RYSZARD LISKÓW ACKI MY Z MARYMONTU Powieść dla młodzieży Ilustrował ANTONI UNIECHOWSKI WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE' 1972 • *?*1) s/ / Rozdział 'pierwszy w którym chłopcy poznają gorzki smak wojny. Mroźna zima i optymistyczna wiosna. List z Oflagu. Pierwsza akcja Michała. Wojtek ujawnia swój talent ...bo to był ich Marymont. To były ich ulice i podwórza, i podmiejskie łąki, i ogródki, gdzie obok róż dojrzewały soczyste pomidory, a rzodkiewki darzono takim samym szacunkiem, jak dorodne kwiaty czerwonej piwonii. Znali tu każdy kąt, każdą dziurę w płocie. Na ulicy Marii Kazimiery uczyli się wyskakiwania z tramwaju, na Rudzkiej, Podleśnej i Czosnowskiej kradli jabłka, wdrapując się późnym wieczorem na anemiczne jabłonie. Na Kamedułów, nad Wiślaną Łachą, gdzie przybrzeżna wiklina zamieniała się od czasu do czasu w nieprzebytą puszczę, bawili się w Indian, policjantów i złodziei, a później w partyznantów i żandarmów. Strzelali do siebie j: wystruganych z desek karabinów, umierali i zwyciężał^ zapominając czasami zupełnie o czekającym ich obiedzie i nie odrobionych lekcjach. Marymont, dzielnica biedna, a przecież piękna. Pełna drewnianych domów, dziurawych płotów, piaszczystych ulic, małych sklepów i najwspanialszej zieleni. Tu można było chodzić boso tiawet b' 0 1 > ? 5 w niedzielę i jeździć na hulajnodze nawet środkiem trotuaru. Tu niebo było najbłękitniejsze i powietrze najbardziej pachnące. Wyruszali stąd czasami w daleki świat. Jechali zatłoczonym tramwajem na plac Wilsona, na Dworzec Gdański, na Krakowskie Przedmieście, a czasami aż na Wolę, na Kercelak, gdzie można było wszystko kupić i wszystko sprzedać. I starą marynarkę, i gramofon, i pomidory, i kanarka, i mięso przywiezione nielegalnie ze wsi, i rower. Podziwiali szerokie ulice, wysokie murowane domy, piękne sklepowe wystawy, mówili: „ale tu klawo", „ale tu fajne życie", i wracali jak na skrzydłach na swe marymonckie podwórza. Bo to był ich Marymont. Tutaj się urodzili, wychowali, tutaj chodzili do szkoły i tutaj dopadły ich pierwsze wojenne, gorzkie doświadczenia. Pamiętali wszystko bardzo dokładnie. Już pod koniec sierpnia 1939 roku w ich mieszkaniach pojawiły się maski gazowe. Przymierzali je z ciekawością i jeszcze nie rozumieli, dlaczego w oczach rodziców jest nagle tyle niepokoju. Później na podwórzach i ogrodach zaczęto kopać schrony. To była jeszcze także dobra zabawa. W takich schronach można się było wspaniale ukryć przed kolegami i urządzać bardzo tajemnicze narady. A rodzice zaczęli mówić coraz bardziej przyciszonym głosem i jakby przestali się interesować dziećmi. Więc dzieci z dużym trudem wyławiały z tych rozmów takie dziwne i atrakcyjne słowa, jak: „wojna", „mobilizacja" i biegły na podwórza ciesząc się, że będzie się wreszcie działo coś ciekawego. W tym właśnie czasie Michał Lisowski pożegnał się ze swoim ojcem. Matka płakała i nie kryła łez, a Michał był bardzo zadowolony i dumny, bo ojciec w oficerskim mundurze prezentował się doskonale. Pierwszego września Michał zobaczył samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Samolot leciał tak nisko, jakby miał zamiar wylądować na pobUskiej łące. Ale nie wylądował. Po prostu uciekał przed polskimi myśliwcami, a Michałowi zrobiło się w tym momencie trochę przykro, że to nie jego ojciec jest lotnikiem i że to nie on siedzi teraz w przepięknym srebrnym myśliwcu z biało--czerwoną szachownicą. Pocieszał się jednak myślą, iż polska piechota także nie próżnuje, gnając przed sobą niemieckie wojsko. 6 Później na Marymont spadły pierwsze niemieckie bomby. Ludzie zaczęli naklejać na szyby długie pasy papieru, ale i ludziom i szybom niezbyt wiele to pomogło. Szyby pękały od detonacji, a mieszkańcy większą część dnia spędzali w prymitywnych schronach i wracali do swych mieszkań dopiero wtedy, gdy zbliżająca się noc odpędzała znad Warszawy niemieckie samoloty. Bo już tylko noc była sojusznikiem warszawskiego nieba. Polskie myśliwce zakończyły swe bohaterskie boje. Było ich zbyt mało, aby uratować warszawskie domy od nieszczęścia. Płonęła więc Warszawa, paliły się także domy na Marymoncie. Przy ulicy Czosnowskiej, tuż pod lasem, zbombardowana została któregoś wrześniowego dnia duża kamienica, obok której szukała odpoczynku zmęczona kompania polskiej piechoty. Ludzie opowiadali później, że gdy nad Bielańskim Laskiem ukazały się niemieckie bombowce, jakiś mężczyzna zaczął im dawać znaki lusterkiem i naprowadził je na to zapchane wojskiem podwórze. Nikt nie był pewny, czy tak było rzeczywiście, ale w każdym razie Michał Lisowski i jego koledzy poznali jeszcze jedno słowo, o którego istnieniu dotychczas nie wiedzieli: „dywersanci". Marymonckie podwórza przygarniały coraz częściej polskie wojsko. Front zbliżał się do Warszawy. Żołnierze byli głodni, brudni i bardzo zmęczeni. Kobiety częstowały ich zupą, chlebem, herbatą i wypytywały o swych mężów, synów i ojców. A Michał chodził od oddziału do oddziału, przypatrywał się uważnie bagnetom i karabinom i ciągle jeszcze był przekonany, że taką wspaniałą bronią będzie można odegnać spod Warszawy niemiecką armię. Na marymonckich ulicach zaczęto budować barykady, przeznaczając na ten cel nawet meble. Na ulicy Rudzkiej wykopano wielki rów, który miał zatrzymać niemieckie czołgi. Michał zebrał kolegów z całej kamienicy i poszli na Rudzką, gdzie z wielkim trudem udało im się zdobyć łopaty, bo chętnych do kopania było bardzo wielu. Pracowali wytrwale kilka godzin, ciesząc się, że pomagają walczącej Warszawie, a później syreny fabryczne ogłosiły alarm i trzeba było uciekać do schronu. To były dla nich najokropniejsze chwile. W wąskich, niskich schronach ludzie tłoczyli się, płakali, narzekali, a pobliskie wybuchy bomb kwitowali głośną modlitwą. Michał uciekłby najchętniej z tej dusznej nory, gdyby nie mat- 7 ka, która jakby zgadując jego myśli, trzymała go podczas tych nalotów za rękę. Aż pewnego dnia na ulicy Marii Kazimiery pojawili się niemieccy żołnierze. Nie pomogły karabiny, bagnety i przeciwczołgo-we rowy. Warszawa musiała się poddać. Żołnierze niemieccy byli czyści, starannie wygoleni, uśmiechnięci i nie chciało się po prostu wierzyć, że przyszli tu prosto z frontu. Wyglądali tak, jakby za chwilę mieli wziąć udział w uroczystej defiladzie. Szczególnie trudno oswoić się było z tym widokiem, gdy przypomniało się zmęczone, smutne twarze polskich piechurów. Ale szewc Iwanowski, inwalida z pierwszej wojny światowej, powiedział wtedy bardzo głośno: — Przyjdzie jeszcze kryska i na tych draniów. Jeszcze będziemy oglądać brudne szwabskie gęby. Bądźcie spokojni, wojna się dopiero zaczęła. —¦ Dla nas się skończyła — mruknął Fabisiak, właściciel piętrowej kamienicy, który nie poszedł na wojnę podobno dlatego, że miał wrzód żołądka — skończyła się na wieki. Niemcy to potęga, a z naszego wojska nic już nie zostało. — Co tam pan wie?! — oburzył się Iwanowski — pan się w ogóle nie zna na wojsku. Pan chyba nawet nigdy w ręku karabinu nie trzymał. To jest dopiero początek wojny, a na wiosnę nie będzie już w Warszawie ani jednego Szwaba. Ja wam to mówię, kapral Iwanowski... ja się znam na wojnie. A niemieccy żołnierze, jakby chcąc wykazać, że w gruncie rzeczy są bardzo dobrymi ludźmi i tylko wojna zmusiła ich do zabijania, zaczęli rzucać napotkanym dzieciakom cukierki w kolorowych papierkach. Wyjmowali całymi garściami z kieszeni i rzucali na trotuary, bawiąc się przy tym doskonale. Na Marii Kazimiery nikt tych cukierków nie podnosił, aż tu nagle wybiegł z bramy Józio Piekarczyk i zaczął je zbierać. Jeden z Niemców zatrzymał się przy Józiu i pogłaskał go po czarnej czuprynie, a drugi zrobił natychmiast zdjęcie. Tego już było za wiele. Chłopcy zaciągnęli Józka w sam kąt ogródka, otoczyli go zwartym murem i rozkazali, aby zjadł natychmiast wszystkie pozbierane niemieckie cukierki. Było tego sporo i Józio już po przełknięciu siódmego cukierka zaczął się tak 3 niesamowicie krzywić, jakby przełykał najbardziej obrzydliwe lekarstwo. Klęskę zdrajcy przypieczętował dopiero cukierek dwunasty. Piekarczyk zrobił się nagle biały jak płótno, złapał się rękami za usta i rozpychając kolegów pognał z nieprzytomnym blaskiem w oczach w kierunku swego domu. Zobaczyli go dopiero po trzech dniach. Podobno ciężko chorował na żołądek i musiał nawet pić rycynę. Nie żałowali go. Dla zdrajcy bowiem żadna kara nie jest zbyt wysoka. * Przez ten czas na marymonckich ulicach nie działo się nic szczególnego. Ludzie oswajali się pomału z klęską. Wprawiano wybite podczas bombardowań szyby, a gdy zabrakło szyb — zabijano okna deskami i dyktą. Na rozkaz okupanta zasypywano schrony i okopy, rozbierano barykady, naprawiano ulice i trotuary. Otworzono niektóre sklepy, w których niewiele jednak było do kupienia. Wszystko stało się nagle wielkim luksusem, i cukier, i mąka, i kasza, i tłuszcz, i węgiel. Ale te sprawy nie były teraz dla Michała zbyt ważne. Czekał niecierpliwie na powrót ojca. Wstawał rano z łóżka i wmawiał sobie, że to właśnie dzisiaj ojciec powróci do domu. Tak był przejęty tą myślą, że nawet nie mógł czytać powieści Tarzan wśród małp, którą otrzymał na urodziny kilka dni przed wybuchem wojny. Ale mijały dni, tygodnie, a ojciec nie wracał. Michał oglądał z matką w długie jesienne wieczory wspaniałe zdjęcia. Te zdjęcia pochodziły jakby z innego świata. Aż się wierzyć nie chciało, że tamten świat jeszcze tak niedawno istniał naprawdę. Pierwsza fotografia: ojciec siedzi na brzegu rzeki, a obok niego Michał z wędką w ręku. Druga fotografia: Michał z ojcem oparci o drzewo. A tutaj matka Michała w słomianym kapeluszu na głowie. Śmieje się, machając bukietem polnych kwiatów. A tutaj Michał z matką i dziadkiem. Wszyscy na rowerach. — To zdjęcie robił ojciec, gdy byliśmy na wycieczce w Świdrze, pamiętasz? — mówi matka i nie czeka na odpowiedź Michała, bo jest pewna, że Michał musi takie rzeczy pamiętać. Pokazuje następne zdjęcia; wybiera teraz tylko te, na których jest ojciec. Jest więc ojciec Michała w oficerskim mundurze i w krótkich spodenkach, przy harcerskim namiocie i w ciemnym garniturze przed wystawą dużego sklepu. A kiedy dotarli do ostatniej kartki albu- 9 mu, matka zaczyna nagle płakać i Michał próbuje ją pocieszać, chociaż i jego oczy wilgotnieją ze wzruszenia. Aż nadeszła zima. Pierwsza zima w okupowanej Warszawie. Przez zamarznięte okna nie było widać ulic. Nikt się nie spodziewał takich wielkich mrozów. Trudno było po prostu wyjść na podwórze, i nawet ślizgawka przestała być atrakcją. Ale w mieszkaniach było także bardzo zimno. Nie dowieziono do Warszawy węgla, zabrakło w składach opałowych drzewa, więc ludzie, ratując się przed mrozem, zaczęli rąbać drzewa w ogrodach i łamać płoty. Każda deska była teraz bezcennym skarbem, bo dawała chociaż trochę upragnionego ciepła. Chłopcy wymykali się rano z domu i brnąc po kolana w śniegu docierali aż nad brzeg Wisły. Było ich pięciu. Chodzili do tej samej trzeciej klasy, mieszkali w tym samym domu, piętrowym drewniaczku, otulonym cienką warstwą tynku. Przez całą drogę Michał opowiadał im o swym ojcu. Wymyślał różne wojenne historie, w których porucznik Lisowski był głównym bohaterem. Historie te miały obowiązkowo optymistyczny finał, bo Michał wierzył, że jego ojciec żyje. Gdyby zginął na wojnie, to przyszłaby do domu jakaś wiadomość. Tylko o żywych można było teraz nie mieć żadnych wiadomości. Roman był sierotą i wychowywała go babka handlująca na Kercelaku, czym się tylko dało. Ojciec Romana umarł jeszcze przed wojną, a matka zginęła podczas bombardowania Warszawy. Wojtek był synem nauczyciela. Pan Wiśniewski uczył ich historii i języka polskiego. Teraz historii w ogóle nie uczono i nawet podręczniki do tego przedmiotu trzeba było usunąć z mieszkania. Ojciec Tytusa pracował w Miejskich Zakładach Komunikacji, był konduktorem, więc Tytus jak prawdziwy lord mógł jeździć bezpłatnie tramwajem. Antek natomiast znalazł się prawie w takiej samej sytuacji jak Michał. Miał co prawda ojca, ale od rozpoczęcia wojny widział go tylko raz. Ojciec Antka ukrywał się przed Niemcami, którzy już trzy razy zjawiali się po niego w domu. Przyszli kiedyś późną nocą, czekali do samego rana wołając: — Niech się Franciszek Gołąb zgłosi do nas dobrowolnie, bo przed nami i tak nie ucieknie. Matka Antka odpowiedziała wtedy: — Ja sama bardzo się nie- 10 pokoje o męża. Wyszedł z domu jeszcze w październiku i dotychczas nie wrócił. Nie mam od niego żadnych wiadomości. Panowie, bardzo was proszę, pomóżcie mi, poszukajcie go... może miał jakiś wypadek? Ojciec Antka był znanym w całej dzielnicy lekarzem, a we wrześniu chodził w oficerskim mundurze. Wrócił w tym mundurze do domu, gdy się skończyła wojna, ale po kilkunastu dniach ktoś go ostrzegł, że Niemcy przyjdą po niego, aby go aresztować. Pan Gołąb poważnie potraktował to ostrzeżenie. Znikł z domu 9 listopada, a w dwa dni później zapukali do mieszkania Niemcy i byli bardzo zawiedzeni, że kapitan Gołąb wymknął im się w taki niegrzeczny sposób. Brnęła więc piątka chłopców brzegiem zamarzniętej Wisły, tym brzegiem, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu bawili się w Indian i wszystko było takie wesołe i słoneczne. Teraz zdrętwiałymi z zimna rękami łamali liche gałęzie i związawszy je sznurem ciągnęli po śniegu do domu. Gałęzie były wilgotne i paliły się bardzo słabo. Czasami więcej z nich było dymu niż ognia, ale gdy na rusztach pojawiały się najwątlej sze chociażby płomienie, wszystkim się wydawało, że w mieszkaniach zrobiło się trochę cieplej. A gdy minęła ta pierwsza wojenna, okropna zima i zapachniało wiosną, ludzie znów zaczęli mówić o szybkim zakończeniu wojny. Było wiele, zbyt wiele optymizmu w tym wiosennym słońcu. Wiedziano już, że we Francji została utworzona polska armia, że wodzem tej armii jest generał Sikorski. Zaczęto więc powtarzać dosyć głośno radosny dwuwiersz: „Czym słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej". I chociaż nie spełniły się optymistyczne słowa anonimowego poety, ta wiosna stała się dla Michała i jego matki źródłem największej nadziei. Bo oto któregoś kwietniowego dnia na ulicę Marii Kazimiery trafił list z tajemniczym nadrukiem: Kriegsge-fangenenpost. I to był właśnie list od ojca. Z dalekiego i tajemniczego Woldenbergu, z obozu zwanego Oflag II przypłynęły na Marymont najpiękniejsze słowa: „Moi kochani, żyję, jestem zdrowy i bardzo za wami tęsknię. Patrzę na ptaki, które lecą w waszą stronę, i zazdroszczę im skrzydeł. Co u was? Czy jesteście cali i zdrowi? Możecie do mnie pisać na adres, który jest na pierwszej stronie listu. Nie martwcie się o mnie, U dbajcie o siebie. Michasiu, pamiętaj, że masz już dziesięć lat, jesteś już prawie mężczyzną, więc troszcz się o matkę. I głowy do góry, moi kochani, wszystko się jakoś ułoży". Czytali ten list z matką głośno chyba z dziesięć razy, a może i więcej. Aż nauczyli się go na pamięć. I kiedy powtarzali: „Moi kochani, żyję, jestem zdrowy..." to czuli się tak, jakby słyszeli głos ojca. — A mówiłem ci, że wszystko się jakoś ułoży, tatuś też tak pisze — wykrzykiwał Michał rzucając się matce na szyję. , To był ich wielki dzień. Byli w tej chwili najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. A w nocy Michał długo nie mógł zasnąć. Zaczęła go trapić niespokojna myśl: mój ojciec siedzi za drutami, w niemieckiej niewoli, a co ja robię, aby mu pomóc, aby go w Warszawie zastąpić? Gdyby on był tutaj, ukrywałby się na pewno przed Niemcami jak ojciec Antka i walczyłby z nimi. Ale on jest daleko od Warszawy i nic teraz nie może zrobić, a ja siedzę bezczynnie. Myślał jeszcze długo, w jaki sposób dobrać się Niemcom do skóry, i doszedł do wniosku, że karabinem niewiele zwojuje, chociażby z tego prostego względu, że karabinu nie posiada. Postanowił więc walczyć piórem. Wstał po cichu z łóżka, wyciągnął z tornistra zeszyt i napisał na sześciu wydartych kartkach najpiękniejsze zdanie, jakie mu w tej podniosłej chwili przyszło do głowy: „Jeszcze Polska nie zginęła!" Pisał drukowanymi literami, bo tego przecież wymagały podstawowe zasady konspiracji. Te same zasady wymagały, aby ulotki znikły z domu jak najwcześniej. Wstał więc z łóżka o piątej rano i rozrzucił sześć kartek po korytarzu, po podwórzu, a jedną przykleił na drzwiach Fabisiaka, aby mu udowodnić, że naprawdę nie wszystko jeszcze stracone. Gdy wrócił ze szkoły, w kamienicy aż wrzało od sensacji. Ludzie opowiadali sobie z przejęciem o tej wspaniałej ulotce, na której zostały utrwalone słowa polskiego hymnu. Ktoś zaczął przekonywać, że podobnymi ulotkami obrzucona została cała Warszawa, widziano je podobno nawet na Pradze i Szosie Radzymińskiej. A Antek Gołąb powiedział do Michała tajemniczo: — Ja widziałem tych, którzy to rozrzucali. Trzech ich było. Dwóch niosło ulotki, a trzeci ubezpieczał ich z pistoletem w ręku. 12 Mówię ci, fajnie wyglądali, w płaszczach, w butach z cholewami, jak prawdziwi oficerowie. Roman Szlendak też ich podobno widział. Tylko że według jego relacji konspiratorów było aż sześciu i wszyscy mieli pistolety. Michał uważnie wsłuchiwał się w te fantastyczne opowieści. Wybaczał kolegom nadmierną fantazję, bo w gruncie rzeczy przyjemnie było słyszeć, że jego czyn spotkał się z tak szerokim uznaniem i zainteresowaniem. Tylko panu Fabisiakowi wyraźnie nie odpowiadała tego rodzaju manifestacja. Był bardzo zdenerwowany, a może nawet trochę oburzony. Rzucił na ziemię ulotkę i zaczął ją deptać wykrzykując: — To jest, proszę państwa, zwyczajna głupota, dziecinada i ja sobie wypraszam takie rzeczy w moim domu! Przez byle świstek papieru może być wielkie nieszczęście. Z czym my chcemy iść na Niemca? Z tymi niepoważnymi bazgrołami? Jestem spokojnym obywatelem i nie będę tolerował żadnej prowokacji. — I spokojnych obywateli też Niemcy biorą — zadrwił konduktor Majewski, ojciec Tytusa. — Ale przede wszystkim biorą takich przemądrzałych jak pan — odciął się Fabisiak i szybko powrócił do swego mieszkania. , — Ale mu twój ojciec dobrze przygadał — chłopcy poklepywali Tytusa po plecach, jakby to jego wyłączną zasługą była postawa pana Majewskiego. A Michał pomyślał sobie w tym momencie, że Fabisiak jest nie tylko tchórzem, ale najprawdziwszym zdrajcą, bo tylko podły zdrajca może podeptać ulotkę, na której widnieją słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła". I na takiego zdrajcę należy zwrócić szczególną uwagę. W przypływie bojowego nastroju zaciągnął kolegów do małej altanki w środku podwórza i drżącym z emocji głosem oznajmił: — Chłopcy, ta ulotka to moje dzieło. Słowo honoru, niech mi prawa ręka odpadnie, jeśli kłamię. Wiecie, że otrzymałem list od ojca. Więc sobie pomyślałem, gdy czytałem ten list, że muszę zrobić coś ważnego, że nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy mój ojciec cierpi w niewoli. No i tak powstała ta ulotka. I mogę wam jeszcze powiedzieć, że będę dalej pisał takie rzeczy. Chłopcy aż usta pootwierali z wrażenia, i tylko Antkowi i Romanowi było trochę głupio, bo po szczerym wyznaniu Lisowskiego ich fantastyczne opowieści o grupie konspiratorów wyglądały te- 13 - .1 hu?orys ? " 1? podniosły nastrój utrzymał się • «¦«¦¦¦¦¦¦*1???5*????1i?' Anavet na Wojtka Wiśniewskiego, J ? , ^obilizujac° gię ze swej wieikiej tajemnicy. ??? ,0wił także **&\ opisałem wiersz — powiedział , ^ ?°VS napisałeś ulotkę, » czy ze wstydU) czy z emocji - oV7^^zerwieniąkC;ć?ve można mówić tylko w tajemnicy. Nawet Zi taki wiersz, który m ^^ powiedzieć. °j Vj »ie pokazałem, a wam cicho_ Wszyscy wpatrywali się \ Altance zrobiło się ^ ^ pQety> ? pQeta poczekał Ifethwiir Skby chciał bardziej wzmóc napięcie, i raptem ząTił szeptać drżącym głosem: •ie4V.z^ chwilę, ja*".r -"----- zą^J deptać drżącym głosem: Choć w Warszawie siedzą szwaby, choć nas straszy szwabski głos, to nawet warszawskie baby śmieją się. tym szwabom w nos. Minie wiosna, minie jesień szwab z Warszawy się wyniesie. Bardzo prędko stąd wyleci, Wiedzą o tym nawet dzieci. Kaczęli klaskać entuzjastycznie w dłonie, zapominając o konspiracji. Gratulowali Wojtkowi wielkiego dzieła, pytali o szczegóły: Czy długo pisał? Czy to było trudne? Czy najpierw wymyślał treść, a później rym, czy może odwrotnie? «Wojtek odpowiadał chętnie na wszystkie pytania i przyznał się, że ?? tworzył ten wiersz, to miał wrażenie, że śmieje się na uli-?? Niemcom prosto w twarz. A gdy odpłynęła pierwsza, najwyższa fala entuzjazmu, Michał p*" upomniał rzeczowo: ^- A jak szwab rzeczywiście prędko z Warszawy wyleci, to /¦.'y i> hie zdążymy dołożyć się do tego nawet palcem. ¦przytaknęli Michałowi i uradzili, że spotkają się jutro w tym sOffl miejscu, o tej samej porze, aby przedyskutować plan działka ^. Do jutra każdy ma wymyślić coś ciekawego i oczywiście v \ego. M4ozeszli się z wypiekami na twarzach. Związała ich ze sobą F a wszą ważna tajemnica i nabierali przekonania, że jest to po-^?^?? najtrudniejszej sprawy w ich życiu. 1 Rozdział drugi w którym śmierć przychodzi na szkolne podwórze. Swastyka na murze piekarni. Co się stało z Romanem? Któż mógł się spodziewać, że przeżyją dzisiaj w szkole tyle wrażeń. Dzień był przecież bardzo zwyczajny, i nawet wszystkie lekcje mieli odrobione. Najbardziej jednak zwyczajny dzień w okupowanej Warszawie mógł w każdej sekundzie przynieść nieszczęście. Właśnie kończyła się lekcja języka polskiego. Pan Wiśniewski dosyć monotonnym głosem i bez wyraźnego przekonania czytał im wiersz, którego treść mieli w domu napisać własnymi słowami. Jedzie wozem stary Michał, Jedzie, mruczy sobie z cicha, Jedzie, mruczy: Boże! Boże! Aż i zdrzemnął się na wozie. Jedzie, nie wie, co za czary, Że koń siwy, że koń kary, Rozmawiają ludzką mową, Jeden słowo, drugi słowo... Nie takich wierszy uczył ich pan Wiśniewski w ubiegłym roku, ale w ubiegłym roku wszystko było nie takie, jak dzisiaj. Chodzi- 15 li do pięknej nowej szkoły przy ulicy Kolektorskiej, śpiewali na szkolnych apelach: „Wszystko co nasze Polsce oddamy". Teraz w tamtej nowej szkole Niemcy urządzili sobie koszary, a uczniów przeniesiono do starej trzypiętrowej czynszówki przy Marii Kazimiery. Siedzą więc w dawnych pamiętających lepsze czasy ławkach, gapią się na brudne ściany i słuchają, jak to konie opowiadają sobie ludzką mowę: Cóż tak wkoło patrzysz, siwy? Ano paitrzę, co za dziwy, Tu gdzie dawniej bagno było, Zboże rośnie, że aż miło... I w tym właśnie momencie, gdy pan Wiśniewski uniósł głowę znad pulpitu, aby uciszyć czyjąś rozmowę w ostatnich rzędach, na szkolnym podwórzu rozległy się jakieś krzyki, a po chwili klasnęły dwa strzały. Michał siedział w bocznym rzędzie. Zerwał się więc z ławki, i chociaż pan Wiśniewski zawołał: — Nie podchodzić do okna! — wyjrzał na podwórze. Z wysokości drugiego piętra dostrzegł czterech żandarmów, którzy aż otwierali usta ze zmęczenia. Musieli kogoś długo gonić, ale temu komuś zabrakło w ostatniej chwili szczęścia. Może nie wiedział, wbiegając na szkolne podwórze, że nie ma stąd drugiego wyjścia, że wszystkie płoty są wyjątkowo wysokie i trudne do przebrnięcia? Wbiegł więc tutaj i znalazł się w pułapce. Ale dlaczego Niemcy strzelali, jeśli ten, który uciekał, dalej już stąd uciec nie mógł? A może się bronił, może też miał broń? Leży teraz na samym środku szkolnego podwórza skulony, w rozpiętej marynarce, jakby odpoczywał po męczącym biegu, a Niemcy nachylają się nad nim, trącają go karabinami, nie dowierzając chyba, że ten wróg już nigdy nie podniesie na nich ręki. Z podwórza ciągle dolatują niemieckie wrzaski, ale w klasie trwa kamienne milczenie. Już wszyscy wiedzą, co się stało, już odeszli od okien, wpatrują się w siebie takim wzrokiem, jakby chcieli pokazać sobie te wszystkie buntownicze, niespokojne myśli, które ich teraz dopadły. 16 Pan Wiśniewski oparł się o tablicę. Jest bardzo blady, ale spokojny. — Wstańcie, dzieci — mówi cicho, i klasa staje na baczność. Na podwórzu nawołują się Niemcy, słychać warkot motocykla, szczekanie psa, głośne klątwy i rozkazy. Ale klasa stoi w milczeniu, nieruchomo i patrzy w mądre i smutne oczy swego nauczyciela. Minęło ]\&ż kilkanaście minut, a oni w żołnierskiej postawie oddają hołd tamtemu nieznanemu Polakowi, który zginął na ich szkolnym podwórzu. W tym miejscu, gdzie dziewczynki bawią się w klasy, gdzie chłopcy rzucają do celu ołowianymi krążkami... — Dziękuję wam, dzieci — pan Wiśniewski podchodzi do tablicy i pisze kredą: „To była lekcja języka polskiego". Zrozumieli swego nauczyciela. Tak, to była naprawdę bardzo ważna lekcja patriotyzmu, chociaż na ten temat nie padło ani jedno słowo. Podczas pauzy dzieciom nie wolno wyjść z budynku szkoły. Na podwórzu przy zabitym stoją jeszcze Niemcy, a po chwili zjawia się polski policjant i dopiero wtedy Niemcy wynoszą się na ulicę. Dzieci stłoczyły się na szkolnym korytarzu i z przejęciem opowiadają sobie o tej wielkiej tragedii. Najwyższą cenę mają relacje naocznych świadków, to znaczy tych, którzy siedzieli w ławkach blisko okien. Oni widzieli najwięcej i teraz głośno dzielą się swymi wrażeniami. Ale Michał, chociaż także siedział przy oknie, nie odpowiada na żadne pytania. Jest wstrząśnięty tym, co widział przed chwilą, i raptem z największym niepokojem zaczyna myśleć o swym ojcu. Przecież w tym obozie, w którym przebywa ojciec, wartownikami są tacy sami Niemcy, jak ci tutaj, którzy strzelali na szkolnym podwórku do uciekającego mężczyzny. Więc wojna może być aż tak okrutna? Więc można strzelać do człowieka jak do wściekłego psa? I ten, który strzelał i zabił, nie poniesie żadnej kary? Przed nikim się nie będzie tłumaczył? Pójdzie sobie tak po prostu do koszar, zdejmie buty, położy się i będzie czytał spokojnie gazetę? Michał idzie w sam kąt korytarza, przykłada rozpalone czoło do chłodnej ściany i nagle czuje, że po policzkach spływają mu duże, gorące łzy. Nie broni się przed nimi, nie potrafi. I nie wstydzi się tych łez. 2. My z Marymontu 17 Ostatnią lekcją była dzisiaj przyroda. Lekcja się właśnie rozpoczęła, stary nauczyciel Kmiecik, który tak często brał ich na wycieczki do Bielańskiego Lasku i który był zawsze taki wesoły, dzisiaj prawie się nie odzywał do klasy. Chodził między ławkami, mruczał coś niezrozumiałego pod nosem, zadawał od czasu do czasu pytania, i widać było, że nie słucha odpowiedzi. Był chyba myślami daleko poza tą klasą. I taka dziwna lekcja trwałaby chyba aż do dzwonka, gdyby Romek Szlendak w porę przestał się bawić pięknym korkowcem, którego zazdrościło mu pół klasy. Ale Roman chciał koniecznie sprawdzić, czy sprężyna w pistolecie działa prawidłowo. Włożył więc korek do lufy, nacisnął delikatnie cyngiel, i nagle w klasie rozległ się potworny huk. Romek rzucił z wrażenia pistolet na podłogę, a stary nauczyciel zbladł, złapał się ręką za serce i bezsilnie osunął na krzesło. W klasie zawrzało jak w ulu. Część dzieci, z dziewczynkami na czele, pobiegła ratować pana Kmiecika, niektórzy chłopcy dopadli Romana i zaczęli go okładać pięściami. I tylko malutka część wyjątkowo militarnie nastawionych młodzieńców wyrażała się z aprobatą o bardzo „głośnym" czynie Szlendaka. Ale ucichli natychmiast, gdy do klasy wbiegł kierownik szkoły, przerażony tym niespodziewanym wystrzałem. Pan Kmiecik wstał już z krzesła i ze spuszczoną głową, nie czekając na żadne wyjaśnienia, opuścił klasę. A kierownik przeprowadził energiczne dochodzenie, kazał się zameldować Szlendakowi w pokoju nauczycielskim i powiedział do całej klasy: — Słyszeliście już dzisiaj strzały na szkolnym podwórzu. Doskonale rozumiecie, chociaż jesteście jeszcze dziećmi, że w dzisiejszych czasach huk wystrzału jest zwiastunem największego nieszczęścia. My, dorośli, denerwujemy się za siebie i za was, i czas chyba najwyższy, abyście zrezygnowali ze wszystkich swoich głupich zabaw. I jeszcze jedno chciałem wam powiedzieć, a szczególnie adresuję te słowa do Romka Szlendaka. Dzisiaj rano wasz nauczyciel, pan Kmiecik otrzymał wiadomość o śmierci swego brata. Pozwoliłem mu powrócić do domu, ale on mi powiedział, że szczególnie w dzisiejszych czasach każdy musi wypełniać swój o-bowiązek. Jego obowiązkiem jest uczenie polskich dzieci. Więc został, aby was uczyć... Został na swoim posterunku. A miał jedy- 18 nego brata... Przemyślcie to sobie i niech to będzie zadana na jutro lekcja. A ze Szlendakiem porozmawiam sobie osobno. Romek stał przy drzwiach z opuszczoną nisko głową. Nagle z całym rozpędem runął w te drzwi, pognał jak oszalały przez długi szkolny korytarz, kilkoma susami przemierzył schody, i tyle go widzieli. Gdy wracali do domu, umówili się, że pirotechniczny wyczyn Romka zostanie okryty obowiązkowym milczeniem. Nikomu o tej głupiej przygodzie ani słowa, ani rodzicom, ani kolegom. Lubili Szlendaka i byli przekonani, chociaż nie zdążyli z nim porozmawiać, że Romek nie zrobił tego celowo. Pobiegli nawet prosto ze szkoły do niego, aby mu o tym wszystkim powiedzieć i dodać mu otuchy, ale Romka nie było w domu. — Pewnie gdzieś się włóczy po ulicy — powiedziała babka, u której się wychowywał po śmierci rodziców — on nigdy nie idzie do domu najkrótszą drogą. Wycofali się szybko za próg jakby w obawie, że babka Romana może ich nagle o coś zapytać, i będą musieli kłamać. Mieli nadzieję, że Szlendak, zgodnie z wczorajszą umową, zjawi się po obiedzie w altanie. Ale Roman nie przybył na tę ważną wojenną naradę. Ogarnął ich gniew: więc lekceważy sobie nawet takie sprawy? A może on w ogóle nie zasługuje na naszą przyjaźń? Doszli ostatecznie do wniosku, że i bez tego żołnierza, któremu tak mocno ufali i któremu powierzyli wszystkie swe tajemnice, bitwa musi się odbyć. Chodziło więc teraz tylko o to, gdzie rozegrać tę bitwę i konkretnie przeciwko komu wymierzyć broń. Wojtek Wiśniewski był zwolennikiem bezkrwawych zmagań. Powiedział, że napisze piękny wiersz. Jeszcze piękniejszy niż tamten, który im wczoraj w tej altanie recytował. Będzie to wiersz o polskich żołnierzach, którzy wracają do Warszawy z biało-czerwonymi sztandarami. A obok tych żołnierzy będą szły wszystkie warszawskie dzieci i będą śpiewały razem z żołnierzami polskie piosenki. — Napiszę taki wiersz, jeśli potrzeba, nawet dzisiaj w nocy. A później cała gromadka będzie się go mogła nauczyć na pamięć... i będzie można powtarzać jego słowa w każdy wieczór przed snem i rano przed śniadaniem jak jakąś modlitwę... 