15216

Szczegóły
Tytuł 15216
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15216 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15216 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15216 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RYSZARD LISKÓW ACKI MY Z MARYMONTU Powieść dla młodzieży Ilustrował ANTONI UNIECHOWSKI WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE' 1972 • *?*1) s/ / Rozdział 'pierwszy w którym chłopcy poznają gorzki smak wojny. Mroźna zima i optymistyczna wiosna. List z Oflagu. Pierwsza akcja Michała. Wojtek ujawnia swój talent ...bo to był ich Marymont. To były ich ulice i podwórza, i podmiejskie łąki, i ogródki, gdzie obok róż dojrzewały soczyste pomidory, a rzodkiewki darzono takim samym szacunkiem, jak dorodne kwiaty czerwonej piwonii. Znali tu każdy kąt, każdą dziurę w płocie. Na ulicy Marii Kazimiery uczyli się wyskakiwania z tramwaju, na Rudzkiej, Podleśnej i Czosnowskiej kradli jabłka, wdrapując się późnym wieczorem na anemiczne jabłonie. Na Kamedułów, nad Wiślaną Łachą, gdzie przybrzeżna wiklina zamieniała się od czasu do czasu w nieprzebytą puszczę, bawili się w Indian, policjantów i złodziei, a później w partyznantów i żandarmów. Strzelali do siebie j: wystruganych z desek karabinów, umierali i zwyciężał^ zapominając czasami zupełnie o czekającym ich obiedzie i nie odrobionych lekcjach. Marymont, dzielnica biedna, a przecież piękna. Pełna drewnianych domów, dziurawych płotów, piaszczystych ulic, małych sklepów i najwspanialszej zieleni. Tu można było chodzić boso tiawet b' 0 1 > ? 5 w niedzielę i jeździć na hulajnodze nawet środkiem trotuaru. Tu niebo było najbłękitniejsze i powietrze najbardziej pachnące. Wyruszali stąd czasami w daleki świat. Jechali zatłoczonym tramwajem na plac Wilsona, na Dworzec Gdański, na Krakowskie Przedmieście, a czasami aż na Wolę, na Kercelak, gdzie można było wszystko kupić i wszystko sprzedać. I starą marynarkę, i gramofon, i pomidory, i kanarka, i mięso przywiezione nielegalnie ze wsi, i rower. Podziwiali szerokie ulice, wysokie murowane domy, piękne sklepowe wystawy, mówili: „ale tu klawo", „ale tu fajne życie", i wracali jak na skrzydłach na swe marymonckie podwórza. Bo to był ich Marymont. Tutaj się urodzili, wychowali, tutaj chodzili do szkoły i tutaj dopadły ich pierwsze wojenne, gorzkie doświadczenia. Pamiętali wszystko bardzo dokładnie. Już pod koniec sierpnia 1939 roku w ich mieszkaniach pojawiły się maski gazowe. Przymierzali je z ciekawością i jeszcze nie rozumieli, dlaczego w oczach rodziców jest nagle tyle niepokoju. Później na podwórzach i ogrodach zaczęto kopać schrony. To była jeszcze także dobra zabawa. W takich schronach można się było wspaniale ukryć przed kolegami i urządzać bardzo tajemnicze narady. A rodzice zaczęli mówić coraz bardziej przyciszonym głosem i jakby przestali się interesować dziećmi. Więc dzieci z dużym trudem wyławiały z tych rozmów takie dziwne i atrakcyjne słowa, jak: „wojna", „mobilizacja" i biegły na podwórza ciesząc się, że będzie się wreszcie działo coś ciekawego. W tym właśnie czasie Michał Lisowski pożegnał się ze swoim ojcem. Matka płakała i nie kryła łez, a Michał był bardzo zadowolony i dumny, bo ojciec w oficerskim mundurze prezentował się doskonale. Pierwszego września Michał zobaczył samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Samolot leciał tak nisko, jakby miał zamiar wylądować na pobUskiej łące. Ale nie wylądował. Po prostu uciekał przed polskimi myśliwcami, a Michałowi zrobiło się w tym momencie trochę przykro, że to nie jego ojciec jest lotnikiem i że to nie on siedzi teraz w przepięknym srebrnym myśliwcu z biało--czerwoną szachownicą. Pocieszał się jednak myślą, iż polska piechota także nie próżnuje, gnając przed sobą niemieckie wojsko. 6 Później na Marymont spadły pierwsze niemieckie bomby. Ludzie zaczęli naklejać na szyby długie pasy papieru, ale i ludziom i szybom niezbyt wiele to pomogło. Szyby pękały od detonacji, a mieszkańcy większą część dnia spędzali w prymitywnych schronach i wracali do swych mieszkań dopiero wtedy, gdy zbliżająca się noc odpędzała znad Warszawy niemieckie samoloty. Bo już tylko noc była sojusznikiem warszawskiego nieba. Polskie myśliwce zakończyły swe bohaterskie boje. Było ich zbyt mało, aby uratować warszawskie domy od nieszczęścia. Płonęła więc Warszawa, paliły się także domy na Marymoncie. Przy ulicy Czosnowskiej, tuż pod lasem, zbombardowana została któregoś wrześniowego dnia duża kamienica, obok której szukała odpoczynku zmęczona kompania polskiej piechoty. Ludzie opowiadali później, że gdy nad Bielańskim Laskiem ukazały się niemieckie bombowce, jakiś mężczyzna zaczął im dawać znaki lusterkiem i naprowadził je na to zapchane wojskiem podwórze. Nikt nie był pewny, czy tak było rzeczywiście, ale w każdym razie Michał Lisowski i jego koledzy poznali jeszcze jedno słowo, o którego istnieniu dotychczas nie wiedzieli: „dywersanci". Marymonckie podwórza przygarniały coraz częściej polskie wojsko. Front zbliżał się do Warszawy. Żołnierze byli głodni, brudni i bardzo zmęczeni. Kobiety częstowały ich zupą, chlebem, herbatą i wypytywały o swych mężów, synów i ojców. A Michał chodził od oddziału do oddziału, przypatrywał się uważnie bagnetom i karabinom i ciągle jeszcze był przekonany, że taką wspaniałą bronią będzie można odegnać spod Warszawy niemiecką armię. Na marymonckich ulicach zaczęto budować barykady, przeznaczając na ten cel nawet meble. Na ulicy Rudzkiej wykopano wielki rów, który miał zatrzymać niemieckie czołgi. Michał zebrał kolegów z całej kamienicy i poszli na Rudzką, gdzie z wielkim trudem udało im się zdobyć łopaty, bo chętnych do kopania było bardzo wielu. Pracowali wytrwale kilka godzin, ciesząc się, że pomagają walczącej Warszawie, a później syreny fabryczne ogłosiły alarm i trzeba było uciekać do schronu. To były dla nich