojemu... Co mi pozostawało? Znienawidziłem! Ołowiane obręcze ścisnęły mózg... Do Armii Ochotniczej idą tylko mściciele, rozwścieczeni, krwawi chuligani. "Więc za cara, za ojczyznę, za wiarę hukniemy grzmiące hura!"... I cygańską trojką na rastiegaje* do "Jaru"... - Gotów jesteś, braciszku, można cię jak chleb na łopacie do pieca wsadzić - rzekł Czugaj i wytężone spojrzenie jego wypukłych oczu poweselało. - Cóż za okazja - rozmawiać z inteligentem! Skąd to u was taka plątanina mózgowa? Toć jesteście bądź co bądź ludzie rosyjscy, niby to mądrzy... Co znaczy jednak burżuazyjne wychowanie! Sam siebie zgubił! Jest czy goniema -nawet tego nie wie. Ach,denikinowcy! No, no, ubawiłeś mnie... Jakże my się teraz dogadamy. Chcesz pracować z całym oddaniem? - Jeśli tak stawiasz sprawę - będę pracował. - Bez ochoty? - Powiedziałem - będę, to znaczy, że będę. Czugaj znowu wziął pustą butelkę, potrząsnął, popatrzył pod opuszczony stolik; spojrzał na siatkę bagażową: - Zawołamy już twojego ananasa. - Otworzył drzwi i zawołał: - Komisarzu, gdzieżeś schował spirytus? - Mrugnął znacząco w stronę Roszczyna: - Ty z nim krótko, w razie czego - na muszkę go. Najniebezpieczniejszy człowiek u batki. Roszczyn, Czugaj i obrzękły przez noc Lowka wysiedli na ostatnim przystanku przed mostem. Mgła unosząca się nad Dnieprem zasnuła Jekatierinosław na tamtym brzegu. Wszyscy trzej, nic prawie nie mówiąc, kulili się od wilgotnego ziąbu. Pociąg zaszczekał wreszcie buforami i popełznął przez most. Wtedy na drewnianym peronie stacyjki zjawiła się kobieta otulona w wełnianą chustkę, widać było tylko jej bystre oczy. Przeszła raz i drugi obok stojących i gdy coraz wolniej przechodziła po raz trzeci, Czugaj rzekł nie do niej, lecz tak sobie, w przestrzeń: - Gdzie by tak herbatki się napić? Natychmiast się zatrzymała. - Mogę zaprowadzić - odpowiedziała - tylko nie mamy cukru. - Cukier własny. Wtedy spoza odsuniętej wełnianej chustki ukazała się twarz zadziwiająco miła, dziewczęca, z dołkiem w okrągłym policzku, o małych, pełnych ustach. - Skąd towarzysze? - No, stamtąd, właśnie stamtąd, nie dopytuj się - konspiracja! Prowadź - gniewnie odparł Lowka. Dziewczyna ze zdziwieniem podniosła brwi, ale Czugaj powiedział jej, że oni są "ci sami, których oczekuje". Zeskoczyła z peronu i poprowadziła ich torami, gdzie stało mnóstwo uszkodzonych wagonów. Nie spotkali żywego ducha, gdy przełażąc przez hamulcowe platformy, to znów nurkując pod wagonami, podeszli do towarowej tiepłuszki*. Dziewczyna zastukała: - To ja, Marusia, przyprowadziłam. Drzwi wagonu ostrożnie się rozsunęły, wyjrzała chuda, surowa, blada twarz o antracytowych oczach. - Właźcie prędzej - powiedział człowiek półgłosem - zimna nam napuścicie. Wszyscy trzej, a za nimi Marusia, wleźli do wagonu. Tamten zasunął drzwi. Było tu ciepło od rozpalonego żelaznego piecyka; ognik, pływający w puszce od gutaliny, słabo oświetlał nieprzeniknioną twarz przewodniczącego wojennego komitetu rewolucyjnego i dwie niewyraźne postacie w głębi. Czugaj przedstawił mandat. Lowka też wyciągnął papierek. Przewodniczący kucnąwszy przy światełku czytał długo. - Dobre - rzekł podnosząc się - trzecią noc na was czekamy. Siadajcie. -Spojrzał z ukosa na lakierowane cholewy Lowki. - Nie śpieszy się jakoś batko Machno. Lowka siadł pierwszy na jedynym stołku przy zbitym z desek stoliku. Czugaj umieścił się na pieńku. Roszczyn odszedł ku ścianie wagonu. A więc to tak wygląda sztab bolszewików... Goły wagon i surowe twarze, na oko - robotników kolejowych, milczące i czujne. Przewodniczący mówił spokojnie: - My jesteśmy gotowi. Lud pali się. Trzeba zaczynać już, już... Są informacje: petlurowcy coś już zwąchali, wczoraj w mieście wyładowano ciężką baterię. Oczekują wojsk z Kijowa. Wśród nas zdrajców nie ma, czyli że informacje mogą nadchodzić tylko z Hulaj-Pola. Lowka - z pogróżką: - No, no. uważaj, na zakrętach! Dwie postacie z mroku przysunęły się natychmiast. Przewodniczący mówił dalej z całym spokojem: - U was wszystko otwarte na oścież. Tak nie można, towarzysze. W Jekatierinosławiu zaczęły się aresztowania. Na razie łapią bezładnie, ale już wzięli jednego naszego towarzysza... - Miszkę Kriwomaza, komsomolca - dźwięcznie, po dziewczęcemu łamiącym się głosem powiedziała Marusia. Opuściła na ramiona chustkę i stała obok Wadima Pietrowicza. - Badał go sam Nariegorodcew, naczelnik wydziału śledczego. To znaczy, że są zaalarmowani... - Miszkę Kriwomaza bili gumą po czole, oczy wylazły biedakowi - szybko powiedziała Marusia i raptem pociągnęła nosem. - Odrąbali mu dwa palce, rozpruli brzuch - niczego nie wydał. Lowka, postawiwszy szablę między nogami, rzekł pogardliwie: - Tania robota. Nariegorodcew, mówisz? Zapamiętamy. A kto jest tutaj prokuratorem? Kto komendantem warty? - Nazwiska i adresy podamy wam... Przewodniczący zatrzymał Marusię. - Mówmy po kolei, towarzysze, Fiediuk objaśni nas co do sił przeciwnika. (Wskazał tęgiego człowieka z pustym rękawem zatłuszczonej kurtki, wsuniętym za pasek). O robocie rewkomu referat wygłoszę ja. O Machnie wy nam powiecie. Czwarta sprawa to mienszewicy, anarchiści i lewicowi eserowcy. Ta zapowietrzona banda gotuje się do walki o miejsce w Radzie. Zaczynaj, Fiediuk. Pewnym głosem Fiediuk zaczął od ogólników - od krwawych planów światowej burżuazji; przewodniczący zaraz mu przerwał: "To nie wiec, dawaj nam nagie fakty". Nagie fakty wyglądały bardzo poważnie: w Jekatierinosławiu stała załoga petlurowców w sile około dwóch tysięcy bagnetów. Mieli szesnaście dział, z nich cztery ciężkie. Prócz tego istniały drużyny ochotnicze z elementów burźuazyjnych i oficerów, z dużą ilością karabinów maszynowych. A tu jeszcze Kijów gotował się do rzucenia posiłków. Z drugiego referatu wynikało, że wojenny komitet rewolucyjny może liczyć na trzy i pół tysiąca robotników, którzy bez wahania pójdą za organizacją bolszewicką, i na dopływ młodzieży wiejskiej z okolicznych wsi, gdzie przeprowadzono agitację. Ale broni mało: "Można powiedzieć, dziesiątą część uzbroimy, a reszta - z gołymi rękami. Widząc, jak gwałtownie poruszył się Czugaj, jak Lowka wysunął dolną wargę, przewodniczący, błysnąwszy antracytowymi oczami, podniósł głos: - My nie nalegamy; jeżeli batko będzie się bał sam iść na miasto, niech siedzi w Hulaj-Polu, tylko niech nam da broń i amunicję. Lowka poczerwieniał, stuknął szablą w podłogę: - Nie zawracajcie mi głowy, towarzyszu. My nie handlujemy bronią. Batko wymiecie petlurowską hołotę jak muchy, jednym skinieniem. Wtedy odezwał się Czugaj: - Towarzyszu Lowka, nie gorączkuj się, pomilcz chwilkę. Otóż, towarzysze, z batką Machną myśmy się dogadali. Batko podporządkowuje się naczelnemu dowódcy ukraińskiej Armii Czerwonej. Armia Ludowa Batki, obecnie piąta dywizja, wyrusza na Jekatierinosław natychmiast po otrzymaniu rozkazu. Rozkaz naczelnego dowódcy mam w kieszeni... Z nami -wojskowy spec. Towarzyszu Roszczyn, przysuńcie się bliżej. Czugaj wyjechał tej samej nocy z powrotem do batki do Hulaj-Pola. Zabrał ze sobą Lowkę, żeby robotnicy nie patrzyli krzywo na jego tłustą mordę, lakierowane cholewy i wysokie kalosze, poza tym zaś nie chciał zostawiać takiego durnia sam na sam z Roszczynem. Roszczynowi przydzielono dla łączności i obserwacji Marusię. Plan wojenny komitetu rewolucyjnego był do niczego. Roszczyn oświadczył to od razu, zupełnie otwarcie. Komitet zaproponował mu, żeby sam zbadał miasto i przedstawił swój plan. Co dzień rano z Marusią przeprawiali się łódką między kawałami kry przez dymiący Dniepr. Wyłazili na prawy brzeg w słobodzie Mandyrowce, prosili któregoś z chłopów jadących na targ, żeby ich podwiózł do dworca kolejowego, a stamtąd - pieszo lub tramwajem -dostawali się do śródmieścia. Dworzec i most kolejowy znajdowały się na południowym krańcu, skąd przez całe miasto ciągnął się szeroki, cały w akacjach i topolach włoskich, prospekt Jekatierinowski. Po obydwóch jego stronach stały nowe, solidne, o lustrzanych szybach gmachy banków, hoteli, poczty i dumy miejskiej. Prospekt stromo wznosił się ku staremu miastu, rozłożonemu dokoła placu, na którym stał sobór. Tam też były koszary. Wadim Pietrowicz nauczył Marusię liczyć kroki, na oko określać kąty, notować w pamięci szczególnie ważne punkty ostrzału. Od czasu do czasu wstępowali do kawiarni i na arkusiku papieru szkicowali plan. Arkusik ten, złożony w malutką kopertę, Marusia nosiła zaciśnięty w pięści, żeby wziąć do ust i połknąć, w razie gdyby ich zatrzymał patrol. Ale nikt na nich nie zwrócił uwagi, chociaż ładna Marusia w barwnej chustce, zawiązanej po ukraińsku, i Roszczyn w czapce z amarantowym wierzchem tylko wyjątkowo tępemu przechodniowi mogliby nie wpaść w oko. Ale tutaj nie było komu interesować się nimi. Władze petlurowskie, które ogłosiły się za republikańsko-demokratyczne, grzebały wśród przeróżnych komitetów, socjalistów, syjonistów, anarchistów, nacjonalistów, eserów, enesów, pepeesów, umiarkowanych, centrowych, z platformą i bez platformy. Wszystkie te darmozjady żądały legalizacji, lokali, pieniędzy i odgrażały sie, pozbawieniem zaufania społecznego. Ostateczny zamęt wnosiła duma miejska, gdzie siedział Paprikaki młodszy (Paprikaki starszy, mądrzejszy, uciekł do Denikina). Duma prowadziła politykę władzy równoległej i nawet nalegała na utworzenie oddzielnego punktu, po petlurowsku - kurenia, imienia zmarłego burmistrza Chaima Sołomonowicza Gistorija. Rozumie się, władzom petlurowskim pozostawał jedyny wolny odcinek działania: wyłapywać tu i ówdzie nocą po mieszkaniach robotników-komunistów, i to tych, co mieszkali na prawym brzegu. Po całodziennej bieganinie Roszczyn i Marusia wracali już najkrótszą drogą - przez most - na lewy brzeg, do słobody, do białego, oblepionego gliną domku na urwisku nad Dnieprem. W domku zawsze był dobrze napalony piec i swojsko zalatywało specyficzną, kwaskowatą wonią kiziaku. Matka Marusi wchodziła z grubą wagonową świecą (ojciec pracował na kolei), dotykała dłonią pieca, pytała cichym głosem: - Ciepło? - Ciepło, mamo. - Kolację będziecie jedli? - Głodni jesteśmy jak psy, mamo. Westchnąwszy mówiła: - My z ojcem już jesteśmy po kolacji. Jedzcie, młodym zawsze chce się jeść. Powoli, jak gdyby myśląc o czymś niewymownie smutnym, szła za przepierzenie. Brała uchwyt, przysiadała z wysiłku i mamrocząc: "Bój się Boga, nie zwal się, nie rozwal się" - wyciągała z pieca duży sagan z barszczem. Ojciec, kurząc fajeczkę, niewygodnie, byle jak siedział na łóżku. I on, i matka starali się nie widzieć Roszczyna (między sobą nazywali go "sekretnym"), ale jeżeli Wadim Pietrowicz prosił o coś - dzban wody, zapałki - ojciec Marusi pośpiesznie zrywał się z łóżka, a matka dreptała z całą gotowością. Roszczyn i Marusia jedli barszcz dolewając z sagana na poobtłukiwane talerze. Marusia bez ustanku gadała, wrażenia dnia odbijały się z najdrobniejszymi szczegółami w przezroczystej tafli jej pamięci. - Bój się boga, jedz ostrożniej - mówiła jej matka stojąc przy piecu -jedzenie przy rozmowie nie idzie na zdrowie. - Mamo, namilczałam się przez cały dzień. - Marusia zdziwionymi, jaskrawoniebieskimi, niedużymi oczami spoglądała na Roszczyna. - Wiecie, ja jestem strasznie rozmowna, za to mnie do Komsomołu nie chcieli przyjąć. Cóż to za konspiracja, prawda, jeżeli człowiek jest gadatliwy? Przechodziłam próbę, cały tydzień milczałam. Po kolacji Marusia narzucała ciepłą chustkę i biegła na zebranie partyjne. Roszczyn dziękował za gościnę i szedł do przyległego pokoiku, tak niskiego, że podniesioną ręką mógł przesunąć po szorstkim suficie. Wsunąwszy dłonie za pas, chodził od okna zamkniętego okiennicą do Marusinej sosnowej komódki. Zdejmował pas i bluzę i siadał przy oknie słuchając przez okiennicę, jak daleko w dole głucho i miękko szemrze kra na Dnieprze. Za ścianką już kładli się spać. W ciszy małego domu trzaskał tynk na piecu i świerszcz ogrzawszy się piłował malutką piłą malutkie drewienko. Wadimowi Pietrowiczowi było nieoczekiwanie dobrze i spokojnie i tylko zwykłe, codzienne myśli chodziły mu po głowie. Nie chciało mu się kłaść spać przed powrotem Marusi; żeby odegnać senność, znowu wstawał i chodził. Ogromnie mu się podobał ten wybielony kredą malutki pokoik; Marusinych rzeczy było tutaj niewiele: spódnica na gwoździu, grzebień i lusterko na komodzie, trochę książek z czytelni. Przy ścianie króciutkie żelazne łóżko; Marusia ustąpiła je Roszczynowi, a sama słała sobie na podłodze, na wojłoku. Trzaskały drzwi w sieni, ostrożnie skrzypiały drzwi w kuchni. Zjawiała się Marusia, zarumieniona z zimna. Zdejmując chustkę mówiła: - Jak to dobrze, żeście na mnie poczekali, słyszeliście nowinę? Machno będzie tutaj za trzy dni. Jutro już musicie przedstawić plan. A jaka noc, mamusiu! Cicho, tyle gwiazd wysypało... Marusia do tego stopnia była pochłonięta ważnymi sprawami i różnymi wrażeniami, do tego stopnia prostoduszna, że posławszy sobie na podłodze, bez skrępowania rozbierała się przy Wadimie Pietrowiczu. Spódnicę, bluzkę, pończochy rzucała gdzie bądź. Chwilę siedziała na wojłoku objąwszy kolana: - Oj, zmęczyłam się - i pchnąwszy pięścią w poduszkę, układała się naciągając na głowę watowaną kołdrę. Ale zaraz wysuwała się znowu jej twarz, z niegasnącym rumieńcem, dołeczkiem, króciutkim noskiem. Wyrzucała nagie ręce na kołdrę: - A to gorąco! Słuchajcie, wy nie śpicie? - Nie, Marusiu, nie. - To prawda, że wyście byli białym oficerem? - Prawda, Marusiu. - Właśnie dziś się kłóciłam... Niektórzy towarzysze wam nie wierzą. Są u nas tacy, wiecie, ponurzy... Rodzoną matkę podejrzewają. Ale jakże nie wierzyć w człowieka, jeżeli budzi zaufanie. Już lepiej niech ja się omylę, aniżeli o każdym myśleć, że gad. Z kim, mówię, rewolucję będziemy robili, jeżeli dokoła same gady? A przecież my robimy światową. Rewolucja, powiadam, to szczególna siła... Rozumiecie? No, cóż ja bym robiła bez rewolucji? Smarowałabym klejem stolarskim po dwanaście godzin dziennie w fabryce pudełek. Jedyna radość - w niedzielę gryźć pestki słonecznika na bulwarze Jekatierinowskim... Dorobiłabym się wysokich bucików - wielka mi radość! Więc jakże wy, powiadam, towarzysze, nie wierzycie, inteligent mylił się, no, dobrze, służył swojej klasie, ale on przecież też człowiek... Rewolucja i nie takich wciągała. Może on swoją parszywą klasinę zamienić na światową? Może... I on świadomie przychodzi do nas bić się za naszą robotniczą sprawę. Trzeba być ponurym typem, żeby w to nie wierzyć... No, wielu przekonałam! Roszczyn skulony leżał na króciutkim łóżku i patrzył na Marusię. Wyrzucała w górę nagie ręce, to znów namiętnie je zaciskała. Zdawało się, że niziutki pokój wypełnia jej dziewicza świeżość, jak gdyby wniesiono tu gałąź białego bzu. - Inna sprawa, uważacie, że inteligentów trzeba od nowa wychowywać... My i was przeszkolimy... Czemu się śmiejecie? - Ja się nie śmieję, Marusiu... Od wielu, wielu lat nie czułem się tak przydatnym dobrej sprawie. Oto, co myślę w tej chwili: pójdę z pierwszym oddziałem zajmować most. - Oj, doprawdy, pójdziecie? Marusia szybko wylazła spod kołdry i przysiadła się do Roszczyna na brzeg łóżka: - O, teraz wierzę, że jesteście rzeczywiście nasz... Bo gadałam, gadałam, spierałam się, spierałam, a jednak, wiesz, wyraźnego dowodu nie było. Dwudziestego szóstego, w dzień, po żelaznych płytach mostu przez Dniepr z łoskotem przeleciała półsotnia konnych petlurowców, uderzyła na stację towarową, zmasakrowała robotników strzegących składu pociągu, złożonego z czterech platform opancerzonych workami z piaskiem, i rozsypała się po torach, strzelając do wagonów - wszystko to pośpiesznie, z obawą. Napad miał być dokonany na sztab komitetu rewolucyjnego, ale petlurowcy zlękli się zasadzki w ciasnocie między taborem kolejowym, czym prędzej wypadli w pole i uciekli, skąd przyszli. Na moście od strony miasta postawili karabiny maszynowe i od każdego przechodzącego tamtędy żądali dokumentów. Napięcie rosło. Z rejonów miejskich nadchodziły wiadomości o masowych rewizjach. Podmiejscy chłopi przychodzili tego dnia już nie w pojedynkę, lecz dziesiątkami, bez rzeczy, w mocno przepasanych kożuchach. Komitet rewolucyjny formował z nich osobny pułk. formalności były krótkie, każdego pytano: - Po coś przyszedł? - A po tom przyszedł - dawaj broń. - Po co tobie broń? - Rady trzeba urządzać, bo bałagan znowu się zaczyna. - Władzę radziecką uznajesz bez zastrzeżeń? - Jakie tam zastrzeżenia... - Idź do drugiej kompanii. Ale z bronią było kiepsko, aż w połowie dnia niespodzianie, na lokomotywie z jednym wagonem, przyjechał Czugaj, przywożąc trzysta karabinów austriackich. To polepszyło nieco sytuację. I wreszcie wieczorem zagrzmiało, zahuczało w stepie - zaczęła podchodzić długo oczekiwana armia batki Machny. Pierwsza zjawiła się w osadzie konna sotnia, gwardia imienia Kropotkina - tędzy synkowie batki, chłopy na schwał, jeden w drugiego. Natychmiast zajęli szkołę, wyrzucili stamtąd książki, ławki i nauczycielkę i poszli władczo kołatać do chat. Za nimi wjechało około dwustu wozów i taczanek z piechotą. I na samym końcu koło szkoły zatrzymała się duża, z wyglądu arehijerejska, podróżna kareta czwórka w poręcz - z Wielkim Niemową na koźle. Wysiedli z niej uroczyście Machno, Lowka i Karietnik. Batko natychmiast wezwał do siebie na naradę sztab komitetu rewolucyjnego. Zanim to nastąpiło, około komitetowego wagonu zebrało się już niemało wzburzonych robotników. Krzyczeli do przewodniczącego: - Mironie Iwanowiczu, ty idź sam, popatrz, co to za wojska radzieckie. to przecie bandyci!... Ot, posłuchaj ciotki Hapki, ona ci powie, co z nią robili... Ciotka Hapka zalewała się łzami: - Mironie Iwanowiczu, znasz mój dobytek... Szast-prast do mnie do chaty dwóch chłopców... Dawaj mleka, dawaj słoniny... No, takie głodne wielkoludy... Prowadź na dwór, pokazuj, gdzie wieprz, gdzie ptactwo... Wszystko pościągali, żeby im bebechy skręciło, łajdakom... Przewodniczący musiał ostrym głosem wytłumaczyć, że skoro rzecz jest dokonana - Machnę z wojskiem wezwali - cofać się za późno i teraz jest jedno tylko do zrobienia: wziąć miasto szturmem i przekazać władzę Radom. I nagle ofuknął ciotkę Hapkę: - Mało ci dwóch wieprzy? Stado wieprzy ci podarujemy... Przestań mącić między ludźmi... Na posiedzeniu Machno zachowywał się dziwnie -zuchwale i tchórzliwie zarazem. Zażądał, żeby go mianowano naczelnym wodzem wszystkich sił, i zagroził, że w przeciwnym razie armia sama zawróci konie. Powtarzał, że władza radziecka nie ma drugiej takiej jednostki bojowej i że tę jednostkę należy oszczędzać, anie rozdrabniać ją w nie przemyślanych wystąpieniach. Gryzł paznokcie, raz po raz wsuwał rękę pod kurtkę i drapał się. Okazało się, że niczego na świecie tak się nie boi, jak tych szesnastu dział u petlurowców. Wówczas Czugaj powiedział mu: - Dobrze! Jeżeli ciebie świerzbi z powodu tych armat, dziś w nocy pojadę do miasta, pogadam z dowódcą artylerii. - To znaczy, jak pogadasz? - A to już moja rzecz jak... - Kłamiesz! - Nie, nie kłamię! Kto u nich dowodzi artylerią? Martynienko. Nasz, z bałtyckiej floty, ogniomistrz z pancernika "Gangut", mój ziomek, a może swojak, a może - kum... Do nas strzelać nie będzie... - Kłamiesz! - powtórzył Machno wczepiając mu się paznokciami w rękaw. Ale widocznie uwierzył, bo raptem uspokoił się i spoważniał. Opowiadajcie, jaki przygotowaliście plan natarcia... Komitet rewolucyjny przedstawił mu taki plan: oddział robotników uzbrojony w granaty przeprawia się w nocy na tamtą stronę, ludzie pojedynczo schodzą się niedaleko mostu kolejowego, o świcie atakują obsługę karabinów maszynowych na przyczółku mostowym, zdobywają karabiny maszynowe i trzymają pod ostrzałem ulice prowadzące do mostu. Gdy rozlegną się wybuchy granatów - pociąg pancerny (z czterech platform) z uzbrojonymi robotnikami i częścią dopiero co sformowanego pułku chłopskiego ruszy przez most i zaatakuje dworzec miejski. Jednocześnie sztab zawiadamia podług jemu tylko wiadomych adresów i telefonów rejonowe komitety bolszewickie, te zaś rozpoczynają powstanie w mieście. Zbiórka przy dworcu, gdzie będzie rozdana broń, przywieziona na pancerce. Tam również do tego czasu przeniesie swe operacje sztab. Konnica Machny wdziera się do miasta mostem dla pieszych. Piechota dwiema kolumnami przeprawia się przez Dniepr powyżej i poniżej mostu i łączy się we wskazanych miejscach na prospekcie Jekatierinowskim. Stamtąd prowadzi natarcie w górę w celu zajęcia urzędów miejskich i koszar. Powodzenie powstania zależy od szybkości i nagłości napadu, dlatego też szturm należy wyznaczyć na dzisiejszą noc. - Ludzie zmęczyli się w marszu, konie się podbiły, trzeba kuć - rzekł Machno. Przewodniczący komitetu rewolucyjnego odpowiedział mu na to: - Ludzie odpoczną, gdy weźmiemy miasto, a konie przekujesz już radzieckimi podkowami. Czugaj rzekł: - Cóż to, batko, rozłożyłeś się taborem, na widoku dla całego miasta, odpoczywać? Poczęstują cię jutro z sześciocalowych. Mów krótko: albo dziś w nocy, albo zabieraj się... Dniepr tej nocy zamarzł, ale lód był niepewny. Robotnicy przez całą noc nosili na brzeg deski do przeprawy, ciągnęli połowy wrót, całe opłotki. Pracowali również, wszyscy członkowie komitetu wraz z przewodniczącym. Tylko synkowie batki, wspaniale obwieszeni bronią, bezczynnie przechadzali się po brzegu, nie chcąc się spocić przy robocie i znacząco pokazywali sobie oczami nieliczne miejskie światła po drugiej stronie rzeki. Wielki i bogaty był Jekatierinosław! Na jakieś dwie godziny przed świtem dwudziestu czterech ludzi wyszło na lód. Prowadził ich Roszczyn. Wszystko było objaśnione zawczasu. Lód potrzaskiwał w spojeniach między kawałami kry, miejscami trzeba było rzucać deski, które niesiono w rękach. Raz jeden tylko błysnęło na brzegu w pobliżu czarnej i niewyraźnej masy kratowego mostu, rozległ się pojedynczy strzał. Wszyscy się położyli na chwilę. I stamtąd już czołgali się, o ile możności, osobno. Roszczyn wydostał się na brzeg tam, gdzie sobie wyznaczył, koło na wpół zatopionej barki. Stąd pod górę szła głucha uliczka. Poszedł nią i skręcił ku tylnej stronie akurat tego podwórza - składu towarów, teraz pustego -gdzie była wyznaczona zbiórka. Światła dworca wysyłały tutaj niewyraźny blask. Całe miasto mocno spało. Roszczyn jakiś czas chodził wzdłuż parkanu lekkim krokiem, powtarzając w kółko: "Entliczek, pętliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie"... Z przyjemnością spoglądał na wysoki parkan, wiedząc od razu, jak bez wysiłku przerzucić przezeń swoje nieważkie ciało. Towarzysze zaczęli zjawiać się jak pojedyncze cienie. ? Wszystkim kazał skakać przez płot na podwórze i iść do bramy. I znów! chodził lekkim krokiem. Z dwudziestu czterech ludzi zebrało się dwudziestu trzech, jeden albo zabłądził, albo zatrzymał go patrol. Roszczyn podskoczył, podciągnął się na rękach, podrapał czubkami butów po deskach - nie tak łatwo, jak to sobie wyobrażał - przerzucił się na drugą stronę i skoczył w tłuczone cegły. Robotnicy stali przy bramie, w milczeniu patrząc na zbliżającego się Roszczyna. Niektórzy siedzieli na ziemi, opierając twarze na podniesionych kolanach. Do świtu było już niedaleko. Decydujące i najbardziej męczące były te ostatnie minuty oczekiwania, zwłaszcza dla ludzi po raz pierwszy idących w bój. Roszczyn niewyraźnie rozróżniał zaciśnięte napięciem woli usta, suchy blask nieruchomych oczu. Byli to uczciwi chłopcy, ufnie i prosto myślący, rosyjscy ludzie o ciężkich rękach. Z własnej woli poszli na diabli wiedzą jak niebezpieczną rzecz. Za światową - jak mówiła Marusia w białym pokoiku, przy świetle świecy. Doznał uczucia nadlatującego zachwytu i znów ta sama lekkość wzruszeniem ścisnęła mu gardło. Wszystko to było do niczego niepodobne, wszystko niebywałe... - Towarzysze - rzekł marszcząc brwi. - Jeżeli spokojnie zrobimy tę rzecz, to i potem nam się powiedzie. Od nas teraz zależy, żeby się udało całe powstanie. (Ci, co siedzieli na ziemi, podnieśli się, zbliżyli). Raz jeszcze powtarzam: wielkiego sprytu tu nie potrzeba, główna rzecz - szybkość i spokój. Tego wróg boi się najbardziej - nie broni, ale samego człowieka... Jeżeli ty... - Zmierzył od stóp do głów młodzieńca o mocnej, nagiej szyi. - Jeżeli ty, towarzyszu... - Zapragnął tego za wszelką cenę i położył mu rękę na ramieniu, dotknął jego ciepłej szyi. - Jeżeli masz pod sercem chłodek, to przecież i wróg ma pod sercem chłodek... To znaczy, że kto dzielniejszy, ten będzie górą. Chłopak rzucił głową i roześmiał się: - A ty słusznie mówisz: kto kogo nabierze... Oni głupcy, a my mądrzy... My wiemy, za co... - Nagle uwolnił nabrzmiałą szyję, ładne jego usta wykrzywiły się. - My wiemy, za co umierać... Inny przeciskając się spytał: - Powiedz mi - rzuciłem granaty, co dalej będę robił bez broni? Ktoś zachrypniętym szeptem odpowiedział mu: - A ręce masz od czego? Ot. durny! - Towarzysze, jeszcze raz powtarzam wam całą operację - rzekł Roszczyn. - Rozdzielimy się na dwie grupy... Opowiadając spoglądał - kiedyż nareszcie w nieprzejrzanej pomroce za Dnieprem przetrze się zorza poranna. Zwarte chmury zasłaniają ją. Dłużej męczyć ludzi byłoby nierozsądnie. - Pora. - Osunął niżej pas. - Rozdzielić się. Otwierać bramę. Ostrożnie otworzyli bramę. Wyszli po jednemu i skradając się doszli do tego miejsca, gdzie kończył się parkan. Stąd dobrze było widać most na tafli zamarzniętej rzeki. Przed nim niewyraźnie rysował się pagórek przyczółkowego okopu przy moście, z kulomiotami i widocznie śpiącą załogą. Drugi taki sam okop znajdował się po drugiej stronie plantu kolejowego. - Brać granaty... Biegniemy. Pobiegli wszyscy razem, dwudziestu trzech ludzi, milcząc, z całych sił, jak biega się grając w palanta, połowa - wprost, na okop, drugich trzynastu -skręcając na prawo do plantu. Roszczyn starał się nie pozostawać w tyle. Widział, jak długie cienie w podpasanych kurtkach przeskakują przez wysoki nasyp kolejowy. Skręcił tam za nimi. Zrozumiał, że zaszła pomyłka - nie zdążą dobiec do drugiego okopu, natkną się na alarm. Za jego plecami rozległ się wybuch, dziko zakrzyczały głosy, jeszcze, jeszcze i jeszcze rwały się granaty. Pierwszy okop wzięty! Nie odwracając się, chwytając otwartymi ustami ostre powietrze, gramolił się na nasyp. Trzynastu ludzi pędziło przed nim ogromnymi skokami. Podbiegli... Na spotkanie , im zatrzepotał jak wściekły motyl płomień karabinu maszynowego. Jak gdyby wiatr przeleciał nad głową Roszczyna... "Boże, spraw cud, to bywa - pomyślał - inaczej tylko zginąć"... Widział, jak ten wysoki chłopak z nagą szyją nie schylając się rzucił granat i wszyscy żywi - trzynastu - zwalili się do okopu. Zobaczył tarzające się, chrypiące ciała. Jeden brodaty, z epoletami, wydzierając się, uniósł się i z wściekłością rąbał szablą tych, co rzucali się nań. Roszczyn strzelił - brodacz osiadł, spuścił głowę. I zaraz wylazł stamtąd drugi, w oficerskim szynelu, wierzgając i wykrzykując. Roszczyn schwycił go, oficer wyrwawszy ręce wczepił mu się w szyję: "Ścierwo, ścierwo"! - i nagle rozwarł palce: - Roszczyn!... Diabli wiedzą, kto to był, zdaje się ze sztabu Ewerta. Nie odpowiadając Roszczyn uderzył go rewolwerem w skroń... I ten okop został zdobyty. Robotnicy obracali karabiny maszynowe. Za Dnieprem wyła lokomotywa. Po moście grzmiąc potoczył się pociąg pancerny - szturmować dworzec. Słońce dawno się podniosło i paliło, lecz nie rozgrzewało. Pancerka znowu, czarno dymiąc, poszła przez most, przewożąc do zdobytego dworca ludzi i broń. Chłopcy krzykami odprowadzali ją z okopów. Sprawy szły dobrze. Machnowska piechota dawno już przeprawiła się po lodzie, jak mrówki popełzła na stromy brzeg, zniosła policyjne placówki i rozsypała się po ulicach. Nie słabnąc bębniły strzały, raz z daleka, to znów tuż-tuż, blisko. - Saszko, idź na dworzec, znajdź naczelnego wodza i powiedz, że my tu siedzimy od piątej rano, zmarzliśmy i nie jedliśmy, niech nas zluzują -powiedział Roszczyn chłopakowi z nagą szyją. Bez wąsa, osypana meszkiem, odważna chłopięca twarz była cała w krwawych zadraśnięciach -obrobił go tak tęgi kaemista żegnając się z życiem. Saszko zziąbł w lekkiej kurtce i żwawo pobiegł przez otwartą przestrzeń, chociaż w powietrzu często gwizdały kule. Krzyczeli za nim: "Zginiesz, głupi... Saszko, przynieś papierosów"... Niebawem wrócił, siadł w kucki przed okopem, rzucił towarzyszom paczkę papierosów. Roszczynowi zaś podał kartkę ze świeżo przyłożoną pieczęcią: "Oczekujcie, przyślę. Machno". - Dla was ukłony od Marusi - rzekł do Roszczyna. Wadim Pietrowicz. zaskoczony tym, otworzył usta, przez chwilę patrzył z okopu na skulonego Saszkę. - Towarzyszu Roszczyn, ładna dziewczynka, poszczęściło ci się, uważasz... - Gdzieś ty ją widział? - Na dworcu się uwija... Bez niej ja bym do Machny się nie przedostał. Co tam się dzieje, chłopcy - ile narodu? Nie mogą nadążyć rozdawać broni... Jekatierinosław nasz! Sztab Machny ulokował się na dworcu. Batko siedział w sali II klasy za ladą bufetu ze sztucznymi palmami - zrzucono tylko z niej na podłogę wszelki szklany kram - i pisał rozkazy. Karietnik walił po nich pieczęcią. Kto je otrzymywał, wylatywał co tchu. Bez ustanku wbiegali podnieceni ludzie żądając nabojów, posiłków, kuchen polowych, papierosów, chleba, sanitariuszy... Jakiś dowódca, rozjuszony tym, że kiedy już dotarł do banku przemysłowo-handlowego - zostało dwa kroki do drzwi - z powodu braku amunicji musiał z ludźmi paść gryząc ze złości ziemię - podszedł do batki i porwawszy wiszące u pasa granaty, dla postrachu z łoskotem rzucił je na ladę: - Ty co tutaj - modły odprawiasz? Taka owaka twoja mać, dawaj zaraz naboje!... Batko dawał rozkazy tylko tym, którzy ich się domagali. Groźnie ruszając szczękami, udawał, że sam wydaje zarządzenia. W rzeczy samej, w głowie miał niesłychany zamęt. Przebijając papier, stawiał krzyżyki na mapie miasta, tam gdzie według meldunków oddziały wojsk nacierały lub cofały się... W tym diabelskim mieście nie było gdzie się rozwinąć, wszędzie ciasnota, wróg - z góry, z boku, z tyłu... Wytrzeszczając oczy na mapę batko nie widział ani tych ulic, ani tych domów. Tracił wszelką orientację. Gra szła na ślepo. Nie darmo zawsze nazywał miasta szkodliwą rzeczą, zarazą nad zarazami. Prócz tego niepokoiła go niejasna sytuacja z Martynienką. Czugaj potwierdził, że Martynienko strzelać do swoich nie chce. Czy Czugaj widział się z nim tej nocy, czy też zmówili się wcześniej - dość, że na stanowisku artylerii było spokojnie, połowa obsługi dział rozbiegła się i sam Martynienko, widocznie z powodu drażliwej sytuacji, urżnął się jak nieboskie stworzenie. Z całego artyleryjskiego parku tylko dwie armaty polowe stały przy dworcu, porzucone przez petlurowców. Machno ucieszył się - armat nigdy nie zdobywał - rozkazał wytoczyć je na prospekt i sam szarpnął za sznur spustowy; twarz mu się wykrzywiła śmiechem, gdy armata ryknęła, ludzie aż przysiedli i pocisk zawył nad wysokimi topolami. Sztab komitetu rewolucyjnego mieścił się na placu przed dworcem. Płonęły tam ogniska, koło nich grupkami stali robotnicy, przybywający ze wszystkich rejonów. Członkowie komitetu znali prawie każdego z widzenia i wiedzieli, skąd jest. Wywoływali towarzyszy według fabryk i warsztatów pracy - metalowców, robotników młynarskich, garbarzy, włókniarzy - robotnicy odchodzili od ognisk i stawali w szeregach po pięćdziesięciu ludzi. Jeżeli między nimi znajdował się człowiek odpowiedni, mianowali go dowódcą, w innym wypadku komendę obejmował ktoś z członków komitetu. Rozdawano karabiny, na miejscu pokazując, jak się z nimi obchodzić. Oddziałowi naznaczano jakieś zadanie bojowe. Dowódca podnosił w górę karabin, potrząsał nim: - Naprzód, towarzysze!... Robotnicy też wznosili tę cenną rzecz, która nareszcie wpadła im w ręce: - Za władzę Rad!... Oddziały odchodziły w stronę prospektu Jekatierinowskiego w bój. Roszczyn przecisnął się do naczelnego wodza i zdawał szczegółowy raport o zajęciu umocnień przed mostem i o stratach w ludziach: czterech rannych, jeden zaduszony na śmierć. Machno gryząc ołówek patrzył na brązową, wychudłą twarz Wadima Pietrowicza, o twardym do zuchwalstwa i prawie szalonym wejrzeniu. - Dobrze, dostaniesz w nagrodę srebrny zegarek - rzekł i posunął na brzeg lady leżącą przed nim mapę miasta. - Patrz tutaj. - I poprowadził ołówkiem linię poprzez krzyżyki. - Natarcie zatrzymuje się. Myśmy doszli, o, do tego miejsca - ulica, krzywy zaułek, bulwar... I dalej, o, gdzie krzyże zakręcają... Chcę wiedzieć, dlaczego depczemy jak w łajnie! - krzyknął ostrym, ptasim głosem. - Idź i wyjaśnij. - Na skrawku papieru nabazgrał kilka słów, Karietnik spod jego łokcia, chuchnąwszy na pieczęć, uderzył w podpis. - Możesz rozstrzeliwać tchórzy, daję ci wolną rękę. Roszczyn wyszedł na plac, gdzie w dalszym ciągu stawały w szeregach nierównymi rzędami oddziały robotnicze, rozlegała się komenda i krzyki: "Hura"! Od dymu ognisk, na których już tu i ówdzie zaczęto gotować w kotłach kaszę, zakręciło mu się w głowie. Przez pamięć przesunęły się: znany sagan z kapuśniakiem, który Marusia zerwawszy się od stołu chwytała z rąk matki, i Marusine zęby gryzące pajdę pachnącego chleba. No, dobra. Za Roszczynem szli z karabinami Saszko i jeszcze dwóch z oddziału przy okopach: jeden dziobaty, wesoły, pękaty jak saganek, nazwiskiem Czyi, drugi cały czas uśmiechający się, ładny chłopak, z bezlitosną twarzą i podbitym okiem, zakrytym nisko nasuniętym daszkiem czarnego kaszkietu - monter od wodociągów, nazywał siebie Robertem. Na prospekcie Jekatierinowskim trzeba było skradać się od bramy do bramy, chroniąc się za występami domów. Kule śpiewały bez przerwy. Bulwar był pusty, ale wszędzie za oknami, założonymi materacami, wyglądały i chowały się zaciekawione twarze. W niszy przy wejściu do sklepu jubilerskiego siedział człowiek w kożuchu, jego mała, wyssana przez biedę twarz była przechylona w tył, jak gdyby podniósł ją razem z siwą brodą ku staremu, żydowskiemu niebu, zapytując: Cóż to jest, Panie? - Co ty tutaj robisz? - spytał Czyż. - Co ja robię? - odpowiedział żałośnie. - Czekam, kiedy mnie zabiją. - Idź do domu. - Po co pójdę do domu? Pan Paprikaki powie: co jest więcej warte -twoje parszywe życie czy mój sklep... To lepiej ja już umrę koło tego sklepu... Nie zdążyli odejść, stróż wysunął brodę spoza występu drzwi: - Chłopcy, tam dalej zabijają... Gdy doszli do węgła, nad głowami po tynku wyrżnęła seria z karabinu maszynowego. Schyleni, pobiegli w przecznicę i przywarli w zagłębieniu bramy. Ciężko dysząc, zobaczyli i policzyli: na skrzyżowaniu ulic, na bruku - siedem leżących trupów i odrzucone karabiny. Tutaj wpadł na ogień jeden z oddziałów robotniczych. Robert, uśmiechając się i dobitnie, ze złością wymawiając słowa, rzekł: - Rżną ze strychu hotelu "Astoria". Proponuję zlikwidować ten punkt. Propozycja wydała się rzeczowa. Hotel "Astoria", gdzie w ciągu dwóch miesięcy mieszkał Roszczyn, znajdował się po drugiej stronie bulwaru, podejść tam można było tylko pod ogniem. Roszczyn rozłożonymi rękami przycisnął towarzyszy do bramy: - Tylko po jednemu, skokami, szybko, ryzyka żadnego. Schyliwszy się tak, że prawie padał, przebiegł do skrzyżowania i położył się za trupem. Ze strychu "Astorii" strzelono dwa razy. Zerwawszy się pobiegł zygzakami jak zając ku topolom, na środek bulwaru. Ze strychu pośpiesznie terkotało, ale już był w bezpiecznym miejscu. Przywarłszy do pnia topoli zdjął czapkę, wytarł nią twarz, zaczerpnąwszy powietrza, krzyknął: - Saszko. biegnij ty... Do lustrzanych drzwi hotelu trzeba było zastukać, ręcznymi granatami - wówczas wewnątrz odsunięto komodę i drzwi otworzono. Robert odepchnął solidnego odźwiernego, który wrzasnął: "Romka, ty dokąd, ścierwo"... - i rzucił się z podniesionym granatem. W hallu było pełno lokatorów ze wszystkich pięter, na widok romantycznie nastrojonego młodzieńca z granatem i trzech zbrojnych publiczność w milczeniu zaczęła zmiatać w górę po schodach. Zadyszani, przypłaszczali się do poręczy, Roszczyn idąc w górę poznawał wielu z nich. I jego poznano - gdyby można było zabijać wzrokiem, sto razy padłby już trupem. Jeden tylko dobroduszny ziemianin, ten, na którego szyi wisiały trzy niezamężne córki, wyszedłszy z opóźnieniem ze swego pokoju, gdzie o tej porze jadł obiad złożony z suchego prowiantu, omal nie zamknął Roszczyna w objęciach, owiewając go zapachem madery. Kochasiu, Wadimie Pietrowiczu, więc to pan, a moje dziewczyny trajkocą, jakoby jacyś bolszewicy wtargnęli... Ale słowa zamarły mu w gardle, gdy ujrzał ogromnego Saszkę z krwawymi znakami na policzkach, przykryte daszkiem oko wodociągowca i wesołego, różowego, ale niezbyt skłonnego do pobłażliwości klasowej Czyża... Wodociągowiec znał w hotelu wszystkie przejścia i wyjścia. Gdy wbiegli na drugie piętro, poprowadził na tylne schody, a stamtąd na strych. Żelazne drzwi były tam uchylone... "Tu są" - wyszeptał, rozwarł szeroko drzwi i rzucił się z taką zajadłością, jakby czekał na to całe życie. Kiedy Roszczyn, schylając się w półmroku pod belkami, dobiegał do okienka w dachu. Robert wciąż jeszcze dźgał bagnetem jakiegoś człowieka w futrze, leżącego twarzą do ziemi, obok karabinu maszynowego... - Mówiłem - to sam gospodarz. Kiedy schodzili ze strychu, chłopakowi raptem zrobiło się słabo, zatrzęsły mu się wargi, siadł na stopniu i zakrył twarz kaszkietem. Saszko wziąwszy od niego karabin rzekł brutalnie: "Jeszcze tu czekać mamy na ciebie", a Czy? powiedział mu: "Ech, ty, a w dodatku Robert"... Na to tamten zerwał się. wyrwał Saszce swój karabin i pobiegł na dół przeskakując po kilka stopni. Jego i Czyża Wadim Pietrowicz zostawił do pilnowania hotelu. Saszkę posłał do sztabu z kartką, żeby do "Astorii" wysłali patrol, i sam jeden wrócił na bulwar. Dzień miał się już ku końcowi. Oddziały robotnicze zajęły pocztę i telegraf, dumę miejską i izbę skarbową. Roszczyn obszedł wszystkie te miejsca i zewsząd posłał do sztabu łączników. Według wszelkich oznak walka się przeciągała. Machnowska piechota, straciwszy pierwszy rozpęd, zaczęła się nudzić w miejskim otoczeniu. Gdyby bójka była w stepie, dawno by już dzielili zdobycz, gotowali na ogniskach kuleszę i zebrawszy się w krąg patrzyliby, jak pełni zapału tancerze w dobrych trzewikach, zdartych z trupów, odstawiają hopaka. Petlurowcy zaś przyszli do siebie po zamieszaniu, cofnąwszy się do połowy prospektu, okopali się i już zaczęli tu i ówdzie,przechodzić do przeciwnatarcia. Dopiero o zmierzchu Roszczyn powrócił na dworzec. Ale Machny tam nie było, przeniósł swój sztab do hotelu "Astoria". Roszczyn poszedł więc do "Astorii". Od wczoraj nie jadł, wypił tylko kubek wody. Nogi uginały mu się ze zmęczenia, bekiesza wisiała na ramionach jak ołowiana. Do hotelu go nie wpuszczono. Przy wejściu stały dwa karabiny maszynowe, po chodniku zaś spacerowali dzwoniąc ostrogami gwardziści batki, o długich włosach spuszczonych na czoło modą Hulaj-Pola. Żeby się nie zaziębić, jeden wcisnął na kawaleryjski kożuszek szubę z elków, drugi okręcił szyję sobolową etolą. Gwardziści zażądali od Roszczyna dokumentów, ale obaj, okazało się, byli niepiśmienni, zagrozili, że go kropną tu zaraz, na chodniku, jeżeli będzie nalegał i dobijał się do drzwi. "Idźcie do wszystkich diabłów ze swoim batką" - apatycznie powiedział Roszczyn i znowu poszedł na dworzec. Tam, w półciemnym, zrujnowanym bufecie, dokąd przez wysokie okna wpadały odblaski ognisk, położył się na dębowej kanapie i natychmiast zasnął nie bacząc na rozlegające się krzyki, gwizdki lokomotyw i wystrzały. Ale poprzez ciężkie znużenie płynęły i płynęły bezładnie strzępy dzisiejszego dnia. Dzień uczciwie przeżyty. Powiedzmy, niezupełnie... Po co uderzył tamtego w skroń? - przecież człowiek poddał się. Żeby skończyć ostatecznie z przeszłością, chyba tak? Tak, tak, tak... Śnił na jawie: karty na stole, szklaneczki grzanego wina... I tuż obok - ów zabity, kapitan Wiedieniapin, karierowicz, o zepsutych zębach i wilgotnych, przypominających kurzy kuper ustach, złożonych jak do pocałunku w stronę siedzącego przy preferansie dowódcy armii, generała Ewerta. "No, niech go diabli, słusznie uderzyłem". Sen i niespokojne bicie serca walczyły ze sobą. Otworzył oczy i patrzył na spokojną śliczną twarz, oświetloną czerwonawym blaskiem z okna. Westchnął i obudził się. Obok niego siedziała Marusia trzymając na kolanach kubek z gorącą wodą i kawałek chleba. - Masz, zjedz - powiedziała. Tej nocy Czugaj i przewodniczący komitetu rewolucyjnego przedostali się do parku artyleryjskiego, gdzie jako ochrona pozostali tylko swoi ludzie, zbudzili Martynienkę i Czugaj zwrócił się do niego w te słowa: - Przyszliśmy po twoje czarne sumienie, towarzyszu, gorzej, niż ty postępujesz - nie można. Albo zdecydowanie opowiedz się za Petlurą, ale wtedy żywego cię nie wypuścimy, albo - zaprzęgaj działa... - A cóż, można, raniutko armaty wam przyprowadzę... - Nie raniutko, dawaj zaraz. Ech, przegapisz wszystko, Martynienko... - A cóż to dla mnie, zaraz - to zaraz... Nazajutrz wszystkie okna w Jekatierinosławiu zadrżały od wystrzałów armatnich. Na prospekcie poleciały w powietrze kamienie brukowe, gałęzie topoli, kawałki kiosków. Porwane tą surową muzyką oddziały robotnicze, pułk chłopski i machnowska piechota rzuciły się na petlurowców i odepchnęły ich do połowy góry. Wówczas przedstawiciele różnych partyjnych i bezpartyjnych organizacji, a także Paprikaki młodszy, niosąc na laskach białe flagi, poprzez tysiąc niebezpieczeństw dotarli do komitetu i zaproponowali pośrednictwo w sprawie jak najszybszego zawieszenia broni i zaprzestania wojny domowej. Miron Iwanowicz siedział przy stole w hallu "Astorii", przygarbiony, w paltociku z oberwanymi guzikami i w zatłuszczonym kaszkiecie, i żując bez najmniejszego wydzielania śliny czerstwy chleb powiedział delegatom: - Zniszczenie miasta nie leży i w naszym interesie. Proponujemy ultimatum: do godziny trzeciej po południu wszystkie oddziały petlurowskie składają broń, kontrrewolucyjni członkowie drużyn zaprzestają strzelaniny ze strychów. W przeciwnym razie o godz. 3. 01 nasza artyleria otwiera ogień na miasto trybem szachowym. Przewodniczący mówił wolno, żuł jeszcze wolniej, twarz miał ciemną od kopcia. Delegaci upadli na duchu. Długo naradzali się szeptem i próbowali dyskutować. Ale wówczas po marmurowych schodach z hałasem zeszli do hallu pstrokato i rozmaicie ubrani ludzie: przodem szło dwóch, trzymając oburącz karabiny maszynowe Lewisa, za nimi tuzin bezczelnych drabów, obwieszonych bronią, w środku zaś długowłosy człowiek o oczach potępieńca. Delegaci wyrwali z rąk przewodniczącego ultimatum i pośpieszyli na bulwar, na świeże powietrze, pod lecące kule. , Dowództwo petlurowskie odrzuciło ultimatum. O godzinie 3. 