19 — Ale to nie będzie żadna walka — zwątpił Tytus — ja ci nie odradzani, możesz napisać, tylko że Niemców taki wiersz nie zaboli, bo go nie usłyszą. — Ich nie zaboli, ale nam doda otuchy — upierał się Wojtek. W altanie panowała jednak dzisiaj wyjątkowo bojowa atmosfera i poetycko-patriotyczna propozycja Wojtka nie znalazła pełnego uznania także u Michała i Antka. Dyskusja przeciągała się. Ktoś zaproponował, żeby wybić szyby w mieszkaniu pana Fabisiaka, który ostatnio coraz częściej i głośniej mówi, że Niemcy to nie tylko potęga, ale to także bardzo pracowity i zdyscyplinowany naród. Tytus znów się sprzeciwił. Powiedział, że na Fabisiaka spadnie kiedyś zasłużona kara, ale wybijanie szyb to żadne bohaterstwo. Każdy łobuz potrafi przecież rzucić kamieniem w szybę. I wtedy właśnie zgłosił swą propozycję Michał. Słuchali w skupieniu. Widać było po ich oczach, że wszystkim przypadła do gustu. Nawet Wojtek zatarł w podnieceniu ręce, zapominając na chwilę o swym poetyckim powołaniu. Sprawa była ciekawa, wymagająca odwagi, efektowna, a jednocześnie dosyć prosta. Niedaleko od Marii Kazimiery, przy ulicy Rudzkiej mieściła się duża piekarnia, której właścicielem był znany folksdojcz Scholl. Chodzili tam często, bo przy piekarni był sklep, w którym wydawano chleb na kartki. Ludzie mówili o Schollu różne złe rzeczy, i jeśli nawet było w tych ulicznych plotkach trochę przesady to wystarczy przecież ten jeden oczywisty fakt: Scholl dorobił się fortuny tylko dlatego, że wyparł się swej narodowości, że sprzyja Niemcom, że stał się ich pokornym sługą. Trzeba więc napiętnować folksdojcza Scholla, niech wie, że na Marymoncie wszyscy uczciwi Polacy patrzą mu czujnie na ręce, że liczą jego podłe czyny i że mu kiedyś za wszystko z nawiązką zapłacą. — Piekarnia od strony łąki odgrodzona jest wysokim murem— mówi Michał takim głosem, jakby już w tej chwili prowadził swych kolegów do ataku — podejdziemy tam cicho, jak się zacznie godzina policyjna, i na tym czerwonym murze namalujemy wielką czarną swastykę. Niech Scholl wie, że my dobrze znamy jego sprawki. Niech się udławi tym hitlerowskim godłem. — Stary Scholl wścieknie się ze złości — zachichotał Tytus. — Jakby miał chociaż trochę wstydu — powiedział zapalczy- 20 wie Wojtek — to po takiej hecy powinien się wyprowadzić z Ma-rymontu na drugi koniec świata. — Co ty gadasz? — Antek popatrzył na kolegę z ironicznym uśmiechem — czekasz, że się Scholl zawstydzi? Jakby miał chociaż trochę wstydu, to przede wszystkim nie zostałby folksdojczem. Posiedzieli jeszcze w altanie kilka minut, uzgadniając szczegóły wyprawy, a gdy już wychodzili, przypomnieli sobie o Szlen-daku. Jest już na pewno w domu, pałaszuje kolację i wstydzi się pokazać kolegom na oczy. Pójdą więc do niego i porozmawiają szczerze o starym Kmieciku. Tej sprawy nie można przecież tak zostawić. Trzeba to załatwić uczciwie i honorowo. Szlendak musi koniecznie iść na Gdańską, tam gdzie mieszka stary nauczyciel, wyjaśnić całą sprawę i przeprosić Kmiecika. Musi wymyślić jeszcze coś takiego, co by przekonało nauczyciela, że czwarta klasa ma swój honor i że zawsze można na nią liczyć. A gdy już pogadają ze Szlendakiem na ten temat, powiedzą mu na zakończenie: żałuj, żeś nie przyszedł do altany. Mamy fajny plan. Za kilka dni cały Marymont będzie o tym mówił. Ale nie było cię w altanie, więc nigdzie z nami nie pójdziesz. Musi być jakaś dyscyplina, bo przecież jesteśmy wojskiem. Ładnie to było wszystko przemyślane, tylko że nikt nie wygłosił tego przemówienia, bo nie było do kogo mówić. Roman Szlendak nie wrócił do domu. Jego babci trzęsły się ręce ze zdenerwowania. Stała bezradna jak małe dziecko na środku kuchni i pytała niecierpliwie: — Gdzie on może być? Przecież to już godzina policyjna... Chłopcy, czy on wam niczego nie mówił, nie zwierzał się przed wami? Ciągle mam tyle kłopotu z tym chłopakiem, tyle zmartwień, chłopcy, pomóżcie mi, bo już sama nie wiem co mam robić. Próbowali ją pocieszać, chociaż niezbyt to im się udawało. Ich także ogarnął teraz wielki niepokój o los kolegi. Powrócili do swych mieszkań przepełnieni jedną myślą, czy Roman został gdzieś na noc u znajomych, czy też przydarzyło mu się jakieś nieszczęście... Mieli jeszcze nadzieję, że spotkają go jutro rano w szkole. Zjawili się w klasie kilkanaście minut przed pierwszym dzwonkiem, ale Szlendak nie przyszedł. Nie pojawił się ani na pierwszej, ani na ostatniej lekcji. 21 Poczekali w korytarzu na kierownika szkoły i opowiedzieli mu podnieconymi głosami o zniknięciu Romana. — Bo on to musiał bardzo przeżyć, panie kierowniku — szeptał Wojtek przestępując nerwowo z nogi na nogę. — Bo on jest bardzo fajny chłopak i ma dobre serce, i cała klasa go lubi, a u pana Kmiecika to on miał same piątki, więc chyba jasne, że z tym korkowcem, z tym wybuchem, to był tylko przypadek. Kierownik był bardzo zdenerwowany. — Zajmę się tym — powiedział i jak się już rozstawali, poprosił chłopców o zachowanie tajemnicy — nie rozgadujcie o tej sprawie, bo w szkole zaraz się z tego zrobi sensacja, a jest przecież nadzieja, że się to wszystko dobrze skończy. Oni także mieli taką nadzieję. Przygotowywali się do wyprawy na Rudzką, czyścili duży pędzel, mieszali farbę w kubełku i cały czas mówili o Romanie. Już nawet nie byli pewni, co jest teraz dla nich ważniejsze, czy udana akcja na piekarnię Scholla, czy szybki i szczęśliwy powrót Romana Szlendaka. I może nie odwoływali tej niebezpiecznej wieczornej wyprawy tylko dlatego, aby chociaż na godzinę, na dwie zapomnieć o smutnej sprawie Romka. Więc wyszli wieczorem, gdy ulice były już prawie puste. Wymknęli się dyskretnie z mieszkań, jak przystało na prawdziwych konspiratorów. Na dowódcę wyprawy wybrali jednogłośnie Michała. To był przecież jego plan, więc niech ich prowadzi do celu. Wręczyli mu nawet uroczyście pędzel, i Michał chowając go za bluzę czuł się tak, jakby ukrywał najwspanialszy pistolet. Na końcu pochodu, kilka kroków za Antkiem, maszerował Tytus dźwigając mały kubeł z gęstą czarną farbą. Tę farbę przynieśli aż z Bielan, gdzie wujek Tytusa miał skromny stolarski zakład. Tytus powiedział wujkowi, że farba potrzebna im będzie w szkole do odnawiania starych ławek, i wujek tak się tym przejął, że chciał osobiście dostarczyć kierownikowi ten skromny dar na potrzebę polskiej szkoły. Z dużą trudnością odwiedli go od tego szlachetnego zamiaru... Idą więc teraz ostrożnie tuż przy murach domów i czują, jak z każdą minutą ogarnia ich coraz obrzydliwszy strach. Oczywiście nie przyznają się do tego, nadrabiają minami, próbują nawet dowcipkować, ale nikt się już z tych dowcipów nie śmieje. Z ulicy Wiedeńskiej wyszli na rozległe pole, na którym kiedyś 22 była trawa i kwiaty, a teraz rosną tu kartofle. Przebrnęli dosyć szybko przez to kartoflisko i rozglądając się czujnie na wszystkie strony, stanęli na skraju Rudzkiej. Mieli za sobą ostatni na Mary-moncie tramwajowy przystanek, a po lewej stronie szuwary i Stawy Wolańskiego. Na przystanku, obok czerwonej budki spełniającej rolę poczekalni, stało dwóch polskich policjantów. Byli oddaleni od chłopców o kilkadziesiąt metrów, ale dzielnym konspiratorom wydawało się, że policjanci patrzą wyłącznie w ich stronę, że zaraz krzykną, aby się zatrzymać i podnieść ręce do góry. — Chłopaki, wiejmy, te gliny mogą nas nakryć przy piekarni — szepnął Tytus stawiając kubeł z farbą na trotuarze, co mogło znaczyć, że podczas ucieczki Majewski chce mieć po prostu wolne ręce. — Nie drzyj się — Michał z dużą trudnością opanował strach — pójdziemy okrężną drogą, przez Klaudyny. Tam są klawe ogródki i nikt nas nie zauważy. — A co mi tam, niech zauważy... — Antek chciał się nonszalancko uśmiechnąć, ale była to bardzo mizerna próba — myślicie, że się boję? — Nikt się nie boi — powiedział dumnie Wojtek i bardzo szybko dokonał planowanego odwrotu w kierunku ulicy Klaudyny. Robiło się coraz ciemniej. Od czasu do czasu chłopcy mijali spóźnionych przechodniów i wtedy przerywali wszelkie rozmowy udając, że nie idą razem i że się w ogóle nie znają. Przebiegli przez piaszczyste podwórze, przeskoczyli przez płot w ogrodzie, z którego przegonił ich jakiś wyjątkowo głupi pies, nie mający zielonego pojęcia o tym, na kogo szczeka, przeciwko komu protestuje... Po kilkunastu minutach byli znów na Rudzkiej. Teraz od piekarni Scholla, od czerwonego muru, który miał być najwierniejszym świadkiem ich czynu, oddaleni byli zaledwie kilkanaście metrów. Z komina piekarni wydobywał się gęsty dym. Pachniało chlebem. Stali w milczeniu, nieruchomo i ogarniało ich wzruszenie. A więc doszli już do celu. A więc za chwilę dopełni się ta historyczna chwila. Oto oni, chłopcy z Marymontu, podnoszą rękę na wroga, któremu wydaje się, że już mu tutaj nic nie grozi. Idą pomału, prawie dostojnie w kierunku muru, zapomnieli o strachu, zapomnieli o Romku, zapomnieli o całym świecie. Liczą się teraz tylko ten mur, pędzel i farba. 23 Z zaciemnionych czarnymi roletami okien nie pada w ich kierunku nawet błysk światła. Sprzyja im ta czarna noc i policyjna godzina. — Tytus, dawaj tu farbę — denerwuje się Michał, bo Tytus znów się plącze na końcu pochodu — musicie mnie podsadzić. Wymalujemy swastykę tak wysoko, żeby ludzie musieli zadzierać głowy do góry, żeby ją było widać z daleka. — Ja mam krzepę, ja cię podsadzę — deklaruje się natychmiast Antek, trochę zazdroszcząc Michałowi tego zanurzonego w farbie pędzla. Na podwórzu u Scholla zaczyna szczekać pies. Zasadniczo nic im nie może zrobić, bo mur jest bardzo wysoki, ale trzeba się spieszyć. Kto wie, czy w pobliżu nie kręci się jakiś patrol, który może się zainteresować tym zajadłym szczekaniem. — Wyżej, podnieś się wyżej — dyryguje Antkiem Michał i nabierając w płuca powietrza, dotyka pędzlem muru i rozpoczyna swoje wielkie dzieło. Farba jest trochę za gęsta, więc malowanie idzie opornie, ale cieszą się, że i zmywanie z muru takiej gęstej farby nie będzie łatwym zajęciem. — Napisz mu jeszcze obok tej swastyki: świnia — doradza podnieconym głosem Antek i krzywi się z bólu, bo siedzący mu na karku Michał ścisnął go zbyt mocno kolanami za szyję. __ Nie będzie żadnej świni, nie ma czasu — odpowiada i już się gramoli z pleców kolegi. Robota skończona, chociaż nie mogą w tej chwili ocenić w pełni swego czynu. Ciemna noc rozmazuje na murze ten czarny symbol hitlerowskiej władzy. Będą tu musieli przyjść jutro rano i popatrzeć z ludźmi na dopełnioną publicznie hańbę Scholla. Kubełek z resztą farby wyrzucili w kartoflisku, pędzel zagrzebali w piachu. Jedynym dowodem winy były teraz pobrudzone farbą ręce i jasne od spełnionej zemsty oczy. Gdy wrócili do domu, rodzice byli już poważnie zaniepokojeni. Chłopcy tłumaczyli się według z góry ustalonego planu. Wracają od chorego kolegi, który już kilka dni nie był w szkole. Zanieśli mu różne książki, wspólnie odrabiali lekcje, a później słuchali pa-tefonu. Czas szybko zleciał, nie zauważyli, jak nadszedł wieczór. Rodzice chyba uwierzyli- W każdym razie skończyło się na drobnych wymówkach. 24 Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Dopiero teraz, gdy leżeli już w łóżkach, gdy ciemny i cichy pokój odgradzał ich murem od okupacyjnej ulicy, uświadomili sobie w pełni, na jakie się dzisiaj narażali niebezpieczeństwo. Michałowi przyśniła się po takich rozmyślaniach okropna historia. Szedł otoczony Niemcami przez ulicę Rudzką, a przed piekarnią stał uśmiechnięty Scholl. — Myślałeś, że cię nie złapiemy, mały polski bandyto — drwił folksdojcz i wymachiwał kubełkiem pełnym czarnej farby — nawet nie wiesz, kto cię zdradził. Zrobił to twój najlepszy kolega, Roman Szlendak. Szlendak nie jest głupi. On wie, że Niemcy są najpotężniejszym państwem na świecie i dlatego został folksdoj-czem tak jak ja. A wczoraj śledził waszą bandycką grupę, widział, jak malowaliście na murze swastykę i natychmiast doniósł tam, gdzie trzeba. — Niech żyje Szlendak! — zaczęli wołać Niemcy poganiając Michała karabinami. — A ciebie, mały bandyto, utopimy zaraz w tej czarnej farbie — zakończył zaraz swe przemówienie Scholl i znów zaczął wymachiwać wiaderkiem. Michała tak zmęczył ten sen, że z największą radością przywitał pierwsze promienie wschodzącego słońca. Zjadł w pośpiechu śniadanie i pognał do Antka. Antek też był już prawie gotowy. Chcieli wyjść wcześniej do szkoły, aby jeszcze przed lekcjami sprawdzić efekty swego zamachu na Scholla. — Czy wiecie, co mi się dzisiaj przyśniło? — szepnął Michał, gdy się już znaleźli na ulicy — coś tak okropnego, że aż strach o tym mówić... Śniło mi się, że Romek został folksdojczem i że nas zdradził. — To świństwo. Nie powinny ci się śnić takie rzeczy — oburzył się Wojtek i popatrzył na Michała takim wzrokiem, jakby ten ponosił pełną odpowiedzialność za treść obrzydliwego snu. Antek Gołąb także przyłączył się do tego protestu. Zaczął wykrzykiwać, że Szlendak umiera gdzieś na pewno z głodu, że ukrywa się gdzieś na strychu albo w jakiejś innej dziurze, że marznie, a może się już nawet rozchorował, a oni, jego najlepsi koledzy, nawet nie pomyśleli, w jaki sposób mu pomóc. Zaczęli się sprzeczać, udzielać sobie wzajemnie mądrych rad 25 i uspokoili się dopiero wtedy, gdy na Rudzkiej pod piekarnią Scholla dostrzegli sporą grupę ludzi gapiących się na czerwony mur. Chłopcy podeszli bliżej. — Spójrz, Wojtek, ktoś wymalował swastykę — powiedział spokojnie Michał. — Jaka duża i czarna... — zdziwił się Wojtek. — Było z tym chyba sporo roboty. — Ale dlaczego akurat na tym murze? — zaczął się głośno zastanawiać Antek — przecież tutaj jest tylko piekarnia, a piekarnia to dobra rzecz. Pół Marymontu je chleb z tych pieców. — Nie wiecie, dlaczego tutaj? — uśmiechnął się cwaniacko młodzik w kraciastej cyklistówce — bo właściciel tej piekarni to stary drań, folksdojcz... i należał mu się taki tatuaż... — Folksdojcz? — zapiał falsetem Tytus — to znaczy kto? Gdzieś już chyba słyszałem takie słowo? — Ciemniaki— wydął pogardliwie wargi młodzieniec i odwrócił się do nich plecami. Z bramy piekarni wyszło tymczasem trzech drabów z miotłami i drabiną. Przystawili drabinę do muru i zaczęli bez widocznych skutków zmywać swastykę. Chłopcy aż się spocili z radości. To był ich wielki dzień. Patrzyli na uśmiechnięte twarze ludzi, wsłuchiwali się w ich ironiczne szepty i teraz już wiedzieli na pewno: warto było ryzykować. Warto było iść z tą farbą przez ciemną, niebezpieczną ulicę, aby przeżyć dzisiaj tę najwspanialszą chwilę satysfakcji. Odchodzili już, a pod murem piekarni Scholla gromadziło się coraz więcej przechodniów. Pokazywali swastykę palcami, chichotali, komentowali wydarzenie jak coś niezwykle istotnego i szli dalej do swych zajęć, do domów, podbudowani na duchu, uśmiechnięci. A gdy chłopcy przekraczali bramę szkolnego podwórza, Michał powiedział nagle bardzo zdecydowanym głosem, jakby chciał wymazać z pamięci kolegów przykre wrażenie po tamtej porannej opowieści, godzącej w dobre imię Szlendaka. — Nie wracajmy dzisiaj na obiad. Prosto ze szkoły idziemy szukać Romka. Mnie się wydaje, że ukrył się gdzieś nad Wisłą, może jest w naszym szałasie? 26 Rozdział trzeci w którym Roman Szlendak opowiada o swoim wielkim odkryciu. Czyje to pistolety? Kto mieszka w drewnianym domku na Potockiej? Gdy byli już na Kamedułów, zapachniało Wisłą. Skręcili w prawo i wdrapali się na wysoki przeciwpowodziowy wał. Widać stąd było doskonale szerokie rozlewisko rzeki i jej drugi brzeg na Pelcowiźnie. Zbiegli na dół ślizgając się po soczystej trawie i przekroczyli granicę swej najpiękniejszej puszczy. To tutaj spędzali wakacje, tu budowali szałasy i palili ogniska. Gęste krzaki wikliny chroniły ich przed całym światem. Każda wydeptana przez nich ścieżka i każda polana miała tu swoją nazwę. Sporządzili nawet mapę tego zielonego królestwa i nieraz musieli walczyć z chłopakami z Kamedułów i Ziółkowskiej, którzy pragnęli naruszyć niepodległość wiślanego brzegu. Największy szałas zbudowali tu za małym bagnistym rozlewiskiem, na wysokiej skarpie. Kto nie znał dobrze drogi, długo musiał błądzić, aby trafić w to miejsce. Ale oni mogli tam dojść nawet z zamkniętymi oczami. Wrześniowe słońce grzało jeszcze mocno i zmęczeni długim marszem chłopcy szli teraz coraz wolniej. A może zwolnili, bo 27 znów zaczął ich ogarniać niepokój? Może stracili nadzieję, że znajdą Szlendaka, i chcieli opóźnić ten gorzki moment rozczarowania, gdy się okaże, że szałas jest pusty? Okrążyli rozlewisko i zaczęli się wdrapywać na skarpę. Jeszcze kilkanaście kroków, i oto jest szałas. Ileż pięknych chwil spędzili pod tym zielonym dachem! Michał podniósł rękę do góry. Zatrzymali się. — Trzeba się po cichu podczołgać, bo zwieje, jak nas usłyszy... Zajrzeli do szałasu i aż oniemieli z wrażenia. Szlendak spał jak suseł. Obok niego leżał tornister i pół bochenka chleba. — Alarm! — zawołał głośno Michał, i chłopcy wybuchnęli śmiechem, bo przebudzony nagle Roman zerwał się na równe nogi i roztrącając kolegów zaczął uciekać. Miał tak błędny wzrok, że prawdopodobnie nie wiedział nawet, kto go zbudził, kto wtargnął do szałasu. — Poczekaj, wariacie — darli się chłopcy — myślisz, że znowu będziemy cię szukać? Już nam wystarczy tej zabawy. Wylegujesz się w szałasie, a twoja babka umiera ze strachu. Szlendak bez protestu wysłuchiwał ich pretensji i oskarżeń. Wydawało im się nawet, że jest trochę znudzony. Powrócił leniwie na swe pachnące sianem legowisko i zaczął się opychać chlebem. — Już skończyliście? — zapytał po chwili, gdy Antek podsumował swe płomienne przemówienie słowami: „Uciekać to każdy potrafi, ale Kmiecika i.tak musisz przeprosić". — Skończyliśmy — powiedział Michał — i chcemy już wracać do domu. Oczywiście razem z tobą. — Najpierw wy pójdziecie ze mną — zniżył głos Roman — pokażę wam coś takiego, że usiądziecie z wrażenia. — My usiądziemy z wrażenia? — skrzywił się ironicznie Tytus — czym ty nam chcesz imponować? Czy ty wiesz, cośmy zrobili dzisiaj w nocy? Cały Marymont o nas mówi... — Namalowaliśmy swastykę na piekarni Scholla — zachłysnął się z emocji Wojtek — dobra robota, co? — Niezła. Należało się to folksdojeżowi — przyznał chętnie Romek, ale widać było, że ten wielki konspiracyjny wyczyn nie w pełni przemówił do jego wyobraźni. Najwidoczniej przejęty był zupełnie inną sprawą. — A jednak — powiedział — padniecie plackiem, jak wam pokażę moją konspirację! 28 — Bujasz... tutaj nie ma żadnej konspiracji — protestował w dalszym ciągu Tytus, ale poszedł za Romkiem, który prowadził teraz chłopców w kierunku przeciwpowodziowego wału. Zatrzymali się przy wysmukłej brzozie. Roman odgarnął krzaki i zaczął grzebać w ziemi ostro zakończonym kijem. — Co to, skarby? — zaśmiał się Tytus, ale zaraz ucichł, bo poczęło mu się udzielać podniecenie kolegów. — A żebyś wiedział, że skarby — odpowiedział spokojnie Roman, nie przerywając kopania. — Prawdziwe? Złoto i srebro? — szepnął Wojtek pochylając • się nisko, jakby chciał pierwszy rozszyfrować tajemnicę Szlen-daka. — Coś lepszego niż złoto — Roman popatrzył z triumfem na kolegów i wyjął z ziemi małą skrzynkę owiniętą w brudne, przetłuszczone szmaty. Wstrzymali z wrażenia oddech, a gdy skrzynka została otworzona, rozległ się jęk zachwytu. To były rzeczywiście najprawdziwsze skarby, cenniejsze teraz niż srebro i złoto. W skrzynce leżały pistolety, kilka magazynków z amunicją i trzy granaty. — No i co? — uśmiechnął się Roman — dobra konspiracja? — Skąd to masz? — odpowiedział pytaniem Michał, głaszcząc pistolety takim ruchem, jakim się głaszcze żywe stworzenia. — To nie moje — przyznał się Roman — podpatrzyłem wczoraj, jak ktoś zakopywał. I wiem nawet, gdzie mieszka, bo poszedłem za nim. I w ogóle jest to taka historia, jak w prawdziwych książkach. Opowiadał im w pośpiechu coraz żywszym, coraz bardziej podnieconym głosem. Słuchali nie spuszczając oczu z cudownej skrzynki. A więc wczoraj po południu, gdy wracał do szałasu z bochenkiem chleba pod pachą (dobrze, że miałem parę groszy, bobym umarł z głodu), dostrzegł młodego mężczyznę schodzącego ostrożnie z wału. Mężczyzna niósł jakąś paczkę, była chyba dosyć ciężka, bo przekładał ją z ręki do ręki. Najpierw poszedł nad sam brzeg Wisły. Siedział tam kilka minut paląc papierosa i gwiżdżąc jakąś wesołą melodię. (Już mnie to zaczęło nudzić i wróciłbym chyba po cichu do szałasu, gdybym nie dostrzegł tego drugiego...). Drugi mężczyzna stał właśnie w okolicach tej brzózki. Później wy- 29 cofał się w krzaki i wcale go nie było widać. (Ale ja wiedziałem, że on tam jest, bo krzaki się ruszały od czasu do czasu...). Ten siedzący nad brzegiem Wisły wstał po chwili, rozejrzał się na wszystkie strony i nagle podszedł do dużego kamienia, zaczął pod nim kopać dół. Trwało to dosyć długo, bo nie miał czym kopać, i całe szczęście, że ziemia w tym miejscu jest dosyć miękka. Jak już dół był gotowy, mężczyzna włożył tam swoją paczkę i dokładnie udeptał ziemię. Teraz zapalił jeszcze jednego papierosa i powrócił w kierunku Kamedułów. Gdy się już trochę oddalił, z krzaków wychylił się ten drugi i ostrożnie zaczął iść za właścicielem ukrytej paczki. Chłopcy czerwoni byli z podniecenia, a serca biły im tak szybko, jak po wyczerpującym biegu. — Słuchaj cie, to może być niesamowita draka — zapalił się Michał — ten drugi, co szpiegował, to był chyba kapuś. Trzeba z tym coś zrobić... — Ale Romkowi coś się pokręciło — powiedział rzeczowo Tytus — słyszałem przecież wyraźnie, że skrzynka zakopana została pod kamieniem, a my odkopaliśmy ją sto metrów dalej, pod brzózką. Więc jak to jest? — Zwyczajnie — Szlendak spojrzał na kolegę z nie ukrywanym politowaniem — ja także się od razu domyśliłem, że ten drugi szpieguje, więc jak już zniknęli za wałem, przeniosłem skrzynkę w bezpieczne miejsce. I pilnowałem jej przez cały czas. Jakby przyszedł ten pierwszy, tobym mu pokazał, gdzie leżą jego pistolety. Ale dzisiaj przyszedł ten drugi. — Kiedy przyszedł? — zaniepokoił się Wojtek i zaczął się rozglądać na wszystkie strony. — Rano... może była ósma, może trochę później... — I co? Szukał skrzynki? — Szukał jak wariat. Denerwował się, a później łaził po całym brzegu, i już miałem stracha, że trafi do mojego szałasu. — On tu na pewno przyjdzie jeszcze raz — stwierdził z przekonaniem Michał i zaczął w pośpiechu zakopywać skrzynkę — musimy się prędko stąd ulotnić. I musimy dać znać tamtemu mężczyźnie, że jest śledzony. Aby tylko nie było za późno. — A co mu się może stać? — zdziwił się Roman — przecież szpicel nie znalazł broni. 30 - Ale szpiegował, to znaczy, że coś podejrzewał. — Michał ma rację — poparł kolegę Antek — jak tamten nie wie, że jest śledzony, to w każdej chwili może popełnić jakieś głupstwo. Trzeba go koniecznie ostrzec... tylko czy do niego trafisz? — Chyba tak... — Roman zastanowił się chwilę —• jak już przeniosłem skrzynkę pod brzozę, pobiegłem na Kamedułów. Inną drogą nie mogli przecież iść. Skróciłem sobie drogę przez łąki, ale i tak myślałem, że ich nie dognam. Całe szczęście, że wlekli się jak żółwie i ciągle się zatrzymywali. Ten pierwszy chodził nawet parę minut dookoła budki z gazetami, jakby na kogoś czekał. Ale się z nikim nie spotkał... — Całe szczęście... — westchnął Wojtek — bo jakby się spotkał, to szpicel miałby już dwóch na oku. ¦—¦ Jak myślicie, chłopaki, kto to może być? — twarz Tytusa znów zaróżowiła się z emocji. — Ten szpicel? — wzruszył niedbale ramionami Antek. — Nie... ten co ukrywa broń. Pomagamy mu, a nie wiemy, kto to jest. Michał popatrzył na kolegę jakby z wyrzutem. — Co ty gadasz? Przecież wszystko jest jasne. Kto teraz ukrywa broń przed Niemcami? Ten, kto chce z Niemcami walczyć. A takiemu, który się naraża na śmierć, który walczy, należy zawsze pomagać. — Ja myślę zupełnie tak samo — powiedział Roman i zaraz przymknął oczy, jakby chciał sobie coś dokładnie przypomnieć — oni poszli aż na Potocką. Tam jest taki duży drewniany dom, pomalowany na zielono. Szpicel nie doszedł do furtki podwórza. Obserwował dom z daleka. A ja obserwowałem jego. Stał kilka minut, coś sobie zapisał na kartce i odszedł w kierunku placu Wilsona. — Teraz wezmę cały dom pod obserwację. Idziemy tam. Liczy się każda minuta — powiedział rozkazującym tonem Michał. Jeszcze raz obejrzeli się na brzozę, pod którą pozostała drogocenna skrzynka z pistoletami, i pomaszerowali posłusznie za Lisowskim. Potocka jest jakby graniczną ulicą, oddzielającą Marymont od Żoliborza. Ciągnie się ta dawniej ubożuchna, pełna wybojów i pia- 31 chu ulica od Kamedułów aż do pięknej Alei Słowackiego. Na Potockiej nie było wysokich domów. Przeważały tu skromne parterowe drewniaki, a piętrowa kamienica uważana była za szczyt nowoczesności. Na rozległym, pustym placu, tam gdzie tramwaj zakręcał z Potockiej w Skotnicką, otwierało od czasu do czasu swoje podwoje wesołe miasteczko. I wtedy Potocka rozbrzmiewała skocznymi melodiami, a rozległy plac wypełniony był kolorowym tłumem. Huśtawki, karuzele i diabelskie młyny miały tu wielkie powodzenie, bo młodzi ludzie chociaż na chwilę zapominali o niebezpieczeństwie, o okupacji, o czarnym, powszednim dniu, w którym każda minuta jest wielką niewiadomą. — To tutaj... — mówi Roman pokazując dyskretnie palcem obszerny drewniany dom, stojący w środku pięknie utrzymanego ogrodu — tutaj wszedł, ale czy tu mieszka, nie wiem. Stanęli z boku i zaczęli uważnie obserwować ulicę. A może ten dom jest już pod obserwacją? Może szpicel ściągnął już na Potocką Niemców? Przyglądali się czujnie nielicznym o tej porze przechodniom, ale nie zauważyli niczego podejrzanego. Po trotuarze pętały się cygańskie dzieci, bo Potocka była chyba królestwem warszawskich Cyganów. Mieszkało tu "kilkadziesiąt cygańskich rodzin. Niziutka staruszka ciągnęła pokraczny wózek załadowany kawałkami desek. Jakiś wesoły młodzieniec w długiej, jasnej marynarce wygrywał na organkach skocznego krakowiaka. Dwie tęgie kobiety stanęły na środku ulicy i jakby zapominając o całym świecie, kłóciły się głośno o jakąś kaczkę, która przeszła przez dziurę w płocie z ogrodu do ogrodu... Chłopcy odnotowywali w pamięci każdy szczegół, bo każdy drobiazg mógł mieć teraz niezwykłą wagę. —• Chyba wszystko w porządku — szepnął Szlendak poprawiając na plecach tornister — można zaczynać. —- Ale jak? — zastanowił się Antek. — Może tego faceta nie ima już w domu? Może on tu nie mieszka, tylko przyszedł kogoś odwiedzić... I o kogo mamy pytać, gdy nam otworzą drzwi? Ten niepokój miał swoje uzasadnienie. Nie mogli przecież wejść do nie znanego sobie domu i powiedzieć pierwszej napotkanej tam osobie: Niemcy was śledzą, są na waszym tropie, a pistolety i granaty ukryliśmy w bezpiecznym miejscu. 