najokropniejsze chwile. W wąskich, niskich schronach ludzie tłoczyli się, płakali, narzekali, a pobliskie wybuchy bomb kwitowali głośną modlitwą. Michał uciekłby najchętniej z tej dusznej nory, gdyby nie mat- 7 ka, która jakby zgadując jego myśli, trzymała go podczas tych nalotów za rękę. Aż pewnego dnia na ulicy Marii Kazimiery pojawili się niemieccy żołnierze. Nie pomogły karabiny, bagnety i przeciwczołgo-we rowy. Warszawa musiała się poddać. Żołnierze niemieccy byli czyści, starannie wygoleni, uśmiechnięci i nie chciało się po prostu wierzyć, że przyszli tu prosto z frontu. Wyglądali tak, jakby za chwilę mieli wziąć udział w uroczystej defiladzie. Szczególnie trudno oswoić się było z tym widokiem, gdy przypomniało się zmęczone, smutne twarze polskich piechurów. Ale szewc Iwanowski, inwalida z pierwszej wojny światowej, powiedział wtedy bardzo głośno: — Przyjdzie jeszcze kryska i na tych draniów. Jeszcze będziemy oglądać brudne szwabskie gęby. Bądźcie spokojni, wojna się dopiero zaczęła. —¦ Dla nas się skończyła — mruknął Fabisiak, właściciel piętrowej kamienicy, który nie poszedł na wojnę podobno dlatego, że miał wrzód żołądka — skończyła się na wieki. Niemcy to potęga, a z naszego wojska nic już nie zostało. — Co tam pan wie?! — oburzył się Iwanowski — pan się w ogóle nie zna na wojsku. Pan chyba nawet nigdy w ręku karabinu nie trzymał. To jest dopiero początek wojny, a na wiosnę nie będzie już w Warszawie ani jednego Szwaba. Ja wam to mówię, kapral Iwanowski... ja się znam na wojnie. A niemieccy żołnierze, jakby chcąc wykazać, że w gruncie rzeczy są bardzo dobrymi ludźmi i tylko wojna zmusiła ich do zabijania, zaczęli rzucać napotkanym dzieciakom cukierki w kolorowych papierkach. Wyjmowali całymi garściami z kieszeni i rzucali na trotuary, bawiąc się przy tym doskonale. Na Marii Kazimiery nikt tych cukierków nie podnosił, aż tu nagle wybiegł z bramy Józio Piekarczyk i zaczął je zbierać. Jeden z Niemców zatrzymał się przy Józiu i pogłaskał go po czarnej czuprynie, a drugi zrobił natychmiast zdjęcie. Tego już było za wiele. Chłopcy zaciągnęli Józka w sam kąt ogródka, otoczyli go zwartym murem i rozkazali, aby zjadł natychmiast wszystkie pozbierane niemieckie cukierki. Było tego sporo i Józio już po przełknięciu siódmego cukierka zaczął się tak 3 niesamowicie krzywić, jakby przełykał najbardziej obrzydliwe lekarstwo. Klęskę zdrajcy przypieczętował dopiero cukierek dwunasty. Piekarczyk zrobił się nagle biały jak płótno, złapał się rękami za usta i rozpychając kolegów pognał z nieprzytomnym blaskiem w oczach w kierunku swego domu. Zobaczyli go dopiero po trzech dniach. Podobno ciężko chorował na żołądek i musiał nawet pić rycynę. Nie żałowali go. Dla zdrajcy bowiem żadna kara nie jest zbyt wysoka. * Przez ten czas na marymonckich ulicach nie działo się nic szczególnego. Ludzie oswajali się pomału z klęską. Wprawiano wybite podczas bombardowań szyby, a gdy zabrakło szyb — zabijano okna deskami i dyktą. Na rozkaz okupanta zasypywano schrony i okopy, rozbierano barykady, naprawiano ulice i trotuary. Otworzono niektóre sklepy, w których niewiele jednak było do kupienia. Wszystko stało się nagle wielkim luksusem, i cukier, i mąka, i kasza, i tłuszcz, i węgiel. Ale te sprawy nie były teraz dla Michała zbyt ważne. Czekał niecierpliwie na powrót ojca. Wstawał rano z łóżka i wmawiał sobie, że to właśnie dzisiaj ojciec powróci do domu. Tak był przejęty tą myślą, że nawet nie mógł czytać powieści Tarzan wśród małp, którą otrzymał na urodziny kilka dni przed wybuchem wojny. Ale mijały dni, tygodnie, a ojciec nie wracał. Michał oglądał z matką w długie jesienne wieczory wspaniałe zdjęcia. Te zdjęcia pochodziły jakby z innego świata. Aż się wierzyć nie chciało, że tamten świat jeszcze tak niedawno istniał naprawdę. Pierwsza fotografia: ojciec siedzi na brzegu rzeki, a obok niego Michał z wędką w ręku. Druga fotografia: Michał z ojcem oparci o drzewo. A tutaj matka Michała w słomianym kapeluszu na głowie. Śmieje się, machając bukietem polnych kwiatów. A tutaj Michał z matką i dziadkiem. Wszyscy na rowerach. — To zdjęcie robił ojciec, gdy byliśmy na wycieczce w Świdrze, pamiętasz? — mówi matka i nie czeka na odpowiedź Michała, bo jest pewna, że Michał musi takie rzeczy pamiętać. Pokazuje następne zdjęcia; wybiera teraz tylko te, na których jest ojciec. Jest więc ojciec Michała w oficerskim mundurze i w krótkich spodenkach, przy harcerskim namiocie i w ciemnym garniturze przed wystawą dużego sklepu. A kiedy dotarli do ostatniej kartki albu- 9 mu, matka zaczyna nagle płakać i Michał próbuje ją pocieszać, chociaż i jego oczy wilgotnieją ze wzruszenia. Aż nadeszła zima. Pierwsza zima w okupowanej Warszawie. Przez zamarznięte okna nie było widać ulic. Nikt się nie spodziewał takich wielkich mrozów. Trudno było po prostu wyjść na podwórze, i nawet ślizgawka przestała być atrakcją. Ale w mieszkaniach było także bardzo zimno. Nie dowieziono do Warszawy węgla, zabrakło w składach opałowych drzewa, więc ludzie, ratując się przed mrozem, zaczęli rąbać drzewa w ogrodach i łamać płoty. Każda deska była teraz bezcennym skarbem, bo dawała chociaż trochę upragnionego ciepła. Chłopcy wymykali się rano z domu i brnąc po kolana w śniegu docierali aż nad brzeg Wisły. Było ich pięciu. Chodzili do tej samej trzeciej klasy, mieszkali w tym samym domu, piętrowym drewniaczku, otulonym cienką warstwą tynku. Przez całą drogę Michał opowiadał im o swym ojcu. Wymyślał różne wojenne historie, w których porucznik Lisowski był głównym bohaterem. Historie te miały obowiązkowo optymistyczny finał, bo Michał wierzył, że jego ojciec żyje. Gdyby zginął na wojnie, to przyszłaby do domu jakaś wiadomość. Tylko o żywych można było teraz nie mieć żadnych wiadomości. Roman był sierotą i wychowywała go babka handlująca na Kercelaku, czym się tylko dało. Ojciec Romana umarł jeszcze przed