01 bafko Machno wściekał się i tłukł rewolwerem w stół, przy którym zasiadała Rewolucyjna Rada Wojenna, żądając bezwzględnego rozwalenia miasta trybem szachowym. Członkom tej rady, robotnikom miejscowym, tutaj urodzonym, żal było miasta. Jednakże nie można było okazywać słabości, postanowiono nastraszyć burżujów. Choć z opóźnieniem, ryknęło czternaście armat Martynienki. Tu i ówdzie ze ścian dużych domów sypnęły się odłamki cegły i tynku. Przedstawiciele komitetów zaczęli biegać jak myszy, od petlurowców do Rewolucyjnej Rady Wojennej. Ataki oddziałów robotniczych nie ustawały. Petlurowcy cofali się do końca bulwaru, na samą górę. W nocy z trzeciego na czwarty dzień powstania komitet rewolucyjny ogłosił w mieście władzę radziecką. Przez całą noc komitet rewolucyjny tworzył rząd. Jak przypuszczał Miron Iwanowicz wówczas w wagonie, anarchiści i lewicowi eserowcy zblokowali się z batką Machną, wtargnęli za nim na posiedzenie i zaciekle walczyli teraz o każde miejsce. Eserowcy dobrali się jakoś: wszyscy niedużego wzrostu, ale krzepcy, wyspani, i przegadać ich w sporze było bardzo trudno. Każdy z nich, zrywając się z miejsca, z uśmiechem zwracał się przede wszystkim do batki on. Machno, to istotny przedstawiciel żywiołu ludowego, to niebywały wódz i wielki strateg, wszechoczyszczający ogień i żelazna miotła. A co za cudo ci jego chłopcy, bezgranicznie oddane zuchy! Batko zacisnąwszy blade wargi słuchał iw milczeniu kiwał głową. Niepohamowany zaś eserowiec podnosił głos tak, żeby go słyszano za otwierającymi się drzwiami w korytarzu, gdzie tłoczyli się machnowcy i różna hałastra, która diabli wiedzą jak przesączyła się do hotelu. - Towarzysze bolszewicy, o co będziemy się spierali? Wy za Radami i my za Radami... Różnica zdań między nami jest czysto taktyczna: otrzymujemy w spadku burżuazyjny aparat gospodarki miejskiej; wy chcecie zrobić go radzieckim w ciągu jednego dnia, my zaś wiemy, że z komunistami aparat miejski pracować nie będzie. Sabotaż pewny. Gwarantowany chaos i głód. A z nami pracować chcą - zapadła odnośna decyzja dumy miejskiej. Oto, dlaczego walczymy o kandydaturę komisarza aprowizacji, towarzysza Wolina. Proponuję zamknąć dyskusję, i głosować. Anarchiści, zachowujący się zagadkowo, a nawet wzgardliwie, raptem zrobili taki kawał, że aż batko pokręcił swoją szyją kurczęcia. Przedstawiciel ich, student, w czerwonym jak mak fezie, wysunął kandydaturę Paprikakiego (młodszego) na komisarza finansów. - Będziemy go bronili wszelkimi dostępnymi nam środkami, Paprikak młodszy to nasz współideowiec, anarchista typu gabinetowego, znawca finansów, w naszych rękach będzie posłusznym narzędziem zbuntowanego ludu. Proponuję nie otwierać dyskusji i głosować przez zwyczajne podniesienie ręki. Marusia i Wadim Pietrowicz siedzieli pod ścianą, na jednym krześle. Marusia była zgorszona i z oburzeniem zaciskała ręce, zrywała się, żeby krzyknąć załamującym się, wysokim głosem: "Hańba"! albo: "A gdzie wyście byli, gdyśmy się bili?"! - i siadała z pałającymi policzkami. Głos miała tylko doradczy. W ciągu tych dni schudła i ogorzała od wiatru. W rozpiętej kurtce na barankach było jej gorąco, włosy się rozplotły. W przerwach między przemówieniami pośpiesznie opowiadała Roszczynowi o swych przygodach. Z początku pracowała w komisji zaopatrywania oddziałów w chleb i wrzątek. Została przerzucona do oddziału sanitarnego i wreszcie wyznaczona na łącznika. Ganiała po całym mieście. Ostrzeliwali ją "sto razy". Pokazywała Roszczynowi podziurawiony dół spódnicy. - Gdybym nie była taka zręczna, byłoby po mnie. Krzyczą: "Maruśka"! Zakręciłam się, a tu bomba na tym miejscu, gdzie przed chwileczką byłam, jak nie trachnie, a ja za topolę... No, tak się wylękłam, do tej pory kolana dygocą. Radości życia starczyłoby Marusi jeszcze na dziesięć powstań. Podczas tej paplaniny we drzwiach ukazała się pokancerowana twarz Saszki. Z trudem przedarł się tutaj i przywołał Marusię palcem. Podbiegła, coś do niej poszeptał. Marusia załamała ręce. Czugaj huczał odrzucając kandydatury: - Towarzysze, zebraliśmy się, nie żeby dyskutować, nie żeby udowadniać, zebraliśmy się, żeby rozkazywać. A rozkazuje ten, kto ma siłę. Marusia ledwie mogła się doczekać, podbiegłszy do stołu oznajmiła: - W mieście odbywa się masowy rabunek. Posłuchajcie oto towarzyszy. Ich tutaj nie chcą puszczać. Ręce im wykręcili... Wówczas za drzwiami zaczęła się wrzawa, szarpanina, rozległy się ochrypłe od krzyku głosy i do pokoju wdarł się Saszko, a z nim kilku robotników z karabinami. Mówili wszyscy razem: - Co to takiego! Tutaj policję postawili! Idźcie lepiej, popatrzcie... Cały bulwar otoczony, chłopcy batki sklepy rozbijają! Wozami wywożą: Wargi Machny rozciągnęły się, jakby zamierzał ukąsić. Wylazł zza stołu i wyszedł. Machnowscy chłopcy w korytarzu i w hallu rozstąpili się widząc, że batko pokazuje żółte jak u starego psa zęby. Nie potrzebował iść daleko - na przeciwległej stronie bulwaru przy oknach dużego sklepu uwijały się jakieś cienie. Zaledwie przestąpił próg hotelu, na trotuarze zjawił się Lowka. - O co chodzi, skąd taki gwałt? - spytał Lowka i zachwiał się. Machno krzyknął: - Gdzieś ty był, draniu? - Gdzie byłem? Szablę stępiłem. Trzydziestu sześciu tą jedną ręką... Trzydziestu sześciu... - Ty mnie porządek w mieście rób! - pisnął cienko Machno, mocno pchnął Lowkę w pierś i pobiegł przez bulwar do sklepu. Za nim Lowka i kilku gwardzistów. Ale tam już się domyślili, że trzeba zmiatać, cienie koło okien zniknęły i tylko kilku, ciężko tupiąc, uciekało z tobołami, daleko już. Gwardziści wywlekli jednakże ze sklepu jednego zapóźnionego chłopca batki, z dużymi wąsami. Płaczliwie zajęczał, że przyszedł tutaj tylko podywytysia*, jak przeklęci burżuje pili hromadiańsku* krew. Machno dygotał cały, patrząc na niego. I gdy od strony hotelu podbiegli jeszcze gapie, gwałtownie wyciągnął rękę ku jego twarzy: - To znaczy agent kontrrewolucji... Nie będziesz więcej robił podłej roboty! Rąb go i basta... Wąsaty chłop wrzasnął: "Nie trzeba"... Lowka wyciągnął szablę, stęknął i na odlew, z wydechem, uderzył go po szyi. - Trzydziesty siódmy - rzekł chełpliwie cofając się. Machno jął wściekle kopać drgające ciało w rozlewającej się po chodniku krwawej kałuży. - Tak się postąpi z każdym... Bachanalie rabunków skończone, skończone... - I ostro obrócił się do tłumu, który gwałtownie cofnął się przed nim. - Możecie iść spokojnie do domu. Marusia niespodziewanie zasnęła na krześle, przywarłszy do ramienia Roszczyna, potargana jej głowa powoli opadała mu na pierś. Była już siódma rano. Stary, pochmurny lokaj, zamieniwszy z racji wprowadzenia władzy radzieckiej swój frak na domową kurtkę z szamerunkiem, przyniósł herbaty i duże kawały białego chleba. Rząd był już utworzony, ale pozostawało jeszcze do załatwienia dużo spraw nie cierpiących zwłoki. Tak oto jeszcze z wieczora kolejarze zwrócili się z pytaniem, kto będzie im płacił pobory i w jakiej wysokości. Machno, popierany przez anarchistów, wysunął taką propozycję: niech kolejarze sami naznaczą ceny na bilety, sami zbierają pieniądze i również sami wypłacają sobie pobory. Ale dyskusja nie zdążyła się rozwinąć. W pokoju przyciemnionym siwomodrą mgłą nagle zabrzęczały szyby. Dał się słyszeć głuchy wybuch. Martynienko, śpiący na kanapie, zaryczał przez sen. Szyby znów zabrzęczały. Martynienko obudził się: "A żeby ich diabli wzięli, co wyprawiają" -i zaczął naciągać barankową czapkę na ogoloną czaszkę. Dobiegło trzecie ciężkie uderzenie. Czugaj i Miron Iwanowicz opuściwszy ręce z kawałkami chleba, niespokojnie spojrzeli po sobie. W drzwi wtargnęli Lowka i kawalerzysta, jak niedźwiedź chwiejąc głową bez czapki. - Przepadliśmy - wyrzekł kawalerzysta i zamachał ręką nad uchem - przepadł cały szwadron... - Pod Dijewką! - krzyknął Lowka trzęsąc policzkami. -Wciąż rozprawiasz, batko! Pułkownik Samokisz podchodzi z sześcioma kureniami... Bije we dworzec z ciężkich... Ze złośliwą radością i jawnie, nie chowając się już za materace, mieszkańcy prospektu Jekatierinowskiego patrzyli ze wszystkich okien, jak ucieka armia Machny. Mknęli jeźdźcy waląc nahajkami na prawo i na lewo, wiatr wzdymał na ich plecach futra, burki, huzarskie dolmany, jedwabne kołdry... Konie, ciężko objuczone tobołami w trokach za kulbaką, potykały , się na oblodzonym bruku - wtedy koń, jeździec i zdobycz walili się do diabła, pod kopyta. "Aha! -krzyczano za oknami - jeszcze jeden"! Pędziły wozy naładowane nagrabionym bogactwem, rozbijając wszystko po drodze, mknęły zaprzężone w czwórki taczanki, tak że iskry sypały się spod kutych kół. Biegli piechurzy, ci, co nie zdążyli wskoczyć na wozy. Wszystko to z dzikimi wrzaskami, trzaskim i hukiem pędziło prospektem w kierunku górnej części miasta, ponieważ pułkownik Sarnokisz zajął już most kolejowy i dworzec. Wówczas batko Machno, wybiegłszy z komitetu, w bezsilnej wściekłości zatupał nogami, zapłakał, jak powiadają, rzucił się w taczankę, którą Lowka przygnał do hotelu, nakrył się z głową kożuchem, ze wstydu czy też po to, żeby go nie poznano, i uciekł z przeklętego miasta w niewiadomym kierunku. Uciekająca bez jednego wystrzału armia batki przy wyjściu z miasta natknęła się na placówki petlurowskie, zaczęła się miotać w panice i zawróciła konie w stronę Dniepru, na swą niechybną zgubę. Brzeg był tutaj stromy. Łamiąc krzaki i płoty, przewracając się razem z wozami, machnowcy stoczyli się na lód. Ale lód był cienki, zaczął się uginać, zatrzeszczał, ludzie, konie i wozy zakotłowali się w czarnej wodzie wśród kry. Jedynie nieznaczna część machnowskiej armii - nędzne resztki - dotarła do lewego brzegu. Tej nocy wielu robotników z oddziałów zwolniło się, żeby zajść do domu, pogrzać się, zmienić obuwie, zjeść coś gorącego. Pod bronią pozostawały tylko oddziały patrolowe i żołnierze pułku chłopskiego, którzy nie mieli dokąd iść. Temu pułkowi chłopskiemu przypadło w udziale wziąć na siebie w nierównych szansach całe uderzenie petlurowskich kureni pułkownika Samokisza. Pułk został otoczony w pobliżu placu dworcowego i prawie cały zniesiony w walce na bagnety. Niewielu zaledwie zdołało się przebić i uciec przez podwórza, by powróciwszy na wieś opowiedzieć o straszliwej bitwie, w której poległy trzy setki tęgich chłopców, co przyszli do Jekatierinosławia wprowadzać władzę radziecką. Członkowie Komitetu Rewolucyjnego, Miron Iwanowicz i Czugaj, rzucili się do zbierania oddziałów robotniczych i ściągania patroli. Nie liczyli na utrzymanie w swych rękach miasta - szło o to, żeby dać możność wszystkim uczestnikom powstania ujść przez most dla pieszych na lewy brzeg. Zebrane oddziały zasiadły za węgłami domów, za wyrwanymi z bruku kamieniami, za barykadami, odrzucając nacierających petlurowców ogniem karabinów maszynowych, zewsząd do mostu i przez most biegły setki robotników z żonami i dziećmi. Byli tacy, co nieśli w rękach nędzny dobytek, który bez żalu można było porzucić. Strzelano do nich z dachów, strzelano z dołu, z brzegu. Czugaj, Miron Iwanowicz, Roszczyn, Marusia, Saszko, Czyż i dziesięciu towarzyszy wycofali się ostatni. Wlokąc karabin maszynowy przebiegali od węgła do węgła, od osłony do osłony. Szare papachy samokiszowców raz po raz wysuwały się niedaleko bram. Pozostawała rzecz najcięższa: wejść na most. gdzie nie było żadnej osłony prócz trupów i porzuconych tobołów. Czugaj odwrócił karabin maszynowy, położył się za tarczą, zostawił przy sobie tylko Saszkę, a reszcie krzyknął: "Biegnijcie szybko"! Przy terkocie karabinu maszynowego, strzelającego z rozpaloną lufą, wszyscy pobiegli. Na samym środku mostu Marusia potknęła się, poszła dalej ciężko, niepewnie. Roszczyn dopędził ją; podtrzymał, spojrzała ze zdziwieniem, coś chciała powiedzieć, nie mogła i tylko patrzyła nań. Roszczyn przysiadł, wziął ją na ręce, jak się bierze dzieci. Marusia coraz ciężej przywierała do niego Oto już koniec mostu, w biodro Wadima Pietrowicza uderzyło coś jakby żelaznym drągiem. Usiłował utrzymać się na nogach, żeby nie upuścić, nie uderzyć Marusi. Z tyłu nadbiegł Czugaj, Roszczyn - do niego: - Upuszczę przecie, weź ją... - I zaraz zerwało z niego czapkę, zaczęło mu ciemnieć w oczach. Usłyszał jeszcze głos Czugaja: - Saszko, nie można go porzucać... Rozdział XVI. "Zbójców" wystawiono dopiero w lutym, podczas krótkiego odpoczynku pułku Kaczalińskiego. Długie marsze w mróz i zamiecie, kiedy przed sobą zamiast ciepłego noclegu żołnierze mieli rozlewającą się pod chmurami posępną łunę, w śnieżnych stepach zaś nie można było znaleźć ani kawałka drzewa, by ogrzać skostniałe ciało przy ogniu, przewlekłe walki, poranne alarmy, zaciekłe, krótkie potyczki z Kozakami - wszystko zostało poza nimi. Mamontow z resztkami przetrzebionych pułków był daleko za Donem. Armia jego topniała. Nie wierzono mu już. Nadaremnie położył dziesiątki tysięcy - kwiat Wojska Dońskiego - w trzech natarciach na Carycyn. Kaczalińcy, zająwszy bez walki dużą stanicę, która skapitulowała, poweseleli: najedli się do syta i wyspali w cieple. Mieli przed sobą wiosnę, a z nią, być może, koniec przewlekłej wojny. Półtora miesiąca ciężkiego marszu wyczerpało Daszę, do głowy jej nawet nie przychodziło brać się znowu do przedstawienia. Sprzęt teatralny zaginął, kilka osób z trupy było rannych, zapodziała się gdzieś i książeczka ze sztuką. Daszy chciało się choć kilka wieczorów spędzić w cieple z Iwanem Iliiczem, posiedzieć przy nim bez słów, bez rozmyślań, spędzając godziny zmierzchu w ciszy i spokoju, przy wtórze bezsennej piosenki tego samego świerszczyka za piecem. Trzeba było wyprać i pocerować bieliznę, oddać do naprawy walonki Iwana Iliicza, doprowadzić siebie nieco do porządku, bo i mąż, i wszyscy na świecie, no i ona sama również zapomniała, że jest kobietą. Zaraz pierwszego wieczoru Dasza i Agrypina szły z łaźni po zamarzłych kałużach, lekki mróz owiewał gorące, rozparzone policzki - cóż za szczęście! We dwie nastawiły samowar, nakryły do kolacji. Iwan Iliicz i Iwan Góra też wrócili z łaźni i we czworo zasiedli do stołu. Mężczyźni sapali z zadowolenia, jakże pachniał ten kapuśniak, jak przyjemnie pachniało z samowara! Iwan Góra powiedział: - No, Iwanie Iliiczu, po trudach mamy odpoczynek... Daszy nie udało się odpocząć. Nazajutrz przed powrotem Iwana Iliicza przyszła Anisija z książeczką - Schillerem - skupiona, poważna, i zaczęła mówić podnosząc marzące oczy: - Smutno mi, Dario Dmitrijewno... Czy ja jestem jaka zepsuta? Wszyscy ludzie jak ludzie, a ja zepsuta. Jeszcze kiedy byłam mała, widać to było po mnie. No, później, oczywiście, wcześnie wyszłam za mąż, dzieci... Ale ot, wydarzyło mi się nieszczęście. Mam dwadzieścia cztery lata, Dario Dmitrijewno. Skończy się wojna, gdzie się podzieję? Z chłopem żyć w chałupie, natrzeć w pusty step? Po tym wszystkim, co widziałam, co słyszałam - czego innego mi trzeba. Pierś Anisii podniosła się pod żołnierskim płaszczem, oczy przymknęły się: - Tę książkę całą przeczytałam, nie rozstawałam się z nią w walkach. Może jestem mało uświadomiona, ciemna, niewykształcona, ale to można naprawić. Dario Dmitrijewno, we mnie różne głosy żyją... O sobie nic nie wiem, a o ludziach wiem. Łzy we mnie kipią, kiedy myślę, jak mogłabym choćby o tej hrabiance Amalii opowiadać. Powstałaby jak żywa z tej książeczki. Mnie i nieboszczyk Szarygin to mówił. Dario Dmitrijewno, myśmy dzisiaj znaleźli lokal, w szkole, na jakieś trzysta osób. Tu i cieśle są, i drzewa można dostać, i płótna. Czemu byśmy nie mieli zagrać "Zbójców"? Role pamiętamy. Dzisiaj żołnierze mówili: dobrze byłoby się pośmiać... Przyszedł Iwan Iliicz, rozumie się, wpadł w zachwyt: "Wspaniały pomysł! Z jaki tydzień tu postoimy. To dopiero będzie święto dla chłopców"! Zadziwiający człowiek był z Iwana Iliicza - nic w nim nie mogło zamącić radości życia: skoro Dasza z nim jest, tym samym pędzą pełną parą do szczęścia. Jak w owe dalekie, niebieskie, wietrzne dnie na statku. Tak więc Daszy nie udało się posłuchać o zmierzchu, jak bije serce kochanego człowieka, wkraść się ostrożnie, niby kocią łapką, w jego zatajone przeżycia... Ale czy rzeczywiście coś taił? I po co ci to, Daszo? Iwan Iliicz to po prostu szczodry człowiek, wszystko, co ma w sobie, do ostatka oddaje. I twarz jego, zgrubiała od mrozu i wiatru, jest prosta jak słońce. Ach, wszystko wzięłoby inny obrót, gdyby w Daszy, w tkliwym mroku jej chudziutkiego ciała, poczęło się życie, ciało z jego ciała. Trupa rozpoczęła próby. Cóż to były za męki! Dasza płakała w milczeniu, artyści wstydzili się patrzeć sobie w oczy. Zordynarnieli, stwardnieli, przeziębili głosy. Pomógł Sapożkow: wygłosił referat o powstaniu teatru w ogóle, w którym dowiódł, że teatr nie jest obcy nawet niektórym ptakom i czworonogom, na przykład lis "myszkuje", to znaczy schwyta mysz i urządza z nią przed lisiętami prawdziwe przedstawienie: podskakuje pada na wznak, chodzi na dwóch łapach, macha ogonem. Podniosło to wszystkich na duchu, sprawa powoli zaczęła się kleić. W szkole zbito pomost, pomalowano płótna. Rampę urządzono z kaganków łojowych. Zgubione w marszu fraki i surduty - te, co to Iwan Iliicz jeszcze na chuton zarekwirował u przejezdnego adwokata - niespodziewanie odnalazły się w taborze. I wreszcie nadszedł ten dzień: przed samym zachodem słońca po stanicy przejechał na artyleryjskim siwku czerwonoarmista (pomysł Iwana Iliicza), zatrąbił w miedzianą trąbę i zaczął wołać: "Obywatele i towarzysze, przedstawienie "Zbójców" Schillera rozpoczyna się"! Do szkoły zbiegła się cała stanica. Przypuszczono taki szturm do ganku i wejścia na sale, że ludzie wdzierali się tam z wybałuszonymi oczami, bez czapek, bez guzików. Ci, co nie dostali się na przedstawienie, niedługo się martwili. Nad stanicą stał młody księżyc w głębokim niebie przedwiośnia. Przed szkołą rozległy się dźwięki harmonii. Żołnierze zadziwiali niedawno pogodzone z Armią Czerwoną Kozaczki ulubioną pieśnią: "Po niebie północy anioł przelatywał". Zawierano znajomości, posypały się żarciki: "Czułość w oczach, a całus w buzię". Albo jeszcze i tak: "Dla wojskowego żenić się to nie kichnąć - można poczekać". Publiczność w sali z początku wybuchała śmiechem, poznając w ucharakteryzowanym starcu, z włosami z pakuł, w kapocie przefasonowanej z popiego ornatu czerwonoarmistę Wanina. "To on! - krzyczeli. - Dawaj, Wanin, wal, nie bój się". Kiedy osobliwym, skradającym się krokiem spoza kulis wyszedł ktoś w workowatym ubiorze z dwoma ogonami, w babskich pończochach, z wyszczerzonymi zębami, z rozbieganymi oczyma, i zasyczał jak wąż: "Tato, to ja, wasz wierny syn, Franciszek" - publiczność również od razu poznała Kuźmę Kuźmicza i zaczęła się pokładać ze śmiechu. Dasza za kulisami, ściskając palcami skronie, powtarzała Sapożkowowi: - To koniec, to potworna klapa, spodziewałam się tego... Ale artyści pokonali wesoły nastrój sali. Publiczność po rozpoznaniu wszystkich zaczęła słuchać. Łatugin podchodził do dymiących kaganków -oświetlały one z dołu jego mocną twarz z naklejoną bródką, sporządzoną z owczej wełny, z wściekle wygiętymi brwiami - ściskając na piersiach ręce tak, że trzeszczał czarny adwokacki surdut, mówił silnym głosem: "A, gdybym mógł wezwać do buntu całą przyrodę: i powietrze, i ziemię, i ocean, runąć wojną na nikczemne plemię szakali"... Wtedy już publiczność ucichła, rozumiejąc, ku czemu skłania się sztuka. Dekoracji nie zmieniano, rekwizytów nie przegrupowywano. Przed początkiem każdego obrazu spomiędzy kotar wysuwał się Siergiej Siergiejewicz, twarz mu się uśmiechała, jak gdyby wiedział coś osobliwego: - Obraz trzeci. Wyobraźcie sobie wspaniały zamek hrabiów Moor. Przez okna płynie zapach z ogrodu. Piękna Amalia siedzi w swojej komnacie... Twarz jego, oświetlona kagankami, chowała się. Kotary się rozsuwały. Nikomu nie chciało się już widzieć w tej gniewnej piękności, odzianej w szeroką spódnicę, w pstrej chustce, zawiązanej w trójkąt na piersiach, rumianej, o falujących włosach, z oczyskami na całą twarz - Anisii Nazarowej z drugiej kompanii. Przemówiła niskim głosem, drżąco, jakby zaśpiewała, uderzyła kilka razy w stół piąstką, krzyknęła na Franciszka: "Precz ode mnie, nędzniku"! I rozwinęła się sztuka jak czarodziejska baśń, którą dziad opowiada w dzieciństwie, w zimowe wieczory, a ty słuchasz siedząc na piecu, ze zwieszoną głową. Kuźma Kuźmicz bał się momentu, w którym Amalia wymierza mu policzek. Mimo marzycielskości, rękę miała jednak żołnierską. Kuźma Kuźmicz szepnął do niej: "Lżej"... Ona zaś z całej duszy: "O, bezwstydny oszczerco"! - zamierzyła się i jakby rękę jej obciążyło całe dotychczasowe życie, uderzyła: Kuźmę Kuźmicza odrzuciło na kulisy. Ale nikt się nie roześmiał. Z widowni zawołano: "Słusznie"! I wszyscy zaklaskali, bo każdemu chciało się tak samo wyrżnąć w pysk nikczemnika. Potem zerwała z siebie naszyjnik, rzuciła go, rozdeptała: "Noście złoto i srebro, bogacze! Objadajcie się przy suto zastawionych stołach, spoczywajcie na miękkim łożu rozkoszy! Karolu, Karolu! Kocham cię"... Siergiej Siergiejewicz zsuwając kotary oznajmił z wiele mówiącym uśmiechem: "Antrakt"... Anisija podeszła za kulisami do Daszy, przytuliła się do niej, schowała twarz na jej piersi, wstrząsana silnym dreszczem: - Nie chwalcie mnie, Dario Dmitrijewno, nie trzeba, nie trzeba... Dalej przedstawienie poszło już gładko. W pierwszym akcie aktorzy spocili się, ich napięte mięśnie rozluźniły się, ściśnięte głosy stały się ludzkie, nie dbali już o to, że czasem czegoś nie dosłyszeli z suflującego, świszczącego szeptu Siergieja Siergiejewicza. Bez ceremonii komponowali coś swojego, ostrzejszego, niż u Schillera, w każdym razie - dosadniejszego. Publiczność była bardzo zadowolona z przedstawienia. Tielegin, siedzący obok komisarza w pierwszym rzędzie, kilka razy uronił łzę. Iwan Góra, któremu nie wypadało okazywać swych uczuć, hałaśliwie pociągał nosem, jakby podczas jakiej pomyślnej operacji wojennej. W szczególności zaś zadowoleni byli artyści, nie chciało im się rozbierać ani rozcharakteryzowywać, byli gotowi powtórzyć przedstawienie, pomimo że już po całej stanicy piały koguty. Święto skończyło się. Umilkły śpiewy i harmonie, tu i ówdzie stuknęła furtka. Koguty też odśpiewały swoje. Stanica spała. Ulicą wolno szła Anisija, obok Łatugin, w żołnierskim płaszczu narzuconym na jedno ramię - było mu wciąż jeszcze gorąco. - Tak, Anisijo, tak, dziwne to... Idziesz w tej swojej skorupie, w żołnierskim płaszczu, a ja przez niego ciebie widzę. Nie pasują tu zwykłe słowa i nie chce mi się ich tobie mówić. Szli na koniec stanicy, tam gdzie step zlewał się w dali z ciemnością. Księżyc dostał się wysoko na poczerniałe niebo. Anisija słyszała jeszcze porywiste westchnienia, a przed oczami wciąż płonęły kaganki, za nimi w gorącej, dyszącej ciemni każde jej słowo rozbrzmiewało siłą bezdenną, nie doznawaną dotychczas, kobiecą. Przyjemnie jej było słuchać Łatugina. - Dużo kobiet znałem, królowo moja. Ale do diabła z nimi. Takiej nie spotkałem. Wpadłem z głową - czy chcesz słuchać, czy nie... Zatrzymał się i ona się zatrzymała. Objął ją, żołnierski płaszcz z jego ramienia spadł na śnieg. Długo, mocno pocałował Anisiję w chłodnawe usta. Odsunąwszy ją od siebie, patrzał w jej jak gdyby obojętną twarz, o policzkach umalowanych sokiem buraczanym. Ale podkrążone oczy Anisii patrzyły nie na niego, lecz na księżyc. - Ot, gdzie moja męka. No, niech tam... Podniósł żołnierski płaszcz i poszli dalej. Tej nocy Dasza też nie mogła zasnąć. Opierając się łokciem o poduszkę, mówiła: - Rozumiem, teraz to jest niewykonalne. Ale posłuchaj, mamy Anisiję, mamy Łatugina. Kuźma Kuźmicz to po prostu talent. To Jago... będziemy grać "Otella". Uzupełnimy trupę, zaraz jutro daj rozkaz pułkowy... Zobaczysz - w dywizji, w korpusie zagramy. Ale konieczne jest, po pierwsze, zachowanie naszych dekoracji... Pomów z komisarzem, niech nam przydzieli specjalne podwody. A jak słuchali! Miałam wrażenie, że widz to gąbka wchłaniająca sztukę. - Masz rację - odpowiedział Iwan Iliicz. Z rękami założonymi w tył, w koszuli, bez pasa, w miękkich ciżmach, które mu Dasza kupiła u Kozaczki, chodził, za każdym razem zasłaniając dużą, ciemną postacią ogieniek na stole, co sprawiało Daszy jakąś nieokreśloną przykrość. Kiedy dochodził do okna, odwracał się, kaganek oświetlał jego twarz czerwonawą, krzepką, jak z brązu, uśmiechniętą - serce Daszy biło niespokojnie. - Masz rację. Rosjanin kocha teatr. Rosjanin ma taki szczególny pociąg do sztuki. Potrzeba jakaś taka niezwykła, chciwość tych wrażeń... Pomyśl, półtora miesiąca walk, ludzie zmarnieli - sama skóra i kości, przecie tak i pies by zdechł. Co tu ma do roboty Schiller? Dzisiaj jakbyś była na premierze w Moskwie, w Teatrze Artystycznym. A weź Anisiję. Nic nie rozumiem - wrodzony talent... Jakie ruchy, szlachetność. Co za namiętność! W dodatku - to piękność. Wymachując rękami znowu zasłonił światło. Dasza powiedziała: - Iwanie, czy mógłbyś nie chodzić tak po pokoju?... W głosie jej było dawno, dawno nie słyszane przezeń rozdrażnienie; oparta łokciem o poduszkę patrzyła badawczo pociemniałymi oczami. Iwan Iliicz od razu speszył się, podszedł do łóżka, przysiadł na brzegu. Stchórzył nie kryjąc się z tym. - Iwanie - usiadła na pościeli - Iwanie, dawno chciałam ci zadać jedno pytanie. - Szybko przesunęła palcami po oczach. - To bardzo trudne, ale nie mogę dłużej... Po jego twarzy poznała, że zrozumiał, jakie to będzie pytanie, a jednak zadała je, ponieważ setki razy powtarzała to sobie: - Iwanie, ty już zupełnie nie uważasz mnie za kobietę? Zaczęły mu się podnosić ramiona, bąknął coś niewyraźnego, wziął się za głowę. Dasza patrzyła nań przenikliwie, miała jeszcze jakąś nadzieję... Czyżby to był wyrok? - Daszo, Daszo, tak nic nie rozumiesz... Mimo wszystko trzeba być wspaniałomyślną. - Wspaniałomyślną? (Oto jest wyrok). - Ja ciebie, Daszo, tak kocham... Ty możesz mnie nienawidzić. Chociaż właściwie, nie wiem za co?... Organicznie, że tak powiem, odrzucało cię... To dla mnie całkiem zrozumiałe. Pokochałem cię na całe życie, czy ciężko mi, czy lekko, to - daję ci słowo - nieważne. Jak serce moje jest ze mną. tak i ty jesteś ze mną... Żyj w spokoju, bądź szczęśliwa... Dasza słuchając potrząsała głową, kiedy marszcząc się kończył z wysiłkiem: - Tak jakoś zawsze wyobrażałem sobie twoje biedne nóżki - ile one się nachodziły w poszukiwaniu szczęścia, wciąż na próżno i wciąż na próżno... Dasza wysunęła spod kołdry nagie, szczuplutkie stopki, zeskoczyła na glinianą podłogę i podbiegłszy zdmuchnęła światełko na stole. Iwan Góra po powrocie z Agrypiną z przedstawienia zapalił ogarek świecy i przeglądał różne papierki, które się nagromadziły w ciągu dnia. Takie już miał przyzwyczajenie: przed spaniem wszystko uporządkować. Agrypina nie zdejmując żołnierskiego płaszcza i czapki siedziała z dala od niego, na ławie koło drzwi. - Ty też zagrałaś niczego sobie - mówił ziewając i skrobiąc się po szyi. -Nie dosłyszałem dobrze, coś ty tam zapiszczała, rólka przecież malutka... Ale Anisija, Anisija! - Opuściwszy nos nad świecę, z uśmiechem przerzucał papierki. - Zanadto ona może, jak to wy mówicie, kiecką kręciła, chłopa czuje, to już jest w niej... Oszczędzać ją trzeba, ochraniać... A co myślisz, mało takich rewolucja na wierzch wyciągnęła? W tym cała rzecz. Na tym oparty jest cały plan, lud nie jest bezbarwny, o nie. Bogaty lud. Wojujemy nadto już może rozrzutnie... Maszyn by nam trzeba. Masz, przeczytaj... -Wyprostował jedną z kartek. - Zdobyliśmy czołg gołymi rękami. Przecież to barbarzyństwo... Gdybym miał syna, ja bym mu, smarkaczowi, na piersi wypalił: pamiętaj, nie zapominaj, komu zawdzięczasz szczęście, czyje kości w burzanach bieleją... Agrypina oparta o ścianę, zamknąwszy oczy, zacisnąwszy wargi, wywoływała z pamięci wszystko najżałośniejsze, co tylko mogła sobie przypomnieć. Jak Iwan leżał nocą w stepie, bez ruchu, bez tchu, i było jej wszystko jedno wtedy - żyje jeszcze czy już jest martwy. W karabinie pozostał jej ostatni nabój. Agrypina nie chciała odejść z innymi, nie, nie porzuciła go nocą w tym stepie. Szkoda, że tam teraz nie poniewierają się jej białe kosteczki... - Czemu nie kładziesz się spać, Gapa? Iwan Góra zasłonił się dłonią od świecy i zobaczył: Agrypinie ze zmrużonych oczu ciekły łzy, gęsto kapały z długich rzęs, czarne brwi uniosły się w górę... Zebrał do torby polowej arkusiki, podszedł i przykucnął przed nią: - Ty czego, głupia? Zmęczyłaś się czy co? - Pal, pal mu pierś, ucz go, ucz o białych kosteczkach... - Gapa, co ty pleciesz? Odpowiedziała dziewczyńskim, zrozpaczonym głosem: - Jestem w drugim miesiącu... A ty nic nie widzisz... Ciągle tylko -Anisija, Anisija... Iwan Góra siadł z rozmachem u nóg Agrypiny. Usta rozsunęły mu się same, jak u głupiego. - Gapa, a ty nie kłamiesz? Gapa, takie szczęście, naprawdę jesteś w ciąży? Miła ty moja, upragniona, Gapuszka... I kiedy tak powiedział, ona - już niskim, babim głosem: - Ech, ty... zejdź z moich oczu... Pochyliła się ku niemu, objęła go i przywarła, ciągle jeszcze pochlipując, za każdym razem krócej i słabiej. Trzeci pogrom atamana Krasnowa pod Carycynem wywołał ożywienie całego południowego frontu, który zawisł trzema armiami: Ósmą, Dziewiątą i Trzynastą, nad Donem i Donbasem. Wrogo nastawione kozactwo. zdawało się, gotowe było machnąć ręką na wrogość, powiesić siodła w stajni - niech je paskudzą gołębie - zawinąć w nasycone tłuszczem szmaty karabiny, zakopać je głęboko w ziemię. Ki diabeł wymyślił, że pod bolszewikami nie można żyć. Ziemia jest tam, gdzie była, oto dymią nagie pagóry pod wiosennym słońcem, ręce się prężą i konie gotowe pójść w chomąto, a woły w jarzmo. Naczelne dowództwo z Sierpuchowa nagliło do natarcia. Pierwotny wadliwy jego plan nieco się zmienił. Armie przegrupowywały się w drodze: zamiast ruchu wzdłuż Donu, na południo-wschód. Armie Czerwone musiały skręcać na południo-zachód, na Doniec, i Roztów i bezdroża. Ale na ten manewr było już za późno, główny szlak rewolucji proletariacki Donbas był mocno zamknięty: w ciągu tych dwóch miesięcy deptania w miejscu dywizja Maj-Majewskiego, która się tam wdarła, została uzupełniona silnymi oddziałami ochotniczymi. Sprowadzono je z północnego Kaukazu po rozproszeniu w piaskach astrachańskich Jedenastej Armii Czerwonej. Na prawym brzegu Dońca stało teraz pięćdziesiąt tysięcy wyborowych wojsk białych pod dowództwem Maj-Majewskiego, Pokrowskiego i Szkury. Wiosna rozpoczęła się harmonijnie: pod promieniami kosmatego słońca jednocześnie ruszyły śniegi, napełniły się szafirową wodą stepowe parowy, wezbrał Doniec zatapiając łąki nadrzeczne. Ponieważ linie kolejowe w tych stronach szły wzdłuż południków, przegrupowań trzeba było dokonywać posuwając się po bezdrożach. Tabory armii grzęzły w błocie nie do przebycia, odrywając się od swych oddziałów. Wszystko to hamowało i wywoływało zwłokę w ruchu wojsk. Przeprawy na szeroko rozlanym Dońcu były zajęte przez białych. Natarcie przechodziło w przewlekłe walki. I wtedy też w spokojnej już stanicy Wieszeńskiej niespodziewanie wybuchło zorganizowane przez denikinowskich agentów uporczywe i krwawe kozackie powstanie. Białe samoloty przerzucały tam agitatorów, pieniądze i broń. Jedynie lewoskrzydłowa Dziesiąta Armia, zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa, w dalszym ciągu posuwała się na południe wzdłuż magistrali | kolejowej, odrzucając i niszcząc resztki oddziałów Krasnowa. Dziesiąta Armia szła na spotkanie swej zguby. Oczy bolały, kiedy w południe patrzyło się w step, skąd dął słodki wiatr. | W kałużach, w strumieniach, w wiosennych jeziorkach pałało słońce. W przezroczystym sześcianie nieba biły skrzydłami stada ptaków, z klangorem płynęły klucze żurawi, odprowadzano je wzrokiem ze stopnia wagonu, przechyliwszy w tył głowę... Dokąd lecicie, wolne ptaki? Na Ukrainę, na Polesie, Wołyń, a potem dalej - do Niemiec, za Ren, na stare gniazda... hej, żurawie, kłaniajcie się dobrym ludziom, opowiedzcie no tam, stojąc na dachu na jednej nodze, jak leciałyście nad Radziecką Rosją i widziały, że lody tam pękły i wody wiosenne płyną przez kraj; nigdy i nigdzie nie było takiej wiosny -zawziętej,groźnej, brzemiennej... Dasza, Agrypina, Anisija często zbierały się teraz na platformie wagonu, oszalałe od słońca i wiatru. Transport szedł na południe, a wiosna leciała naprzeciw. Żołnierze chodzili już tylko w koszulach rozpinając kołnierze. Od czasu do czasu przed nimi, za widnokręgiem, stukało, pogrzmiewało: to awangarda Dziesiątej wyrzucała z chutorów ostatnie bandy staniczników. Bez wielkiego trudu została zajęta Wielikokniażeska. Po przejechaniu jej eszelon pułku Kaczalińskiego wyładował się na brzegu rzeki Manycz i zaczął zajmować front. Stepy Salskie, po których wiosną Manycz pędzi ponad oczeretem mętne wody, pustynne są i równe jak zastygła, zzieleniała powierzchnia morza. Tu, nad Manyczem, od niepamiętnych czasów leciały strzały z brzegu na brzeg, tłukli się azjatyccy koczownicy ze Scytami, Alanami i Gotami; Hunowie spustoszyli całą ziemię, stąd aż do północnego Kaukazu. Tutaj, siedząc przed wojłokowymi jurtami, Kałmucy słuchali starej opowieści o bohaterskich czynach Manasa*. Wspaniałe były te stepy na wiosnę -ziemia, opita wodą, w gorączkowym pośpiechu okrywała się trawami i kwiatami; wilgotne wieczorne zorze czerwieniły skraj nieba w stronie Morza Czarnego; ogromne gwiazdy paliły się aż po widnokrąg spoza Morza Kaspijskiego, niby tarcza perska, wytaczało się zacięte słońce. Sztab pułku Kaczalińskiego umieścił się w jedynym mieszkalnym pomieszczeniu w tej pustyni - za ogrodzeniem porzuconego końskiego wybiegu, w ziemiance krytej szuwarem. Przeciwnika nie ujawniono w pobliżu, zwiady armii udały się daleko na południe - w stronę Tichorieckiej, i na zachód - ku Rostowowi. Żołnierzom niepodobna było wytłumaczyć, że nie przyszli tu głuszyć granatami ryb w Manyczu ani marnować drogich naboi na kaczki o wieczornej zorzy, że oczekuje ich ciężka walka: armia jest rzucona na tyły wroga, zaś wróg ten - nie domorosły i jeszcze nie wypróbowany... Iwan Góra pewnego razu powrócił ze sztabu dywizji, zawołał Iwana Iliicza. W milczeniu poszli na brzeg, siedli nad wodą, zapalili; czerwone, spłaszczone słońce zniżało się, przesłonięte oparami z ziemi; żaby krzyczały po całym Manyczu, bezczelnie, głośno kumkały, stękały, jęczały, syczały. - Ikrę, dranie, puszczają - rzekł Iwan Góra. - No, czegoś się dowiedział? - Ciągle to samo. Niepokój, wszyscy rozumieją, a nic nie można zrobić: żelazny rozkaz naczelnego dowództwa - nacierać na Tichoriecką. Co ty na to? - Rozumować to nie moja rzecz, Iwanie Stiepanowiczu, moja rzecz - wypełnić rozkaz. - Pytam się ciebie, co ty sam o tym myślisz. - Co ja myślę?... A czy nie zamierzasz mnie przypadkiem rozstrzelać? - Tfu, ty dziwaku... Wszyscy tak właśnie odpowiadają. Wszyscy jesteście tchórze... Iwan Góra zsunął czapkę, podrapał się w głowę, potem zaczął go swędzić bok; z brzegu, spod nóg, urwał się kawałek ziemi i z miękkim pluskiem spadł w mętne wiry. Żaby darły się z lubieżną zajadłością, jak gdyby zamierzały zapełnić całą ziemię swoim śliskim plemieniem. - Więc uważasz dyrektywę naczelnego dowództwa za słuszną? - Nie, nie uważam - cicho i stanowczo odparł Iwan Iliicz. - Aha. Nie? Dobrze... Dlaczegóż to? - Myśmy się tutaj już prawie oderwali od rezerw, od baz zaopatrzenia; przeciwnik przetnie gdzieś naszą niteczkę połączenia z Carycynem -wówczas zdejmuj buty, amen. Niesolidne to wszystko. - No, no?... i - Nacierać jeszcze dalej na południe, na Tichoriecką - to dla nasznaczjalstwa leźć jak kot w cholewę. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Mógłbym to jeszcze zrozumieć, gdyby armia nasza była posłana dla demonstracji, żeby| za wszelką cenę odciągnąć siły białych z Donbasu... - Tak, tak, tak... Ale to już zbyt kosztowna przyjemność - dla demonstracji pogrzec armię... Jaki jest twój wniosek? Iwan Iliicz wydął policzki, rzucił zgasły papieros do wody: Otóż wniosku nie wyprowadzałem, Iwanie Stiepanowiczu... Kłamiesz, bracie, kłamiesz... No, już milcz. I bez ciebie wszystko jest zrozumiałe. Ty mi kiedyś. Iwanie, opowiadałeś o twoim komisarzu Gymzie pamiętasz, jak on ciebie posłał do naczelnego dowództwa z tajnym doniesieniem na zdrajcę Sorokina. Otóż... (Iwan Góra obejrzał się i zniżył głos). Ja bym chętnie sam teraz pojechał, i nie do Sierpuchowa, do naczelnego dowództwa, ale do Moskwy, wprost tam... Gdzieś siedzi zaraza w naczelnym dowództwie czy też w najwyższej Radzie Wojennej. Inaczej zresztą nie może być: wojna... Zbyt łatwo ufamy. Jeżeli który z nas myśli ma wysokie, serce szerokie - to już mu się zdaje, że poza burżujami cały świat jest dobry: wal uczciwie na prawo i na lewo, przypatrywałem się w Pitrze Włodzimierzowi Iliiczowi - oczko ma takie rosyjskie, przymrużone... : Entuzjasta, myśliciel, ręce założy za marynarkę, chodzi, czoło nieruchome, i raptem zerknie na człowieka, wszystko zrozumie. Tak właśnie trzeba, ja ciebie, każdy ruch, każde twoje słowo śledzę. A ty mnie nie śledzisz, ty mi ślepo wierzysz. Dam ci paskudne zadanie - przemilczysz i wykonasz... - Nie, nie wykonam... - Powiedziałeś przecie dopiero co: rozumować to nie twoja rzecz. No, a co zrobisz? - Postaram się przekonać, namówić... - Namówić. Inteligent... Strzelać trzeba. Ach, Boże... Iwan Góra położył duże ręce na głowę, wparł łokcie w kolana. Nie opowiedział Tieleginowi o najważniejszym: o tym, że wczoraj w dywizji na zebraniu partyjnym była odczytana depesza z Moskwy od przewodniczącego Najwyższej Rady Wojennej Republiki - odpowiedź na alarmujące pytania dowódcy Dziesiątej Armii, depesza wyniosła i grożąca konsekwencjami, w której kategorycznie potwierdzano uprzednio dane dyrektywy. - A teraz masz ostatnie wiadomości: na naszym prawym skrzydle koncentrują się cztery dywizje generała Pokrowskiego, przerzucone z Donbasu; prosto na nas posuwa się korpus generała Kutiepowa, już nam odciął drogę na Tichoriecką - odgadł plan naczelnego dowództwa; na lewym skrzydle gromadzi się konnica generała Ułagaja; a z tyłu - czterysta wiorst pustkowia... - Otóż to właśnie decyduje o wszystkim - odparł Iwan Iliicz. - Chcesz wiedzieć, co myślę? Natychmiast ewakuować wszystkich chorych, wszystko, co zbyteczne, odesłać na tyły i zostać bez obciążenia. Manycza nie utrzymamy. Iwan Góra nic nie odpowiedział. Milczał, wreszcie z wściekłością splunął do rzeki: - Za takie rozmowy należałoby i mnie, i ciebie - pod sąd rewolucyjny. Powiedzą ci: umrzeć nad Manyczem - i umrzesz... - Od tego, jak dotąd, nie wykręcałem się i nigdy nie wykręcam. Drugiego maja za rzeką pokazały się podjazdy kutiepowowców. Z początku były to niewielkie, ostrożne grupki jeźdźców. Snuły się po stepie, przystawały, to znów cwałem, pod strzałami, uciekały rozpryskując połyskliwe kałuże. Gromadziło się ich coraz więcej, coraz śmielej zbliżali się do frontu, zsiadali i kładąc konie, ostrzeliwali wysunięte placówki. Trzeciego maja w grzmocie dział podeszły główne siły Kutiepowa. Koncentrując się w rejonie linii kolejowej atakowały zdecydowanie brzegi Manycza falami idącymi jedna po drugiej. Nadleciały dwupłatowce wywiadowcze, niepodobne ani do rosyjskich, ani do niemieckich. Bełtając wodę i błoto, szły ciężarówki z pontonami. Tegoż dnia szturmowy oddział kutiepowowców przedarł się przez rzekę w ugrupowanie dywizji morozowowskiej, ale został wycięty w pień w walce na bagnety. Przed nadejściem nocy tyraliery cofnęły się i zaległy. Nigdzie nie zapalano ognisk. Ucichła strzelanina i noc zawisła nad stepem, znów przesycona wilgocią i zapachem kwiatów. Zuchwałe żabie chóry zarechotały, jakby nic szczególnego nie zaszło, żołnierzom, śpiącym z uchem przy ziemi, zdawało się, że słyszą miękki szelest trawy, rozsuwającej mogilny mrok delikatnymi, prężnymi kiełkami. W sztabowej ziemiance Iwana Iliicza całą noc trwała narada. Niecierpliwie oczekiwano z dywizji rozkazu natarcia. Dla wszystkich było oczywiste, że wrogowi nie można dawać ani godziny na bezkarne manewrowanie i zadawanie ciosów w upatrzone miejsca słabego frontu Dziesiątej Armii, rozciągniętej na pół setki wiorst, odsłoniętej od flanków i z tyłu. Dowódcy donosili o nastroju swoich oddziałów: czerwonoarmiści są podnieceni, nie śpią, szepcą po okopach. Gdyby to był osiemnasty rok, cały pułk zbiegłby się na wiec, grożąc rozszarpaniem dowódcy, jeżeli zaraz nie będzie wydany rozkaz: Do ataku! Bywają takie szczególne momenty rozpaczliwej zaciekłości, kiedy wszystko, zdawałoby się, można zmieść na swej drodze. Do ziemianki wszedł dowódca kompanii Moszkin; dopiero co przebrnął po szyję w wodzie przez Manycz z tamtego brzegu, gdzie znajdował się jeden pluton z jego kompanii. Moszkin był metalowcem z Carycyna, wojaczkę kochał z pasją myśliwego. - Sympatyczne u was zapaszki, towarzysze - rzekł mrużąc oczy od tytoniowego dymu, w którym ledwie pełgała świeca. Podskakując to na jednej, to na drugiej nodze, ściągnął buty, wylał z nich wodę. - Moi chłopcy kadeta zranili, chciałem go przyprowadzić, niestety umarł... Smarkacz jeszcze, a jaki zażarty: "Chamy, chamy"! - krzyczał. Chłopcy z podziwu nie mogli wyjść. A jak wyposażony - sukno, buciczki, rzemyczki... Co tam Kozacy! Kozak dureń, chłop swojak, ty jego buch, on ciebie buch i odskoczył. A ci - takie białorączki nieubłagane, aj-aj... W plutonie mają samych oficerów, dowódca plutonu - pułkownik. Każdy ma na ręku zegarek. Ja już moim chłopcom powiedziałem: "Wy, włóczęgi, na zegarki się nie łakomcie, do białych placówek po zegarki nie pełzać, bo zęby wybiję"... Moszkin roześmiał się odsłaniając swoje piękne zęby, dobrocią zajaśniała mu nieładna, ospowata, rozumna twarz. - Sytuacja jest taka, towarzysze: w stepie hałas, dawno go słyszymy, od zmroku. Posłałem zwiadowcę, Stiopkę Szczawielewa - cudotwórca, nie człowiek... Popełznął, przypełznął... Artyleria, powiada, tam u nich podeszła i coś jakby piechota na wozach. Przygotujcie się, towarzysze. Iwan Iliicz, odurzony dymem, na chwilkę wyszedł z ziemianki na dwór. Wśród pobladłych gwiazd zawisł ostry, przenikliwie jasny sierp księżyca. Na ogrodzeniu z trzech żerdzi siedziały trzy kobiece postacie. Iwan Iliicz zbliżył się do nich: - Było powiedziane, że wszyscy mają nocować w okopach - nie rozumiem! - Nie chce nam się spać - rzekła Dasza pochylając się ku niemu z góry, z żerdzi. I Dasza. i Anisija, i Agrypina wydawały się jakieś wielkookie, szczuplutkie, niezwykłe... Nie mógł się zorientować, czy uśmiechają się doń, czy też marszczą się jakoś dziwnie. - My tu poczekamy, aż u was się skończy - rzekła Agrypina. - A ja z nimi, towarzyszu dowódco pułku; pozwólcie mi zostać - rzekła Anisija. - Zejdźcie na ziemię, cóżeście się usadowiły jak kury... kule przecie latają - słyszycie? - Na dole nawóz i pchły, a tu taki miły przewiew - rzekła Dasza. - To nie kule, to żuki, nie oszukujcie nas - rzekła Agrypina. Dasza - znowu schylając się: - Żaby krzyczą jak zwariowane, siedzimy tak i słuchamy... Iwan Iliicz obrócił się do rzeki, dopiero teraz usłyszawszy te westchnienia, rytmiczne jęki udręczenia i oczekiwania. A oto zwycięzca, solista o wielkiej paszczy, trzywerszkowego wzrostu, o wyłupiastych zielonych oczach - zaczyna swą pieśń i śpiewa przeświadczony, że nawet gwiazdy słuchają jego hymnu na cześć życia. - Dobra, brawo - rzekł Iwan Iliicz i roześmiał się. - No, już dobrze, siedźcie, tylko jeżeli coś się zacznie - natychmiast do schronu. - Przyciągnął do siebie Daszę i szepnął na ucho: - Jak dobrze... Prawda?... Jesteś bardzo ładna... Skinął im ręką i poszedł do ziemianki. Kiedy znowu zostały same, Anisija odezwała się cicho: - Sto lat bym tak siedziała... Agrypina: - Szczęście zdobywa się krwią... Dlatego jest takie drogie. Dasza: - Dziewczęta, dużo w życiu już widziałam, ale wszystko przelatywało obok, nie dotykając mnie. Ciągle czekałam na coś niebywałego, osobliwego. Głupie serce dręczyło siebie i drugich... Lepiej kochać choć jedną noc, ale właśnie tak... Wszystko zrozumieć, wszystko wchłonąć, w jedną noc milion lat przeżyć... Schyliła głowę na ramię Anisii, Agrypina zawahała się i też przytuliła się z drugiej strony do Anisii, Długo tak jeszcze siedziały na żerdzi, odwrócone plecami do gwiazd. Nowiutkie dwupłatowce korygowały ogień kutiepowowskiej artylerii. Krążyły nad miejscami wybuchów, rzucały na czerwonych parę bomb, po czym jak jastrzębie szybowały w step ku widnokręgowi, ku bateriom, które o świcie