32 — Pójdziemy tam tylko we dwóch — decyduje się Michał — ja i Romek. Reszta zostaje na ulicy i obserwuje Potocką. W razie czego będziecie gwizdać, a my damy dyla przez ogród na Barszczewską. — W porządku... — zgadza się Antek — ale co będziecie robić, gdy nie spotkacie tam właściciela pistoletów? — Nie wiem — przyznaje się szczerze Lisowski — jakby coś nie wychodziło, to powiemy, że przyszliśmy kupić trochę jabłek. I pamiętajcie, wy też tu przyszliście tylko po jabłka. — Bo jabłka mają rzeczywiście cudowne — podchwytuje Wojtek patrząc łakomie w kierunku czterech dorodnych jabłoni, rosnących w równym rzędzie wzdłuż ogrodowej ścieżki. — No, to w drogę — mówi podnieconym głosem Michał — bo się już na nas Cyganie zaczynają gapić. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy furtki. Znaleźli się w ogrodzie. Szli powoli, spokojnie, chociaż do tego spokoju zmuszali się ostatnim wysiłkiem. W ogrodzie pachniały kwiaty, czerwieniły się na niskich jabłoniach ogromne jabłka. Można je było zerwać wyciągnąwszy po prostu rękę, ale nawet o tym nie pomyśleli. Ich myśli zaprzątnięte teraz były tylko jedną sprawą: kto im otworzy drzwi? Jak zostanie przyjęte ich ostrzeżenie? — Ty zapukaj... — szepcze Lisowski do Romka. — Tylko ty możesz poznać właściciela pistoletów. Roman nabiera powietrza w płuca, jakby miał za chwilę nie pukać, lecz trąbić. Wyciągnięta ręka zamarła mu w bezruchu. — No, pukaj... na co czekasz? — przynagla go Michał. Pukanie jest ciche i trzeba je powtórzyć kilkakrotnie, ale już słychać kroki za drzwiami i chrobot odsuwanej zasuwy. W uchylonych drzwiach pojawia się twarz starszej kobiety. Patrzy na chłopców z uśmiechem i ze zdziwieniem zarazem. — Słucham... nie pomylił wam się czasami adres? — Na pewno nie — mówi Roman i milknie patrząc błagalnym wzrokiem na Michała, jakby od niego oczekiwał pomocy. ¦— Więc mówcie, o co wam chodzi? Przez chwilę trwa cisza, kobieta przestaje się uśmiechać. — Czy tu mieszka taki młody mężczyzna, co chodzi w brązowym swetrze i ma bardzo jasne włosy? — zdobywa się znów na odwagę Roman. 3. My z Marymontu 33 — W brązowym swetrze? — w oczach kobiety pojawia się błysk niepokoju — nie wiem, o co wam chodzi? I po co te głupie pytania? Co was to obchodzi, czy mieszka, czy nie... — Proszę panią, to jest bardzo ważna sprawa — naciera Michał — my widzieliśmy, jak on tu wchodził, i musimy z nim rozmawiać. To jest naprawdę bardzo dla niego ważne. Kobieta uchyla szerzej drzwi, wpuszcza chłopców do ciemnej sieni. — Proszę, wejdźcie... nie wiem ciągle, czy trafiliście pod właściwy adres, ale o ważnych sprawach nie można przecież rozmawiać na podwórzu. Więc mówicie, że macie interes do mężczyzny w brązowym swetrze... — Bardzo ważny interes. Czy powie nam pani, gdzie go można spotkać? — Nie wiem — głos kobiety załamuje się, jakby za chwilę miała się rozpłakać — nie wiem, ale może mnie coś powiecie, gdybym go spotkała... — Jemu grozi wielkie niebezpieczeństwo — woła teraz tragicznym głosem Michał. Już się nie potrafi bronić przed nerwami. Pękła bariera sztucznego spokoju. — Przez cały dzień łaził za nim niemiecki szpicel i ten szpicel wszystko widział. Ale niech pani powie temu mężczyźnie, że pistolety, które schował, są bezpieczne. My zakopaliśmy je w innym miejscu. I niech pani mu jeszcze powie, żeby nigdy tu nie przychodził, bo szpicel zna ten dom i może tu sprowadzić żandarmów... — Mój Boże... — szepcze kobieta i zaczyna krążyć w kółko po małej, ciemnej sieni — a przecież mówiłam mu tyle razy. Prosiłam, przestrzegałam... i co teraz będzie? Mityguje się jednak po chwili, uświadamiając sobie, że powiedziała o kilka słów za wiele. Podchodzi do Michała i zaczyna go głaskać po głowie. — Dziękuję wam, chłopcy... jesteście bardzo dzielni. — Każdy by to zrobił, co my — uśmiecha się Michał. — Bo Polacy muszą sobie teraz pomagać — dodaje Roman i zapominając na moment o wielkich sprawach, wyskakuje z pytaniem: — Czy możemy sobie urwać tych czerwonych jabłek? — Jabłek? — kobieta jest wyraźnie zaskoczona, ale natychmiast na jej ustach pojawia się uśmiech. Taki sam, jakim ich po- 34 witała przed chwilą na progu. — Zerwijcie sobie, ile chcecie, nawet wszystkie. I weźcie sobie kwiatów z ogrodu. Zanieście swoim rodzicom. Powinni być dumni, że mają takich synów. Roman opuścił nagle głowę, a później bez słowa wyszedł na podwórze. — Co się stało, czy powiedziałam coś złego? — Zaniepokoiła się kobieta. — Nie. Nic złego. Tylko że mój kolega nie ma ani ojca, ani matki — szepnął Michał i wybiegł za Szlendakiem. Rozdział czwarty w którym następuje aresztowanie Kmiecika. Bitwa na podwórzu. Wielkie pisanie listów Znaleźli się na dużym, zaniedbanym podwórzu, na którym kilku wyrostków kopało z wielką zaciętością szmacianą piłkę. — To na pewno w tym domu... — powiedział Szlendak — odnosiłem kiedyś Kmiecikowi zeszyty i pamiętam, że to była ta brama. Zmęczeni piłkarze przerwali na chwilę grę. Najwyższy z nich występujący w roli bramkarza, przycisnął mocno do piersi szma-ciankę, jakby w obawie, że grozi jeJ Jakieś niebezpieczeństwo, i zawołał zaczepnie: — Czego tu szukacie? — Nie twój interes — odpowiedział takim samym tonem Tytus. Bramkarz uśmiechnął się szy**61020 * kiwnął głową na swych kolegów. — Nie nasz interes? — zdzi^1 Sle- niziutki grubasek w kraciastych spodniach, sięgających ^u az za kolana — ciekawe... prawda, chłopaki, że ciekawe? ^ Szl1 na ^asze podwórze i zadzierają nosa. 36 — Szukamy nauczyciela, pana Kmiecika... — wtrącił się ??_ jednawczo Wojtek — podobno mieszka w tym domu. — Kmiecika, oni szukają Kmiecika — zaśmiał się bramkarz i z przesadną ostrożnością położył piłkę na trawie. Widocznie doszedł do wniosku, że niebezpieczeństwo minęło, że piłce już nic nie grozi — stary Kmiecik będzie miał gości! — Czego ryczysz? — Michał nie zamierzał początkowo wywo-ływać konfliktu, ale teraz zaczął go drażnić ten głupkowaty śmiech pewnego siebie dryblasa — pytamy o nauczyciela, pana Kmiecika, jak nic nie wiesz, to zamknij się łaskawie. — On mówi, żebym się zamknął... — w oczach bramkarza zdziwienie walczyło z gniewem — słyszeliście, chłopaki, co on mówi? — Słyszeliśmy... odpowiedział niski grubasek i zaczął się zbliżać krokiem boksera w kierunku Tytusa. — Czego się dziwisz? — wzruszył ramionami piegowaty blondynek — słyszałeś, do kogo oni przyszli. A kto może przyjść do starego Kmiecika? — A czy w ogóle wiecie, kto to jest Kmiecik? — do przodu wysunął się teraz Roman, jakby chciał własną piersią zasłonić Tytusa przed ewentualnym atakiem — Kmiecik to jest... Przerwali mu dzikim wrzaskiem. Zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego z taką pasją, z taką zaciętością, że chyba na piątej ulicy słychać było te potworne obelgi. — Ten stary piernik chodzi w dziurawych kaloszach... — Sam nie ma co do gęby włożyć, a karmi chlebem bezdomne psy! — I zawsze coś pod nosem mamrocze jak wariat! — I wszystkiego się boi! Nawet w dzień się nie można do niego dostać, bo ma drzwi zamknięte na łańcuch. — Iw sierpniu wyszedł na ulicę w ciepłych rękawiczkach. — I ciągle mu przeszkadza, jak gramy w piłkę. Kiedyś oblał nas z okna wodą. — On ma coś poprzestawiane w głowie. — On ma fisia i tylko wariaci mogą z nim rozmawiać... Chłopcy stali nieruchomo, jakby byli wmurowani w ziemię. Przygniatał ich ten wrzask i paraliżował, ale już zaczął narastać w nich gniew. Tak potworny gniew, że można go było rozładować 37 tylko w bezlitosnej walce na śmierć i życie. Jakim prawem ta gromada chłystków obraża starego Kmiecika? Tak, to prawda, że Kmiecik nosi czasami rozpięty czarny parasol w najbardziej słoneczną pogodę. I ceruje sobie skarpetki kolorową nicią, i mamrocze coś pod nosem nie zwracając uwagi na otoczenie, i ciągle ma minę przestraszonego uciekiniera, tropionego przez policję... ale Kmiecik to jest ich Kmiecik! Był ich wychowawcą, opowiadał im o dalekich podróżach, o ludzkiej przyjaźni i solidarności. Brał ich często na wycieczki i niechętnie stawiał dwóje. A jak już musiał postawić, miał często bardziej zmartwioną minę niż ten, który dwójkę otrzymał. I jeszcze tamta pierwsza lekcja w okupowanej Warszawie. Siedzieli uroczyście w ławkach, brak było zeszytów i książek, w klasie panowała taka cisza, jak nigdy chyba dotąd, i nagle Kmiecik zaczął mówić wiersz: Niedowiarki, czcze umysły, Plotą nam rozprawy, Że na lewym brzegu Wisły Nie ma już Warszawy. i Że zdziczała jak nieswoja, Wszędy chwast i trawy, Że ??? locus ubi Troja Z tej dawnej Warszawy. Ale byłem sam, widziałem, Choć tęskniejsza, łzawa, Choć nie taka, jak ją znałem, Ale jest Warszawa. Nie od razu się domyślili, dlaczego Kmiecik wita ich na lekcji przyrody wierszem. Widzieli natomast, że ich stary nauczyciel, mówiąc te piękne słowa, spogląda od czasu do czasu niespokojnie w stronę drzwi. Ale gdy sobie uświadomili, że taki wiersz to teraz jakby wielki symbol, że tu nie chodzi o przypomnienie literatury, lecz o hołd złożony tej dzisiejszej Warszawie, byli wdzięczni Kmiecikowi, że tak ich właśnie powitał, — jak dorosłych. I łatwiej było im już pojąć następną ważną sprawę. Zrozumieli, że ostrożność Kmiecika ma bardzo poważne uzasadnienie. Doszły do nich pierwsze wieści o aresztowaniach nauczycieli. Niektórych znali bardzo dobrze. Stanisław Majak, nauczyciel geo- 38 grafii i historii, aresztowany został już w kilka tygodni po wkroczeniu Niemców do Warszawy. W grudniu zabrano ze szkoły, prosto z lekcji, Janusza Ziębę, który przed wojną uczył w gimnazjum języka polskiego, a gdy po wrześniowej kapitulacji okupant zezwolił na otwarcie szkół powszechnych, Zięba zjawił się natychmiast na Marymoncie, aby uczyć dzieci ojczystej mowy. Nie wrócił na swoje stare miejsce dawny kierownik szkoły, Jerzy Księ-żarczyk. Został wywieziony do Oflagu. Szkoły polskie znalazły się pod czujną kontrolą niemieckiego okupanta. Nauczyciele musieli uważać na każdy swój czyn i na każde słowo. Więc cóż w tym dziwnego, że stary Kmiecik zaczął się zachowywać bardzo ostrożnie, a zresztą, czy mówiąc o tej ostrożności nie popełniają lekkiej przesady? Gdyby Kmiecik był rzeczywiście tchórzem, odszedłby do spokojniejszej, bezpieczniejszej pracy. A on pozostał przecież na swym posterunku, pozostał w szkole. I to on właśnie teraz, chociaż przed wojną nigdy tego nie robił, zaczynał często swe lekcje przyrody recytacją starych wierszy o Warszawie. Taka więc to była warszawska przyroda: Warszawa jako piękność w pełni rozwinięta, Co zna swoją potęgę i o niej pamięta, Pewna swego zwycięstwa, pełna królowania... Więc taki jest Kmiecik, i kto o nim mówi inaczej, zasługuje na zupełne potępienie i całkowitą zagładę. — Naprzód! — wydaje komendę Michał. — Przejechać się po tych tępych łbach. — Przejechać się! — wyraża pełną aprobatę Antek i dodaje od siebie — niech żyje stary Kmiecik! Siły przeciwników są mniej więcej wyrównane, i pierwsze starcie kończy się raczej remisowo. Co prawda na prawym skrzydle frontu wysoki bramkarz zdołał przygnieść do ziemi bardziej poetycko niż militarnie usposobionego Wojtka, ale na lewym skrzydle sytuacja jest wręcz odwrotna. Antek Gołąb szybkim ruchem przerzucił przez nogę krzykliwego grubaska, wzywając go do bezwarunkowej kapitulacji. — Puść, bo mnie udusisz — szarpał się grubas nie odpowiadając na bardzo konkretną propozycję Antka. — A żebyś wiedział, że uduszę — ostrzegał lojalnie Antek — 39 bo jesteś głupi pętak i łżesz na porządnych ludzi. Odwołaj wszystkie obelgi! — Nie odwołam! — grubas aż poczerwieniał z gniewu i wysiłku, ale postanowił walczyć do ostatniego oddechu. Osobiście nie miał nic przeciwko Kmiecikowi i nawet rzadko go spotykał, ale teraz nie wypadało się do tego przyznać. Bo tu już nie chodziło o Kmiecika, ale o honor całego podwórza, na które wtargnęła jakaś nieznajoma banda, pragnąc narzucić swoje opinie i swoje prawa. Więc grubas dochodzi do logicznego wniosku, że rzucając teraz obelgi na Kmiecika, mści się jednocześnie na tej krzykliwej bandzie, która czuje się tutaj jak u siebie w domu. — Kmiecik to głupi dziwak! — woła grubas z najprawdziwszym entuzjazmem. — Kmiecik to stara fujara! Precz ze starym Kmiecikiem. Słowa te dobiegały do wszystkich walczących i jeszcze bardziej zaogniły sytuację. Nawet całkowicie pokonany już Wojtek zdobył się nagle na prawdziwie heroiczny czyn i nie zważając na poważne konsekwencje, wbił się zębami w pulchną rękę bramkarza. — Ludożerca! — zawył bramkarz — ty wiesz, co ja robię z takimi dzikusami? Wojtek nie wiedział i nawet chciał się do tego uczciwie przyznać, ale nie zdążył, bo ledwie otworzył usta, poczęstowany został brutalnie całą garścią trawy. A Michał gonił w tym samym czasie po podwórzu najchudsze-go, ale chyba także najzwinniejszego przeciwnika. Chłopiec podniecony dodatkowo okrzykami bramkarza: „Nie daj się, Sztacheta!" „Zatańcz walczyka z tym patałachem!" — nie zamierzał co prawda tańczyć, ale to, co wyprawiał na podwórzu, było bardzo do tańca zbliżone. Odskakiwał kilka kroków do tyłu, później rzucał się w lewo, a gdy Michał zbliżał się do niego na wyciągnięcie ręki, chłopiec jak dziki, zwinny kot zmieniał w ułamku sekundy kierunek ucieczki. Ale najbardziej denerwujące było to, że za każdym razem, gdy udało mu się wywinąć z rąk Michała, odbiegał na bezpieczną odległość i prowokował Lisowskiego złośliwymi uwagami: „No, spróbuj jeszcze raz... teraz będę już uciekał tylko na jednej nodze... nie daj się prosić, goń mnie, jak złapiesz, to dam ci się pocałować w brudną piętę!" — Brawo, Sztacheta! należy ci się czapka śliwek! — pasjono- 40 wał się tą piękną gonitwą bramkarz, czuwając jednocześnie, aby* dzikus i ludożerca, czyli Wojtek Wiśniewski, nie wypluł zbyt prędko ofiarowanej mu soczystej trawy. W tym jednak momencie, gdy bramkarz czując się wyjątkowo» bezpieczny obserwował zmagania kolegów, na jego plecy zwalił się nagle i bez wypowiedzenia wojny Tytus. Bo Tytus jako pierwszy załatwił swe porachunki z przeciwnikiem, a że poszło mu to wyjątkowo łatwo, szukał następnej ofiary. Pierwszy przeciwnik Tytusa, czarny jak kruk wyrostek, dał się szybko wyrzucić z podwórza, tak szybko, że Tytus się nawet trochę wstydził tego nazbyt łatwego zwycięstwa. Patrzył więc jakby z wyrzutem w stronę „kruka", który wychylał się od czasu do czasu zza bramy i wykrzykiwał piskliwym głosem: — Czekaj, łobuzie, zaraz pójdę po starszego brata, to on was wszystkich ur-ządzi, on wam pokaże! Tytusa znudziły wreszcie te pogróżki, nie zamieniane w czyn, pogroził więc tylko „krukowi" dla przyzwoitości pięścią i pobiegł tam, gdzie jego pomoc była najbardziej potrzebna. Trochę jednak przeliczył swe siły. Okazało się bowiem, że bramkarz jest w stanie poradzić sobie nie tylko z takimi jak Wojtek i że po chwilowym zaskoczeniu na atak odpowiedział atakiem. I mówiąc szczerze, trudno byłoby chyba przesądzić losy tego pojedynku, gdyby nie nagła interwencja bladego ze strachu Wojtka, który postanowił zrobić jeszcze raz praktyczny użytek ze swych zdrowych,, ostrych zębów. Rozległ się przeraźliwy krzyk bramkarza, i nagle na podwórzu zapanowała cisza. Cisza tym bardziej przejmująca, że przecież jeszcze przed sekundą rozlegał się dziki wrzask walczących. A teraz wszyscy chłopcy zamarli w bezruchu i patrzyli w jedną stronę, w kierunku bramy, przed którą zatrzymał się czarny osobowy samochód. Ci, którzy z niego wyszli, byli ubrani zwyczajnie, po cywilnemu, ale przy kierownicy siedział Niemiec w mundurze i chłopcy już wiedzieli, że to nie są zwyczajne odwiedziny i że do takich samochodów nie zaprasza się teraz Polaków na wycieczki. Ci w cywilu przyjechali, aby kogoś aresztować. Łatwo się można było tego domyślić, bo takie nagłe aresztowania stały się już w Warszawie chlebem powszednim. Nie tylko chłopcy obserwują tę tragiczną scenę. W oknach 41 kamienicy pojawiają się przerażone twarze lokatorów. Każdego przygniata w tej chwili ta sama myśl: „Czy to po mnie przyjechali?" „A może będę miał szczęście, może zapukają do innych drzwi?" __ bo nikt nie czuje się w okupowanej Warszawie bezpieczny. Aresztuje się tych, którzy należą do konspiracji, ale można się także znaleźć na Pawiaku czy Alei Szucha bez żadnej winy. Bo nadszedł teraz taki czas, że wystarczy być Polakiem, aby być winnym. Zabrzęczała gdzieś szyba w zatrzaskiwanym oknie. Rozległo się nerwowe wołanie kobiety: __ Franek do domu, chodź szybko do domu... — i znów była cisza. Chłopcy patrzyli na siebie z niepokojem i zdziwieniem, tak jakby dopiero teraz, w tej sekundzie zobaczyli się pierwszy raz. Nic ich teraz nie dzieliło, czuli natomiast coraz mocniej, że wiele spraw ich łączy. __ ?i? ?i historia — szepnął drżącym głosem bramkarz, kładąc rękę na ramieniu Wojtka — po kogo przyjechali? Może po tego kolejarza z parteru, co handluje mięsem? Siedzący w samochodzie Niemiec zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dymem i spojrzawszy w stronę podwórza, pomachał chłopcom ręką... Nawet się próbował uśmiechnąć, ale chyba już zupełnie odwykł od śmiechu, bo to, co zobaczyli, było raczej ironicznym skrzywieniem warg. __ Zęby cię, Hitlerze, pokręciło, żebyś się rozbił na pierwszym zakręcie — mruknął cicho Tytus i także pomachał kierowcy ręką. I wtedy usłyszeli ciężki stukot butów. To tamci trzej schodzili po schodach już byli w bramie, a wśród nich ktoś czwarty, niski, siwy, lekko przygarbiony, w czarnym wizytowym garniturze, jakby włożonym na specjalną okazję. __ Chłopaki__jęknął Michał — przecież oni naszego Kmiecika prowadzą, chłopaki, co tu się dzieje? Chłopaki, trzeba coś zrobić! __ Co? Co my możemy? — odpowiada przytomnie Antek zagryzając wargi aż do bólu. — Dlaczego, jakim prawem? — Wojtkowi załamuje się głos — dlaczego akurat Kmiecika? Roman zrywa się z ziemi, na której siedział nieruchomo, jakby był z drewna, i biegnie w stronę bramy, w stronę samochodu. 42 — Proszę pana! — woła i nie poznaje swego głosu. Tyle w nim rozpaczy i przerażenia — proszę pana, to my, to ja... Romek Szlen-dak! Stary nauczyciel odwraca się, kiwa do Romka głową. Roman przykleja się wzrokiem do tej dobrej twarzy, na której malują się teraz spokój i znużenie. Cywil popycha Kmiecika niezbyt mocno, ale stanowczo w stronę samochodu i woła do Romka po polsku: — Uciekaj stąd, szczeniaku! Czego tu szukasz? Trzaśniecie drzwi, warkot zapalanego motoru i już jest po wszystkim. I już nie ma Kmiecika. W bramie ukazują się teraz wystraszeni lokatorzy, rozprawiają z ożywieniem o tym, co przed chwilą czuli, widzieli i słyszeli. — Zabrali naszego Kmiecika. Zabrali Kmiecika — powtarza w kółko Wojtek, jakby ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to naprawdę nastąpiło. — To był także nasz Kmiecik! — upomina się nagle bramkarz — przecież on mieszkał tutaj, w naszej kamienicy. — Ach, ty durniu — oburza się Michał zaciskając pięści — a co o nim mówiliście? A kto wołał, że Kmiecik to stara fujara? Bramkarz opuszcza głowę i przez chwilę nie odpowiada na przecież bardzo konkretny zarzut Michała. — My tylko tak, dla hecy — szepcze po jakimś czasie, ale głowę ma ciągle opuszczoną — my często rąbaliśmy Kmiecikowi drzewo, a Sztacheta to mu nawet kartofle nosił ze sklepu. Nosiłeś, Sztacheta? — No i co z tego, że nosiłem? — denerwuje się chłopiec o przezwisku Sztacheta — czy to teraz ważne? — Ale za co, za co go wzięli? — zadaje natarczywe pytanie Wojtek, chociaż zdaje sobie sprawę, że nikt mu takiej nie udzieli odpowiedzi. A lokatorzy dają coraz większy upust fantazji. Jak zwykle w takich wypadkach każda plotka, każdy domysł urastają nagle do rangi wiadomości z pierwszej ręki. Wszyscy coś widzieli, wszyscy się czegoś domyślali i w ich podnieconych opowieściach stary, spokojny, samotny nauczyciel staje się teraz wybitnym konspiratorem, energicznym oficerem, zamachowcem, redaktorem konspiracyjnej prasy, organizatorem tajnego nauczania i w ogóle najważniejszym obywatelem Marymontu. 43 Chłopcy wracają powoli, zatrzymując się od czasu do czasu przed sklepowymi wystawami. Ale tak są przejęci aresztowaniem nauczyciela, że nawet cała armia ołowianych żołnierzy na wystawie nie wzbudza w nich najmniejszego entuzjazmu. Z podobną obojętnością przechodzą obok wesołego miasteczka na Potockiej i dopiero na widok zielonego domku, w którym ostrzegli starą kobietę przed szpiclem, trochę się ożywili. — Może tam pójdziemy i zapytamy, co słychać? — zaproponował Roman. — Lepiej być od tego domku z daleka — odpowiedział natychmiast Michał. — Niemcy mogli tam zrobić pułapkę. Sam przecież mówiłeś, że dom był pod obserwacją. — Mówiłem i nic nie wycofuję. Ale robotę trzeba zakończyć. Nie pytali, o jaką robotę Romanowi chodzi. Wiedzieli doskonale, co ma na myśli. Przecież za wiślanym wałem, przy samotnej brzozie leży zakopana cudowna skrzynka. Ktoś na pewno martwi się, nie mogąc odnaleźć pistoletów i granatów, może ta broń bardzo jest teraz komuś potrzebna? Jakże wściekły musiał być szpicel, gdy wrócił nad Wisłę, podszedł do kamienia, rozkopał ziemię i nie znalazł niczego. A jego wściekłość była chyba jeszcze większa, gdy wkroczył do zielonego domu, w którym także po konspiratorze nie było już ani śladu. — Trzeba to wszystko dokładnie zbadać — mówi bardzo powoli Antek, jakby zastanawiał się nad każdym słowem — musimy złapać jakiś kontakt, bo pistolety zardzewieją w ziemi. Umawiają się, że jutro zjawią się tu i jeszcze raz, zachowując największą ostrożność, przekroczą progi zielonego domu. Nad Marymontem dogasa październikowe słońce. Powiał ostry wiatr, zrobiło się chłodno, ale czy tylko dlatego chłopcy przyspieszyli kroku? Czy może boją się wymówek, które już wczoraj spot-» kały ich w domu? Mają swoje ważne tajemnice. Nie mogą odpowiedzieć rodzicom na wiele drobiazgowych, niespokojnych pytań. Pocieszają się jednak, że prawdziwy, uczciwy konspirator ma prawo kłamać i kłamstwo go nie hańbi. Dzisiaj także będą się plątać w odpowiedzi, gdy rodzice zapytają: czy jeszcze odbrabiacie lekcje, czy tak dużo macie zadane? Bo tej lekcji nikt im nie zadał. Bo to jest ich własne zadanie. Bojowe. 44 Pomysł rzucił Wojtek, gdy już wracali z Potockiej do domu i gdy jeszcze raz pomyśleli o tragicznym aresztowaniu nauczyciela. — Musi być chyba jakaś zemsta! — zawołał Wojtek nazbyt chyba głośno, bo Tytus szturchnął go natychmiast łokciem w bok i szepnął: — Zwariowałeś? Ryczysz tak, jakbyś chciał na tę zemstę zaprosić pół Warszawy. — Bo czasami to chciałoby się krzyczeć o tym wszystkim na całe gardło — usprawiedliwiał się Wojtek, a gdy pokiwali głowami, że go rozumieją, że im także ciężko na sercu, Wojtek zaczerwienił się jak panienka i zaczął opowiadać z przejęciem o tej świętej zemście, która musi się spełnić: — Ja już sobie wszystko obmyśliłem. To będzie akcja na sto fajerek. Napiszemy dzisiaj listy do różnych świń, łobuzów i zdrajców. Napiszemy, co o nich myślimy i co z nimi zrobimy, jak się skończy wojna. A może nawet wcześniej. Wyślemy te listy normalną pocztą, bo tak będzie najbezpieczniej. I niech sobie przeczytają, i niech im się kiszki skręcą ze strachu. Ten wspaniały pomysł przypadł natychmiast wszystkim do gustu. I już w drodze do domu zaczęli się zastanawiać, kto w pierwszym rzędzie zasłużył na taki bezlitosny list. Padały nazwiska i uzasadnienia wyroku: — Fabisiak, gospodarz domu, bo to nie Polak, tylko zwyczajna świnia. Tak ostatnio wychwala Niemców, tak głośno opowiada o ich sukcesach na froncie, że już nie można wytrzymać. I nawet włosy sczesuje na czoło, żeby się upodobnić do Hitlera, i zaprasza do siebie policjanta Jaszcza, o którym niczego dobrego nie można powiedzieć... — Kto przeciw Fabisiakowi? — Wszyscy. — Jaszcz, sierżant policji, bo zbyt gorliwie służy Niemcom, bo bierze udział w różnych łapankach, bo paraduje po podwórzu z tak zadartą dumnie głową, jakby był wielkim księciem Marymontu, bo... bo jest sierżantem policji. Wystarczy? — Wystarczy. Kto przeciw Jaszczowi? — Wszyscy. — A teraz Scholl, właściciel piekarni... bo to zdrajca, czyli 45 folksdojcz, bo udaje, że w ogóle nie potrafi mówić po polsku. I niech sobie nie myśli, że na tamtej swastyce, wymalowanej na murze piekarni, skończyła się akcja marymonckiej konspiracji. — Niech sobie nie myśli! Kto przeciw Schollowi? — Wszyscy. — Jest jeszcze Matysiak, lokator z pierwszego piętra, bo ludzie pytają coraz częściej: na czym się ten Matysiak dorobił? Bo ludzie szepczą coraz głośniej: on ma jakieś brudne kontakty z Niemcami. Widziano go na Chłodnej w towarzystwie Niemca, rozmawiali jak dobrzy kamraci. Ten Matysiak jest albo zwyczajnym szpiclem, albo nadzwyczajnym cwaniakiem robiącym na okupacji dobre interesy. — Kto przeciw Matysiakowi? — Wszyscy. Na tym zakończono czarną listę. Był co prawda jeszcze śmiały pomysł Romana, aby wysłać list z pogróżkami do samego Hansa Franka, gubernatora Generalnej Guberni, ale pomysł upadł, bo konspiratorzy po dłuższym zastanowieniu doszli do wniosku, że nie uda im się zdobyć adresu tego super drania, tego szefa wszystkich szkopów grasujących po Warszawie, Krakowie, Lublinie, Radomiu, Częstochowie i setkach innych polskich miast. Zrezygnowano więc chwilowo z zemsty na Hansie Franku, ale z tym większym zapałem rozpoczęto przygotowania do akcji, której ofiarami miały się stać dobrze znane chłopcom osoby mieszkające na Marymoncie. Następnego dnia była niedziela i chłopcy spotkali się w altanie zaraz po śniadaniu, ale konspiracyjną naradę trzeba było przerwać już po kilku minutach, bo po ogrodzie kręciło się mnóstwo nieproszonych gości, a w pewnym momencie do altanki zajrzał nawet Józio Piekarczyk. Ta historia z niemieckimi cukierkami rozegrała się dwa lata temu, lecz chłopcy ciągle o tym pamiętali i nie zawierali z Józiem bliższych kontaktów. — W co się bawicie? — zapytał Józio trzymając na smyczy pięknego pudla. — Dlaczego ciągniesz za sobą tego barana? — odpowiedział pytaniem na pytanie Antek. — To nie baran, to pies — zaprotestował Józio, a Antek uśmiechnął się ironicznie i mruknął: 46 — Ja nie do ciebie mówię, tylko do twojego psa. Wybuchnęli śmiechem i czekali cierpliwie, aż Piekarczyk zniknie za krzakami agrestu. Ale dalszy ciąg narady postanowiono odbyć nad Wisłą, w starym szałasie, w którym było bezpieczniej niż w ogrodowej altanie. — Przy okazji zobaczymy, czy nikt nie naruszył naszej skrzynki — ucieszył się Roman. Skrzynka leżała na swoim miejscu, pod brzozą, tam gdzie ją ukrył kilka dni temu Szlendak. Udeptali mocno ziemię, przykryli ją liśćmi, gałęziami. Ogarnął ich jednak niepokój: A co się stanie, jeśli nie zdołają skontaktować się z tamtym młodzieńcem? Robili wszystko, aby uchronić go od niebezpieczeństwa, aby zabezpieczyć pistolety, które gdyby zostały na starym miejscu, mogłyby się dostać w niemieckie ręce i być dowodem przeciwko niemu. Czy zdołają jednak przekonać o tym tych nie znanych sobie konspiratorów? — Nie mamy wyjścia, musimy powiedzieć o wszystkim tamtej kobiecie — zadecydował Michał — pójdziemy tam przed wieczorem i zaryzykujemy. Ona ma na pewno jakiś kontakt z właścicielem skrzynki. A teraz bierzemy się do naszej sprawy. No, pokażcie, coście wymyślili. Chłopcy zaczęli wyciągać ze skarpetek i mankietów spodni malutkie karteczki. Czytali je po cichu, zastanawiając się nad każdym słowem. Największe wrażenie wywarło na nich płomienne dzieło Wojtka Wiśniewskiego. Wojtek stworzył prawie poemat, w którym była mowa i o walce polskiego żołnierza i o niemieckich zbrodniach, o wolności, która już niedługo powróci jak wiosenny ptak, i o zdrajcach, dla których ten dzień wolności stanie się dniem sądu i kary. Wysłuchali tych słów w głębokim skupieniu, ale szybko doszli do wniosku, że jest to po prostu zbyt piękne dla zdrajców. Tacy jak Scholl, Matysiak czy Fabisiak powinni być pognębieni bardziej brutalnym słowem. I mając to na względzie chłopcy przyjęli jednogłośnie krótki, ale za to bardzo dosadny list, którego autorem był Tytus Majewski. Tytus nie bawił się w poezję. Wyraził swoje uczucia krótko i dosadnie: „Znane nam jest twoje prawdziwe oblicze, draniu, sprzedawczyku, kanalio! Wysługujesz się Niemcom, chociaż przed wojną żarłeś polski chleb! Ale nie minie cię zasłu- 47 •żona kara, dla takich łobuzów jak ty poszukamy najwyższej latarni! Polska Armia czuwa i podlicza twoje grzechy!" Michał schował bardzo dokładnie kartkę ze słowami Tytusa, a pozostałe listy spalono skrupulatnie nad brzegiem Wisły. — Muszę mieć specjalny papier i tusz, żeby listy wyglądały jak należy — stwierdził Michał — wykaligrafuję to wszystko równiutko, żeby nikt nie rozpoznał charakteru pisma. Jestem pewien, że taki Scholl, a może nawet Jaszcz odniosą te listy natychmiast do Gestapo. I dlatego, chłopaki, musimy sobie przyrzec: ani słowa o naszej robocie! Nawet nasze matki nie mogą o tym wiedzieć. Nawet sami prędko zapomnijmy, żeśmy coś takiego wymyślili i napisali. Bo to już nie są przelewki, to jest walka! — Nie musisz nam tłumaczyć — powiedział z godnością i spo-Skojem Antek Gołąb — nie jesteśmy małymi dziećmi i wiemy, czym teraz pachnie taka robota. — Jasne, że wszyscy wiemy, ale powinniśmy złożyć jakąś jprzysięgę, żeby było jak w prawdziwym wojsku — poparł Michała 'Tytus. Rozdział piąty w którym znowu trzeba odwiedzić ulicę Potocką. „W czyim wy tutaj imieniu?" Cyrkowe atrakcje. Doktor Gołąb aresztowany U Fabisiaka był wieczorem lekarz. Nikt na to w kamienicy nie zwrócił specjalnej uwagi, bo Fabisiak już nieraz korzystał z lekarskiej pomocy, ale chłopcy potraktowali chorobę gospodarza jak swoje wielkie zwycięstwo. Byli pewni, że Fabisiak rozchorował się tylko z ich powodu, że ten tajemniczy list z pogróżkami spadł na jego głowę niczym przysłowiowa zaraza. — Słyszałaś? U pana Fabisiaka był wczoraj wieczorem lekarz — Michał patrzył czujnie na matkę spodziewając się, że ona także będzie podniecona tą wiadomością. Ale pani Lisowska przyjęła to bardzo obojętnie: — No to co, że był. Fabisiak już od lat ma kłopoty z żołądkiem. — I ty myślisz, że on się wczoraj rozchorował na żołądek? — Michał uśmiechnął się tajemniczo. — Jestem pewny, że to jakaś poważniejsza sprawa. — A skąd ty możesz o tym wiedzieć? — matka popatrzyła ze zdziwieniem na syna — i dlaczego tak bardzo interesujesz się Fa-bisiakiem? 