wojną, a matka zginęła podczas bombardowania Warszawy. Wojtek był synem nauczyciela. Pan Wiśniewski uczył ich historii i języka polskiego. Teraz historii w ogóle nie uczono i nawet podręczniki do tego przedmiotu trzeba było usunąć z mieszkania. Ojciec Tytusa pracował w Miejskich Zakładach Komunikacji, był konduktorem, więc Tytus jak prawdziwy lord mógł jeździć bezpłatnie tramwajem. Antek natomiast znalazł się prawie w takiej samej sytuacji jak Michał. Miał co prawda ojca, ale od rozpoczęcia wojny widział go tylko raz. Ojciec Antka ukrywał się przed Niemcami, którzy już trzy razy zjawiali się po niego w domu. Przyszli kiedyś późną nocą, czekali do samego rana wołając: — Niech się Franciszek Gołąb zgłosi do nas dobrowolnie, bo przed nami i tak nie ucieknie. Matka Antka odpowiedziała wtedy: — Ja sama bardzo się nie- 10 pokoje o męża. Wyszedł z domu jeszcze w październiku i dotychczas nie wrócił. Nie mam od niego żadnych wiadomości. Panowie, bardzo was proszę, pomóżcie mi, poszukajcie go... może miał jakiś wypadek? Ojciec Antka był znanym w całej dzielnicy lekarzem, a we wrześniu chodził w oficerskim mundurze. Wrócił w tym mundurze do domu, gdy się skończyła wojna, ale po kilkunastu dniach ktoś go ostrzegł, że Niemcy przyjdą po niego, aby go aresztować. Pan Gołąb poważnie potraktował to ostrzeżenie. Znikł z domu 9 listopada, a w dwa dni później zapukali do mieszkania Niemcy i byli bardzo zawiedzeni, że kapitan Gołąb wymknął im się w taki niegrzeczny sposób. Brnęła więc piątka chłopców brzegiem zamarzniętej Wisły, tym brzegiem, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu bawili się w Indian i wszystko było takie wesołe i słoneczne. Teraz zdrętwiałymi z zimna rękami łamali liche gałęzie i związawszy je sznurem ciągnęli po śniegu do domu. Gałęzie były wilgotne i paliły się bardzo słabo. Czasami więcej z nich było dymu niż ognia, ale gdy na rusztach pojawiały się najwątlej sze chociażby płomienie, wszystkim się wydawało, że w mieszkaniach zrobiło się trochę cieplej. A gdy minęła ta pierwsza wojenna, okropna zima i zapachniało wiosną, ludzie znów zaczęli mówić o szybkim zakończeniu wojny. Było wiele, zbyt wiele optymizmu w tym wiosennym słońcu. Wiedziano już, że we Francji została utworzona polska armia, że wodzem tej armii jest generał Sikorski. Zaczęto więc powtarzać dosyć głośno radosny dwuwiersz: „Czym słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej". I chociaż nie spełniły się optymistyczne słowa anonimowego poety, ta wiosna stała się dla Michała i jego matki źródłem największej nadziei. Bo oto któregoś kwietniowego dnia na ulicę Marii Kazimiery trafił list z tajemniczym nadrukiem: Kriegsge-fangenenpost. I to był właśnie list od ojca. Z dalekiego i tajemniczego Woldenbergu, z obozu zwanego Oflag II przypłynęły na Marymont najpiękniejsze słowa: „Moi kochani, żyję, jestem zdrowy i bardzo za wami tęsknię. Patrzę na ptaki, które lecą w waszą stronę, i zazdroszczę im skrzydeł. Co u was? Czy jesteście cali i zdrowi? Możecie do mnie pisać na adres, który jest na pierwszej stronie listu. Nie martwcie się o mnie, U dbajcie o siebie. Michasiu, pamiętaj, że masz już dziesięć lat, jesteś już prawie mężczyzną, więc troszcz się o matkę. I głowy do góry, moi kochani, wszystko się jakoś ułoży". Czytali ten list z matką głośno chyba z dziesięć razy, a może i więcej. Aż nauczyli się go na pamięć. I kiedy powtarzali: „Moi kochani, żyję, jestem zdrowy..." to czuli się tak, jakby słyszeli głos ojca. — A mówiłem ci, że wszystko się jakoś ułoży, tatuś też tak pisze — wykrzykiwał Michał rzucając się matce na szyję. , To był ich wielki dzień. Byli w tej chwili najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. A w nocy Michał długo nie mógł zasnąć. Zaczęła go trapić niespokojna myśl: mój ojciec siedzi za drutami, w niemieckiej niewoli, a co ja robię, aby mu pomóc, aby go w Warszawie zastąpić? Gdyby on był tutaj, ukrywałby się na pewno przed Niemcami jak ojciec Antka i walczyłby z nimi. Ale on jest daleko od Warszawy i nic teraz nie może zrobić, a ja siedzę bezczynnie. Myślał jeszcze długo, w jaki sposób dobrać się Niemcom do skóry, i doszedł do wniosku, że karabinem niewiele zwojuje, chociażby z tego prostego względu, że karabinu nie posiada. Postanowił więc walczyć piórem. Wstał po cichu z łóżka, wyciągnął z tornistra zeszyt i napisał na sześciu wydartych kartkach najpiękniejsze zdanie, jakie mu w tej podniosłej chwili przyszło do głowy: „Jeszcze Polska nie zginęła!" Pisał drukowanymi literami, bo tego przecież wymagały podstawowe zasady konspiracji. Te same zasady wymagały, aby ulotki znikły z domu jak najwcześniej. Wstał więc z łóżka o piątej rano i rozrzucił sześć kartek po korytarzu, po podwórzu, a jedną przykleił na drzwiach Fabisiaka, aby mu udowodnić, że naprawdę nie wszystko jeszcze stracone. Gdy wrócił ze szkoły, w kamienicy aż wrzało od sensacji. Ludzie opowiadali sobie z przejęciem o tej wspaniałej ulotce, na której zostały utrwalone słowa polskiego hymnu. Ktoś zaczął przekonywać, że podobnymi ulotkami obrzucona została cała Warszawa, widziano je podobno nawet na Pradze i Szosie Radzymińskiej. A Antek Gołąb powiedział do Michała tajemniczo: — Ja widziałem tych, którzy to rozrzucali. Trzech ich było. Dwóch niosło ulotki, a trzeci ubezpieczał ich z pistoletem w ręku. 12 Mówię ci, fajnie wyglądali, w płaszczach, w butach z cholewami, jak prawdziwi oficerowie. Roman Szlendak też ich podobno widział. Tylko że według jego relacji konspiratorów było aż sześciu i wszyscy mieli pistolety. Michał uważnie wsłuchiwał się w te fantastyczne opowieści. Wybaczał kolegom nadmierną fantazję, bo w gruncie rzeczy przyjemnie było słyszeć, że jego czyn spotkał się z tak szerokim uznaniem i zainteresowaniem. Tylko panu Fabisiakowi wyraźnie nie odpowiadała tego rodzaju manifestacja. Był bardzo zdenerwowany, a może nawet trochę oburzony. Rzucił na