rozpoczęły silne ostrzeliwanie Manycza. W celu zastraszenia przeciwnika z dywizji przyleciała jedyna wznosząca się w powietrze maszyna - stary Newport o cichym locie, który odbył służbę na wojnie imperialistycznej i został chałupniczym sposobem wyremontowany w Carycynie. Strach było na niego patrzeć, kiedy wbrew wszelkim zasadom aerodynamiki drewniany, z łatami na skrzydłach, trzeszcząc i już-już zamierając, sunął ponad głowami. Ale latał na nim znany całemu południowemu frontowi i białym lotnikom Walka Czerdakow - mały jak małpa, cały porozbijany i posklejany, kulawy, o krzywych łopatkach. Pytano: "Walka, czy to prawda, że w szesnastym roku strąciłeś niemieckiego asa, a nazajutrz poleciałeś do Niemiec i zrzuciłeś mu róże na grób"? - na co odpowiadał piskliwym głosem: "No, to cóż"? Jego stały manewr był następujący: gdy wyczerpywała się taśma karabinu maszynowego, rzucał się z góry na przeciwnika i uderzał go podwoziem. "Walka, a jakim cudem ty sam się nie rozbijasz"? "No cóż, kaleczę się, owszem, nic szczególnego"... Kiedy ujrzano jego maszynę lecącą nisko nad stepem, wszyscy poweseleli, choć nie było się czym cieszyć. Pociski rozpryskowe pękały po obu stronach Manycza, odrzucając czerwonoarmistów do okopów. Przeciw jednej naszej grzmiało bez ustanku z ich strony co najmniej sześć baterii. Tyraliery przeciwnika zbliżały się niepowstrzymanie szybkimi, ryzykownymi skokami. Walka Czerdakow nadleciał, zakołysał skrzydłami, wylądował w pobliżu, wylazł z samolotu i utykając zaczął koło niego chodzić. Podbiegli doń czerwonoarmiści. Całą twarz miał zalaną smarem. - Na co się gapicie, na co? -wymamrotał ze złością, sięgając do kadłuba po walizkę z narzędziami i częściami zapasowymi. - Odpędzajcie ode mnie samoloty przeciwnika - będę reperował. Istotnie, biali zauważyli go i trzy ich samoloty zaczęły krążyć nad tym miejscem, dosyć wysoko, gdyż czerwonoarmiści do nich strzelali. Padała bomba za bombą wyrzucając ziemię. Walka nie zwracał na to uwagi, naprawiał przewód do smarów, jedna bomba wybuchła tak blisko, że samolot zakołysał się i po skrzydłach zabębniły pecyny ziemi. Wtedy Walka spojrzał na niebo i pogroził palcem. Skończywszy naprawę, krzyknął do czerwonoarmistów: - Jazda! Żywo kręcić śmigło! - Wlazł do maszyny, usadowił się. - Towarzysze, jakże wy kręcicie, toć to nie babski warkocz, nie bój się, nie spocisz się! Silnik zakichał, zakaszlał ogłuszająco, ryknął, czerwonoarmiści odskoczyli, maszyna kołysząc się, podskakując ruszyła w step tak daleko, że myślałbyś, nigdy się nie oderwie od ziemi, i - poleciała. Walka nabrał wysokości i zaczął koziołkować, żeby dobrze rozbełtać w baku podłą mieszankę spirytusu z benzyną. Zatoczył szeroką martwą pętlę i z rozpędu wypuścił się na przeciwnika. Ale trzy dwupłatowce szybko zaczęły się wycofywać nie przyjmując walki. Walka Czerdakow jakiś czas latał nad frontem. Po wylądowaniu posłał Tieleginowi kartkę: "Widziałem osiem nowych lekkich samochodów, na froncie - Denikin z cudzoziemcami, to fakt, weźcie to pod uwagę. Dwa działa przeciwnika uszkodzone. Ostrzelałem kolumnę marszową. Lecę po benzynę do bazy". Denikin był na froncie. Przeszło rok już minął od tego czasu, kiedy chory na bronchit, owinięty w tygrysi pled, trząsł się na wozie w taborze siedmiu tysięcy ochotników, torujących sobie pod wodzą Korniłowa krwawą drogę na Jekatierinodar. Obecnie generał Denikin był wszechwładnym dyktatorem całego dolnego Donu, bogatego Kubania, Tereku i północnego Kaukazu. Denikin wziął ze sobą na ten spacer, na front do generała Kutiepowa, agentów wojskowych - Anglika i Francuza, żeby zrobić im przykrość i zawstydzić za Odessę. Chersoń i Nikołajew, haniebnie oddane bolszewikom. Żebyż to choć regularna Armia Czerwona wyparła stamtąd Francuzów i Greków! Chłopi, partyzanci, w oczach torpedowców francuskiej eskadry wycięli szablami w Nikołajewie całą grecką brygadę. Chyba ze strachu przed rosyjskimi chłopami wycofali się Francuzi, zwycięzcy w wojnie światowej, oddawszy tchórzliwie Chersoń, i ewakuowali dwie dywizje z Odessy. Cóż za nonsens! - zlękli się moskiewskiej komuny. Anton Iwanowicz postanowił poglądowo zademonstrować osławionym Europejczykom, jak armia jego, uwieńczona godłem lauru i miecza, bije komunistów. Żyła w nim zatajona jeszcze jedna uraza: za decyzję Rady Dziesięciu w Paryżu, która uznała admirała Kołczaka za najwyższą władzę w całej Rosji. Udał im się ten Kołczak! W siedemnastym roku zerwał z siebie złotą szablę i cisnął ją z mostku admiralskiego w Morze Czarne. O tym doniosły gazety niemal na całym świecie. W owym czasie generał Denikin został wtrącony do bychowskiego więzienia - gazety przemilczały ten fakt. W osiemnastym Kołczak ucieka do Ameryki Północnej i tam, we flocie wojennej, jest instruktorem minerstwa - w gazetach podają jego podobizny obok gwiazd filmowych. Generał Denikin ucieka z bychowskiego więzienia, uczestniczy w "wyprawie lodowej", przy zwłokach poległego Korniłowa bierze na siebie ciężki krzyż dowództwa i zdobywa terytorium większe od Francji. Gdzieś w paryskim brukowym pisemku zamieszczają o tym trzy wiersze i jakieś fantastyczne zdjęcie z bokobrodami -oto generał Denikin". I władzę w Rosji oddaje się w ręce światowego reklamiarza, histeryka z manią wielkości i namiętnością do kokainy - Kołczaka! Anton Iwanowicz nie wierzył w powodzenie jego oręża. W grudniu świeżo upieczony generał kołczakowski Piepielajew wziął Perm i cała zagraniczna prasa wrzasnęła: "Zawisła żelazna pięść nad bolszewicką Moskwą"! Nawet Anton Iwanowicz na chwilę w to uwierzył i boleśnie odczuł sukces Piepielajewa. Ale tam, na Kamę, wysłano z Moskwy (jak donosił kontrwywiad) komisarza Stalina, tego, który jesienią dwukrotnie rozbił Krasnowa pod Carycynem. Stalin bezwzględnymi zarządzeniami szybko zorganizował obronę i dał takiego kopniaka sławetnemu Piepielajewowi, że ten wyleciał z Permu aż na Ural. Tak samo musi się niewątpliwie skończyć i obecne natarcie Kołczaka na Wołgę: prowadzi się je bez solidnego przygotowania, na było nie było, z niewiarygodnym międzynarodowym hałasem i przy entuzjastycznym ryku pijanego syberyjskiego kupiectwa. - Taktyka nasza jest nieco inna niż ta, którą wyście podobnie jak my i Niemcy stosowali w wojnie światowej; tyraliery są rzadsze i idą w znacznie większych odstępach, każdy pluton wykonuje samodzielne zadanie - mówił Denikin stojąc w nowiutkim, otwartym, eleganckim Fiacie i ręką w białej zamszowej rękawiczce wskazując na dokładne jak na paradzie rozwijanie się szyku brygady strzeleckiej generała-majora Tiepłowa. Obok naczelnego wodza w aucie stał Francuz w błękitnym frenczu z najcieńszego sukna i takichże spodniach do konnej jazdy; na małą głowę głęboko i zręcznie nasunął aksamitne kepi ze złotym galonem; spod lornetki, przez którą patrzył, wystawały jedwabiste wąsiki; przy boku - aluminiowa manierka z koniakiem. Zwariować można, jaki wytworny ten Francuz! Na stopniu maszyny stał, również patrząc przez lornetkę, Anglik, tęższy i ubrany prościej, w mundur khaki z ogromnymi kieszeniami, wypchanymi rolkami błon fotograficznych, tytoniem, fajkami, zapalniczkami; czapka jego, jak blin, spuszczona na nos, była obiektem krytyki świty rosyjskiej, stojącej w przyzwoitej odległości. "Szkoda gadać, nie umieją Anglicy nosić munduru, ofermy! Porównać ją z kawalergardzką czapeczką! A jak nosili czapki carskosielscy huzarzy jej cesarskiej mości, co? A tu sunie taki niedźwiedź"! Koło maszyny na kałmuckim ogierku siedział nieprzychylny gościom Kutiepow, krępy, szpakowaty, w rozpiętym baranim kożuszku, dla parady naciągnął rękawiczki i przyczepił ostrogi; małe jego oczy były zaognione; piąty dzień parał się z tym przeklętym Manyczem i doskonale rozumiał, że odbywające się teraz w oczach tych frantów rozwijanie brygady Tiepłowa to balet, który drogo ją będzie kosztował. - Osobliwością tej wojny jest jej zwrotność - wyjaśniał Denikin. - Stąd całe znaczenie, jakiego u nas nabiera konnica. Tutaj mam decydującą przewagę: Terek, Kubań i Don dadzą mi sto tysięcy kadrowych szabel... - O la, la - lekkomyślnie zapiał Francuz nie odrywając oczu od lornetki. - Czerwoni nie mają konnicy i nie mają z czego jej stworzyć. Mają jedynie brygadę Budionnego, która narobiła tyle kłopotu biednemu eks-atamanowi Krasnowowi. - Sto tysięcy siodeł i uzd - trzeba je mieć - rzekł przez zęby Anglik, również nie odrywając oczu od lornetki. - Tak, w tym właśnie cała rzecz - sucho odparł Denikin. Powstrzymał się, choć korciło go, by powiedzieć całą prawdę tym miłym sojusznikom, właśnie teraz, wśród swych wojsk, przy grzmocie dział (samochody stały raptem o wiorstę od bateryj). Powiedzieć, że są sklepikarzami, że cała ich polityka jest krótkowzroczna, tchórzliwa, kopiejkowa, że chcą na groszu zarobić pięć groszy... Dowiedziono im przecież, że bolszewizm jest dla nich niebezpieczniejszy niż dwieście pięćdziesiąt niemieckich dywizji. Więc dawajcież broni, ile mi potrzeba, panowie, jeżeli boicie się posyłać do Rosji swoich żołnierzy... Porachujemy się potem, w Moskwie. - Nie wystarczy mi siodeł, to na oklep posadzę Kozaka na konia - nie wytrzymał Denikin. Powiedział to niezbyt ostro, ale i bez zbędnej dobroduszności; zwrócił się do tłumacza: - Niech pan wyjaśni im obu, co znaczy "na oklep". Tłumacz, ugrzeczniony do obrzydliwości młody człowiek o typie południowca, zamiast odpowiedzi nagle zaczął z przerażeniem wciągać powietrze. I zaraz Kutiepow krzyknął zadzierając koniowi łeb i spinając go ostrogami: - Panowie, pod wóz natychmiast! W zgiełku bitwy nie zauważyli, jak nadleciał wprost na samochody żółty, niezdarny samolot. Nikt nawet nie zdążył wystrzelić do niego - podniósł się ostro. Wychyliwszy się mały, kudłaty Walka Czerdakow cisnął dwie cytrynki - ręczne granaty - jeden prosto w maskę wspaniałego Fiata, drugi obok. Mignął wyszczerzonymi białymi zębami i wzbił się wysoko. Generał Denikin, Anglik i Francuz zdążyli jednak rzucić się pod samochód; szczególnie trudno to przyszło Antonowi Iwanowiczowi z jego brzuszkiem i w grubym płaszczu. Wykpili się strachem z niebezpiecznej sytuacji. Świta jak rozbryzgana rzuciła się na boki, generał Kutiepow także zdążył prysnąć konno. Ochotnicy napierali z niesłychaną zaciekłością. Dużo ich leżało na równym stepie, nosem do ziemi. Ale wciąż nowe i nowe tyraliery podchodziły do Manycza. Pod koszącym ogniem ręcznych karabinów maszynowych, to tu, to tam, ludzie podnosili się, nachylali, przebiegali i gromadzili na tamtym brzegu. Tielegin kazał wynieść z ziemianki sztandar pułkowy i zdjąć z niego pokrowiec. Zbliżał się decydujący moment. Artyleria białych przeniosła ogień na rezerwy kaczalińskie i podniosła tam cały wał ziemi. Z przeciwległego brzegu szła ulewa ołowiu. Nie kładąc się, nadbiegały ostatnie tyraliery ochotników. Naraz ogień karabinów maszynowych ustał i setki ludzi rzuciły się do Manycza z taką zajadłością, że zakipiała woda. Potrząsając karabinami szli po pierś, po szyję w wodzie, płynęli, rzucali się rażeni kulami, kotłowali, tonęli, po ciałach ich leźli wciąż nowi. Rzeka w tym miejscu miała trzydzieści sążni szerokości. Nawet ogniem karabinów maszynowych nie można już było zatrzymać oszalałych ludzi, wrzeszczących bez opamiętania. Ale na próżno generał-major Tiepłow, stojąc na tamtym brzegu w szuwarach, machając szablą i krzycząc: "Naprzód, naprzód"! , liczył, że zastraszający poryw ataku zmusi czerwonych do panicznego odwrotu i ucieczki. Kaczalińcy cały dzień czekali na ten moment i ci, którym serce żarła udręka, przezwyciężyli znużenie oczekiwania, skostnieli w zaciętym napięciu. Gdy atak się zaczął, dowódcy i komuniści wczepiwszy się w koszule czy w spodnie żołnierzy, powstrzymywali ich: "Strzelaj, strzelaj"... W okopach słychać było potworne wymyślania. Niejeden był tu taki, co jeszcze jako młody chłopiec lub już jako dorosły, zimą na lodzie, na moście albo na ulicy - mocno zacisnąwszy pasa, nałożywszy skórzane rękawice - bił się zapamiętale, szedł ławą na ławę. We krwi mieli starą, junacką ochotę do bójki na pięści. "Ach, gady, ach, gady"! Zawziętość rozsadzała serce... "Puść, taka twoja mać"! Z dzikim okrzykiem, z nastawionym bagnetem pierwszy skoczył z okopu Łatugin. Za nim z pochyłego brzegu na spotkanie atakujących rzucili się tłumnie czerwonoarmiści: Hura, hura, hura!"... I tamci w odpowiedzi: "Hura, hura, hura"! Uderzenie kaczalińców było wściekłe. Obalili tych, co dotarli do brzegu, rzucili się do wody, bili się już na środku rzeki, waląc kolbami, ciskając granaty, sczepiając się w walce wręcz... Jakże mogli oficerowie, chociaż waleczni, ale wątłe paniczyki, oprzeć się przysadzistym, wyskakującym z wody, rzucającym się na barki wiejskim fornalom, górnikom z Donbasu, tragarzom portowym znad Wołgi, drwalom... Nad wzburzonym Manyczem, poczerwieniałym od krwi, unosiły się krzyki, szczęk broni, huk pękających granatów. Białych wypierano. Czerwoni zaczęli już wyłazić na drugi brzeg. Generał-major Tiepłow rzucił nowe posiłki. Wówczas komisarz Iwan Góra wziął od chorążego sztandar pułku, z wiśniowego jedwabiu ze złotą gwiazdą, podziurawiony kulami w poprzednich bitwach, podniósł go wysoko i otoczony komunistami pobiegł ciężko nad Manycz. Wyżej nad rzeką, tam gdzie zaczęła opadać woda i na niskim zalewie odsłoniły się zarośla oczeretów, Tielegin jeszcze przed rozpoczęciem ataku umieścił pod komendą Sapożkowa rezerwę. Kiedy Iwan Góra wziął sztandar, Tielegin porzucił punkt, z którego dowodził, skoczył na konia i popędził na łąkę. Zajechał w trzciny i zawołał do żołnierzy, którzy pół dnia leżeli w błocie jak świnie: - Towarzysze, przeciwnik ucieka, nie dajcie mu się opamiętać! Półtorej setki żołnierzy, dźwigając na rękach ciężkie karabiny maszynowe, zostawiając buty w grząskim szlamie, bądź czołgając się, bądź wpław, przeprawiło się pod osłoną trzciny na drugą stronę, wyszło na skrzydło kutiepowowców i uderzyło. Wynik bitwy był przesądzony. Biali gromadnie odstąpili od Manycza i pod ogniem krzyżowym zaczęli się cofać i uciekać. Daleko, z prawego skrzydła, rozciągnąwszy się po stepie i zakręcając tak, żeby im przeciąć odwrót, pędzili kawalerzyści szwadronu, który pośpieszył kaczalińcom w sukurs z sąsiedniego odcinka frontu. Resztki brygady Tiepłowa wychodziły z okrążenia, jedynie poszczególne, pozostałe w tyle gromadki białych padały pod bagnetami czerwonoarmistów. Dalszy pościg stawał się niebezpieczny. Tielegin rozkazał Sapożkowowi wyrównać front i okopywać się, sam zaś popędził tam, gdzie w odległości pół wiorsty sunął po stepie sztandar pułkowy. Dawno już obserwował go, jak przeprawiał się przez rzekę, ruszył naprzód, zatrzymał się i raptem opadł, znowu się podniósł i kołysząc się ruszył naprzód... Mgliste chmury zasłoniły zachodzące słońce, step ciemniał szybko. Błysnęły na widnokręgu kutiepowowskie armaty, zagwizdały pociski zmierzając diabli wiedzą dokąd i wszystko ucichło - noc przykryła pole krwawego boju. I Póki było jeszcze widno. Tielegin zaczął szukać komisarza Iwana Góry. Spotykani czerwonoarmiści mówili o nim różnie. Wszyscy widzieli, jak ze sztandarem przeszedł Manycz. Ale sztandar potem niósł już dowódca kompanii Moszkin. Jednakże i Moszkin został ranny. W końcu sztandar pułkowy znalazł się. w rękach jakiegoś rosłego chłopaka. Do Iwana Iliicza przyłączyli się Łatugin i Gagin. Z obsługi działa jedynie oni pozostali przy życiu, gdy pociski wreszcie rozbiły armatę, która wysłużyła się wiernie. Łatugin odezwał się, z trudem rozwierając zęby: - Iwanie Iliiczu, straszne to było, na samo wspomnienie - ciarki przechodzą. - Do niektórych chłopców i teraz podejść niebezpiecznie - równie cicho powiedział milczący zazwyczaj Gagin. - Dyszą, ot tak, żebrami, tylko patrzeć, a bagnetem pchną... - Iwanie Iliiczu, czy szukacie Iwana Stiepanowicza? - Tak, tak, widziałeś go? - Chodźmy. Poszli do rzeki, omijając trupy. Z ciemności tu i ówdzie słychać było jęki, mamrotanie. Sanitariusze nawoływali się odnalazłszy rannego. Iwan Iliicz rozróżnił zachłystujący się szept Kuźmy Kuźmicza. Idący przodem Łatugin nagle zatrzymał się i kucnął. Iwan Góra leżał twarzą do ziemi, wielki i długi. Jak raziła go kula w serce, tak upadł, rozpostartymi rękami jakby ogarniając całą ziemię, nie chcąc i po śmierci oddać jej wrogowi. Starzy kaczalińcy, z tych, co znali Iwana Górę jeszcze jako szeregowca Armii Czerwonej, a potem jako dowódcę kompanii, zebrali się tej nocy w polu i postanowili pochować komisarza w widocznym i pamiętnym miejscu, na wysokim kurhanie nad brzegiem Manycza. Było tu dosyć rozrzuconych kurhanów, ale ten jeden wznosił się wyżej od innych. Może ongiś usypano go pod chańską jurtę, żeby z wyżyny daleko było widać niezliczone tabuny w stepie. Może jeszcze w dawniejszych czasach Scytowie pogrzebali pod nim swego wodza razem z koniem i ukochaną żoną, na szczycie zaś ułożyli rzędami ścięte łoziny i umocowali, ostrzem do nieba, ogromny brązowy miecz, czczony jako bóstwo płodności i szczęścia. Komisarza Iwana Górę wysoko na rękach przeniesiono przez rzekę. położono na wierzchu kurhanu, na wiosennej trawie, uczesano mu włosy, nakryto sztywne ciało sztandarem pułkowym. Noc była cicha, jasna od światła księżyca. U nóg komisarza stał z obnażoną szablą Iwan Iliicz. u głowy - komisarz pierwszej kompanii Babuszkin. piotrogrodzki komunista. Czerwonoarmiści przechodzili kolejno przed zwłokami, prezentując broń: - Żegnaj, towarzyszu... Kiedy już pożegnali się wszyscy i trzeba było złożyć komisarza do wykopanego grobu, na kurhan znów wbiegł Łatugin. - Dziś - krzyknął - dziś śmiertelni wrogowie zabili naszego najlepszego towarzysza... On nas uczył, dlaczego został mi dany ten karabin... Wojować o prawdę! Oto, po co mam go w rękach... On sam był człowiekiem prawdy, rdzennym, naszym człowiekiem... Uczył nas, że jeżeli już matka cię zrodziła i zapiszczałeś na tym świecie - innej roboty dla ciebie nie ma: wojuj o prawdę. Proszę dowódcę pułku i komisarza Babuszkina, by przyjęli ode mnie prośbę o wstąpienie do partii. Mówię to wedle sumienia, nad tym ciałem, nad tym sztandarem... Komisarza pochowano. Późno w nocy Dasza wywołała Iwana Iliicza z ziemianki i powiedziała łamiąc ręce: - Proszę cię, idź do niej, zabierz ją. Poprowadziła Iwana Iliicza do kurhanu. Noc pociemniała przed świtem, miesiąc zaszedł, stepowy wietrzyk pogwizdywał nad uchem. - Umęczyłyśmy się z Anisiją, cóż, kiedy nie chce o niczym słyszeć. Na kurhanie przy zasypanej mogile Iwana Góry siedziała Agrypina z posępnie spuszczoną głową. Czapka i karabin leżały koło niej. Opodal siedziała Anisija. - Jest jak z kamienia, najważniejsze to oderwać ją, zabrać stąd -wyszeptała Dasza i podeszła do Agrypiny. - Wiesz, dowódca pułku też ciebie prosi... Agrypina nie podniosła głowy. Ludzkie słowa czy wiatr nad mogiłą były jej jednakowo obojętne. Anisija, siedząca opodal, pochyliła twarz na kolana. Iwan Iliicz zakaszlał, przemówił: - Nie trzeba tak, Agrypino. zaraz zacznie świtać, my wszyscy pójdziemy na tamten brzeg, jakże tak - zostaniesz sama... Niedobrze... Nie podnosząc głowy Agrypina mruknęła głucho: Wtedy go nie porzuciłam, teraz - tym bardziej... Gdzież pójdę? Dasza znów wyszeptała pokazując na czoło: - Rozumiesz, pomieszało jej się... - Gapa, zastanówmy się. - Iwan Iliicz przysiadł koło niej. - Gapa, nie chcesz od niego odejść... Ale czyż tylko to zostało po Iwanie Stiepanowiczu? W naszej pamięci będzie żył, będzie nam dodawał ducha. Zrozum to, Gapa, ty - jego żona... A na dodatek w tobie dojrzewa jego żywe ciało... Agrypina podniosła ręce, załamała je i opuściła. - Jesteś nam teraz podwójnie droga... Dziecko twoje usynowi pułk, pomyśl, jaki na tobie ciąży obowiązek. -Pogłaskał ją po włosach. -Podnieś karabin, pójdziemy... Agrypina żałośnie pokiwała głową nad tym miejscem, przy którym siedziała całą noc. Wstała, podniosła karabin i czapkę i zeszła z kurhanu. Krwawe walki nad Manyczem trwały do połowy maja i ucichły. Generał Denikin, zniecierpliwiony bezpłodnymi wysiłkami Kutiepowa, by przerwać front Dziesiątej Armii, i bardzo ciężkimi stratami, wezwał go do Jekatierinodaru. U siebie w gabinecie, w obecności wyniosłego, wzgardliwego Romanowskiego, z całą bezwzględnością, ciskając gruby ołówek na leżące przed nim papiery, zawołał podniesionym głosem: - Koniec końców, wojujemy czy urządzamy przedstawienie cyrkowe dla panów sprzymierzeńców? Nie jesteśmy, ekscelencjo, gladiatorami! Po co ta cała fanfaronada? Skandal! Całkiem niekulturalna operacja, partyzantka jakaś! Kutiepow dobrze znał Denikina i rozumiał, dlaczego się tak pieni. Milczał ponuro, patrząc z ukosa na bukiecik kwiatów obok kałamarza. - O, proszę przeczytać, ucieszy się pan - Denikin wziął wierzchni arkusik z pliku papierów. - Front Czerwonej Dziewiątej Armii przerwany ze znikomymi stratami dla nas, przerwany wspaniale... Weszliśmy w obszar powstania kozackiego. Oczywiście, w najbliższych dniach zajmiemy stanicę Wieszeńską. Ale operacje nad Dońcem mogłyby już rozlać się w szerokie natarcie, gdybyśmy nie związali tutaj, na Manyczu, tylu naszych sił. Wstyd mi, panowie, za naszą strategię. Cały świat patrzy na nas... Oni tam są bardzo wrażliwi, bądźcie pewni... Proszę tutaj. Odszukał w papierach binokle i podszedł razem z Kutiepowem i Romanowskim do dębowego stołu, na którym leżały mapy sztabowe. Plan polegał na tym, żeby generałowie Pokrowski i Ułagaj, którzy zakończyli koncentrowanie znacznych mas jazdy na skrzydłach Dziesiątej, wdarli się na tyły, rozbili konnicę bolszewików, zdobyli stację Wielikokniażeską i w ciągu czterech, pięciu dni zakończyli całkowite okrążenie czerwonych nad Manyczem. Denikin wyjął z bocznej kieszeni munduru czystą płócienną chustkę do nosa, pachnącą wodą kolońską, i zaczął przecierać binokle; jego krótkie palce, obciągnięte połyskującą suchą skórą, z lekka drżały. - Armia Ochotnicza rozstrzyga zagadnienia polityki światowej. Na zachodzie, po upadku Odessy, Chersonia i Nikołajewa, zaczynają to rozumieć. Musimy zadawać błyskawiczne i miażdżące ciosy, uznanie zagranicy w tej wojnie przeobraża się w transporty broni. Zawsze ostrzegałem przed awanturami, nie lubię gier hazardowych. Ale i przegrywać nie lubię. Jeżeli nasze sukcesy w Donbasie nie nabiorą rozmachu ogólnego natarcia w głąb kraju i nie zakończą się Moskwą - wpakuję sobie kulę w łeb, proszę panów... Piękny Romanowski z wszystkowiedzącym, aroganckim uśmieszkiem postukiwał papierosem o srebrną papierośnicę. Zezując nań spod zmarszczonego, bardzo niskiego czoła generał Kutiepow zrozumiał, skąd Anton Iwanowicz nabrał raptem takiego myślowego rozmachu. Musieli mu zdrowo w głowie nakręcić. Kutiepow jednak był nie sztabowym, ale liniowym generałem: zagadnienia wyższej strategii wydawały mu się zbyt mętne i nużące, jego rzeczą było na miejscu chwytać wroga za gardło. - Zrobimy wszystko, co możemy, ekscelencjo - rzekł - rozkażecie wziąć Moskwę tej jesieni - weźmiemy... Trzecią dobę bez łyka wody, bez kawałka chleba kaczalińcy przedzierali się do kolei. Dwudziestego pierwszego maja wydano rozkaz odwrotu. Dziesiąta Armia cofnęła się z Manycza na północ, na Carycyn, ogromnymi wysiłkami i ofiarami przerywając okrążenie. Dął suchy wiatr przyginając piołun, szary był step, mętna dal, gdzie wilczymi stadami zbierali się kawalerzyści Ułagaja. Konie taborowe padały. Rannych i chorych towarzyszy przenoszono na wozy, gdzie i tak nie było ani krzty miejsca. Za wozami, potykając się, szli lekko ranni i siostry. Z pragnienia puchły i pękały wargi. Zaognionymi oczami, mrużąc je przed wschodnim wiatrem, wypatrywano na widnokręgu zarysów kolejowej wieży ciśnień. Nawet z szerokich stepowych parowów nie ciągnęło wilgocią, a tak jeszcze niedawno przeprawiano się tutaj po pas I w zimnej wodzie. Gdybyż kroplą tej wody móc teraz zwilżyć sczerniałe usta! W jednym z takich parowów natknięto się na zasadzkę: kiedy wozy spuściły się tam po trawiastym zboczu, blisko rozległy się strzały i wspiąwszy konie, w skotłowany tabor wpadli Kozacy, licząc na łatwy łup. Z pół setki maruderów z zadartymi brodami cwałowało po zboczach. Równie prędko jednak odskoczyli, kiedy spoza każdego wozu zaczęto do nich strzelać -każdy ranny miał karabin. Nawet Dasza strzelała, z całych sił mrużąc oczy. Kozacy zawrócili, jeden wszakże potoczył się razem z koniem. Podbiegli do niego spodziewając się zdobyć manierkę z wodą. Okazało się, że miał srebrne oficerskie odznaki. Wyciągnęli go spod zabitego konia. "Poddaję się, poddaję się... - powtarzał przestraszony - dam informacje, prowadźcie do dowódcy". Zerwano z niego manierkę z wodą, znaleziono jeszcze dwie w trokach. Dawaj go tutaj żywego! - krzyczał dowódca kompanii, Moszkin, siedzący z przestrzeloną ręką i obandażowaną głową na wozie. Wzięty do niewoli oficer stanął przed nim na baczność. Taką paskudną twarz rzadko zdarzało się spotkać: zwiędła, o rozpłaszczonych ustach, martwych oczach. I śmierdział tak jadowicie, ciężko... - Coście za jeden, z regularnych czy partyzant? - Z nieregularnego pomocniczego oddziału, tak jest. - Powstania na naszych tyłach wzniecacie? - Według rozkazu generała Ułagaja przeprowadzamy mobilizacje nadkontyngentowych. Tabor znowu ruszył i oficer zaczął iść obok wozu. Odpowiadał z najwyższą gotowością, uprzedzająco dokładnie. Wiedział, jak kupować sobie życie, był najwidoczniej wytrawnym kontrwywiadowcą. Ten i ów z czerwonoarmistów, żeby go lepiej słyszeć, szedł obok wozu. Ludzie zaczęli spoglądać po sobie, gdy zapytany opowiedział o cofnięciu się z Dońca Dziewiątej Czerwonej Armii i o tym, jak w lukę między Dziewiątą i Ósmą wdarł się konny korpus generała Sekrietiewa i począł hulać na tyłach czerwonych. " - Łżesz, łżesz, tak nie było - niepewnie rzekł dowódca kompanii, Moszkin, nie patrząc na niego. - Nie, proszę, tak jest, pozwólcie: mam przy sobie komunikat naczelnego dowództwa... Anisija Nazarowa zeszła z wozu i także szła z gromadką czerwonoarmistów koło jeńca. Moszkin czytał trzepocące się na wietrze kartki komunikatu, wszyscy czekali, co powie, Anisija słabą ręką wciąż odsuwała towarzyszy, żeby podejść bliżej do jeńca. Mówili jej: "No czego chcesz, co tu ciekawego"... Nogi miała jak z ołowiu, głowa bolała, oczy jak gdyby zaprószył jej suchy piasek. Nie przedostawszy się, wyminęła towarzyszy, potknęła się, chwyciła lejce i zatrzymała wóz. Nikt na razie nie zrozumiał, co chciała zrobić. Wyciągnąwszy szyję, wielkimi na pociemniałej zapadniętej twarzy, wyblakłymi oczami patrzała na jeńca. - Ja znam tego człowieka! - zawołała. - Towarzysze, ten człowiek żywcem spalił moje dzieci! Mnie katował... W naszej wsi dwudziestu dziewięciu ludzi zachłostał na śmierć. Oficer uśmiechnął się na to drwiąco, wzruszył ramieniem. Czerwonoarmiści stłoczyli się dokoła, patrząc to na niego, to znów na Anisiję. Moszkin powiedział: - Dobrze, dobrze, rozpatrzymy to, idź, połóż się na wóz, kochanie, idź się położyć... Anisija powtarzała jakby w malignie: - Towarzysze, towarzysze, jego nie można zostawić przy życiu, raczej wyrwijcie mi serce... Obszukajcie go: nazywa się Niemieszajew, on mnie pamięta... Patrzcie, poznał mnie! - zawołała radośnie, wskazując nań palcem. Dziesiątki rąk wyciągnęły się, rozdarły na oficerze przepocony kozacki beszmet, poszarpały koszulę, wywróciły kieszenie i istotnie - znaleziono legitymację wojskową na imię rotmistrza Nikołaja Nikołajewicza Niemieszajewa. - Nic nie wiem, nie rozumiem - powtarzał ponuro - kobieta kłamie, bredzi, ma tyfus plamisty... Czerwonoarmiści znali historię Anisii i w milczeniu rozstąpili się, kiedy wziąwszy od kogoś karabin podeszła do Niemieszajewa, dotknęła ręką jego ramienia i powiedziała: - Chodźmy. Obejrzał się dziko na poważne twarze żołnierzy, stracił oddech, chciał coś powiedzieć Moszkinowi, który odwrócił się od niego czytając w dalszym ciągu kartki komunikatu; wczepił się w drążek wozu, jakby w tym był ratunek. Ale odciągnięto go, pchnięto w plecy: - Idź, idź... Wtedy zdumiony poszedł w step, wciągając głowę w ramiona, stąpając jak ślepy. Anisija, idąca za nim, w odległości dziesięciu kroków, podniosła ciężki karabin, wparła się w kolbę ramieniem: - Obróć się do mnie! Niemieszajew obrócił się szybko, gotów do skoku. Anisija strzeliła mu w twarz i nie spojrzawszy więcej, nie odwracając się, wróciła do towarzyszy, patrzących bez ruchu i surowo na sprawiedliwą egzekucję. - Czyj to karabin, zabierzcie - powiedziała Anisija i poszła do tylnego wozu, weszła na niego, położyła się i naciągnęła na siebie derę. Rozdział XVII. Katia poprawiała dyktando w szkolnych zeszytach. Zeszyty owe, i pocięte z różnego gatunku tapet (pisało się na nich tylko na odwrotnej stronie), były poważnym osiągnięciem w jej biednym życiu. Jeździła po nie sama do Kijowa. Dostać się do komisarza ludowego było łatwo. Ludowy komisarz oświaty dowiedziawszy się, kim jest i po co przyjechała, wziął ją za łokcie i posadził w fotelu; z zakopconego imbryka, stojącego na wspaniałym stole, nalał herbaty z marchwi i podał jej wraz z połową karmelka; chodząc w narzuconym na ramiona futrze i w walonkach po dywanie, rozwijał oszołamiający program oświaty ludowej. - Za dziesięć, piętnaście lat będziemy krajem oświeconym. Skarby światowej kultury uczynimy dorobkiem mas ludowych - mówił z fanatycznym uśmiechem, miętosząc bródkę. - Mamy przed sobą gigantyczną pracę w dziedzinie likwidacji analfabetyzmu. Ta hańba musi być zmyta, to jest sprawa honoru każdego inteligentnego człowieka... Całe młode pokolenie winno być objęte wychowaniem i nauczaniem, od żłobków i przedszkoli do uniwersytetu... Nikt i nic nie przeszkodzi nam, bolszewikom, w urzeczywistnieniu tego. o czym mogli tylko marzyć najlepsi przedstawiciele naszej inteligencji... Ludowy komisarz oświaty obiecał Kati dziesięć tysięcy zeszytów, podręczniki, literaturę, ołówki i tabliczki do pisania. Wracała od niego po marmurowych schodach jak we śnie. Ale potem zaczęły się trudności i komplikacje. Im bardziej Katia zbliżała się do zeszytów i podręczników, tym bardziej odsuwały się one w nierealność i tym bardziej dwuznaczni, ironiczni lub ponurzy stawali się ci, od których zależało wydanie jej na wystawione zlecenie tych zeszytów i podręczników. W hotelu, w nie opalonym pokoju, gdzie na łóżku nie było nawet materaca, a pod sufitem w przedśmiertnych drgawkach ledwie żarzyła się lampka elektryczna, Katia ulegała rozpaczy siedząc w futrze na połamanej kanapce. Któregoś dnia do jej pokoju wszedł bez pukania rosły człowiek w kosmatej czapce, w przepasanej kurtce i przystępując od razu do rzeczy spytał basem: - Wciąż jeszcze tu jesteście? Waszą sprawę znam. Pokażcie, jakie tam macie zaświadczenia... Stojąc pod czerwoną żarówką przeglądał dokumenty. Katia z zaufaniem patrzyła na jego kpiącą, pełną wyrazu, przystojną twarz. - Dranie - powiedział - sabotażyści, podli... Jutro w godzinach rannych przyjdźcie do mnie do komitetu miejskiego, urządzimy coś, wymyślimy... No, bądźcie zdrowi! Dzięki niemu Katia otrzymała ze składów tapety, ołówki i zarekwirowaną u pewnego estety - właściciela cukrowni - bibliotekę, w połowie francuską. Najbardziej bodaj męcząca była powrotna droga z tymi skarbami w wagonie towarowym, do którego na każdym przystanku wdzierali się z worami brodaci chłopi, o groźnych oczach, i podniecone baby, wzdęte jak krowy od wszelkich zapasów żywności, schowanych pod kaftanami i spódnicami. Okazało się, że Katia ma swoją siłę. Nie taki znowu z niej bezradny kociaczek, o wątłym grzbiecie i ślicznych oczkach, mruczący, na cudzych posłaniach. Siła znalazła się w niej w ów wieczór niefortunnego pasowania jej na narzeczoną Aleksieja. Katia wówczas uświadomiła sobie przeznaczony jej los wiejskiej sklepikarki i cofnęła się z dreszczem odrazy jak ten, kto ujrzał na swej drodze wykopaną mogiłę. Grobem wydały się jej nalane wódką, drapieżne oczy Aleksieja - gospodarza, męża! W Kati wszystko się zbuntowało, wzburzyło i było to dla niej samej tak nieoczekiwane i radosne jak świadomość powrotu sił po długiej chorobie. Równie nieoczekiwanie postanowiła uciec do Moskwy, kiedy się trochę ociepli. Odnalazła też w sobie spryt, żeby to wszystko ukryć. Aleksiej i Matriona tyle tylko zauważyli, że poweselała, pracuje i nuci sobie. Aleksiej stale teraz przy obiedzie i przy kolacji (o innej porze dnia nie widywano go w domu) mrugał porozumiewawczo na bratową: "Oswaja się nasza narzeczona"... On też chodził wesoły; uzyskał decyzję zebrania gromadzkiego, rozbierał oficynę we dworze książęcym, wożąc drzewo i cegłę na swoją działkę. W początkach stycznia, gdy Armia Czerwona wzięła Kijów, przez sioło Władimirskie przeszedł oddział wojska i Aleksiej na wiecu pierwszy wołał o Rady. Ale niebawem sprawy przybrały inny obrót. We wsi zjawił się towarzysz Jakow. Zarekwirował porządny dom u popa, wysiedliwszy go z żoną do łaźni. Zwołał wiec i postawił sprawę w ten sposób: "Religia - to opium dla mas. Kto jest przeciw zamknięciu cerkwi, ten przeciw władzy radzieckiej"... Natychmiast, nie dopuszczając nikogo do słowa, zarządził głosowanie i cerkiew opieczętował. Potem zaczął wydzielać parobków nie posiadających konia, samotnych chłopów i baby - a było ich we wsi ze czterdzieści osób - z ogółu mieszkańców. Z tych czterdziestu zorganizował komitet biedoty. Zebrawszy ich w popim domu mówił zawzięcie i z naciskiem: - Rosyjski chłop to ciemny zwierz. Przeżył on tysiąc lat w gnoju, nic w jego duszy prócz tępej zaciętości i chciwości nie ma i być nie może. My chłopu nie wierzymy i nigdy nie uwierzymy. Oszczędzamy go, dopóki jest naszym chwilowym sprzymierzeńcem, ale niezadługo oszczędzać przestaniemy. Wy - proletariat wiejski - winniście mocno wziąć w ręce władzę, winniście razem z nami łamać chłopom skrzydła... Jakow nastraszył nie tylko całą wieś, ale i członków komitetu. Na wsi wiedzą o każdym słowie, poszły więc szepty po zagrodach: "Czemu on tak gada? Co z nas za zwierzęta? Zdaje się, jesteśmy Rosjanie, u siebie na ojcowiźnie żyjemy, i ni stąd, ni zowąd nam wierzyć nie można... I jakże to tak - ogółem wszystkim skrzydła łamać? Łam Aloszce Krasilnikowowi -to bandyta... Łam Kondratienkowowi, Nicziporowowi, to znani krwiopijcy, słusznie... A mnie za moją przepoconą koszulę łamać skrzydła? E, to coś nie tak. to jakaś pomyłka"... Inni zaś mówili:"Ojcowie rodzeni, patrzcie, jaka to ta władza radziecka". Gdy Jakow wychodził z domu w jakiejś swojej ciemnej sprawie, nie umyty, dawno nie golony, w podartym żołnierskim płaszczu i w czapce z oderwanym daszkiem - ale, dodać trzeba, w porządnych butach i jak mówiono, pod lichym płaszczem, dobrze odziany - ze wszystkich okien śledzono go, chłopi kiwali głowami, w wielkim niepokoju czekali, co będzie dalej. W marcu, gdy dopiero co zaczęto wywozić nawóz w pole, Jakow zwołał ogólne zebranie i znów, grożąc oskarżeniem o kontrrewolucję, zażądał powszechnej rejestracji wszystkich koni, rekwizycji nadwyżek w koniach i natychmiastowego utworzenia w majątku książęcym gospodarstwa gromadzkiego. Przerwał wożenie nawozu i orkę wiosenną, diabeł rogaty! Niebawem zjechał do wsi oddział aprowizacyjny. Od razu stało się wiadome, że Jakow przedstawił im takie spisy nadwyżek zbożowych, iż żołnierze oddziału, jak mówiono, aż się za głowę złapali. Jakow sam ze świadkami obszedł zagrody, zaznaczając kredą na wrotach, ile gdzie brać ziarna. Ależ ja, jak żyję, tych pudów na oczy nie widziałem"! - krzyczał chłop usiłując zetrzeć rękawem wypisane cyfry. Jakow mówił żołnierzom: "Kopcie u niego w piwnicy"... Chłop bał się przed Jakowem robić znak krzyża, ze łzami darł na sobie kożuszek: Toć nie ma tam, słowo daję"... Jakow rozkazywał: "Rozwalajcie mu piec, pod piecem schowane"... Za jego sprawą wymieciono wieś do cna, wywieziono nawet pszenicę na zasiew. Osobno wezwał do siebie, do komitetu, Aleksieja Krasilnikowa, zamknął drzwi, na których był przybity gwoździkami portret przewodniczącego Najwyższej Rady Wojennej Republiki, rewolwer położył obok siebie na stół i z drwiącą miną przyglądał się pochmurnemu Aleksiejowi. - No, jakże my będziemy rozmawiali? Zboże jest? - Skąd u mnie zboże? Jesienią nie orałem, nie siałem. - A gdzieś konie podział? - Po chutorach rozmieściłem, u znajomków. - Pieniądze gdzie schowane? - Jakie pieniądze? - Nagrabione. Aleksiej siedział ze spuszczoną głową, tylko palce prawej ręki rozwierały mu się i zwierały, jakby coś wypuszczały i chwytały. - Nieładnie jakoś wychodzi - powiedział - no, podatek, wiadomo -podatek... A to co takiego: chwytać za gardło, ściągać koszulę... - Do Czeka przyjdzie wysłać... - Przecie ja nie odmawiam, trzeba, to trzeba, pieniądze przyniosę. Aleksiej w domu od razu rzucił się do piwnicy i zaczął wywlekać stamtąd torby podróżne, worki i sztuki materiału. W jednej torbie miał pieniądze mikołajewskie i dońskie, te powtykał do kieszeni i w zanadrze. Drugą torbę, naładowaną kierenkami - śmieciem bez żadnej wartości - dał Matrionie. -Odnieś do komitetu, powiesz, że innych nie mieliśmy. Oni nie uwierzą, przyjdą tutaj zrywać podłogę, to ty się nie sprzeciwiaj. Zegarki i łańcuszki rzuć do studni. Tekstylia włóż na taczankę. przyprósz sianem, w nocy weź od dziada Afanasija konia, odwieziesz na chutor Diemientijewski. ja tam będę czekał: - Aleksieju, dokąd się zbierasz? - Nie wiem. Nieprędko wrócę. Wtedy inaczej o mnie usłyszycie. Matriona spuściła na brwi wełnianą chustkę, końcami jej przykryła torbę z kierenkami i poszła do komitetu. Aleksiej założył haczyk na drzwi i obrócił się do Kati stojącej przy piecu. Oczy miał złowieszczo radosne, nozdrza rozdęte. - Odziejcie się cieplej, Jekatierino Dmitrijewno... Szubkę na futrze i wełniane pończoszki. I pod spód coś cieplejszego... Ale szybciutko, czasu nam ledwie wystarczy... Patrzył na Katię rozszerzonymi oczyma, wzrokiem pełnym ognia, szczeciniaste jasne wąsy drgały nad odsłoniętymi zębami. Katia odpowiedziała: - Nigdzie z wami nie pojadę. - To wasza odpowiedź? Innej odpowiedzi nie ma? - Nie pojadę. Aleksiej przysunął się, rozdęte nozdrza zbielały. - Samej ciebie nie zostawię, nie spodziewaj się... Nie dlatego cię, suczko, słodko karmiono, żeby cię inny pokrywał... Paniusia z cukru... Jeszcze się nie dobrałem do twojej skóry, jękniesz, zwierzaku, jak wykręcę ci ręce i nogi... Złapał Katię nabrzmiałymi, żelaznymi rękami i zachrypiał - wparła mu się łokciami w grdykę - dwoma krokami doniósł do łóżka. Katia zebrała się cała w sobie, z siłą niepojętą u niej wywijała się: "Nie chcę, nie chcę, bestia, bestia"... Zrywała się, łamał ją znowu. Aleksiejowi było ciężko i gorąco w kożuszku nabitym pieniędzmi. Na oślep zaczął bić Katię. Chowała głowę powtarzając z dziką nienawiścią przez zaciśnięte zęby: "Zabij, zabij, bestia, bestia"... Na drzwiach skakał haczyk. Matriona krzyczała z sieni: "Otwórz, Aleksiej!"