4. My z Marymontu 49 — Co mi tam Fabisiak — zaczął się wycofywać Michał — tak tylko sobie mówiłem... I zaraz pomyślał: Jaka szkoda, że muszę zachować tajemnicę, że nie mogę jej powiedzieć ani słowa. Tyle ważnych spraw przed nią ukrywam, a przecież to moja matka. Byłaby na pewno ze mnie dumna, gdyby się dowiedziała, że jej syn, że syn porucznika Lisowskiego nie traci teraz nadaremnie czasu, nie wybiera sobie najłatwiejszych dróg. Ale nawet moja matka nie może o niczym wiedzieć, bo nadszedł taki czas, w którym każda tajemnica musi być opieczętowana siedmioma pieczęciami. Więc powiem jej o tym wszystkim, gdy się skończy wojna, gdy na Marymoncie znów się pojawi polskie wojsko i gdy na stole, obok kwiatów, znów będą stały trzy talerze... Dla mnie, dla matki i dla ojca. Tego dnia, tak jak to było w planie, chłopcy wybrali się na Potocką. Dzień był pochmurny, od czasu do czasu siąpił zimny, jesienny deszcz. Ta pogoda nie nastroiła ich zbyt optymistycznie. Szli w milczeniu, z opuszczonymi głowami, omijając z przesadną ostrożnością płytkie kałuże. Dopiero, gdy doszli do wielkiego placu, na którym rozbił swe namioty wędrowny cyrk, odprężyli się i nawet próbowali się uśmiechać. — Podobno jest tu kilka takich numerów, że boki można zrywać — powiedział jakby od niechcenia Szlendak. — Ja też o tym słyszałem — poparł go natychmiast Tytus Majewski — jest tu podobno taki facet, co wyciąga z kapelusza aż trzy króliki. Można by zobaczyć... Trzy króliki z jednego kapelusza! Nie, tego nie mogli opuścić. Wiele już widzieli w swoim krótkim życiu. Widzieli nawet na Ker-celaku takiego brodatego czarodzieja, który za dziesięć złotych połykał potężny i trochę nawet zardzewiały miecz. Ale z tym mieczem można było robić jakieś sprytne sztuczki, bo miecz to przedmiot martwy, nie potrafiący głośno protestować. A króliki to zupełnie co innego. Jeśli im się znudzi pod kapeluszem, to mogą zrobić prawdziwy skandal. Uciekną na arenę i koniec z popisowym numerem. — Więc zrobimy tak... — zadecydował Michał, który od pewnego czasu wydawał rozkazy jak dowódca, chociaż nikt go oficjalnie dowódcą nie mianował — teraz idę do tamtego domu. Pójdę sam, bo tak będzie najbezpieczniej. Roman, Wojtek i Tytus zo- 50 stają na ulicy i obserwują na lewo i prawo. Antek zaciąga wartę przy furtce. Ja wchodzę do środka i wyjaśniam co trzeba. A jak już wszystko wyjaśnię, zwijamy żagle i pakujemy się do cyrku. Wszyscy mają pieniądze na bilet? — Ja nie mam, ale to głupstwo, pójdę innym razem — mówi Tytus. — Mogę ci pożyczyć — deklaruje się natychmiast Antek — miałem sobie kupić książkę, ale książka nie zając, nie ucieknie. Zadowoleni, uśmiechnięci opuszczają cyrkowy plac, na którym gromadzi się teraz coraz więcej ludzi. Już nawet brzydka pogoda nie jest w stanie popsuć dobrych humorów. Tak się podniecili tą wizją cyrkowej zabawy, że swą bojową akcję traktują przez moment jak harcerskie podchody. I dopiero gdy znaleźli się w okolicy drewnianego domu, gdy przypomnieli sobie pierwsze spotkanie ze starą kobietą, którą ostrzegli przed niebezpieczeństwem, poczuli się znów prawdziwymi żołnierzami. I już teraz nikt nie mówił ani o trzech żywych królikach wyciągniętych z kapelusza, ani o deszczu, ani o jabłkach, ani o karuzeli, ani nawet o książce Orli szpon, którą miał właśnie dzisiaj kupić Antek w antykwariacie przy placu Inwalidów. Zmienili się w ciągu jednej sekundy, są poważni, czujni, wykonują błyskawicznie wszystkie rozkazy Michała. — A gdyby mi się coś stało — mówi Michał — gdybym przez pięć minut nie wychodził z tego domu, ulatniajcie się stąd. I pamiętajcie... przyszliśmy tutaj po jabłka. Kiedyś przypadkowo znaleźliśmy się w tym ogrodzie i taka starsza pani, która jest tu chyba właścicielką, powiedziała nam, że możemy sobie urwać trochę tych „zimówek". Więc my dzisiaj jeszcze raz po te „zimówki", bo nam wtedy bardzo smakowały. — Piękna historyjka. Nawet sam zaczynam w to wierzyć — zaśmiał się trochę sztucznie Wojtek — tylko jest jeden kłopot. Skąd mamy wiedzieć kiedy minie pięć minut? Przecież nie mamy zegarka. — Rusz trochę głową — powiedział Antek robiąc bardzo poważną minę — pięć minut, to trzysta sekund, tak? — Chyba tak — zgodził się Wojtek — ale do liczenia sekund też potrzebny jest zegarek. — Ja już wiem, o czym myśli Antek — ucieszył się Roman 51 Szlendak i popatrzył na kolegów takim wzrokiem, jakby dokonał wiekopomnego odkrycia — jak będziemy liczyć pomału do trzystu, to nam wyjdzie akurat pięć minut. Dobrze myślę? __ Fenomenalnie! — pochwalił kolegę Antek. — Z taką głową nigdy nie zginiesz. Ustawiają się tak, jak to było zaplanowane. Roman idzie wzdłuż Potockiej, dochodzi prawie do Kamedułów. Wojtek ustawił się na rogu ulicy Mickiewicza. Oparł się niedbale o czerwony słup przystanku i udaje, że czeka na tramwaj. Tytus występuje w roli łącznika. Przemierza pozornie spokojnym krokiem trasę pomiędzy Wojtkiem i Romanem, zatrzymuje się po drodze przy furtce, gdzie czuwa Antek Gołąb, i wszystkim po kolei zadaje to samo pytanie: Nie kręci się tu jakiś zły pies? — Nie widzieliśmy. Wszystko w porządku — odpowiadają chłopcy nie patrząc w stronę Tytusa. W tym samym czasie Michał rozmawia już z kobietą, która jest dzisiaj jeszcze bardziej zdenerwowana niż wtedy, gdy odwiedzili ją po raz pierwszy. Siedzą w małym, przytulnym pokoiku, którego ściany oblepione są fotografiami dziewcząt i chłopców. — To moi uczniowie — wyjaśnia staruszka widząc, że Michała bardzo interesują te zdjęcia. — Przed wojną uczyłam w gimnazjum, a teraz to nawet nie wiem, gdzie się rozbiegła ta moja miła gromadka. Kiedyś przychodzili do mnie z kwiatami, urządzaliśmy sobie w tym ogrodzie różne miłe zabawy, ale to było bardzo dawno, tak dawno, że już prawie nie pamiętam. A ty chodzisz do szkoły? — Chodzę. Do czwartej klasy — mówi Michał zapominając na chwilę, po co tu przyszedł. — Do czwartej klasy, a już taki dorosły — szepcze kobieta jakby do siebie i zaczyna chodzić po pokoju szybkimi, nerwowymi krokami. — Napijesz się herbaty? — Dziękuję. Nie mam czasu na herbatę. — Tak. Masz rację. Teraz na nic nie ma czasu. Słuchaj, mój mały, dziękuję ci za wszystko, ale źle zrobiłeś, że tu znów przyszedłeś. Ten dom jest chyba pod obserwacją. — Ja o niczym nie wiem — uśmiecha się Michał. — Ja tu przyszedłem tylko po jabłka. Rozumie pani, że ja tu tylko po jabłka? — Rozumiem. A teraz ty uważnie słuchaj... w sieni, w koszy- 52 ku znajdziesz jabłka. Weź wszystkie, razem z koszykiem. Musisz stąd wyjść z jabłkami. Tak będzie bezpieczniej. Wiesz, o co mi chodzi? — Wiem. Wszystko jasne. — Więc słuchaj dalej. Na drugi dzień po waszych odwiedzinach byli tu Niemcy. Tajniacy po cywilnemu. — Przecież mówiliśmy, przecież ostrzegaliśmy! — zawołał Michał patrząc z przerażeniem na kobietę. — Uspokój się, chłopcze. Oni przerzucili do góry nogami cały dom, ale niczego nie znaleźli. Niczego i nikogo. To wszystko dzięki wam. A ja nawet nie wiem, jak się nazywacie. A najgorsze, że nie chcę wiedzieć. Przyszliście tu przecież tylko po jabłka — zamyśliła się na chwilę — a wiesz, że ja widziałam na drugi dzień jednego z tych tajniaków, jak się kręcił przy furtce? — Teraz przy furtce kręci się mój kolega — powiedział Michał z dumą w głosie. — Obstawiliśmy całą ulicę. — Obstawiliście? to znaczy kto obstawił? — zaniepokoiła się kobieta — w czyim wy tutaj imieniu? I czy w ogóle zdajecie sobie sprawę, na co się narażacie? To nie jest zabawa, mój chłopcze, skończmy z tym, zapomnijmy o wszystkim. — Nie ma strachu — Michał próbuje się uśmiechnąć. — Wszyscy się teraz narażają, proszę pani. I są takie sprawy, o których należy pamiętać. Powiem pani coś takiego, co pani musi jak najszybciej przekazać komu trzeba. Niech pani słucha: skrzynka, która była zakopana pod kamieniem, leży teraz ukryta sto metrów dalej. Łatwo znaleźć, bo tam rośnie tylko jedna brzózka. I to jest właśnie pod tą brzózką. — O niczym nie chcę wiedzieć i nic mnie nie obchodzi wasza skrzynka — kobieta mówi podnieconym głosem i gestykuluje nerwowo, jakby chciała odepchnąć od siebie tę wielką i bardzo niebezpieczną tajemnicę, ale jest to może tylko zamierzona gra, bo po chwili pada bardzo konkretne pytanie: — Więc trzeba szukać pod brzózką? — Przy samym pniu — odpowiada Michał — ziemia jest dobrze udeptana, przysypana liśćmi i trawą, ale tam jest dosyć wilgotno i trzeba to zabrać jak najszybciej. A tymczasem Antek oparł się leniwie o furtkę i próbuje gwizdać, niesamowicie fałszując, bardzo niewinną piosenkę o kotku, co 53 mrugał włażąc na płotek. Właśnie przed chwilą łącznik Tytus, pra-w*e się nie zatrzymując, szepnął: -— Uważaj, Gołąb, tym domem interesuje się pętak w szarym k^Peluszu. Stoi teraz za budką z papierosami. I zaraz po tym ostrzeżeniu Antek zobaczył niskiego mężczyznę w długim, prawie po kostki płaszczu i w dosyć zniszczonym kapeluszu naciągniętym głęboko na oczy. Mężczyzna próbował zapalić papierosa i dosyć długo mu się to nie udawało, bo zapałki gasły na wietrze. Ale dopiął wreszcie swego i przechodząc przez UUcę, zaciągał się już głęboko dymem. Antek odwrócił się plecami do nadchodzącego mężczyzny. Czuł teraz dziwne drżenie łydek, to było takie uczucie, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa ze zmęczenia, jakby przed chwilą zakończył maratoński bieg. Teraz potrzebny jest spokój — zaczął s°bi.e wmawiać wsłuchując się w powolne kroki zbliżającego się m mówi patrząc Michałowi w oczy — a kobietę, tak na mój rozum, to wzięli tylko dla szantażu... bo cóż im taka staruszka? Oni może myślą, że jak będą trzymać starą matkę, to dobrowolnie zgłosi się do nich jej syn, którego szukają już od pół roku. Ale niech on się nie zgłasza — mówi mężczyzna ostro, dobitnie, jakby chciał, jakby miał nadzieję, że Michał przekaże te słowa — niech się nie zgłasza, bo to nic nie pomoże. I on przepadnie, i jego matki nie wypuszczą. Tym łotrom nie można ufać. Wiem, co mówię, oni są zdolni do wszystkiego. No, idź, chłopcze, niby tu już bezpiecznie, ale lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Michał wyszedł ogrodem i nie czekając na kolegów oddalał się szybko z tego niebezpiecznego miejsca. Chyba się czegoś domyślili, bo szli kilkanaście metrów za nim i dopiero gdy byli już pewni, że nikt ich nie śledzi, nastąpiło spotkanie całej piątki „Zemsty". Opowiedział im wszystko dokładnie, i teraz już wiedzieli, dlaczego ta bezcenna broń ciągle leży w ziemi. Najbardziej przejęła ich wiadomość, że kobieta, do której na samym początku nie mieli pełnego zaufania, była matką ukrywającego się żołnierza. Pamiętali jej zmęczoną twarz i rozbiegane, niespokojne oczy, gdy mówili o ukrytej broni, gdy ostrzegali, że ten zielony domek znajduje się pod obserwacją. Przypomnieli sobie, jak opowiadała im o swych dawnych uczniach, którzy zewsząd odwiedzali ją z kwiatami. Gdzie jest teraz? — myśleli z narastającym żalem i gniewem — gdzie ją wywieźli? Czy nie załamie się w czasie brutalnych przesłuchań? I czy w ogóle ktoś może podnieść rękę na taką starą kobietę? Czy można żądać od matki, aby zdradziła swego syna? — To się musiało tak skończyć — mruknął Roman i rąbnął pięścią w spróchniałe drzewo, aż się kurz posypał — jak powiedziała wtedy, że zrobili u niej rewizję, to ja czułem, że na tej rewizji się nie skończy. — Ona po prostu nie zdążyła przekazać synowi naszej informacji — zadumał się Antek — albo ten chłopak w ogóle się już tam nie zjawił, gdy spostrzegł, że jest śledzony. Zaczęli się zastanawiać, co robić z ukrytą bronią. Najbezpieczniej byłoby zostawić ją na starym miejscu, nie dotykać więcej tej 92 skrzynki, za której posiadanie groziła najwyższa kara. Szkoda im było jednak pięknych pistoletów, które nie mogły przecież zbyt długo leżeć w ziemi. Jeżeli zostawią skrzynię pod brzózką przez całą zimę, to na wiosnę będą mieć z tego tylko kupę zardzewiałego żelastwa. — A może tylko owinąć skrzynię w jakieś tłuste szmaty i zostawić tam, gdzie jest — proponuje ostrożnie Wojtek — przenoszenie broni to nie taka prosta sprawa. — Pewnie, że nie prosta — wtrąca się porywczo Antek — ale jakby wszystkie sprawy były proste, tobyśmy nie zakładali „Zemsty". Jesteśmy bojową organizacją, czy nie? — Antek ma rację — popiera kolegę Roman, który przecież ukrył tę broń przed wrogiem i w związku z tym czuje się trochę jak moralny właściciel trzech pistoletów i granatów — czy tak, czy siak, niech lepiej będzie bliżej domu. Broń powinna być pod ręką, a nie na końcu świata. Po takich słowach Michał nie miał w zasadzie wyboru. Rozumiał i doceniał ostrożność Wojtka, ale argumentów Romana nie można było odeprzeć. Po skrzynkę wybrali się dopiero wtedy, gdy znaleźli dla niej nowe, bezpieczne miejsce. Na podwórzu stało kilka drewnianych komórek, w których lokatorzy trzymali różne rupiecie, a także drzewo i węgiel na zimę. Po długiej dyskusji zdecydowali się na komórkę Szlendaka, bo była najbardziej zaniedbana i najrzadziej odwiedzana. Zresztą jeśli już ktoś szedł do tej komórki po drzewo lub po kilka bryłek węgla, to mógł to być tylko Roman. Do jego bowiem żelaznych obowiązków należało podtrzymywanie ognia w piecu. Początkowo mieli zamiar ukryć skrzynkę z bronią w komórce Tytusa, w której pan Majewski wykopał jeszcze na początku wojny bardzo przemyślną kryjówkę. Mógł się w niej z powodzeniem ukrywać nawet dorosły człowiek. Wchodziło się tam przez kwadratowy otwór w samym rogu komórki. Otwór miał szczelne zamknięcie, które przysypywało się piaskiem, a na ten piasek rzucało się całą stertę porąbanego drzewa. Pan Majewski przestrzegał, aby drzewo leżało zawsze w zapasie, chociaż nigdy nie był pewny, czy taka kryjówka w ogóle mu się kiedyś przyda. 93 A więc początkowo myśleli właśnie o tym dobrze zamaskowanym dole. Chcieli się tam dostać i zagrzebać skrzynię w żółtym piasku, ale odwiódł ich od tego pomysłu Lisowski. — Jeśli Niemcy szukając czegoś trafią na ten dół — argumentował spokojnie — to właśnie może im się wydać podejrzane, że dół jest pusty, i zaczną grzebać w tym piachu. A zresztą dół jest głęboki. Ojciec Tytusa dokopał się aż do żółtego piasku. A jak jest żółty piasek, to znaczy, że jest także wilgoć. I nie po to będziemy dźwigać te pistolety znad Wisły, żeby je znowu pakować w mokry piach. I w ten sposób kryjówka pana Majewskiego w dalszym ciągu pozostała bez służbowego przydziału, a chłopcy poszli jeszcze raz obejrzeć dokładnie komórkę Szlendaka. W dniu, w którym wybrali się po niebezpieczną skrzynię, od wczesnego rana padał deszcz ze śniegiem. Ulice stały się bardzo brudne, pełne wody i błota. Dotarli do szkoły zmarznięci i mokrzy. Tytus zgubił po drodze zupełnie nowy cyrkiel, Wojtek wchodząc do klasy potknął się o próg i wylądował z trzaskiem między ławkami. Te wszystkie wydarzenia nie nastroiły ich zbyt optymistycznie. Zaczęli się w nich doszukiwać jakiejś przestrogi. Na ostatniej lekcji nie docierały już do nich zupełnie słowa nauczyciela. Byli myślami daleko poza tą klasą. A Roman zamyślił się w pewnym momencie aż tak głęboko, że siedzący obok niego piegowaty blondynek postanowił wykorzystać sytuację. — Uważaj, Romek, stary woła cię do tablicy — szepnął w ucho Szłendakowi i Szlendak natychmiast oprzytomniał. Zerwał się z ławki, krzyknął na całe gardło: — jestem! — i pomaszerował dobrowolnie w kierunku tablicy, wzbudzając w całej klasie niesamowity śmiech. — Masz u mnie grubą krechę — warknął do blondynka Roman, gdy wychodzili ze szkoły, ale dzisiaj nie było czasu na regulowanie takich drobnych długów. Trzeba było odłożyć na spokojniejszą chwilę. Spotkali się o piątej po południu, tak jak to było umówione, na rogu Jana III i Kamedułów. Celowo wybrali późniejszą godzinę, gdy ulice tonęły już w mroku. Ale ten zmierzch miał także swoje złe strony. Czego bowiem można szukać o zmierzchu nad brzegiem Wisły, i to w taką pogodę? 94 Nawet zupełnie pijany policjant zainteresowałby się takim amatorem wieczornej przechadzki wśród nadbrzeżnej wikliny w strugach wyjątkowo zimnego deszczu. Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiono, że nad Wisłę pójdzie tylko Romek. On zna najlepiej tamte ścieżki i najłatwiej trafi pod tę już prawie historyczną brzózkę. A oni będą obserwować bacznie ulicę i w razie jakiegoś niebezpieczeństwa rozbiegną się na cztery strony z takim wrzaskiem, że śledzący ich konfident lub zabłąkany na tej ciemnej ulicy policjant skupi całą uwagę właśnie na nich. W tym czasie Romek będzie się mógł przemknąć na cichą uliczkę Złotkowską i tam przeczeka całą awanturę. Ale awantury żadnej nie było, tylko czas dłużył im się niesamowicie i z coraz większym niepokojem oczekiwali powrotu Romana. Czy na pewno trafi tam, gdzie trzeba? W taki zadeszczony wieczór nawet biała brzózka nie jest żadnym drogowskazem. Trafił. Już go widzą. Dyskretnie pozdrawiają go machaniem rąk, chociaż zdają sobie sprawę, że tego nie może dostrzec. Ale oni widzą w jego ręku skrzynkę i oddychają z ulgą mimo że to dopiero początek roboty. Podchodzi do nich bez słowa. Owijają błyskawicznie mokrą skrzynkę w dużą, czarną szmatę. Teraz już wszystko odbywa się tak, jak sobie dokładnie zaplanowali. Najpierw idzie Michał z Tytusem, piętnaście kroków za nimi Romek ze swoim dosyć ciężkim skarbem pod pachą, a piętnaście kroków za Romkiem podążają Wojtek i Antek. Postanowili, że jeśli tylko dostrzegą coś, co wzbudzi ich podejrzenie, mają robić wszystko, aby zwrócić uwagę właśnie na siebie. Tylko Romek ma się zachować jak trusia i wykorzystując zamieszanie pędzić prosto do swojej komórki, gdzie czeka już wyłożony papą piękny dół. Ach, gdybym ja potrafił strzelać — myśli Roman przyciskając teraz do siebie skrzynkę prawie serdecznym gestem. — Nie szedłbym wystraszony jak baran na rzeź. Ale to nic, wszystko się zmieni. Najważniejsze, że są pistolety. W połowie drogi natknęli się na jakiegoś podejrzanego typa. Mężczyzna zastąpił Michałowi drogę, złapał go za guzik od palta i zaczął w dość zagmatwany sposób pytać, czy dojdzie tędy do placu Wilsona. 95 Romek zatrzymał się. Nie widział dokładnie, co się wydarzyło tam w przodzie. Dobiegały do niego tylko niektóre słowa. A Michał z Tytusem już byli gotowi rozpocząć zaplanowaną awanturę, bo pytanie mężczyzny było co najmniej zagadkowe. Jak bowiem można pytać o plac Wilsona stojąc na ulicy Jana III, czyli przynajmniej pięć kilometrów od poszukiwanego placu. Ale zanim rozpoczęli alarm, zorientowali się, że mają do czynienia z pijakiem, któremu zupełnie się poplątały strony świata. Odetchnęli więc wszyscy z ulgą, a po kilku minutach byli już na swoim podwórzu. Poczuli się tu teraz tak bezpiecznie, jakby płot podwórza stanowił granicę neutralnego państwa, w którym nawet sierżant Jaszcz nie może im uczynić żadnej krzywdy. Tego wieczoru skrzynka została zabezpieczona tylko prowizorycznie. Dopiero na drugi dzień mogli nasycić oczy swymi skarbami. Wycierali szmatami pistolety tak delikatnie, z taką czułością, jakby to były autentyczne skarby. Wyłożyli skrzynkę pergaminem i ceratą, a na dnie dołu położyli kawałek blachy, aby zabezpieczyć broń przed wilgocią. — Ten się nazywa „vis", ojciec miał taki pistolet w 39 roku. Mówił, że to polska broń i że bardzo dobra — powiedział Michał z dumą w głosie — ale te dwa to chyba jakieś zagraniczne. — Też piękne — westchnął Antek — lufy mają długie jak armaty. Aż szkoda zakopywać. Moglibyśmy się najpierw nauczyć strzelać. — Gdzie, tutaj na podwórzu? — przestraszył się Wojtek. — A co, mało pod Warszawą lasów? — Antek coraz bardziej zapalał się do swego pomysłu. — Trzeba z tym poczekać do wiosny — pogodził kolegów Michał — musimy mieć trochę czasu na znalezienie bezpiecznej strzelnicy. A jak już znajdziemy... — To nauczymy się w ciągu jednego dnia — w głosie Antka była zaciętość. — Musimy się nauczyć, jeśli chcemy naprawdę walczyć. Myślicie, że Niemcy sami się z Warszawy wyniosą? Kochali swe piękne pistolety, byli z nich dumni, ale przecież chętnie złożyliby je jako ofiarę, gdyby ofiara ta otworzyła im drzwi do prawdziwej podziemnej organizacji. Marzyli o tym i każdy z n^ph czuł, że „Zemsta" była tylko pierwszym krokiem do urzeczywistnienia tych marzeń. 96 Rozdział dziewiąty w którym zasadzka na właściciela tajnych gazetek nie udaje się. Śmiej się, Warszawo! Gestapo przychodzi nocą. Rozbite wystawy, czyli kamienie to też broń Wojtek wychodził już od Tytusa, gdy na progu mieszkania pojawił się Lisowski. — Też ci nie wychodzi matematyka? — zapytał i nie miał wcale zdziwionej miny. — Jutro może być w szkole pogrom — przyznał się Michał — bo nie odrobiłem żadnych lekcji, ale ja w innej sprawie. I wrócili we dwóch do Tytusa, który w dalszym ciągu nie umiał sobie poradzić z dosyć prostym zadaniem. Przez kilka minut nie mogli jednak podjąć zasadniczego tematu, bo do pokoju wszedł pan Majewski, także zaniepokojony lekcyjnymi kłopotami syna. —. Nigdy tak długo nie siedziałeś nad matematyką — zatroskał się bardzo szczerze — ale nie licz na mnie, ja do tego przedmiotu nigdy nie miałem talentu. A może cię głowa boli od tego tytoniowego smrodu? Pokój rzeczywiście wypełniony był ostrym zapachem suszącego się na piecu tytoniu. Państwo Majewscy, tak jak i wiele innych warszawskich rodzin, dorabiali na życie produkując „mono- 7. My z Marymontu 9? polowe" papierosy; Hurtownicy dostarczali im tytoń, oryginalne monopolowe gilzy, pudełka i fabryczne etykiety, a zabieraU gotowy już towar, który wędrował najczęściej do prywatnych właścicieli restauracji. Warszawiacy doszli do perfekcji w podrabianiu tej monopolowej produkcji. Zresztą w tych latach podrabiało się nie takie rzeczy. Podrabiano urzędowe pieczęcie, karty pracy,, świadectwa zgonu, a nawet dowody osobiste — czyli kennkarty.. To były życiowe konieczności, to było jeszcze jedno pole walki z okupantem. Warszawiacy nie załamywali się, chociaż życie w tym mieście, w tym „frontowym" mieście, jak określali je Niemcy, było coraz bardziej brutalne i ciężkie. Nie brakowało warszawiakom nie tylko odwagi, nie brakowało im także dowcipu i fantazji. Na murach domów, na parkanach pojawiały się wielkie napisy: „Deutschland kaput", pojawiały się rysunki swastyk wiszących na szubienicy. A gdy zaczęto rysować żółwie, warszawiacy pojęli natychmiast, że chodzi tu o to, aby wszędzie tam, gdzie pracuje się z konieczności dla Niemców, była to praca w żółwim tempie. Gdy Niemcy zaczęli agitować za dobrowolnym wyjazdem na roboty do Niemiec, pojawiły się natychmiast hasła: Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty. Gdy w kinach zaczęto wyświetlać filmy propagujące niemieckie zwycięstwa i niemiecki „porządek", nieznane dłonie rozkleiły natychmiast kartki z napisem: Tylko świnie siedzą w kinie. — Aby wam trochę poprawić humor — mówi nagle pan Majewski — opowiem wam dobry kawał. — O Hitlerze? — zainteresował się Wojtek. — Jakbyś zgadł! Tylko w szkole czasami nie powtarzajcie. — W szkole wszyscy powtarzają — śmieje się Michał. —• Wczoraj taki jeden szkrab opowiedział nam podczas pauzy o dębie posadzonym na pamiątkę historycznego spotkania Hitlera z Mus-solinim. 98 — Znam... znam. Po pewnym czasie okazało się, że to nie dąb wyrósł, tylko zwykła lipa — pan Majewski wpadł w bardzo dobry nastrój. Cieszy go teraz nawet to, że żona z przerażeniem patrzy na chichoczących chłopców. — Czy ty ciągle musisz być taki nieostrożny? — protestuje — i jeszcze dzieci uczysz takich niebezpiecznych rzeczy! — A co jest teraz bezpieczne? — broni się pan Majewski. — Nie przesadzaj, trzeba się od czasu do czasu pośmiać, żeby nie zwariować ze zgryzoty. — Babcia Romana mówi tak samo — solidaryzuje się natychmiast z ojcem Tytusa Michał. — Bo to mądra kobieta. Ale nie o babci mieliśmy mówić, tylko o Hitlerze — pan Majewski wygładza na piersiach swój tramwa-jarski mundur, jakby miał wystąpić na prawdziwej scenie — no, to słuchajcie. Hitler dostał w podarunku kupon bardzo pięknego materiału, ale wszyscy krawcy w Berlinie, do których się zwracał, oświadczyli, że na uszycie garnituru materiału nie starczy. Wtedy poradził mu Goering, żeby sprowadzić krawca z Warszawy, bo warszawiacy są bardzo sprytni i może któryś z nich znajdzie radę na ten kłopot. Sprowadzony warszawski krawiec obejrzał materiał, zrobił miarę i powiedział: — Z tego materiału mogę łatwo zrobić garnitur, nawet z kamizelką, ale pod jednym warunkiem, że do dokładnej miary przyjedziesz, fuhrerze, do Warszawy. — Dlaczego koniecznie do Warszawy? — zdziwił się Hitler. — To bardzo proste — uśmiechnął się warszawski krawiec — tutaj, w Berlinie, jesteś bardzo wielki, ale jak przyjedziesz do Warszawy, to się na pewno zrobisz malutki. — Gadaj, gadaj, aż cię kiedyś złapią za język — mówi matka Tytusa, ale i ona śmieje się teraz razem z chłopcami. — No więc jak już jesteście w takim złotym humorze, to matematyka pójdzie wam bez trudności — Majewski zabiera z pieca tytoń, kiwa głową do żony i oboje wychodzą z pokoju. — Słuchajcie, nie ma innej rady — szepce Michał, gdy tylko zostali sami. — Któryś z nas musi jutro zostać w domu. Musimy calutki czas mieć altanę na oku. Zrobimy specjalne dyżury. — A może to jednak mój ojciec? — zastanawia się Tytus — gada dużo, bo gada, ale chyba jest odważny. I jeździ po całej Warszawie, może mieć różne kontakty. 