ziemię ulotkę i zaczął ją deptać wykrzykując: — To jest, proszę państwa, zwyczajna głupota, dziecinada i ja sobie wypraszam takie rzeczy w moim domu! Przez byle świstek papieru może być wielkie nieszczęście. Z czym my chcemy iść na Niemca? Z tymi niepoważnymi bazgrołami? Jestem spokojnym obywatelem i nie będę tolerował żadnej prowokacji. — I spokojnych obywateli też Niemcy biorą — zadrwił konduktor Majewski, ojciec Tytusa. — Ale przede wszystkim biorą takich przemądrzałych jak pan — odciął się Fabisiak i szybko powrócił do swego mieszkania. , — Ale mu twój ojciec dobrze przygadał — chłopcy poklepywali Tytusa po plecach, jakby to jego wyłączną zasługą była postawa pana Majewskiego. A Michał pomyślał sobie w tym momencie, że Fabisiak jest nie tylko tchórzem, ale najprawdziwszym zdrajcą, bo tylko podły zdrajca może podeptać ulotkę, na której widnieją słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła". I na takiego zdrajcę należy zwrócić szczególną uwagę. W przypływie bojowego nastroju zaciągnął kolegów do małej altanki w środku podwórza i drżącym z emocji głosem oznajmił: — Chłopcy, ta ulotka to moje dzieło. Słowo honoru, niech mi prawa ręka odpadnie, jeśli kłamię. Wiecie, że otrzymałem list od ojca. Więc sobie pomyślałem, gdy czytałem ten list, że muszę zrobić coś ważnego, że nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy mój ojciec cierpi w niewoli. No i tak powstała ta ulotka. I mogę wam jeszcze powiedzieć, że będę dalej pisał takie rzeczy. Chłopcy aż usta pootwierali z wrażenia, i tylko Antkowi i Romanowi było trochę głupio, bo po szczerym wyznaniu Lisowskiego ich fantastyczne opowieści o grupie konspiratorów wyglądały te- 13 - .1 hu?orys ? " 1? podniosły nastrój utrzymał się • «¦«¦¦¦¦¦¦*1???5*????1i?' Anavet na Wojtka Wiśniewskiego, J ? , ^obilizujac° gię ze swej wieikiej tajemnicy. ??? ,0wił także **&\ opisałem wiersz — powiedział , ^ ?°VS napisałeś ulotkę, » czy ze wstydU) czy z emocji - oV7^^zerwieniąkC;ć?ve można mówić tylko w tajemnicy. Nawet Zi taki wiersz, który m ^^ powiedzieć. °j Vj »ie pokazałem, a wam cicho_ Wszyscy wpatrywali się \ Altance zrobiło się ^ ^ pQety> ? pQeta poczekał Ifethwiir Skby chciał bardziej wzmóc napięcie, i raptem ząTił szeptać drżącym głosem: •ie4V.z^ chwilę, ja*".r -"----- zą^J deptać drżącym głosem: Choć w Warszawie siedzą szwaby, choć nas straszy szwabski głos, to nawet warszawskie baby śmieją się. tym szwabom w nos. Minie wiosna, minie jesień szwab z Warszawy się wyniesie. Bardzo prędko stąd wyleci, Wiedzą o tym nawet dzieci. Kaczęli klaskać entuzjastycznie w dłonie, zapominając o konspiracji. Gratulowali Wojtkowi wielkiego dzieła, pytali o szczegóły: Czy długo pisał? Czy to było trudne? Czy najpierw wymyślał treść, a później rym, czy może odwrotnie? «Wojtek odpowiadał chętnie na wszystkie pytania i przyznał się, że ?? tworzył ten wiersz, to miał wrażenie, że śmieje się na uli-?? Niemcom prosto w twarz. A gdy odpłynęła pierwsza, najwyższa fala entuzjazmu, Michał p*" upomniał rzeczowo: ^- A jak szwab rzeczywiście prędko z Warszawy wyleci, to /¦.'y i> hie zdążymy dołożyć się do tego nawet palcem. ¦przytaknęli Michałowi i uradzili, że spotkają się jutro w tym sOffl miejscu, o tej samej porze, aby przedyskutować plan działka ^. Do jutra każdy ma wymyślić coś ciekawego i oczywiście v \ego. M4ozeszli się z wypiekami na twarzach. Związała ich ze sobą F a wszą ważna tajemnica i nabierali przekonania, że jest to po-^?^?? najtrudniejszej sprawy w ich życiu. 1 Rozdział drugi w którym śmierć przychodzi na szkolne podwórze. Swastyka na murze piekarni. Co się stało z Romanem? Któż mógł się spodziewać, że przeżyją dzisiaj w szkole tyle wrażeń. Dzień był przecież bardzo zwyczajny, i nawet wszystkie lekcje mieli odrobione. Najbardziej jednak zwyczajny dzień w okupowanej Warszawie mógł w każdej sekundzie przynieść nieszczęście. Właśnie kończyła się lekcja języka polskiego. Pan Wiśniewski dosyć monotonnym głosem i bez wyraźnego przekonania czytał im wiersz, którego treść mieli w domu napisać własnymi słowami. Jedzie wozem stary Michał, Jedzie, mruczy sobie z cicha, Jedzie, mruczy: Boże! Boże! Aż i zdrzemnął się na wozie. Jedzie, nie wie, co za czary, Że koń siwy, że koń kary, Rozmawiają ludzką mową, Jeden słowo, drugi słowo... Nie takich wierszy uczył ich pan Wiśniewski w ubiegłym roku, ale w ubiegłym roku wszystko było nie takie, jak dzisiaj. Chodzi- 15 li do pięknej nowej szkoły przy ulicy Kolektorskiej, śpiewali na szkolnych apelach: „Wszystko co nasze Polsce oddamy". Teraz w tamtej nowej szkole Niemcy urządzili sobie koszary, a uczniów przeniesiono do starej trzypiętrowej czynszówki przy Marii Kazimiery. Siedzą więc w dawnych pamiętających lepsze czasy ławkach, gapią się na brudne ściany i słuchają, jak to konie opowiadają sobie ludzką mowę: Cóż tak wkoło patrzysz, siwy? Ano paitrzę, co za dziwy, Tu gdzie dawniej bagno było, Zboże rośnie, że aż miło... I w tym właśnie momencie, gdy pan Wiśniewski uniósł głowę znad pulpitu, aby uciszyć czyjąś rozmowę w ostatnich rzędach, na szkolnym podwórzu rozległy się jakieś krzyki, a po chwili klasnęły dwa strzały. Michał siedział w bocznym rzędzie. Zerwał się więc z ławki, i chociaż pan Wiśniewski zawołał: — Nie podchodzić do okna! — wyjrzał na podwórze. Z wysokości drugiego piętra dostrzegł czterech żandarmów, którzy aż otwierali usta ze zmęczenia. Musieli kogoś długo gonić, ale temu komuś zabrakło w ostatniej chwili szczęścia. Może nie wiedział, wbiegając na szkolne podwórze, że nie ma stąd drugiego wyjścia, że wszystkie płoty są wyjątkowo wysokie i trudne do przebrnięcia? Wbiegł więc tutaj i znalazł się w pułapce. Ale dlaczego Niemcy strzelali, jeśli ten, który uciekał, dalej już stąd uciec nie mógł? A może się bronił, może też miał broń? Leży teraz na samym środku szkolnego podwórza skulony, w rozpiętej marynarce, jakby odpoczywał po męczącym biegu, a Niemcy nachylają się nad nim, trącają go karabinami, nie dowierzając chyba, że ten wróg już nigdy nie podniesie na nich ręki. Z podwórza ciągle dolatują niemieckie wrzaski, ale w klasie trwa kamienne milczenie. Już wszyscy wiedzą, co się stało, już odeszli od okien, wpatrują się w siebie takim wzrokiem, jakby chcieli pokazać sobie te wszystkie buntownicze, niespokojne myśli, które ich teraz dopadły. 