... Odstąpił od łóżka, chwycił się za twarz. Stukała mocniej, otworzył. Matriona - wszedłszy powiedziała: - Durniu, uciekaj czym prędzej. Idą tu... Aleksiej patrzył na nią chwilę - zrozumiał, twarz jego stała się przytomniejsza. Chwycił oburącz paczki materiałów, worki i wyszedł. Na jedynym koniu pozostawionym w gospodarstwie wyjechał z podwórza i ogrodami, przełazami w opłotkach, kłusem popędził do rzeczki; już po tamtej stronie puścił się galopem i zniknął za laskiem. Nieco później Matriona wyjęła ze skrzyni spódnicę i bluzkę i rzuciła je na łóżko, gdzie w poszarpanej odzieży leżała Katia. - Ubierz się, idź tymczasem gdzie, wstyd patrzeć na ciebie. Jakow z pomocnikami obszukał dom Aleksieja od piwnic do strychu, ale nie znaleźli tego, co było schowane w taczance. Matriona w nocy przyprowadziła konia i pojechała na chutor. Całą noc Katia nie zdejmując futra siedziała w ciemnej wyziębionej chacie oczekując świtu. Trzeba było bardzo spokojnie wszystko obmyślić. Trzeba odejść, jak się tylko rozwidni. Lecz dokąd? Oparłszy łokcie na stole, ściskała głowę i zaczynała szlochać. Szła do drzwi, gdzie stało wiadro i piła z kwarty. Oczywiście - do Moskwy. Ale kto tam został z dawnych znajomych? Wszystko, wszystko pogubiło się... Wreszcie usnęła przy stole, a gdy mocno wzdrygnęła się i zbudziła - było już widno. Matriona jeszcze nie wróciła. Katia poprawiła na głowie chustkę, spojrzała w lusterko na ścianie - okropność - i poszła do komitetu. Czekała długo na tylnym ganku, zanim obudzono się w popim domu. Wreszcie wyszedł Jakow z wiadrem, chlusnął pomyjami na kupę brudnego śniegu i powiedział Kati: - A ja miałem właśnie po was posyłać... Chodźmy. Zaprowadził ją do domu, poprosił, żeby usiadła, i jakiś czas grzebał w szufladzie stołu. Waszego męża, czy kim on tam jest dla was. rozstrzelamy. - To nie mój mąż, jest nikim dla mnie - szybko odpowiedziała Katia. - Ja proszę tylko - dajcie mi możność wyjechać stąd. Chcę do Moskwy... - Chce do Moskwy - drwiąco powtórzył Jakow. - A ja chcę ocalić was od rozstrzelania. Katia przesiedziała u niego do wieczora, opowiedziała wszystko o sobie, o swych stosunkach z Aleksiejem. Od czasu do czasu Jakow wychodził na długo, a po powrocie rozpierał się na krześle, palił. - Zgodnie z instrukcją ludowego komisarza oświaty - rzekł - we wsi trzeba uruchomić szkołę. Nie bardzo wy się do tego nadajecie, ale na bezrybiu... spróbujemy... Drugi wasz obowiązek: dawać mi znać o wszystkim, co dzieje się we wsi. Szczegóły tej korespondencji omówimy później. Uprzedzam: jeśli zaczniecie gadać o tym - będziecie surowo ukarani. O Moskwie na razie radzę zapomnieć. W ten sposób nieoczekiwanie, Katia została nauczycielką. Przydzielono jej pustą chatynkę przy szkole. Tutejszy nauczyciel, staruszek, zmarł jeszcze w listopadzie na zapalenie płuc: petlurowcy, którzy zajmowali przez pewien czas szkołę na kwaterę dla wojska, zużyli do kręcenia papierosów wszystkie książki i zeszyty, nawet mapę geograficzną. Katia nie wiedziała, od czego zacząć, i poszła po radę do Jakowa. Ale nie było go już we wsi. Nagle, tak samo jak się zjawił, wyjechał po otrzymaniu jakiegoś telegramu | przez umyślnego; zdążył tylko powiedzieć dziadowi Afanasijowi, który pętał się teraz koło komitetu biedoty, bojąc się utracić swój wpływ: - Powiedz towarzyszom: żadnego pobłażania dla chłopów, ani na tyle. - Wrócę - sprawdzę... Z chwilą wyjazdu Jakowa we wsi zapanował spokój. Chłopi, przychodząc do popiego domu posiedzieć na ganeczku, mówili komitetowym: - Narobiliście wy tu zamieszania, towarzysze, aj, aj, ależ będziecie za to odpowiadać!... Komitetowi sami rozumieli, że "aj, aj" i że we wsi panuje tylko pozorna cisza. Jakow nie wracał. Przyszły pogłoski o Aleksieju Krasilnikowie, jakoby zebrał w powiecie oddział i przerzucił się na stronę atamana Grigoriewa. Wkrótce zaś cała wieś mówiła o tym Grigoriewie, który wydał uniwersał i poszedł gromić miasta radzieckie. Znowu zaczęto oczekiwać zmian. W radzie wiejskiej obiecali Kati pomóc tym i owym, naprawić piec, wstawić szyby. Sama wyszorowała w szkole podłogi i okna, rozstawiła uszkodzone ławki. Była kobietą sumienną i wieczorami sama jedna w swej chatce płakała, bo wstyd jej było oszukiwać dzieci. Czego mogła je nauczyć - bez książek, bez zeszytów? Jakie mogła wykładać zasady, kiedy sama siebie uważała za pozbawioną zasad... I oto wczesnym rankiem koło szkoły rozległy się wesołe głosy chłopców i dziewczynek. Musiała zapanować nad sobą. Zaczesała gładko włosy i związała je w mocny węzeł, umyła bardzo starannie ręce. Otworzyła drzwi szkoły, uśmiechnęła się i powiedziała chłopcom i dziewczynkom podnoszącym ku niej zadarte noski: - Dzień dobry, dzieci... - Dzień dobry, JekatierinoDmitrijewno... - zawołały tak czysto, dźwięcznie, wesoło, że raptem zrobiło jej się młodo na duszy. Rozsadziła dzieci w ławkach, weszła na katedrę, podniosła wskazujący palec i powiedziała: - Dzieci, póki nie mamy jeszcze książeczek i zeszytów ani nie mamy czym pisać, będę wam opowiadała, a wy, jeżeli czego nie zrozumiecie, pytajcie się... Dzisiaj zaczniemy od Ruryka, Sineusa i Truwora... Gospodarstwo Kati było całkiem biedne. Z domu Aleksieja nie chciała nic brać, przy tym ciężko jej było spotykać się z osowiałą, ponurą Matrioną. W chatce Kati stała przy progu miotła, na przypiecku - dwa gliniane garnki i w sieni stara drewniana stągiew z wodą. Radością był ogródeczek otoczony płotkiem - dwie czereśnie, jabłoń, agrest. Za płotem zaczynało się pole. Gdy zakwitły wiśnie, Katia poczuła się, jakby znów miała siedemnaście lat. W ogródku zazwyczaj przygotowywała się do lekcji, czytała francuskie powieści z biblioteki właściciela cukrowni i często wspominała Paryż w błękitnej mgiełce minionych lat. Wówczas, w czternastym roku, mieszkała na przedmieściu Paryża, w półmansardowej kawalerce z balkonem wiszącym nad cichą, wąziutką uliczką, nad dachem niewielkiego domu, w którym niegdyś mieszkał Balzak. Okna jego gabinetu wychodziły nie na ulicę, lecz na ogrody schodzące do Sekwany. Za jego czasów było tu zupełnie dziko. Gdy od strony ulicy zjawiali się wierzyciele, cichaczem uciekał przed nimi przez ogrody. Teraz należały one do jakiejś bogatej Amerykanki. Wieczorami, kiedy Katia wychodziła na balkon, krzyczały tam pawie ostrymi, wiosennymi głosami i Kati, która przyjechała do Paryża po rozejściu się z mężem - w smutku, w samotności - wydawało się, że życie jest już skończone. Dzieci polubiły Katię, na lekcjach bardzo uważnie słuchały jej opowiadań z historii Rosji, podobnych do bajek. Oczywiście, zadania arytmetyczne, tabliczka mnożenia i dyktanda były trudniejszą sprawą dla dzieci i dla samej Kati, ale wspólnym wysiłkiem jakoś to szło. We wsi traktowano ją teraz daleko lepiej: wszyscy wiedzieli o tym, że Aleksiej o mało jej nie zabił. Kobiety przynosiły - ta mleka, tamta chleba, jeszcze inna jaja. Katia jadła to, co przyniosły. Siedząc pod zmurszałą, pokrytą porostami jabłonią, Katia poprawiała zeszyty. Za niziutkim, równie starym płotem dawno już popłakiwał mały chłopczyk. - Ciociu Katiu, ja już nie będę. - Nie. Iwanie Gawrikow, gniewam się na ciebie i dwa dni nie będę z tobą rozmawiała. Iwan Gawrikow, o niebieskich, niewinnych oczach, był nieprawdopodobnym urwisem. Na lekcjach ciągnął dziewczynki za warkoczyki, a gdy za to dostawał naganę, udawał, że usnął, i spadał pod ławkę - niepodobna opisać wszystkich jego psot. - Nie, nie, Gawrikow. Doskonale widzę, że nie żałujesz swego postępowania, a przyszedłeś tutaj z nudów... - Jak Bozię kocham, więcej nie będę... Do chaty ktoś wszedł - Matriona zawołała na Katię. Czego ona chciała? Katia szybko przebaczyła Gawrikowowi i poszła do chaty. Matriona powitała ją badawczym, niedobrym spojrzeniem. - Słyszałaś? Aleksiej blisko... Katierino, nie chcę tego więcej, nie pasujesz do nas. Tak czy owak, on ciebie zabije. Zwierz się z niego zrobił, ile krwi przelewa! Tyś wszystkiemu winna. Jeden człowiek dopiero co opowiadał, że Aleksiej jedzie tutaj na taczankach... Katierino, wyjeżdżaj stąd... Furmankę ci dam i pieniędzy dam. Wadim Pietrowicz leżąc w szpitalu charkowskim miał dość czasu na wszelkie rozmyślania. Znalazł się oto po tej stronie granicy ogniowej. Ten nowy świat był zewnętrznie nie pociągający: nie opalana sala, za oknami padający mokry śnieg, podłe jedzenie - rybna, szara zupka - i codzienne rozmowy chorych o jedzeniu, machorce, temperaturze, o lekarzu naczelnym. Ani słowa o niewiadomej przyszłości, do której dążyła Rosja, o wydarzeniach wstrząsających nią, o nie kończącej się krwawej walce, której uczestnicy - ci chorzy i ranni ludzie z ogolonymi głowami, w bajowych, przybrudzonych szlafrokach - bądź spali całymi dniami, bądź siedząc | na łóżkach grali w szachy własnego wyrobu; czasem ktoś półgłosem zawodził smętną pieśń. Od Wadima Pietrowicza nie stroniono, ale też i nie uważano go za swojego człowieka. Czas zaś był najwyższy, aby porozmawiać z samym sobą, tyle się w nim nagromadziło nie przemyślanych i nie rozstrzygniętych spraw i tyle wspomnień urywało się jak w książce, z której wydarto kartę w najbardziej pasjonującym miejscu. Wadim Pietrowicz przyjął bez wahania ten nowy świat, ponieważ to dotyczyło jego ojczyzny. Teraz należało wszystko zrozumieć, wszystko przemyśleć. Pewnego razu lekarz naczelny przyniósł mu moskiewskie gazety. Wadim Pietrowicz przeczytał je zupełnie innymi oczami, nie tak jak dawniej, z góry natrząsając się zjadliwie... Rewolucja rosyjska przerzucała się na Węgry, do Niemiec, do Włoch. Szpalty gazet przepojone były zuchwalstwem, pewnością siebie, optymizmem. Rosja, zmiażdżona wojną, rozdzierana walkami wewnętrznymi, z góry podzielona między wielkie mocarstwa, bierze na siebie kierowanie polityką światową, staje się groźną siłą. Zaczynał pojmować powszedni spokój towarzyszy w szarych szlafrokach: oni wiedzieli, jaka robota została zrobiona, oni popracowali... Ich spokój - odwieczny, o ciężkich rękach i nogach, wiele myślący - trwał pięć stuleci, a czego też tam nie było, Boże drogi... Dziwne i niezwykłe są dzieje narodu rosyjskiego, rosyjskiego państwa. Ogromne i bezkształtne idee. fermentują w nim ze stulecia na stulecie, idee światowej wielkości i życia prawdą. Realizują się niebywałe i zuchwałe poczynania, niepokojące świat europejski. Europa ze strachem i oburzeniem wpatruje się w tego wschodniego potwora, który jest słaby, i potężny, i żebraczy, i niezmiernie bogaty, buchający ze swych ciemnych trzewi łuną wszechludzkich idei i zamysłów. I wreszcie Rosja, właśnie Rosja, wybiera nową przez nikogo nie wypróbowaną drogę i od pierwszej chwili świat słyszy jej kroki. Rzecz jasna, że pochłoniętemu takimi myślami Wadimowi Pietrowiczowi było obojętne, że jakieś tam brudne strumienie gonią po ulicy marcowy śnieg i że ponury i niezadowolony pracownik radziecki, z workiem na produkty i blaszanką od nafty na plecach, w rozmiękłych butach wlecze się na posiedzenie jednego z niezliczonych kolegiów. Było mu też wszystko jedno, jaką łykać zupę, z jakimi rybimi oczkami. Pilno mu było jak najprędzej samemu włączyć się do tej roboty. Ukraina oczyszczała się z petlurowców. Niedawno Jekatierinosław został wzięty przez Armię Czerwoną. Petlura trzymał się jeszcze w Białej Cerkwi, ale stamtąd go wreszcie wyparli i z resztkami kureniów uszedł za granicę do Galicji. Przed nacierającymi wojskami Armii Czerwonej stanął szeroki wał partyzanckich powstań. Rozmach ich wykluczał niemal ewidencję i kierownictwo. Wybuchały jak pożary po wsiach i gminach, rozdzieranych zaciekłą walką małorolnego chłopstwa z silnym kułactwem. Obie strony wystawiały oddziały konne i piesze, z całą zajadłością tępiące się w krwawych bitwach. Wszędzie łazili, maskując się i prowokując, tajni agenci - petlurowscy, denikinowscy i polscy, oraz wysłannicy różnych ciemnych i ukrytych organizacji. Władza radziecka opanowała miasta, koleje, a obok - w zasięgu działania pociągu pancernego - szalała wojna. Wadim Pietrowicz otrzymał wreszcie długo oczekiwany przydział - do sztabu szkolnej brygady, gdzie komisarzem był Czugaj; w połowie marca wyszedł ze szpitala, jeszcze utykając, z laseczką, i pojechał do Kijowa, do swego oddziału. Banda Zielonego, która oderwała się od atamana Grigoriewa, gromiąc rady wiejskie i polując na komunistów, robiła wypady na setkach taczanek aż pod Kijów. Po przejściu Zielonego na drogach znajdowano ludzi obdartych ze skóry, to znów powbijanych na rozszczepione pnie; komitetowych palił żywcem w spichrzach. Żydów przygważdżał do wrót, rozcinał im brzuchy, zaszywał w nie koty. Plan likwidacji tej bandy został opracowany z udziałem Roszczyna w sztabie ludowego komisarza wojennego. Sił było niewiele. Ludowy komisarz wojenny Ukrainy wyjechał z Kijowa statkiem, żeby kierować operacją na miejscu. Dniepr był jeszcze szeroki. Statek klepał kołami przejrzystą wodę, której spokój jedynie miejscami naruszały leniwe wiry. Ani plusk kół, ani głosy kursistów nie mogły zagłuszyć słowiczego śpiewu na brzegach, obramowanych pachnącą i lepką zielenią, tonących w baziach, w puchu, w pisklęcej żółciźnie. Na pokładzie było gorąco od słońca wiszącego nad rozlewiskiem. Wadim Pietrowicz stał przy burcie i patrzył na iskrzącą się wodę. Dużo wiosen przeżył, ale nigdy z taką siłą nie fermentowało w nim wino życia. I to w jak najbardziej niestosownym i niewskazanym czasie... W głowie mąciło się od niejasnych przeczuć. Lepiej już nie sięgaj do kieszeni po papierosa, nie ściągaj brwi. poważny, trzeźwy człowieku - nie otrząśniesz się z ogarniających cię uroków... Oto wiosenna mgła unosi się nad rozlewiskiem, nad wysepkami, nad na wpół zatopionymi chatami, przepojona blaskiem wiszącego w niej ogromnego słońca. Jego światło kładzie się miękko na wodę, na drzewa o bladych i migotliwych odbiciach, na grzbiety krów, co po kolana weszły w wodę, na trawiasty pagórek, dokąd wdrapał się byk spoglądając dokoła na nie widziany, nie doznany cud wiosny. Dziwne, bardzo dziwne: Roszczyn przez cały ten czas, od Jekatierinosławia począwszy, rzadko wspominał Katię. Jak gdyby odeszła razem z jego przeszłością - zbyt była związana z życiem, namiętnie przez niego samego potępionym... Wracając myślą do Kati wracał do tego samego Roszczyna, którego kiedyś zobaczył w lustrze u fryzjera; wówczas nie starczyło mu odrazy, żeby strzelić, ostatecznie bodaj plunąć w swoje odbicie - teraz zrobiłby to. Dwa lata temu wiosną jego uczucie do Kati zdawało się napełniać wszechświat, cały jego wszechświat - śmiertelnie bezradnego i skrzywdzonego człowieka. Wtedy potrzebna mu była miłość Kati, szczególnie w godzinach samotności, w jekatierinosławskim hotelu, kiedy patrzył na klamkę, na której można się było powiesić. A teraz - niepotrzebna? Czyżby? W Rostowie zdradził Katię po raz pierwszy, w Jekatierinosławiu - po raz drugi? Patrzył na płynące brzegi, wchłaniał pełną piersią miodowe, wilgotne powietrze i nie czuł ani wyrzutów, ani skruchy. Nie, w Jekatierinosławiu nie było zdrady... Tam kończył się obrachunek z przeszłością. I była Marusia... Prześpiewała króciutką, niewinną, namiętną pieśń o nowym życiu, o tym właśnie wiosennym rozlewie wód. o niezmierzonym, nie doznanym szczęściu. Byk, stojący na trawiastym pagórku, zaryczał. Na rufie parowca kursiści roześmieli się, któryś z nich przedrzeźniając też zaryczał. Roszczyn z błogością zamknął oczy. Czyż śmierć to beznadziejność? Marusina śmierć była jasna. Śmierć jej była jak okrzyk odchodzącego zwrócony do tych, co zostali: kochajcie życie, wchłaniajcie je z całą namiętnością, uczyńcie je szczęściem! Nie zrezygnował z prób odnalezienia Kati. Na jego prośbę z wojennego ludowego komisariatu do powiatowych komitetów wykonawczych Jekatierinosławia i Charkowa wysłano nakaz poszukiwania Aleksieja Krasilnikowa, ale informacji o miejscu jego pobytu dotychczas nie było. Więcej Wadim Pietrowicz na razie zrobić nie mógł - tych kilkanaście godzin na pokładzie statku były jedynym wolnym czasem w ciągu ostatniego półtora miesiąca pracy, po osiemnaście godzin na dobę. Podeszli do niego Czugaj i ludowy komisarz wojenny. Był to szczupły człowiek w płóciennej "tołstojówce", z poczerwieniałą od słońca twarzą i oczami wilgotnymi, jak gdyby pijanymi, chociaż nie pił nigdy i nienawidził piJaków: kiedyś omal nie rozstrzelał porządnego człowieka, dowódcę brygady, zastawszy go w chałupie z bukłaczkiem gorzałki. Wskazując na wysoki brzeg, gdzie bielała dzwonnica, ludowy komisarz powiedział: - Moja wieś... Babka, bywało, jak usłyszy, że huczy parowiec - ruchliwa była staruszka - zaraz nałoży śliwek w kobiałkę, gruszek, orzechów i gna mnie na przystań handlować... No, kupcem jakoś mimo to nie zostałem... - A ja miałem babunię, och, jaką dobrą - rzekł Czugaj - wciąż po świętych miejscach chodziła, do dziesięciu lat mnie ze sobą brała, na żebry... - Komisarz - nie słuchając go: - Potem oddali mnie do kowala, na czeladnika; ta kuźnia i teraz pewno stoi, o tam, poniżej dzwonnicy. Dotychczas lubię zapach węgla drzewnego, swąd czadu. Kiedy mnie zanadto po łbie walili, zgłosiłem się w Kijowie do remizy parowozowej - tak to było... A potem już do Charkowa, na mechaniczny... - Czugaj - nie słuchając go: - Byłem mistrzem w zawodzeniu przez nos pod drzwiami cerkwi. Rozdrapałeś sobie coś tam, pysk krwią umazałeś, przewróciłeś oczy i odstawiasz Łazarza... A potem zwykle wojna z babką o każdą kopiejkę. Czugaj powtórzył, już z roztargnieniem: - A więc, wojna z babką... Patrzył na brzeg o wysuniętym cyplu, koło którego Dniepr skręcał na łąkowe rozlewisko. Czugaj wysilał wypukłe oczy. Przyklepał dłonią czapeczkę ze wstążeczką i szybko poszedł do mostku kapitańskiego. - Ej, tato! - krzyknął do kapitana, suchego staruszka z obwisłymi wąsami - trzymaj się bliżej łąki. - Nie można, towarzysze, płyniemy farwaterem*, a tam przecie mielizny... - Trzymaj się, trzymaj nie farwaterem. - Czugaj uderzył się po futerale pistoletu. - Rób ostrzejszy zwrot!... Statek opłynął cypel, powoli odsłaniała się na pochyłym brzegu duża wieś z wysoką dzwonnicą, wiatrakami, białymi chatami i świeżą zielenią niziutkich, bujnych sadów. - Widzicie, tam, na uboczu, ledwo widoczna chatka, tam właśnie się urodziłem - mówił komisarz wojenny do Roszczyna. Czugaj krzyknął gniewnie: - Kieruj, zarazo, ostrzej sterem w lewo. Na wybrzeżu stało dużo wozów, przy brzegu - dużo łódek, na jednej z nich wiosłowano już pośpiesznie. Czugaj w rozwianym płaszczu marynarskim zbiegł po trapie na pokład. I prawie jednocześnie statek zaczęły smagać strzały z brzegu i z łódek, ze statku zaś zagrzechotały karabiny maszynowe. Z płynącej łódki posypali się do wody ludzie. Tłum na wybrzeżu zakotłował się, rzucając się do taczanek i podnosząc kłęby kurzu popędził w górę szerokiej ulicy. Dzwon na dzwonnicy jęknął i zaczął bić na trwogę. Strzelanina i ucieczka trwały zaledwie kilkanaście minut. Brzeg opustoszał. Czugaj wesoło błyskając wypukłymi oczami wszedł po trapie. - Zielony. No i co za ścierwo, przedarł się jednak. Oto masz, Wadimie Pietrowiczu, plan okrążenia. Cóż, komisarzu ludowy, desant trzeba wysadzać... Banda Zielonego niczym stado wilków miotała się w okrążeniu; została wreszcie przyciśnięta do mostu kolejowego pod ogniem pancerki i zniszczona w gęstych zaroślach leszczynowych, gdzie ugrzęzły przedzierające się bandyckie taczanki. Całe zarośnięte pole było tam przekopane zawczasu -czwórki spienionych koni, rażone kulami i granatami, wzbijały się ponad zarośla, tylne konie wrzynały się w wozy łamiąc je i przewracając. Bandyci rzucali się w krzaki, gdzie czekała ich śmierć, żaden z nich nawet nie próbował błagać o litość. Atamana Zielonego ujęto pod kupą zeszłorocznego chrustu. Gdy go stamtąd wyciągnięto za nogi, kursiści zdziwili się: jakiś budzący strach olbrzym okazał się chudym, koślawym człowiekiem, plunąć nie ma na co; jedynie biegające oczki, bezbarwne, nienawidzące, zdradzały jego wilczą naturę. Skrępowali mu ręce i nogi, żeby żywego dostawić do Kijowa. Jednakże jeden oddział jego bandy przedarł się bokiem i uszedł na wschód. W pogoń za nim ludowy komisarz wojenny posłał pułk jazdy -trzysta szabel z Czugajem i Roszczynem. Zaczął się długi i ostrożny pościg. Bandyci na chutorach zmieniali konie, czerwoni szli na nie zmienianych, po śladach. Zostało wyjaśnione, że bandyci kierują się na sioło Władimirskie. Powiedzieli o tym chłopi z pewnej wsi, gdzie dzień przedtem bandyci zarekwirowali konie i zrabowali w pośpiechu, co się dało. - Och, już skończylibyście z nimi, towarzysze, czym prędzej; tak, musimy to wyznać, okropnie nam się uprzykrzyły działania wojenne -mówili chłopi Czugajowi i Roszczynowi przy studni, gdzie kawalerzyści poili konie. - Ich atamana dobrze znamy: on z sioła Władimirskiego. Aloszka Krasilnikow. Rzetelny był chłop, nikt nie zaprzeczy, ale się rozbestwił, taki szatan, stał się zaciekły... Tak więc Wadim Pietrowicz wpadł nieoczekiwanie na ślad Aleksieja, za którym uganiał się drugi tydzień, na ślad Kati. Było czym się przejmować: od Kati oddzielał go jeden dzień marszu. Jaką ją zastanie? Zamęczoną nie do poznania? Taką, że tylko bez słów przycisnąć jej siwą głowę do piersi?... Siwą, siwą... No widzisz, Katiu, teraz odpoczniesz, będziemy żyli, trzeba żyć"... Nie, niemożliwe -pokorną żoną Aleksiejanie została! A najpewniej na schyłku dziennego marszu koń jego zatrzyma się przy Katinej mogile i być może, tak będzie lepiej dla niej. Obraz Kati pozostanie nieskalany, nietknięty... Pułk szybko posuwał się po drodze. Wadim Pietrowicz kołysał się w siodle. Obraz Kati mącił się i zacierał w jego surowej pamięci. Jaką ją znajdzie, taką przyjmie do swego życia. W siole Władimirskim jeszcze dymiły spalone chaty, dzieci jeszcze ze strachem przychodziły patrzeć na kałuże krwi, nie zasypane popiołem. Jeszcze kryły się po cudzych obejściach drżące, zapuchnięte od płaczu kobiety, gdy Czugaj i Roszczyn z dwóch krańców dwiema ławami wdarli się do sioła. Ale Krasilnikowa tam już nie było. Ktoś go uprzedził i po rozprawie z komitetowymi, zarąbawszy szablami siedemnastu i osiemnastego dziada Afanasija - tego już po prostu z rozpasania - uszedł ze swymi bandytami jakieś pół godziny przed przybyciem czerwonych. Chłopi byli tak rozjuszeni na niego, że zbiegli się niemal całą wsią, otoczyli kawalerzystów, pod którymi konie padały ze zmęczenia. - Dogońcie go - krzyczeli - zabijcie Aloszkę, on sił ma niewiele, naboi mu brak. Daleko nie uszedł, my wiemy, dokąd oni, dranie, poszli... Gołymi rękami ich weźmiecie. - A co, obywatele-towarzysze - spytał Czugaj - dacie nam świeże konie? - Damy... Dla tej sprawy - damy. - Ile? ; - Do pół setki zbierzemy. Swoje u nas zostawcie, potem zamienimy. Dalibóg, toć on nam żyć nie da. Póki biegano po konie i przekulbaczano je, Wadim Pietrowicz prostując nogi podszedł do kobiet. Te widząc, że człowiek chce o coś zapytać, przysunęły się. - Krasilnikowa znałem podczas wojny niemieckiej - rzekł. - Brat jego był żonaty, a on sam, zdaje się, nie był żonaty... Jak on teraz? Ma rodzinę? Kobiety nie rozumiejąc jeszcze, do czego zmierza, chętnie zaczęły gadać: - Żonaty, żonaty... - Jaki on tam żonaty. To nie żona... , - No, po prostu żył z nią... - Jeszcze nie tak... Towarzyszu wojskowy, ja tobie opowiem. Wygrał on tę kobietę w karty od Machny i przywiózł ją tutaj, chciał się z nią ożenić. Ona, ma się rozumieć, mówi jemu: żeń się, tylko żyć po chłopsku ja nie przywykłam... Ona sama taka z pańskich, ładna, młoda. A Niemcy jeszcze zeszłej wiosny dom Aloszce spalili. No, to on dalej się budować. A tutaj zaczęły się te sprawy z Jakowem... Trzecia kobieta, jeszcze bardziej uświadomiona, przepychała się do Wadima Pietrowicza: - Słuchaj, bił on ją, strasznie bił, towarzyszu dowódco, ale nie udało mu się, czortowi przeklętemu, zabić jej. Od marca ona jest u nas za nauczycielkę... - Tak, tak - wyrzekł Wadim Pietrowicz pokasłując - cóż, i teraz jest tutaj, we wsi? Kobiety zaczęły spoglądać jedna na drugą. Wówczas czwarta, ta, co podeszła ostatnia: - Wywiózł on ją w taczance pod sianem, żywą, martwą, nie wiemy... " Mały chłopiec, który patrzył zachwyconymi oczami na Roszczyna - na szablę z mosiężną rękojeścią, zakurzone buty z ostrogami, duży zegarek na ręku, rewolwer ze sznurem - przechylił się w tył, odrzucił głowę, żeby zobaczyć jego twarz, i powiedział grubym głosem: - Wujciu, one kłamią. Nic one o cioci Kati nie wiedzą. Ja wszystko wiem. Stojąca za nim chuda, z pryszczem na wardze, nieładna dziewczynka dodała: - Wujaszku, wy jemu wierzcie, ten chłopak wszystko wie. - No, co ty wiesz? - Ciocię Katię Matriona wywiozła na stację. Ciocia Katia nie chciała jechać i jak zapłacze, a Matriona też - jak zapłacze... Potem ciocia Katia mnie powiedziała: "Ja wrócę, powiedz dzieciom"... Aloszka nataczankach do sioła wjeżdża, a Matriona z ciocią Katią z drugiego końca wyjechały. Gdy one na górę wyjechały, to mnie z wozu spędziły... - Na koń! - krzyknął Czugaj. Wadimowi Pietrowiczowi nie udało się dosłuchać. Oddział na świeżych koniach, z karabinami maszynowymi na taczankach, ruszył z sioła. Obok Czugaja i Roszczyna jechał podrzucając łokcie niski czarny chłop, jeden z tych, którym cały ten dzień przyszło odsiadywać w studni po pępek w wodzie i mule. Tak jak stał, wgramolił się jednak na oklep na konia, cały zaskorupiały, w podartej koszuli, boso, z rozczochraną brodą. Poprowadził oddział okrężną drogą do dębowego lasu, dokąd bandyci mieli jedno tylko przejście. Podążono tam jeszcze za dnia i zaczęto okrążać dąbrowę, zostawiając bandytom jedno tylko wolne wyjście - w zasadzkę. Niskie słońce spod lśniącego listowia przebijało się między wykrzywionymi pniami. Pod Wadimem Pietrowiczem koń szedł niespokojnie - rzucał głową przystając, chwytał się zębami za kolano, bił tylną nogą po brzuchu. Jeździec wreszcie rzucił cugle i trzymał karabinek oburącz w pogotowiu. Promienie słońca ze złocącymi się w nich chmarami komarów pstrzyły i pręgowały las. Trudno było cokolwiek dojrzeć przed sobą i z boków, gdzie z prawej i lewej strony rzadką tyralierką, ostrożnie, po trzeszczącym chruście przekradali się spieszeni kursiści poprzez leśne podszycie i wysokie paprocie. Przewodnik uprzedził, że gdzieś tutaj powinni napotkać stróżówkę leśnika i drogę, którą bandyci mogli ujść w gęstwinę. Omszały, zaklęsły jak siodło dach ukazał się nieoczekiwanie o kilkanaście kroków. Wadim Pietrowicz zatrzymał się, wypatrując spoza gęstych zarośli. Zagwizdał niegłośno. Mocniej i bliżej zatrzeszczały gałęzie pod nogami kursistów. Znowu ruszył koniem, przejechał przez krzaki i zobaczył porzuconą stróżówkę; na niewielkiej polanie koło niej stało kilka wyprzężonych taczanek, poniewierała się jakaś starzyzna i szmaty. Bandyci odeszli stąd. Wadim Pietrowicz trzymając w pogotowiu karabinek zaczął ostrożnie objeżdżać stróżówkę. Aleksiej Krasilnikow równie ostrożnie cofał się przed nim od jednego węgła do drugiego, zamierzając zawładnąć koniem tego jeźdźca. Roszczyn oglądając się zatrzymał się przy bocznej ścianie. Aleksiej - przy przedniej, o wybitym oknie i wyrwanych drzwiach. Żeby wszystko załatwić bez hałasu, trzymał tylko nóż w pogotowiu. Kiedy Roszczyn wyjechał zza węgła, Aleksiej rzucił się na niego z nożem, ale Roszczyn zdążył zasłonić się karabinkiem. Aleksiej, odskoczywszy, mocno uderzył się plecami o ścianę domku. Nóż mu wypadł, patrzył na Wadima Pietrowicza, na zmartwychwstałego nieboszczyka... Zaskowyczał w zabobonnym lęku i schylony pobiegł, bezładnie wymachując rękami. - Aleksiej! - krzyknął Roszczyn, szarpnął cugle i pogalopował za nim, Aleksiej nagle, dobiegłszy do drzewa, objął je, przywarł twarzą do dębowego pnia. Roszczyn w biegu zeskoczył z siodła i zaczął strzelać z bliska wprost w szerokie, drgające plecy Aleksieja. - Tutaj mieszkała? - Aha. Roszczyn schylony przekroczył próg i znalazł się w przekrzywionej izdebce o jednym oknie, tak niskim, że łopiany z zewnątrz całkiem je zasłoniły. W zielonkawym świetle, przy oknie, na stole, również małym i niskim, leżały"zeszyty zrobione z tapet i kilka książek. Jeden z zeszytów był otwarty, a obok - buteleczka z atramentem i pióro. To znaczy, że Katia, ledwie zdążyła wybiec. Kucnął przed stołem. Mały chłopiec, zasłoniwszy usta dłonią, po cichutku dusił się ze śmiechu i oczami wskazywał Roszczynowi piec. W wylocie pieca na patyku siedziało pisklę kawcze z okrągłymi, głupimi oczami - widocznie wypadło z komina, gdzie było gniazdo. Ujrzawszy, że zwrócono na nie uwagę, pisklę pomagając sobie skrzydłami, boczkiem wskoczyło do pieca. - Ich tam jest cztery sztuki - rzekł chłopczyk - już ja je połapię... Przerzucając to, co leżało na stole, Wadim Pietrowicz znalazł szkolny dziennik Kati, gdzie notowała lekcje i niektóre ważniejsze wydarzenia. Prawie każda dzienna notatka kończyła się: "Iwan Gawrikow znowu dokazywał"... Albo: "Daję sobie słowo honoru trzy dni nie rozmawiać z Iwanem Gawrikowem"... Albo: "Iwan Gawrikow znowu chodził po samej krawędzi dachu, żeby nastraszyć dziewczynki. Jestem po prostu w rozpaczy"... - Kto to jest Iwan Gawrikow? - spytał Roszczyn. - Ja. - Dlaczego dokazujesz, martwisz Jekatierinę Dmitrijewnę? Iwan Gawrikow ciężko westchnął, jego niebieskie oczy stały się zupełnie niewinne. - Zdarza się... Ale uczę się dobrze. Zobacz u dziewczynek kaligrafię: piszą jak kura pazurem. A to jest mój zeszyt. Dopiero się zadziwisz. Tabliczkę mnożenia całą umiem, chcesz, spytaj! - Z całych sił zacisnął powieki. - Wierzę, wierzę. Wadim Pietrowicz siadł po turecku na podłodze i w dalszym ciągu wertował dziennik. Nie było w nim ani słowa o samej Kati. Ale z każdej stronicy jak gdyby unosiła się jej wieczna młodość, jej ufna i czysta tkliwość. Widział jej rękę z błękitnawymi żyłkami, ciepłe, jasne oczy... - Dziewięć razy dziewięć - osiemdziesiąt jeden, co, może nie? - rzekł Iwan Gawrikow. - Zuch jesteś, zuch... Słuchaj, ona tobie nic nie powiedziała, dokąd pojechała? - Do Kijowa. - Nie kłamiesz? - A na co mi kłamać. - Miała - może wiesz - gdzieś jeszcze schowane listy, zeszyty? - Wszystko jej tutaj... ja i te teraz do domu wezmę, ona przykazała pilnować jak oka w głowie zeszytów, bo inaczej chłopi znowu wypalą z machorką. Na ostatniej stroniczce przeczytał: "... Ja jakoś wierzę, że żyjesz i że się kiedyś spotkamy... Wyobraź sobie, wyszłam z długiej, długiej nocy. Chciałabym opowiedzieć ci o małym świecie, w którym żyję. Ptaki za oknem mnie budzą. Idę do rzeczki kąpać się. Potem, po drodze, piję mleko u ciotki Agafii - jestem jej winna rubel sześćdziesiąt kopiejek, ale ona poczeka. Potem przychodzą dzieci i uczymy się. Nikt nam nie przeszkadza, nie mamy żadnych trosk. Okazuje się, że człowiekowi zupełnie nie tego potrzeba, co nam się wydawało potrzebne i bez czego nie mogliśmy żyć... Wprost wstyd powiedzieć: mnie się zdaje, że mam znowu siedemnaście lat... - wiem, Daszeńko, ty zrozumiesz, co chcę powiedzieć... Martwi mnie tylko czasami mój ulubiony chłopiec. Iwan Gawrikow. On jest niezwykle"... Tu list się urywał, bo nie starczyło już miejsca w zeszycie. Wadim Pietrowicz przyciągnął Iwana Gawrikowa, postawił go sobie między kolanami. - No? Co ci podarować? - Nabój. - Nie mam pustego... - To wystrzel, chodźmy na dwór. Wadim Pietrowicz wstał z podłogi, zamknął zeszyt i zaczął wsuwać go pod bluzę polową. - Ten zeszyt, Iwanie, ja wezmę. - Nie, ona będzie się gniewać. - Ja ciocię Katię niedługo zobaczę i powiem jej, że go wziąłem. Chodźmy na podwórze, postrzelać... Rozdział XVIII. Słońce w bezwietrzu paliło wyludnione ulice Carycyna, gdzie przy wejściach frontowych, o drzwiach rozwartych na oścież, leżały kupy śmieci. Mieszkańcy pochowali się. Na zjazdach od Wołgi turkotały pędzące furgony, załadowane majątkiem skarbowym i archiwami urzędów. Miasto przeżywało swoje ostatnie godziny. Na jego przedpolach Dziesiąta Armia, mocno przerzedzona nad Manyczem, ledwo wytrzymywała napór świeżej Północno-Kaukaskiej Armii Generała Wrangla. Centrala telefonów była jeszcze czynna, ale w mieście już nie było ani wody, ani elektryczności. Fabryki stanęły. Wszystko, co można było z nich wywieźć, było odśrubowane, zdjęte, rozebrane i wywiezione na przystanie. W słobodach robotniczych pozostali tylko nieletni i starcy. Proletariat carycyński, który w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy poniósł ogromne ofiary przy obronie miasta, nie oczekiwał pardonu od białych. Ci, co jeszcze mogli, bili się w armii, inni wyjeżdżali na dachach wagonów, na pokładach i w ładowniach statków. Ludzie szli na północ, gdzie oczy poniosą. Na brzegu Wołgi dopalały się składy drzewa. Coraz wyraźniej i bliżej rozlegał się grzmot kanonady. Całe życie miasta skoncentrowało się na dworcach kolejowych i na przystaniach. Brzeg Wołgi był zatłoczony worami, skrzyniami, częściami maszyn i warsztatów. Setki ludzi, zlanych potem, krzycząc i wymyślając przerzucały to wszystko i taszczyły po mostkach na statki. Tysiące, w oczekiwaniu na załadowanie, stały w zwartych kolejkach lub milczące, głodne leżały na brzegu patrząc przez nieruchomo wiszący kurz na oleistą wodę, która iskrzyła się w słońcu. Na szerokiej Wołdze w końcu czerwca tak obniżył się poziom wody, że piaszczysta mielizna nieoczekiwanie przybliżyła się z tamtej strony, gdzie chodzili nago i kąpali się jacyś ludzie. Kąpali się i po tej stronie, między kantorami, wśród pływających śmieci, w rozgrzanej wodzie. Nawet od rzeki nie wiało ochłodą. Obdarte i brudne parowce jeden po drugim podchodziły do przystani. Dolatywały z nich nieprzytomne krzyki. Pokłady były przepełnione uchodźcami i czerwonoarmistami - żywymi wśród trupów i jęczącymi, mamroczącymi, miotającymi się w malignie chorymi na tyfus plamisty. Dziesiątki statków i holowników czekając na wyładowanie i załadowanie ocierało się burtami o burty i huczało chrapliwie. Wszystkie przybyły z dołu rzeki, z Astrachania i z Czarnego Jaru. Obsypani wapnem sanitariusze biegli na pokłady, przełazili przez leżących chorych, zabierali trupy i zrzucali je na brzeg, żeby zwolnić miejsce dla żywych. Prószyli wapnem i lali karbol. Wydano rozkaz: składać ciała na brzegu w budkach z kwasem i limoniadą. Trupy zaczynały się rozdymać od skwaru i rozpierały te lekko sklecone budy. Ciężki smród przynaglał ludzi do opuszczenia carycyńskiego brzegu. Poprzez zasłonę kurzu przepłynęły cieniami nad miastem wranglowskie samoloty. Zrzuciły bomby do rzeki. Ludzie łamali bariery na przystaniach zaczepiając workami o bagnety czerwonoarmistów i rzucali się na pokłady. Z trzaskiem leciały tam skrzynki i toboły. Statek pogrążał się tak, że woda podchodziła do pokładu. W tym tłoku, na brzegu przy samym mostku, stał wóz, w którym leżała Anisija i Dasza. Przywiózł je z frontu Kuźma Kuźmicz, zgodnie ze stanowczym rozkazem dowódcy pułku: choćby miał zdechnąć, ale obie kobiety musiały być ewakuowane nie koleją, tylko koniecznie statkiem. Tielegin powiedział: - Towarzyszu, Niefiedow. nigdyście nie wypełniali bardziej odpowiedzialnego polecenia. Wysadzicie i urządzicie je tam, gdzie to będzie możliwe. Kradnijcie, zabijajcie, ale musicie je dobrze żywić... Odpowiadacie za ich życie. Jako tako przykryte łachami leżały w sianie na wozie, podobne do obciągniętych skórą szkieletów. Anisija już była przytomna, ale tak jeszcze słaba, że nie mogła otworzyć ust. Kuźma Kuźmicz musiał palcem rozsuwać jej zęby, żeby dać jej się napić ciepłej wody z butelki. Dasza, która zachorowała na dur plamisty później, była w malignie i bez przerwy mruczała coś cicho i gniewnie. Kuźma Kuźmicz przepuścił już dużo statków. Ze łzami błagał i uciekał się do różnych forteli, prosząc ludzi, żeby mu pomogli przenieść kobiety na pokład. W tak ciężkich okolicznościach nie słuchano go nawet. Oparty o wóz, ogarnął spojrzeniem rozpalonych oczu - niby miraż - czerwonawe, przenikające poprzez kurz odblaski słońca na ciepłej, dusznej rzece i ryczące niecierpliwie statki naładowane trupami. Znowu dał się słyszeć groźny ryk motorów - bomby tym razem wyrzuciły fontannę ziemi gdzieś niedaleko i kurz przesłonił całe wybrzeże. Dużo ludzi rzuciło się do Wołgi I popłynęło do podchodzącego statku motorowego krzycząc: "Rzucajcie liny!"... Ale lin im nie rzucono i długo jeszcze koło burt wirowały głowy jak czarne arbuzy. Teraz pozostał bodajże ostatni statek - żółty, niski holownik z ogromnymi, pogniecionymi kapturami kół. Posuwał się nie do przystani, ale obok, wprost do pomostu, gdzie nie było nikogo. Kuźma Kuźmicz zawrócił wozem po głębokim piasku i kłusem pierwszy podjechał do pomostu, pobiegł po nim, rozpaczliwie zamachał rękami. - Hej, kapitanie, towarzyszu! - krzyknął do szarego przedrewolucyjnego staruszka na kapitańskim mostku. - Ewakuuję żonę i siostrę dowódcy frontu, sprawa pachnie dla was rozstrzelaniem, dawajcie dwóch ludzi z załogi dla przeniesienia kobiet na holownik. Jego wzburzona twarz i stanowcze słowa podziałały. Przez burtę na pomost przelazł goły do pasa, pochmurny, brudny palacz w podartych portkach. - Gdzie je macie? - Towarzyszu, wy sami nie dacie rady... - E, dam... Palacz podszedł dowozu, spojrzał na leżące kobiety, wskazał na Anisiję: - Ta jest żoną dowódcy frontu? - Ta. ta właśnie... Jeżeli coś z nią będzie nie w porządku, najzwyczajniej rozstrzelają nas wszystkich. - czego wy mnie bujacie, to przecież nasz kok Anisija - spokojnie powiedział palacz. - Oszaleliście, towarzyszu, jaki tam kok... - A ty na mnie nie krzycz, cudaku. - Lekko wyjął Anisiję z wozu, przewiesił ją przez ramię, podrzucił, żeby było poręczniej nieść. - Pomóż no, i tę chyba trzeba wziąć... Wziął pod pachy obie kobiety i poszedł do holownika, deski uginały się pod nim do samej wody. Kuźma Kuźmicz bardzo ucieszony wlókł za nim worek z chlebem, słoniną i torbę z lekarstwami. Rankiem trzeciego lipca Stiepan Aleksiejewicz, nauczyciel gimnazjalny, wyciągnął na podwórko z kuchni w suterenie materace, poduszki, fotele obite zielonym pluszem, stosy książek i rękopisów. Wywlókł chwiejąc się ogromne naręcze zakurzonych spodni i surdutów, spódnic i wełnianych sukien, rzucił to wszystko na ziemię i otworzył usta wycierając rękawem strugi potu. Wszystko miał mokre - żółte wąsy i bródkę, płócienne spodnie i brudnawą koszulę, przylepioną razem z szelkami do przygarbionych pleców. Matka jego, nalana, spocona, czarno ubrana kobieta, siedząc tuż obok na wiedeńskim krześle, z trudem uderzała kijkiem o dywan. Sparaliżowana siostra, o wypukłym czole i spłaszczonej, małej twarzy, błogo spoczywała w fotelu na kółkach w cieniu akacji. Nawet wróble rozdziawiały dzioby z upału. - Mamo, to chyba już wszystko - rzekł Stiepan Aleksiejewicz - więcej nie mogę. Boże, co ja bym dał teraz za kufel zimnego piwa. - Stiopuszka, nie mamy ani kropli wody, trzeba będzie, kochanie, żebyś wziął wiadro i przyniósł. - Doprawdy, mamo? Nie można się obejść bez wody? Ach! To już rzeczywiście przekleństwo! Stiepana Aleksiejewicza ogarnęła rozpacz, przyniesienie wody oznaczało: zejść na brzeg Wołgi, gdzie jeszcze leżały kupy popiołu i zwęglonych trupów, spalonych w kioskach z kwasem i limoniadą, wejść po pierś w rzekę, gdzie woda czystsza, zaczerpnąć wody i taszczyć wiadro po kostki w piasku, pod górę, w taki piekielny skwar... - Czy nie można kogoś wynająć, ja bym chyba zapłacił dziesięć rubli za wiadro. Własne serce droższe, zdaje mi się... - Rób, jak uważasz... - Tak, ale ty, mamo, wolisz, żebym ja sam się mordował z tymi wiadrami. Matka nie odpowiedziała, w dalszym ciągu bezsilnie uderzając kijkiem o dywan. Stiepan Aleksiejewicz odetchnął ciężko, patrząc na jej rozlaną twarz, ociekającą potem. - Gdzie wiadro? - zapytał cicho. - Gdzie wasze wiadro? - krzyknął takim nieprzyjemnym głosem, że chora siostra pod akacją wyrzekła błagalnie: - Nie trzeba, Stiopa... - Nie, trzeba, trzeba! Będę wam nosił wodę, będę nosił garnki! Do końca życia będę pracował jak kobyła woziwody! Niech diabli porwą moją przyszłość, moją karierę, moją pracę habilitacyjną! Wszystko skończone, zburzone!... Zawszona pustynia, zwęglone trupy, cmentarz! Żaden Denikin nic tu nie odbuduje!... Zaczął wyłamywać mokre od potu palce, jak wówczas wobec Daszy. Tak czy owak zamierzał wykręcić się od wiadra wody. Nagle wielki dzwon na dzwonnicy soboru, milczący już rok z górą, uderzył donośnie. Uderzył i uroczysty dźwięk popłynął nad opustoszałym miastem, kojąc wszelkie wzburzenie. Stiepan Aleksiejewicz urwał w pół słowa, chuda twarz, cała w drgawkach, nagle uspokoiła się. Zjawił się nawet głupawy uśmiech. - Stiopuszka - rzekła matka - musisz jednak ubrać się porządnie i pójść na nabożeństwo. - On niewierzący, ateista, mamo - z cichą złością odezwała się siostra spod akacji. - No, więc cóż, pokaże się przynajmniej, i tak nas uważają za jakichś tam czerwonych. - Mamo, o czym ty mówisz? - zawołał boleśnie Stiepan Aleksiejewicz. -Dopiero co uwolniliśmy się od bolszewickich rozkoszy, a tobie już pilno wlec mnie w mieszczańskie bagno... Właśnie, właśnie! - szydził patrząc w stronę akacji, gdzie jego siostra zamknęła oczy, żeby nie słuchać. - Kto uważa mnie za czerwonego? Twoi Szawerdowowie, Preisowie... Mieszczaństwo, miernota... Zejść do ich poziomu - Boże drogi! Przekreślić siebie samego! Po co było się uczyć, myśleć, marzyć! Nienawidzę bolszewików nie za to, że zapędzili mnie do piwnicy. I nie za to, że wywieźli wszystek węgiel ze stacji pomp, nie, nienawidzę ich za to, że deptali moją wolność wewnętrzną... Chcę myśleć tak, jak nakazuje mi moje sumienie, mój głos wewnętrzny. Chcę czytać to, co mnie napełnia twórczą myślą... Ale nie chcę, czy słyszycie, nie chcę czytać Karola Marksa, choćby on miał tysiąckroć rację... Ja jestem ja!... I zupełnie tak samo, mamusiu i siostruniu, nie będę całował w rękę waszego Denikina... Z identycznych powodów... Po wygłoszeniu tego wszystkiego, gwałtownie gestykulując na czterdziestostopniowym upale, Stiepan Aleksiejewicz z równym brakiem konsekwencji wyciągnął z kupy odzieży swój mundur nauczycielski i zeszedł do sutereny. Zjawił się w pół godziny potem, ubrany, w wykrochmalonej koszuli, trzymając w ręce służbową czapkę i laskę. Nikt na podwórku nie powiedział już ani słowa. Wyszedł na ulicę i cienistą jej stroną ruszył na plac katedralny. Niziutkie akacje dokoła soboru były szare od kurzu, kilku oberwańców siedziało pod nimi. Jeden z nich kpiąco spojrzał w górę, w oczy przechodzącego nauczyciela gimnazjum. - Szereg czarnoksięskich przeobrażeń cudownej osoby - rzekł dobitnym basem. Za ogrodzeniem soboru stała spieszona sotnia Kozaków w koszulach ochronnej barwy, a pluton junkrów w galowych uniformach, ze zrolowanymi płaszczami przez ramię, z kociołkami i łopatkami, leżał na wypalonej trawie. Koło kruchty ulokowała się gromadka obywateli. Stiepan Aleksiejewicz zobaczył wystrojonego w wyszywaną, z boku zapinaną koszulę obleśnego Szawerdowa, kupca galanteryjnego, z żoną i dwojgiem dzieci; małego, ruchliwego drukarza Preisa, wychrztę, z żoną i sześciorgiem dzieci. Stiepan Aleksiejewicz niedbale kiwnął mu głową i wszedł do chłodnego soboru; dzięki mundurowi wpuszczono go bez przeszkód, nawet ktoś tam usunął mu się z drogi. Sobór nosił jeszcze ślady zaniedbania (za bolszewików mieścił się w nim magazyn żywnościowy), szyby w ogromnych oknach były wybite i na zniszczonych ścianach zachowały się napisy "Kartofli 94 wor... Przyjął (nieczytelne)". Ale jaśniejący odblaskiem mnóstwa świec złoty ikonostas i dymek kadzidła wznoszący się ku kopule, rozlegający się pod sklepieniami zwierzęcym rykiem głos diakona i beznamiętne, dziecinne głosy śpiewaków - wszystko to wywarło na Stiepanie Aleksiejewiczu podwójne wrażenie: doznał jednocześnie i zwykłego wrażenia czegoś uroczystego, i nie nowego dlań uczucia poniżenia: jego inteligencka duma schowała się naraz jak podkulony psi ogon. Na przedzie stała, twarzą do ołtarza, wysoka władza, dyktatorzy: dziesięciu generałów, niscy i wysocy, tędzy i szczupli, w śnieżnobiałych bluzach z miękkimi, szerokimi, złotymi i srebrnymi naramiennikami. Każdy z nich w zgiętej lewej ręce trzymał czapkę, przy wezwaniach diakona: "Pomódlmy się do Boga"... "- palcami prawej, złożonymi w szczyptę, przesuwał sobie po piersiach. Przed innymi, osobno, na dywaniku, stał generał średniego wzrostu, w obszernej kurtce khaki i długich spodniach z lampasami. Włosy miał szpakowate, zaczesane w tył, jak gdyby wytarte na potylicy. Daleko rzadziej niż inni generałowie podnosił niedużą, pulchną, bardzo białą rękę i żegnał się powoli, szeroko, mocno przyciskając trzy złączone palce do zmarszczek z lekka cofniętego czoła. Stiepan Aleksiejewicz domyślił się, że to Denikin. Chciwie mu się przyglądając nie przestawał jednak - ale już zupełnie nieświadomie - ze zjadliwym sceptycyzmem uśmiechać się cienkimi wargami. Jeden z oficerów, obserwując go bacznie, niepostrzeżenie zbliżył się i stanął obok Stiepana Aleksiejewicza, który doznawał sprzecznych uczuć. Szczególnie go pociągała biała ręka generała Denikina. Któż nie zna generalskich rąk, ich zwiędłej powolności! Żebyś się nie wiem jak starał, szczególnej powagi ręce nie nadasz; na skutek tych próżnych wysiłków generalska ręka jest zawsze śmieszna, zwłaszcza gdy zwierzchnik pobłażliwie zwiesza ją wam do uścisku albo gdy sili się nadać palcom - zwiotczałym parówkom znaczenie, rozdając karty lub wsuwając serwetkę za kołnierz. To wszystko prawda. Ale biała ręka Denikina chwytała samą historię za gardło, ruchem tej ręki generał rzucał armie w krwawe bitwy... Stiepan Aleksiejewicz tak się przejął tymi myślami, że nie zauważył, iż nabożeństwo skończyło się, na ambonę wszedł dziekan, niski, siwiutki staruszek w okularach, i patrząc na generała Denikina zaczął kazanie: Historyczny rozkaz umiłowanego naszego wodza, naczelnego dowódcy białych wojsk południa Rosji, generała-porucznika Antona Iwanowicza Denikina, wypalony jest ognistymi głoskami w sercu każdego rosyjskiego, prawosławnego człowieka. Naczelny wódz rozpoczyna rozkaz słowami: "Stawiając sobie jako cel ostateczny zajęcie serca Rosji, Moskwy, w dniu dzisiejszym, trzeciego lipca, rozkazuję rozpoczęcie generalnej ofensywy. Panowie, azali nie rozwarło się niebo nad nami i głos archanioła Michała nie zwołuje-li białego, czystego rycerstwa... " Stiepan Aleksiejewicz poczuł szczypanie w nosie, pierś jego pod rozmokłą, nakrochmaloną koszulą zaczęła się szybko podnosić i opadać, ogarniał go entuzjazm. Widział, jak Denikin wolno podniósł rękę do czoła. Stiepan Aleksiejewicz pojął raptem, że musi, musi ucałować tę rękę... Kiedy w kilka minut potem Denikin pierwszy pocałował krzyż i poszedł dywanową ścieżką, wyprostowany, z podstrzyżoną siwą bródką, podobny do jowialnego wujaszka, Stiepan Aleksiejewicz w porywie zachwytu szybko podszedł do niego. Denikin odsunął się, zasłonił ręką. twarz mu się boleśnie żałośnie wykrzywiła. Natychmiast zasłonili go generałowie. Ktoś z tyłu schwycił Stiepana Aleksiejewicza za łokcie i mocno pociągnął w dół, tak że ugięły się pod nim kolana. - Czekajcie, czekajcie, ja chciałem... Oficer, który go trzymał, wpił się źrenicami w jego twarz. - Jak dostaliście się tutaj? - Chciałem tylko w rękę... - Gdzie przepustka? Oficer odpychał wciąż Stiepana Aleksiejewicza w tłum, nie wypuszczając go z rąk. Koło bocznego wyjścia skinieniem głowy przywołał dwóch junkrów-wyrostków z karabinami: - Wziąć go. Do komendantury!... "Jak będziecie łaskawi się przekonać, drogi i wysoce poważany Iwanie Iliiczu, dotarliśmy aż do Kostromy. Nigdzie po drodze nie odważyłem się wylądować, nawet Niżny Nowgorod nie wydał mi się bezpiecznym miejscem, jeśli chodzi o wojenne przypadki. W Kostromie więc osiedliliśmy się na skraju miasta, nad Wołgą, w drewnianym domeczku z kaliną i jarzębiną, wszystko jak się patrzy. Miasteczko dogodne, jak Rzym stoi na wzgórzach, a i co za cisza, co za głusza!... Ale tego właśnie nam było potrzeba. Daria Dmitrijewna, chociaż powoli, ale przychodzi do siebie, jeszcze jest bardzo słaba; biorę ją na ręce jak małe dziecko i wynoszę na powietrze. Apetyt ma, według wszelkich oznak, po prostu wilczy; chociaż mówić nie może, ale oczami pokazuje: jeść... Oprócz oczu nic z niej bodaj nie zostało -twarzyczka jak piąstka - i często płacze z osłabienia, po prostu łzy same ciekną po policzkach. W malignie i nieprzytomna pozostawała prawie trzy tygodnie, w ciągu których klapaliśmy kołami po Wołdze. Bredzenie jej było niespokojne i męczące, dusza jej bez ustanku zmagała się z jakimiś zjawami przeszłości. Znaczną rolę, aczkolwiek to się wyda bardzo dziwne, odegrały w tym jakieś