99 polowe" papierosy, Hurtownicy dostarczali im tytoń, oryginalne monopolowe gilzy, pudełka i fabryczne etykiety, a zabierali gotowy już towar, który wędrował najczęściej do prywatnych właścicieli restauracji. Warszawiacy doszli do perfekcji w podrabianiu tej monopolowej produkcji. Zresztą w tych latach podrabiało się nie takie rzeczy. Podrabiano urzędowe pieczęcie, karty pracy,, świadectwa zgonu, a nawet dowody osobiste — czyli kennkarty.. To były życiowe konieczności, to było jeszcze jedno pole walki z okupantem. Warszawiacy nie załamywali się, chociaż życie w tym mieście, w tym „frontowym" mieście, jak określali je Niemcy, było coraz bardziej brutalne i ciężkie. Nie brakowało warszawiakom nie tylko odwagi, nie brakowało im także dowcipu i fantazji. Na murach domów, na parkanach pojawiały się wielkie napisy: „Deutschland kaput", pojawiały się rysunki swastyk wiszących na szubienicy. A gdy zaczęto rysować żółwie, warszawiacy pojęli natychmiast, że chodzi tu o to, aby wszędzie tam, gdzie pracuje się z konieczności dla Niemców, była to praca w żółwim tempie. Gdy Niemcy zaczęli agitować za dobrowolnym wyjazdem na roboty do Niemiec, pojawiły się natychmiast hasła: Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty. Gdy w kinach zaczęto wyświetlać filmy propagujące niemieckie zwycięstwa i niemiecki „porządek", nieznane dłonie rozkleiły natychmiast kartki z napisem: Tylko świnie siedzą w kinie. — Aby wam trochę poprawić humor — mówi nagle pan Majewski — opowiem wam dobry kawał. — O Hitlerze? — zainteresował się Wojtek. — Jakbyś zgadł! Tylko w szkole czasami nie powtarzajcie. — W szkole wszyscy powtarzają — śmieje się Michał. — Wczoraj taki jeden szkrab opowiedział nam podczas pauzy o dębie posadzonym na pamiątkę historycznego spotkania Hitlera z Mus-solinim. 98 — Znam... znam. Po pewnym czasie okazało się, że to nie dąb wyrósł, tylko zwykła lipa — pan Majewski wpadł w bardzo dobry nastrój. Cieszy go teraz nawet to, że żona z przerażeniem patrzy na chichoczących chłopców. — Czy ty ciągle musisz być taki nieostrożny? — protestuje — i jeszcze dzieci uczysz takich niebezpiecznych rzeczy! — A co jest teraz bezpieczne? — broni się pan Majewski. ¦— Nie przesadzaj, trzeba się od czasu do czasu pośmiać, żeby nie zwariować ze zgryzoty. — Babcia Romana mówi tak samo — solidaryzuje się natychmiast z ojcem Tytusa Michał. — Bo to mądra kobieta. Ale nie o babci mieliśmy mówić, tylko-o Hitlerze — pan Majewski wygładza na piersiach swój tramwa-jarski mundur, jakby miał wystąpić na prawdziwej scenie — no, to słuchajcie. Hitler dostał w podarunku kupon bardzo pięknego materiału, ale wszyscy krawcy w Berlinie, do których się zwracał, oświadczyli, że na uszycie garnituru materiału nie starczy. Wtedy poradził mu Goering, żeby sprowadzić krawca z Warszawy, bo warszawiacy są bardzo sprytni i może któryś z nich znajdzie radę na ten kłopot. Sprowadzony warszawski krawiec obejrzał materiał, zrobił miarę i powiedział: — Z tego materiału mogę łatwo zrobić garnitur, nawet z kamizelką, ale pod jednym warunkiem, że do dokładnej miary przyjedziesz, ftihrerze, do Warszawy. — Dlaczego koniecznie do Warszawy? — zdziwił się Hitler. — To bardzo proste — uśmiechnął się warszawski krawiec — tutaj, w Berlinie, jesteś bardzo wielki, ale jak przyjedziesz do Warszawy, to się na pewno zrobisz malutki. — Gadaj, gadaj, aż cię kiedyś złapią za język — mówi matka Tytusa, ale i ona śmieje się teraz razem z chłopcami. — No więc jak już jesteście w takim złotym humorze, to matematyka pójdzie wam bez trudności — Majewski zabiera z pieca tytoń, kiwa głową do żony i oboje wychodzą z pokoju. — Słuchajcie, nie ma innej rady — szepce Michał, gdy tylko zostali sami. — Któryś z nas musi jutro zostać w domu. Musimy calutki czas mieć altanę na oku. Zrobimy specjalne dyżury. — A może to jednak mój ojciec? — zastanawia się Tytus — gada dużo, bo gada, ale chyba jest odważny. I jeździ po całej Warszawie, może mieć różne kontakty. 99 — Więc uważaj na niego. Jak będzie wychodził z mieszkania, idź za nim. Dorośli nie łażą zbyt często do tej altany, więc obserwacja będzie łatwiejsza. Uradzili, że jutro rano wyjdą z domu trochę wcześniej i wspólnie zadecydują, komu mają przypaść w udziale te zaszczytne wagary. A rano Michał, wyjaśniwszy jeszcze raz, dlaczego jeden z nich powinien dzisiaj zostać w domu, zaproponował: — Najlepiej, jeśli to będzie ochotnik. Nie mogę przecież do wagarów przymuszać. Więc kto na ochotnika? Tego nie przewidział. Zgłosiła się cała czwórka i wszyscy uczynili to z takim entuzjazmem, jakby od ich decyzji uzależnione były losy całej Warszawy. Michał pomyślał o nie odrobionych na dzisiaj lekcjach i stwierdził z wyjątkową szczerością: — Rozumiem was. Ja także chętnie bym się poświęcił dla dobra sprawy, ale zostać przecież może tylko jeden. Decydujcie się albo ja zadecyduję. I musiał zadecydować, bo każdy z ochotników był głęboko przekonany, że tylko on jeden jest w stanie podołać temu trudnemu zadaniu. Więc Lisowski wskazał palcem na Romana i bardzo logicznie uzasadnił swą decyzję: — Romek nie będzie się musiał nawet tłumaczyć w domu. Połazi trochę po podwórzu, a za pół godziny, gdy babka pojedzie na Kercelak, będzie mógł spokojnie zanieść książki do domu i zająć się obserwacją. Poparli go bez większego przekonania i szybko pobiegli do szkoły, pozostawiając na podwórzu uśmiechniętego od ucha do ucha Romana. Roman miał już wprawę w takich akcjach, więc przystąpił do działania, obmyśliwszy dokładnie każdą czynność i każdy szczegół. Zdawał sobie doskonale sprawę, o jaką stawkę toczy się ta gra. Gdy tylko babka; zniknęła za zakrętem ulicy, zaniósł do domu książki, włożył jeszcze jeden sweter, bo przecież większość dnia miał spędzić na podwórzu, i z pełnym zapałem, a także z wiarą w powodzenie, zaczął obserwować ogród i wiodącą do altany ścieżkę. Zsiniały mu z zimna uszy, zdrętwiały mu palce w nazbyt ciasnych butach, więc tupał mocno w twardą, zmarzniętą ziemię i szeptał sobie dla rozgrzewki: musi, musi, musi przyjść po te 100 „bibuły" właśnie teraz, gdy ja tu czuwam. To właśnie ja będę wiedział pierwszy, kto w tej kamienicy należy do podziemia. Mam szczęśliwą rękę do takich spraw, przecież to ja podpatrzyłem pistolety. Musi tu przyjść... jeszcze pięć minut, najwyżej dziesięć, i pojawi się przed altaną. Ale mijały godziny, młodsze dzieci zaczęły już powracać ze szkoły, na podwórzu robiło się coraz gwarniej, a altany nikt jakoś nie odwiedzał. Weszła tam, co prawda, na chwilę Dzidka Słowi-kówna, a także Rysio Kwasik schował się w altanie przed kolegą, czy można było jednak w tak poważnej sprawie brać pod uwagę takie niepoważne osoby? Więc gdy zobaczył wchodzących na podwórze kolegów z „Zemsty", aż sobie ciężko westchnął z żalu. Niestety, nie będzie im mógł przekazać żadnej radosnej wiadomości. — No i co? — zapytał Michał otrzepując czapkę ze śniegu — wytropiłeś? Mów szybko, bo my zgadywaliśmy przez całą drogę nazwiska. — Możecie dalej zgadywać — Romek machnął ręką z rezygnacją — do altany nikt nie wchodził. — Zupełnie nikt? — zdziwił się Antek i popatrzył podejrzliwie na Romana. — Była tam Dzidka Słowikówna i Rysio Kwasik, chcesz z nimi nawiązać kontakt? — odpowiedział zaczepnie Roman. — Pociesz się, że i nam nie powiodło się lepiej — westchnął Michał — ja dostałem dwóję z matematyki, a Tytus z polskiego. Ale to nic, nieszczęścia lubią chodzić parami. Poczekaj, Romek, zjem tylko w domu kawałek chleba, rzucę teczkę w kąt i przyjdę cię zmienić. A mnie zmieni Antek. Wieczorem zastanowimy się wspólnie, co dalej robić. Jedno jest w każdym razie pewne, że po te gazetki musi ktoś wreszcie przyjść. Przecież nie schowano ich w tej altanie po to, żeby sobie spokojnie leżały do końca wojny. Ale Michał też nie miał szczęścia, chociaż pilnował bardzo uważnie. W dalszym ciągu żadna dorosła osoba nie pojawiła się na ścieżce wiodącej do altany. Później, gdy zapadł już zmierzch, obserwowali altanę we dwóch, bo Michał nabrał nagle przekonania, że właśnie teraz, wieczorem zjawi się w ogrodzie właściciel tajnej prasy i że Antek może ten moment przegapić. Stanęli więc w dwóch różnych końcach podwórza i śledzili w napięciu wszyst- 101 kich przechodniów. Było ich nawet sporo. Wracali z pracy, wychodzili do sklepów, nosili drzewo z komórki, rozmawiali o pogodzie, o chlebie, o przeciekającym dachu i o wojnie, ale z wyjątkową obojętnością odwracali się plecami do altany. Więc gdy minęła następna godzina i gdy z domu wyszli pozostali członkowie „Zemsty", aby się dowiedzieć, co słychać na pierwszej linii frontu, Michał powiedział, że nic już chyba nie wyjdzie z tego czuwania i że jutro rano on pozostanie na posterunku. Dobrze się składa, bo matka tym razem idzie jutro rano do szpitala, więc obędzie się bez kłopotliwych tłumaczeń. Poczekali jeszcze chwilę, a gdy na podwórzu całkiem się uciszyło, pobiegli do altany. Jeśli właściciel tej nielegalnej prasy nie kwapił się dzisiaj do zabrania swej przesyłki, to muszą wykorzystać okazję i przyjrzeć się jeszcze raz gazetkom. Michał znów podstawił pod ścianę ławkę, wcisnął rękę w znaną już sobie szczelinę, natrafił nawet palcem na ten sam gwóźdź, ale poza tym gwoździem niczego więcej w skrytce nie znalazł. — Nie ma — szepnął — słowo honoru, że nie ma. — Czego nie ma? — nie rozumiał jeszcze Roman Szlendak. — Gazetek. Tu je wkładałem. Skaleczyłem się o ten gwóźdź... Cios był zbyt silny, aby mogli od razu podjąć spokojną, rozsądną rozmowę. Zaczęli się wzajemnie oskarżać, zaczęli sobie zarzucać brak czujności, a już najwięcej dostało się Romkowi, który pilnował przecież tej altany najdłużej. A gdy się już trochę uspokoili, Antek wpadł na zupełnie niegłupią myśl, że gazetki mógł ktoś zabrać w nocy albo z samego rana, gdy jeszcze jedli śniadanie. — Jeśli z rana — to mógł to zrobić mój ojciec — zaiskrzyły się oczy Tytusowi — wyszedł dzisiaj do pracy przed szóstą. — Mój ojciec też to mógł zrobić — Wojtek pomyślał nagle, że konduktor Wiśniewski niekoniecznie musi być większym bohaterem niż nauczyciel Wiśniewski — mój też wyszedł do pracy przede mną. — Pewnie jeszcze kilka innych osób w kamienicy wyszło rano do pracy — zdenerwował się Antek czując, że ta cała gadanina nie zbliża ich ani o krok do rozwiązania zagadki. Ale Michał był zdania, że żadnych domysłów nie należy lekceważyć, i polecił swym żołnierzom, aby przeprowadzili delikatnie rozpoznawcze rozmowy z rodzicami. 102 — Powiedzcie im coś o konspiracyjnej prasie i uważajcie, jak się będą zachowywać. Tylko o altanie ani słowa, bo nie możemy przecież zbyt wcześnie spalić tej kryjówki. Jutro albo pojutrze znów tam możemy coś znaleźć. Chyba że ktoś przejrzał nasze plany. — Ja od razu wiedziałem, że z prawdziwym konspiratorem nie pójdzie nam tak łatwo — powiedział Wojtek z zachwytem w głosie i znów pomyślał o swym ojcu — taki to ma swoje sposoby. Mimo tej bardzo mądrej rozmowy rozeszli się do domów zupełnie zawiedzeni. Pocieszali się tylko jedną myślą, że nie spłoszyli właściciela tajnej prasy, że znajdą jeszcze raz w altanie biały plik gazetek i że już wtedy na pewno trafią na właściwy trop. Ale tuż przed północą kamienica przeżyła takie wydarzenie, że natychmiast przestały się liczyć wszystkie inne sprawy. Michał jeszcze nie usnął, więc matka nie potrzebowała go budzić. Usiadła tylko przy nim na łóżku, złapała go kurczowo za rękę i szeptała: — Najpierw walili w drzwi na parterze, pewnie zbudzili stróża, ...słyszysz? Idą na piętro. Do kogo? Michał, czy u ciebie wszystko w porządku, czy nie masz jakichś niepotrzebnych rzeczy? — Co też mama mówi... — żachnął się, ale w tej samej chwili dosłownie zdrętwiał ze strachu. Uzmysłowił sobie bowiem, że przecież na dnie nocnej szafki, między najróżniejszymi szkolnymi zeszytami, leży zielony zeszycik „Zemsty". Nie zdążyli znaleźć dla niego bezpiecznego miejsca, zaaferowani gazetkami. — Wszystko w porządku, mamo, słowo daję... — powiedział to bardzo cieniutkim głosem, ale pani Lisowska nawet sobie tego nie uświadomiła, słuchając w tragicznym napięciu tego zbliżającego się stukotu. — Tutaj, proszę panów, tędy proszę... — darł się stanowczo zbyt głośno stróż Jagoda, jakby chciał postawić na nogi całą kamienicę. Nie wykluczone, że robił to celowo. Może chciał kogoś ostrzec, uprzedzić o tej niespodziewanej nocnej wizycie. Przez chwilę w korytarzu zapanowała cisza, ale natychmiast zburzyło ją mocne pukanie do drzwi. — Pani doktorowo — odezwał się lekko zachrypnięty Jagoda — ¦to ja, stróż, niech pani otworzy. Ktoś powiedział coś po niemiecku, znów rozległo się energiczne walenie w drzwi i nagle wszystko ucichło. W kamienicy zrozumiano, że Niemcy wtargnęli już do mieszkania. 103 — Mamo, oni poszli do Antka — szepnął Michał zrywając się z łóżka — po co oni tam? Przecież mają u siebie doktora Gołębia... mało im? Mamo, co robić, siedzieć tu i czekać? — A co innego możesz zrobić? — matka odprężyła się, ale twarz ciągle miała bladą jak płótno — taka teraz nasza dola. Możemy tylko siedzieć i myśleć: czy to do nas dzisiaj przyjdą, czy do sąsiadów. Tej nocy w kamienicy nikt nie spał. Przytykano uszy do ścian, uchylano dyskretnie drzwi, żeby się przekonać, czy Niemcy już sobie poszli, czy poszli sami, czy może zaciągnęli kogoś ze sobą do samochodu. Ci, którzy mieli okna wychodzące na ulicę, widzieli ten samochód. Stał trochę z boku, kilkanaście metrów przed bramą i miał wygaszone światła, ale noc była gwiaździsta, jasna, więc można było z tej odległości określić nawet markę samochodu. Niemcy zachowywali się w mieszkaniu Gołębiów wyjątkowo cicho. Nie słychać było ani wrzasków, ani stukotu przewracanych mebli, ani nawet głośnych rozmów. Zbliżał się świt i matka Michała zaczęła się ubierać. Szła przecież bardzo wcześnie do pracy. Była pielęgniarką w szpitalu dziecięcym na placu Kopernika. — Już się ubiorę, przecież i tak nie zmrużę dzisiaj oka — powiedziała widząc pytający wzrok syna. Włożyła sweterek, zaczęła się czesać przed lustrem, ale nagle odwróciła się. Ręka z grzebieniem zamarła w bezruchu — wiesz, synu, to straszne, co mi teraz przyszło do głowy. Poczułam nagle radość... wyobraź sobie, poczułam radość, że twój ojciec jest teraz tam, w Oflagu, a nie w Warszawie. — Mamo, co ty mówisz? — Michał poczuł bolesny skurcz krtani — jak ty możesz takie słowa... — Ja wiem, synu, że to okropne, ale sam pomyśl — tłumaczyła się teraz w pośpiechu matka — tam przynajmniej nikt twojego ojca nie goni, nie ściga jak psa, nie wyciąga go z łóżka w połowie nocy, nie każe mu stać pod murem z podniesionymi rękami. Tu twój ojciec nie siedziałby bezczynnie. Musiałby się na pewno ukrywać jak ojciec Antka i może by go złapali jak ojca Antka. — Ale tutaj by mógł walczyć — krzyknął Michał — nawet w takiej Warszawie, jaka jest teraz, można się czuć wolnym czło- 104 wiekiem, a on siedzi, mamo, za drutami. Czy sobie wyobrażasz, mamo, tyle lat za drutami! — Ale może dożyje szczęśliwie do końca wojny za tymi drutami — powiedziała matka także podniesionym głosem i nagle zaczęła płakać. Doszedł do niej ostrożnie i zaczął ją gładzić po długich, ciemnych włosach. Jeśli matka płacze, to przecież ktoś w tym domu musi być prawdziwym mężczyzną — pomyślał i powiedział do niej siląc się na spokój: — Masz rację, mamo, w Oflagu jest chyba bezpieczniej niż w Warszawie. A my tutaj damy sobie radę. Mamy co jeść, jesteśmy zdrowi i na pewno przeżyjemy Hitlera. Opowiedzieć ci kawał o Hitlerze? Niemcy wyszli z mieszkania Antka Gołębia dopiero o czwartej nad ranem. Wyszli sami i to była dla kamienicy największa radość. Ale zawarta w tym także była spora zagadka: więc czego tam szukali? Po co było to nocne najście? Początkowo niektórzy sądzili, że w sprawę aresztowanego doktora, kapitana Gołębia, wmieszana została jego żona i że gestapowcy przyjechali ją aresztować. Ale Niemcy powrócili przecież do samochodu sami. Jeszcze przed bramą rozmawiali o czymś z dozorcą Jagodą, który stał na baczność i kiwał bez przerwy potakująco głową, a później rozległ się cichy szum zapalanego silnika i pozostały już tylko złe wspomnienia po koszmarnej nocy. Matka Antka nie chciała rano z nikim rozmawiać, pytania zbywała półsłówkami, lecz mimo zmęczenia jej twarz była jakaś jasna i wesoła. Ale Antek nie potrafił i nie chciał utrzymywać tej tajemnicy. To by było ponad jego siły. — Mój ojciec wyrwał im się z łap. Trzymajcie mnie, chłopcy, bo zwariuję z radości. O rany, jakiego ja mam ojca! A później już spokojnie opowiedział im resztę. Od Niemców niewiele się z matką dowiedzieli, ale razem z Niemcami był granatowy policjant i w pewnej chwili, gdy został z matką sam w pokoju, szepnął jej błyskawicznie, że kapitan Gołąb po prostu wykiwał Niemców. Ale to wszystko musiało być ułożone razem z organizacją, bo inaczej by się nie udało. Podczas śledztwa, gdy go bili, powiedział, że może wskazać kogoś ważnego. Zawieźli go tam, gdzie chciał, do jakiejś małej knajpki. I mimo że był dobrze pilno- 105 wany, zdołał nawiać. W knajpce zrobiło się nagle wielkie zamieszanie, doszło nawet do strzelaniny, a kapitan Gołąb ulotnił się bocznymi drzwiami, które były za kotarą. Pan Wiśniewski, który wysłuchał tej relacji w pięknym, płomiennym wykonaniu swego Wojtka, pokiwał tylko głową i powiedział: — Więc matka Antka miała dzisiaj wielkie szczęście, że jej nie aresztowali. Przecież to u nich normalna rzecz, taka zemsta na rodzinie. Coś się za tym musi kryć. To musi być jakiś podstęp. Przypuszczenia nauczyciela Wiśniewskiego poparte zostały niedługo faktami. W pobliżu kamienicy zaczęli się nagle kręcić różni podejrzani mężczyźni. Opierali się o płot czytając niezbyt uważnie gazetę, zaglądali na podwórze, obserwowali wchodzących do bramy. — Widzicie tych patałachów? — zakpił któregoś dnia szewc Iwanowski — przecież nawet ślepy bałwan rozpozna z daleka, z kim ma nieprzyjemność. I takie durnie chcą wygrać wojnę! Rzeczywiście agentów Gestapo można tu było bardzo łatwo rozszyfrować i chłopcy już po trzech dniach znali ich twarze na pamięć. Przyglądali im się zresztą czasami ze zbyt natarczywą ciekawością, jakby chcieli znaleźć na tych twarzach jakieś widoczne znamię podłości i zdrady. Któregoś dnia, gdy Michał z Wojtkiem powracali ze sklepu niosąc po bochenku chleba płaskiego jak deska, wydawanego na kartki, ktoś dopadł ich z tyłu i klepnął z całej siły po plecach. Rozmawiali właśnie po cichu o tych kręcących się po Marii Kazimie-jy tajniakach. Więc ta nagła zaczepka napędziła im porządnego .strachu. I musieli mieć w tym momencie bardzo głupie miny, bo napastnicy wybuchnęli gromkim śmiechem. Poznali ich od razu, chociaż zimowe ubranie zmienia czasami bardzo człowieka. Ten wysoki, to „bramkarz", szef tamtej bandy z ulicy Gdańskiej, a ten niski grubasek, to przeciwnik Antka. Zresztą, co to za przeciwnik, Antek położył go wtedy jedną ręką. — Cześć, co u was słychać? — drze się „bramkarz". — Nic nowego — odpowiada Michał, bo niby co ma mu odpowiedzieć, że założyli „Zemstę", że mają pistolety i granaty, że są na tropie organizacji, że czytali prawdziwe konspiracyjne gazetki. — Nic nowego? Żartujesz... — „bramkarz" znów wybucha śmiechem. 106 — A co u was słychać? — odcina się takim samym pytaniem Michał. — U nas też nic nowego. Powiedz, gruby — zwraca się do kolegi — było coś nowego? — Nie... — szczerzy zęby grubas — ciągle to samo. — Nie wierzysz? — „bramkarz" ma widocznie chęć się wygadać, bo wyraźnie Michała prowokuje — ciągle to samo, jak mówi mój kumpel. Wczoraj znowu było to samo. — Co było? — denerwuje się Michał, a „bramkarz" jakby tylko czekał na to pytanie. — Wystawa była. Załatwiliśmy wystawę u fotografa. — Okradliście? — pyta Wojtek i patrzy z wyraźną niechęcią na intruzów. — Coś ty? — oburza się „bramkarz" — po co mi obce fotografie? Rąbnęliśmy wystawę kamieniami i po krzyku. — Ale dlaczego? — Wojtek ciągle jeszcze nie może zrozumieć, z czego ten dryblas tak się cieszy. — Aleś ty ciemniak — „bramkarz" wzdycha boleśnie — my mamy specjalne oko na takich fotografów, którzy przyklejają na wystawach zdjęcia szkopów. Kapujesz? Oni się tym chwalą, że Niemcy robią sobie u nich pamiątki z Warszawy. Znasz ten zakładzik na Żoliborzu? „Carmen" się nazywa... — Znam — mówi szybko Wojtek, chociaż słyszy o tym zakładzie fotograficznym po raz pierwszy. — To sobie wyobraź, że na wystawie w „Carmenie" naliczyliśmy sześć szkopskich zdjęć. A jeden to miał nawet czapkę z trupią czaszką, esesowiec. Załatwiliśmy tę wystawę sześcioma kamieniami, żeby było sprawiedliwie. Na każde zdjęcie jeden kamień. — Nie drzyj się — ostrzega Michał, bo „bramkarz" opowiada z takim przejęciem, jakby chciał całej ulicy przekazać swe sukcesy, a przecież w pobliżu kręcą się agenci. Zresztą, gdyby się nawet nie kręcili, okupacyjna ulica nie jest najlepszym miejscem do takich zwierzeń. — A co, masz pietra? — „bramkarz" uśmiecha się przekornie do Michała. Wygląda zupełnie tak, jakby chciał się Michałowi teraz zrewanżować za tamtą porażkę na własnym podwórzu — nie bój nic, my już przyzwyczajeni. Już cztery wystawy mamy na rozkładzie. 107 — Czteryi__powtarza głośno i dobitnie grubas, obawiając się, że Michał pi^egapił ten najistotniejszy moment bojowego sprawozdania. — Zazdroszczę wam — mówi Michał, aby jakoś załagodzić sprawę, aby powstrzymać „bramkarza" od tych niebezpiecznych wybuchów szczerości. Bo cóż innego może teraz powiedzieć „bramkarzowi"? Ma się z nim licytować w bojowych sukcesach? Ma mu wyjaśniać, że przy tej ulicy kręcą się agenci, obserwując ten dom, przy którym stoją ludzie, i podwórze? Że czekają na powrót kapitana Gołębia, ale przy okazji nie pogardzą i skromniejszą zdobyczą? Kto wie, jakby się po takim wyznaniu zachował ten zwariowany „bramkarz". Może jeszcze bardziej zacząłby szarżować? Więc Michał chce jak najprędzej zakończyć tę rozmowę i dlatego mówi: — Zazdroszczę wam. Ja bym czegoś takiego nie potrafił. — Nie bój nic — triumfuje „bramkarz" — najgorszy jest początek. Jak już rąbniesz w pierwszą wystawę, to do drugiej sama ci się ręka przyłoży. Przyjdźcie do nas, to was nauczymy. Rozdńał dziesiąty w którym Wojtek patrzy w oczy śmierci. Na Rudzkiej zabito człowieka. Kozy sierżanta Jaszcza A jednak paliła go zazdrość. Starał się zbagatelizować rozmowę z „bramkarzem", starał się w ogóle o niej nie myśleć, ale to wspomnienie powracało do niego jak ból zęba. Takiego bólu nie wyleczysz bezczynnością — myślał Lisowski i zwierzył się nawet Wojtkowi ze swych kłopotów. Zwierzył się Wojtkowi, bo po pierwsze — Wojtek był przecież świadkiem tamtej rozmowy z „bramkarzem", a po drugie — znany był w „Zemście" z tego, że większym zaufaniem obdarzał walkę na słowa niż na kamienie, nie mówiąc już nawet o pistoletach. A Michałowi potrzebny był teraz właśnie taki rozmówca. — Nigdy bym się po nich tego nie spodziewał — powiedział szczerze i wpatrywał się uważnie w Wojtka — rozwalić wystawy to nie taka prosta sprawa. W dzień niebezpiecznie, bo pełno ludzi, a w nocy jeszcze gorzej, bo ulice puste i można łatwo wpaść na patrol. — Mnie się to w ogóle nie podoba — podchwycił natychmiast Wojtek — to już lepiej było nakleić na tę wystawę jakieś dowcipne hasło. 109 — Hasło można zeskrobać — mruknął Michał. — A rozbitą szybę można wprawić — Wojtek z pełnym zaangażowaniem bronił swych przekonań. — Ale za taką wielką szybę trzeba zapłacić sporo forsy i na ludziach robi to większe wrażenie, jak widzą, że z wystawy pozostały tylko drzazgi. — A widziałeś, jak się ludzie cieszą, gdy na murach pojawią się jakieś dowcipne antyniemieckie napisy? — Widziałem, tylko że nie można wygrać wojny samymi napisami. Czasami pistolet jest lepszy. — Jaki pistolet? Przecież oni kamieniami walili w wystawy. — To była taka przenośnia — powiedział Michał patrząc ze zdziwieniem na poetę, który tej prostej przenośni nie zrozumiał. Lisowski nie był zadowolony z rozmowy. Miał nadzieję, że Wojtek pomoże mu swymi argumentami przygasić sukcesy bojowe „bramkarza" i jego grupy. Niestety, sprawa zagmatwała się teraz jeszcze bardziej, i Michał czuł, był tego prawie pewny, że dotąd go będzie prześladować niespokojny duch „bramkarza", dopóki „Zemsta" nie odpowie na ten zew jeszcze wspanialszym wyczynem. Więc dowódca „Zemsty", nie ujawniając jeszcze przed nikim swych zamiarów, zaczął snuć plany takiej akcji, która by przyćmiła to wszystko, co dotychczas udało im się zrobić. Tymczasem jednak nastąpiły dwa wielkie wydarzenia, które na kilka dni całkowicie pochłonęły uwagę mieszkańców Marii Kazimiery i sąsiednich ulic. Na rogu Rudzkiej i Marii Kazimiery zabito człowieka. Uczyniono to w biały dzień, prawie w samo południe, akurat wtedy, gdy na pobliskim przystanku zatrzymał się tramwaj i gdy na trotuar wysypała się gromadka powracających ze śródmieścia mieszkańców Marymontu. Wśród nich był także Wojtek Wiśniewski, którego od samego rana bardzo bolała głowa, i kierownik szkoły zwolnił go po czterech lekcjach do domu. Więc kiedy tramwaj zatrzymał się na przystanku, rozległy się nagle dwa strzały, a zdenerwowani ludzie, nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, rozbiegli się natychmiast na wszystkie strony. Wojtek przykleił się plecami do drewnianej budki, która teraz była zamknięta, a w której latem sprzedawano wodę sodową z sokiem, kwas chlebowy i wyjątkowo piękne owoce skupowane przez właściciela budki bezpośrednio od właścicieli marymonckich ogrodów. 110 Widział dokładnie całą scenę, chociaż chciał od tego odwrócić oczy. Dwóch nieznajomych, ubranych w zgrabne kurtki, uciekała w kierunku piekarni Scholla, a dziesięć metrów od Wojtka, pc* drugiej stronie ulicy, osuwał się pomału na ziemię, czepiając się? kurczowo płotu, bardzo wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu.. Nie chciał tego oglądać, a jednak patrzył, bał się, a jednak, nie-zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął iść machinalnie w kie— runku leżącego nieruchomo na brudnym trotuarze człowieka. Leżący miał białą jak płótno twarz i oczy ciągle jeszcze otwarte, chociaż już chyba nic nie widzące. — Proszę pana, co panu jest? — zapytał lękliwie i naiwnie» Wojtek — jak panu pomóc? Umierający milczał, ale nie milczeli ludzie, którzy zaczęli się nagle wokół niego gromadzić. Dyskutowali teraz głośno i zawzięcie, jakby chcieli nadrobić ten zmarnowany na ucieczkę czas. — Zobaczcie, już nie żyje. Celnie strzelali, z bliska. — Uciekli w stronę Rudzkiej. — A co to pana obchodzi, w którą stronę uciekli? — Zabili człowieka. — Jakiego tam człowieka? Przecież to od razu widać, kto te* jest. Kto teraz nosi takie skórzane płaszcze? — Racja. Przecież to nie Niemcy strzelali do niego. — A skąd pan taki pewny? — A widział pan w Warszawie takich Niemców, którzy zabijają człowieka i uciekają? Oni nie potrzebują uciekać. Stuknij pan się w głowę i pomyśl trochę. — A może to po prostu jakieś bandyckie porachunki? — Pewnie, że porachunki, tylko dlaczego zaraz bandyckie? Nie rób pan z siebie takiego prokuratora. — Psiakrew, ile to teraz warte ludzkie życie. Przed chwilą był człowiek, a teraz nie ma człowieka. — Nie rozczulaj się pan, kto wie, ile ten facet miał na swoim sumieniu. Później na horyzoncie pojawił się policjant, i ludzie zaczęli się niechętnie rozchodzić, kończąc w pośpiechu swoje rozmowy. Policjant nakrył zabitego gazetą, a po kilku minutach na miejsce wypadku przyjechali żandarmi, i ludzie byli już pewni, że zabity był niemieckim agentem. 