16 Pan Wiśniewski oparł się o tablicę. Jest bardzo blady, ale spokojny. — Wstańcie, dzieci — mówi cicho, i klasa staje na baczność. Na podwórzu nawołują się Niemcy, słychać warkot motocykla, szczekanie psa, głośne klątwy i rozkazy. Ale klasa stoi w milczeniu, nieruchomo i patrzy w mądre i smutne oczy swego nauczyciela. Minęło ]\&ż kilkanaście minut, a oni w żołnierskiej postawie oddają hołd tamtemu nieznanemu Polakowi, który zginął na ich szkolnym podwórzu. W tym miejscu, gdzie dziewczynki bawią się w klasy, gdzie chłopcy rzucają do celu ołowianymi krążkami... — Dziękuję wam, dzieci — pan Wiśniewski podchodzi do tablicy i pisze kredą: „To była lekcja języka polskiego". Zrozumieli swego nauczyciela. Tak, to była naprawdę bardzo ważna lekcja patriotyzmu, chociaż na ten temat nie padło ani jedno słowo. Podczas pauzy dzieciom nie wolno wyjść z budynku szkoły. Na podwórzu przy zabitym stoją jeszcze Niemcy, a po chwili zjawia się polski policjant i dopiero wtedy Niemcy wynoszą się na ulicę. Dzieci stłoczyły się na szkolnym korytarzu i z przejęciem opowiadają sobie o tej wielkiej tragedii. Najwyższą cenę mają relacje naocznych świadków, to znaczy tych, którzy siedzieli w ławkach blisko okien. Oni widzieli najwięcej i teraz głośno dzielą się swymi wrażeniami. Ale Michał, chociaż także siedział przy oknie, nie odpowiada na żadne pytania. Jest wstrząśnięty tym, co widział przed chwilą, i raptem z największym niepokojem zaczyna myśleć o swym ojcu. Przecież w tym obozie, w którym przebywa ojciec, wartownikami są tacy sami Niemcy, jak ci tutaj, którzy strzelali na szkolnym podwórku do uciekającego mężczyzny. Więc wojna może być aż tak okrutna? Więc można strzelać do człowieka jak do wściekłego psa? I ten, który strzelał i zabił, nie poniesie żadnej kary? Przed nikim się nie będzie tłumaczył? Pójdzie sobie tak po prostu do koszar, zdejmie buty, położy się i będzie czytał spokojnie gazetę? Michał idzie w sam kąt korytarza, przykłada rozpalone czoło do chłodnej ściany i nagle czuje, że po policzkach spływają mu duże, gorące łzy. Nie broni się przed nimi, nie potrafi. I nie wstydzi się tych łez. 2. My z Marymontu 17 Ostatnią lekcją była dzisiaj przyroda. Lekcja się właśnie rozpoczęła, stary nauczyciel Kmiecik, który tak często brał ich na wycieczki do Bielańskiego Lasku i który był zawsze taki wesoły, dzisiaj prawie się nie odzywał do klasy. Chodził między ławkami, mruczał coś niezrozumiałego pod nosem, zadawał od czasu do czasu pytania, i widać było, że nie słucha odpowiedzi. Był chyba myślami daleko poza tą klasą. I taka dziwna lekcja trwałaby chyba aż do dzwonka, gdyby Romek Szlendak w porę przestał się bawić pięknym korkowcem, którego zazdrościło mu pół klasy. Ale Roman chciał koniecznie sprawdzić, czy sprężyna w pistolecie działa prawidłowo. Włożył więc korek do lufy, nacisnął delikatnie cyngiel, i nagle w klasie rozległ się potworny huk. Romek rzucił z wrażenia pistolet na podłogę, a stary nauczyciel zbladł, złapał się ręką za serce i bezsilnie osunął na krzesło. W klasie zawrzało jak w ulu. Część dzieci, z dziewczynkami na czele, pobiegła ratować pana Kmiecika, niektórzy chłopcy dopadli Romana i zaczęli go okładać pięściami. I tylko malutka część wyjątkowo militarnie nastawionych młodzieńców wyrażała się z aprobatą o bardzo „głośnym" czynie Szlendaka. Ale ucichli natychmiast, gdy do klasy wbiegł kierownik szkoły, przerażony tym niespodziewanym wystrzałem. Pan Kmiecik wstał już z krzesła i ze spuszczoną głową, nie czekając na żadne wyjaśnienia, opuścił klasę. A kierownik przeprowadził energiczne dochodzenie, kazał się zameldować Szlendakowi w pokoju nauczycielskim i powiedział do całej klasy: — Słyszeliście już dzisiaj strzały na szkolnym podwórzu. Doskonale rozumiecie, chociaż jesteście jeszcze dziećmi, że w dzisiejszych czasach huk wystrzału jest zwiastunem największego nieszczęścia. My, dorośli, denerwujemy się za siebie i za was, i czas chyba najwyższy, abyście zrezygnowali ze wszystkich swoich głupich zabaw. I jeszcze jedno chciałem wam powiedzieć, a szczególnie adresuję te słowa do Romka Szlendaka. Dzisiaj rano wasz nauczyciel, pan Kmiecik otrzymał wiadomość o śmierci swego brata. Pozwoliłem mu powrócić do domu, ale on mi powiedział, że szczególnie w dzisiejszych czasach każdy musi wypełniać swój o-bowiązek. Jego obowiązkiem jest uczenie polskich dzieci. Więc został, aby was uczyć... Został na swoim posterunku. A miał jedy- 18 nego brata... Przemyślcie to sobie i niech to będzie zadana na jutro lekcja. A ze Szlendakiem porozmawiam sobie osobno. Romek stał przy drzwiach z opuszczoną nisko głową. Nagle z całym rozpędem runął w te drzwi, pognał jak oszalały przez długi szkolny korytarz, kilkoma susami przemierzył schody, i tyle go widzieli. Gdy wracali do domu, umówili się, że pirotechniczny wyczyn Romka zostanie okryty obowiązkowym milczeniem. Nikomu o tej głupiej przygodzie ani słowa, ani rodzicom, ani kolegom. Lubili Szlendaka i byli przekonani, chociaż nie zdążyli z nim porozmawiać, że Romek nie zrobił tego celowo. Pobiegli nawet prosto ze szkoły do niego, aby mu o tym wszystkim powiedzieć i dodać mu otuchy, ale Romka nie było w domu. — Pewnie gdzieś się włóczy po ulicy — powiedziała babka, u której się wychowywał po śmierci rodziców — on nigdy nie idzie do domu najkrótszą drogą. Wycofali się szybko za próg jakby w obawie, że babka Romana może ich nagle o coś zapytać, i będą musieli kłamać. Mieli nadzieję, że Szlendak, zgodnie z