kosztowności, jakieś brylanty, które jej rzekomo przypadły po jakiejś zbrodni. I całe majaczenie w tym się wyrażało, że Daria Dmitrijewna rozmawiała dwoma głosami: jeden potępiał, drugi się usprawiedliwiał -cienki taki, płaczliwy głosik. Nie pisałbym o tym do was, gdyby nie pewne przypadkowe i nadzwyczajne odkrycie. Pomny waszego nakazu: żywić nasze drogie chore dobrze, i uważając to za główne swe zadanie, nieraz wpadałem w przygnębienie, a nawet chwilami ogarniało mnie przerażenie. Czasy są twarde. Ludzie albo myślą wielkimi kategoriami, uzmysławiając sobie wszystko co najmniej w skali światowej, albo z zupełnie nagim cynizmem ratują swoją skórę. W jednym i drugim wypadku zaznacza się brak wszelkiego współczucia: jednego można porwać słowami, drugiego nastraszyć, ale wzruszyć, wyprosić z dziesięć funcików chleba gwoli łez głodującego człowieka - to się zazwyczaj nie udaje... Zbędne manatki, wszystko, cośmy w drogę przychwycili ze sobą, zamieniłem na chleb, jaja, rybki. Ile razy brała pokusa - spuścić kortowe paletko Darii Dmitrijewny, w którym uciekła jesienią z Samary. Ale powstrzymałem się, i nie tyle z rozsądku, ze względu na jesień, ile dlatego, że to paletko niezmiennie pojawiało się, niczym jakiś niepojęty dla mnie oskarżyciel, w majaczeniach Darii Dmitrijewny. Więc trzeba było uciekać się do sztuczek, do oszukiwania łatwowiernych dusz i zwyczajnej kradzieży. Wybawiała z kłopotu znowuż chiromancja. Wybierzesz sobie na przystani babę wiejską z workiem i zaczynasz pleść jej duby smalone, szukając słabego punktu. Taki zawsze się znajdzie - doświadczenie życiowe to wielka rzecz. Nakierować tylko rozmowę na antychrysta, na Wołdze teraz o nim dużo mówią, szczególnie powyżej Kazania. Czyż wiele potrzeba, żeby nastraszyć głupią babę? Grunt, żeby uwierzyła, i już połowa jej worka jest moja... Nie dalej jak wczoraj, w niedzielę raniutko, zajmowałem się doprowadzeniem do porządku toalety Darii Dmitrijewny. W Kostromie ja jedyny chyba posiadam dużą szpulkę nici - fakt niemałej wagi: do nas nawet odbywają pielgrzymki: guzik przyszyć do portek czy tam jakąś łatkę... Nie krępuję się, biorę za to różne produkty. Siedzę na ganeczku, rozpostarłem paletko Darii Dmitrijewny - podszewkę ma, jak z pewnością pamiętacie, flanelową, szkocką, w kratę. Otóż, myślę sobie, a gdyby tak podszewkę zdjąć i zrobić z niej śliczną spódniczkę? Stara jest już jak sito... A na podszewkę dać coś gorszego. I tak mnie opanowała ta myśl, pytam się Anisii Konstantinowny, ona też mówi: "Spódnica będzie dobra, prujcie... " Zaczynam pruć podszewkę, posypały się stamtąd brylanty dużej wartości, trzydzieści cztery kamyki... Macie oto bredzenie na jawie! Tegoż dnia pokazuje kamyki Darii Dmitrijewnie. I raptem widzę - przypomniała sobie! W oczach - błaganie i przerażenie i wargami chce coś wyrazić... Mówić oduczyła się... Nachylam się do jej bladych usteczek: wyszeptała pierwsze słowo od czasu choroby: "Wyrzucić, wyrzucić... " Iwanie Iliiczu, bez Was nic nie śmiem zrobić. Nie wiem, skąd ma ten skarb i dlaczego jest jej tak wstrętny, nie wiem, jak postąpić - trzymam w domu, ale obawiam się, wyrzucić zaś uważam za czyn nierozsądny. Darii Dmitrijewnie przysiągłem, że wziąłem łódkę, wypłynąłem na środek Wołgi i rzuciłem do niej kamyczki. Od razu się uspokoiła, oczki jej się rozjaśniły, jak gdyby nareszcie oderwała od siebie coś, co do niej przylgnęło... Wybaczcie, Iwanie Iliiczu, że o wszystkim piszę tak szczegółowo, ale jestem wielomówny i gadatliwy. Wykombinujcie jakiś sposób i zawiadomcie nas o swym zdrowiu i o tym, czy mamy zimować tutaj, czy też przepychać się do Moskwy. Na tym kończę i pozostaję oddany do grobu Wam i Darii Dmitrijewnie. Kuźma Niefiedow". - Wziąłem ze sobą pocztę - rzekł Sapożkow wsiadając do koszykowej bryczuszki i sadowiąc się na sianie obok Tielegina. - Winszuję ci, Iwanie. - Smutne to wszystko, Siergieju Siergiejewiczu. Gdyby to zależało od mojej woli, już bym pozostał dowódcą naszych kaczalińców. Nowi ludzie, nowe troski nie dla mnie to wszystko. - Czego udajesz starca? - To minie, trochę jestem zmęczony... Konie szły kłusa polną drogą, wyplatana bryczka trzęsła, z lewej strony ciemniał las dębowy, na prawo na rżysku ledwo można było rozpoznać w zmierzchu mendle snopów, ułożonych na krzyż. Pachniało pszeniczną słomą. Wysypały się sierpniowe gwiazdy. - A kto u ciebie w brygadzie będzie szefem sztabu? - Mianuję kogoś. Droga skręciła bliżej do lasu, z którego lekko pociągnęło wilgocią. Konie zaczęły parskać. - Dla mnie listów, oczywiście, nie ma? - spytał Tielegin. - Oj, wybacz, Iwanie, jest do ciebie list. Iwan Iliicz siedział zgięty, zmęczony, drzemiący, nagle podrzuciło go: - Jak możesz tak, ach, Siergieju Siergiejewiczu! Gdzie go masz? Sapożkow długo grzebał w torbie. Zatrzymali konie i pocierali zapałki, które syczały i kruszyły się. Tielegin wziął list od Kuźmy Kuźmicza i obracał go w palcach. - Taki gruby, ileż to on napisał - rzekł szeptem Sapożkow. - A co? - również szeptem spytał Tielegin. - To źle? - Wyskoczył z bryczki i poszedł na skraj lasu. Tam pośpiesznie zaczął łamać chrust, zapalił zapałkę i dmuchał na gałązki. - Weźże snop, od razu się zajmie - Sapożkow biegiem przyniósł mu snop pszenicy i odszedł. Słoma w mig zapłonęła. Tielegin kucnął czytając list. Sapożkow widział, jak skończył, rękawem wytarł oczy i znowu zaczął czytać. To znaczy, że sprawa jasna. Siergiej Siergiejewicz pociągnął nosem, wlazł do bryczuszki i zapalił. Siedzący na koźle starzec, któremu pilno było wrócić do domu, powiedział: - Żebyśmy się nie spóźnili na pociąg, tu daleka droga - sam piach, a jeszcze brodu szukać... Siła czasu zmitrężymy... Sapożkow nie patrzył na Tielegina, gdy ten podszedł do bryczki, ciężko ją przeważywszy wgramolił się i zasiadł głęboko w siano. Konie ruszyły truchcikiem. W odległości trzech milionów lat świetlnych nad głową Sapożkowa rozdwajała się mgła mlecznej drogi. Raz po raz skrzypiało chyboczące się tylne koło, ale stary na koźle nie zwracał na to uwagi - złamie się, no to się złamie, cóż na to poradzić. Tielegin przemówił zdławionym głosem: - Jaką ona ma siłę ducha... Nieustająca walka o czystość, o doskonałość... Jestem po prostu wstrząśnięty. - Żyje więc? - Ba, a co ty myślisz! Jest w Kostromie i przychodzi do zdrowia. Siergiej Siergiejewicz raźnie obrócił się do niego i obaj się roześmiali. Sapożkow dał mu sójkę w bok, a Tielegin zrobił to samo. Potem szczegółowo opowiedział treść listu, przemilczając jedynie sprawę brylantów. Były to te same kosztowności, o których zeszłego lata Dasza pisała do ojca, w tak prymitywny sposób walcząc o życie, jednocześnie zaś niszcząc siebie. Widocznie wtedy, w dniach wewnętrznego zamętu, Dasza zaszyła kamienie do płaszcza. I ani razu nie wspomniała o nich Iwanowi Iliiczowi. Oczywiście zapomniała - to takie do niej podobne -zapomniała, przypomniała sobie dopiero w malignie. I - "wyrzucić, wyrzucić". Iwana Iliicza chwytało za gardło pełne zachwytu wzruszenie... Naturalnie w całej tej historii było dużo niejasności, ale nigdy przecież nie usiłował zrozumieć całkowicie Daszy. - Dla mnie jedno jest jasne, Siergieju Siergiejewiczu: stać się godnym miłości kobiety, powiedzmy, takiej jak Dasza - to wielka wygrana w życiu. - Tak, poszczęściło ci się, twierdziłem to zawsze... - Ach, jak ciągle trzeba być na wysokości zadania, Siergieju Siergiejewiczu! A przecież załamuje się człowiek... Ty przecie z pewnością również się załamujesz? - Ze mną całkiem inna sprawa... - Czyż nie masz w sobie wiecznego pragnienia, aby znaleźć taką kobietę jak moja Dasza? - Kobiety jakoś nie grają takiej roli w moim życiu... Ja te rzeczy traktuję daleko prościej... Bez zbędnych kłopotów... - Gadaj zdrów! Znam ja ciebie... Siergieju Siergiejewiczu. życie mamy wzniosłe: zwycięstwo lub śmierć, do tego się wszystko sprowadza. I - żyjemy! I jeszcze jak żyjemy! W stosunkach z kobietą wszelkie powszednie drobiazgi winny być usunięte. Miłość należy ochraniać. Zawsze się mieć na baczności! Próbowałeś zapatrzeć się w ukochane oczy? To jest cud życia... Siergiej Siergiejewicz nic nie odpowiedział, jego czapka stopniowo zupełnie zjechała na tył głowy - znowu patrzył na mleczną drogę. - W tamtej stronie, jest gdzieś wyrwa we wszechświecie - podjął na nowo - bezgwiezdne, czarne miejsce w postaci zarysów końskiej głowy. Na fotografii to jest bardzo straszne. Przyjdzie czas, kiedy zrozumiemy, w sposób całkiem prosty i oczywisty, że grozy niewymiernej przestrzeni nie ma. Każdy atom naszego ciała to tenże niewymierny system gwiezdny. I w jedną, i w drugą stronę - nieskończoność. I my sami jesteśmy cząstką nieskończoności, i wszystko w nas jest nieskończone. I wojujemy ze skończonym o nieskończoność... Przed nimi zamajaczyły niejasne zarysy nadbrzeżnych krzaków. Zapachniało rzeczną wilgocią. Bryczka toczyła się z góry, konie strzygąc uszami głośno zaparskały i z pluskiem poszły po płytkiej wodzie. - Byleśmy się w dół nie wpakowali - rzekł starzec. Ale przejechali rzeczkę pomyślnie. Na drugiej stronie woźnica lekko jak młodzieniec zeskoczył z kozła i pobiegł z boku bryczki, szarpiąc lejcami i pokrzykując. Konie wyniosły wózek po piasku nad stromiznę przybrzeżną i stanęły, ciężko dysząc. Stary wwindował się na kozioł. Stąd do stacji było już niedaleko. Obrócił się: - Nic mu z tego nie przyjdzie, tylko naród wybijają na darmo. We wsi u nas tak mówią: ziemi z powrotem wszystko jedno nie oddamy, siłą z nami nic nie poradzi, teraz nie dziewięćset szósty rok, chłop okrzepł, niczego się nie boi. W Kołokoleewce - wskazał w ciemność biczyskiem - z aeroplanu rzucili kartkę, chłopi przeczytali - znaczy się, on proponuje wykupywać ziemię. Ot, jak zawrócił - już nie spodziewa się, że darmo oddamy... Nic nie szkodzi, my poczekamy: jak się przypętał, tak się i odpęta... Ach, Denikin. Renikin! Rano Tielegin i Sapożkow przyjechali do sztabu Południowego Frontu, do Kozłowa, królestwa jabłek. Oto prawdziwa mateczka Rassija! Domostwa o wyliniałych dachach, geranium w maleńkich okienkach i wzbity kłąb kurzu za odrapaną dorożką, trzęsącą się po garbatym bruku z kocich łbów. Oto szereg monotonnych słupów telegraficznych, z kawałkami papierowych latawców na drutach; oto murowany sklepik z daszkiem nad drzwiami i wejściem zabitym deskami; bosa dziewczynka, wystraszona, przebiega drogę ciągnąc krzywonogiego, przewracającego się braciszka; nie uprzątnięty gruz zburzonej kapliczki koło publicznego wodopoju na brudnym placu, gdzie dawniej był targ, a teraz - pusto. Za starymi, na pół rozebranymi płotami - ciężkie od rumianych i woskowozielonych owoców jabłonie. Nad sadami i nad dachami przelatuje wesołe stadko szpaków, raz po raz ukazując spody skrzydeł. Tu mieszkańcy żyliby sobie w takim zastoju jeszcze i tysiąc lat, gdyby nie taka ot chryja - rewolucja. A zresztą i tracić tu niczego nie żal - życie kopiejkowe. Tyle, że spali dużo. - A jednak pomyśl - mówił Sapożkow trzęsąc się obok Tielegina w bryczce - za morzem sekundy przerabiają na pieniądze, człowieka sztancują pod potworną prasą, żeby się nadawał do produkcji, jak w gorączce wywalają się u nich z fabryk towary, a dziesięć milionów ludzi trzeba było zabić, żeby na krótko handel szedł całą parą. Cywilizacja! A tutaj papierowe latawce na drutach wiszą... Patrz no, rozespany wujo w okienku drapie swój rozkudłany łeb... I wprost stąd przerzucamy się w niewiadome, w realizację wszechludzkiego marzenia... Oto Rosja, najmilejsza... Wesoło żyć, Wańka... Jabłkami zdrowo pachnie, prawie jak młodą kobietką... Żeby tak dożyć! Napiszę książkę, czuję to... Dorożkarz podwiózł ich do sztabu frontu, skąd ze wszystkich otwartych okien dochodził stukot maszyn do pisania. Czekając na przyjęcie Tielegin i Sapożkow dowiedzieli się wszystkich nowin wojennych. Ogólny obraz był taki: siły zbrojne naczelnego wodza Denikina po krótkim zahamowaniu prowadzą dalej natarcie na Moskwę trzema grupami. Odcinając od Rosji centralnej kraje zbożowe - Zawołże i Syberię - wzdłuż Wołgi posuwa się Północno-Kaukaska Armia generała Wrangla (od której Dziesiątej Armii udało się w lipcu oderwać, kosztem poświęcenia Kamyszyna); ataman Sidorin z Armią Dońską, zreorganizowaną przez nowego atamana dońskiego Bogajewskiego, kreaturę Denikina, naciska w kierunku Woroneża, mając w awangardzie dwa uderzeniowe korpusy konne - Mamontowa i Szkury; Armia Ochotnicza pod komendą Maj-Majewskiego, utalentowanego, ale zawsze pijanego generała, rozwija natarcie szerokim frontem, jednocześnie oczyszczając Ukrainę z czerwonych wojsk i oddziałów partyzanckich i mierząc swą pięścią - gwardyjskim korpusem generała Kutiepowa - w Orzeł, Tułę, Moskwę. Sukcesy wojenne Denikina są oczywiste, zaopatrzenie ma wspaniałe. Pułki ochotnicze, chociaż mocno już przemieszane z chłopskimi kontyngentami, biją się pewnie, umiejętnie. Ale na jego tyłach nastrój jest z każdym dniem groźniejszy (przy czym nie docenia on tego wręcz katastrofalnie). Kubań chce się odseparować, chce całkowitej samodzielności. Denikin, żeby wprowadzić tam ład wielkomocarstwowy, musiał powiesić dwóch najwybitniejszych członków kubańskiej Rady; na Tereku - krwawe waśnie; dońskie kozactwo, z chwilą gdy został ogłoszony pochód na Moskwę, zaczęło gadać: "Cichy Don był nasz i będzie nasz, a Moskwę Denikin niech sobie sam zdobywa". Problem chłopski na zajętych przez ochotników obszarach rozwiązuje się z wojenną prostotą -biciem wyciorami. Nasadzają gubernatorów, naczelników powiatu i carskich żandarmów, chłopi znów, jak przy Niemcach w zeszłym roku, piłują lufy karabinowe i czekają na Armię Czerwoną; Machno po tym, jak udało mu się osobiście zastrzelić swego głównego rywala - atamana Grigoriewa, jawnie ogłosił wolny ustrój anarchiczny w całej Jekatierinosławszczyźnie. Zebrał z pięćdziesiąt tysięcy bandytów i grozi odebraniem Denikinowi Rostowa i Taganrogu, Krymu, Jekatierinosławia i Odessy. Pojawili się jeszcze "zieloni" -osobna odmiana atamańszczyzny - dezerterzy z przekonania. Gdzie tylko lasy i góry, tam i oni, tuż pod bokiem Denikina. Armia Czerwona, po ciężkich klęskach Trzynastej i Dziewiątej i bohaterskim odwrocie Dwunastej z Dniestru i Bohu, wyrównała front. Nastrój się polepsza i zdolność bojowa wzrasta, głównie dlatego, że masowo dopływają komuniści z Piotrogrodu, Moskwy, Iwanowa i innych północnych miast. Z dnia na dzień jest oczekiwany z naczelnego dowództwa rozkaz rozpoczęcia kontrofensywy. Po załatwieniu formalności związanych z nominacją Tielegina na dowódcę samodzielnej brygady, a Sapożkowa - pułku Kaczalińskiego, obaj dowódcy tegoż dnia wyjechali z powrotem, przez całą drogę rozprawiając na temat zasłyszanych nowin. Zgodzili się co do tego, że wielki plan Denikina zawisł w próżni i to, co w zeszłym roku udało mu się na Kubaniu, nie da się powtórzyć w Wielkorosji; tam pobił Sorokina, tutaj zaś przyjdzie zmierzyć się z samym Leninem, z rdzennym proletariatem z dziada pradziada, no i chłop tutaj żylasty, tutejszy chłop Napoleona na widły wziął... - Sztandar naprzód! Zdjąć pokrowiec! Chorąży i stojący z nim na warcie Łatugin i Gagin wystąpili. Tielegin, przekazujący pułk nowemu dowódcy, Siergiejowi Siergiejewiczowi Sapożkowowi, był poważny, chmurnie skupiony i nawet opalona jego twarz była bledsza niż zwykle. W ręce trzymał kartkę, na której naszkicował sobie przemówienie. - Kaczalińcy! - zaczął i spojrzał na czerwonoarmistów stojących pod bronią; znał tu każdego, wiedział, kto jaką miał ranę i jaką miał troskę, to byli bardzo bliscy mu ludzie. - Towarzysze, przejechaliśmy razem na wozach niejeden tysiąc wiorst, w srogi mróz i letni skwar... Dwukrotnie okryliście się chwałą pod Carycynem... Cofając się - nie z własnej winy - drogo oddawaliście wrogowi chwilowe i niepewne zwycięstwo. Wiele macie chlubnych czynów za sobą. o nich nie napisano głośnych relacji, raporty o nich utonęły w ogólnych komunikatach... To nic... (Tielegin zerknął na kartkę, trzymaną w zaciśniętej dłoni). Uprzedzam was -przed wami jeszcze dużo trudów, wróg jeszcze nie złamany i nie dosyć jest złamać go. należy go zniszczyć... Ta wojna jest taka, że w niej trzeba zwyciężyć, w niej nie zwyciężyć nie można! Człowiek chwycił się za bary z bestią-musi zwyciężyć człowiek... Albo taki oto przykład: wykiełkowało ziarno, kiełek wydaje się I zielony, i miękki, a przebija czarną ziemię, przebija kamień. W kiełkującym nasieniu zawiera się cała moc nowego życia i ona zwycięży, jej nie można zatrzymać. W słotny, pochmurny ranek wyszliśmy na bój o jasny dzień, a wrogowie nasi chcą ciemnej, rozbójniczej nocy. Dzień ten wzejdzie, choćbyś pękł ze złości... (Znowu, zaaferowany, spojrzał na notatkę i zgniótł ją). Przyznam się wam, towarzysze, mnie niewesoło, ciężko będzie bez was... Wiele znaczy wspólnie spędzony rok w trudach. Opuszczam was, żegnam się z waszym sztandarem bojowym. Chcę i żądam, żeby on zawsze wiódł do zwycięstwa sławny pułk Kaczaliński... Iwan Iliicz zdjął czapkę, podszedł do sztandaru i ująwszy brzeg,spłowiałej, przestrzelonej tkaniny, ucałował go. Włożył czapkę, zasalutował, zamknął oczy i zacisnął powieki tak mocno, że zmarszczyła mu się cała twarz. Po składkowej uczcie pożegnalnej, wydanej przez Sapożkowa i wszystkich dowódców, Iwanowi Iliiczowi szumiało w głowie. Siedząc w koszykowej bryczce, przytrzymując pod bokiem wańtuch z rzeczami (gdzie między innymi znajdowały się porcelanowy kotek i piesek Daszy), z rozrzewnieniem wspominał gorące przemówienia wygłoszone przy stole. Rzekłbyś, nie można było mocniej kochać się wzajemnie. Ściskali się, całowali potrząsając sobie ręce. Och, jacy dobrzy, zacni, wierni ludzie! Młodzi dowódcy zrywając się wznosili toasty na cześć światowej rewolucji, w słowach prostych, czasem sztucznych, ale zawsze z wiarą w te słowa. Dowódcy batalionu, człowiekowi skromnemu i cichemu, nagle zachciało się wleźć na stół, więc wlazł i odwalił szalonego trepaka wśród obgryzionych gęsich kości i łupin od arbuzów. Przypomniawszy to sobie Iwan Iliicz roześmiał się na całe gardło. Wózek zatrzymał się przy wyjeździe ze wsi. Podeszło trzech żołnierzy -Łatugin, Gagin i Zadujwiter. Przywitali się i Łatugin powiedział: - Liczyliśmy na to, Iwanie Iliiczu, że nas nie zapomnisz, a ty jednak zapomniałeś. - Tak, czekaliśmy - potwierdził Gagin. - Zaraz, zaraz, towarzysze, o co wam idzie? - Czekaliśmy na ciebie - rzekł Łatugin stawiając nogę na kole. - Rok razem przeżyliśmy, duszę sobie wzajem oddawaliśmy... No to żegnaj, jeśli tobie wszystko jedno. - Głos miał zły, drżący. - Czekaj, czekaj - i Tielegin wysiadł z bryczki. Zadujwiter powiedział: - Co z nas tutaj, w piechocie? Obcy ludzie! Cóż my, do śmierci mamy kurzyć nogami? - Artylerzyści morscy, ze świecą takich szukać - mocno błysnąwszy oczami rzekł Gagin. - W Niżnym wsiedliśmy, było nas dwunastu - rzekł Łatugin - zostało trzech i ty - czwarty... Tyś wsiadł do bryczki, i do widzenia... A my nie ludzie, my Iwany, szare płaszcze żołnierskie... Byli i minęli. Ale co z tobą, pijanym, rozmawiać! Zadujwiter powiedział: - Teraz macie, Iwanie Iliiczu, brygadę, przewidziana jest w niej ciężka artyleria... - Idźże ty do cholery ze swoją artylerią! - krzyknął Łatugin. - Jak trzeba, wychodki będę czyścił! Ale człowieka utracić - to boli... Uwierzyłem w ciebie, Iwanie Iliiczu, pokochałem... A ty wiesz, co to jest pokochać człowieka? A ja dla ciebie okazałem się piątym z prawego skrzydła... No, kończmy rozmowę... W drodze resztę zrozumiesz... - Towarzysze! - Iwanowi Iliiczowi chmiel wywietrzał z głowy po takiej rozmowie. - Przedwcześnie potępiliście mnie. Właśnie tak zamierzałem: po przyjeździe do brygady przydzielić was trzech do siebie, do parku artyleryjskiego. - Ot, Bóg zapłać za to - rzekł rozchmurzony Zadujwiter. A Łatugin gniewnie tupnął rozdeptanym butem: - Kłamie! W tej chwili to wymyślił. - I już trochę łagodniej, chociaż grożąc mu palcem: - Samego sumienia to za mało, towarzyszu, wyłącznie na nim nie zajedziesz daleko. Chociaż i za to Bóg zapłać. Tielegin roześmiał się, klepnął go po plecach. - Co za gorączka z ciebie! Co za niesprawiedliwy z ciebie człowiek... - A po jakiego diabła mnie sprawiedliwość, ja nie zamierzam ludzi oszukiwać. Tylko dlatego można ci wybaczyć, że jesteś prosty. Za to cię baby lubią. No dobra, nie gniewamy się, siadaj na bryczkę. - I mocno chwycił go za łokieć: - Wiesz, co to znaczy w ogień za towarzysza leźć? Nie zdarzyło ci się? - wodził jasnymi, szeroko rozstawionymi, zimno płonącymi oczami po twarzy i oczach Iwana Iliicza. - Skłamałeś przecie, co? Skłamałeś? Iwan Iliicz nachmurzył się, kiwnął głową: - No, więc skłamałem. A wyście dobrze zrobili, żeście przypomnieli, poddali myśli... - Teraz słusznie mówisz... - Daj mu spokój, czegoś się przyczepił... Znowu - król przyrody, król przyrody - zahuczał Gagin. Ani słowa więcej nie mówiąc Iwan Iliicz pożegnał się z nimi, wsiadł na bryczkę, długo jeszcze w drodze uśmiechał się do swych myśli i kiwał głową. Do sztabu samodzielnej brygady można było dolecieć samolotem w godzinę, końmi - trzeba było zużyć dobę z hakiem. Iwan Iliicz jechał koleją cztery doby, przesiadając się i do ogłupienia nudząc na brudnych, wygłodzonych dworcach. Dobrego wagonu-salonki, jaki mu z całą pewnością gwarantowano, rozumie się, nie było. ostatni odcinek drogi wypadło jechać w tiepłuszce, do połowy załadowanej kredą, niepojęte, komu i do czego potrzebnej właśnie w tym czasie. Prócz tego pryczę zajmował pasażer w binoklach, o tłustej twarzy podobnej do dzbana. Cały czas mruczał pod nosem urywki z Offenbacha: "... Wędlina z Tuluzy, wędlina... Bez wina ta wędlina będzie jak słona słonina"... A gdy się ściemniło, zaczął grzebać w swych workach, coś w nich przepakowując, wyjmując, wąchając i wsadzając z powrotem. Iwan Iliicz, który był zmęczony aż do mdłości i głodny, zaczął wyraźnie rozróżniać zapachy różnych artykułów spożywczych. A kiedy ten łajdak zabrał się sapiąc do obtłukiwania, obłupywania i jedzenia jaja na twardo, Iwan Iliicz nie wytrzymał: - Słuchajcie no. obywatelu, zaraz będzie stacja, natychmiast zabierajcie się ze swoimi workami. Tamten w ciemnościach zaraz przestał żuć i nie ruszał się. Po chwili Iwan Iliicz poczuł mocną woń kiełbasy koło swego nosa i ze złością odepchnął wyciągniętą niewidzialną rękę. - Wyście mnie źle zrozumieli, towarzyszu wojskowy - miękkim tenorkiem powiedział jego sąsiad - po prostu proponuję wypić i przekąsić. Ach! - westchnął i Tielegin znowu poczuł nosem, że kiełbasa zbliża się ku niemu. - Wciąż teraz u nas tylko zasady i zasady. No, jakaż jest w ukraińskiej kiełbasie szczególna zasada? Kiełbasa jest z czosnkiem i z tłuszczem. Spirytusu starczy. Po łyku. - Zamilkł wyczekująco i Tielegin też milczał. - Wy pewnie bierzecie mnie za spekulanta albo szmuglera? Przepraszam! Jestem artystą. Oczywiście, nie Kaczałow ze mnie, nie Juriew, nie Mamont Dalski, wieczne odpoczywanie racz dać, Panie, jego czarnej duszy. To był wielki tragik. Wyobraził sobie, bydlę, że jest wodzem światowej anarchii, spodobało mu się ograbić moskiewskie wille; a już do kart z nim nie zasiadaj... Nazwisko moje - Baszkin-Razdorski, dosyć znane na prowincji. Oczekiwał zapewne, że Tielegin zawoła: "A! Baszkin-Razdorski. no jakże, bardzo mi przyjemnie"... Ale Tielegin w dalszym ciągu milczał. - W ciągu dwóch sezonów grałem w Moskwie, w Ermitażu i u Korsza... Włodzimierz Iwanowicz Niemirowicz-Danczenko zaczął już dookoła mnie chodzić. "E. nie - odpowiadam mu -dajcie mi, Włodzimierzu Iwanowiczu, jeszcze nagrać się do syta, wtedy bierzcie"... W osiemnastym otworzyliśmy sezon u Korsża "Śmiercią Dantona" - ja grałem Dantona... Ryczący lew, trybun, wywinięte wargi, byk, bestia, geniusz, obżartuch, zmysłowiec... To był dopiero sukces! A tu drzewa na opał nie ma. w Moskwie ciemności, wpływy kasowe - żadne, trupa się rozbiegła. My - pięć osób - dalejże partolić na prowincję samą "Śmierć Dantona". W Moskwie Łunaczarski nam zabronił, ale za to na prowincji użyliśmy sobie: w ostatnim akcie wytaczamy na scenę gilotynę i głowę - ciach... Kasa - no! Publiczność, nie uwierzycie, krzyczy: "Dawaj go jeszcze raz, ścinać"... Graliśmy - Charków, Kijów - to jeszcze przy czerwonych, potem Humań - w szopie straży ogniowej, Nikołajew, Chersoń, Jekatierinosław... Diabli ponieśli nas do Rostowa nad Donem... Zagraliśmy - sukces szalony. Jakiś oficer nawet chciał strzelać z loży do Robespierra... A nazajutrz naczelnik miasta wzywa mnie i jak za starych czasów lezie z pięścią do gęby: "Módlcie się za zdrowie naczelnego wodza Denikina, bo ja bym was powiesił... Won z Rostowa w te pędy!"... Tak, ciężko teraz ze sztuką... Tłuczemy się po zapadłych dziurach, jak Cyganie. Dekoracje do cna zniszczone, wstyd wystawiać. Gilotyny nam w Kozłowie nie pozwolono ładować do wagonu, jako przedmiotu niewiadomego użytku... Proszę bardzo! - będziemy odrąbywać głowę toporem. Zapałki macie? Pokazałbym wam: głowę mam w worku. W Małym Teatrze w Moskwie rekwizytor zrobił - istny geniusz. A już ta cenzura! Przynosi mu się egzemplarz, towarzysz czyta, czyta... Tłumaczy mu się: to fakt historyczny. Znowu ślini stronice... "A gdzie tutaj zaświadczone, że to fakt historyczny"? Pokazuję mu entuzjastyczną recenzję Łunaczarskiego. On ją też czyta... "A nie moglibyście czegoś weselszego przedstawiać"? Tak, wiecie, szarpie pazurami po nerwach... Nie wiem, co teraz z nami będzie. Jedziemy grać do Enska, do sztabu samodzielnej brygady... Tielegin nagle zapytał: - A gdzie wasza trupa? - Obok, w tiepluszce z dekoracjami. Robespierre - na lokomotywie: artysta Tiński, słyszeliście naturalnie, najlepszy Robespierre w republice... Co do niego można być spokojnym, spirytus spod ziemi wydobędzie, geniusz! Od razu siada na lokomotywę i jedziemy spokojnie. Więc jakże, towarzyszu wojskowy, przegryziemy? Nie odmówicie... - No, już chyba nie odmówię... - Bardzo będę zobowiązany. - Baszkin-Razdorski szukał w workach sapiąc i szepcąc: "Gdzie, no gdzie ja ją wsadziłem"... W ręku Tielegina znalazło się jajko, kawałek kiełbasy, suchar. - Zagramy w Ensku i - do Moskwy... Dziękuję, dość cygańskiego życia! Na Nieglinnym Przejeździe, w domu numer piąty, w podwórzu, pewien Ormianin urządził paszteciarnię - geniusz! Parówki, kiełbasa podsmażana, wszystko, co chcecie. Milicja dzień w dzień, rewizja. O co chodzi? Od wszystkich klientów zalatuje spirytusem. Rewidują, spirytusu znaleźć nie mogą i nie znajdą... Miał on bak na trzecim piętrze, na strychu, połączony z pustą rurą wodociągową... A na dole w paszteciarni zlew i zwykły kran. Otwieracie kran, nalewacie sobie stopkę spirytusu i jesteście w domu. Z rozkoszą pogryzając kiełbasę i czując rozrzewnienie wywołane łykiem spirytusu, Tielegin powiedział: - Postaram się dostarczyć wam wszelkich wygód, odpocznijcie, róbcie próby bez pośpiechu - tylko dajcie nam dobre przedstawienie. W Ensku będziecie moimi gośćmi, jestem dowódcą brygady... - Uuu! - cicho przeciągnął Baszkin-Razdorski. - Ot, kim jesteście... A ja cały czas patrzę na was, oj, myślę sobie, to wpadłem! Napędziliście mi strachu! Gadam, gadam, a sam nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie leżę pod nasypem... Zagramy wam, kochasiu, zagramy z całej duszy, jak dla siebie, po aktorsku. Tielegin z worem rzeczy wydostał się z tiepłuszki. Rozbita latarnia naftowa ledwie oświetlała grupę wojskowych na peronie. - Witajcie, towarzysze - rzekł Iwan Iliicz zbliżając się do nich. -Czekacie na dowódcę brygady? To ja właśnie, Tielegin. Wybaczcie, że tak wyglądam. Ściskając podane ręce, ze zdziwieniem spojrzał na jednego z oficerów, siwego, niedużego wzrostu, suchego, poważnego, o dobrej wojskowej postawie. Idąc przez dworzec na ciemny plac raz jeszcze zerknął nań przez ramię, ale twarzy nie rozpoznał. Iwana Iliicza wsadzono do dorożki. Długo jechał nieprzeniknionym polem, gdzie czuć było śmietnikiem. Przy jakimś długim domu, podobnym do składu z wysokim dachem, zatrzymano się. Tutaj był przygotowany dla Iwana Iliicza pokój, dopiero co wybielony i pusty. Na parapecie okna paliła się świeca i stał talerz z jedzeniem, przykryty drugim talerzem. Rzucił plecak na podłogę, zdjął bluzę polową, przeciągnął się i siadłszy na czysto posłane łóżko zaczął ściągać powalane kredą buty. Do drzwi ktoś cicho zapukał. "Trzeba było od razu zdmuchnąć świecę, zaczną się teraz rozmowy, do diabła, już piąta godzina" - pomyślał z gniewem i odpowiedział: - Proszę wejść... Szybko wszedł ten sam, niewielkiego wzrostu, siwy wojskowy, przymknął za sobą drzwi i krótkim ruchem podniósł do skroni wyprostowaną dłoń. Tielegin przydeptując obcasem do połowy ściągnięty but tak już pozostał, wpatrzony w tego sobowtóra... - Wybaczcie, towarzyszu -rzekł -na peronie niezbyt to zręcznie wyszło, ale postanowiłem przedstawienie się, i w ogóle wszystkie sprawy, odłożyć do jutra... Jeżeli się nie mylę, jesteście moim szefem sztabu? Wojskowy, stojący wciąż przy drzwiach, odrzekł krótko: - Tak jest. - Przepraszam, wasze nazwisko? - Roszczyn, Wadim Pietrowicz. Tielegin zaczął oglądać się bezradnie. Otworzył usta i kilka razy przełknął powietrze. - Aha... To znaczy... - Twarz mu zadrżała i - już szeptem: - Wadim? - Tak. - Rozumiem, rozumiem... Bardzo dziwne... Ty u nas, moim szefem sztabu... Boże, zmiłuj się! Roszczyn rzekł, wciąż tak samo twardo i sucho: - Iwanie, postanowiłem teraz, zaraz pomówić z tobą, żeby nie stwarzać ci jutro kłopotliwej sytuacji. - Aha... Pomówić... Iwan Iliicz szybko wciągnął na pół zdjęty but, podniósł z podłogi i zaczął wkładać bluzę. Wadim Pietrowicz ze schylonym czołem śledził jego ruchy, jak gdyby obserwując, bez zniecierpliwienia, bez wzruszenia. - Boję się, Wadimie, że my się trochę nie zrozumiemy wzajemnie. - Zrozumiemy się. - Tyś mądry człowiek, tak, tak... Gorąco ciebie kochałem, Wadim... Pamiętam zeszłoroczne spotkanie na rostowskim dworcu. Okazałeś mi wielką wspaniałomyślność. Zawsze miałeś gorące serce... Ach, Boże drogi, Boże drogi... Podciągnął pas, kręcił guzikami, szukał czegoś po kieszeniach, czy to na skutek wielkiego zmieszania, czy też, żeby jakoś odwlec nieuniknioną, ciężką rozmowę. - Oczywiście liczysz na to, że zamieniliśmy się na role i ja z kolei winienem okazać ci wielkie uczucie. Mam je dla ciebie, to wielkie uczucie... Tak byliśmy ze sobą związani jak nikt na świecie. Ot, Wadimie, co robisz tutaj? Po co tu jesteś? Odpowiedz. - Dlatego właśnie przyszedłem, Iwanie. - Doskonale. Jeżeli liczysz na to, że ja mogę coś osłonić... Jesteś mądry - umówmy się: nic nie mogę dla ciebie zrobić... Tu, w samym sednie sprawy - drogi nasze się rozchodzą. Tielegin nachmurzył się i odwracał oczy od Roszczyna. Wadim Pietrowicz wciąż słuchał i uśmiechał się. - Tyś coś sobie zamyślił... No, łatwo zrozumieć co. Pogłoski o twojej śmierci, oczywista, wchodzą w ten plan. Opowiadaj, ale uprzedzam -zaaresztuję cię. Ach, jak to jednak... Tielegin beznadziejnie i na niego, i na siebie, i na całe teraz już złamane swoje życie machnął ręką. Wadim Pietrowicz gwałtownie podszedł, objął go i mocno pocałował w usta. - Iwanie, dobry z ciebie człowiek... Prosta dusza. Rad jestem widzieć cię takiego, takiego kocham. Siądźmy - i pociągnął opierającego się Tielegina w stronę łóżka. - Nie opierajże się. Nie jestem kontrwywiadowcą, nie jestem tajnym agentem... Uspokój się - od grudnia jestem w Armii Czerwonej. Iwan Iliicz, jeszcze niezupełnie oprzytomniały po swej decyzji, która wstrząsnęła nim do samych trzewi, jeszcze wątpiąc i już wierząc, patrzył w mocno ogorzałą, twardą i zarazem subtelną twarz Wadima Pietrowicza, w jego czarne, rozumne suche oczy. Siedli na łóżku, ściskając się wciąż za ręce. Wadim Pietrowicz jął opowiadać o tym wszystkim, co sprowadziło go na tę stronę - do domu, do ojczyzny. Na samym początku opowiadania Tielegin przerwał mu: - A gdzie Katia? Żyje, zdrowa, gdzie jest teraz? - Mam nadzieję, że Katia jest obecnie w Moskwie. Znowu rozminęliśmy się z nią - do Kijowa dostałem się za późno, przed samą ewakuacją. Znalazłem jednak jej ślad. - Ale ona wie, że ty żyjesz i jesteś u nas? - Nie... To właśnie mnie doprowadza do szału... Rozdział XIX. Minęły dwa miesiące. Natarcia armii generała Denikina nie udało się zatrzymać. Kołczak, wielkorządca Rosji, ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem napierał na Ural. W prowincjach nadbałtyckich zły los zwalił się na barki Siódmej Czerwonej Armii, cofającej się po błocie nie do przebycia przed generałem Judeniczem, tracąc i Psków, i Ługę, i Gatczynę. Generał już wydał rozkaz: "Wedrzeć się do Piotrogrodu"... Republika Radziecka była całkowicie odcięta od zboża i paliwa. Środków transportowych zaledwie starczyło na przewóz wojsk i amunicji. Październikowe niebo płakało nad ziemią rosyjską, nad głodnymi i kostniejącymi z zimna miastami, gdzie życie ledwie się tliło w oczekiwaniu jeszcze bardziej beznadziejnej zimy, nad nie dymiącymi kominami fabrycznymi i opuszczonymi warsztatami, skąd robotnicy rozpełzli się po wszystkich frontach, nad cmentarzami lokomotyw i rozbitych wagonów, nad starodawną ciszą słomianych wsi, gdzie zostało mało chłopów i znowu, jak za pradziadów, zapalano łuczywo i już postukiwał, skrzypiał tu i ówdzie warsztat tkacki domowej roboty. W owym opłakanym czasie generał Mamontow znowu, po raz drugi, przedarł się przez front czerwonych, gromiąc tyły i zrywając wszystkie połączenia, i ruszył ze swym kozackim korpusem na daleki rajd w głąb kraju. Nad podartą, sklejoną śliną mapą siedział Tielegin, Roszczyn i komisarz Czesnokow, nowy człowiek (niedawno przysłany do brygady na miejsce poprzedniego komisarza, który zachorował na dur plamisty). Był to robotnik rodem z Moskwy, z nadszarpniętym w carskiej katordze zdrowiem, wyczerpany głodem i postarzały przedwcześnie. Pocierał łysinę nad czołem, jakby go bolała głowa, po raz dziesiąty odczytywał kolejny rozkaz operacyjny naczelnego dowództwa. Tielegin ssał fajeczkę. Ostatnio przestał kręcić nóżki* i nabrał zamiłowania do fajki, podarowanej przez Łatugina, który zdobył ją podczas akcji wywiadowczej od białego oficera. Okazała się pociechą i środkiem uspokajającym w ciężkich chwilach, a było ich w ostatnich czasach aż za dużo. Długo nie oczyszczana, przytulnie pogwizdywała, coś jak samowar na stole w słotny wieczór. - Wadim Pietrowicz, dla którego od pierwszego wejrzenia była widoczna cała bezcelowa histeryczność i absurdalność rozkazu, czekał, aż komisarz skończy rozważania tego sztabowego elaboratu, i oparty o ścianę z okrąglaków gniewnie błyskał oczami spod przymkniętych powiek. Stali na chutorze, gdzie ulokował się sztab polowy brygady, o jakieś dziesięć wiorst od frontu. Z obu pułków, które w sierpniu przejął Tielegin, po dwóch miesiącach nie zostało nawet trzystu żołnierzy - przysyłane uzupełnienia trudno było nazwać żołnierzami. Naczelne dowództwo tworzyło je pośpiesznie, przeważnie z dezerterów, wyławiając "zielonych" po miastach i wsiach, dokąd teraz zaczęli się kierować z uwagi na słoty jesienne. Bez przeszkolenia wpychano ich jakoś tam do kompanii marszowych i wieziono na front, gdzie mieli wypełniać zadania bojowe, wykonalne jedynie ruchem czerwonego ołówka na mapie o trzywiorstowej skali, w uroczystej ciszy gabinetu naczelnego dowództwa. - Nie rozumiem - rzekł komisarz Czesnokow i popatrzył na odwrotną stronę arkusika, chociaż nic tam nie było. Ogólnego sensu nie rozumiem... Roszczyn odpowiedział: - Nic tu nie ma do rozumienia: akademicki rozkaz frontowy. Naczelny wódz zjadł na śniadanie parę jaj, wypił filiżankę kakao, zapalił dobrego papierosa, podszedł do mapy. Szef sztabu na to tylko czekając, żeby pewnego pięknego poranku jak sen minęło przeklęte opętanie, wyciąga dwoma palcami czerwoną chorągiewkę, wyobrażającą sto dwudziesty trzeci pułk naszej brygady - według danych oddziału kadr liczący dwa tysiące siedemset bagnetów - i wtykając ją wytwornym ruchem o sto wiorst dalej na południe mówi: "W ten sposób zająwszy wieś Diermowkę, stwarzamy flankowe zagrożenie". Bierze drugą chorągiewkę, wyobrażającą trzydziesty dziewiąty pułk naszej brygady - dwa tysiące sto bagnetów według danych oddziału kadr - wtyka ją o dziewięćdziesiąt pięć wiorst na południo-wschód: "W ten sposób trzydziesty dziewiąty atakiem czołowym"... I tak dalej... Naczelny wódz poprzez dymek mruży oko nad mapą i zgadza się, bo przecież szef sztabu w ciągu nocy wszystko przemyślał, linie i strzałki są dokładnie przeprowadzone czerwonym i niebieskim atramentem, a więc-przestawiajmy chorągiewkę tak czy owak - otrzymujemy ten sam rezultat: Ożywiona działalność na froncie". A to jest właśnie wymagane. - No, wiesz - przerwał Czesnokow kołysząc dużą, łysą głową. - To, bracie, nie krytyka, to już zjadliwość... - Tak, zjadliwość. Dlaczego mam milczeć, jeżeli tak myślę? I Tielegin tak myśli, i żołnierze nasi tak myślą i tak mówią. Tielegin nie wyjmując fajeczki z ust ciężko westchnął. W duszy komisarza wzbierała gorycz, wątpliwości, zamęt - wszystko to, co starał się w sobie stłumić. W ciągu dziesięciu lat carskiej katorgi nie pozostał w tyle za życiem, ale zbyt dużo w nim powstało komplikacji, takie odmęty - nie daj Boże... Przejaśnione latami cierpień, jego serce z trudem przyswajało sobie nieufność w stosunku do ludzi walczących po stronie rewolucji. Ileż razy zaczynał kochać kogoś, kto, jak się okazywało, przyczaił się tylko! Roszczyn dlatego właśnie musie podobał, że był zły, prostolinijny i nie bał się samego diabła, nawet lufy armatniej przystawionej do czoła. - No i cóż szczególnego mówią żołnierze? - spytał komisarz. - Niebawem wydamy watowane kaftany i walonki - zaczną się inne rozmowy. Kto gada? Dezerterzy gadają? Przemoknie na deszczu do kości i w brzuchu pusto, to i miele językiem... - Kiedy wydamy watówki i walonki? - zapytał Roszczyn. - W głównej intendenturze stanowczo mi obiecali. Widziałem fracht. Półtora tysiąca bitych gęsi obiecali, słoniny pół wagonu... - A pieczonych rajskich ptaków nie proponowali? Komisarz tylko chrząknął, nic na to nie odrzekł. Istotnie, prócz obietnic i papierków niczego nie mógł dostarczyć brygadzie. Jeździł do Sierpuchowa, wymyślał przez telefon i przestał spać po nocach, chodząc starym więziennym zwyczajem z kąta w kąt po izbie. Działo się coś niepojętego: gdziekolwiek kierowało go zdrowe wyczucie rewolucyjne, wyrastała jakaś zagadkowa przeszkoda, w której wszystko się plątało i wszystko więzło. - No, a cóż oni jednakże mówią? - spytał komisarz. Roszczyn z wściekłością odepchnął palcem rozkaz: - Tu jest powiedziane: siłą dwóch kompanii zająć wieś Mitrofanowkę i chutor Dalny i utrzymać je. Wieś Mitrofanowkę i chutor Dalny myśmy już raz zajmowali, zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa. I wylecieliśmy stamtąd jak z procy. Zupełnie to samo powtórzy się pojutrze, gdy wypełnimy to, co tu napisane. - Dlaczego? - Dlatego. Tej pozycji nie można utrzymać i my nie powinniśmy tam iść. - Racja - skinął fajką Tielegin. - A my pójdziemy, położymy setkę żołnierzy przy tej operacji, werżniemy się klinem w biały front nie mając żadnej łączności ze swoimi i kiedy nacisną nas z prawej i z lewej strony, natychmiast wyskoczymy z tego worka, przy czym wypadnie trzy razy przechodzić rzeczkę, gdzie będą nas ostrzeliwać na przeprawach. Dalej - równe pole, gdzie nas zaatakują konnicą, wreszcie bagno, w którym ugrzęźnie połowa naszych wozów. - Poczekaj, w ogólnym planie strategicznym do czegoś są nam potrzebne ta wieś i ten chutor... - Nie... Spojrzyj na mapę... O tym właśnie mówią żołnierze, że ani sensu, ani celu, ani planu nie ma we wszystkich naszych operacjach w ostatnich dwóch miesiącach... Drepczemy w miejscu, bez żadnej perspektywy, zadajemy bezmyślne ciosy, tracimy ludzi, tracimy wiarę w zwycięstwo... Zobaczysz... Dziś w nocy kilkudziesięciu żołnierzy samowolnie opuści front. Za miesiąc zaś przywiozą nam ich z powrotem. Co się stało, pytam, co się dzieje? Paraliż! Hałaśliwie pociągnąwszy kilka razy fajeczkę, Tielegin zauważył: - Dzisiaj mi zakomunikowano u nas w szwadronie (skąd te diabły się dowiadują)? , jakoby Mamontow znowu przedarł się przez Don i był już na naszych tyłach. Roszczyn chwycił rozkaz, przebiegł po nim oczyma, rzucił kartkę, i znowu się oparł o ścianę. - To bardzo możliwe. Chociaż tutaj - ani wzmianki o tym. Do izby wszedł dyżurny, niski, brodaty chłop z brudną płócienną torbą: - Towarzyszu dowódco brygady, wzywają was do telefonu. Tielegin ze zdumieniem spojrzał na komisarza, pośpiesznie wciągnął żołnierski płaszcz i wyszedł. Komisarz rzekł, znowu pocierając czoło: - Jeśli zgodzić się z tobą, Roszczyn, to znaczy stracić całą wiarę. Cóż z tego wynika? Zdrada - czy jak? - Nic nie przypuszczam, nie twierdzę. Ale wiem, że dalej tak wojować nie można. - Rozkaz bojowy powinien być wykonany? - Tak, powinien. Ja go też jutro wykonam... Komisarz pomyślał chwilę, uśmiechnął się: - Śmierci chyba szukasz? - To nie ma absolutnie nic do rzeczy, a ciebie to jak najmniej obchodzi. Poza tym - nie szukam śmierci. Gdybyś ty do nas przyjechał nie wczoraj, wiedziałbyś, że pułk tego rozkazu nie zechce wykonać. A trzeba, żeby go wykonali... Życie armii polega na wypełnianiu bojowego rozkazu. Jeżeli tego nie ma - rozpad, anarchia, śmierć. Sam odczytam im rozkaz i poprowadzę do natarcia. Uważaj tę operację za sprawdzian dyscypliny... na tym skończmy. Wrócił Tielegin, usiadł nie wyjmując rąk z kieszeni żołnierskiego płaszcza. Oczy miał okrągłe. - Towarzysze, front objeżdża przewodniczący Najwyższej Rady Wojennej. Za godzinę będzie u nas. Upłynęła godzina, dwie. Mżył deszcz. Szwadron w pełnym składzie i konna eskorta dowódcy stały w ordynku na wygonie, za chutorem. Krople deszczu osiadły na rozczesanych końskich grzywach i posiwiałych od wilgoci żołnierskich płaszczach jeźdźców. Konie miesiły błoto kopytami. Upodabniały się coraz bardziej do padliny wyciągniętej z wody- żebra na wierzchu, grzbiety sterczą, wargi obwisły... Dowódca szwadronu. Immerman, były porucznik huzarów grodzieńskich, o twarzy okrągłej i nosie zadartym po łobuzersku, z rozpaczą spoglądał na Tielegina. Hańba! I jeszcze, jakby nie dość tego było, skądsiś zjawił się brudny, wielkołapy szczeniak i pełen dobrodusznej ciekawości usiadł przed szwadronem. Immerman zaczął syczeć i machać na niego ręką, co miało ten skutek, że szczeniak nastawił uszu i przechylił na bok głowę. I oto stojący w pobliżu na pagórku konny sygnalista pośpiesznie tłukąc konia obcasami zawrócił go i ciężkim galopem, rozpryskując błoto, popędził do Tielegina. Ogromna błyszcząca chłodnica, z szeroko rozstawionymi reflektorami, stając dęba wpadła na wzgórek i ukazał się otwarty popielaty długi samochód. Już potężny ryk sprawił, że konie zaczęły się niepokoić. Immerman zakomenderował: "Baczność"! Samochód zatrzymał się, omal nie zgniótłszy szczeniaka, który boczkiem odskoczył, jakby był z waty, i znowu usiadł. Tielegin podjechał, zasalutował szablą na chybił trafił któremuś z trzech siedzących w aucie wojskowych. Mieli na sobie nieprzemakalne płaszcze na szynelach. Ten, co siedział przy szoferze, wstał i położywszy rękę na szybie zasłaniającej od wiatru, nie patrząc na Tielegina przyjął raport. Potem ostro obrócił się do szwadronu. Dwaj wojskowi na tylnym siedzeniu - jeden blady jak papier, z mokrą brodą, i drugi, tęgi, odęty, srogi - podnieśli się i zasalutowali. Ten pierwszy przemówił szczekającym głosem, zadzierając głowę tak, że zaczerniały jego nozdrza i na nasadzie nosa zatańczyły okryte mgłą binokle. - Żołnierze, w imieniu władzy robotniczo-chłopskiej rozkazuję wam lepiej wyostrzyć szable i mocniej nasadzić bagnety. Któż z was nie chce napoić swego