111 Ale dla Wojtka nie miało to teraz większego znaczenia. Po raz pierwszy w życiu widział z bliska zabitego człowieka i bez względu na to, kim ten człowiek był, jego śmierć wstrząsnęła chłopcem do głębi. Wiedział, jak wygląda okupacja, widział ją codziennie na warszawskiej ulicy, słyszał o wielu tak bolesnych i brutalnych sprawach, że aż uwierzyć było w nie trudno. Ale tutaj, na rogu ulicy Rudzkiej i Marii Kazimiery dostrzegł bezlitosne prawo wojny z najbliższej odległości. W oczach tego nieznajomego umierającego człowieka był tylko żal za odchodzącym życiem i nic więcej. W każdym razie tylko to widział w tamtych oczach Wojtek Wiśniewski. Inni chłopcy byli twardsi. Antek, myślący ciągle o torturach, jakie przeżyć musiał jego ojciec w Gestapo, zanim się stamtąd nie wyrwał, zaatakował Wojtka bardzo ostro za jego „babską", jak to określił, postawę. — No i czego się mażesz? — krzyczał głośno, gestykulując •przy tym nerwowo rękami — kogo ci żal? Przecież już cała ulica wie, że to był gestapowski konfident. Niemcy tego zresztą nie kryli. Obchodzili się z tym zabitym tak delikatnie, że aż złość człowieka brała. Z naszymi się tak nie obchodzą, naszych traktują jak bydło. Czego się tak na mnie gapisz? A skąd wiesz, czy ten agent ;nie brał udziału w aresztowaniu mego ojca? A może to właśnie on przysłużył się naszemu Kmiecikowi? A może aresztowanie tej kobiety na Potockiej to także jego sprawka? Myślisz, że nasi zabili go tylko za to, że' chodził w skórzanym płaszczu? Michał miał także sporo powodów, żeby nie rozczulać się nad śmiercią tamtego człowieka. Zresztą nie widział tego wydarzenia na własne oczy, a więc łatwiej mu było pozbyć się wszelkich «łów, świadczących o słabości czy wątpliwościach. Mimo to jednak próbował zrozumieć Wojtka i wymyślił nawet na poczekaniu bardzo przejmującą historię, która miała postawić załamanego kolegę na nogi. Zresztą, gdy ją opowiadał z wielkim przejęciem Wojtkowi, sam zaczynał pomału w to wszystko wierzyć. Otóż Michał oświadczył, iż do jego matki dotarła prawie z pierwszej ręki wiadomość, potwierdzająca w całej pełni perfidną działalność zastrzelonego agenta. Bo to nie był zwyczajny agent, to był szef agentów na cały Marymont, Bielany i okolice. 112 Wydał w ręce Gestapo — Michał chwilę się zastanowił — siedem... siedemnastu Polaków, w tym czterech nauczycieli. Nauczycieli — podkreślił wiedząc, że Wojtek ze względów rodzinnych szczególnie wysoko ceni ten zawód — a teraz ten podły typ tropił na Mary-moncie jakiegoś młodego człowieka i kto wie, co by się stało, gdyby konspiracja nie chwyciła za broń. — Widzisz? A tobie serduszko miękło ze zgryzoty — triumfował Antek patrząc jednak trochę podejrzliwie na Michała. Relacja Lisowskiego wydała mu się zbyt dokładna, ale ogólnie rzecz biorąc, odpowiadała jego pojęciom o zlikwidowanym agencie, więc o nic nie pytał i niczego nie prostował. Ale ledwie ucichła ta historia i ledwie ludzie z pobliskich ulic, obawiający się jakiejś represji okupanta, trochę się uspokoili, cały Marymont wstrząśnięty został innym tragicznym wydarzeniem. A zaczęło się to wszystko niezbyt groźnie i może nawet trochę groteskowo. Otóż sierżantowi Jaszczowi ukradziono w nocy trzy kozy. Kamienica miała więc niecodzienną sensację. Historia była tym pikantniejsza, że Jaszcz trzymał owe kozy w budce tuż pod swoim oknem. — Nasza policja śpi bardzo mocno — dogadywał szewc Iwanowski, patrząc, jak Jaszcz skrupulatnie sprawdza wyłamaną kłódkę — mnie się wydaje, że złodziej mógł wynieść nie tylko kozy, ale także właściciela. I to razem z łóżkiem. Jaszcz chyba słyszał te słowa, ale nie podjął zaczepki. Widać jednak było, że wzbiera w nim szaleńczy gniew. Bo tu już rzeczywiście nie chodziło tylko o te kozy, tu chodziło o nadszarpnięty honor czołowego policjanta XXVI komisariatu. Więc z samego rana udał się Jaszcz na poszukiwanie złodzieja, który tak bezczelnie zakpił sobie z władzy, kradnąc trzy „policyjne" kozy. Zasadniczo nikt konkretnie nie wiedział, jaką trasę wybrał sobie sierżant, podejrzewano po prostu, że znając meliny różnych marymonckich złodziejaszków, będzie je kolejno odwiedzał z nadzieją, iż tam właśnie natrafi na coś podejrzanego. Kpiono i rozmawiano na ten temat jeszcze kilka godzin, a później na podwórzu zapanował względny spokój. I właśnie wtedy, na ulicy Kamedułów, gdzie Jaszcz się akurat znajdował, rozpoczęła się wielka tragedia. Naoczni świadkowie, a było ich sporo, opowia- 8. My z ffiarymontu 113 dali później, że gdy Jaszcz wszedł na obszerne podwórze, z okna parterowej przybudówki wyskoczył młody mężczyzna. Jaszcz zawołał: „Stój, bo strzelam!" —a mężczyzna, nie zwracając uwagi na ten ostrzegawczy okrzyk, przeskoczył przez płot i wybiegł na ulicę. Pierwszy raz sierżant strzelił do niego, gdy znaleźli się na łąkach przyległych do ulicy Godowskiej. Strzał był celny, uciekający zachwiał się, przyklęknął na jedno kolano, ale po chwili znowu pobiegł. Najbardziej dziwne i zastanawiające było to, że mężczyzna uciekał właśnie w stronę Marii Kazimiery, a nawet w kierunku domu, w którym mieszkał Jaszcz. Sierżant był starszym człowiekiem i coraz bardziej zostawał w tyle za uciekającym, mimo że tamten znaczył drogę swej ucieczki własną krwią. Jaszcz strzelał jeszcze kilka razy, ale śmiertelnie trafił dopiero na Marii Kazimiery, kilkanaście metrów od swego domu. Mężczyzna zaczął się wdrapywać na wysoki druciany płot. Nie wiadomo dlaczego tak bardzo utrudniał sobie drogę, nie miał już przecież zbyt wiele sił, ale może chciał utrudnić w ten sposób pościg Jaszczowi? Bo Jaszcz na pewno nie był już w stanie pokonać takiej przeszkody. Więc gdy mężczyzna był już na szczycie płotu, gdy szykował się do skoku, Jaszcz stanął i dokładnie wycelował. I mężczyzna nie skoczył, lecz poleciał twarzą prosto w czarny, wilgotny piach. A sierżant schował do kabury pistolet i długo stał nieruchomo, ocierając pot z czoła. Wydawało się, że nie ma po prostu odwagi, aby podejść do leżącego. Zbiegli się natychmiast ludzie z okolicznych domów. Ktoś zadzwonił po lekarza, chociaż lekarz nie był tu już potrzebny. Jakaś kobieta zaszlochała głośno, pochylając się nad leżącym chłopcem. Nieznajomy mężczyzna nakrył zabitego własnym płaszczem. — Rozejść się... — próbował interweniować Jaszcz, ale w jego głosie nie było zdecydowania, i ludzie to natychmiast odczuli. Nikt nie odstąpił ani kroku. — Złodzieja żałujecie? — powiedział trochę głośniej Jaszcz — to on mi ukradł kozy. — Zabić człowieka za parszywe kozy?! — krzyknął ktoś w tłumie — to zwyczajne morderstwo. — Policzymy się kiedyś z takimi! — odezwał się mężczyzna, 114 który ofiarował przed chwilą zabitemu chłopcu swój lichy, postrzępiony płaszcz. — Rozejść się — Jaszcz był najwyraźniej przerażony i ten jego okrzyk nie przestraszyłby nawet małych dzieci. — Co znaczy rozejść się? — natarła na sierżanta siwa kobieta — i skąd pan w ogóle wie, że to ten nieszczęśliwiec ukradł panu kozy? — Więc dlaczego uciekał? — jęknął Jaszcz chowając twarz w dłoniach i zaczął nerwowo powtarzać, jakby szukał w tych słowach jakiegoś usprawiedliwienia — dlaczego uciekał? Jeszcze tego samego dnia, gdy się ściemniło, ktoś zapalił na miejscu zbrodni kilka świeczek. Te palące się świeczki widać było z mieszkania Jaszcza, i sierżant wyszedł, aby je zgasić. Ale po kilku godzinach świeczki znów zapłonęły i teraz paliły się aż do końca. W kamienicy rozmawiano z oburzeniem o tym strasznym wypadku. Snuto różne domysły, powtarzano przyniesioną z ulicy Ka-medułów historię, wierząc niezbicie w jej autentyczność. Podobno ten zabity przez sierżanta Jaszcza chłopiec ukrywał się przed Gestapo. Gdy Jaszcz zjawił się wtedy na podwórzu, ktoś w mieszkaniu krzyknął: „Uważaj, tajniak, obserwuje nasze okna!" — i chłopiec nie wytrzymał nerwowo. Wyskoczył przez okno i zaczął uciekać. Czy tak było rzeczywiście? Trudno to zbadać, w każdym razie chłopcy głęboko w to uwierzyli. — On się zachował bardzo bohatersko — szeptał Antek drżącymi ze wzruszenia wargami — uciekał, chociaż był już ranny. Złodziej tak się nie zachowuje. — A gdyby nawet ukradł Jaszczowi kozy, to co? — zaperzył się Wojtek — wielka mi rzecz, trzy głupie kózki. Bez względu na to, kim był ten chłopak, Jaszcz zachował się jak zwyczajny zbir. — Trzeba to jakoś uregulować — mruknął Antek i nic już więcej nie powiedział tamtego wieczoru. Ale na drugi dzień przybiegł do Michała bardzo zdenerwowany Roman i oświadczył, że Antek chce koniecznie zdobyć klucze od komórki. — A po co mu te klucze? — nie rozumiał Michał. — Tego nie chce powiedzieć, ale ja się domyślam — w głosie 115 Romana, który nie należał przecież do bojaźliwych, był teraz autentyczny niepokój — Antkowi chodzi na pewno o nasze pistolety. Odgraża się cały czas, że trzeba zrobić z Jaszczem porządek. Michał, przetłumacz mu jakoś, bo może być z tego wielka chryja. Ta rozmowa odbyła się bez świadków w mieszkaniu Antka. — Po co ci klucze? — zaatakował go Michał bez żadnych wstępów. — Tobie mogę powiedzieć, bo jesteś naszym szefem — powiedział Antek z jakąś dziką zaciętością w głosie — potrzebna mi spluwa... Rozumiesz? — Rozumiem. Chodzi ci o Jaszcza? — Właśnie o niego. Dziwi cię to? — Nie bardzo. Ale pistolety nie są naszą własnością i nie możemy ich używać. — Argument Michała był bardzo naiwny, lecz nic mądrzejszego nie przychodziło mu teraz do głowy. Był po prostu oszołomiony tym wręcz desperackim stanowiskiem kolegi. Ogarnął go nawet lęk, ale nie mógł się przecież do tego przyznać, więc plótł bzdury i patrzył z coraz większym niepokojem na rozgorączkowaną twarz Antka. — Jak to nie nasze? — krzyknął Gołąb — a czyje? Kto ma do nich teraz prawo? — I strzeliłbyś do Jaszcza? — Michał powiedział to tak cicho, że ledwie sam usłyszał swój głos, a jednak Antek zareagował natychmiast. — To chyba nic trudnego strzelać do takiego łobuza. — Ale to ojciec naszego kolegi. — Gdybym miał takiego ojca, nie żałowałbym go. — Podszedłbyś do Jaszcza, on spojrzałby na ciebie bez strachu, bo przecież cię zna, może by się nawet do ciebie uśmiechnął... i wtedy musiałbyś nacisnąć cyngiel. I Jaszcz by upadł na ziemię. Przemyślałeś to sobie wszystko? Stoi przed tobą człowiek, a ty naciskasz cyngiel. — A czy Jaszcz to człowiek? — krzyknął ochryple Antek — o jakim ty człowieku gadasz? Widziałeś tego chłopca leżącego pod płotem? — Przecież wiesz, po co pytasz? Stałem tam obok ciebie. — Więc dlaczego pleciesz do mnie jak ksiądz? Mój ojciec siedział na Szucha. Nie wiesz, co tam robią z ludźmi? 116 — Ale co ma Jaszcz do tego? — On jest taki sam jak tamci. Dla niego też zabić człowieka to tyle, co splunąć przed siebie. I po co my zakładaliśmy „Zemstę"? — Żeby walczyć. — Jak? Czym? Pisać listy, skrobać napisy na murze? — Nie tylko my skrobiemy napisy na murze i piszemy listy. Sam kiedyś mówiłeś, że to też jest ważna walka. — Mówiłem. Ale Jaszczowi nie przepuszczę. — To rozbij mu łeb kamieniem. — Nie jestem ulicznikiem. Należę do „Zemsty". Przysięgaliśmy, że będziemy się naprawdę bić. A ty nam czytałeś: „Hej, bracia, dzieci, żołnierze, za broń! Za broń! Za broń!" Mamy przecież broń. — Ale nie umiemy się nią posługiwać — to był ostatni żelazny argument Michała. Zachował go na tą decydującą chwilę, gdy rozmowa zbliży się do finału — poszedłbym razem z tobą na Jaszcza. Ja także o tym myślałem. Ale strzał musi być celny... — Więc będziemy strzelać z bliska. — A skąd wiesz, czy z tych pistoletów w ogóle można strzelać? A może są uszkodzone, a może zamokły? A może amunicja też nie nadaje się do użytku. Czy myślisz, że twój ojciec szedłby na taką akcję nie sprawdziwszy dokładnie broni? Antek zawahał się. Miał teraz wygląd bezradnego dziecka. — Więc możemy wypróbować te pistolety. Choćby jutro — powiedział prawie spokojnie. — Wypróbujemy na wiosnę, tak jak wspólnie ustaliliśmy. A do tego czasu niech się Jaszcz męczy. — O jakiej męce mówisz. Kto go będzie męczył. — On sam. Każdej nocy będzie mu się śnił tamten chłopak. Każde pukanie do drzwi będzie dla niego wybuchem granatu. A na wiosnę zrobimy co trzeba. — Nie bujasz? — A czy bujałem cię chociaż raz? Ale teraz dla Michała zaczęły się niespokojne dni i noce. Wygrał tę ważną potyczkę, ale nie odczuwał z tego powodu zbytniej satysfakcji. Jeszcze nie tak dawno zastanawiał się nad odważnymi czynami „bramkarza" z ulicy Gdańskiej, a teraz sprawy posunęły się jeszcze dalej. 117 —¦ Przecież ja się nie boję — szeptał zaciskając aż do bólu pięści — ale odpowiadam za „Zemstę", odpowiadam za nich wszystkich, bo jestem ich dowódcą. Ale czy potrafiłbym strzelić do człowieka? A może Antek też by nie potrafił, może tylko poniósł go taki dziki gniew... Przecież ja się nie boję, ale czy wolno nam narażać rodziców? Gdyby się Antkowi coś nie udało w takiej akcji, Niemcy sięgnęliby nie tylko po nas. Tak... mam chyba rację. A może jej nie mam? Przecież cały czas igramy z ogniem. I bez tych pistoletów nazbierało nam się sporo grzechów. Wystarczy, aby obdzielić nimi całą „Zemstę" i pięć naszych rodzin na dodatek. Więc jednak się boję. Nie, gdybym się bał, nie zakładałbym „Zemsty". A może Antek chciał mnie po prostu sprawdzić, może był ciekawy, co będę mówił, gdy zażąda pistoletów? I jak to w ogóle jest, gdy człowiek strzela do człowieka? O czym się wtedy myśli? Co się wtedy czuje? Więc kiedy przyjdzie taki czas, a przyjść musi, że wezmę pistolet i stanę oko w oko z wrogiem, czy mi nie zadrży ręka? Czy potrafię być twardy jak żelazo? Długo go męczyły te sprawy. Może po raz pierwszy w życiu uzmysłowił sobie, że ta walka, o której mówili podczas przysięgi, nie jest przygodą. Że strach odczuwają czasami nie tylko ci, którzy padają pod ciosem, ale także ci, którzy biją, i że nie tylko zostać bohaterem, ale nawet prostym żołnierzem jest bardzo trudno. A później, aby się wyzwolić z tych niespokojnych myśli, zarządził alarm i przekazał chłopcom z „Zemsty" skromne, bo skromne, ale przecież bardzo konkretne działanie. I przystąpił do tej akcji z niespotykaną pasją, jakby mścił się na samym sobie za te wszystkie wahania, słabości i niezbyt żołnierskie medytacje. W ciągu czterech dni wybili Jaszczowi dosłownie wszystkie szyby. Plan był precyzyjnie obmyślony i brawurowa akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Posłużyli się procami. Czekali cierpliwie do zmierzchu, a gdy podwórze było już puste, rozpoczynali wspaniałą kanonadę z pięciu proc. Za każdym razem strzelali z innych pozycji, aby utrudnić Jaszczowi kontrofensywę. Leciały więc kamienie z dachu sąsiedniej kamienicy, z uchylonych drzwi komórki, zza węgła domu. W kamienicy przyjęto z pełną aprobatą ten brawurowy atak, a Jaszcz z zadziwiającym spokojem przyjmował ciosy. Wstawiał nowe szyby i nawet nie próbował szukać winnych. 118 Natomiast sporo niepokoju wykazał w tych dniach pan Majewski. Z wiełlką uwagą wysłuchiwał wszystkich relacji dotyczących zemsty na Jaszczu, a później zapytał Tytusa, patrząc bardzo podejrzliwie: — A ty czasami nie wiesz, kto to robi? — Nie wiem — odparł Tytus z największym, na jaki go teraz było stać, spokojem. — Na pewno nie wiesz? — nie ustępował pan Majewski. — A skąd mam wiedzieć? Ale powiem ci szczerze, tatusiu, że sam bym się chętnie do tego przyłożył. — Nie wątpię — uśmiechnął się ojciec i zaraz spoważniał — nie wątpię, ale przy okazji dam ci dobrą radę: schowaj w jakiś lepszy kąt tę procę, którą trzymasz pod łóżkiem. — Schowam, tatusiu — zaczerwienił się Tytus. I już więcej nie wracali do tego tematu. Rozdział jedenasty w którym więcej jest smutku niż radości, chociaż z Oflagu przychodzi list. „Siekiera, motyka, piłka, szklanka..." Spotkanie z Chilkiem Lewisem Tuż po Nowym Roku 1943 przyszedł z Oflagu dawno oczekiwany list. A więc znów w domu Michała było wielkie święto. Porucznik Lisowski pisał: „Gdy będziecie czytać te słowa, w kuchni na ścianie wisieć już będzie nowy kalendarz. Z każdym nowym rokiem ubywa mi lat i gdy się nareszcie spotkamy, będziemy bardzo młodzi, bó bardzo szczęśliwi. Wierzę, że się spotkamy, i dlatego jestem silny i zdrowy. Michale, mój mężczyzno, dbaj o matkę i pomagaj jej. Czekam na wiosnę, bo wiosna to zieleń, a zieleń to nadzieja. Czekajcie na mnie...". W kilka dni po tej wielkiej radości matka Michała nagle zachorowała. Znajomy lekarz stwierdził zapalenie płuc, wypisał kilka recept i przyrzekł, że przyjdzie za dwa dni. Dotrzymał słowa i odwiedził chorą jeszcze kilka razy, nie biorąc za wizyty ani grosza. Pani Lisowska wracała pomału do zdrowia, ale była tak osłabiona, że Michał musiał wziąć na swoje barki wszystkie domowe sprawy. Przyrządzał śniadanie, sprzątał, palił w piecu i gotował 120 obiad. Zresztą, cóż to były za obiady? Wsypywał do garnka z wodą trochę kaszy, dodawał do tego kilka kartofli i w najlepszym wypadku kilka plasterków marchwi. Taką zupę potrafiłby chyba ugotować nawet Józio Piekarczyk. Na śniadanie jedli chleb z marmoladą. Chleb pachniał kasztanową mączką, a marmolada miała smak zgniłych buraków. Czasami odsmażali ten chleb na patelni i wtedy w mieszkaniu pięknie pachniało olejem, a matka brała z talerza zarumienione pajdki i mówiła z uśmiechem: „Coś pysznego! Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, że pieczony chleb może być lepszy od tortu". Michał też próbował się uśmiechać, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Wiedział doskonale, że.matka tylko nadrabia miną, aby go nie martwić. Wiedział, że matce po ciężkiej chorobie potrzebny jest nie tylko odpoczynek, ale także dobre jedzenie. A z każdym dniem mała drewniana kasetka, w której przechowywano pieniądze, stawała się coraz bardziej pusta. Aż przyszła ta najgorsza chwila, gdy po dokładnym obliczeniu okazało się, że starczy im jeszcze na dwa, trzy obiady, na butelkę oleju i na kilka bochenków chleba. Wtedy pani Lisowska powiedziała jakby ze wstydem: — Mam dobrą koleżankę. Pracuje ze mną w szpitalu. Napiszę do niej kilka słów, podaj mi papier i ołówek. Musisz jechać jeszcze dzisiaj. Mieszka na Wolskiej, zaraz koło „Wesołego miasteczka". Chyba trafisz? — Trafię — szepnął Michał — ale czy musimy pożyczać? — Przecież nie pójdziesz na Kercelak z moim pierścionkiem. Oszukają cię, okradną. — To pierścionek od ojca!.— zawołał Michał — dał ci na imieniny, pamiętam. Nie możesz go sprzedać. — Ja też tak myślę, chociaż twój ojciec byłby prawdopodobnie innego zdania. Przecież pierścionek to tylko złoto. — Ten pierścionek to zupełnie co innego. — Zle mnie zrozumiałeś. Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Pójdziesz tam z listem? — Pójdę. A pierścionka nigdy nie sprzedawaj. Przyrzekasz? — Przyrzekam. A teraz wracał z Wolskiej. Był trochę w lepszym humorze, bo wiózł do domu dwieście pięćdziesiąt złotych. Młoda, sympatyczna 121 kobieta, po przeczytaniu listu od pani Lisowskiej, otworzyła natychmiast szafę i wyjęła spod ułożonej tam bielizny pięć pięćdziesięciozłotówek. Chciała także poczęstować Michała obiadem, ale odmówił kłamiąc, że nie jest głodny. Nie był jednak w stanie odmówić przyjęcia czterech pięknych, czerwonych jabłek, bo natychmiast pomyślał o matce. — Biorę tylko dlatego, że mamie potrzebne są teraz owoce — zaczął się usprawiedliwiać gorąco, jakby popełnił niegodny czyn. — Tylko bez takich ceregieli — uśmiechnęła się kobieta — bierz te jabłka i przyjdź do mnie w sobotę, to dam ci Mika świeżych jajek. W tramwaju nie było tłoku i można było nawet znaleźć siedzące miejsce, ale Michał pozostał na pomoście. Oczywiście na tylnym pomoście, bo przedni pomost i dwie ławki na przodzie wagonu przeznaczone były wyłącznie dla Niemców. Nawet wtedy, gdy wagon pękał od nadmiaru pasażerów, żaden Polak nie miał prawa zająć tych miejsc oznaczonych napisem: „Nur fur Deutsche". I chociaż zdarzało się niekiedy, że jakiś Niemiec w nagłym przypływie litości czy dobrego humoru zapraszał tłoczących się Polaków, aby zajęli wolne miejsca, to tego rodzaju propozycje przyjmowane były z lodowatą obojętnością. Tramwaj zjeżdżał już z wiaduktu Dworca Gdańskiego. Michał popatrzył z uwagą na długi pociąg załadowany armatami, czołgami i innym wojskowym sprzętem. Na jednym z czołgów siedziało kilku niemieckich żołnierzy. Otwierali szeroko usta, chyba coś śpiewali, ale pędzący coraz szybciej tramwaj zagłuszał wszystko. W tej samej jednak chwili Michał usłyszał śpiew. Odwrócił głowę i zajrzał do wagonu. Tuż przy ławkach przeznaczonych tylko dla Niemców stał niski, chudy chłopak ubrany w granatową jesionkę, sięgającą mu prawie do kostek. Michał uchylił drzwi, aby lepiej usłyszeć. Stojący przy drzwiach konduktor uśmiechał się do pasażerów, i w tym uśmiechu było coś dumnego. Może chciał wszystkim przekazać bez słów swoje serdeczne poparcie dla tego młodziutkiego artysty, który zarabia na chleb narażając życie. Pasażerowie mrugali do siebie porozumiewawczo i szukali w kieszeniach bilonu. Za taki koncert każdy płacił wyjątkowo chętnie. 122 A szczerbaty chłopiec w granatowej jesionce był już porządnie ochrypnięty. Któż mógł policzyć, w ilu tramwajach i na ilu warszawskich podwórzach rozlegał się już dzisiaj jego dziecięcy głosik. Michał znał prawie na pamięć ten okupacyjny repertuar. Te piosenki zdobyły sobie na warszawskich ulicach olbrzymią popularność. Ale za każdym razem słuchało ich się z taką samą radością i satysfakcją. Więc słuchał uśmiechając się jak wszyscy do szczerbatego śpiewaka. Siekiera, motyka, bimber, szklanka w nocy nalot, w dzień łapanka, siekiera, motyka, światło, prąd, __ kiedyż oni pójdą stąd. Już nie mamy gdzie się skryć hycle nam nie dają żyć. Po ulicach gonią wciąż, Patrzą, kogo jeszcze wziąć. Siekiera, motyka, piłka, linka, Tutaj Prusy, tam Treblinka, siekiera, motyka, światło, prąd, drałuj, draniu, wreszcie stąd. Siekiera, motyka, styczeń, luty, Hitler z Ducem gubią buty, siekiera, motyka, linka, drut, już pan malarz jest kaput. Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę głupi malarz, siekiera, motyka, piłka, nóż, przegrał wojnę, już, już, już. — Żeby ci się te słowa w złoto obróciły — wzdycha konduktor i pierwszy wrzuca do czapki małego śpiewaka pieniądze. — Masz, kup sobie jajka i zrób kogel-mogel, bo ochrypłeś — pucułowaty staruszek sięga do portmonetki i długo w niej grzebie, ale wręcza śpiewakowi całe pięć złotych. Michał też zaczął szukać w kieszeni. Wie doskonale, że w jego rodzinnym budżecie liczy się teraz każda złotówka, ale czy można myśleć o oszczędzaniu akurat w takim momencie? 123 Wyjmuje więc pieniądze przeznaczone na zeszyty, atrament, temperówkę i bez wahania wrzuca je do czapki dzielnego artysty. Szczerbaty chłopiec wysiadł na placu Wilsona, ale w tramwaju nie było już teraz smutnych twarzy. Tamta piosenka o głupim malarzu, który przegrał wojnę, przyniosła ludziom choć na chwilę trochę radości, nadziei i optymizmu. Teraz nawet miarowy stukot tramwajowych kół zamieniał się w wesołą melodię: sie - kie - ra, mo - ty - ka, pił - ka, a - lasz prze - grał woj - nę głu - pi ma -larz... Tego dnia kolacja w domu Lisowskich była prawie królewska. Michał odwiedził kilku pokątnych handlarzy i na stole zjawiły się cudowne rzeczy. Był biały ser i kawałek wiejskiej kiełba'sy, i jajecznica na świeżej słoninie, i cztery czerwone jabłka przyniesione z ulicy Wolskiej, Zmęczona twarz matki rozjaśniła się uśmiechem. To nic, że dwieście pięćdziesiąt złotych trzeba będzie szybko oddać, to nic, że taka kolacja to szaleńcza rozrzutność. Po co się martwić na zapas? Ważne jest to, że mają dzisiaj co jeść i że starczy tych pieniędzy na najbliższe dni. Aby tylko zdrowie powróciło. Zaczęli nagle snuć marzenia, jaką to kolację przygotują na przywitanie ojca, gdy się skończy wojna. Będzie na pewno pieczona kaczka nadziewana jabłkami i pierogi z mięsem, które tak uwielbia ojciec Michała, i sałatka z pomidorów. Dużo cebuli do sałatki i dużo prawdziwego pieprzu. I biały chleb. I duży kufel zimnego piwa. Wymyślali coraz to wykwintniej sze dania, przekomarzali się ze śmiechem i właśnie wtedy ktoś zapukał energicznie do drzwi. — O tej porze? — zaniepokoiła się pani Lisowska — kto to może być? Chyba ktoś z sąsiadów, bo już godzina policyjna. Na progu stał Wojtek Wiśniewski, i Michał od razu wyczuł, że wydarzyło się coś bardzo ważnego. — Wyglądasz, jakby cię kto gonił. Wejdź do pokoju... — Nie... -i- jęknął Wiśniewski i zamachał nerwowo rękami — chodź ze mną. — Gdzie? Po co? Wiśniewski oparł się ciężko o ścianę, jakby za chwilę miał się przewrócić. — Chodź ze mną — powtórzył szeptem, i Michał zrozumiał, 124 że niczego więcej się od niego nie dowie, że trzeba natychmiast samemu sprawdzić, jaka to sprawa tak bardzo wstrząsnęła kolegą. — Mamo, ja tylko na chwilę! — zawołał w głąb mieszkania i nie czekając, co mu matka odpowie, pobiegł za Wiśniewskim. Ale gdy znaleźli się na podwórzu, zaprotestował energicznie: — Nie mogłeś powiedzieć, żebym wziął palto? I gdzie ty mnie prowadzisz? — A co, zimno ci? — powiedział niespodziewanie ostrym głosem Wojtek — boisz się kataru? Chodź, zaraz ci pokażę, zaraz ci się zrobi ciepło. Na podwórzu było już ciemno. I tej nocnej ciemności nie rozjaśniły nawet światła okien, bo przecież zgodnie z niemieckim zarządzeniem, zasłonięte były roletami z czarnego papieru. A więc zbliżali się do altany w kompletnych ciemnościach. Zaskrzypiały otwierane drzwi i znaleźli się w środku. — Tu ktoś jest — cofnął się raptownie Michał, słysząc czyjś głęboki, świszczący oddech. — Właśnie dlatego cię tu przyprowadziłem — Wojtek jakby się już trochę uspokoił, a może po prostu obecność Michała dodawała mu teraz śmiałości. Ukucnął na podłodze, wygrzebał z kieszeni zapałki. Dwie pierwsze złamały się w zesztywniałych z zimna palcach, ale trzecia zapłonęła żółtym ogniem, i chociaż ten migocący płomyk zgasł dosyć szybko, Michał zdążył dostrzec siedzącego v/ kącie altany chłopca. — Kto to jest? — zapytał z naturalną ciekawością. — Nie poznałeś? — Wojtkowi znów zadrżał głos. Zapalił następną zapałkę i zbliżył ją do twarzy chłopca. — To chyba... nie, niemożliwe, to on? Chilek? — Chilek Lewis — wymamrotał Wojtek i syknął z bólu, bo dopalająca się zapałka sparzyła mu palce. — To ja, Chilek — chłopiec wyciągnął do Michała rękę, ale zapałka w tym momencie zgasła i chłopcy szukali swych dłoni po omacku. — Nie pal zapałek — zwrócił się Chilek do Wojtka — po co palić? Ciemność jest lepsza. — Chilek, co ty tu robisz? Co się z tobą dzieje? Co z rodzicami? Sam tu przyszedłeś? — Michał zasypał kolegę serią niespokojnych pytań i przysunął się blisko do siedzącego. 125 — Co ma się dziać? Nie wiecie, co się u nas za murem dzieje? — Chilek mówił bardzo spokojnie. Tak spokojnie, że aż ich to zdziwiło, a później zaniepokoiło. Bo jak można mówić spokojnie o sprawach, które się w ludzkiej głowie nie mieszczą? Wiele razy rozmawiali o Chilku, z którym przyjaźnili się serdecznie aż do wybuchu wojny, a i później, jak długo tylko było możliwe widywanie się z nim. Chilek był ich rówieśnikiem, chodzili do tej samej klasy. Ojciec Chilka miał mały zakład fryzjerski na Marii Kazimiery. Chodzili się tam zawsze strzyc. — Strzyżenie czy golenie? — żartował zawsze ojciec Chilka, pan Lewis, i spryskiwał im obficie głowy fryzjerską wodą. Po takim pachnącym prysznicu włosy mieli mokre przez pół dnia. Kiedy na murach warszawskich kamienic rozklejano afisze mówiące o utworzeniu getta, Chilek leżał ciężko chory. Kilka dni później, a było to w drugiej połowie października 1940 roku, odwiedzili Chilka po raz ostatni. Chłopiec wstał już z łóżka i pomagał rodzicom w pakowaniu walizek. Był chudy, blady, ledwie się trzymał na nogach. Pan Lewis przyjął kolegów syna bardzo serdecznie, przerwał nawet na chwilę pakowanie, aby z nimi porozmawiać. Był bardzo smutny, załamany, a jednak próbował zmienić ten przygnębiający nastrój. — Muszę coś wam zostawić na pamiątkę. Zostawię wam całą butelkę fryzjerskiej wody. Jak sobie pokropicie włosy, to ten zapach przypomni wam starego Lewisa. Chilek wyciągnął ich do sieni i ledwie hamując płacz zaczął im wciskać do kieszeni różne drobne przedmioty. Kredki, kolorowe pocztówki, gumki z „myszką", scyzoryk, lusterko. — Bierzcie, niech to będzie na pamiątkę od Chilka. Może się już nigdy nie zobaczymy? — Coś ty? — próbował go pocieszyć Antek — przecież getto będzie istnieć tylko do końca wojny. Niemcy dostaną w kość od Francuzów i Anglików i znowu powrócisz na Marii Kazimiery. A zanim to nastąpi, odwiedzimy cię. Będziemy przyjeżdżać do getta... Prześlij nam tylko swój nowy adres. Ale Chilek nie przysłał adresu, a gdyby nawet przysłał, to i tak z zapowiedzianych odwiedzin nic by chyba nie wyszło, bo 126 Niemcy, ogrodziwszy murem dzielnicę żydowską od reszty Warszawy, coraz bardziej zaostrzali swe zarządzenia, aż wreszcie getto zostało w praktyce całkowicie odcięte od świata. Chłopcy przechodzili często ulicą Bonifraterską. Wzdłuż tej ulicy zbudowany był wysoki mur. Za tym murem był Chilek Lewis. Patrzyli na domy stojące po tamtej stronie muru, wpatrywali się w okna, ale okna były puste, bo Żydom nie wolno było wyglądać na aryjską stronę. Może jedno z tych pustych okien należy do Chilka? Mozą, Chilek teraz stoi w pokoju przy ścianie, odchyla ostrożnie firankę i widzi ich, jak idą pomału środkiem trotuaru, powracając ze śródmieścia na Marymont. — Zimno ci, cały drżysz... dawno siedzisz w tej altanie? — pyta Michał przytulając się do Chilka, jakby go chciał ogrzać. — Znalazłem go tutaj pół godziny temu — wyjaśnia za Chilka Wojtek — widziałem, że ktoś się wślizguje do altany, chciałem sprawdzić... wiesz, myślałem, że to ktoś znowu z tajnymi gazetkami. — W getcie straszny głód — Chilka głos jest w dalszym ciągu spokojny. A może to nie jest już spokój, tylko rezygnacja? — Czasami udaje mi się przejść przez mur... dzieciom łatwiej to zrobić niż dorosłym. Wrócę tam przed samym świtem. Wtedy najłatwiej. Na Marymoncie jestem już trzeci raz. Zbieram do worka, co tylko znajdę. Czasami ludzie dadzą coś dobrego. Zresztą wszystko jest dobre: i chleb, i brukiew, i marchew, może być nawet zgniła... W getcie straszny głód. — A co z twoim ojcem? — pyta Michał załamującym się głosem. — Ojciec? — Chilek jakby się zastanawiał — może żyje, a może nie żyje? Niemcy wywieźli go z getta dwa miesiące temu. — A matka? — Matka jest ze mną. Ale ona jest chora. To choroba z głodu. Jak mi się uda wrócić szczęśliwie do getta, to matka będzie trochę zdrowsza... Bo mam w worku chleb i cebulę, i trochę tłuszczu. Muszę to jakoś donieść, ale teraz coraz trudniej przechodzić przez mur. Wczoraj złapali dwóch moich kolegów. — Chodź do mnie — szarpie Chilka za ramię Michał — chodź, ogrzejesz się, umyjesz, zjesz z nami kolację. Mamy dzisiaj dobrą kolację, taką, jaka się rzadko zdarza, taką dobrą, że aż wstyd. 