wczorajszą umową, zjawi się po obiedzie w altanie. Ale Roman nie przybył na tę ważną wojenną naradę. Ogarnął ich gniew: więc lekceważy sobie nawet takie sprawy? A może on w ogóle nie zasługuje na naszą przyjaźń? Doszli ostatecznie do wniosku, że i bez tego żołnierza, któremu tak mocno ufali i któremu powierzyli wszystkie swe tajemnice, bitwa musi się odbyć. Chodziło więc teraz tylko o to, gdzie rozegrać tę bitwę i konkretnie przeciwko komu wymierzyć broń. Wojtek Wiśniewski był zwolennikiem bezkrwawych zmagań. Powiedział, że napisze piękny wiersz. Jeszcze piękniejszy niż tamten, który im wczoraj w tej altanie recytował. Będzie to wiersz o polskich żołnierzach, którzy wracają do Warszawy z biało-czerwonymi sztandarami. A obok tych żołnierzy będą szły wszystkie warszawskie dzieci i będą śpiewały razem z żołnierzami polskie piosenki. — Napiszę taki wiersz, jeśli potrzeba, nawet dzisiaj w nocy. A później cała gromadka będzie się go mogła nauczyć na pamięć... i będzie można powtarzać jego słowa w każdy wieczór przed snem i rano przed śniadaniem jak jakąś modlitwę... 19 — Ale to nie będzie żadna walka — zwątpił Tytus — ja ci nie odradzani, możesz napisać, tylko że Niemców taki wiersz nie zaboli, bo go nie usłyszą. — Ich nie zaboli, ale nam doda otuchy — upierał się Wojtek. W altanie panowała jednak dzisiaj wyjątkowo bojowa atmosfera i poetycko-patriotyczna propozycja Wojtka nie znalazła pełnego uznania także u Michała i Antka. Dyskusja przeciągała się. Ktoś zaproponował, żeby wybić szyby w mieszkaniu pana Fabisiaka, który ostatnio coraz częściej i głośniej mówi, że Niemcy to nie tylko potęga, ale to także bardzo pracowity i zdyscyplinowany naród. Tytus znów się sprzeciwił. Powiedział, że na Fabisiaka spadnie kiedyś zasłużona kara, ale wybijanie szyb to żadne bohaterstwo. Każdy łobuz potrafi przecież rzucić kamieniem w szybę. I wtedy właśnie zgłosił swą propozycję Michał. Słuchali w skupieniu. Widać było po ich oczach, że wszystkim przypadła do gustu. Nawet Wojtek zatarł w podnieceniu ręce, zapominając na chwilę o swym poetyckim powołaniu. Sprawa była ciekawa, wymagająca odwagi, efektowna, a jednocześnie dosyć prosta. Niedaleko od Marii Kazimiery, przy ulicy Rudzkiej mieściła się duża piekarnia, której właścicielem był znany folksdojcz Scholl. Chodzili tam często, bo przy piekarni był sklep, w którym wydawano chleb na kartki. Ludzie mówili o Schollu różne złe rzeczy, i jeśli nawet było w tych ulicznych plotkach trochę przesady to wystarczy przecież ten jeden oczywisty fakt: Scholl dorobił się fortuny tylko dlatego, że wyparł się swej narodowości, że sprzyja Niemcom, że stał się ich pokornym sługą. Trzeba więc napiętnować folksdojcza Scholla, niech wie, że na Marymoncie wszyscy uczciwi Polacy patrzą mu czujnie na ręce, że liczą jego podłe czyny i że mu kiedyś za wszystko z nawiązką zapłacą. — Piekarnia od strony łąki odgrodzona jest wysokim murem— mówi Michał takim głosem, jakby już w tej chwili prowadził swych kolegów do ataku — podejdziemy tam cicho, jak się zacznie godzina policyjna, i na tym czerwonym murze namalujemy wielką czarną swastykę. Niech Scholl wie, że my dobrze znamy jego sprawki. Niech się udławi tym hitlerowskim godłem. — Stary Scholl wścieknie się ze złości — zachichotał Tytus. — Jakby miał chociaż trochę wstydu — powiedział zapalczy- 20 wie Wojtek — to po takiej hecy powinien się wyprowadzić z Ma-rymontu na drugi koniec świata. — Co ty gadasz? — Antek popatrzył na kolegę z ironicznym uśmiechem — czekasz, że się Scholl zawstydzi? Jakby miał chociaż trochę wstydu, to przede wszystkim nie zostałby folksdojczem. Posiedzieli jeszcze w altanie kilka minut, uzgadniając szczegóły wyprawy, a gdy już wychodzili, przypomnieli sobie o Szlen-daku. Jest już na pewno w domu, pałaszuje kolację i wstydzi się pokazać kolegom na oczy. Pójdą więc do niego i porozmawiają szczerze o starym Kmieciku. Tej sprawy nie można przecież tak zostawić. Trzeba to załatwić uczciwie i honorowo. Szlendak musi koniecznie iść na Gdańską, tam gdzie mieszka stary nauczyciel, wyjaśnić całą sprawę i przeprosić Kmiecika. Musi wymyślić jeszcze coś takiego, co by przekonało nauczyciela, że czwarta klasa ma swój honor i że zawsze można na nią liczyć. A gdy już pogadają ze Szlendakiem na ten temat, powiedzą mu na zakończenie: żałuj, żeś nie przyszedł do altany. Mamy fajny plan. Za kilka dni cały Marymont będzie o tym mówił. Ale nie było cię w altanie, więc nigdzie z nami nie pójdziesz. Musi być jakaś dyscyplina, bo przecież jesteśmy wojskiem. Ładnie to było wszystko przemyślane, tylko że nikt nie wygłosił tego przemówienia, bo nie było do kogo mówić. Roman Szlendak nie wrócił do domu. Jego babci trzęsły się ręce ze zdenerwowania. Stała bezradna jak małe dziecko na środku kuchni i pytała niecierpliwie: — Gdzie on może być? Przecież to już godzina policyjna... Chłopcy, czy on wam niczego nie mówił, nie zwierzał się przed wami? Ciągle mam tyle kłopotu z tym chłopakiem, tyle zmartwień, chłopcy, pomóżcie mi, bo już sama nie wiem co mam robić. Próbowali ją pocieszać, chociaż niezbyt to im się udawało. Ich także ogarnął teraz wielki niepokój o los kolegi. Powrócili do swych mieszkań przepełnieni jedną myślą, czy Roman został gdzieś na noc u znajomych, czy też przydarzyło mu się jakieś nieszczęście... Mieli jeszcze nadzieję, że spotkają go jutro rano w szkole. Zjawili się w klasie kilkanaście minut przed pierwszym dzwonkiem, ale Szlendak nie przyszedł. Nie pojawił się ani na pierwszej, ani na ostatniej lekcji. 