konia w ujściu cichego Donu? Tylko tchórz tego nie chce... Dlaczego jesteście jeszcze tutaj, a nie już tam? Republika oczekuje od was legendarnych czynów. Naprzód! Powalcie wroga i rozrzućcie jego prochy po szerokim stepie... Mówił dalej w tym stylu, z coraz większym impetem. Skończył i objął wzrokiem szwadron. "Hura"! - krzyknął wznosząc nad głową zaciśniętą pięść i żołnierze odpowiedzieli niepewnie. Ta przemowa zmieszała ich. Też, wyskoczył jak Filip z konopi! Czego jak czego, ale takiej obelgi, żeby im nawymyślać od tchórzów - tego się nie spodziewali. Skinieniem głowy przywołał Tielegina: - Jestem niezadowolony ze stanu waszych żołnierzy, to zbieranina na koniach! Jestem niezadowolony ze stanu waszych koni, to chabety! Jedźcie za mną... Opadł na siedzenie obok szofera. Ogromny samochód z miejsca poderwał się w kierunku chutoru. Tielegin popędził za nim, kombinując pośpiesznie, czy nie grozi to rozstrzelaniem... Samochód zatrzymał się przy izbie sztabu polowego. Tielegin, a za nim Czesnokow, niezdarnie kolebiący się w siodle, przygalopowali w ślad za samochodem. Na ganku stał dyżurny telegrafista z wystraszoną twarzą. Ręka podniesiona do skroni drżała mu. Wzrokiem błagał Tielegina o pozwolenie odezwania się. Jąkając się z wysiłku, aby wyrażać się przepisowo, oznajmił, że przed chwilą wezwał go sztab brygady (wszystkie jej służby pomocnicze, majątek, kasa i archiwum, znajdowały się o jakieś czterdzieści wiorst bardziej na północ, w Hajworonach). Zdążyli mu powiedzieć, że na sioło Hajworony napadły podjazdy białych, ani chybi mamontowowców. Połączenie telefoniczne natychmiast zostało przerwane. Nadęty wojskowy, szef sztabu naczelnego dowództwa, ciężko opuścił się na jedno kolano, nachylił się ku przedniemu siedzeniu i zaczął coś szeptać do przewodniczącego. Tamten kiwnął głową i przez ramię do Tielegina: - Dyrektywy moje otrzymacie pocztą polową. Tielegin i Czesnokow długo jeszcze w milczeniu i oszołomieniu patrzyli na czarną drogę, po której jak zjawa pomknęła i rozpłynęła się w deszczowej mgle do bestii podobna maszyna. Dasza pracowała w komitecie wykonawczym, w wydziale melioracji, jako drugi pomocnik naczelnika "biura projektów". Czasami zaznaczała akwarelą punkty na mapie guberni kostromskiej. w miejscach gdzie projektowano osuszenie błot oraz wydobywanie torfu i rudy. Kiedy indziej przepisywała notatki, które komponował inżynier Gribosołow jedynie po to, aby trzymać komitet wykonawczy w nieustannym nerwowym napięciu wobec wspaniałości jego pomysłów, w istocie zupełnie jałowych. Oprócz pudełka z farbami, pędzla i niewielkiego zapasu brystolu, wydział melioracyjny nie miał nic: ani łopat, ani wozów, ani koni, ani pomp, ani pieniędzy, ani siły roboczej. Dasza dostawała deputat - ćwierć funta ościstego chleba, czasem trochę liści bobkowych lub pieprzu w ziarnkach. Anisija, pracująca w komitecie jako woźna, otrzymywała za zasługi bojowe rację zwiększoną, oprócz ósemki chleba i pieprzu jeszcze półtorej wobły, czasami spleśniałego śledzia. Jednocześnie Anisija pracowała w kółku dramatycznym i biegała na popularne wykłady wydziału historyczno-filologicznego. ewakuowanego z Kazania. Swoje bezpośrednie obowiązki - siedzenie w korytarzu, w obdartym wolterowskim fotelu, przy drzwiach zastępcy przewodniczącego komitetu wykonawczego - Anisija traktowała nader lekceważąco. Z głową pochyloną nad kolanami, zatykając uszy palcami, zazwyczaj czytywała tragedie Szekspira. Gdy ją wołano, odpowiadała z roztargnieniem: "Zaraz, zaraz"... Odcinała się ostro na powtórzoną propozycję odniesienia jakiegoś pakietu do któregoś z licznych pokoi, zapchanych stołami i zatłoczonych ludźmi wymyślającymi dla siebie zajęcia. Często w ogóle nie było jej w biurze. Pewnego razu jedna z urzędniczek, o twarzy podobnej do kartofla, wypomniała jej to, Anisija spojrzała na nią ponuro: "Nie podnoście głosu, towarzyszko, kozackiej szabli się nie bałam". Urzędniczka, inteligentna, dawniej bardzo czynna na polu emancypacji kobiet, uznała za wskazane nie zadawać się więcej z tą robotniczo-chłopską arogantką... Dasza wracała do domu o szóstej, Anisija - czasami dopiero późno w nocy. Mieszkali we troje w drewnianym dworku nad Wołgą. Kuźma Kuźmicz, dobrze pamiętając nakaz Iwana Iliicza, by odżywiać należycie Daszę i Anisiję, nadal zajmował się, wbrew swemu przekonaniu, mętnymi sprawami mającymi na celu zdobycie artykułów żywnościowych i drzewa na opał. Nieraz bardzo ciężko mu to przychodziło: i lata dawały znać o sobie, i jesienne słoty odciągały od kłopotów życiowych do cichych rozmyślań filozoficznych przy gorącym piecyku, przy wtórze miękkiego szumu deszczu. Zazwyczaj, gdy ranne półświatło już błękitniało w oknie, Dasza i Anisija piły herbatę z marchwi zagryzając czymkolwiek i wychodziły do pracy. Kuźma Kuźmicz, po wymyciu naczyń, wyniesieniu wiadra z pomyjami i zamieceniu podłogi w obu izdebkach, zaczynał bez pośpiechu, a nieraz i wzdychając, obmyślać i kombinować: u kogo by dzisiaj można było zdobyć parę jaj, kawałek słoniny, butelkę mleka, pół czapki ziemniaków... Kuźma Kuźmicz nie żebrał, broń Boże! Dokonywał jedynie uczciwej wymiany filozoficznych i moralnych koncepcyj na produkty spożywcze. Po dwóch miesiącach znała go prawie cała Kostroma, a nieraz udawał się nawet do podmiejskich osiedli. Rozmyślając, zazwyczaj coś reperował albo przyszywał przy rozjaśniającym się oknie. Życie to potężna siła. Nawet w czasach najgłębszych przewrotów dziejowych i ciężkich doświadczeń ludzie wychodzą z łona matki głową naprzód i z gniewnym krzykiem żądają dla siebie miejsca na tym padole, niezależnie od tego czy rodzicielom przypada to do gustu, czy nie; ludzie kochają się nie bacząc na to, że atrakcji zewnętrznych, niezbędnych do tego celu, mają bez porównania mniej niż, powiedzmy, cietrzew, gdy pląsając na wiosennym tokowisku roztacza swój wspaniały ogon. Ludzie szukają pociechy i gotowi odciąć połowę kołacza komuś, kto wleje nieoczekiwany pokój w ich duszę starganą zwątpieniem: "Do czego w końcu dojdziemy - trawę będziemy żreć, wstyd liściem kapuścianym przykrywać"? Inni wdzięczni są pojętnemu słuchaczowi, przed którym, nie obawiając się gubernialnej Czeka, można wywrócić siebie na nice z całą nagromadzoną złością. Kuźma Kuźmicz wyruszał na wędrówkę po kominkach. Wycierał w ciemnej sieni nogi i wstępował do kuchni. Poniektóra gospodyni, bywało, krzyknie nań z pasją: - Znowu się przypętałeś, darmozjadzie! Nie ma nic dzisiaj, nie ma, nie ma... - O Marię Sawisznę przyszedłem się dowiedzieć - uprzejmie odpowiadał Kuźma Kuźmicz trzęsąc czerwoną twarzą i ściągając usta. - Kiepsko z nią? - Kiepsko. - Anno Iwanowno, nie śmierć jest straszna, świadomość bezpłodnie przeżytego życia nęka nas w takich chwilach. Oto, kiedy potrzeba pociechy człowiekowi, należy mu powiedzieć kładąc rękę na stygnące czoło: "Życie twoje było biedne, Mario Sawiszno, i nie ma czego żałować, ale tyś się napracowała jak mrówka najlichsza, co bezradośnie i zabiegliwie wlokła swą słomkę... A trud nigdy nie jest daremny - dom człowieczy i wszerz, i wzwyż, i gdzieś tam twoja słomka coś podpiera. Dzieci i wnuki wychowałaś i ot, zmierzch twój zapada, zamknij oczy, uśnij cicho. Nie żałuj niczego: nie tyś winna swego ubóstwa"... Kuźma Kuźmicz mruczał siedząc przy drzwiach na stołku, gospodyni zaś, łupiąc drzazgi, raptem rzucała tasak, raz po raz wzdychała i łzy płynęły jej po policzkach. - Żyj... żyj... zdechniesz, nikt ci nie podziękuje. - A dlatego, że życie u nas jeszcze nie takie jak należy. Każdemu człowiekowi za jego trudy pomnik należałoby stawiać... W przyszłości taki właśnie będzie, Anno Iwanowno, w przyszłości życie będzie dobre. - To na tamtym świecie czy jak? - Czemu, na tym... - Tyś jeden pokrako, dobry się znalazł. - To mój zawód, Anno Iwanowno, i ja nie jestem dobry. Jestem ciekawy. Człowieka nie trzeba żałować. Człowiek lubi, żeby się nim interesować. Cóż, można wejść do Marii Sawiszny? - Wejdź już, wejdź... Z takiego domu Kuźma Kuźmicz nie wychodził z pustymi rękami. Wieczorem, gdy już przepiłował i porąbał zabraną z czyjegoś podwórza deskę, napalił w piecu po kobiecej stronie domku, zdmuchnął popiół z kipiącego samowara i postawił go na stole. Kuźma Kuźmicz opowiadał Daszy i Anisii o swych wyprawach. - Mam konkurenta - mówił dmuchając na spodek. - Zaczął się szwendać po domach staruszek, w samej tylko koszuli z worka, bosy, z naumyślnie rozkudłaną brodą, z niezwykle wrażającym się w pamięć nosem - na całą twarz. Zwie się ojciec Anioł. Wymyślił ten oszust zwyczajny kawał; pakuje się do domu, siada na podłodze i zaczyna się kołysać, plaśnie w ręce i kołysze się: "Ot, nie wierzył ci, Aniele, nie wierzył, tfu, tfu, tfu... Na własne oczy widziałem, własnymi rękami dotykałem, tfu, tfu, tfu"... Słuchacze gęby rozdziawią, on jeszcze pobłaznuje i opowiada: parę dni temu, w nocy z czwartku na piątek pewnej kobiecie, której mąż jest w Armii Czerwonej, urodził się tęgi chłopiec z zębami. Umyli go, spowili, dali matce na ręce. Wyjmuje pierś, daje mu, a on piersi nie wziął i jak spojrzy na matkę, i mówi: "Mamo, mamo, ja już przyszedłem!"... - Łyknąwszy ze spodka Kuźma Kuźmicz roześmiał się. - Odbije mi Anioł klientelę. Zazdrosny! Dzisiaj spotkaliśmy się na jednym podwórku, on mi palcami rogi pokazuje: "Co - powiada - Kuźma, po moje niedojadki przyszedłeś? Jeśli tak będziesz chodził za mną krok w krok, poznasz się z moim kosturem"... - Dajcie spokój tym wszystkim głupstwom, Kużmo Kuźmiczu - rzekła Dasza surowo. - Wstąpcie w służbę radziecką. Nie szkodzi, wyżyjemy z samych przydziałów... Bo już o was zaczęli mówić niedobrze, to dla mnie bardzo przykre. Anisija, jak zwykle ocknąwszy się z odlatującego marzenia, rzekła: - Dzisiaj rozmawiałam z jednym, takie bydlę. - Zrobiła do tego odpowiednią minę i zmieniła głos: -Ja siedzę, czytam, oczywiście. Przychodzi nasz współpracownik z wydziału zaopatrywania cywilnego, zgniłek taki, zwiędły, z krzywą gębą. "Bardzo bym chciał - powiada - poznać się z waszym wujkiem". "Z jakim znowu wujkiem"? "A z którym wy -powiada-mieszkacie... Muszę od niego radę duchowną otrzymać"... "On - mówię - żadnych rad nie daje"... "A ja - powiada - słyszałem wręcz przeciwnie, wielu do niego się zgłasza. Z pocieszeniem odchodzą"... "Towarzyszu - tłumaczę - nie mam czasu słuchać waszych bzdur, widzicie, że jestem zajęta"... A on mi na ucho śliniąc się: "A wyście o mówiącym niemowlęciu słyszeli"? "Wynoście się - powiadam - do diabła"... "To niedaleko - mówi - myśmy wszyscy już dawno u diabła... A to niemowlę czy aby nie antychryst"... - To bardzo, bardzo przykre - rzekła Dasza. - Tak, zapadły kąt... - Kuźma Kuźmicz w zamyśleniu nalał sobie jeszcze szklaneczkę wrzątku. - Taka głusza, że aż w uszach dzwoni. A jednakże rosyjski człowiek jest wnikliwy, i wnikliwy, i wrażliwy. Drogocenną ma głowę. Dać by mu wiedzy i wskazać pewne wyjście z tej bizantyjskiej grzęzawicy. Dawno chcę, ale ot, nie mogę się zdecydować, drogie moje, bezcenne kobiety, zaproponować wam przeniesienie się do Moskwy. - Do Moskwy? - zapytała Anisija otwierając szeroko ciemnoniebieskie oczy. - Do światła, myśli, bliżej wielkich spraw. Daję słowo honoru - rzucę swoje bałamuctwo... Mnie samemu już dawno obmierzło... Gdy jeszcze zobaczyłem swego sobowtóra - ojca Anioła - zdenerwowało mnie to zupełnie, zdenerwowało... Do Moskwy, do Moskwy! - zawołała Dasza. - My tam mamy nawet gdzie się podziać. Kati zostało mieszkanie do spółki ze staruszką Marią Kondratiewną. A może wcale go już nie ma?... Ach, Kuźmo Kuźmiczu, kochany, nie zwlekajmy! Przecie my tutaj za wasze podpłomyki, serniki sprzedajemy to. co mamy najdroższego, i wyście tutaj inni się stali, gorsi... Wiecie co, w Moskwie od razu zapiszemy Anisiję do szkoły dramatycznej. Anisija nic na to nie powiedziała, oblała się pąsem, przymknęła powieki. - Kuźmo Kuźmiczu. zaraz jutro pobiegnijcie dowiedzieć się. czy chodzą jeszcze jakie statki do Jarosławia... Dasza szalenie się przejęła, zamilkła i wzdychała. Kuźma Kuźmicz najeżył się i przycisnął dłonie do brzucha, rozmyślając nad tym, że w Moskwie może nie będzie szczególnych trudności z żywieniem kobiet; w ostateczności miał schowane w sekrecie drogocenne kamyki Daszy. A i ze sobą można zabrać z Kostromy ze dwa pudziki żytniej mąki. I jak mu się wyrwało dzisiaj z tą Moskwą! Wyrwało się - to się wyrwało, co tam! Tak będzie lepiej, oczywiście... I w myśli już układał list wyjaśniający do Iwana Iliicza, od którego niedawno była krótka pocztówka z wiadomością, że jest żywy, zdrów, kocha i całuje. Anisija, oparłszy łokcie o stół, patrzyła na słabe światełko blaszanego kaganka i zwidywały jej się raz schody (jak w komitecie wykonawczym), po których schodzi z nagimi ramionami, wlokąc jedwabną szatę, i ociera zakrwawione ręce, to znów sosnowa trumna w kształcie długiego pudła, z której wstaje, widzi Romea i flakon z trucizną. Długo jeszcze siedzieli tak we troje przy śpiewającym samowarze. Noc porywiście chlustała deszczem o szyby malutkiego okienka. Ale co ich obchodziła niepogoda, ubóstwo mieszkania, cały ten przypadkowy niedostatek - serca ich, jak gdyby wiecznie młode, gorące, pewnie stukały do drzwi nowego życia. Iwan Ilicz uważał siebie za człowieka zrównoważonego: różnie bywało, ale głowy nigdy nie tracił. A jednak tak się stało, że bez żadnego namysłu, nagle jakby oślepłszy, zesztywniałymi palcami odpiął pochwę, wyjął rewolwer i przystawiwszy go do głowy szczęknął cynglem. Wystrzał nie rozległ się, ponieważ ktoś wyjął naboje z jego nagana. Roszczyn i komisarz Czesnokow obrócili się do Iwana Iliicza i zaczęli go besztać z wściekłością, wymyślając mu od smarkaczy, inteligentów, nazywając go szmatą, niewartą nawet, żeby wytrzeć nią pod ogonem starej kobyle. Krzyczeli na niego w polu, zsiadłszy z koni przy poczerniałym od deszczu stogu siana. W pobliżu stał szwadron i eskorta dowódcy, teraz konna. To było wszystko, co zostało z brygady Tielegina. Korpus Mamontowa szerokim frontem przeszedł po jego tyłach, zerwał wszelką łączność, przeciął komunikację, zniszczył w Hajworonach składy żywności i amunicji; w ciągu doby całe tyły brygady zamieniły się w chaos, gdzie bez żadnej łączności z jakimkolwiek punktem rozkazodawczym cofały się, chowały, wałęsały rozrzucone oddziały i poszczególni żołnierze. Oba pułki strzelców nie zdążywszy połapać się w sytuacji znalazły się w worku - z tyłu nalecieli na nich mamontowowcy. z przodu nacisnęli dońscy płastuni. Czerwonoarmiści porzucili linię frontu i rozproszyli się. Rozmiary katastrofy wyjaśniały się stopniowo, pomału. Tielegin ze szwadronem i sotnią dowódcy ruszyli na poszukiwania swojej brygady. Iwanowi Iliiczowi pozostawała jeszcze nadzieja zebrania jakichś resztek -panika minęła i Mamontow był już daleko. Wkrótce jednak okazało się, że pod ołowianym niebem, na nasiąkniętych wodą rżyskach i zaoranych polach nie do przebrnięcia, po jarach i laskach, gdzie błąka się mgła, żadnych ludzi zebrać niepodobna. Jedni poszli szukać jakiegoś oddziału frontowego, drudzy rozproszyli się po chutorach, prosząc pod oknami, by ich wpuszczono ogrzać się, trzeci tylko na to czekali - wzięli nogi za pas i prysnęli jak najdalej od tych miejsc, do domów, do bab, na przypiecki. Dwaj czerwonoarmiści z trzydziestego dziewiątego pułku, wynędzniali do tego stopnia, że bez sił siedzieli pod stogiem, opowiedzieli Tieleginowi, Roszczynowi i komisarzowi Czesnokowowi, którzy na nich natrafili, bardzo niewesołą historię. - Na próżno jeździcie po polu, nikogo nie zbierzecie - rzekł jeden z nich. - Był pułk, ale już go nie ma. Drugi, siedząc wciąż plecami do stogu, wyszczerzył zęby: - Sprzedano nas, co tu dużo gadać. Cóż to, my nie rozumiemy rozkazów bojowych? My wszystko rozumiemy: sprzedali... Dowództwo, mać twoja! Tekturowe zelówki dają! -Poruszył palcami sterczącymi z buta. -Skończyliśmy wojowanie... Skończone... Amen! Koło tego stogu właśnie Tieleginowi nie wypalił nagan. W pamięci jego wypłynęła potworna chłodnica z dwoma szeroko rozstawionymi reflektorami. No, jakże się tutaj usprawiedliwić! Z leniwą dobrodusznością wszystko przegapił, przepaskudził, pogubił... - Wstrzymajcie się z wymyślaniem - rzekł do Roszczyna i Czesnokowa. - No, osłabłem, stchórzyłem, zawiniłem... - I marszcząc się obrzydliwie, zaczął chować nagan do pochwy. - Całe życie miałem szczęście, całe życie czekałem, że kiedyś noga mi się powinie... Dobrze, niech sądzi trybunał rewolucyjny... - Niech cię diabli wezmą, nie o ciebie w tej chwili idzie! - z drgającym policzkiem wrzasnął na niego Roszczyn. - Dokąd prowadzisz szwadron? Na wschód, na zachód? Jakie masz zamiary? Jakie jest bezpośrednie zadanie? - Daj mapę... Tielegin ze złością wziął mapę z rąk Roszczyna i badając ją mruczał pod nosem różne obozowe wyzwiska, skierowane do samego siebie. Nazwy miast i chutorów tańczyły mu w oczach. I to wreszcie przezwyciężył. Po dyskusji postanowiono - ruszyć na wschód szukając spotkania z oddziałem Ósmej Armii. Całą resztę dnia, tam gdzie to tylko było możliwe, jechali kłusa. Ciemną nocą, gdy już nie widać było uszu końskich, posłali zwiadowców, by poszukali w pobliżu zagubionego w nieprzejrzanym mroku sioła Rożdiestwieńskiego. Zatrzymali się nie zsiadając z koni i długo czekali. Wadim Pietrowicz podjechał do Tielegina, dotknął kolanem jego kolana. - No? - spytał - Może jednak wyjaśnisz? Rozmawiać z tobą można? - Można. - W jakim celu urządziłeś to przedstawienie? - Jakie przedstawienie, Wadimie? - Z nienabitym rewolwerem... - Zwariowałeś!... - Iwan Iliicz przechylił się w siodle, ale nic nie rozróżnił prócz niejasnej plamy z czarnymi oczodołami. - Wadimie, więc to nie ty wyjąłeś naboje? - Nie ja wyjąłem naboje z twojego rewolweru... Zaczynam myśleć, żeś ty sprytniejszy, niż się wydajesz... - Nie rozumiem... Co ma do tego spryt!... Ja bym na twoim miejscu... nie wspominał już o tym... - Nie kręć, nie kręć... - Mówili cicho, Roszczyn drżał cały jak pies gończy na smyczy. - Cały szwadron doskonale widział tę ohydną scenę przy stogu... Wiesz, co mówią? Że grałeś komedię! Życie sobie kupowałeś w trybunale rewolucyjnym... - Diabli wiedzą, co ty wygadujesz!... - Nie! Musisz mnie wysłuchać! - Koń pod Roszczynem też zaczął się gorączkować. - Musisz mi odpowiedzieć według sumienia. W takie dni człowiek przechodzi próbę. Czyś zdał ten egzamin? Czy ty rozumiesz, że masz na sobie plamę? Nie wolno ci mieć plamy na sobie... Koń jego, wiercąc się, boleśnie chlasnął Tielegina ogonem po twarzy. Wówczas Iwan Iliicz wychrypiał głosem uwięzłym w spazmie gardłowym: - Odjeżdżaj!... Bo zarąbię!... I w tej chwili komisarz Czesnokow odezwał się z ciemności: - Chłopcy, przestańcie się kłócić - ja wyjąłem naboje. Ani Roszczyn, ani Tielegin nic na to nie odrzekli. Nie widząc siebie wzajem, ciężko sapali, jeden z okrutnej zniewagi, drugi - cały jeszcze najeżony od nienawiści. Z mroku rozległy się głosy krótkie jak wystrzały: - "Stój, stój"... "Co za ludzie?"... "Nie chwytaj"... "Kto jesteście?"... "My swoi, a wy, psia wasza mać"! To dwa zwiady wpadły na siebie i jeźdźcy, kręcąc się jeden koło drugiego i bojąc się w diabelskiej ćmie dobywać broni, nie rozjeżdżali się z zawziętości, ale krzyczeli i wymyślali sobie, już czując po dosadności wyrażeń, że i jedni, i drudzy - swoi, czerwoni. - To czego za uzdę chwytasz? - Z jakiego oddziału? - Swojej babci nieboszczki pytaj - my z dużego kawaleryjskiego. - Gdzie wasz oddział? - Zawracaj z nami... Oba zwiady wreszcie uspokoiły się i w zgodzie podjechały do szwadronu. Okazało się, że sioło Rożdiestwieńskie niedaleko, za lasem i rzeczką. Na pytanie, jaki oddział wojskowy znajduje się w siole, jeden z cudzych zwiadowców odpowiedział niezbyt uprzejmie: -, Jak przyjedziecie, to się dowiecie... W izbie za stołem siedzieli Siemion Michajłowicz Budionny oraz dwaj jego dowódcy dywizji i pili herbatę z samowaru. Siemion Michajłowicz ujrzawszy wchodzących Tielegina, Roszczyna i Czesnokowa rzekł wesoło: - Ano, przybyło nam wojska? Witajcie, siadajcie, pijcie z nami herbatę. Podeszli do stołu i przywitali się z Budionnym, chytrze spoglądającym na wędrującego dowódcę brygady i jego sztab (już wiedział o wszystkim), przywitali się z dowódcą dywizji czwartej, który był niewielkiego wzrostu, ale miał takie groźne wąsy, że można je było założyć za uszy, z dowódcą dywizji szóstej, który podał każdemu dużą rękę ściskając wyciągnięte dłonie tak, jakby to były podkowy przeznaczone do zgięcia. Młoda i rumiana jego twarz wyrażała najgłębszy spokój. Siemion Michajłowicz spytał, czy dobrze rozkwaterowali na noc swój oddział i czy nie ma jakiego zażalenia lub prośby. Roszczyn odparł, że rozkwaterowali się, jak mogli, żadnych zażaleń nie ma. - Tym lepiej, że nie ma - odpowiedział Budionny, doskonale wiedząc, że we wsi, w której stanął jego korpus konny na krótki nocny postój, nawet mucha nie miałaby się gdzie ulokować wygodnie. - No, to czegóż stoicie, bierzcie sobie ławę, przysiadajcie się. A przecież ja was dobrze zapamiętałem, towarzyszu Tielegin, łaźnię wtedy sprawiliście dońskim Kozakom... Ech... - I bardzo zadowolony, mrużąc oczy popatrzał na siedzących przy stole; dowódca dywizji szóstej spokojnie kiwnął głową potwierdzając, że istotnie sprawiono wtedy Kozakom łaźnię, dowódca zaś czwartej dumnie, sucho skinął kałmucką twarzą. - Więc, tym razem Mamontow przetrzepał was trochę. A co macie ze sobą - oddział komendaneki czy jednostkę bojową? - Jednostkę bojową, wzmocniony szwadron - rzekł Tielegin. - Konie w jakim stanie? - Konie w doskonałym stanie - szybko odpowiedział Roszczyn - kute na przednie nogi. - No, proszę - nawet kute na przednie nogi! - zdziwił się Budionny. -Tak sobie myślę, po co wam iść daleko, szukać Ósmej Armii, może jej już nie ma tam, gdzie była... - Muszę złożyć raport dowódcy armii - rzekł Tielegin. - Złóż raport mnie... No co, towarzysze, bierzemy dowódcę brygady z jego wzmocnionym szwadronem? Obaj dowódcy dywizji zgodnie przytaknęli. Budionny wziął z blaszanego pudełeczka szczyptę tytoniu i zaczął skręcać sobie papierosa. - Daleko chodzić nie macie po co - powtórzył. - przyłączcie się do nas, Myśmy z dowódcami dywizji kiedyś tak sobie posiedzieli i pomyśleli, pomyślawszy zaś postanowili: konie nam tyją, żołnierze się nudzą -idźmy na północ, szukać generała Mamontowa. No i biegamy - on przed nami, a my za nim... Siemion Michajłowicz żartował, a sprawy były bardzo poważne. Dowiedziawszy się o przejściu korpusu Mamontowa przez czerwony front, zaryzykował własną głowę, nie posłuchał osobistego rozkazu przewodniczącego Najwyższej Rady Wojennej: ściśle w dalszym ciągu wykonywać jawnie teraz głupi i dawno już uznany za wadliwy, jeśli nie zdradziecki, plan wojenny - i na swoją odpowiedzialność puścił się w pogoń za Mamontowem. I Budionny, i jego dowódcy dywizji dokładnie sobie wyobrażali, jak zajadle zaskrzypiały pióra w kancelarii naczelnego dowództwa i jakie pachnące mogiłą groźby czekają ich na "morsiance"*, na końcu bezpośredniego przewodu telegraficznego. Ale ocalenie Moskwy było im droższe od własnej głowy. A ocalenie to widzieli jedynie w natychmiastowej pogoni za Mamontowem, w rozgromieniu tej najlepszej jazdy białych. Że nie wytrzyma uderzenia siedmiu tysięcy budionnowskich szabel i legnie pokotem gdzieś na rozległych polach między Cną a Donem, o tym nie wątpili. Niełatwą sprawą było dopędzenie Mamontowa, który przejął od bandytów zwyczaj zamiany podbitych i zmęczonych koni po siołach i chutorach. Mamontow w swych dzielnych, ale rozbałamuconych dońskich pułkach miał znacznie więcej szabel. Ale nie szukał spotkania z Budionnym, bał się uganiającego się za nim doświadczonego przeciwnika: to nie była już jazda partyzancka, lecz najstraszniejsze, z czym nie daj Boże spotkać się i zetrzeć w czystym polu - regularna rosyjska kawaleria. Budionny posuwał się wolniej, ale mądrzej - bądź wybierał krótszą czy też wygodniejszą drogę, bądź spychał Mamontowa w takie okolice, gdzie trudno było zdobyć furaż lub świeże konie. Dzień za dniem trwał ten pościg, śmiertelna gra dwóch potężnych konnic. Dymy i łuny we mgłach jesiennych znaczyły drogę Mamontowa. Rzucał się na tylne oddziały czerwonych i pośpiesznie odskakiwał w bok. Aż wreszcie Budionny oszukał go i zdybał. Wczesnym rankiem, gdy zaledwie zarysowały się kanciaste kontury starych wierzb w ogrodach, Siemion Michajłowicz wdarł się ze szwadronem do nędznej wioszczyny, gdzie nocował Mamontow. Natychmiast jednak na drugim końcu wioseczki z wrót wypadła ryża trójka i jęła uchodzić. W otwartym powozie, obróciwszy się na siedzeniu, Mamontow, bez czapki, w rozpiętym płaszczu, kilka razy wystrzelił do pędzącego na czele szwadronu jeźdźca w czarnej burce. Poznał Budionnego, ale karabinek kawaleryjski latał mu w rękach... Pogoniono za trojką, lecz ryże dońskie konie jak wicher uniosły powóz. Po obejściach rozlegały się jeszcze dzikie krzyki, szczęk broni, pojedyncze wystrzały - to bili się na śmierć Kozacy osobistej eskorty generała. Budionnowcy przeszukując wieś zaczęli wyganiać ze wszystkich kątów na ulicę jakichś wystraszeńców - ten był w gaciach, ów, ze strachu, w jednym bucie. Okazało się - muzykanci. Żołnierze otoczyli ich, zaczęli się z nich śmiać. Podjechał Siemion Michajłowicz i dowiedziawszy się, co to za jedni, kazał im przynieść instrumenty. Widząc, że bolszewicy nie rąbią ich szablami, tylko się śmieją, muzykanci pobiegli żwawo ubrali się i przynieśli swoje puzony, ogromne helikony, waltornie, kornety -wszystkie trąby mieli z czystego srebra. Budionnowcy z podziwu cmokali językami. A to ci zdobycz - No, cóż - rzekł Siemion Michajłowicz - z parszywej psiny choć sierści kłak... A umiecie wy grać "Międzynarodówkę"? Muzykanci mogli grać wszystko, czego zażądano. Nie brakło wśród nich uczniów moskiewskiego konserwatorium, już od półtora roku, w poszukiwaniu zarobku i białych bułek, biegających z miasta do miasta: ratowali się w ten sposób od pogromów, wypełniania ankiet i strzelaniny ulicznej, dopóki ich w Rostowie nie zmobilizowano. Kapelmistrz z gąbczastym nosem, przesiąkniętym alkoholem, oznajmił nawet, że jest z przekonań rewolucjonistą. Patrząc na jego szaroliliowy nos uwierzono, że szkodzić nie będzie. Mamontow i tym razem uchylił się od spotkania. Korpus jego szybkim manewrem oderwał się od nieprzyjaciela. Pogoń trwała. Ale zamiar jego już był widoczny - przeskoczyć przez czerwony front na swoją stronę. Tego najbardziej się obawiał Budionny: wówczas cała wyprawa okazałaby się chybiona i kto wie, czy nie trzeba by było odpowiadać przed naczelnym dowództwem lub co gorsza - przed przewodniczącym Najwyższej Rady Wojennej. Złe było i to, że nie udawało się nawiązać żadnej łączności i dowiedzieć się, co się dzieje w tym czasie na świecie. Wreszcie doszli do linii kolejowej. Budionny ze swym szefem sztabu i komisarzem pokłusował przodem na stację i zasiadł do aparatów. Po drutach telefonicznych nadbiegały doń takie nowiny, że wezwał bezzwłocznie na dworzec dowódców dywizji i starszych oficerów. Zebrali się w sali bufetowej, gdzie przez duże, rozbite okna było widać, jak w szyku marszowym zbliżały się szwadrony i przechodziły przez plant. Za nimi roztoczył się potężny zachód przy samej ziemi, pod naciskiem chmur. Szeregi jeźdźców, z proporczykami na pikach, wjeżdżające na nasyp kolejowy wydawały się jakby odlane z żelaza, niepomiernie silne, na silnych koniach. Tielegina uderzyła twarz Wadima Pietrowicza, gdy tak patrzył przez okno, w odblasku zachodu: dumna, jakby zastygła w uniesieniu. - Powinniśmy byli wiedzieć, że ona jest taka... - wyrzekł głucho: Iwan Iliicz przysunął się. żeby lepiej słyszeć. - Zapomnieliśmy o tym... Nie ma kary, żeby zapłacić za taką zdradę... Pocałuj ziemię za to, że ci przebaczyła. Po kłótni przy stogu Wadim Pietrowicz po raz pierwszy tak zaczął mówić. Tielegin zrozumiał, że męczy się i milczy nie z pychy, lecz raczej z rozpaczy, że nie wie jak. bo przecież nie słowami: "Przebacz Iwanie"... - uznać swoją winę wobec Tielegina. Teraz, w długotrwałym napięciu i zmęczeniu, przepełniło mu duszę poczucie straconej przezeń, zapomnianej i odzyskanej ojczyzny i to było również jego błaganiem o przebaczenie... Iwan Iliicz zakaszlał i też zapragnął nagle rzec coś dobrego Wadimowi Pietrowiczowi, wymazać, posłać do wszystkich diabłów jak gdyby jej wcale nie było - idiotyczną kłótnię. W tej chwili z biura telegrafu wyszedł Budionny. Otoczono go. Zaczął mówić: - Towarzysze wielkie nowiny... Zaczniemy od nieprzyjemnych. Orzeł, towarzysze, wzięty przez Kutiepowa. Zwiad jego jest już pod Tułą. Tym natarciem wbił on szeroki klin w nasz front. Ósma i Dziesiąta odrzucone na wschód. Dziewiąta i Trzynasta - na zachód... Otóż, to działo się w zeszłym tygodniu. - Budionny milczał przez chwilę, oczy mu wesoło błysnęły. - Od tego czasu dużo się zmieniło, towarzysze. Po pierwsze, mogę was ucieszyć: całe naczelne dowództwo zmienione. Przewodniczący rady wojennej nie gospodarzy już na południowym froncie. Orzeł odebrany przez nas. Słynne korniłowowskie, markowowowskie i drozdowowskie pułki rozbite doszczętnie między Orłem a Kromami... To, na cośmy długo czekali, zaczęło się... Szczegóły na razie jeszcze nie są wiadome, ale przeciw Kutiepowowi działa z powodzeniem specjalna grupa uderzeniowa. Siemion Michajłowicz znowu się zatrzymał zwijając w rękach kawałek taśmy telegraficznej, poruszył wąsami i rzucił jastrzębim okiem na stojących dokoła niego dowódców. Operacje naszego korpusu były prowadzone niezgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa, wbrew rozkazowi... Kazano nam iść na południe, w Stepy Salskie, nad Manycz, gdzie o mało nie położyła głowy Dziesiąta Armia - myśmy poszli na północ. Zamiast na lewym brzegu znaleźliśmy się na prawym brzegu Donu. Zamiast oddalać się od jazdy dońskiej -wczepiliśmy się jej w ogon. Niedobrze, do niczego! A co do naszego prostego rozumowania... Nasze głowy - chłopskie, kozackie, nie powinniśmy rozumować, od tego w sztabie naczelnego dowództwa są wykształcone, światłe głowy... No. myśmy jednak szli, a rozkazy naczelnego dowództwa szły za nami. Nie brałem ich nawet do rąk, nie czytałem; przeczytasz i szabla gotowa wypaść ci z ręki... Jednakże, tak czy owak, rozkaz dognał mnie... Rozkaz bez wielu słów... - Rozwinął taśmę telegraficzną, tak żeby się nie przekręcała, i przeczytał - "dowódca Korpusu Konnego, Budionny. Ostatnie dane wywiadu wskazują na ruch nieprzyjacielskiej konnicy z rejonu Woroneża na północ. Rozkazuję dowódcy Korpusu Konnego, Budionnemu, rozbić tę nieprzyjacielską konnicę". Ot, i wszystko, krótko i wyraźnie. To znaczy, że słusznie rozumowały nasze głowy... Rozkaz podpisany jest przez przewodniczącego Rewolucyjnej Rady Wojennej Frontu Południowego, Stalina, w kwaterze Naczelnego Dowództwa, w Sierpuchowie. Katia wróciła do Moskwy, do tego samego Starokoniuszennego zaułka na Arbacie, do willi z facjatką (dokąd w początkach wojny Mikołaj Iwanowicz Smokownikow przeniósł się z Petersburga razem z Daszą i dokąd z Paryża wróciła Katia). do tego samego pokoju, gdzie w smutny dzień pogrzebu Mikołaja Iwanowicza tak beznadziejnie stężało przygnębienie Kati. Wtedy okrywszy się na łóżku szubką, nie chciała już więcej żyć... Powzdychała, wysunęła się spod szubki i poszła do jadalnego, żeby przynieść sobie trochę wody - do popicia morfiny. I w zmierzchu niespodzianie ujrzała swoje nowe życie: Wadim Pietrowicz siedział i czekał na nią. Oto i ten drugi krąg jej życia, wytężony, miłosny, męczący zamknął się. Za nią pozostała długa, długa droga niepowrotnych strat. Szczególnie dotkliwie poczuła to Katia, gdy w połowie lipca szła z tobołkiem z dworca Kijowskiego. W płytszej teraz rzece Moskwie pluskały się małe dzieci, głosy ich przenikliwie i smutno brzmiały w ciszy. Na brzegu, na nędznej trawie, siedział stary człowiek z wędką. Wyszedłszy na Sadową, gdzie wzdłuż całego bulwaru zniknęły sztachety i siatki, Katia była zdumiona ciszą; szeleściły tylko wielkie lipy, z powagą okrywające zielonym cieniem opustoszałe wille; na ludnym niegdyś Arbacie ani tramwajów, ani dorożek. Nieliczni przechodnie schyliwszy głowy przekraczali zardzewiałe szyny. Katia doszła do Starokoniuszennego zaułka, skręciła weń i wreszcie ujrzała swój dom. Nogi ugięły się pod nią. Długo stała po przeciwległej stronie chodnika. We wspomnieniach ta mała willa wydawała się jej śliczna, złocistego koloru, z płaskimi białymi kolumienkami, o czystych oknach, zasłoniętych storami... Żyły tam cienie Kati, Wadima Pietrowicza, Daszy... Czyż może bez śladu zniknąć to, co było? Czy życie ulatuje jak zjawa senna z głowy leżącej na poduszce, która dała krótkotrwałą złudę i niknie wraz z westchnieniem, z którym budzi się człowiek? Nie, nie, w minionych dniach gdzieś jednak zastygli w nieoczekiwanej radości - Katia, gdy upuściła na dywan flaszeczkę z morfiną i bez sił zwisła na skamieniałych rękach Wadima Pietrowicza, i on, szepczący jej słowa miłości, cały jakby zwęglony od żaru uczucia. To nie było snem, to nie zniknęło, to i teraz jest tam, za czarnymi oknami. I tam jest również ich pierwsza noc, bez snu, w milczących i głębokich jak ból pocałunkach i w powtarzaniu wciąż tych samych, a zawsze nowych słów zdumienia. Zdumienia, że istnieje jedyny na ziemi cud, który łączy ciasnym splotem śniadych, silnych ramion z białymi, wątłymi rękami to, co najdelikatniejsze, z tym, co najbardziej męskie... Domek stał skrzywiony, biedny, cały obłupany, i żadnych białych pilastrów przed nim nie było. Katia je wymyśliła. Dwa skrajne okna na parterze, zasłonięte od wewnątrz arkuszami gazet, zostały tak gęsto ochlapane placuszkami błota, które już zaschło, że było oczywiste: nikt tam nie mieszka... Na facjatce, w sypialni Daszy, wybite są wszystkie szyby. Katia przeszła ulicę i zapukała do drzwi frontowych, z których brązowa farba odpadała całymi strużynami, długo kołatała, póki nie spostrzegła, że na miejscu klamki jest zakurzona dziura. Wtedy przypomniała sobie, że jest tu drugie wejście, z zaułka. Furtka była otwarta, przez podwóreczko zarośnięte trawą wiodła ledwie widoczna ścieżka. Ktoś jednakże tu mieszkał. Katia zapukała do drzwi kuchennych. Niebawem otworzył je mały człowiek, blady jak papier blondyn w okularach, o dużej głowie i rozwichrzonych włosach. - Przecie krzyczę, że drzwi nie zamknięte. Czego pani sobie życzy! - Przepraszam, chciałam zapytać: czy mieszka jeszcze tutaj Maria Kondratiewna, staruszka? - Tak, tutaj - odpowiedział głosem, jakim rozprawia się o formułach matematycznych. - Ale ona umarła... - Umarła! Kiedy? - Jakoś niedawno, dokładnie nie pamiętam... - Cóż ja będę teraz robiła? - z zakłopotaniem rzekła Katia. - Moje mieszkanie zajęte? - Pojęcia nie mam, czy to pani, czy nie pani mieszkanie, ale jest zajęte... Chciał już zamknąć drzwi, ale widząc, że ładna kobieta ma oczy pełne łez, zwlekał. - Jak to nieprzyjemnie... Przychodzę wprost z dworca - gdzież się teraz podziać? Dwa lata nie byłam w Moskwie, wróciłam do domu i masz... - Do domu pani wróciła? - spytał ze zdumieniem. - Do Moskwy?... - Tak. Cały czas byłam na południu, potem na Ukrainie... - Cóż to pani - nienormalna? - Nie... A dlaczego, czyż wrócić do domu to takie dziwne? Na wynędzniałej, papierowej twarzy tego człowieka cienkie wargi uniosły się w jednym kącie, marszcząc zapadły policzek: - Pani nie wie, że w Moskwie umierają z głodu? - Słyszałam, że z jedzeniem jest źle. Ale mnie mało potrzeba. Poza tym - to chwilowe przecież... Gdy jest bardzo ciężko, lepiej być w domu. - Pani, właściwie... Kim pani jest? - Jestem nauczycielką, Roszczyna Jekatierina... Ja panu zresztą zaraz pokażę... Katia zębami rozplątywała węzeł na worku z rzeczami. Wyjęła zaświadczenie ludowego komisariatu oświaty. - Pracowałam do samej ewakuacji w Kijowie, w rosyjskiej szkole dla najmłodszych. Ludowy komisarz zabronił mi kategorycznie zostawać przy białych. Sama też nie zostałabym. I dał jeszcze ten oto list do ludowego komisarza Łunaczarskiego. Ale list jest zapieczętowany... Przeczytał zaświadczenie, przeczytał adres na kopercie; wszystkie jego ruchy były jakby zwolnione. - Właściwie pokój staruszki przez nikogo nie jest zajęty. Jeżeli chcecie koniecznie mieszkać właśnie tutaj, wprowadzajcie się... Chociaż tu sama zgnilizna i rupiecie... W Moskwie można zająć pierwszy lepszy pałacyk. Usunął się z drogi i przepuścił Katię do na wpół ciemnej kuchni, zatłoczonej połamanymi meblami. Wskazał klucz od pokoju staruszki, wiszący na gwoździu w zakopconym korytarzyku, i wolno poszedł do siebie, do dawnego gabinetu Mikołaja Iwanowicza. Katia z trudem otworzyła drzwi do dusznego pokoju o dwóch oknach, zalepionych z zewnątrz placuszkami błota. To była jej dawna sypialnia i na tym samym miejscu stało jej łóżko, i tak samo na ścianie wisiała rzeźbiona szafka-apteczka, z której wzięła wtedy morfinę. Nieboszczka Maria Kondratiewna ściągnęła tutaj najlepsze rzeczy z całego mieszkania: kanapy, fotele, etażerki były zwalone na kupę, połamane i pokryte pajęczyną i kurzem. Katię ogarnęła rozpacz. W ogromnej, rozpalonej w lipcowym słońcu, bezludnej i głodnej Moskwie, w tym zawalonym niepotrzebnymi gratami, nieprzewietrzonym pokoju trzeba było zacząć żyć, zacząć trzeci krąg swego życia. Siadła na gołym materacu i zapłakała. Bardzo się zmęczyła i była głodna. Oczekujące ją trudności i komplikacje wydały się jej ponad siły. Stanęła w pamięci miła, uwielbiana, pochylona chatynka koło szkoły, ogródek, faliste pole za płotkiem... Miotła przy progu, stągiew z wodą w sieni, zielonkawe światło poprzez listowie w oknie, padające na dziecięce zeszyty... Beztroskie, wesołe dzieci, ulubiony chłopiec, Iwan Gawrikow... Czemu nie można było zostać tam na zawsze? Katia wstała z łóżka, żeby przynieść trochę wody - rozmoczyć suchą bułeczkę, przywiezioną z Kijowa. Ale nawet szklanki nie było na początek! Katia już gniewnie wytarła oczy i poszła do bladego człowieka. Cichutko zapukała i odezwała się cieniutkim głosem: - Proszę mi wybaczyć, wciąż panu przeszkadzam... Podszedł powoli, otworzył drzwi i jakby z trudem się orientując, badawczo patrzył na Katię. - Przepraszam bardzo, czy nie ma pan szklanki, pić mi się chce. - Nazywam się Masłow. towarzysz Masłow - rzekł. -Jaka wam potrzebna szklanka? - Jakaś zbyteczna... - Dobrze. Poszedł w głąb pokoju zostawiwszy drzwi otwarte i Katia ujrzała moc książek na uginających się półkach z nie heblowanych desek, otwarte tomy i rękopisy na biurku, nędzne żelazne łóżko, na którym również poniewierały się książki, śmieci na podłodze i pożółkłe gazety na oknach. Masłow tak samo powoli wrócił do Kati i podał jej brudną szklankę: - Możecie ją wziąć na stałe. W kuchni Katia z trudem dostała się do zlewu; był zawalony śmieciami, ale woda szła. Po umyciu szklanki Katia z rozkoszą napiła się i wróciła do siebie. Zachciało jej się przed zjedzeniem bułeczki otworzyć okna i choć trochę się umyć. Ale oderwać zaklajstrowaną ramę nie było łatwo. Katia długo parała się, dłubała, tłukła nogą od krzesła po zasuwkach, głośno wzdychała. Hałas zwabił Masłowa. Czas jakiś z cichym zdumieniem patrzył na Katię. - Dlaczego chcecie otworzyć okno? - Tu można się udusić. - Myślicie, że uliczne powietrze będzie czyściejsze? Kurz i smród. Na wszystkich podwórzach gnije... Nie radzę. -Katia wysłuchała tego stojąc na parapecie, zacisnęła wargi i zaczęła znowu uderzać nogą od krzesła w zasuwkę. - Przypuśćmy, że otworzycie, a na noc znowu trzeba będzie zamykać... Po co zbędne wysiłki... Zasuwka wreszcie się poddała, Katia zeskoczyła z parapetu, otworzyła okno na oścież i wysunęła się, chciwie wdychając powietrze ulicy. - Tak, tak - w zadumie wyrzekł Masłow - problemu miasta nie rozstrzygnęliśmy. - Kolana jego, nagle drgnąwszy, zgięły się, obejrzał się, gdzie by tu usiąść - i oparł się o framugę, wsunął wielkie palce za sznurek luźno przepasujący jego płócienną, przybrudzoną koszulę. - Stopniał śnieg, a śmiecie, psia, kocia i nawet końska padlina zostały na ulicach i podwórzach... To i owo zmyły deszcze, ale to nie jest rozwiązanie problemu... Katia przerwała mu: - Powiedzcie, czy nasza łazienka jest czynna? - Nie mam pojęcia... Mieszkał tu jakiś czas hydraulik... W niedzielę majstrował coś w kuchni i łazience, z własnej inicjatywy, ale poszedł na front... - Wiecie co, wyjdźcie - stanowczo powiedziała Katia. - Ja choć trochę uprzątnę pokój, umyję się i przyjdę do was. Przede wszystkim muszę koniecznie dowiedzieć się o pewne adresy. Ja przecież nic nie wiem, jak teraz jest w Moskwie... Pomożecie mi, dobrze? - Tak, tak, dzisiaj niedziela, cały dzień będę w domu... Powoli odsunął się od framugi i poszedł sobie. Katia przekręciła za nim klucz w drzwiach. Zabrać się ostro - a wtedy robota będzie się paliła w rękach. Zdjęła bluzkę i spódnicę, żeby ich nie pobrudzić, rozpoczęła walkę z kurzem. Szmat po różnych pudłach było co niemiara. Grzebiąc w szufladach Katia znalazła bieliznę pościelową ze swymi znakami, swoje koszule i majteczki, kilka par wycerowanych pończoch. Co za złoty człowiek ta Maria Kondratiewna! Zachowała takie bezcenne rzeczy! Zmarła staruszka na ogół lubiła przywłaszczać sobie to i owo i była chciwa... No, niech jej tam ziemia lekką będzie. Tegoż wieczora Masłow pokazał Kati swój rękopis i nawet coś niecoś z niego przeczytał. Było to studium historyczne o socjalistach-utopistach. Mówił do Kati, siedzącej na jego nie posłanym łóżku: - Wam to się wyda dziwne, że w takich czasach można się zajmować utopistami. Utopia - w epoce dyktatury proletariatu! Gdzie tu wewnętrzna logika? Przyznajcie się, jesteście zdziwieni? Katia, której oczy się kleiły, kiwała głową potwierdzając, że jest zdziwiona. - Mimo wszystko w tym jest logika. Rozpatruję szczegółowo podejmowane przez jednostki i niewielkie grupy w połowie ubiegłego wieku próby wcielenia w życie tez utopijnych. To jedna z najciekawszych kart w historii ruchów społecznych... Odwrócił się od Kati, żeby ukryć ironiczny uśmiech, który obnażył mu drobne zęby. - Ale pisać mogę tylko w niedzielę. Jestem przeciążony pracą w komitecie rejonowym, mało nas jest: w Moskwie nie został prawie nikt z członków partii. Mnie zwolniono ze służby frontowej tylko z powodu bardzo słabego zdrowia. Jestem wyczerpany fizycznie i moralnie... Pomimo swego stanu i jak gdyby zupełnego braku rzeczowości Masłow okazał się człowiekiem dość roztropnym. Zaraz nazajutrz poszedł z Katią do ludowego komisariatu oświaty, poznał ją z właściwymi towarzyszami, pomógł jej załatwić formalności i zdobyć karty żywnościowe. Bez niego Katia zupełnie by się zgubiła w ogromnym ludowym komisariacie z mnóstwem wydziałów, biur i kierowników, tym bardziej że duch niepokoju i wstrętu do rutyny gnał pracowników przynajmniej raz na tydzień razem ze stołami, archiwami z miejsca na miejsce, z piętra na piętro, tak samo jak do zmieniania wewnętrznego systemu zależności, związków i odpowiedzialności. Katia natychmiast otrzymała nominację na nauczycielkę do szkoły początkowej na Presni. W innym biurze zmobilizowano ją, w trybie powszechnych świadczeń, do kursów wieczorowych w zakresie likwidacji analfabetyzmu. W trzecim biurze przycumował ją niewiarygodnie chudy człowiek, o oliwkowej cerze, z gorączkowymi, ogromnymi oczami. Poprowadził Katię korytarzami i schodami do wydziału propagandy sztuki. Tam obciążono ją objazdowymi wykładami po fabrykach. - Treść wykładów ustalimy później - powiedział jej oliwkowy człowiek - otrzymacie odpowiednią literaturę i plan. Nie trzeba się przerażać, jesteście kulturalnym człowiekiem, to wystarczy. Naszą tragedią jest zbyt mała ilość kulturalnych