127 — Nie, nigdzie nie pójdę. Na korytarzu może mnie ktoś spotkać. Wiecie, czym to grozi? Jeśli możesz, przynieś mi trochę jedzenia. — Nie bój się — popiera Michała Wojtek — przeprowadzimy cię przez korytarz tak, że nikt nie zauważy. — Nie chcę nikogo narażać — Chilek jest nieustępliwy — posiedzę tu parę godzin, a później pójdę tam, gdzie muszę iść. Przynieś mi, Michał, trochę chleba. — Przecież zmarzniesz tutaj na kość — Michał ,nie może sobie po prostu wyobrazić, że mogliby zostawić go, a sami powrócić do ciepłych mieszkań. Położą się spać i ogarnie ich najmocniejszy sen właśnie wtedy, gdy Chilek będzie się czołgać przy murze, szukając jakiegoś otworu, aby przecisnąć się do getta. — Czy musisz tam wracać? Możesz przecież ukrywać się na Marymoncie. Pomożemy ci. Znajdziemy ci taką melinę, że żaden policjant, żaden żandarm tam nie trafi. Chilek, w getcie będzie coraz gorzej. Ratuj się. Nie wracaj tam. Czy ty masz dobrze w głowie? Chcesz się pchać siłą do tego piekła? Chilek przez jakiś czas milczy, i wtedy słychać jego szybki, płytki oddech. Tak oddychają ciężko chorzy ludzie, trawieni wysoką gorączką. Ale po chwili chłopcy znów słyszą jego spokojny głos: — Nie wracać tam, mówisz... A moja matka? Ona umrze, jeśli ja nie wrócę do getta. Nie ma ojca, więc teraz ja muszę się nią opiekować. I Michał zrozumiał, że Chilek ma rację, i chociaż jest to racja tragiczna, i można się przeciw niej buntować, to jednak jedno jest pewne: on, Michał Lisowski, postąpiłby przecież tak samo. Więc w jaki sposób pomóc dzielnemu Chilkowi? — Jeśli chcesz, to dam ci pistolet — przypomina sobie Michał o troskliwie przechowywanej skrzynce z bronią — dam ci dwa pistolety i granat, chcesz? Zaniesiesz to do getta i już będziesz inaczej patrzył na świat. Bo najgorzej jest, jeśli człowiek czuje się bezbronny. — Pistolety? Skąd macie pistolety? — zaciekawia się Chilek, ale ta ciekawość trwa tylko sekundę. Już zgasła i Chilek powraca do swego normalnego tonu. — Nie chcę pistoletów. Co ja z nimi zrobię? 128 ?" — Strzelisz, gdy nie będzie innego wyjścia. — Czy tym odmienię swój los albo los swej matki, jeśli zabiję jednego Niemca? Wojtek szturcha Michała łokciem. Nie czas teraz ani miejsce na takie dyskusje. Bo co tu udowadniać Chilkowi, że brak mu odwagi, że woli bochenek chleba niż pistolety? A czy samo przejście przez mur getta, a czy walka o życie matki i dobrowolny powrót do tego piekła, ukrytego za czerwonym murem, nie jest najwspanialszym aktem bohaterstwa? — Chodź, Chilek, musisz chociaż trochę odpocząć — Michał ciągnie go prawie siłą w kierunku domu — przecież znasz moją matkę, przychodziłeś do nas. — Będę uważał na korytarzu — włącza się do rozmowy Wojtek. — O tej porze nikt nas nie zobaczy. Chilek, nie możesz tu zostać. Uśniesz i zamarzniesz na śmierć. Lewis ustępuje. Już nie trzeba go ciągnąć. Idzie za nimi posłusznie. Dopiero w świetle korytarzowej żarówki widzą całą jego nędzę. Chilek jest blady i potwornie chudy. Usta ma spieczone gorączką, oczy płoną mu nienaturalnym blaskiem. Ubrany jest w długie po kostki damskie palto, przepasane konopnym sznurkiem. Ten widok tak nimi wstrząsnął, że nie są w stanie powiedzieć ani jednego słowa. Zresztą jakim słowem mogliby swoje uczucia określić? Chłopcy przekradają się przez korytarz. Przodem idzie Wojtek nasłuchując, czy wszystko jest w porządku. Już drzwi. Już bezpieczna przystań, przytulne ciepło. Wchodzą do kuchni, i Chilek natychmiast wciska się w kąt. — Gdzie byłeś tak długo? — woła z pokoju pani Lisowska — przecież kolacja całkiem ostygła! — Przyprowadziłem kogoś, mamo — mówi Michał — nie martw się, nie wstawaj z łóżka. Ja sam wszystko załatwię. Chodź, Chilek, pokaż się mojej matce. Lewis idzie ostrożnie przez kuchnię, przyciskając do piersi woreczek z jedzeniem. Potyka się o próg, ale natychmiast się prostuje i ściąga czapkę z głowy. — Dobry wieczór pani, to ja, Chilek Lewis. Matka Michała podnosi głowę z poduszki. Otwiera usta z wrażenia i długo milczy przypatrując się Chilkowi. 9. My z Marymontu 129 — Strzelisz, gdy nie będzie innego wyjścia. — Czy tym odmienię swój los albo los swej matki, jeśli zabiję jednego Niemca? Wojtek szturcha Michała łokciem. Nie czas teraz ani miejsce na takie dyskusje. Bo co tu udowadniać Chilkowi, że brak mu odwagi, że woli bochenek chleba niż pistolety? A czy samo przejście przez mur getta, a czy walka o życie matki i dobrowolny powrót do tego piekła, ukrytego za czerwonym murem, nie jest najwspanialszym aktem bohaterstwa? — Chodź, Chilek, musisz chociaż trochę odpocząć — Michał ciągnie go prawie siłą w kierunku domu — przecież znasz moją matkę, przychodziłeś do nas. — Będę uważał na korytarzu — włącza się do rozmowy Wojtek. — O tej porze nikt nas nie zobaczy. Chilek, nie możesz tu zostać. Uśniesz i zamarzniesz na śmierć. Lewis ustępuje. Już nie trzeba go ciągnąć. Idzie za nimi posłusznie. Dopiero w świetle korytarzowej żarówki widzą całą jego nędzę. Chilek jest blady i potwornie chudy. Usta ma spieczone gorączką, oczy płoną mu nienaturalnym blaskiem. Ubrany jest w długie po kostki damskie palto, przepasane konopnym sznurkiem. Ten widok tak nimi wstrząsnął, że nie są w stanie powiedzieć ani jednego słowa. Zresztą jakim słowem mogliby swoje uczucia olłreślić? Chłopcy przekradają się przez korytarz. Przodem idzie Wojtek nasłuchując, czy wszystko jest w porządku. Już drzwi. Już bezpieczna przystań, przytulne ciepło. Wchodzą do kuchni, i Chilek natychmiast wciska się w kąt. — Gdzie byłeś tak długo? — woła z pokoju pani Lisowska — przecież kolacja całkiem ostygła! — Przyprowadziłem kogoś, mamo — mówi Michał — nie martw się, nie wstawaj z łóżka. Ja sam wszystko załatwię. Chodź, Chilek, pokaż się mojej matce. Lewis idzie ostrożnie przez kuchnię, przyciskając do piersi woreczek z jedzeniem. Potyka się o próg, ale natychmiast się prostuje i ściąga czapkę z głowy. — Dobry wieczór pani, to ja, Chilek Lewis. Matka Michała podnosi głowę z poduszki. Otwiera usta z wrażenia i długo milczy przypatrując się Chilkowi. 9. My z Marymentu 129 — Ja nie chciałem tu przyjść — zaczyna się nagle usprawiedliwiać Lewis — to Michał mnie tu przyciągnął. Ja sobie zaraz pójdę... Pani Lisowska zagryza nerwowo wargi, odwraca twarz i szybkim, dyskretnym ruchem ociera napływające do oczu łzy. Ale już po chwili jest uśmiechnięta. Sięga po szlafrok, ubiera się wołając do Wojtka stojącego za plecami Chilka: — Przecież nie zamknęliście drzwi, chłopcy! Wojtek, przekręca klucz w zamku. Pani Lisowska nie każe sobie nic opowiadać, nie zadaje żadnych pytań, chce za wszelką cenę odprężyć sytuację. Widzi przecież doskonale, że chłopcy są bardzo zdenerwowani. Wychodzi do kuchni, wlewa do największego garnka kilka litrów wody. — Za pół godziny będzie kąpiel — mówi z uśmiechem do Chilka — rozbierz się, a zanim się woda zagrzeje, zjesz z nami kolację. Michał ganiał dzisiaj za kiełbasą po całym Marymoncie, jakby czując, że nas odwiedzisz. Minęło jeszcze kilkanaście minut i wszystkim zaczął się udzielać spokojny, rodzinny nastrój. Chilek nie patrzył już nerwowo w kąt, gdzie leżał jego worek wypełniony zdobytą na Marymoncie żywnością. Pani Lisowska krzątała się przy kuchni, a później wyszła na chwilę do pokoju i zaczęła wyciągać z szafy najróżniejsze rzeczy: brązowy sweter, ciepły szalik, koszule, skarpetki... Kilka lat temu, pod koniec sierpnia 1939 roku, ułożyła to wszystko tak jak teraz na stole, ale pan Lisowski uśmiechnął się i powiedział: „Po co mi ciepły szalik, po co mi sweter? Czy myślisz, że wojna będzie trwała aż do zimy?". A tu minęło już tyle zim. Prosiła często Michała: „Marzniesz, a ten brązowy sweter ojca jest bardzo ciepły. Dlaczego go nie chcesz nosić?" Michał odpowiadał ciągle tak samo: „To są pamiątki po ojcu. Chcesz, żebym niszczył pamiątki?". A teraz w swetrze i szaliku pana Lisowskiego będzie chodził Chilek Lewis. Tylko co na to powie Michał? — Patrz, synu, uzbierałam trochę ciepłych rzeczy — mówi pani Lisowska i patrzy uważnie na Michała — damy to Chilkowi. W tym brązowym swetrze będzie mu do twarzy. Michał opuszcza głowę, wpatrując się uporczywie w blat stołu, przy którym siedzi. 130 — Tak, masz rację, mamo. Ten sweter jest akurat na Chilka — mówi cicho, ale wyraźnie. — Będziesz się czuł w tym swetrze jak w kożuchu! — woła i podbiegając do matki całuje ją w oba policzki. Później Chilek kąpał się w wielkiej miednicy, później ubrał się w ciepłą i czystą koszulę i puszysty sweter, później siedzieli przy tym stole pijąc herbatę z prawdziwym cukrem. I dopiero wtedy pani Lisowska, kładąc rękę na ramieniu Chilka, powiedziała: — A teraz opowiedz mi, jeśli chcesz, o swoim życiu. I Chilek opowiedział. Nie przerywali mu ani słowem. A gdy skończył, pani Lisowska szepnęła patrząc mu prosto w oczy: — A czy ty myślałeś, Chilku, o tym, żeby nie wrócić do getta? — Nigdy o tym nie myślałem — odpowiedział natychmiast Chilek — bo po co myśleć, jeśli wrócić tam trzeba. — Ja także mówiłem mu o tym, mamo — poderwał się z krzesła Michał, ale pani Lisowska nie podjęła tematu. Chilek Lewis usnął zaraz po tej rozmowie, ale spał bardzo niespokojnie, zaczął nawet krzyczeć przez sen, uciszał się jednak natychmiast, gdy pani Lisowska pogładziła go chłodną ręką po rozpalonym czole. Obudził się o piątej nad ranem: — Ja jeszcze tutaj? — zdziwił się. Przecierał zaspane oczy i rozglądał się ciekawie po pokoju, jakby sobie z trudem przypominał wczorajsze wydarzenia. — Pójdę już — powiedział zdecydowanym głosem. — Za godzinę będę na Nalewkach... Wczesnym świtem najłatwiej jest przejść przez mur. A gdy już wychodził, szepnął jakby zawstydzony do Michała: — A Marymont jest ciągle piękny. Chciałbym tu jeszcze kiedyś mieszkać. Patrzyli przez okno na jego skuloną postać. I opuścili głowy, gdy Chilek Lewis zniknął za rogiem kamienicy. Czy zobaczą go jeszcze? Czy Chilek Lewis wróci jeszcze na swój Marymont? Michał położył się na łóżku, na którym jeszcze przed kilkoma minutami spał Chilek. Zamknął oczy, był bardzo zmęczony długim czuwaniem, ale nie mógł usnąć. Słyszał, że matka także przewraca się niespokojnie z boku na bok. — Chyba już jest na placu Wilsona — szepnął — najtrudniej będzie mu przejść przez wiadukt Gdański. 131 — Przejdzie — odpowiedziała matka — mam dobre przeczucie. — Musi przejść... — prawie krzyknął Michał. Czuwali z matką jeszcze dwie godziny, jakby w nadziei, że może się to w jakiś sposób przydać Chilkowi, aż w pewnym momencie, gdy za oknem było już całkiem widno, Michał podniósł głowę i powiedział: — Już przeszedł przez mur... czuję to... Już biegnie do matki. — Tak, już mu nic nie grozi. Możemy spać — westchnęła pani Lisowska. I Michał usnął natychmiast bardzo twardym snem. Obudził się dopiero w południe. Rozdział dwunasty w którym gniew jest złym doradcą. Przygotowania do ćwiczeń z bronią w ręku. Antek spotyka ojca. Rozkaz kapitana Gołębia Już nie protestował. Nie mógł, a może po prostu nie chciał. Na wieczornej zbiórce zapadła decyzja: W najbliższą sobotę odbędzie się nauka ostrego strzelania. Wczoraj, 19 kwietnia 1943 roku, przeżyli wielki wstrząs. W warszawskim getcie wybuchło powstanie. Getto płonęło. Czarny, gęsty dym, gnany wiosennym wiatrem, dolatywał aż na Żoliborz. * Wsiedli natychmiast w tramwaj i pojechali w kierunku Bonifraterskiej. Tutaj musieli wysiąść, bo ze względu na sytuację w getcie tramwaj dalej nie chodził. Na tramwajowych szynach Niemcy ustawili działo, strzelające teraz przez wyłom w murze. A zza muru niosła się bez przerwy ostra kanonada. Chłopcy słuchali tych wybuchów z przerażeniem. Dla wszystkich było przecież jasne, że oto nastąpił ostatni akt tragedii warszawskich Żydów. Nie mieli oni żadnych szans na zwycięstwo. Jedyną ich szansą była śmierć żołnierska, śmierć z honorem. Od czasu do czasu przez pobliską bramę wjeżdżał do getta 133 niemiecki samochód naładowany wojskiem. Na trotuarach, na sąsiednich placach i ulicach stały gromadki warszawiaków komentujących z ożywieniem przebieg tych tragicznych wydarzeń. — Tam jest Chilek Lewis — szepnął Michał, z trudnością powstrzymując się od płaczu — mógł przecież z nami zostać. — A on nie chciał nawet pistoletu — dodał Wojtek z błyskiem gniewu w oczach — i co on teraz robi taki słaby i bezbronny? Gdy wrócili do domu, wiedzieli, że dłużej już nie można odwlekać. Te strzały rozlegające się w getcie wyzwoliły w nich nową falę nienawiści do okupanta. Dosyć gadania, trzeba się wziąć za poważniejszą robotę. Trzeba odkopać pistolety i pokazać Niemcom, co potrafią chłopcy z Marymontu. Na ćwiczenia wybrali dosyć bezpieczne miejsce: Nad samym brzegiem Wisły, za przeciwpowodziowym wałem, odgrodzonym od Marymontu niezbyt szeroką, ale za to bardzo bagnistą łachą. W pełni lata sporo tu było młodych ludzi. Przychodzili się kąpać, ale w kwietniu nikogo jeszcze nie kusiły nadwiślańskie wydmy. Ważne było także to, że ten wybrany przez nich teren rzadko był odwiedzany przez Niemców i granatowych policjantów. Zresztą niepożądanych gości łatwo było się ustrzec. Wystarczyło zostawić czujkę na przeciwpowodziowym wale. Widoczność była stąd doskonała. — Weźmiemy tylko visa — zadecydował Lisowski. — Znam trochę ten pistolet, w każdym razie ojciec mi pokazał, gdzie jest bezpiecznik... Nie mogli się doczekać soboty. To miał być dzień najważniejszej w ich życiu próby. To miał być prawdziwy bojowy chrzest. — Bo to jest, chłopaki, tak — dogadywał Antek — nawet jak żołnierz ma na sobie mundur, to nie jest jeszcze prawdziwym żołnierzem. Prawdziwym żołnierzem zostaje dopiero wtedy, jak się nauczy strzelać. Zmarnowaliśmy kupę miesięcy. Ja już dawno mówiłem, że trzeba wyciągnąć z ziemi te spluwy. W czwartek obejrzeli jeszcze raz dokładnie swój wojenny poligon. Umówili się, że będą strzelać w stronę wydmy, oddalonej od brzegu rzeki o jakichś dwadzieścia metrów. Woda tam jest bardzo płytka, będzie można ustawić na wydmie starą puszkę albo stare wiadro, bo w wiadro łatwiej celować. — Zrobimy z wiadra sito — zacierał ręce Tytus. 134 — Jakie sito? — mitygował Michał. - - Każdy strzeli tylko raz. Pięć strzałów nad Wisłą to niezła kanonada. — Pięć strzałów to pięć dziur w wiadrze — podsumował tę ożywioną rozmowę Antek. Pistolety mieli wykopać w piątek po południu. Antkowi dłużyła się tego dnia każda minuta i żeby jakoś oszukać czas, wybrał się do biblioteki na Gdańską. Ani mu w głowie było czytanie, ale nie mógł po prostu usiedzieć w domu. Gdy znalazł się na ulicy Rudzkiej, podszedł nagle do niego nieznajomy młody mężczyzna. — Antek Gołąb — to nie było pytanie, to było raczej potwierdzenie faktu. — O co chodzi? — zapytał Antek, oszołomiony jeszcze trochę tym nagłym spotkaniem. — Uważaj, chłopcze — mówił mężczyzna idąc spokojnie obok Antka. — O nic nie pytaj, tylko słuchaj uważnie i zachowuj się, jakbyś mnie dobrze znał. Pójdziesz na ulicę Mickiewicza 25. W bramie będzie ktoś na ciebie czekał. To będzie młoda dziewczyna w zielonym płaszczu. Zapytasz: Czy w tym domu jest magiel? Powtórz hasło. — Czy w tym domu jest magiel? — wyszeptał Antek patrząc na nieznajomego z coraz większym zdziwieniem i niepokojem. — Dobrze. Tak właśnie zapytasz: Czy w tym domu jest magiel? A dziewczyna odpowie ci: Był w tamtym roku, ale się zepsuł. I zaprowadzi cię gdzie trzeba. — To znaczy gdzie? — nie wytrzymał Antek. — Miałeś nie pytać. — Ale ja nie rozumiem, o co panu chodzi. — Tym lepiej. — I po co to wszystko? Nie znam pana... — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Powiem ci tylko jedno: Musisz tam iść, bo to jest dla ciebie bardzo ważna sprawa. Dla ciebie! Pamiętaj hasło: Czy w tym domu jest magiel. Z pobliskiego przystanku ruszył akurat tramwaj. Nieznajomy, nie żegnając się z Antkiem, pobiegł w tamtym kierunku i wskoczył zgrabnie do drugiego wagonu. A Antek Gołąb stał bezradny na środku trotuaru i długo nie mógł podjąć żadnej sensownej decyzji. Gdy się trochę uspokoił, postanowił wrócić na podwórze i opo- 135 wiedzieć kolegom o tej dziwnej przygodzie. Już nawet szedł w kierunku domu, ale w pewnej chwili zmienił zamiar: — Lepiej będzie, gdy wszystko załatwię sam, bo jeśli ta wyprawa pachnie niebezpieczeństwem, to po co mam wplątywać w to wszystko kolegów? — myślał. Różne rzeczy przychodziły mu do głowy; Różne domysły. Jadąc tramwajem w kierunku ulicy Mickiewicza zadawał sobie coraz bardziej niespokojne pytania: Kto mnie wzywa? Kto tam na mnie czeka? Czego ode mnie chcą ci ludzie? Wszystko było jakieś dziwne, tajemnicze, skomplikowane jak chorobliwy sen, ale było także podniecające, i dlatego gdy wysiadł z tramwaju, zaczął nagle iść tak szybko, jakby liczyła się teraz każda minuta. Bał się tej tajemnicy i pragnął ją jednocześnie jak najszybciej rozwiązać. — A jeśli to jakaś prowokacja? — pomyślał zatrzymując się przed szarą kamienicą. — Skąd oni znali moje nazwisko? Zawahał się, ale ciekawość była już teraz silniejsza od wszelkich niepokojów. Wszedł do bramy, rozejrzał się dyskretnie i natychmiast zobaczył dziewczynę w zielonym płaszczu. Nie miała chyba więcej niż osiemnaście lat. Stała przy schodach i bawiła się spokojnie skórzanym paskiem. Patrzyła na Antka raczej obojętnie, i to go najbardziej sprowokowało do natychmiastowego działania. Podszedł do niej blisko i rzucił jednym tchem tajemnicze hasło: — Czy w tym domu jest magiel? Przez chwilę panowała cisza. Dziewczyna przyglądała się Uważnie Antkowi, aż wreszcie uśmiechnęła się, poprawiła niesforne czarne włosy, które zsunęły jej się na czoło, i powiedziała cicho: — Był w tamtym roku, ale się zepsuł. — No więc klawo — Antka poniosły nerwy. — Był, zepsuł się i co dalej? — Nie krzycz — upomniała go dziewczyna. — Nie potrafisz mówić ciszej? Chodź ze mną. Zaczęli się wdrapywać po dość stromych schodach. W pewnej chwili dziewczyna zatrzymała się i zapukała energicznie w masywne drzwi. To pukanie było także hasłem. Antek na wszelki wypadek zanotował w pamięci: Trzy wolne puknięcia, dwa szybkie i znowu trzy wolne. 136 Zatrzeszczała podłoga po tamtej stronie drzwi i zaraz rozległ się lekko zachrypnięty męski głos. — Kto tam? — W sprawie brudnej bielizny — powiedziała dziewczyna i mrugnęła do Antka wesoło, jakby chcąc mu dodać odwagi. Usłyszeli szczęk przekręcanego w zamku klucza i w uchylonych drzwiach pojawił się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Wpuścił Antka do przedpokoju. — No, więc jesteś — powiedział jakby z ulgą i poklepał Antka po plecach. — Jestem, i co z tego? — nastroszył się Antek. — Co to za heca? Przecież ja pana nie znam. — Ale ja ciebie znam. Przynajmniej z opowiadania — mężczyzna popchnął go lekko w stronę oszklonych drzwi. — Wejdź do pokoju. Ktoś tam czeka na ciebie. No, wejdź i nie gap się na mnie jak na szpicla. Jesteś wśród swoich. I w tym momencie Antek zaczął się wszystkiego domyślać. Aż mu nogi zdrętwiały z nagłego podniecenia i nie mógł się zdobyć na ten jeden krok, dzielący go od tych oszklonych drzwi, za którymi... Nie, czy to możliwe? Czy to czasami nie sen? A może wszystko się rozwieje, rozleci się w drobny pył, gdy wkroc?y do pokoju? — Proszę pana, czy tam jest, czy tam jest... — zaczął szeptać łamiącym się od wzruszenia głosem i nie potrafił dokończyć zdania, jakby się bał nazwać szczęście po imieniu. — Wejdź, zobacz i zachowuj się dzielnie, bo twój ojciec nie czuje się jeszcze najlepiej. Pokój był duży i bardzo zagracony. W połowie przegradzała go wysoka oszklona szafa wypełniona książkami. Tuż za szafą, na niskiej kozetce leżał kapitan Gołąb. Miał przymknięte oczy i w pierwszej chwili Antkowi wydało się, że jego ojciec śpi. Zatrzymał się więc w połowie drogi i nawet wstrzymał oddech, aby ojca nie zbudzić, ale w tej samej chwili doktor Gołąb zerwał się z kozetki i bez słowa podbiegł do syna. Ileż słów mieli sobie do powiedzenia, ile nocy marzyli o takim spotkaniu... A teraz stali nieruchomo i w milczeniu przyzwyczajali się do swego wielkiego szczęścia. — No, już dobrze, już wszystko w porządku — wykrztusił 137 wreszcie doktor Gołąb. — Cieszę się, synu, że jesteśmy razem. Chodź, usiądź tutaj, będzie ci wygodnie... Albo nie, stań na środku pokoju, niech ci się dokładnie przyjrzę. A Antek także chciał się dokładnie przyjrzeć swemu ojcu. Już dostrzegł, że ojciec jest bardzo blady, jakby w ogóle nie wychodził na ulicę. I od ostatniego spotkania przybyło mu sporo siwych włosów. I utyka na lewą nogę, chociaż widać, że chciałby bardzo ukryć to przed synem. — O mnie nie musicie się już martwić — uśmiechnął się do Antka — wszystko co najgorsze mam już za sobą. Moi przyjaciele troszczyli się o mnie, jakbym był małym dzieckiem. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, i będę mógł drzewa siekierą wycinać. — Więc było z tobą aż tak bardzo źle... — szepnął Antek przytulając się do ojca — czy mocno cię bili na przesłuchaniach? — Dajmy temu spokój — wykręca się doktor Gołąb od odpowiedzi — najważniejsze, że wszystko się dobrze skończyło, chociaż przyznam ci się szczerze, iż w pewnym momencie straciłem zupełnie nadzieję, że cię jeszcze zobaczę. Ale jaki z tego wniosek, synu? Że nigdy nie wolno tracić nadziei. Musisz mi wybaczyć: porwaliśmy cię prosto z ulicy, bo tak było najostrożniej. Licho nie śpi. Bardzo się wystraszyłeś? — Gdybym się bał, tobym tutaj nie przyszedł. — Oczywiście. Nigdy nie wątpiłem, że można na ciebie liczyć. — Ale dlaczego tak długo musiałem czekać na twój sygnał? Matka się bardzo o ciebie niepokoi. — Nie mogłem wcześniej. Wiedziałem, że jesteście pod obserwacją. Chyba wiesz o tym, że na Marii Kazimiery kręciło się wyjątkowo wielu szpiclów. — Pewnie, że wiem — Antkowi zaiskrzyły się cczy z podniecenia — którejś nocy odwiedziło nas nawet gestapo. Pytali o różne rzeczy, ale zachowywali się raczej przyzwoicie. To była dla nas cudowna noc. — Cudowna? — No pewnie! Właśnie wtedy dowiedziałem się, że wykiwałeś Niemców i dałeś dyla... — Co dałem? — Dyla! Nie rozumiesz? Powiedział nam o tym policjant, który 138 przyszedł z gestapowcami. Myślałem, że umrę z radości. A matka zaczęła nagle płakać, i to chyba przekonało gestapowców, że nic o tobie nie wiemy. Doktor Gołąb łaknął każdej wiadomości o swej rodzinie. Zadawał więc Antkowi najróżniejsze pytania. Pytał, czy mają co jeść, pytał o zdrowie matki, o szkołę, o znajomych z kamienicy. A gdy Antek odpowiadał, ojciec przymykał oczy, jakby chciał sobie mocniej wbić w pamięć te wszystkie słowa, pochodzące z zakazanej dla niego ulicy. Aż w pewnej chwili Antek, w przypływie konspiracyjnych wzruszeń, zwierzył się ojcu ze swych jutrzejszych planów. Niech kapitan Gołąb wie, że ma dzielnego syna, który jutro będzie celował z prawdziwego pistoletu do wiadra. Niech wie, że na Marii Kazimiery istnieje tajna grupa „Zemsta", która ma własną broń. Niech wie, że grupa ta dokonała już wielu wspaniałych czynów, że uratowała także młodego konspiratora z ulicy Potockiej. Antek opowiadał to wszystko z taką pasją, z takim przejęciem, iż nie zauważył nawet, jak na twarzy kapitana Gołębia pojawiło się najpierw wielkie zdumienie, a później jeszcze większy niepokój. Zdziwił się więc, gdy usłyszał nagle ostry głos ojca: — Cóż wy najlepszego robicie. Kto ci na to pozwolił? Jakim prawem narażasz na śmierć siebie i matkę? — A czy tylko ojcowie mają prawo walczyć? — powiedział hardo Antek patrząc ojcu prosto w oczy. Doktor Gołąb podniósł się ciężko z kozetki i zaczął chodzić po pokoju utykając na lewą nogę. Tak się przejął opowieścią syna, że zapomniał na chwilę o tej ciągle jeszcze nie zagojonej ranie, którą otrzymał, gdy uciekał Niemcom z kawiarni. — Pytasz, czy tylko ojcowie mają prawo walczyć? — szepnął oddychając ciężko jak po wielkim wysiłku — więc ci powiem, co o tym myślę. Każda wojna jest okrutna, ale ta jest najokrutniej-sza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek były. Walczymy z Niemcami nie tylko o wolność. Walczymy także o to, aby uratować życie naszych dzieci. Giną nie tylko żołnierze podziemnej armii. Niemcy niszczą wszystkich i wszystko co polskie. Oni pragną naszej całkowitej zagłady. I dlatego gdy walczą ojcowie, synowie muszą się chronić, aby szczęśliwie doczekać wolności. W wolnej Polsce potrzebne będą przede wszystkim wasze młode, zdrowe ręce. 139 A później, już trochę spokojniejszym głosem, doktor Gołąb powiedział, że zna tego uratowanego przez „Zemstę" konspiratora: — To dobry, dziąlny żołnierz i cieszę się, że właśnie wy uratowaliście mu życie. Opowiadał, że jacyś nieznani chłopcy ostrzegli jego matkę, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, że jednym z tych chłopców jesteś ty. — A co się stało z tą miłą staruszką? — zapytał Antek. — Najpierw ją aresztowali... — To wiem, ale co się z nią teraz dzieje? Czy żyje? — Żyje. Siedziała kilka dni na Szucha. Dzielna kobieta, nie powiedziała ani słowa. Niemcy wypuścili ją, chociaż nie mieliśmy tej nadziei. Może jakiemuś gestapowcowi serce zmiękło, gdy patrzył na jej siwe włosy. Może właśnie wtedy przypomniał sobie swoją matkę? — Więc sam widzisz — powiedział niespodziewanie Antek — że synowie także mają prawo walczyć. Syn tej kobiety jest przecież twoim żołnierzem. I to dobrym żołnierzem. Doktor Gołąb popatrzył uważnie na syna, a później roześmiał się: — Sprytny jesteś... ale ja nie o takich synach myślałem. — A o jakich? — Myślałem o dzieciach, na których jeszcze woźny dzwoni w szkole. — Już niedługo będzie dzwonił. Za dwa miesiące kończę szkołę powszechną. — I to ci wystarczy? — Mnie nie. Ale Niemcom wystarczy. Przecież zlikwidowali wszystkie gimnazja. Złapię się chyba za jakąś pracę, żeby pomóc matce. — Chciałbyś pracować? — A co, może powiesz, że do pracy też się nie nadaję? Tatusiu, nie patrz na mnie jak na małe dziecko. Daj mi jakąś szansę, zapisz mnie do konspiracji. Przyjmij do siebie całą „Zemstę". — Zapisać do konspiracji? Czy myślisz, że konspiracja ma swoje biuro, w którym odbywają się zapisy? Ojciec znów zaczął się szykować do wielkiego ataku, ale w pewnej chwili zmienił taktykę. Uświadomił sobie bowiem, że dotychczasowe argumenty nie przekonały syna i że trzeba jakimś 140 innnym sposobem odwieść go od jutrzejszej wyprawy nad Wisłę, która może się tragicznie zakończyć. — Nie chcesz słuchać ojca, więc posłuchaj oficera. Powiem ci wprost... Nie mogę dzisiaj podejmować żadnych decyzji w sprawie „Zemsty". Taka decyzja przecież nie tylko ode mnie