21 Poczekali w korytarzu na kierownika szkoły i opowiedzieli mu podnieconymi głosami o zniknięciu Romana. — Bo on to musiał bardzo przeżyć, panie kierowniku — szeptał Wojtek przestępując nerwowo z nogi na nogę. — Bo on jest bardzo fajny chłopak i ma dobre serce, i cała klasa go lubi, a u pana Kmiecika to on miał same piątki, więc chyba jasne, że z tym korkowcem, z tym wybuchem, to był tylko przypadek. Kierownik był bardzo zdenerwowany. — Zajmę się tym — powiedział i jak się już rozstawali, poprosił chłopców o zachowanie tajemnicy — nie rozgadujcie o tej sprawie, bo w szkole zaraz się z tego zrobi sensacja, a jest przecież nadzieja, że się to wszystko dobrze skończy. Oni także mieli taką nadzieję. Przygotowywali się do wyprawy na Rudzką, czyścili duży pędzel, mieszali farbę w kubełku i cały czas mówili o Romanie. Już nawet nie byli pewni, co jest teraz dla nich ważniejsze, czy udana akcja na piekarnię Scholla, czy szybki i szczęśliwy powrót Romana Szlendaka. I może nie odwoływali tej niebezpiecznej wieczornej wyprawy tylko dlatego, aby chociaż na godzinę, na dwie zapomnieć o smutnej sprawie Romka. Więc wyszli wieczorem, gdy ulice były już prawie puste. Wymknęli się dyskretnie z mieszkań, jak przystało na prawdziwych konspiratorów. Na dowódcę wyprawy wybrali jednogłośnie Michała. To był przecież jego plan, więc niech ich prowadzi do celu. Wręczyli mu nawet uroczyście pędzel, i Michał chowając go za bluzę czuł się tak, jakby ukrywał najwspanialszy pistolet. Na końcu pochodu, kilka kroków za Antkiem, maszerował Tytus dźwigając mały kubeł z gęstą czarną farbą. Tę farbę przynieśli aż z Bielan, gdzie wujek Tytusa miał skromny stolarski zakład. Tytus powiedział wujkowi, że farba potrzebna im będzie w szkole do odnawiania starych ławek, i wujek tak się tym przejął, że chciał osobiście dostarczyć kierownikowi ten skromny dar na potrzebę polskiej szkoły. Z dużą trudnością odwiedli go od tego szlachetnego zamiaru... Idą więc teraz ostrożnie tuż przy murach domów i czują, jak z każdą minutą ogarnia ich coraz obrzydliwszy strach. Oczywiście nie przyznają się do tego, nadrabiają minami, próbują nawet dowcipkować, ale nikt się już z tych dowcipów nie śmieje. Z ulicy Wiedeńskiej wyszli na rozległe pole, na którym kiedyś 22 była trawa i kwiaty, a teraz rosną tu kartofle. Przebrnęli dosyć szybko przez to kartoflisko i rozglądając się czujnie na wszystkie strony, stanęli na skraju Rudzkiej. Mieli za sobą ostatni na Mary-moncie tramwajowy przystanek, a po lewej stronie szuwary i Stawy Wolańskiego. Na przystanku, obok czerwonej budki spełniającej rolę poczekalni, stało dwóch polskich policjantów. Byli oddaleni od chłopców o kilkadziesiąt metrów, ale dzielnym konspiratorom wydawało się, że policjanci patrzą wyłącznie w ich stronę, że zaraz krzykną, aby się zatrzymać i podnieść ręce do góry. — Chłopaki, wiejmy, te gliny mogą nas nakryć przy piekarni — szepnął Tytus stawiając kubeł z farbą na trotuarze, co mogło znaczyć, że podczas ucieczki Majewski chce mieć po prostu wolne ręce. — Nie drzyj się — Michał z dużą trudnością opanował strach — pójdziemy okrężną drogą, przez Klaudyny. Tam są klawe ogródki i nikt nas nie zauważy. — A co mi tam, niech zauważy... — Antek chciał się nonszalancko uśmiechnąć, ale była to bardzo mizerna próba — myślicie, że się boję? — Nikt się nie boi — powiedział dumnie Wojtek i bardzo szybko dokonał planowanego odwrotu w kierunku ulicy Klaudyny. Robiło się coraz ciemniej. Od czasu do czasu chłopcy mijali spóźnionych przechodniów i wtedy przerywali wszelkie rozmowy udając, że nie idą razem i że się w ogóle nie znają. Przebiegli przez piaszczyste podwórze, przeskoczyli przez płot w ogrodzie, z którego przegonił ich jakiś wyjątkowo głupi pies, nie mający zielonego pojęcia o tym, na kogo szczeka, przeciwko komu protestuje... Po kilkunastu minutach byli znów na Rudzkiej. Teraz od piekarni Scholla, od czerwonego muru, który miał być najwierniejszym świadkiem ich czynu, oddaleni byli zaledwie kilkanaście metrów. Z komina piekarni wydobywał się gęsty dym. Pachniało chlebem. Stali w milczeniu, nieruchomo i ogarniało ich wzruszenie. A więc doszli już do celu. A więc za chwilę dopełni się ta historyczna chwila. Oto oni, chłopcy z Marymontu, podnoszą rękę na wroga, któremu wydaje się, że już mu tutaj nic nie grozi. Idą pomału, prawie dostojnie w kierunku muru, zapomnieli o strachu, zapomnieli o Romku, zapomnieli o całym świecie. Liczą się teraz tylko ten mur, pędzel i farba. 23 Z zaciemnionych czarnymi roletami okien nie pada w ich kierunku nawet błysk światła. Sprzyja im ta czarna noc i policyjna godzina. — Tytus, dawaj tu farbę — denerwuje się Michał, bo Tytus znów się plącze na końcu pochodu — musicie mnie podsadzić. Wymalujemy swastykę tak wysoko, żeby ludzie musieli zadzierać głowy do góry, żeby ją było widać z daleka. — Ja mam krzepę, ja cię podsadzę — deklaruje się natychmiast Antek, trochę zazdroszcząc Michałowi tego zanurzonego w farbie pędzla. Na podwórzu u Scholla zaczyna szczekać pies. Zasadniczo nic im nie może zrobić, bo mur jest bardzo wysoki, ale trzeba się spieszyć. Kto wie, czy w pobliżu nie kręci się jakiś patrol, który może się zainteresować tym zajadłym szczekaniem. — Wyżej, podnieś się wyżej — dyryguje Antkiem Michał i nabierając w płuca powietrza, dotyka pędzlem muru i rozpoczyna swoje wielkie dzieło. Farba jest trochę za gęsta, więc malowanie idzie opornie, ale cieszą się, że i zmywanie z muru takiej gęstej farby nie będzie łatwym zajęciem. — Napisz mu jeszcze obok tej swastyki: świnia — doradza podnieconym głosem Antek i krzywi się z bólu, bo siedzący mu na karku Michał ścisnął go zbyt mocno kolanami za szyję. __ Nie będzie żadnej świni, nie ma czasu — odpowiada i już się gramoli z pleców kolegi. Robota skończona, chociaż nie mogą w tej chwili ocenić w pełni swego czynu. Ciemna noc rozmazuje na murze ten czarny symbol hitlerowskiej władzy. Będą tu musieli przyjść jutro rano i popatrzeć z ludźmi na dopełnioną publicznie hańbę Scholla. Kubełek z resztą farby wyrzucili w kartoflisku, pędzel zagrzebali w piachu. Jedynym dowodem winy były teraz pobrudzone farbą ręce i jasne od spełnionej zemsty oczy. Gdy wrócili do domu, rodzice byli już poważnie zaniepokojeni. Chłopcy tłumaczyli się według z góry ustalonego planu. Wracają od chorego kolegi, który już kilka dni nie był w szkole. Zanieśli mu różne książki, wspólnie odrabiali lekcje, a później słuchali pa-tefonu. Czas szybko zleciał, nie zauważyli, jak nadszedł wieczór. Rodzice chyba uwierzyli- W każdym razie skończyło się na drobnych wymówkach. 