ludzi - przeszło połowa inteligencji sabotuje. Gorzko tego pożałują. Resztę pochłonął front. Wasze zgłoszenie się wywarło na wszystkich wrażenie nader dodatnie... I wreszcie w jednym z korytarzy na Katię rzucił się tęgi, niesłychanie ruchliwy jegomość z dużymi wargami, w płóciennej, zzieleniałej pod pachami "tołstojówce". - Jesteście aktorką? Przed chwilą mi was wskazano - zaczął mówić pośpiesznie i nie zwracając uwagi na odpowiedź Kati, że jest nauczycielką, wziął ją pod ramię i poprowadził korytarzem. - Przydzielam was do lotnej grupy, pojedziecie na front w osobnym wagonie, po wyjeździe z Moskwy - chleb bez ograniczenia, cukier i najlepsze masło śmietankowe... Repertuar - ach! Z waszą figurką - zaśpiewacie, zatańczycie, czerwonoarmiści będą klaskać... Posłałem na front profesora Czebutykina, ma sześćdziesiąt lat, chemik czy astronom, bo ja wiem? Teraz nazywają go "królem czołówki" -śpiewa kuplety Berangera... Możecie mi nie dziękować, jestem bezinteresownym entuzjastą... - Słuchajcie! - krzyknęła Katia uwalniając się spod jego ręki. - Mam szkołę, wykłady i likwidację analfabetyzmu... Ja fizycznie nie mogę... - Co to znaczy fizycznie? A ja mogę fizycznie? Szalapin też nie może fizycznie, jednak zdobyłem dla niego skrzynkę koniaku, to teraz sam prosi się na front... Dobrze pomyślcie... Już ja was odnajdę... Katia szła do domu przytłoczona ciężarem odpowiedzialności. Gorący wiatr, dmąc z pustych zaułków, skręcał wiry kurzu na bruku z kocich łbów. Katia skręciła na Twerski bulwar. Wyliczała, czy starczy jej czasu, jeżeli będzie spała sześć godzin. Pozostaje więc osiemnaście... Mało! Praca w szkole, poprawianie zeszytów, przygotowanie się do lekcyj... Likwidacja analfabetyzmu - dwie godziny, nie mniej... Boże drogi, a chodzenie w obie strony? Poza tym, trzeba się przecież, do tych dwóch godzin przygotować... Osiemnaście godzin -za mało! Katia siadła na bulwarze, zdaje się, na tej samej ławce, gdzie z Daszą w szesnastym roku spotkały Biessonowa. Szedł wtedy cały zakurzony, ledwo powłócząc nogami. Co za nonsens! Dwie absolutnie do niczego nie zdatne kobiety nie wiedziały, co robić z nadmiarem wolnego czasu i przeżywały licho wie jaką tragedię, gdy Biessonow - zupełnie jak w wierszu Aleksandra Błoka: ,Jakże ciężko nieżywemu żywego i namiętnego śród ludzi udawać"... -ukłonił się im, a one patrzyły za nim. Szczególnie żałosny wydał im się widok jego opadających wojskowych spodni, gdy tak szedł przed siebie. Trzeba będzie spać cztery godziny i wysypiać się w niedzielę. A jeszcze ogonki po żywność! Katia zamknęła oczy i załkała... Wiatr rozrzucał jej loki na cieniutkiej szyi; dopadłszy starej lipy nad Katiną głową, groźnie szumiał liśćmi... I przy wtórze tego szumu Katia w końcu przestała męczyć się rozwiązywaniem zadania, jak z doby wykroić więcej niż dwadzieścia cztery godziny. To nic, jakoś to będzie!... Myśli jej zaczęły błądzić dokoła tej dziwnej przemiany, która w niej zaszła i nie przestawała jej zdumiewać i cieszyć. W owej godzinie, gdy przywarłszy głową do pieca, patrząc w rozjuszoną twarz Aleksieja powiedziała: "Nie"! - zaczęło w niej rosnąć spokojne i pewne oczekiwanie jakiegoś nowego szczęścia. Troszkę tego szczęścia zaznała na wiosnę: każdego wieczora przed snem wspominała spędzony dzień - nie było w nim nic ciemnego, nic dusznego. Katia podobała się sama sobie. I oto teraz przesadnie bawiła się w przerażenie i rozpacz z powodu rzekomej niemożności dania sobie rady ze świadczeniami społecznymi... Zupełnie nie o to chodzi: jeszcze niedawno nędzny, przygarnięty kociak nagle okazał się stworzeniem pełnym wartości. Okazuje się, że Katia była nawet potrzebna, odpowiedzialny towarzysz z oliwkową twarzą i bardzo ładnymi oczami rozmawiał z nią z dużym szacunkiem... Nie można było zrobić zawodu - istotnie okropne będzie, jeżeli w ludowym komisariacie oświaty powiedzą: "A myśmy tak na nią liczyli". Tutaj, w Moskwie, to było zupełnie co innego niż trząść się w stepie na wozie, z tyłu za trojką Aleksieja, gryźć słomkę i myśleć: "Na co ci. branko, twoja uroda"? Masłow zażądał od Kati szczegółowej relacji. Gdy powtórzyła mu rozmowę z oliwkowym towarzyszem, cały prawy policzek Masłowa pokrył się koncentrycznymi zmarszczkami drwiącego śmiechu. - Tak, tak - i odwrócił twarz od Kati - tragedia z inteligencją to jeszcze pół biedy. Jest coś o wiele tragiczniejszego... Pierwszego sierpnia Katia otworzyła szkołę. Małe, bose dziewczynki z warkoczykami przewiązanymi szmatkami lub sznureczkami i mali, ostrzyżeni do skóry chłopcy w podartych koszulinach cicho przyszli i cicho rozsiedli się w ławkach. Wiele z tych dzieci miało twarze przezroczyste i starcze z chudości. Katia w ciągu pierwszego dnia zaznajamiała się z dziećmi, przysiadała się do nich, rozpytywała i wyciągała na rozmowy. Miała już pewne doświadczenie, wiedziała, jak można od razu zainteresować dzieci. Brała książkę, otwierała: "Oto książka - białe stronice, czarne litery, szare wiersze. Patrzcie na nią choćby od rana do wieczora - nic więcej w niej nie ma. A jeżeli nauczycie się czytać, pisać, poznacie historię, geografię i arytmetykę, i jeszcze dużo innych rzeczy - książka ta raptem ożyje"... Przypominała sobie, jakim zaciekawieniem zaczynały błyszczeć oczki dziewczynek i chłopców w jej szkole w siole Władimirskim. Szczególnie pociągająco opowiadała o carze Sałtanie. "Zacząłeś się uczyć - a, b, c, potem pisać litery na tablicy, potem według liter czytać słowa, a potem, koniecznie na głos, czytać słowa po kolei od kropki do kropki... I nagle pewnego pięknego dnia wiersze zaczną ginąć ci w oczach, zamiast wierszy, liter - ujrzysz niebieskie morze i biegnącą na brzeg falę, i usłyszysz nawet, jak fala rozbija się o brzeg, i wyjdzie z morskiej piany czterdziestu witeziów w żelaznych kolczugach i hełmach, wesołych i mokrych, a z nimi brodaty Czernomor"... Opowiadając to tutaj, na Presni, Katia czuła, że słowa jej jak gdyby nie trafiają do uszu dzieci, więdną w izbie szkolnej, gdzie połowa szyb w oknach zabita jest dyktą, a na ścianach tynk poodpadał aż do nagich cegieł. Dziewczynki z rękami tak chudymi, że można by je przeciągnąć przez kółko do serwetki, i chłopcy ze zmarszczkami i wysypką na twarzach słuchali w milczeniu. W oczach ich dostrzegła politowanie... Wszystkie te dzieci myślały o czym innym. Na dużej pauzie wyszły na podwórze, ale zaledwie kilka dziewczynek zaczęło skakać na jednej nodze, rzucając kamyki, i dwóch chłopców wszczęło ponurą kłótnię. Większość usiadła w cieniu parkanu, gdzie rosły łopuchy, i tak siedziały; żadne z nich nie przyniosło ze sobą jedzenia. Wszystko to byli synowie i córki robotników mieszkających w tej dzielnicy. Ojcowie wielu z nich poszli na front. Jeden z chłopców opuściwszy ręce na ziemię patrzył na obłok stojący nad Presnią, podobny do dymu. Katia usiadła obok niego, zapytała rzeczowo: - Pietrow Mitia, dobrze zapamiętałam? - Aha. - Tata twój gdzie pracuje? - Tatunio dawno na wojnie. - A mama twoja co robi? - Mama w domu, chora. - Tata pisze z frontu? - Nie. - A czemuż nie pisze? - Co ma pisać... Radości mało... Odchodził, powiedział mamie: za twoją rupturę od harowania - dziesięciu generałów zabiję... On strasznie odważny. - Gdy dorośniesz, kim chcesz być? - Nie wiem... Mama mówi - tej zimy nie przeżyjemy... Na Moskwę ciągnęły białe zastępy, wyprzedzała je jesień. Zajaśniało jeszcze trochę dni babiego lata - i już wiatr uporczywie napierał od północy, pędząc nieprzejaśnione zwały chmur. W szkole nie było czym palić w żelaznym piecyku. Katia chodziła do ludowego komisariatu oświaty skarżyć się oliwkowemu człowiekowi, ale ten kiwał tylko głową, nie odrywając zgorączkowanych oczu od miłej Katinej twarzy: "Rozumiem, Jekatierino Dmitrijewno, wasz niepokój i cenię wasz zapał, lecz z opałem będzie okropnie tej zimy: ludowy komisariat oświaty ma obiecane drzewo, ale aż z wołogodzkiej guberni, skąd trzeba je sprowadzić transportem kołowym... W ogóle, pchajcie, naciskajcie, gdzie tylko można"... Dzieci przychodziły do szkoły zsiniałe i mokre, w cienkich paletkach i starych, mamusinych kacabajach, które nadawały się chyba tylko na strachy na wróble. Katia zdecydowała się na jawny rozbój i przeznaczyła subotnik* na rozebranie płotu. Stróż szkolny - głuchy starzec z drewnianą nogą, Katia i dzieci, a przyszły prawie wszystkie, ciemnym wieczorem, przy szumie słotnego wiatru rozebrali płot i wszystko znieśli do szkolnej sieni. Stróż napiłował drew i nazajutrz rano w klasie było ciepło, wilgotno, z mokrych ścian szła para, dzieci siedziały weselsze, a Katia opowiadała im z katedry o energii słonecznej (to, o czym dowiedziała się dopiero poprzedniego dnia z pożytecznej książeczki "Siły przyrody"). - Wszystko, co widzicie, dzieci, ta katedra, te ławki i ogień, i piece, i wy same - to energia słoneczna... Opanowanie jej będzie zadaniem ludzkości. Dlatego trzeba się uczyć i uczyć, walczyć i walczyć... A teraz przejdziemy do lekcji języka rosyjskiego... Język rosyjski to przecież jest także energia słoneczna, dlatego trzeba dobrze go opanować... Podczas pauz dzieci opowiadały Kati różne nowiny. Wiedziały o wszystkim, co się działo na Presni, w Moskwie i nawet za granicą u "lordów-mordów". Katia bardzo dużo wiadomości zaczerpnęła z tych opowiadań. Na przykład, wcześniej niż z gazet dowiedziała się o przerwaniu frontu przez białych pod Orłem, skąd zaczęli przybywać ranni. Dwie dziewczynki na własne uszy słyszały, jak u Mikulinów, dokąd umyślnie biegały, Stiepan Mikulin, tokarz, który dopiero co powrócił, nieszczęśliwy, cały podziurawiony, podniósł się trochę na pryczy - a doktorzy surowo nakazali mu leżeć - i krzyczał złym głosem do żony i matki: - Zdrada u nas na froncie, zdrada! Dajcie mi papieru, atramentu, napiszę do Włodzimierza Iliicza! Najlepsi proletariusze krwią się myją, wilgotną ziemią się przykrywają, a Moskwy nie chcą oddać białemu generałowi... Nie myśmy winni, że Orzeł się poddał - to zdrada!... Mitia Pietrow słuchając tych opowiadań dziewczynek zrobił się blady jak ściana. Oczy rozszerzały mu się coraz bardziej, takie męczeńskie, że Katia siadła koło niego na ławce, przytuliła jego głowę do piersi, ale chłopiec milcząc uwolnił się z jej uścisku - nie chciał pociechy ani pieszczot. W ciągu kilku dni deszcz lał jak z cebra i Presnia, rzekłbyś, po kolana pogrążyła się w rzadkie, szare błoto. Dzieci przychodziły zupełnie oszołomione strasznymi wieściami, jak dżuma rozchodzącymi się po mieście. Trudno było zmusić je teraz do skupienia na lekcjach. Ruda dziewczynka Kławdia, która nie przygotowała dodawania i odejmowania, głośno zapłakała podczas lekcji arytmetyki. Katia postukała ołówkiem w katedrę: - Kławdio, zaraz mi się opanuj. - Nie mogę, cio-o-o-ciu Ka-a-a-tiu... - Co się stało? Dziewczynka odpowiedziała zachrypniętym głosem: - Mama mówi: wszystko już jedno, nie ucz się, Kłaszko, arytmetyki... - Co za głupstwa, mama twoja nigdy tego nie mówiła! - Właśnie, że powiedziała: wszystko jedno, wyszłaś z błota i wrócisz do błota... Oficerowie nas wszystkich końmi roztratują... O zmroku Katia poszła na wieczorowy kurs walki z analfabetyzmem. Posuwała się pod samymi parkanami, żeby jak najmniej zamoczyć nogi, w rozpaczy zatrzymywała się na skrzyżowaniach, nie wiedząc, jak przebrnąć przez ulicę. Do mieszkania robotnika Czesnokowa (nie tak dawno posłanego w charakterze komisarza na front) z dziesięciu kobiet, które uczyła, nie przyszła tego wieczora ani jedna. Czesnoczycha, zamężna od pół roku, w ciąży, wychudzona, cała w żółtych plamach, powiedziała Kati: - Nie chodźcie teraz do nas, poczekajcie, nie w głowie to nam teraz... A i wam będzie lżej... Pokazała Kati karteczkę od męża z frontu: "Luba, jeżeli Tułę wezmą, wtedy - gotujcie się. Moskwy nie oddamy, chyba po ostatnim trupie... Piszę pośpiesznie, przez okazję... Może się zdarzyć, że zajdzie do ciebie towarzysz wojskowy, Roszczyn - temu wierz. Opowie o wszystkim, dobrze, jeżeli go posłuchają nasi towarzysze... I niech mu pomogą, jeżeli mu czego będzie potrzeba. Poza tym wszystkim żyję, jestem zdrów, nauczyłem się jeździć konno, czego nigdy się nie spodziewałem"... - Oczekujemy tego towarzysza Roszczyna, ale jakoś nie przyjeżdża -rzekła Czesnoczycha, w udręczeniu patrząc na mokre okno. - Przyjdźcie wówczas, posłuchajcie, ja po was dziewczynkę przyślę... Któż to jest ten Roszczyn, czy nie wasz mąż? - Nie - odparła Katia - mój mąż dawno zabity. Po powrocie do domu napaliła w żelaznym piecyku z rurą wpuszczoną w lufcik, zwanym "pszczółką", dlatego że bzykał, gdy palono w nim drzazgami. Robotnicy na Piesni zrobili ten piecyk dla Kati i sami go ustawili w jej pokoju, sądząc, że nauczycielce będzie łatwiej pracować, gdy się wyśpi w trochę cieplejszym pokoju. Katia zdjęła przemoczone buciki, pończochy i spódnicę ochlapaną błotem, umyła nogi w lodowatej wodzie, włożyła na siebie wszystko suche, nalała wody do imbryka i postawiła go na "pszczółkę". Wyjęła z kieszeni palta kawałek szarego, ościstego chleba, drobno pokrajała i położyła na czystą serwetkę obok filiżanki i srebrnej łyżeczki. Wszystko to robiła z roztargnieniem. Kiedy otworzono kuchenne drzwi i w korytarzu ucichły nieznośne, powolne kroki Masłowa, poszła i zastukała do niego: - A! moje uszanowanie, Jekatierino Dmitrijewno. Siądźcie. Drańska pogoda... A wy wciąż, widzę, ładniejecie. Ładniejecie. T-a-ak... Tego wieczoru był z jakiegoś powodu szczególnie zły. Na pytanie Kati, co się w końcu dzieje, dlaczego wszędzie taki niepokój - nie odwracając się ułożył cienkie wargi w jeden ze swych najjadowitszych uśmiechów: - Was interesują nowiny partyjne czy jeszcze coś? Front? Naszych biją. Cóż jeszcze mogę wam powiedzieć? Biją! A w Moskwie, jak zawsze, optymistyczny, rześki nastrój... Masowa mobilizacja komunistów przeciw Denikinowi... W Piotrogrodzie masowe rewizje w dzielnicach burżujskich... Zdecydowano zamknąć wszystkie fabryki i warsztaty z powodu braku opału... Wreszcie najbardziej pokrzepiająca nowina: ogłoszono weryfikację legitymacji partyjnych, to znaczy oczyszczenie stajen Augiasza... Wobec czego pokonamy i Denikina, i Judenicza, i Kołczaka... Ciągnął za sobą nogi po pokoju zaśmieconym niedopałkami; spod jego mokrych, brudnych spodni wisiały i wlokły się za nim rozwiązane tasiemki kalesonów. Łażąc trzaskał palcami, co mu się nie bardzo udawało - palce miał zwiotczałe. - I teraz oto zwyciężymy, teraz oto zwyciężymy - powtarzał szyderczym głosem. - Wy oczywiście tego nie rozumiecie. I nic dziwnego, że nie rozumiecie... Daleko dziwniejsze, że i dla mnie to jest, na przykład, niezrozumiałe... Nie rozumiem już nic a nic. Socjalizm buduje się na bazie kultury materialnej. Socjalizm - to wyższa forma produkcyjności pracy. Tak. Istnienie wysoko rozwiniętego przemysłu jest niezbędne? Tak. Istnienie wysoko rozwiniętej i licznej klasy robotniczej - niezbędne? A jakże! Myśmy Karola Marksa czytali, dokładnie czytali... Cóż, zajmiemy się weryfikacją... Mamy jeszcze proch w prochowniach... Tak więc Katia nie dowiedziała się od niego nic sensownego. W ludowym komisariacie oświaty, dokąd nazajutrz poszła po instrukcje, w głównym korytarzu, gdzie nigdy nie było przeciągu, dzisiaj (czy dlatego, że gdzieś wybili szybę, czy też, że umyślnie coś otworzyli) wiało przenikliwym chłodem. Mimo to wszędzie zbierały się szepczące grupki pracowników i Katia na próżno chodziła z pokoju do pokoju: tylko jedna z urzędniczek, chowając nos w skunksowy wytarty kołnierz, oznajmiła jej: - Co wy, z księżyca spadliście, obywatelko, nie wiecie, że my pewnie będziemy ewakuowani do Wołogdy... I raptem - równie nagle - zaszła gwałtowna zmiana. Nazajutrz skoro świt Katia pobiegła do szkoły. Na Sadowej musiała zatrzymać się i czekać. Po skamieniałym błocie, miażdżąc powłokę zamarzłych kałuż, pod ogromnymi, wyjącymi już po zimowemu, nagimi lipami, przechodziły uzbrojone oddziały robotników. Za nimi jechały wozy. I znowu ciemnymi rzędami szły stąpając powoli, jak zaczarowane, kolumny. Tu i ówdzie surowe, niezgrane głosy zaciągały "Międzynarodówkę". Niesiono czerwone płachty na których pośpiesznie, krzywymi literami było napisane: "Wszyscy do walki z białymi bandami Denikina"! "Niech żyje rewolucja proletariacka na całym świecie"! "Dobijemy światową burżuazję"! Z porannej, chmurnej mgły wyłaniały się i przechodziły wciąż nowe kolumny. Katia patrzyła na te twarze, zarośnięte, chude, wycieńczone, ciemne; zdawało się, we wszystkich oczach, mocno zaciśniętych ustach było to samo: przezwyciężone cierpienie, determinacja, niezłomność... W szkole dzieci zaraz opowiedziały Kati nowinę: wczoraj na Presni, wfabryce mechanicznej, był Lenin i zaczął się tydzień partyjny... W pobliżu Woroneża do Mamontowa przyłączył się kubański korpus Szkury. Razem miał teraz sześć dywizji kawalerii przeciw dwom Budionnego. Zatrzymał się i zaczął nań czekać. Mamontow był ostrożny. Wydzielił część sił dla wzmocnienia obrony Woroneża; oba korpusy przeformował w trzy kolumny i wybrał miejsce do bitwy, gdzie miała być okrążona i zniszczona czerwona konnica -ogromne pole przylegające do plantu, po którym krążył pociąg pancerny, stalowy żółw, uzbrojony w sześciocalówki. Budionny był śmiały, ale przezorny. Otrzymywał dokładne informacje o wszystkich przygotowaniach i machinacjach generała Mamontowa. Jakaś dziewczynina z koślawo nabazgraną kartką, schowaną pod chustkę we włosach, albo nieszczęsna babina z workiem na odpadki przechodziły przez placówki białych - mało kto połakomi się na zawszoną dziewczyninę, a już od babuni odżegna się każdy Kozak. Odnajdywały budionnowskich wywiadowców i przekazywały im informacje. Budionny zatrzymał się między lasem a bagnami, nie dochodząc do rozległego pola, wyznaczonego mu na miejsce zagłady. Kazał do syta karmić konie i dobrze opatrzyć podkowy (konie były kute tylko na przednie nogi). Także uzupełnić amunicję i zamiast jagieł i jagieł - przejadły się te jagły - wydać żołnierzom zdobycznego mięsa peklowanego z fasolą, słodkiego skondensowanego mleka, biszkoptów i wonnego tytoniu, żeby się zabawili przy ogniskach. Wszystko to brano z ruchomego "arsenału", jak nazywano bogate tabory białych. Obecnie ciągnęły one dzień i noc z Woroneża do Mamontowa. W szczególności nakazywał Siemion Michajłowicz brać nowiutkie, japońskie sztucery, żeby zastąpić nimi, w miarę możności, stare karabiny, rozklekotane w bitwach; brano także przybory kancelaryjne. Pod osłoną lasu i bagna można było spokojnie się wyspać przed poważną operacją. Jednak wydawała się ona żołnierzom w dalszym ciągu tak poważna - chodziło przecież o walkę wręcz z sześcioma dońskimi dywizjami - że rzadko który z nich był spokojny. Czyścili konie nie byle jak, do glansu, naprawiali kulbaki, ostrzyli szable. Ani pieśni, ani harmonii nie było słychać, w szwadronach prowadzono ważne rozmowy. Zobaczą komisarza i kiwają: "Chodź no tu, komunisto... Powiedz nam, drogi komisarzu: skończymy z Mamontowem, czyż wtedy nie będziemy brali Woroneża, przecie u nich tyle wszelkiego dobra?"... Komisarz odpowiadał, że co do Woroneża Siemion Michajłowicz dotychczas żadnych zarządzeń nie wydawał. Wówczas zaczynały się spory, czy można kawalerią zdobywać umocniony rejon. Jedni mówili, że można, przy wielkim zapale atakujących, inni twierdzili, że to jest wbrew regulaminom. Szwadron Tielegina, wyznaczony do czat, stał na skraju moczaru. Na południe od tego miejsca zaczynało się pole, na którym od czasu do czasu majaczyli biali zwiadowcy. Było wiadomo, że w tamtej stronie grupowała się jedna z trzech mamontowowskich kolumn. Tam też nocami migotał w chmurach słaby odblask obozowych ognisk. W szwadronie również wiele mówiono o oczekiwanej bitwie, na którą ściągnęły takie masy jazdy. Stary kawalerzysta, Gorbuszyn, opowiadał, jak w czternastym roku brał udział w jednym takim boju pod Brodami: - Austriacka dywizja gwardii, cztery pułki, dzielnie atakowały naszą lekką dywizję kawaleryjską, ale po tej bitwie Austriacy odprowadzili już całą swoją konnicę na tyły... Atakowali oni z podgórza, licząc na zepchnięcie naszych do parowu. A nasi wylecieli na spotkanie z parowu na górę, na flankach po cztery sotnie kozackie z pikami, w centrum ułani, też z pikami, i achtyrscy huzarzy z żółtymi otokami na czapkach, z żółtymi kantami -dziarscy byli huzarzy! Nasi rozumieją, że Austriacy, lecąc z góry, z takiego rozpędu nie będą mogli zawracać; jak zaczęli do nas się zbliżać, nie oczekiwali takiej zaciętości, powstrzymują konie - za późno! Nasi ich pikami - z dołu do góry - bardzo poręcznie; dźgnie i pikę rzuci, i przez szereg przeskoczy, odwróci się i rąbie szablą, ale nie po karku - oni pod szlifami mieli podłożone stalowe płytki - tylko w poprzek tułowia... Tak legły na podgórzu wszystkie cztery pułki gwardii, pocięte, przybite do ziemi pikami - straszny widok! Łatugin, który niezbyt lubił, gdy ktoś przy nim zajmująco opowiadał, przerwał temu staremu rębaczowi: - No tak, było, było. cóż z tego, że było, to gra przypadku... A ty opowiedz o tym, jak trzech naszych czerwonoarmistów zagarnęło batalion niemiecki... Nie wiesz? A-a!... To właśnie powinien byś wiedzieć. - No to opowiadaj, Łatugin - rozległy się głosy. Łatugin siedział na piętach przy ognisku, tuż przy węglach oświetlających jego wychudłą twarz; po trzech tygodniach kiwania się na siodle zostały z niej same żyły. Łatugina, Gagina i Zadujwitra od samego początku wziął Tielegin do swego batalionu i w ciągu dwu miesięcy tuczyli pyski po przebytym głodowaniu, obecnie zaś weszli, jako kawalerzyści, do szwadronu. - Mieliśmy w Dziesiątej Lońkę Szczura, drugiego takiego zabijaki ze świecą nie znajdziesz - zaczął opowiadać Łatugin położywszy ręce na jelcu szabli, postawionej na sztorc. - Zeszłej jesieni, jeszcze za swojej bytności w pewnej ukraińskiej brygadzie, wyruszył on na zwiad z dwoma towarzyszami. Jadą oni, nic nie myślą i narwali się na Niemców, na bez mała cały batalion. Rozłożyli się Niemcy w zaciszu i gotują sobie zupę. - No, to, to już łżesz - rzekł ktoś ze słuchaczy - będzie sobie Niemiec w zaciszu zupę gotować... Łatugin spojrzał ciężko na tego człowieka. - Wytłumaczyć ci, dlaczego oni gotowali zupę? Dobrze. Niemcy przedzierali się do domu, bo już u nich była rewolucja. Na Ukrainie wszystkie wsie dookoła powstały, ogrodziły się kulomiotami, nigdzie nie wleziesz. Niemcy zaczęli głodować. Teraz zrozumiałeś? Nie zdążyli Niemcy porwać się na nogi, Lońka łapie z plecaka czystą onucę, nasadza ją na szablę i śmiało idzie do nich. "Poddawajcie się - powiada - jesteście otoczeni wielką siłą kawalerii, my nawet szabel krwawić nie będziemy, rozdepczemy was samymi końmi"... Znalazł się tłumacz, przełożył te jego słowa. Dowódca batalionu, podoficer, tęgi Niemiec, odpowiada Lońce: "Wątpię, żeby w waszych słowach była prawda"... A Lońka do niegos "Słusznie, że wątpicie, siadajcie na konia, jedźmy do naszego sztabu, tam zaproponują wam przyzwoite warunki"... Niemcy poważnie się naradzali, dowódca powiada: "Gutten Morgen, dobrze, my z wami pojedziemy w liczbie trzykroć większej od waszej, w razie podstępu z waszej strony - po drodze was kropniemy"... Lońka do niego: "Proszę, a podstępu żadnego nie będzie, macie do czynienia z żołnierzami rewolucji". Pojechali. Przyjeżdżają do sztabu. Zaczynają się rokowania z Niemcami. Oni żądają przepuszczenia ich do kolei i chcą, żeby im dać ze dwadzieścia pięć pudów kaszy jaglanej. A nasi żądają, żeby Niemcy oddali broń i dwie armaty. Niemcy się uparli i nasi się uparli. Lońka zaś cały czas się tam kręci i powiada: "Towarzyszu dowódco brygady, oni głodni i przez to nieustępliwi, ja ich zaagituję, rozkaż wydać dobrej słoniny i pszennego chleba". O spirytusie on, szelma, oficjalnie nie wspomniał, a że zarządzający gospodarstwem był życzliwym kumem, Lońka u niego wycyganił ćwiartkę. Siadł z Niemcami w chacie, nakrajał słoniny, chleba, nalał spirytusu do kubka i zaczyna rozmawiać o tym i o owym - jak to u nas na Ukrainie dobrze jedzą i dobrze piją, no i naród w ogóle usposabia do sympatii. Pochwalił i Niemców za to, że Wilhelma zrzucili. I chociaż tym razem ich rozmowa toczyła się bez tłumacza, Niemcy wszystko zrozumieli: on ich i pięścią po plecach po przyjacielsku klepał, i wziąwszy za uszy, całował. Niebawem przy stole zostało dwóch, on i ich dowódca, podoficer. Lońka wysila się, a Niemiec tylko się śmieje, palcem kiwa... Przysłali od naczelnika sztabu, dowiedzieć się, jak sprawa stoi. Lońka odpowiada: "Źle, dowódca nie poddaje się agitacji, trzeba jeszcze ćwiartkę". No, jak skończyli tę drugą ćwiartkę, przy stole został sam Lońka. Niemcy przenocowali. Rankiem podoficer zostawił swych towarzyszy jako zakładników - tak czy owak, z przepicia na konia nie mogli wsiąść - i we dwóch z Lońką pojechali. Pod wieczór zaś przyprowadził cały batalion - czterystu ludzi - z czerwoną chorągwią... Tak mu się podobała agitacja Lońki. Kiedy Łatugin skończył opowiadanie, o wiele ciekawsze niż Gorbuszyna o bitwie pod Brodami, i czerwonoarmiści zgodnie się śmieli - ten rżał, pokazywał wszystkie zęby, ów ocierał łzy, jeszcze inny tylko stękał machając ręką - do ogniska zbliżył się Roszczyn i schylając się nad Łatuginem rzekł: - Wyszukajcie Gagina, Zadujwitra i z nimi przychodźcie do namiotu. W rannej, białej mgle, leżącej zwartą masą na całym polu, pędziło pięciu jeźdźców: na gniadej klaczy ze strzyżoną grzywą - Roszczyn, o pół długości przed nim, na karym ogierku - mały Dundicz, Serb, dowódca jednego z budionnowskich szwadronów. Na swej nieprzejednanej drodze Dundicz znalazł drugą ojczyznę i z całym zapałem prostodusznego, pełnego radości życia i zuchwałego człowieka pokochał niezmierzoną Rosję i jej niezmierzoną rewolucję; on i Roszczyn byli ubrani w jasne oficerskie płaszcze ze złotymi epoletami. Z tyłu, popędzając konie, jechali w junacko załamanych czapkach z bączkami, w kożuszkach ze szlifami kozackich podoficerów Łatugin, Gagin i Zadujwiter. Zlecono im taką rzecz: dostać się do Woroneża, wypatrzyć stanowiska artylerii, stan konnych i pieszych sił, i wreszcie wręczyć dowodzącemu obroną, generałowi Szkuro zapieczętowany pakiet, w którym znajdowało się pismo Budionnego. Dundicz kochał życie i lubił grać z nim w niebezpieczną grę, a w owe rześkie, październikowe dnie, gdy mięśnie prężyły się pod polową bluzą byleś wciągnął w płuca ostrego powietrza porannej mgły, pełnej wszelkich wybornych woni - szczególnie pilno mu było do jakiejś akcji. Sam zgłosił gotowość przekazania Szkurze zapieczętowanego pakietu. Poszedł szukać Roszczyna ipowiedział mu: - Wadimie Pietrowiczu, bardzo byście mi się przydali w pewnej maleńkiej wyprawie - znacie oficerskie obyczaje i wszelkie formy towarzyskie. Czy nie zgodzilibyście się przelecieć ze mną do Woroneża? Zajmie nam to jeden dzień. Będzie dobra przejażdżka. Budionny obiecał nam własne konie, Kogucika i Aurorę... Śmieszne było zgadzać się czy nie zgadzać. Wadima Pietrowicza nieprzyjemnie ukłuła jedynie uwaga o oficerskich formach towarzyskich. Ale w rzeczy samej wypadło mu przez cały wieczór pouczać towarzyszy, jak szeregowcy powinni stawać na baczność, salutować i odpowiadać oraz jak wygląda oficer-ochotnik: drozdowowcy - twarz ironiczna, lubią nosić binokle na cześć swego zmarłego szefa; korniłowowcy - tradycyjnie przygasły wzrok i w twarzy wzgardliwe rozczarowanie; markowowcy zadają szyku brudnymi płaszczami i plugawym wymyślaniem. Było umówione, że jeżeli zatrzymają i będą pytać, odpowiadać: "Wieziemy do Woroneża tajny pakiet od dowódcy rezerwowego pułku ochotniczego, przybyłego z południa do rejonu Kastornej". To jest i mętne, i przekonywające. Po jakichś trzech godzinach dobrej jazdy, w białawym świetle, które na krótko przedarło się spod ołowianych chmur, ukazał się Woroneż -kopuły, czatownie straży ogniowej, czerwonawe dachy. Przez całą drogę nie przyczepił się żaden patrol - popatrzą przez lornetkę na pięciu jeźdźców dążących w stronę miasta i stępa jadą dalej. Pierwszy raz zatrzymano ich na moście. Drewniany, byle jak sklecony most był strzeżony. Chodzili po nim jacyś solidni ludzie w czapkach bez daszków, w białych kożuchach, jakie noszą baby na Ukrainie, i wszyscy, nie wiadomo dlaczego, z rozłożystymi brodami. Po drugiej stronie koło okopów przyczółka gromadka junkrów paliła papierosy. Dundicz zatrzymał konia, zeskoczył i zaczął podciągać popręg. - Pokazywanie lewych dokumentów nie jest wskazane - rzekł półgłosem. - Rzeka wezbrała, przejeżdżać dziś brodem - zamoczymy się po szyję, to jeszcze mniej wskazane. Przyjdzie nam jechać przez most. - Dobra, zwymyślamy ich i przejedziemy - posępnie odrzekł Łatugin. Zadujwitra zatkało od śmiechu: - Aj, towarzysze, oko wam zbieleje - toć to popy są na moście... - Raźnie naprzód - rzekł Dundicz, jak kot wskakując na kulbakę. Brodaci ludzie na moście zawołali niezgodnym chórem: "Stój, stój"! Dundicz jechał na nich, krótko trzymając cugle i łaskocząc ostrogami Kogucika. Podnieśli jednak taki wrzask wymachując karabinami, że koń pod nim zaczął przysiadać na zadzie i ze złością chlastać ogonem. Trzeba było się zatrzymać. Kilka rąk wyciągnęło się, żeby chwycić za uzdę. Łatugin krzyknął napierając koniem: - Oszaleliście! Ruszać cugle jego wielmożności! Coście za jedni w ogóle? Pokazać dokumenty! - Milczeć! Osadź konia! - spokojnie, przez ramię powiedział Dundicz i ukazując w uśmiechu białe zęby pochylił się z siodła ku brodaczom: - Żądacie przepustki przez most? Nie mam jej... Jestem podpułkownik Dundicz, ze mną - moja eskorta. Wystarcza wam to? Dziękuję... I roześmiawszy się pchnął Kogucika tak, że ten chrapnął, stanął dęba pokazując szary, zamszowy brzuch i dał susa obok brodaczy, którzy ledwo zdążyli odskoczyć. Ale Dundicz natychmiast osadził go i pojechał stępa. Na drugim brzegu wszczął się alarm. Junkrzy rzucili papierosy i plącząc się w połach długich do ziemi żołnierskich płaszczów pobiegli do gliniastego okopu, skąd skierowali na jeźdźców lufy dwóch karabinów maszynowych. Dowódca przyczółkowego umocnienia, wysoki oficer o gnuśnej wąsatej twarzy, krzyknął, leniwie przeciągając słowa, tak znajomym bezczelnym głosem, że Roszczyn aż zaciął zęby ze wstrętu: - Hej tam na moście, zejść z koni, przygotować dokumenty... Rachuję do dwóch i - otwieram ogień... Dundicz w stronę Roszczyna: - Nic nie poradzi, przyjdzie atakować. Ręką sięgnął do szabli. Roszczyn szybkim ruchem wstrzymał go. - Tiepłow! - krzyknął do wysokiego oficera. - Zostaw karabiny maszynowe... To ja, Wadim Roszczyn... Nie śpiesząc się zsiadł z konia i prowadząc go za uzdę sam jeden poszedł przez most. Wysoki oficer - był to tenże Waśka Tiepłow, niegdyś kolega z pułku, pijaczyna, samochwał i dureń, którego Roszczyn pewnego razu poważnie uprzedził, że skuje mu mordę za plotki i chamstwo. Tiepłow podejrzliwie patrzył na zbliżającego się Roszczyna, powoli chowając nagan do pochwy. - Nie poznałem... Z przepicia pewno. Jak się masz? Roszczyn nie zdejmując rękawiczki podał mu rękę. - Co ty tu robisz? Zebrał sobie oddział brzuchatych brodaczy... trzeba być idiotą! Czas ci przecie już pułkiem dowodzić... Znowu zostałeś zdegradowany? Za pijaństwo, oczywiście. - Ach, ty - wyrzekł Tiepłow szepleniąc, gdyż pod wąsami czerniała mu dziura zamiast przednich zębów. - Wadim Roszczyn!... - I pod oczami zadrżały mu fioletowe woreczki. - Z nieba spadłeś... A myśmy ciebie uważali za dezertera... - Dziękuję!... - Roszczyn spojrzał mu natarczywie i gorąco w oczy. (Tiepłow, czując się nieswojo pod tym spojrzeniem, uznał za bardziej wskazane nie wracać więcej do tematu dezercji). - Dobrą macie o mnie opinię. Cały ten czas byłem w Odessie u Griszyna-Ałmazowa. A teraz jestem szefem sztabu pięćdziesiątego pierwszego rezerwowego. Może jednak przedstawić ci dokumenty? - spytał wyzywająco, obrócił się i skinął ręką: - Dundicz, podjeżdżaj, możesz nie zsiadać z konia... Tiepłow zasapał gniewnie, zawsze bał się trochę Roszczyna: - Przestań, doprawdy, strugać wariata... Nabrałeś jakiegoś szczególnego sposobu rozmawiania ze mną, Roszczyn... Dokąd jedziecie? Do generała Szkuro. Podeszliśmy z pułkiem wam na odsiecz... Powiadają, że wyście się tutaj bardzo zlękli Budionnego... - Tak, uważasz, zrobił się u nas taki burdel... Całą ludność cywilną zmobilizowali, emerytowanych generałów, jakąś urzędniczą hołotę... Popów wystroili i przysłali do mnie... Roszczyn wyjął papierośnicę z zagranicznymi papierosami, zdobytymi wczoraj w taborze sztabu. Tiepłow zapalił wypuszczając sobie na wąsy dymek. - O! - zdziwił się. - Prawdziwe zagraniczne. Skąd? A nam machorę wydają... Piekielna zgaga po niej. Daj, z łaski swojej, choć dwa na zapas... - No, jak ci się na ogół powodzi, Waśka? - Żyję pod psem - pieniędzy nie ma. Wszystko obmierzło. - Zerknął spode łba na Dundicza, który zeskoczył z konia, na trzech innych jeźdźców poza nim. - Jeżeli myślicie zabawić się w Woroneżu, guzik z tego, panowie. Czerwona hołota wszystko wyczyściła - ani jednego szynku, ani jednego zakładu z dziewczynkami, wprost nie ma gdzie odpocząć. - Poznajcie się - rzekł Roszczyn - podpułkownik Dundicz. - Sztabsrotmistrz Tiepłow. Zasalutowali sobie. Dundicz - marszcząc w uśmiechu śniadą, bystrooką twarz: - Szkoda, szkoda - rzekł - a myśmy rzeczywiście marzyli o jakiejś zabawie... Pieniążków się trochę wzięło... - Owszem, są oczywiście w mieszkaniach prywatnych dziewczynki i mikołajewki można dostać, i szampan jest schowany u spekulantów... Pięćset rubli butelka... No, do czego to podobne! - Opuchnięte, wciąż nabiegające łzą oczy Tiepłowa wyrażały oburzenie. - Komendantura obchodzi się z tymi spekulantami jak z jakąś świętością. Zbawcy ojczyzny! W Tambowie, uważasz, upiliśmy się... No - rachunek straszny, płacić przecie nie ma czym, no zajechałem w pysk... I zdegradowali... Uważasz, Wadim, u nas w oddziałach bardzo ponury nastrój. W końcu oddajemy przecież życie... Mija młodość, A co przed nami? Zniszczona Moskwa? Brak gotówki... Tobie dobrze, tyś skończył uniwersytet, zdejmiesz do diabła zawszony mundur i będziesz miał jakieś tam wykłady... A mnie co czeka? Ciągnij dalej taczkę. A i armii przyzwoitej nie pozwolą nam trzymać. - Sztabsrotmistrzu, pan powinien się stanowczo rozerwać - rzekł Dundicz. - Jedźmy do miasta. Mamy do załatwienia tylko jedną sprawę: doręczyć pakiet dowodzącemu i potem -na całą noc... Stawiam szampana... - Diabli wiedzą, co tu robić! - rzekł Tiepłow podrapawszy się za uchem - nie wypada opuszczać posterunku... - Przekaż dowództwo plutonowemu - rzekł Roszczyn. - A komendantowi powiesz, że powstało w tobie podejrzenie, czy my nie jesteśmy przypadkiem przebranymi czerwonymi zwiadowcami... W najgorszym razie nawymyślają ci od głupców... Tiepłow rozwarł bezzębne usta, zarechotał i - wycierając oczy: - To jest myśl! A przy tym chciałem was aresztować... - Słusznie. - Starszy podoficer Gwozdziew! - już. hucznie i dziarsko zawołał Tiepłow obróciwszy się do okopu, gdzie znowu nudzili się junkrzy koło karabinu maszynowego. I gdy starszy podoficer, osiemnastoletnie chłopaczysko o niebieskich, bezczelnych oczach, podszedł i trzymając łokieć dokładnie na poziomie ramienia, zasalutował, Tiepłow przekazał mu dowództwo i kazał podać konia. W drodze do miasta, kręcąc się z niecierpliwości w siodle, Tiepłow opowiedział wszystko, co było trzeba: jakie oddziały wojskowe są w Woroneżu, ile artylerii i gdzie są jej stanowiska. - Sobacza panika, i nic więcej... Trzeba wam wiedzieć, u Kutiepowa pod Orłem jakieś niepowodzenie i już nasi w portki walą. Tego nigdy dawniej nie było. A pamiętasz, Wadim, "wyprawę lodową"? U nas teraz krąży pewne powiedzenie: "Serce stracili"... Tak, tak, coś zgubiono, poprzedni zapał... A i chłopi tutaj, ścierwa, wilkiem patrzą. Ma, ma rację generał Kutiepow - on, powiadają, tak odciął się naczelnemu wodzowi: "Moskwę można wziąć pod warunkiem dania ludności reformy rolnej i szubienicy"... Żeby ani jeden słup telegraficzny nie próżnował... Wieszać jak za Pugaczowa - całymi wsiami... A zresztą, to wszystko nudne. Dali mi pewien adresik: dwie siostry, bardzo uprzejme dziewczyny, grają na gitarach, śpiewają romanse - zwariować można! Wiecie co, jedźmy już od razu wprost do nich... Tiepłowa widocznie dobrze tu znano, kilka spotkanych patroli zasalutowało, nawet nie rzuciwszy okiem na Dundicza i Roszczyna. Na głównej ulicy skręcili ku żelaznemu podjazdowi hotelu. Tiepłow zsiadł i prostując nogi rzekł z zażenowaniem: - Nie lubię niepotrzebnie nawijać się na oczy, wolę tu na was poczekać. Sztab główny na pierwszym piętrze. Tylko, panowie, pośpieszcie się. - I surowo do dziobatego, z tatarskimi Wąsikami, kubańskiego Kozaka stojącego przy wejściu: - Przepuść, bałwanie... Dundicz i Roszczyn poszli na górę żelaznymi, ażurowymi schodami. Na pakiecie Budionnego był napis: "Generał major Szkuro, osobiste, tajne". Postanowiono doręczyć pakiet przez adiutanta. W sali restauracyjnej o powybijanych oknach mieściła się kancelaria. Dundicz i Roszczyn weszli tam; na chwilę przed nimi innymi drzwiami weszło także dwóch ludzi: jeden - wysoki, zwalisty, o wspaniałych bokobrodach na pospolicie ładnej twarzy, wspierał się na kuli, marszczącej mu pod pachą popielaty płaszcz generalski. Roszczyn poznał w nim Mamontowa. Drugi - w brązowej czerkiesce, o czerwonej, z wydatnymi kośćmi policzkowymi, chuligańskiej twarzy i wywiniętymi nozdrzami zadartego nosa - był to generał Szkuro. Wszedłszy zatrzymali się koło stołu, gdzie oficerek sztabowy w szerokich jak skrzydła nietoperza spodniach kawaleryjskich dyktował coś ładnej blondyneczce, wysoko podrzucającej ręce na Underwoodzie. Roszczyn oczami wskazał Dundiczowi Szkurę pytając: "Cóż teraz robić"? Mamontow w tejże chwili odwrócił się i widząc dwóch nieznajomych oficerów, basem rozkazał: - Zbliżcie się, panowie. Roszczyn wyprężył się pozostając przy drzwiach. Dundicz podszedł do Szkury. - Mam doręczyć waszej ekscelencji pakiet. Szkuro stał prawie plecami do Dundicza, nie obrócił się, poruszył tylko krzepką, czerwoną szyją, w którą wrzynał się kołnierz z galonami, i nie patrząc w twarz, podniósłszy tylko po wilczemu górną wargę, spytał: - Od kogo pakiet? - Od dowódcy pięćdziesiątego pierwszego pułku rezerwowego, który przybył na prawy brzeg Donu do pańskiej dyspozycji. - Cóż to za pułk pięćdziesiąty pierwszy? - teraz już obróciwszy się, ale wciąż równie nieprzyjaźnie rzekł Szkuro, wziął pakiet i obracał go w ręce. - Kto jest jego dowódcą? Wadim Pietrowicz, stojący we drzwiach, poczuł nieprzyjemny chłodek. Ręka w kieszeni płaszcza ujęła rękojeść nagana. Wychodziło to w najwyższym stopniu głupio, nieudolnie i niepotrzebnie... Dundicz kropnie zaraz jakieś nie z tej ziemi nazwisko... Szkoda. Mogliby przywieźć Budionnemu cenne informacje... - Pięćdziesiątym pierwszym pułkiem dowodzi hrabia Chambertin* -bez namysłu odpowiedział Dundicz i wesołym spojrzeniem pochwycił kosę, nalane żółcią, niewyspane spojrzenie Szkury. Wasza ekscelencja pozwoli odejść? Chwileczkę, chwileczkę, podpułkowniku Mamontow niezgrabnie zaczął się obracać na kuli. -Jakieś znane nazwisko, pozwól pan... -Mięsista, ładna jego twarz nagle boleśnie się wykrzywiła: niezręcznym ruchem uraził nogę w łupkach, z kością zgruchotaną przez kulę w poprzednim tygodniu, gdy uciekał trojką przed Budionnym. - A, diabli! - wymamrotał - a diabli!... Może pan iść, podpułkowniku... Dundicz zasalutował, zrobił dokładny półzwrot i skierował się do drzwi. Roszczyn widział, jak Szkuro mówiąc coś wciąż jeszcze zmarszczonemu od bólu Mamontowowi powoli rozrywał pakiet: znajdowało się w nim pismo podpisane przez Siemiona Budionnego. Treść tego pisma znana była Dundiczowi i Roszczynowi: "24 października, o szóstej rano, przybędę do Woroneża. Rozkazuję wam, generale Szkuro, ustawić w szyku wszystkie siły kontrrewolucyjne na placu przy okrągłych kramach, gdzie wieszaliście robotników. Dowództwo defilady rozkazuję wam objąć osobiście"... Schodzili po żelaznych schodach. Na spotkanie ich szli gęsiego junkrzy z karabinami. Roszczynowi wydawało się, że mały Dundicz idący przed nim, zadarłszy nos, wyraźnie pobrzękując ostrogami, porusza się zbyt wolno... Niepotrzebna i głupia brawura!... Na górze, na drugim piętrze, rozległ się ostry, ochrypły krzyk. Dundicz i Roszczyn wyszli przed hotel - rzucił się ku nim Tiepłow; zwiędła jego twarz z obwisłymi wąsami pożądała szampana, romansów cygańskich i dziewczynek. No, chwała Bogu, panowie... Jedziemy... Wsunąwszy but w strzemię zaczął skakać na jednej nodze koło opierającego się konia. Roszczyn był już w siodle. Dundicz wyjął papierośnicę, zapalił, jego śniade, suche palce zadrżały lekko, cisnął płonącą zapałkę, wziął od Łatugina cugle i - ostro: - W pierwszą uliczkę na lewo, kłusem - marsz! Do pierwszej uliczki było raptem jakieś dziesięć domów: Łatugin, Gagin i Zadujwiter, z tętentem przejeżdżając po bruku, skręcili tam pierwsi, Tiepłow krzyknął wstrzymując konia i odwracając się: - Panowie, panowie, następna na prawo... Ale koń poniósł go razem ze wszystkimi na lewo. Roszczyn, skręcając na rogu, obejrzał się i widział, jak z drzwi hotelu wybiegli junkrzy, pośpiesznie oglądając się i szczękając zamkami karabinów. - Roszczyn, co u diabła! - niemal z płaczem krzyczał Tiepłow przechodząc wraz ze wszystkimi w galop. Dundicz w pędzie ściśle przyparł doń konia, przechyliwszy się, mocno chwycił go za przegub ręki i obrywając sznur wydarł mu z pochwy rewolwer. - Ma pan u mnie szampana! - krzyknął szczerząc białe zęby. Teraz już i on, i Roszczyn, i trzej żołnierze mknęli krzywą uliczką co koń wyskoczy, mijając domki, płoty, stare lipy, które czepiały się nagimi gałęziami ich czapek. Z tyłu słychać było wystrzały. Nie zwalniając biegu przelecieli przez pole, blisko mostu znowu przeszli w kłusa i już stępa podjechali do przyczółkowego okopu. Dundicz zawołał klepiąc konia po parującej szyi: - Starszy podoficer Gwozdiew! - i gdy tamten chowając w rękaw papierosa zbliżył się: - Sztabsrotmistrz Tiepłow prosił, żeby zakomunikować, że wróci za pół godziny. Dwudziestego czwartego rano znowu będziemy tutaj, to nas karabinami maszynowymi nie straszcie... - Rozkaz, panie podpułkowniku... Gdy most został daleko za nimi, zapadł zmierzch i spienionym koniom, które zaczęły się potykać, pozwolono wytchnąć, Dundicz powiedział do Roszczyna: - Bardzo mi nieprzyjemnie wobec was i wobec towarzyszy. Wiele razy wymyślałem sobie za popisywanie się brawurą. Niebezpieczeństwo upaja, umysł się wyostrza, w upojeniu samym sobą zapomina się o celu i odpowiedzialności. I potem zawsze się tego żałuje. Gdyby teraz towarzysze zsiedli z koni, ściągnęli mnie za nogę i dali lanie - nie obraziłbym się, nawet poczułbym ulgę... Roszczyn odrzucił w tył głowę i głośno się roześmiał, musiał się również uwolnić w jakiś sposób od przytłaczającego, długotrwałego napięcia. - Racja, Dundicz, warto by wam porachować kości - zwłaszcza za tego papierosika przy wyjściu... Podstęp Budionnego udał się. Mamontow i Szkuro przeczytawszy jego pismo, doręczone im z tak niesłychaną bezczelnością do własnych rąk, wpadli we wściekłość. Żeby napisać w ten sposób, ponadto zaś wyznaczać dzień i godzinę wzięcia Woroneża - trzeba mieć pewność. Budionny miał ją. Generałowie stracili równowagę. Plan pogromu białej konnicy Budionny zbudował na kontrataku wszystkimi skoncentrowanymi siłami kolejno przeciw trzem kolumnom dońskich i kubańskich dywizji, dążących do okrążenia go. Biali zwlekali z natarciem i ograniczali się do wywiadu. Teraz Budionny był pewny, że rzucą się na niego nie zważając już na nic. W noc na dziewiętnastego października wywiad doniósł, że zaczął się ruch przeciwnika. Godzina krwawej bitwy wybiła. Siemion Michajłowicz, siedząc ze swymi dowódcami przy świecy nad mapą, rzekł: "W szczęśliwą godzinę"! - i wydał rozkaz obowiązujący dywizje, pułki, szwadrony: - Na koń! W ciemnej izbie, w polu, w małym okopie przykrytym gałęziami i sianem lub po prostu pod stogiem zadzwoniły telefony polowe. Łącznicy usłyszeli w słuchawkach to, czego wszyscy oczekiwali z godziny na godzinę. Łącznicy skoczywszy na konie, w biegu chwytając nogą strzemię, pomknęli w ciemność. Żołnierze, śpiący w mundurach w tę czarną jak wraża mogiła bezwietrzną noc, budzili się od przeciągłego krzyku: "Na koń"! , zrywali się na równe nogi, strząsali z siebie sen, biegli do konowiązu i pospiesznie kulbaczyli wierzchowce podciągając popręgi tak, że konie aż przysiadały. Szwadrony zjeżdżały się na pole, według krzyku lecącej po froncie komendy odnajdując swoje miejsca po ciemku. Stawali w szyku i długo czekali spoglądając w stronę, gdzie lada chwila powinien przedrzeć się świt. Ciężko wzdychały konie. Przejmujący chłodek wdzierał się pod stębnowane kurtki, kożuszki i liche żołnierskie szyneliki. Milczeli, nie palili. I oto daleko rozległ się pierwszy, bulgocący wystrzał. Dały się słyszeć głosy komisarzy: "Towarzysze, Siemion Michajłowicz rozkazał wam rozbić przeciwnika! Najemnicy burżuazji ciągną na Moskwę. Śmierć im! Okryjcie chwałą broń rewolucji"! Zorza nie rozjaśniła pola. Leżała mgła. Z ciężkim tętentem, strzemię przy strzemieniu, pędziła rozwinięta na wiorsty ława ośmiu budionnowskich pułków. W gęstej mgle widać było tylko towarzysza z prawej strony, towarzysza z lewej, z przodu zaś końskie zady majaczyły w kołyszącym się mleku. Przeciwnik był blisko, podchodził. Jużsłychać było jego bezładne strzały. Już żołnierze Budionnego, wciąż nagląc konie, wyciągali szyje usiłując zobaczyć wroga. I oto po całej ławie przetoczył się krzyk, coraz głośniej, zapalczywiej, zajadlej: czołowi dojrzeli go... Z mgły zaczęły wyrastać cienie zawracających jeźdźców. Nie wytrzymały serca dońskich kozaków. Taką samą ławą pędzili na spotkanie... Tak. widać, diabli ich ponieśli tak daleko od rodzinnych stanic - rąbać się z tymi czerwonymi diabłami. Usłyszeli, jak huczy i drży całe pole, pojęli, jaka straszliwa siła zwali lada chwila konie i ludzi, zmiesza, skotłuje... i runą góry skrwawionych ciał... Żeby choć było za co! I pokładli Kozacy nadzieję w rączych dońskich biegunach - zaczęli je osadzać, zawracać. Zaledwie niewielu, najbardziej zaciekłych, pijanych odwagą, werżnęło się wbudionnowską ławę siekąc szablami z ramienia i na odlew... Nie ocaliły dońskie bieguny. Ci, którzy już zawrócili, zderzyli się z tymi, co jeszcze pędzili naprzód. Swoi zrzucali swoich. Nadlatujący budionnowcy cięli i tratowali, i gnali. Wszczęły się dzikie krzyki. We mgle widać było tylko przylepionego do grzywy jeźdźca i drugiego, dopędzającego, przegiętego w tył w siodle, do ciosu szablą. Kwiczały, gryzły rozwścieczone konie. Teraz już wszystkie pułki kozackie zawróciły do ucieczki. Ale głęboko z flanków zagrodziły im drogę taczanki z karabinami maszynowymi i ogniem odrzuciły je w bok. A tam w bezładnie zmieszane grupki pędzących Kozaków werżnęły się świeże budionnowskie szwadrony. Do białego dnia trwało ściganie dwóch mamontowowskich dywizji. Tysiące trupów w granatowych kozackich beszmetach, w szarawarach z czerwonymi lampasami, leżały w polu. Mknęły w różne strony wystraszone konie bez jeźdźców. W południe budionnowcy z ogromnym taborem na równym polu tłoczyli się przy pięknych, z czystej miedzi kuchniach polowych, zdobytych na nieprzyjacielu. Dymił się w nich krupnik jak się patrzy, z jaglanej kaszy, ze słoniną, tym razem z dodatkiem makaronu, ryżu, fasoli, peklowanego mięsa... I dużo jeszcze takich wyborowych rzeczy kucharze tam domieszali dla smaku. Tęgo sobie podjadłszy żołnierze palili chwaląc się jeden przed drugim: ten bronią zdobytą w boju - kawaleryjską szablą w srebrze, japońskim sztucerem, ów dońskim biegunem, kasztanem z gwiazdką, w skarpetkach. Podniecenie bitewne nie ostygło, gdzie tam! Wszędzie zagrały harmonie. Huknęły głosy z przyśpiewkami: "Chmurki, chmurki niebo zalegają, na pole tuman padł"... Tu i ówdzie zaś przy brzdąkaniu bałałajki zastukały obcasy, przy wtórze poświstów zamachano rękami jak łabędź skrzydłami, zaczęły bić szybko o ziemię "prysiudy". Ale oto przeciągle zagrały trąbki. Znowu w bój, na ciężką robotę! W oddali stępa przejechał Budionny, w burce i srebrzystej papasze, a z nim obaj dowódcy dywizji. I znowu zaczęły ustawiać się w szyku pułki i w gąszczu ich popłynęło, kołysząc się w powietrzu, osiem czerwonych sztandarów. Straszny pogrom pierwszej kolumny zmusił białych do zatrzymania akcji okrążenia Budionnego, pierwotny plan został zburzony. Budionny natychmiast wykorzystał to zamieszanie u przeciwnika. Tejże nocy o brzasku budionnowcy zaatakowali drugą kolumnę mamontowowców, ta również nie wytrzymała uderzenia i cofnęła się do plantu kolei, pod osłonę pociągu pancernego. Szedł z Woroneża ciężko grzmiąc po mostach. Pod jego stalowymi wieżami, przy sześciocalówkach i ciężkich karabinach maszynowych artylerzyści-oficerowie wpatrywali się w powoli rzednącą mgłę. Co pewien czas przed pociągiem na plancie zjawiał się sygnalizujący chorągiewką łącznik. Pancerka zatrzymała się na chwilę przyjmując informacje. W ten sposób dowiedziano się o ciężkim położeniu drugiej kolumny, którą budionnowcy pędzili do plantu. Pancerka rozwinęła szybkość. Bez przerwy ryczała chrapliwa syrena na lokomotywie, dając znać swoim o bliskiej pomocy. Artylerzyści patrzący przez szczeliny wież rozróżnili we mgle niewyraźny cień - posuwał się on po szynach naprzeciw pancerki. Zahamowała i zaczęła się cofać. Do szybko rosnącego cienia dano strzał z działa. Ale było już za późno. Duża lokomotywa towarowa, puszczona bez obsługi, całą parą wpadła na przedni, stalowy wagon pancernego pociągu. Lokomotywa była z przodu i z boków obłożona dynamitem. Nastąpił wybuch. Od detonacji rozerwały się natychmiast pociski w pancernym wagonie. W wichurze ziemi, piasku, ognia, dymu, pary wagon pancerny stanął sztorcem i przewrócił się, miażdżąc i pociągając pod nasyp całego wspaniałego stalowego żółwia. Druga kolumna mamontowowców uciekła w kierunku Woroneża. Tam również, bez walki, zaczęła się cofać i trzecia. Ale zmuszono ją do przyjęcia bitwy w ciągu czwartej doby tego niesłychanego boju i pobito na głowę zaścielając na wiorsty pola i pagórki porąbanymi stanicznikami. Porządnie przetrzepane, ze stratami dochodzącymi w niektórych pułkach do połowy stanu liczebnego, wszystkie dońskie i kubańskie dywizje wycofały się za rzekę. Tam również, wczesnym rankiem dwudziestego czwartego, podeszły główne siły budionnowców. Drewniany most, strzeżony przez popi oddział i junkrów Tiepłowa, porzucono nie wysadzony. Od strony miasta strzelało kilka baterii wyrzucając słupy wody i szlamu. Budionny podjechał do mostu i przekonał się, że jest on zbudowany byle jak. Wezwał muzykantów z ich srebrnymi trąbami, kazał im przejść na drugą stronę rzeki i tam grać melodie najbardziej wesołe, skoczne, same marsze i polki. Uczniowie konserwatorium, tak jak zostali wówczas wzięci: w kusych szynelach z żółtoczerwonymi naszywkami na ramionach, pobiegli przez most i ledwo zdążyli się przedostać, uderzył pocisk i most runął. Przy huku wybuchów, półżywi ze strachu, muzykanci zadęli w srebrne trąby... Każdy konny żołnierz otrzymał do rąk pocisk artyleryjski. "Naprzód, naprzód"! - krzyknęli komisarze i dowódcy. Na czele szwadronu rzucili się w lodowatą wodę, pieniącą się i wzburzoną od pękających pocisków. Na głębinie ludzie ześlizgiwali się z siodeł i płynęli trzymając się jedną ręką za grzywę, drugą przytrzymując pocisk. Zaprzęgi armatnie wskoczyły w gniewną rzekę, wlokąc działa po dnie. Przeprawieni przez rzekę budionnowcy, źli i zmoczeni, na mokrych koniach, ostro zaatakowali Woroneż. Ale i tutaj dywizje Mamontowa i Szkury nie przyjęły walki i pośpiesznie uszły za Don, w kierunku Kastornej. Pogrom najlepszej konnicy białych i zajęcie Woroneża wchodziły, jako jedna z początkowych operacji, w monumentalny plan wojenny, nakreślony przez nowe kierownictwo Południowego Frontu. Odbitki tego planu, na niebieskawym papierze, podpisane przez Stalina, otrzymali dowódcy armii, korpusów, dywizji, brygad i pułków. Były w nim przewidywane szczegółowo, zrozumiałe dla każdego czerwonoarmisty i wykonalne, operacje wszystkich części południowego frontu. Zaczynały się w rejonie Orła i Krom, skąd pod ciosami specjalnej grupy, kierowanej przez Sergo Ordżonikidze, cofała się w rozsypce denikinowska gwardia wraz z generałem Kutiepowem, który poprzysiągł, że pierwszy wtargnie do Moskwy. Operacje w rejonie Woroneża i Kastornej, gdzie zadaniem korpusu Budionnego było przerwanie białego frontu na styku Armii Dońskiej i Ochotniczej, prowadzić miały do zajęcia Rostowa nad Donem, do którego otwierała się droga poprzez proletariacki górniczy Donbas. Było to nieoczekiwane dla wszystkich. Dla tych, co w zaplutych hotelach siedzieli już na wylocie, z zapakowanymi walizkami, pewni, że na Nowy Rok Francuzi przywiozą do Moskwy szampana, ostrygi i nawet parmeńskie fiołki. I dla tych, co w Paryżu nieraz godzinami wyczekiwali w poczekalni władcy Europy, a teraz z podniesionym czołem, mając już, niemal konstytucyjną Rosję w kieszeni, nie zatrzymując się wchodzili do gabinetu Georgea Clemenceau, gdzie trzaskał ogień na kominku, dyktator zaś, mały, zgarbiony, z siwymi brwiami, zwisłymi nad projektem światowej ciszy grobowej, wstawał, a Rosjanin w zachwycie ściskał jego sękate palce. Wreszcie, nieoczekiwanie dla samego Antona Iwanowicza Denikina, który dawno już przestał grywać w piątki w winta i jak wszyscy słabi ludzie, zaczął wierzyć W swoje wyższe posłannictwo - ledwie żywi bolszewicy dokonali czegoś niepojętego: podczas szalejącego duru plamistego, najostrzejszego głodu i ostatecznej gospodarczej ruiny zorganizowali potężne przeciwnatarcie. Zaczęła trzeszczeć cała światowa polityka zdławienia i rozczłonkowania czerwonej Rosji, tego niezmierzonego kraju, stanowiącego, prawdę mówiąc, zagadkę dla zachodnioeuropejskich umysłów. Zagadką stawały się źródła siły duchowej narodu rosyjskiego. Idee szczęścia powszechnego i sprawiedliwego ustroju społecznego zdawały się na zawsze pogrzebane pod stosami ciał w wojnie światowej. A oto przerzuciły się niby wichrem zaniesione nasiona rajskiego drzewa, do żebraczej i zrujnowanej Rosji, gdzie niepiśmienni chłopi wciąż jeszcze opowiadali sobie bajki o Iwanie-głuptaku, Babie Jadze i latających kobiercach, ślepi zaś starcy i staruchy śpiewali rozwlekłe poematy epickie O bitwach, ucztach i weselach witeziów. Idee te nabrały wśród narodów Rosji sprężystości i siły stalowej klingi. Chłopi opowiadający bajki i robotnicy z dawno już nie dymiących, na wpół zrujnowanych fabryk, pokonując głód, dur plamisty i całkowity rozkład gospodarczy, biją i pędzą precz pierwszorzędną armię Denikina. Zatrzymali u samych bram Piotrogrodu i odepchnęli z powrotem do Estonii szturmową armię Judenicza. Rozgromili i rozproszyli w śniegach syberyjskich liczną armię Kołczaka, samego zaś wielkorządcę całej Rosji schwytali I rozstrzelali. Biją i wypierają Japończyków na Dalekim Wschodzie i natchnieni ideami Lenina - samymi tylko ideami, bo w Rosji nie ma co jeść i w co się ubierać - wierzą oto, że są najsilniejsi na świecie i że na ruinach swego państwa nędzarzy stworzą w najbliższym czasie sprawiedliwe społeczeństwo komunistyczne. Rozdział XX. Kati zdawało się, że jej żołądek jest teraz nie większy od małej portmonetki na drobne. Mieściły się w nim w sam raz ósemka chleba, [kawałek gotowanej wobły i kilka łyżek zupy. Bieda była ze spódnicami, padały z niej, a przerabiać nie było czym i nie było kiedy. Natomiast Katine oczy stały się dwakroć większe niż zeszłej jesieni, gdy Matriona umyślnie tuczyła ją tłustymi placuszkami. Głodne dziewczynki w szkole, uśmiechając się przymilnie, mówiły nieraz: - Ciociu Katiu, jaka ty jesteś śliczna... Sprawiało to Kati przyjemność, ponieważ całe swoje życie widziała w przyszłości. Jedyna pamiątka - pierścionek ze szmaragdem, zielone światełko, podarunek Wadima zawieruszył się jeszcze w siole Władimirskim. Nie wspominała już drogich cieni, zaludniających ongi ten stary dom w zaułku Starokoniuszennym. Przyszłość, ku której były skierowane wszystkie nadzieje, wszystkie myśli ludzi wymęczonych głodem, zimnem, ruiną, wojną, wydawała się Kati szeroką drogą, iskrzącą się jak szkło pod słońce, wśród zielonych łąk i dymiących jezior z omdlewającymi grupami drzew; droga ta wiodła do zarysów błękitnawego miasta, bogatego, pięknego, gdzie wszyscy znajdą szczęście. Pewnego razu Katia opowiadała o tym na lekcji. Dzieci słuchały w milczeniu. Sentymentalnym dziewczynkom szczególnie się podobało, że droga w przyszłość przewija się przez zielone łąki, gdzie można pobiegać za motylami i zbierać bukieciki drobnych kwiatków w kształcie gwiazdeczek. Chłopcy uważali tę opowieść za nie wystarczającą: Katia nic nie powiedziała o pociągach pędzących wszędzie po tych łąkach, obok semaforów, przez kraty mostów i tuneli, nie wspomniała o wielkich kominach, z których wesoło wali dym. Wszyscy zgodzili się na to, że miasto przyszłości będzie oczywiście błękitne, z takimi domami, o które zawadzają obłoki, z szalenie szybkimi tramwajami, z huśtawkami na wszystkich bulwarach i straganami, w których rozdają bułki i kiełbasę. Katia zapytała: "A lody"? Okazało się jednak, że żadne z dzieci nigdy nawet lodów nie próbowało, może je i jadły, kiedy były małe, ale zapomniały, jak to smakuje. Katia bardzo musiała oszczędzać sił. Niedawno, kiedy niosła na dwór pełne wiadro, poczuła, że nie może go utrzymać, postawiła na podłodze - trzeba było oprzeć się o ścianę, pokonując ciemność w oczach. Na szczęście wykłady o sztuce nie doszły do skutku: Moskwa zupełnie opustoszała, można było przejść od Arbatu do Strastnej nie spotkawszy przechodnia. Ale za to teraz codziennie w "Izwiestijach" podawano zwycięskie komunikaty wojenne. Czerwone armie po przerwaniu frontu pod Kastorną szerokim potokiem wlewały się w Donbas. Na tyłach białych wybuchały powstania chłopskie. Teraz to już świtał koniec wojny i niedoli. Około ósmej wieczorem Katia siedziała w domu, nie zapalając kaganka. "Pszczółka", w której się paliło, dawała dość światła przez uchylone drzwiczki. Siedząc na niziutkim stołeczku Katia podkładała drewienka; zapalały się jaskrawo i trzaskały wesoło, gdyż zrodziła je ta sama energia słoneczna, o której Katia opowiadała w szkole. Czytała "Zbrodnię i karę". Boże drogi, jakże beznadziejne było tamto życie! Z ręką na książce patrzyła w ogień. Jakże straszliwa była ta noc spędzona przez Swidrigajłowa w drewnianej traktierni na Wielkim Prospekcie. To była ta sama restauracja, gdzie Katia raz, tylko jeden jedyny raz w życiu, była we dwoje z Biessonowem, i może w tym samym pokoju, gdzie Swidrigajłow zwlekał, godzina za godziną wiedząc już, że nie pokona przerażenia i wstrętu do życia. To przekleństwo rozbito, spalono, rozwiano. I można tak oto siedzieć, spokojnie czytać o przeszłości, podkładać drewienka i wierzyć w szczęście. Z korytarza dał się słyszeć tupot kroków - zapewne znowu do Masłowa przyszli na naradę; w ostatnich czasach wciąż do niego przychodzono o zmierzchu i gniewne głosy słychać było nawet w pokoju Kati. Bez względu na to. kiedy kończyła się narada, Masłow odprowadziwszy tych obcych ludzi do kuchni, ostrożnie pukał do Kati. - Czyżbyście się już spać położyli? Wstyd, wstyd wcześnie kłaść się do łóżka... I do tego współczesna kobieta... Aj, aj, aj... Natarczywie ruszał klamką, Katia zaś trzęsła się z oburzenia: Masłow był uparty i potwornie pewny siebie, mógł do rana tak stać pod drzwiami. - Jekatierino Dmitrijewno, przecie chcę tylko posiedzieć koło waszego piecyka... Nerwy mam roztrzęsione... Wpuśćcie po koleżeńsku... Głupio było nie odzywać się i Katia w końcu otwierała drzwi. Siadał przed "pszczółką", podkładał polana - każde takie polanko było droższe od złota - i zagadkowo uśmiechając się i wyciągając wąskie dłonie nad rozpalonym żelazem, puszczał się na rozważania o groźnym jak kosmos pociągu płci... W uległości wobec tego pociągu jest piękno! Cała reszta to niski purytanizm. W dodatku Katia jest piękna, samotna i "wolna od postoju", jak się wyrażał. Był niewzruszenie przekonany, że jeśli nie dziś, to jutro wpuści go pod kołdrę... Dzisiaj, naczytawszy się Dostojewskiego, Katia z uczuciem nudy przysłuchiwała się głosom w pokoju Masłowa. Dochodziły stamtąd zapalczywe okrzyki i padały od czasu do czasu jakieś przedmioty, jak gdyby o podłogę ciskano książki. Już dzisiaj na pewno zjawi się na uspokojenie... Ktoś zaskrobał do drzwi, głosik wyszeptał w szparę: "Ciociu Katiu, jesteście w domu"? To była Kławdia, w ogromnych, obwiązanych sznurkami walonkach. - Czesnoczycha po was przysłała, u niej siedzi Roszczyn z frontu. - A co, zimno na dworze? - Aż strach, ciociu Katiu, wietrzysko prószy w oczy, żeby choć już był śnieg, a tu nie ma i nie ma śniegu... Co za zima taka parszywa. A u was ciepło, ciociu Katiu... Kati bardzo się nie chciało wychodzić na ziąb i wlec do Czesnoczychy na Presnię, ale jeszcze bardziej męcząco zapowiadała się nieunikniona nocna rozmowa. Włożyła palto i narzuciła na głowę ciepłą chustkę. Ostrożnie, żeby nie usłyszał Masłow, obie wyszły na ulicę. Wiatr nocny rzucił się na nich z ciemnego zaułka z taką siłą, że Katia przykryła dziewczynkę końcami chustki. Kurz kłuł w twarz, huczały Blaszane dachy. Wicher wył i świszczał tak, jak gdyby Katia i Kławdia były już ostatnimi ludźmi na ziemi, jak gdyby wszystko umarło i słońce nigdy więcej nie miało wzejść nad światem... Koło mętnie oświetlonego okna drewnianego domku Katia obróciła się do wiatru plecami, żeby złapać oddech. Przez szparę między nieszczelnie zsuniętymi storami ujrzała pokój zastawiony meblami, czarną rurę wsuniętą kolanem w komin, na środku pokoju - ognik "pszczółki" i kilka osób na fotelach. Wszyscy oni, podparłszy głowy, słuchali młodzieńca stojącego przed nimi; dumnie uniósłszy zadarty nos, czytał coś z zeszytu. Miał na sobie stare palto, otwarte na gołej piersi, i okręcone sznurkami walonki, takie same jak Kławdia. Z ruchu jego ręki i z tego, jak po bohatersku wstrząsał rozczochranymi, gęstymi włosami. Katia zrozumiała, że młodzieniec czyta wiersze. Zrobiło jej się ciepło w sercu, z uśmiechem obróciła się znowu do wiatru i nie wypuszczając Kławdii spod chustki pobiegła na Arbat. U Czesnoczychy było dużo ludzi - same żony robotników, którzy poszli na front, i kilku starców siedzących dla honoru przy stole, gdzie przyjezdny opowiadał o sprawach wojennych. Teraz pytali go jeden przez drugiego O to, czy prędko lżej będzie z chlebem, czy można liczyć, że na Boże Narodzenie dowiozą do Moskwy opał, czy wydają w oddziałach walonki I kożuszki. Wymieniano nazwiska mężów i braci - czy żyją, czy są zdrowi? -jak gdyby ten wojskowy mógł znać z i mienia tysiące robotników walczących na wszystkich frontach. Katia nie mogła przecisnąć się do pokoju i została we drzwiach. Stojąc na palcach zobaczyła przelotnie, że przyjezdny coś zapisuje na kartce, schyliwszy głowę obandażowaną gazą. - Nie ma więcej pytań, towarzysze? - zapytał i Katia zadrżała tak, jakby ten cichy, surowy głos przeszył ją, rozdzierając serce. Odwróciła się, żeby wyjść. Nic, okazuje się, nie zostało zapomniane... Dźwięk głosu, podobny do tamtego, kochanego, umilkłego na zawsze, poruszył w niej dawną tęsknotę, dawny ból, niepotrzebny, daremny... Tak samotnemu człowiekowi jawi się we śnie dawno wytrawione wspomnienie. Zobaczy nigdy w rzeczywistości nie widziany domek w lesie, oświetlony popielatym światłem, a koło domku - swoją umarłą matkę. Siedzi, uśmiecha się, jak w dalekim dzieciństwie: chciałoby się do niej podejść, przywołać ją ze snu do życia, a nie można jej dotknąć. Milczy i uśmiecha się, i człowiek pojmuje, że to tylko sen, i głęboki szloch wzbiera w piersi śpiącego. Katia miała taką twarz, że jedna z kobiet we drzwiach powiedziała: - Obywatelki, przepuśćcie nauczycielkę naprzód, zupełnieście ją odepchnęły... Katię przepuszczono do pokoju. Weszła i tamten człowiek przy stole podniósł głowę, obwiązaną gazą. Katia ujrzała jego surową twarz. Zanim radość zapaliła, rozszerzyła jej ciemne oczy, Katia zachwiała się, zakręciło się jej w głowie, wszystko skłębiło się w świadomości, wrzawa głosów odeszła w dal, pociemniało w oczach, jak wtedy w sieni, gdy o mało nie puściła wiadra. Katia, z uśmiechem winy na ustach, blednąc i oddychając coraz szybciej, zaczęła się osuwać na podłogę. - Katiu! - krzyknął ów człowiek rozpychając ludzi. - Katiu! Kilka par rąk pochwyciło ją, nie dano jej upaść. Wadim Pietrowicz wziął w dłonie wymizerowaną, miłą, uroczą twarz o chłodnych, wpółotwartych ustach i oczach wywróconych pod powieki. - To moja żona, towarzysze, to moja żona - powtarzał trzęsącymi się wargami. Szli, wiatr dął im w plecy. Wadim Pietrowicz przytulał do siebie Katię, obejmując jej wątłe ramiona. Całą drogę płakała, przystawała i całowała Vadima. Zaczął jej opowiadać, dlaczego wszyscy go uważają za zabitego, gdy tymczasem on od roku po całej Rosji szuka Kati. Ale wyszło to nieskładnie, rozwlekle, no i zupełnie teraz było niepotrzebne. Katia chwilami łowiła: "Poczekaj, my idziemy zupełnie źle"... Zawracali i błądzili po ciemnych i pustych zaułkach, gdzie skrzypiały zardzewiałe chorągiewki na kominach, zgrzytały na wpół oderwane płaty blachy albo z przejmującym wyciem wymachiwała spoza rozwalonego płotu czarnymi gałęziami lipa, pamiętająca, jak tędy, być może w taką samą noc, w strachu przed diabłami, w rozwianym płaszczu przebiegał Mikołaj Wasilijewicz Gogol. Na Starokoniuszennym Katia powiedziała: - To nasz dom, pamiętasz? Tylko przychodziłeś od frontu. Mieszkam w tym samym pokoju, Wadimie. Przebiegli przez podwórko. Drzwi do kuchni były zamknięte. - Ach, jak przykro... Trzeba będzie stukać. Stukaj jak najgłośniej... Katia roześmiała się, potem troszkę zapłakała, pocałowała Wadima znów się roześmiała. Wadim Pietrowicz grzmotnął w drzwi obiema pięściami. - Kto tam? Kto tam? - wystraszonym głosem spytał Masłow za drzwiami. - Proszę otworzyć, to ja, Katia. Masłow otworzył, w ręce drżała mu blaszana lampka ze szkiełkiem. Ujrzawszy za Katią wojskowego, odsunął się gwałtownie, policzki pokryły nu się podłużnymi zmarszczkami, oczy zwęziły się z pasji. - Dziękuję - rzekła Katia i pobiegła do siebie nie wypuszczając ręki Wadima. Weszli do pokoju, skąd ciepło jeszcze nie uleciało. Katia spytała szeptem: - Zapałki masz? Był tak wzruszony, że odpowiedział również szeptem: - Mam... Zapaliła światło - mały ogieniek w banieczce, zupełnie wystarczający, żeby całą noc patrzeć na siebie. Rozwiązując chustkę, nie spuszczała oczu z Wadima: był zupełnie siwy, nawet w brwiach było trochę siwych włosów; twarz mu zmężniała, miał w rysach nie znany jej wyraz surowości i spokoju. To czarowało ją - był młodszy i bardziej męski, i piękniejszy niż ten, którego pamiętała w Rostowie. Zobaczyła jego opatrunek, rozchyliła usta i westchnęła: - Jesteś ranny? - Draśnięcie. Ale dzięki niemu otrzymałem dwutygodniowy urlop do Moskwy. Wiedziałem, że jesteś tutaj... Ale jakbym cię znalazł? (Radośnie i figlarnie uśmiechnęła się podniósłszy kąciki ust). Wiesz, ja przecież o mało nie zastałem cię w tamtej wsi... Uganiałem się za Krasilnikowem. (Kati drgnął podbródek, gniewnie zatrzęsła głową). Katiu, ja go zabiłem... (Spuściła powieki i schyliła głowę). Katiu, zacząłem ci opowiadać, jak to się stało, że otrzymałaś wiadomość o mojej śmierci... Rzeczywiście, moja śmierć była faktem... (Katia z niepokojem zaczęła patrzeć na niego i znowu jej ogromne oczy napełniły się łzami). Jechałem nocą w wagonie, nie miałem już po co żyć, omyliłem się w sprawach zasadniczych, było dla mnie jasne, że zostanę zniszczony lub sam się zniszczę... Katiu, wybacz, tak ciężko, trudno, ale ja chcę opowiedzieć... Tylko myśl o tobie, nie miłość, nie - kochać nie było już czym - ale wytężona myśl o tobie jak o tym, czego nie można rozerwać, odrzucić, zapomnieć, czego nie można zdradzić, tylko to mnie wiązało. Ta noc w wagonie rozbiła mnie całkowicie... Teraz, gdy na końcu muszki poznaję znajome twarze, pojmuję, w jaką czarną, spustoszoną duszę posyłam kulę. Katia położyła mu ręce na ramiona i przywarła policzkami do jego mocno i szybko bijącego serca. Wciąż stali pośrodku pokoju, on w rozpiętym płaszczu, ona w szubce. Rozumiała, że on mówi teraz o tym, co najważniejsze. Drogi, wspaniały człowiek... Chce się jak najprędzej usprawiedliwić, żeby kochała w nim to, co ma w sobie nowego, rzetelnego, surowego, namiętnego... Kiedy w Rostowie szalał i porzucił ją, wiedziała, że będzie okrutnie cierpiał i wszystko zrozumie. Przytulona doń, słuchała jego słów, niejasnych, urywanych, jak gdyby naprędce kreślił hieroglify swoich ogromnych przeżyć. Ale i bez słów Katia rozumiała wszystko. - Katiu, zadanie bezmierne... Nam się nie śniło, że będziemy je urzeczywistniać. Pamiętasz, dużośmy mówili, jakim męczącym nonsensem wydawało się nam koło historii, zagłada wielkich cywilizacji, idee zamienione w nędzną parodię... Pod koszulą frakową - ta sama włochata pierś małpoluda. Kłamstwo! Bielmo zdarte z oczu! Całe nasze poprzednie życie -zbrodnia i kłamstwo! Rosja zrodziła człowieka. Człowiek zażądał dla ludzi prawa stania się ludźmi. To nie marzenia, to idea, ona jest na ostrzu naszych bagnetów, ona jest wykonalna. Oślepiające światło opromieniło na wpół zburzone stropy wszystkich minionych tysiącleci... Wszystko jest harmonijne, wszystko zgodne z prawem. Cel znaleziony. Zna go każdy czerwonoarmista. Katia, teraz ty mnie troszkę rozumiesz? Chciałbym przekazać tobie całego siebie... Moja ty radości, serce moje, ukochana moja, gwiazdo moja... Nagle tak ścisnął ją w objęciach, że Kati zachrzęściły wszystkie kosteczki, ale tylko mocniej przytuliła się do jego serca. Do drzwi zastukano i - głos Masłowa: - Jekatierino Dmitrijewno, można was na chwileczkę... - I ponieważ nikt mu nie odpowiedział, zaczął jak zawsze ruszać klamką. - Chodzi o to, że w mieście jest stan wyjątkowy, wiecie dobrze. U was mężczyzna po dziesiątej... Ponieważ ja odpowiadam... - Poczekaj, ja z nim zaraz pogadam - rzekł Roszczyn zdejmując z barków ręce Kati. - Wadim, nie szalej, ja sama pomówię... Błagam cię... Proszę cię... Natychmiast wyszła za drzwi, przymknąwszy je za sobą. Masłow stał, drwiąco uśmiechnięty, wciąż z lampką w ręce. - Do mnie wejść nie można, towarzyszu Masłow - powiedziała twardo, jak nigdy jeszcze do niego nie mówiła. Zaczął, kiwając na nią, cofać się od drzwi, patrząc przy tym na Katię histerycznie uporczywym wzrokiem. Idąc za nim spytała: - No? Czego chcecie? Nie rozumiem... - Chcę uprzedzić, Jekatierino Dmitrijewno: żebyście nie nadawali szczególnego znaczenia mojej katastrofie... Nie ma jej... Wam już o tym powiedziano, oczywiście... W całym rejonie - radość i tryumf... Za wcześnie, za wcześnie radować się i tryumfować... - Nic nie rozumiem - gniewnie odpowiedziała Katia. - Słowem, proszę nie pukać do mnie... - Nie kłamcie! Wszystko rozumiecie... Ach, jak ja was przejrzałem! A więc, po pierwsze: rozmawiajcie nadal ze mną tak, jakby mi nie odebrano legitymacji partyjnej. Tak będzie przezorniej. (Masłowowi bulgotało w gardle, chociaż mówił cicho i nawet ospale). Nic się nie zmieniło, Jekatierino Dmitrijewno. Po drugie: wasz nocny gość zaraz sobie pójdzie! Chcecie zapytać, dlaczego nalegam na to? Oto moja odpowiedź... (Wpuścił rękę do bocznej kieszeni wyświechtanej marynarki z oberwanymi guzikami, wyjął płaskie parabellum i trzymając je na dłoni pokazał Kati). Następnie, będziemy kontynuować nasze poprzednie stosunki. Katia była tak wstrząśnięta, że tylko powoli mrugała oczami. Pchnąwszy drzwi, wyszedł Roszczyn: - Czego pan chce od mojej żony? Twarz Masłowa zmarszczyła się do samych uszu, przysiadł, żeby postawić lampkę na podłodze, obracał w ręku rewolwer... - E, przestań pan - rzekł Roszczyn podchodząc do niego, szarpnąwszy wydarł mu rewolwer i włożył do kieszeni swego płaszcza. - Jutro złożę go w rejonowej Czeka, tam może go pan otrzymać. Jeżeli jeszcze raz zbliży się pan do naszych drzwi, przetrącę panu grzbiet. Wrócili do pokoju. Katia w milczeniu łamała ręce. Roszczyn zdjął z niej szubkę. - Katiu, wszystko jest wyjaśnione i on tu więcej nosa nie pokaże. Pewno o tym Masłowie słyszałem na froncie. To jeden z tych, co siali rozkład w armii... Zdjął płaszcz i osunął się na podłogę koło Kati, siedzącej na fotelu, położył głowę na jej kolanach. Ręce jej zaczęły się przesuwać po jego włosach, policzku, szyi. Oboje natychmiast zapomnieli o głupiej historii z Masłowem. Milczeli. Nowe wzruszenie, mocne, nigdy nie doznane, z nową siłą narastało w nich: w nim - radość pożądania jej, w niej - radość odczuwania jego radości... - Milion razy mocniej, Katiu - powiedział. - Ja również... Chociaż ja - zawsze, zawsze, Wadimie. - Zimno ci?... - Nie, nie... Po prostu zanadto cię kocham... Siadł obok niej w starym, szerokim fotelu i całował jej oczy, usta, kąciki warg. Pocałował ją w pierś, i Katia przypomniała sobie, że na lewej ma znamię, którym nie wiadomo dlaczego Wadim się zachwycał. Rozpięła wełnianą bluzkę, żeby mógł pocałować plamkę. Piecyk rzeczywiście ostygł i w pokoju robiło się zimno. Wadim, cały czas spoglądając na Katię i odsłaniając równe zęby w uśmiechu, przykucnął koło "pszczółki" i rozdmuchując węgle, i podkładając klocki z nóg i oparć mahoniowych foteli. Znowu zrobiło się ciepło. Twarz rozbierającej się Kati oblał rumieniec. Roześmiał się i wziąwszy w dłonie jej twarz, ucałował ją. Całą noc wiatr wył w kominie i łomotał blachą. Katia kilka razy wstawała, jak Psyche poprawiała światełko w lampce i nie odrywając oczu patrzyła na twarz śpiącego Wadima. Była przepełniona szczęściem, wiedziała, że i on jest pełen szczęścia, i dlatego ma twarz spokojną i poważną. Rozdział XXI. Katiu, Katiu! - krzyknęła Dasza wpadając do kuchni. - Katiu, moja Katiu! - krzyknęła tupiąc obmarzniętymi walonkami po korytarzu. Wpadła na Katię, objęła ją, całowała, odsuwała od siebie, patrzała jak szalona i znów tuliła i głaskała. Od Daszy pachniało śniegiem, baranicą, razowcem. Miała na sobie kożuszek, wiejską chustkę, z pleców zwisał tobół. - Katiu, kochanie moje, siostro moja... Jakże ja tęskniłam, marzyłam O tobie... Czy ty możesz sobie wyobrazić - idziemy pieszo z Dworca Jarosławskiego, Moskwa jak wieś: cisza, kawki, śnieg, przez ulice wydeptane ścieżki... Daleko, aż strach, nogi się uginają... A Kuźma Kuźmicz dźwiga dwa pudy mąki... Dobrnęliśmy do Starokoniuszennego... Nie mogę znaleźć domu! Trzy razy przechodziliśmy cały zaułek, tam i z powrotem. Kuźma Kuźmicz mówi - nie ten. Jestem wściekła, zapomniałam, który dom! I raptem... Nie, wyobraź sobie! Zza węgła wychodzi ktoś, wojskowy... Ja do niego: "Słuchajcie, towarzyszu"... A on wytrzeszcza na mnie oczy... Otworzyłam usta i siadłam na śniegu... Wadim! Myślę sobie: bzika dostałam, umarli w Moskwie po zaułkach zaczęli chodzić... On jak się roześmieje, jak zacznie całować... A ja wstać nie mogę... Katiu. śliczna ty, mądra moja... Przecie nam trzeba dziesięciu nocy, żeby opowiedzieć sobie... Boże, poznaję pokój... I łóżko, i apteczkę... Wadim opowiedział mi o Iwanie. Postanowiłam: w tych dniach wyrusza do ich oddziału pociąg sanitarny, jadę jako sanitariuszka i Anisija, i Kuźma Kuźmicz ze mną... Samego tu go nie zostawimy - rozbałamuci się... Katiu, przede wszystkim chcemy jeść... Nastawiaj imbryk... Potem - myć się. Od Jarosławia jedziemy w tiepłuszce cały tydzień. Wszystko z nas trzeba zdjąć, obejrzeć. Na razie do twego pokoju wchodzić nie będziemy, my tu sobie w kuchni... i chodź, poznam cię z moimi przyjaciółmi. Jacy to ludzie, Katiu! Zawdzięczam im życie i wszystko... Sami i pod kuchnią napalimy, i wody nagrzejemy, tam jest kupa różnych mebli... Katiu, czyż ty rzeczywiście nie masz siwych włosów? Boże drogi, jesteś młodsza ode mnie o dziesięć lat... Wierzę - bliski, bliski jest dzień, kiedy już wszyscy będziemy razem... W Moskwie wydano na kartki owies. Nigdy jeszcze stolica republiki nie przeżywała tak ciężkiego okresu jak zimą dwudziestego roku. Natarcie armii czerwonych pochłaniało wszystkie siły żywotne. Zdobyte na bia^ łych zapasy zboża i węgla szybko się ulotniły. Bogate gubernie, po których przeszli się Kozacy i ochotnicy, były spustoszone. Robotnicze oddziały aprowizacyjne znajdowały tam jedynie nędzne nadwyżki zboża. W rocznicę "wyprawy lodowej" Armia Ochotnicza uciekła na Noworosyjsk, zaściełając nieprzebyte kubańskie moczary porzuconymi taborami, wozami z dobytkiem ugrzęzłymi działami i końską padliną. Wszystko było skończone. Anton Iwanowicz Denikin, posiwiały, przygarbiony, odpłynął francuskim torpedowcem na emigrację - pisać pamiętniki. Nędzne resztki pułków ochotniczych na transportowcach przeprawiały się na Krym. Dońskie i kubańskie kozactwo zrozumiało wreszcie, że je okrutnie otumaniono, że bezimiennymi mogiłami - od Woroneża do Noworosyjska - zapłaciło za swój upór. W Moskwie wciąż jeszcze trwała zima. Burze marcowe zawaliły miasto śniegiem. W "pszczółkach" zostały już spalone wszystkie płoty i zbyteczne sprzęty. Fabryki i warsztaty były nieczynne. W urzędach pracownicy siedząc w futrach chuchali na spuchnięte palce, żeby jakoś utrzymać w ręce ołówek, atrament w kałamarzach całkiem zamarzł. Ludzie chodzili powoli, nie rozstając się z plecakami i mało kto mógł przejść od swego domu do miejsca urzędowania nie odpocząwszy w zaspie śnieżnej albo, gdy wiał wiatr, nie oparłszy się o bramę. Głód był straszny - ludziom śniły się prosiaki na półmiskach z pietruszką w śmiejącym się pysku, we śnie zgłodniałymi zębami żuli tłustą szynkę i jaja na twardo. Ale wszystkie umysły były podniecone: uporczywa, krwawa, dławiąca zaciekłość kontrrewolucji była złamana, życie powoli zaczynało się dźwigać, jeszcze niewiele miesięcy prywaty i cierpień, a będzie nowe zboże i zdemobilizowane armie czerwone zajmą się pracą pokojową - odbudową wszystkiego, co zostało zburzone, odbudowaniem nowego, co przyniesie zapomnienie wszystkich cierpień, złej goryczy wiekowych krzywd... Pragnienie Daszy spełniło się - wszyscy byli znowu razem. Iwan Iliicz, Roszczyn po otrzymaniu krótkiego urlopu przyjechali sanitarnym pociągiem Daszy do Moskwy w pochmurny marcowy ranek, gdy nad miastem kłębiły się szare chmury, śnieg zjeżdżał z dachów, spadały ogromne sople, ciężkie powietrze było pachnące i trwożne. Katia czekała już na dworcu. Wadim Pietrowicz pierwszy zobaczył ją z platformy wagonu i zeskoczył w biegu. Katia promieniejąc radością - oczanii, uśmiechem - biegła do niego poprzez dym z lokomotywy, plączący się między żelaznymi filarami. Wydała mu się jeszcze milsza niż przy tamtym spotkaniu w grudniu. Całe ich życie miłosne zawierało się w takich krótkich spotkaniach. Zaraz odeszli na bok, pod zegar. Ale zazdrosna Dasza przyciągnęła ku nim swojego Tielegina. Potrzebowała koniecznie głośnych zachwytów siostry nad nim. - Katiu, patrzże na niego... Widzisz, jak on się zmienił? W Petersburgu miał w twarzy coś nie dokończonego... I oczy ma inne. Wybacz, Iwanie, ale gdyśmy jechali do Samary statkiem, miałeś oczy jasnoniebieskie, nawet głupie, i to mnie peszyło... Teraz - jak stal... Iwan Iliicz stał przed Katią i powściągliwie wzdychał z nadmiaru uczuć. Kati też wydał się bardzo pociągający - bliski, spokojny, solidny. - I oto masz cały jego obraz, Katiu... Podczas marszów - nie, pomyśl tylko! - nawet kiedy konno ścigał Mamontowa, woził ze sobą w trokach, zgadnij co? - ot, takie małe porcelanowe figurki, kotka i pieska, które mi podarował w dzień naszego drugiego wesela w Carycynie... Bo widzisz, one mi się bardzo podobały... Podbiegł do Kati Kuźma Kuźmicz, który na chwilę wyskoczył z wagonu. Oburącz długo trząsł Katiną ręką, zupełnie wygolona, czerwona jego twarz promieniała zadowoleniem i oddaniem. W białym fartuchu wydawał się tak wypasiony, że przechodzący po peronie wychudzeni ludzie wrogo nań spoglądali. - Pokochałem was przez te krótkie dni. Jekatierino Dmitrijewno, nie mniej niż Darię Dmitrijewnę... Zawsze mówię - nie ma piękniejszych kobiet od kobiet rosyjskich. Prawe w uczuciach i pełne poświęcenia, i kochają miłość, i mężne są, kiedy potrzeba... Zawsze do waszych usług, Jekatierino Dmitrijewno... Ot, jak tylko się uporam z robotą, w porze obiadowej zajdę, przyniosę trochę prezencików z Rostowa. U nas tam wiosna... A jednak na północy milej na sercu. No, przepraszam. Podeszła Anisija, też w fartuchu sanitariuszki. Na jej twarzy o wielkich oczach malowało się rozczarowanie; pragnęła po tym rejsie pozostać w Moskwie, ale starszy lekarz -aż dziw, żeby socjalista... -nawet nie chciał jej słuchać. "Jakie tam znowu szkoły teatralne! Niezadługo będą duże bitwy, zasypią nas rannymi... Nie puszczę"! - Cóż, poczekam do jesieni - powiedziała do Daszy i końcem chustki wytarła nosek. - Lata idą, lata tracę ot, to jest przykre. Łatugin jest tutaj, przyszedł mnie przywitać - także diabełek... Przyjechał jako delegat na zjazd. Dumny się zrobił, poważny. Trzeci dzień, powiada, biegam na dworzec, żeby trafić na wasz sanitarny. Poszedł piłować starszego lekarza, żeby mnie zwolnił na dobę... Dario Dmitrijewno, on opowiadał o Agrypinie: jest w Saratowie, urodziła chłopca czy dziewczynkę - tego on nie wie. Długo chorowała... Wróciła z dzieckiem do pułku. Żal jej, trudny ma charakter, raz tylko może kochać... Z dworca poszli pieszo przez całą Moskwę na Starokoniuszenny; tam dla Daszy i Tielegina był przygotowany pokój, w którym przedtem mieszkał Masłow. Od dwóch miesięcy już go nie było, z początku wywiózł książki, potem sam zniknął. Szli wolno ze względu na Katię. Wadim Pietrowicz rad byłby wziąć ją na ręce i nieść pod tymi wiosennymi kosmatymi chmurami, kłębiącymi się nad Moskwą. Tielegin i Dasza trzymali się nieco z tyłu, żeby im nie przeszkadzać. Dasza mówiła: - Boję się o Katię. Moskwa i ta szkoła wykończą ją. Nic nie je. W czasie trzech miesięcy zrobiła się zupełnie przezroczysta. Trzeba by ją wziąć do nas, do pociągu... Ja bym ją odkarmiła. Bo ona żyje samym duchem, do czego to podobne. Tielegin - cicho i znacząco: - A i Wadim bez niej marnieje, otóż to... Wkrótce dopędzili ich Łatugin i Anisija. Była już bez fartucha i policzki jej się zaróżowiły. Łatugin, nachmurzony, poważny, przywitał się powściągliwie i wyjął spoza mankietu płaszcza cztery bilety dla gości do Teatru Wielkiego na najwyższe piętro. - Tak, na froncie lżej niż u was w Moskwie - rzekł rozdając bilety - ciężką walkę trzeba było o nie stoczyć. Dobrze, że trafiliśmy na komendanta - marynarza z krążownika "Aurora"... Tak że nie spóźniajcie się, ważne posiedzenie dzisiaj. No, Anisijo, idziemy. W pięciopiętrowej sali Teatru Wielkiego we mgle ludzkich oddechów ledwie się świeciły zarzewiem setki czerwonawych żarówek. Było zimno jak w piwnicy. Na ogromnej scenie z płóciennymi arkadami w kulisach, z boku, blisko przyćmionej lampy, siedziało przy stole prezydium. Wszyscy oni odwróciwszy głowy patrzyli w głąb sceny, gdzie z prętów zwisała mapa Rosji europejskiej, pokryta różnobarwnymi krążkami i kołami, które zapełniały prawie całą jej płaszczyznę. Przed mapą stał drobny człowiek, w futrze, bez czapki; jego odrzucone z dużego czoła włosy rzucały cień na mapę. W ręce trzymał długi kij i poruszając gęstymi brwiami wskazywał od czasu do czasu końcem kija na ten lub ów kolorowy krążek, zapalający się natychmiast tak jaskrawym światłem, że przygasłe złoto na widowni zaczęło migotać i widać było napięte, chude twarze, z oczami rozszerzonymi uwagą. Mówił wysokim głosem w pełnej oczekiwania ciszy: - Mamy w samej Rosji europejskiej dziesiątki trylionów pudów suchego torfu. Zapasy jego starczą nam na stulecia. Torf jest paliwem lokalnym. Z jednej dziesięciny torfowiska otrzymujemy dwadzieścia pięć razy więcej energii niż z dziesięciny lasu. Torf - przede wszystkim, a następnie biały węgiel i czarny węgiel rozwiązują stojący przed nami problem budownictwa rewolucyjnego. Bowiem rewolucja, która zwyciężyła wyłącznie na polu walki orężnej i nie przeszła do realizacji swych celów, cichnie jak przelotna burza. Siedzący tutaj wśród nas Włodzimierz Iliicz Lenin, inspirator mego dzisiejszego referatu, wskazał linię wytyczną twórczej rewolucji. Komunizm - to władza radziecka plus elektryfikacja... - Gdzie Lenin? - spytała Katia wpatrując się w dół z wysokości piątego piętra. Roszczyn, trzymający bez przerwy jej chudziutką rękę, odpowiedział też szeptem: - Ten w czarnym palcie, widzisz - szybko coś pisze, podniósł głowę, rzuca przez stół kartkę... To on... A z brzegu - szczupły, z czarnymi wąsami - Stalin, ten, który rozgromił Denikina... Referent mówił: - Tam, gdzie w wiekowej ciszy Rosji kryją się miliardy pudów torfu, tam, gdzie leci z urwiska wodospad lub niesie swoje wody potężna rzeka, budujemy elektrownie - prawdziwe latarnie morskie uspołecznionej pracy. Rosja wyzwoliła się na zawsze spod jarzma wyzyskiwaczy, naszym zadaniem jest oświetlić ją nie gasnącą łuną elektrycznego ogniska. Dawne przekleństwo pracy winno stać się szczęściem pracy. Podnosząc kij wskazał przyszłe ośrodki energetyczne i opisywał na mapie koła, w których rodzić się będzie nowa, nadchodząca cywilizacja. Krążki, jak gwiazdy, jasno zapalały się w mroku ogromnej ściany. Żeby tak oświetlać na krótkie chwile mapę, trzeba było skoncentrować całą energię moskiewskiej elektrowni, nawet w Kremlu w gabinetach komisarzy ludowych wykręcone były wszystkie żarówki, prócz jednej, szesnastoświecowej. Ludzie na widowni, którzy mieli w kieszeniach wojskowych płaszczy i przestrzelonych bekiesz po garści owsa, wydanego dziś zamiast chleba, z zapartym tchem słuchali o oszołamiających, lecz możliwych do urzeczywistnienia perspektywach rewolucji, wchodzącej na drogę twórczości... Tielegin cichutko mówił do Daszy: - Rzeczowy referat. Ja tego inżyniera Krzyżanowskiego dobrze znam. Ot, skończymy wojnę, wrócę do fabryki, ja też mam pewne pomysły. Okropnie chce się, Daszeńko, pracować. Jeżeli oni taką bazę elektryczną zmontują, strach, co można zdziałać... Bogactw jest u nas do diabła!... Nastawić na istotną pracę taką machinę - co tam Ameryka! Myśmy bogatsi... Pojedziemy na Ural... Dasza - w odpowiedzi: - Będziemy mieszkali w domu z bierwion, czystym, czystym, z kropelkami żywicy na ścianach, z dużymi oknami... W zimowy ranek będzie płonął ogień na kominku... Roszczyn - Kati do ucha, szeptem: - Rozumiesz, jakiego znaczenia nabierają wszystkie nasze wysiłki, przelana krew, wszystkie nie znane nikomu, milczące męczarnie. Będziemy przebudowywać świat dla dobra... Wszyscy w tej sali gotowi oddać za to życie. To nie wymysł, pokażą ci blizny i sine znaki od kul. I to dzieje się w mojej ojczyźnie, i to jest Rosja... - Kości rzucone! - mówił człowiek przy mapie opierając się o kij jak o kopię. - My walczymy na barykadach o prawa nasze i całego świata - by raz na zawsze skończyć z wyzyskiem człowieka przez człowieka. 22 czerwca 1941 r. KONIEC. Redaktor techniczny: Kazimierz Uchmański. Korektor: Wiktoria Górecka. Wydawnictwo TPPR "Współpraca". Wyd. XV. Nakład 50 000 egz. Obj. ark. wyd. 22,7. Obj. ark. druk. 22,0. Skład i łamanie wykonały Zakłady Graficzne "Dom Słowa Polskiego", Warszawa ul. Miedziana 11. Druk z diapozytywów Wydawnictwa "Książka i Wiedza" wykonano za pośrednictwem W O "Wniesztorgizdatu". Cena 600,-zł