24 Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Dopiero teraz, gdy leżeli już w łóżkach, gdy ciemny i cichy pokój odgradzał ich murem od okupacyjnej ulicy, uświadomili sobie w pełni, na jakie się dzisiaj narażali niebezpieczeństwo. Michałowi przyśniła się po takich rozmyślaniach okropna historia. Szedł otoczony Niemcami przez ulicę Rudzką, a przed piekarnią stał uśmiechnięty Scholl. — Myślałeś, że cię nie złapiemy, mały polski bandyto — drwił folksdojcz i wymachiwał kubełkiem pełnym czarnej farby — nawet nie wiesz, kto cię zdradził. Zrobił to twój najlepszy kolega, Roman Szlendak. Szlendak nie jest głupi. On wie, że Niemcy są najpotężniejszym państwem na świecie i dlatego został folksdoj-czem tak jak ja. A wczoraj śledził waszą bandycką grupę, widział, jak malowaliście na murze swastykę i natychmiast doniósł tam, gdzie trzeba. — Niech żyje Szlendak! — zaczęli wołać Niemcy poganiając Michała karabinami. — A ciebie, mały bandyto, utopimy zaraz w tej czarnej farbie — zakończył zaraz swe przemówienie Scholl i znów zaczął wymachiwać wiaderkiem. Michała tak zmęczył ten sen, że z największą radością przywitał pierwsze promienie wschodzącego słońca. Zjadł w pośpiechu śniadanie i pognał do Antka. Antek też był już prawie gotowy. Chcieli wyjść wcześniej do szkoły, aby jeszcze przed lekcjami sprawdzić efekty swego zamachu na Scholla. — Czy wiecie, co mi się dzisiaj przyśniło? — szepnął Michał, gdy się już znaleźli na ulicy — coś tak okropnego, że aż strach o tym mówić... Śniło mi się, że Romek został folksdojczem i że nas zdradził. — To świństwo. Nie powinny ci się śnić takie rzeczy — oburzył się Wojtek i popatrzył na Michała takim wzrokiem, jakby ten ponosił pełną odpowiedzialność za treść obrzydliwego snu. Antek Gołąb także przyłączył się do tego protestu. Zaczął wykrzykiwać, że Szlendak umiera gdzieś na pewno z głodu, że ukrywa się gdzieś na strychu albo w jakiejś innej dziurze, że marznie, a może się już nawet rozchorował, a oni, jego najlepsi koledzy, nawet nie pomyśleli, w jaki sposób mu pomóc. Zaczęli się sprzeczać, udzielać sobie wzajemnie mądrych rad 25 i uspokoili się dopiero wtedy, gdy na Rudzkiej pod piekarnią Scholla dostrzegli sporą grupę ludzi gapiących się na czerwony mur. Chłopcy podeszli bliżej. — Spójrz, Wojtek, ktoś wymalował swastykę — powiedział spokojnie Michał. — Jaka duża i czarna... — zdziwił się Wojtek. — Było z tym chyba sporo roboty. — Ale dlaczego akurat na tym murze? — zaczął się głośno zastanawiać Antek — przecież tutaj jest tylko piekarnia, a piekarnia to dobra rzecz. Pół Marymontu je chleb z tych pieców. — Nie wiecie, dlaczego tutaj? — uśmiechnął się cwaniacko młodzik w kraciastej cyklistówce — bo właściciel tej piekarni to stary drań, folksdojcz... i należał mu się taki tatuaż... — Folksdojcz? — zapiał falsetem Tytus — to znaczy kto? Gdzieś już chyba słyszałem takie słowo? — Ciemniaki— wydął pogardliwie wargi młodzieniec i odwrócił się do nich plecami. Z bramy piekarni wyszło tymczasem trzech drabów z miotłami i drabiną. Przystawili drabinę do muru i zaczęli bez widocznych skutków zmywać swastykę. Chłopcy aż się spocili z radości. To był ich wielki dzień. Patrzyli na uśmiechnięte twarze ludzi, wsłuchiwali się w ich ironiczne szepty i teraz już wiedzieli na pewno: warto było ryzykować. Warto było iść z tą farbą przez ciemną, niebezpieczną ulicę, aby przeżyć dzisiaj tę najwspanialszą chwilę satysfakcji. Odchodzili już, a pod murem piekarni Scholla gromadziło się coraz więcej przechodniów. Pokazywali swastykę palcami, chichotali, komentowali wydarzenie jak coś niezwykle istotnego i szli dalej do swych zajęć, do domów, podbudowani na duchu, uśmiechnięci. A gdy chłopcy przekraczali bramę szkolnego podwórza, Michał powiedział nagle bardzo zdecydowanym głosem, jakby chciał wymazać z pamięci kolegów przykre wrażenie po tamtej porannej opowieści, godzącej w dobre imię Szlendaka. — Nie wracajmy dzisiaj na obiad. Prosto ze szkoły idziemy szukać Romka. Mnie się wydaje, że ukrył się gdzieś nad Wisłą, może jest w naszym szałasie? 26 Rozdział trzeci w którym Roman Szlendak opowiada o swoim wielkim odkryciu. Czyje to pistolety? Kto mieszka w drewnianym domku na Potockiej? Gdy byli już na Kamedułów, zapachniało Wisłą. Skręcili w prawo i wdrapali się na wysoki przeciwpowodziowy wał. Widać stąd było doskonale szerokie rozlewisko rzeki i jej drugi brzeg na Pelcowiźnie. Zbiegli na dół ślizgając się po soczystej trawie i przekroczyli granicę swej najpiękniejszej puszczy. To tutaj spędzali wakacje, tu budowali szałasy i palili ogniska. Gęste krzaki wikliny chroniły ich przed całym światem. Każda wydeptana przez nich ścieżka i każda polana miała tu swoją nazwę. Sporządzili nawet mapę tego zielonego królestwa i nieraz musieli walczyć z chłopakami z Kamedułów i Ziółkowskiej, którzy pragnęli naruszyć niepodległość wiślanego brzegu. Największy szałas zbudowali tu za małym bagnistym rozlewiskiem, na wysokiej skarpie. Kto nie znał dobrze drogi, długo musiał błądzić, aby trafić w to miejsce. Ale oni mogli tam dojść nawet z zamkniętymi oczami. Wrześniowe słońce grzało jeszcze mocno i zmęczeni długim marszem chłopcy szli teraz coraz wolniej. A może zwolnili, bo 27 znów zaczął ich ogarniać niepokój? Może stracili nadzieję, że znajdą Szlendaka, i chcieli opóźnić ten gorzki moment rozczarowania, gdy się okaże, że szałas jest pusty? Okrążyli rozlewisko i zaczęli się wdrapywać na skarpę. Jeszcze kilkanaście kroków, i oto jest szałas. Ileż pięknych chwil spędzili pod tym zielonym dachem! Michał podniósł rękę do góry. Zatrzymali