zależy. Ale przekażę waszą prośbę. Mogę ci to przyrzec. Przekażę pod jednym warunkiem... — Pod jakim? — Zaniepokoił się Antek. — Że wykonacie natychmiast mój pierwszy rozkaz. To będzie próba, czy potraficie być żołnierzami. Bo kto nie potrafi lub nie chce wykonać rozkazu, ten nie powinien myśleć o wojsku. — Daj mi ten rozkaz! Na pewno potrafimy go wykonać. — Więc słuchaj... rozkaz numer jeden: wstrzymuję aż do odwołania waszą jutrzejszą akcję. Pozostawicie broń w ukryciu i będziecie czekać cierpliwie na moje dalsze dyspozycje. Wykonacie ten rozkaz? Antek opuścił głowę na piersi i milczał przez dłuższą chwilę. Ojciec patrzył na niego z coraz większym niepokojem. — Tak... ja ten rozkaz wykonam — szepnął chłopiec nie podnosząc głowy — i uczynię wszystko, żeby moi koledzy nie poszli jutro strzelać. Chyba mi się to uda. Ale przekaż naszą prośbę i poprzyj nas... przecież pokazaliśmy, że można na nas liczyć. — Przekażę — odetchnął doktor Gołąb — a teraz musisz ?? mną zjeść żołnierski obiad. Wysoki mężczyzna, którego Antek poznał godzinę temu w przedpokoju, przyniósł im czarny chleb i dwa talerze gęstej grochówki. Jedli patrząc na siebie z uśmiechem. A w tym samym czasie na ulicy Marii Kazimiery czterech chłopców z „Zemsty" oczekiwało niecierpliwie na powrót Antka. Chcieli jeszcze dzisiaj wydobyć pistolety, chcieli oczyścić visa, przyjrzeć mu się dokładnie przed jutrzejszą próbą. Kręcili się nerwowo po podwórzu, wyglądali na ulicę, ale Antka nigdzie nie było, A oni poznali już tę twardą, konspiracyjną zasadę, że nie można podejmować żadnej ważnej decyzji, jeśli istnieje chociaż jedna mała wątpliwość. Tą wątpliwością była nieobecność Antka. Dopóki się ta sprawa nie wyjaśni, nie wolno wykopywać broni. I wyjaśniła się, chociaż takiego wyjaśnienia nikt z oczekującej 141 na Antka czwórki się nie spodziewał. Antek powrócił do domu parę minut przed godziną policyjną. Chcieli go zatrzymać na podwórzu, ale wyrwał im się prawie siłą i oświadczył, że musi najpierw zobaczyć się z matką. — A do was też mam bardzo ważną sprawę — szepnął tajemniczo — poczekajcie parę minut... — Co znaczy parę minut? — nastroszył się Roman — nie możesz nam od razu powiedzieć? Antek wzruszył tylko ramionami i pobiegł w kierunku domu. Nie było rady, musieli na niego czekać i tylko obiecywali sobie z przejęciem, że wygarną mu co należy, gdy powróci. Powrócił uśmiechnięty, jakby ta rozmowa z matką wypełniona była samymi miłymi sprawami. — A my czekaliśmy na ciebie parę godzin — zaatakował Tytus — akurat dzisiaj musiałeś się wybierać na spacer? — Trzeba wyjąć broń i oczyścić visa — Michał starał się skierować rozmowę na bardziej zasadnicze tory — jutro nie będzie na to czasu. Zapomniałeś o strzelaniu? Antek czekał cierpliwie, aż się koledzy wygadają, i dopiero po kilku minutach, gdy szli już w stronę komórki, zatrzymał ich zdecydowanym ruchem ręki i powiedział mocnym głosem: — Ja rezygnuję... nie wezmę jutro udziału w ćwiczeniach. Nie dotknę pistoletów. — Co ci strzeliło do głowy? — Chory jesteś? — Strach cię obleciał? Krzyżowały się ostre słowa pełne gniewu, protestu i zdziwienia. Wszystkiego mogli się spodziewać po Antku, tylko nie takiej decyzji. Przecież to właśnie on zachęcał ich najgoręcej do tej zbrojnej wyprawy nad Wisłę. Najbardziej oburzony był Michał, który odwlekał, jak tylko mógł najdłużej, to ostre strzelanie i który ugiął się wreszcie, aby nie wpaść w konflikt z Antkiem i pozostałymi członkami „Zemsty". Zdecydował się na tę niebezpieczną akcję, a teraz, gdy już wszystko jest gotowe, najbardziej zagorzały zwolennik strzelania wycofuje się z akcji. — Podpuszczałeś nas — woła Michał zapominając na chwilę o tym, że dowódca w każdej sytuacji powinien zachować zimną krew — musisz się z tego wytłumaczyć! Myślisz, że będziesz się 142 z nami bawić w kotka i myszkę? Wytłumacz się, dlaczego zmieniłeś decyzję? Zapamniałaś, że ja tu wydaję rozkazy? Zapomniałeś, że składałeś przysięgę? Co to wszystko znaczy? Antek robi się czerwony. Chłopcy myślą, że to ze wstydu, ale człowiek, który się wstydzi, nie ma przecież w oczach hardości. — Niczego nie zapomniałem — mówi dobitnie, powoli, jakby chciał, aby każde jego słowo dotarło wyraźnie do kolegów — nie złamałem przysięgi. Dałem tylko słowo polskiemu oficerowi, że przekażę wam bardzo ważną sprawę. — A kto cię upoważnił do nawiązywania kontaktów w naszym imieniu? — nie dawał za wygraną Michał — i skąd w ogóle wiesz, że rozmawiałeś z prawdziwym polskim oficerem? Chyba ci się nie przedstawił w mundurze? A jeśli się dałeś nabrać, jeśli to jest zwyczajna prowokacja? O czym z nim mówiłeś? — O „Zemście" i o naszej broni, i o tym, że chcemy nawiązać kontakt z prawdziwą konspiracją. — O rany... — jęknął Tytus i załapał się za głowę — coś ty narobił? Z kim ty gadałeś? — Skąd znasz tego oficera? Jeśli on w ogóle jest oficerem — w głosie Michała był już teraz także wielki niepokój. — To jest mój ojciec — szepnął Antek i nagle zrobiło się cicho. Zaskoczył ich tą niespodziewaną nowiną. Wytrącił im w jednej chwili wszystkie argumenty. Popatrzyli na niego jak na bohatera.. I teraz każde jego słowo miało podwójną cenę. Antek wyczuł natychmiast ten sprzyjający klimat. Nie mógł go zmarnować. Opowiadał z przejęciem, że kapitan Gołąb osobiście będzie się starał, aby „Zemsta" przestała być dzikim oddziałem. Opowiadał dokładnie o pierwszym rozkazie, który mają wykonać, o łączniku, który w najbliższym czasie nawiąże z nimi kontakt. Zachował dla siebie tylko jedną tajemnicę: w jaki sposób dotarł do ojca i gdzie ojciec przebywa. Zresztą chłopcy wcale go o to nie pytali. Było dla nich zupełnie zrozumiałe, że nie o wszystko należy pytać i nie o wszystkim można mówić. — No i co? — powiedział Michał, gdy Antek zakończył swą pasjonującą opowieść — przyjmujemy rozkaz kapitana? — Najpierw ty powiedz, co o tym sądzisz — wywinął się od odpowiedzi Roman — jesteś przecież naszym dowódcą. Ty decydujesz... 148t — Roman ma rację r— poparł go natychmiast Wojtek — to ty musisz podjąć decyzję. Jak wojsko, to wojsko. — Komu innemu bym nie wierzył, ale ojca Antka dobrze znam... przecież mnie kiedyś leczył — Michał zrobił przerwę, a po chwili zakończył prawie uroczystym głosem — więc w takiej sytuacji odwołuję jutrzejsze ćwiczenia. Broń pozostaje w kryjówce. Będziemy czekać na łącznika. — Będziemy czekać — powtórzył Antek, i zabrzmiało to jak przysięga. Rozdział trzynasty w którym słychać „Mazurka Dąbrowskiego". Wyrok na Jaszcza. Blokada Marymontu. Kontakt z łącznikiem kapitana Gołębia Marymont pachniał jak wielki ogród. Po kilku deszczowych dniach niebo wypogodziło się całkowicie, a czerwcowe słońce stało się wyjątkowo agresywne. W takim słońcu nawet ubogie mary-monckie domki prezentowały się bardzo okazale. Zwłaszcza te otoczone bujną zielenią, odgrodzone od ulicy kwiatami, krzewami malin, agrestu i porzeczek. Ale ludzie jakby zapomnieli o urokach lata. Chodzili po ulicach szybko, rozglądając się niepewnie na wszystkie strony. A jeśli już myśleli o zielonym kolorze, to ta zieleń częściej kojarzyła się im z niemieckimi samochodami, tak zwanymi „budami", w które ładowano aresztowanych, niż z soczystą zielenią marymonckich drzew. Uliczne łapanki powtarzały się teraz częściej. Były coraz bardziej brutalne i w zasadzie nikt z warszawiaków nie mógł być pewny swego losu. Niemcy wpadli w prawdziwą furię. Może chcieli w ten sposób wziąć odwet za liczne zbrojne akcje polskiego podziemia, za wyroki śmierci wykonywane systematycznie na gestapowcach, żan- 10. My z Marymontu 145 h i f(0iS^oiczac^< może chcieli upokorzyć, rzucić na kolana dumną Wars2awę' w której koncentrowały się jak w źrenicy 4tkie odblas^ polskiego buntu i gniewu? A może po prostu , .,, . na tym mieście za swoje coraz liczniejsze niepowodzenia na frontac*1- A nrzecież Warszawa była także dla Niemców wielkim frontem Wielkim * gr°źnym frontem. Tutaj żaden niemiecki żołnierz nie móeł sie cZu^ zkyt pewnie. I jeśli nawet szczęście mu sprzyjało i nie stracił życ*a> t° czCsto musiał się pożegnać ze swoim karabinem lub pistolem, a rozbrajali go zazwyczaj tak bardzo młodzi ludzie że aż ^styd ??*° ° tym później mówić w koszarach. Ale Warszawa walczyła nie tylko z bronią w ręku. Miesiąc temu 3 maia 1^ r°ku, Michał wysiadł z tramwaju na placu Wilsona Z pobliskie&° getta niosły się jeszcze ciężkie, armatnie wy-h irhv ?? ?i?i??? wyburzali resztki domów, w których ukrywali się ostatni żydowscy żołnierze. I nasle p°nad *e wybuchy uniosła się znajoma melodia pol-skieeo marsza- budzie stanęli jak wryci. Niektórzy zaczęli podchodzi' bliżei do ulicznego głośnika, zwanego „szczekaczką", z które-ieszcze ???? minut temu rozlegały się niemieckie komunikaty o sytuacji na *roncie- Czyżby Niemcom pomyliły się płyty? Nie to nie zacma pomyłka. Zaraz po wiązance polskich melodii wojskowych odezwał się twardy, męski głos z patriotycznym apelem Otworzyć się okna we wszystkich pobliskich domach. Pod szczekaczką" gęstniał tłum nie zważając na żadne niebezpieczeństwo Ze wzruszen*em> z dumą w oczach słuchano gorących słów o dniu wyzw'olenia> który musi nastąpić. Późniei zaśmiała R°ta> i mężczyźni zaczęli zdejmować czapki, , na zak°"czen*e rozleg* Si? Mazurek Dąbrowskiego, niektórzy ierali łzy.a Jeszcze inm śpiewali po cichu ten wspaniały hymn, nie słyszany -Wielu, lafc Michał zat1°t°wał tamtego dnia w tajnej kronice „Zemsty : To nie iest historia naszej grupy, ale muszę to zapisać, bo zda-rzvło sie naprawdbił cały czas niezwykle groźną minę, jakby chciał sobie dodać P°4agi. Zatrzymali się przy ciemnej wnęce wiodącej do piwnicy. Łącz-nik: wziął od Michała paczkę z pistoletami i granatami, włożył ją do czarnej, mocno zniszczonej teczki i powiedział ze szczerą radosną; -— No, to będzie u moich chłopaków zwariowana uciecha. Bo tak prawdę mówiąc, tośmy już krzyżyk postawili na tych „spluwach". Należy się wam za to wszystko piękne podziękowanie, ale zrobimy to przy okazji, jak będzie trochę więcej czasu... A teraz pozfcajcie sięj to jest „Ryś", a to są morowe chłopaki z „Zemsty". Umawiajcie się szybko, bo przed szóstą muszę być na punkcie, i to razem z „Rysiem". >,Ryś" chrząknął kilka razy, jakby szykował się do dłuższego Prz^mówienia, a później powiedział głębokim basem tylko dwa zda^a: ^— Za cztery dni są imieniny Piotra. Weźcie jakieś prezenty 1 Przyjdźcie na mostek, na ulicę Jana III. >— Jakie imieniny? — żachnął się Michał — jakie prezenty? -Nie mamy głowy do takiej zabawy. **- Ja też z tego nic nie kapuję — przyznał się Antek i zaczął siC przyglądać bardzo podejrzliwie „Rysiowi". A „Ryś" zapomniał o powadze chwili i roześmiał się serdecznie. ^— W porządku, koledzy, trzy słowa... i wszystko będzie jasne, n0> *noże nie całkiem, ale powinno wam to wystarczyć. Imieniny rozpoczynają sią o czwartej. Chyba kapujecie, w czym rzecz? Bądźcie więc na tym mostku dziesięć minut przed czwartą. Ktoś tam p0 was przyjdzie. Ustalam hasło: „czy Piotrek urządza imieniny-»? 0dzew: „Tak, ale tylko dla najbliższych". Czy teraz wszystko Jfcsne? '->- Prawie wszystko — powiedział Michał — bardzo nas interesują te imieniny. Będziemy punktualnie. ~^- No, to do zobaczenia, chłopcy. Życzę wam powodzenia — żegnał się w pośpiechu łącznik. „Ryś" pokiwał im na pożegnanie ręką i po chwili zostali sami. 182 Nie wrócili od razu do domu. Krążyli niespokojnie po mary-monckich uliczkach, dzieląc się wrażeniami z tego ważnego spotkania. I nagle uprzytomnili sobie, że nie będą już mogli przyciągnąć do siebie „bramkarza", bo jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, to za dwa dni po „Zemście" zostaną już tylko piękne wspomnienia. A o swym kontakcie z „szarymi szeregami" nie mają przecież prawa nikomu mówić. — Ale przyjdzie taki moment, że już będziemy mogli powiedzieć, komu trzeba: znamy takiego chłopaka, który musi być razem z nami — szepnął Michał — nie możemy zrywać z „bramkarzem" kontaktów. Czy mogli przypuszczać, że mimo swych najszczerszych chęci kontakt ten tak niespodziewanie się zerwie? „Bramkarz" nie pojawił się w umówionym terminie przy Stawach Wolańskiego. Czekali z niepokojem ponad godzinę, chociaż było to wbrew konspiracyjnym zasadom, a później pognali na Gdańską w nadziei, że właśnie tam go spotkają, że wrócił po prostu do własnego domu. Matka „bramkarza", nie dopuszczając ich do głosów, powiedziała stanowczo: — Janusza Zwierzchowskiego jeszcze nie puścili i rodzice w ogóle nie wiedzą, co się z nim dzieje, ale z kamienicy nikogo więcej nie wzięli. I nawet policjanci przestali się już tu kręcić. Powiedzcie więc synowi, żeby wracał do domu. Nikt się o niego nie pytał, nikt go nie szukał, więc chyba wszystko jest w porządku. Niech wraca, bo jestem chora i dłużej już tak nie mogę. — Powiemy mu, ale mamy się z nim spotkać dopiero za kilka dni— Michał włączył się do rozmowy tak szybko, aby żaden z kolegów nie zdążył powiedzieć prawdy. Miał zresztą jeszcze wtedy nadzieję, że za kilka dni spotkają się rzeczywiście z „bramkarzem". Ale ta nadzieja zaczęła się dosyć szybko rozwiewać. Każdą wolną chwilę . spędzali teraz nad Stawami Wolańskiego, a idąc ulicami rozglądali się uważnie, sądząc, że wśród przechodniów pojawi się nagle wysoka, lekko przygarbiona postać dzielnego chłopca z Gdańskiej. Niestety, poszukiwania okazały się bezowocne. Poszli więc jeszcze raz na Gdańską i powiedzieli matce „bramkarza": — Niech się pani nie martwi. Syn jest zdrowy i dobrze mu się powodzi, ale do domu nie może wrócić, bo to nie prawda, że już 183 ¦ „,, ^ porządku. Syn ma dobre kontakty i przekazano mu, ze po Gdarisł. . , . . , . ; - T t ^ kręcą się jeszcze podejrzane typy w cywilu. „ . , . , ?i*? — westchnęła bliska płaczu matka „bramkarza — jakich i» , . , ,„ „ . , , paka? Przecież n dozyłam czasów? Czego om chcą od mego chło- T , /jlkogo chyba nie zamordował? od świtu do zm' istoria z ..bramkarzem" prześladowała ich teraz bardziej załamirf2chu- °dwiedzali od czasu do czasu chorą, coraz ryjki mające śvCą się kobiete- * wymyślali coraz to nowe histo-i że tak mu się tiadczyć ° tym' że »bramkarz" Jest zdrów i cały „Q m„ „___, • ^az dobrze powodzi, iż nawet pieniądze od matki ocj ?i? zupemie >i - były przekonyw ędne- Ale te dobroczynne kłamstwa coraz mniej podeirzliwi ątece i kobieta patrzyła na nich coraz bardziej Tak byli tyrn ... . . 7 C7arvmi c^r. wszystkim przejęci, że nawet pierwszy kontakt kali się na umów- ?1 przy;,ęl1 z zadziwiającym spokojem. Spot- szedł do nich tak °??? mostku z ???i?? młodzieńcem, który pod- Wymienili hasło ¦ Pewnym bokiem, jakby ich doskonale znał. siedziało iuż kilk* zostali zaprowadzeni do mieszkania, w którym kiejś wycieczce riU chłopców rozmawiających z ożywieniem o ja- Na stole pouSt!LeŚnej P°dk0Wy-kruchych ciastek ??*? filiżanki z herbata- * talerzyki pełne ich tu przyprowa. °kazał0 Się> Ze 8????*??2?? chłopiec, który skromne imieninv 2lł' ?1?* rzeczywiście na imię Piotr * urządzał tern do urządzeni ?I? ta uroczystość ??1? Jednocześnie pretekstu i,;ii • ą zbiórki zastępu. Po kilku ????. , . .. . .,.„,„,., „, rf„ „„ „ . MCach zjawił się w mieszkaniu „Rys", który okazał się szefem jert. . , . , , . „ . ,, . najmłodszej kadrv eJ Z marymoncklch druzyn ..Zawiszy , a więc Potoczyła się L'T7Ch l'eregÓW"' u , , mowa Ono ' d ^obodna, chociaż niezbyt jeszcze konkretna roz- i zdobywanii^haj° ° wycieczkach- leśnych podchodach, ogniskach z Zem t " perskich sprawności. Aż zdenerwowani chłopcy "- MyyteZżCrob-d°gadyWaĆ: można było wyląd i??? Podchody' tylko troch^ inne' ** które r,___. , °wać nawet na Pawiaku. — Znamy taki,., że nikt o nich w ' C° m°Ze JUZ tam nawet wylądowaU, tylko dzili luzem i nie r. konspiracyjnych gazetkach nie pisze. Bo cho- Sytuacja zrobuleŻeli do Żadnej °?&™???. *a się trochę nieprzyjemna, ale „Ryś" dosyć 184 zręcznie wszystko załagodził, opowiadając nawet o bojowych zasługach „Zemsty", o których dowiedział się najprawdopodobniej od łącznika kapitana Gołębia, a potem wyjaśniając spokojnie, że „Zawiszacy", to pierwsze ważne wtajemniczenie wielkiej konspiracji. Przecież nawet w wojsku nie od razu dają żołnierzowi karabin. Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas, a dobry, dzielny „Zawiszak" przejdzie przecież wcześniej czy później do „bojowej szkoły"... tam już zabawa z Niemcami idzie na pełny gaz. I to taka zabawa, że cała Warszawa bije brawo. Czytaliście po sto razy te napisy na murach: „Pawiak pomścimy", „Niemcy kaput", „Śmierć okupantom", „W kinie siedzą same świnie"... To tylko mała część ważnej roboty „bojowych szkół". Ale zanim się pójdzie do takiej „szkoły", trzeba przecież zdać jakiś egzamin. I zdawać go będziecie w „Zawiszy". Tyle mam do was. I jeszcze jedno. Przymusu nie ma, siłą do siebie nie ciągniemy, ale jak powiecie „tak", to już nie będzie odwrotu. Więc pomyślcie o tym wszystkim, zanim przyjdzie dzień przysięgi. — Składaliśmy już przysięgę i nikt jej nie złamał — powiedział Michał, który czuł się jeszcze odpowiedzialny za swych chłopców z „Zemsty" — wiemy, co to jest święta tajemnica. Ten pierwszy kontakt z prawdziwą konspiracją trochę ich rozczarował. Spodziewali się, że zetkną się oko w oko z takimi, którzy rozbrajają Niemców w centrum Warszawy, w biały dzień, którzy śpią, kładąc pod poduszkę odbezpieczony pistolet, a gdy się budzą rano, o niczym innym nie mówią, tylko o nowych wspaniałych akcjach. A spotkali się z chłopcami, dla których nawet wyczyny „Zemsty" były nadzwyczajnym objawieniem. — A ja już myślałem, że te nasze wyskoki w ogóle się nie liczą — szepnął w zadumie Antek — że to była tylko dziecinada. No, bo co my takiego zrobiliśmy? — Przeczytajmy dzisiaj naszą najtajniejszą księgę — podchwycił Michał Lisowski — właśnie dzisiaj warto sobie wszystko przypomnieć. I wyciągnęli ze skrytki trochę wyblakły zeszyt, w którym odnotowane zostały skrupulatnie wszystkie bojowe czyny „Zemsty". Czytali o sobie jak o kimś obcym i ważnym... O wymalowaniu swastyki na piekarni Scholla, o akcji Antka zakończonej zepsuciem niemieckiego samochodu, o uratpwaniu pistoletów i o ostrze- 185 żeniu młodego konspiratora z Potockiej, o listach z pogróżkami i ulotkach, i o tym pięknym dniu, gdy powtarzali za Michałem: Hej, bracia, dzieci, żołnierze, za broń, za broń, za broń! Niech każdy za giwer bierze, i ustawia się w szeregu w podwórze. Hej, bracia, oto budzą się burze: za broń, za broń, za broń! — Trzeba to będzie kiedyś oprawić w płótno — szepnął Wojtek szczególnie uczulony na poetyckie strofy — to jest przecież kawałek historii naszej ulicy. — Dlaczego tylko naszej ulicy? — zaprotestował Tytus — cały Marymont nie musi nas się wstydzić. — Więc jak to jest? — zaczął się zastanawiać Romek Szlen-dak — robiliśmy już to, co nam dzisiaj dopiero obiecywał „Ryś". Byliśmy już w szkole i teraz mamy wrócić do przedszkola? Coś tu nie jest w porządku. — Ja tam nie mam chęci bawić się przy ognisku — mruknął Antek, ważąc na dłoni księgę czynów „Zemsty" — nie po to oddaliśmy pistolety, żeby nas „Ryś" prowadził na wycieczkę do lasu. Ale w największej rozterce pozostał Michał. Marzył kiedyś, tak jak oni wszyscy, że któregoś dnia otworzą się wreszcie przed nimi drzwi tajnej organizacji, że zaczną się dla nich wielkie sprawy, że staną się prawdziwymi żołnierzami. Myślał nieraz o tym i nie mógł usnąć, wyobrażał sobie, że oto biegnie przez rozgrzaną słońcem marymoncką ulicę z pistoletem w garści, z granatem w kieszeni, a obok niego odważni, uśmiechnięci, gotowi na wszystko koledzy. Strzelają, gonią Niemców, dopadają ich w jakiejś ciasnej, ślepej uliczce i widzą, że ci butni, pewni siebie zdobywcy Europy podnoszą lękliwie łapy do góry i błagają 0'łaskę. A z okien wychylają się znajome twarze i słychać wyraźnie podniecone głosy: patrzcie, to ci z Marii Kazimiery, tacy młodzi, a tacy odważni! I któż mógł przypuszczać, że należeli do tajnej organizacji? Tak, marzył o takich dniach, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeśli rozwiążą „Zemstę", to on przestanie być dowódcą, że skończy się w jego życiu jeden z najważniejszych rozdziałów. Dumny był ze swej tajnej grupy i żałował, że nie może o swych sukcesach opowiedzieć ojcu. 186 Więc kiedy chłopcy, trochę rozczarowani pierwszą zbiórką zastępu „Zawiszy", zaczęli się zastanawiać, czy w ogóle warto wiązać się z tamtymi, Michał miał w pewnej drwili chęć krzyknąć: Nie rozwiążemy „Zemsty". Będziemy dalej działać na swoją rękę. Przyciągniemy do siebie „bramkarza" i jego kolegów. Stworzymy taką organizację, że wszyscy „Zawiszacy" razem wzięci będą nam zazdrościć. Nie potrzebujemy mądrych rad „Rysia". Nie musimy przysięgać, bośmy już przecież raz przysięgali. I to nam wystarczy. No i cóż z tego, że oddaliśmy pistolety? Znalazł się właściciel, więc oddaliśmy, bo swój honor mamy. Ale możemy przecież zdobyć nowe, na Niemcach. Zdołał się jednak opanować i zdusił w sobie ten gorący protest. Protest zrodzony przede wszystkim z nagłego żalu, że oto „Zemsta" przestaje istnieć. Gdyby krzyknął: chłopcy, działamy dalej na własną rękę — poparliby go chyba z entuzjazmem. Ale czy miał prawo wykorzystywać ten sprzyjający mu moment i odciągać swych kolegów od prawdziwej tajnej organizacji? Tego dnia napisał w kronice „Zemsty": „Już niedługo wszystko się rozstrzygnie. Byliśmy na zbiórce «Zawiszy». «Ryś» powiedział nam, o co chodzi, i nie wszystkim przypadło to do gustu. Myśleliśmy, że czeka na nas poważna robota, a „Ryś" zaczął nas pouczać jak małe dzieci. Jako dowódca «Zemsty» — jeszcze przecież jestem dowódcą — muszę podjąć decyzję, co dalej robić? Ale dzisiaj takiej decyzji podjąć nie potrafię". A następnego dnia w domu Michała zapanowało wielkie święto. Gdy wrócił ze szkoły, matka czekała na niego tuż przy drzwiach i zaczęła go całować, jakby to on był sprawcą tej wielkiej radości. Na środku stołu leżał list. Mała, szara kartka papieru. I Michał zrozumiał natychmiast wszystko. Dopadł jednym skokiem do tej kartki i zaczął zachłannie czytać: „Kochani moi! Piszę ten list w bardzo słoneczny dzień i dlatego jestem pełny nadziei. Trzymam się całkiem dzielnie. Nic mi nie dolega. Mam dużo wolnego czasu i z nudów nauczyłem się nawet mówić po francusku. Wasz list wysłany w marcu otrzymałem i umiem go, jak wszystkie inne wasze listy, na pamięć. Nie przysyłajcie mi żadnych paczek, dbajcie przede wszystkim o siebie. Ja tutaj nie narzekam na głód. Synku, obliczyłem sobie, że w tym roku skończysz szkołę powszechną. Jesteś więc już prawie dorosły. To wielkie szczęście 187 mieć dorosłego syna. Uważajcie na siebie, bo nikogo na świecie nie mam oprócz was. Bądźcie dobrej myśli, bo ja jestem optymistą". — Czytałaś, mamo? — darł się Michał wymachując listem — ojciec jest optymistą! To musi coś znaczyć. On musi o czymś wiedzieć... mamo, a może naprawdę wojna się już niedługo skończy? Tak się rozgadali na temat tego słonecznego listu, że pani Lisowska zapomniała zupełnie o gotującym się obiedzie. Przypomniał jej dopiero o tym ostry zapach przypalających się kartofli. Jedli więc tego dnia przypalone kartofle, ale była to najwspanialsza, królewska potrawa. A wieczorem wybrał się Michał w kierunku Stawów Wolań-skiego. Chciał być sam. Chciał jeszcze raz, w zupełnej samotności, przeżyć swą wielką radość. Wieczór był już w pełni, zbliżała się godzina policyjna. Michał ukucnął na brzegu Stawów, zanurzył ręce w ciepłej, pachnącej tatarakiem wodzie i zaczął mówić szeptem, jakby ojciec był tuż obok niego: czekam na ciebie już tyle lat. Dlaczego muszę czekać tak długo? Gdy odchodziłeś z domu, byłem tak mały, że nie rozumiałem niczego. A teraz już wszystko rozumiem. Czy ty wiesz, co się dzieje w naszej Warszawie? Takie rzeczy się dzieją, że nawet mówić o tym nie potrafię. Gdy wrócisz, nie spotkasz na naszej ulicy wielu swoich znajomych. Bo już ich nie ma wśród żywych. Ale ani mnie, ani matce na pewno nic się nie stanie, bo przecież czekamy na ciebie. I chcę ci jeszcze powiedzieć, że ja naprawdę jestem już dorosły i dlatego mam wiele zmartwień. Teraz muszę podjąć ważną decyzję, czy być nadal dowódcą „Zemsty", czy pójść ze swymi chłopcami do „Zawiszy". Ty nawet nie wiesz, co to jest „Zemsta" i skąd się wziął na Marymoncie „Zawisza", ale nie mogę ci przecież tego teraz wytłumaczyć. Opowiem ci o wszystkim, gdy już będziesz wśród nas. Ale kiedy to nastąpi? A w tym miejscu, w którym teraz z tobą rozmawiam, spotykałem się wiele razy z „bramkarzem". To jest taki fajny chłopak z Gdańskiej, który ukrywa się przed Niemcami. Nie wiem, co się teraz z nim dzieje, ale mam jakieś złe myśli, bo „bramkarz" ciągle nie przychodzi na umówione spotkanie. On ma tyle lat co ja i już jest żołnierzem, bo żołnierzem jest przecież ten, kto walczy. Jak mu pomóc, ojcze, jak go odszukać? 188 I Wieczorna cisza przerwana została zgrzytem tramwaju skręcającego z Rudzkiej w Marii Kazimiery. Był to już chyba ostatni tramwaj, odjeżdżający przed policyjną godziną z Marymontu. Michał nabrał w dwie dłonie wody i chlusnął sobie na twarz. Odetchnął pełną piersią. Wspomnienie o „bramkarzu" skojarzyło mu się nagle z decyzją, jaką musiał podjąć w sprawie „Zemsty". Szedł powoli w kierunku domu i myślał: a przecież każdy z nas może się znaleźć jutro lub pojutrze w takiej sytuacji jak ten „bramkarz" albo jak grubas. A przecież któregoś dnia i nam może powinąć się noga, i nas mogą rozbić jak tych z ulicy Gdańskiej. I kto nam wtedy pomoże? Kto doda otuchy, kto zawiadomi rodziców, kto wskaże bezpieczną melinę? Będziemy łazić po obcych ulicach jak bezdomne psy i będziemy czekać na łaskawy los i na przypadkowych życzliwych ludzi. A tamci z „Zawiszy" nie są na pewno tacy bezbronni jak my. Mają swoje sposoby i mają kontakty z prawdziwymi oficerami. Jeśli nawet Niemcy rozbiją jeden zastęp, to można przecież liczyć na pomoc tych, którzy uniknęli zagłady. Przyspieszył kroku, jakby go przynagliła ta nagła decyzja: powiem swoim — pójdziemy do „Zawiszy", bo to jest nasza jedyna szansa, aby być bliżej tych, którzy naprawdę walczą. A gdy pokażemy, na co nas stać, przestaną nas wysyłać na harcerskie podchody, przestaną nas uczyć piosenek na leśnych biwakach i pójdziemy na ważniejszą wyprawę. szesnasty w którym jest początek końca. Tajemnicza kartka w puderniczce. Odwołana zbiórka. „Ej, po drogach dmie wichura!" Minął rok i wydał się on chłopcom z Marii Kazimiery najdłuższy z tych wszystkich, które dotychczas przeżyli. Może dlatego, że z -coraz większą niecierpliwością oczekiwali na dzień wyzwolenia. Każdy dosłownie miesiąc potęgował nadzieję. Rozkładali coraz częściej wielką mapę Europy i szukali miast, o których mówiły wojenne komunikaty. Najpierw były daleki Biełgorod i Charków, a następnie palce chłopców błądzące po mapie zaczęły się coraz bardziej zbliżać do granic Polski. Był więc Kijów i Briańsk, Żytomierz i Berdyczów. A później napięcie w Warszawie jeszcze bardziej wzrosło, bo Niemcy musieli się publicznie przyznać, że wycofali się ze Lwowa i Brześcia. Czekano więc i liczono dni, a warszawskie ulice coraz częściej zamieniały się w miejsca kaźni. Teraz już prawie każdego dnia rozlegały się w Warszawie egzekucyjne salwy. Każdego dnia ginęło kilkudziesięciu Polaków, których nazwiska czytano później na złowrogich obwieszczeniach, zaczynających się od słów: „Przez 1 on Sąd Doraźny Policji Bezpieczeństwa zostały następujące osoby za przestępstwa polityczne, dokonane w żołdzie Moskwy i Londynu, skazane na karę śmierci..." » I były to nazwiska żołnierzy podziemnej armii, tych, którzy złapani zostali na ulicy z bronią w ręku, którzy brali czynny udział w dywersyjnych akcjach i sabotażach, którzy drukowali nielegalne polskie gazety i uczyli na tajnych kursach polską młodzież, którzy pisali na murach: „Polska walczy!" i ukrywali w szpitalach rannych chłopców z konspiracji, którzy organizowali potajemnie koncerty muzyki Szopena i pomagali rodzinom prześladowanym przez Gestapo. Ale na czerwonych plakatach śmierci znajdowały się także nazwiska zupełnie przypadkowych ludzi. Ktoś rano wychodził do sklepu i nigdy już więcej nie wracał. Rodzina szukała go uporczywie po wszystkich szpitalach i komisariatach, aż po kilku dniach znajdowano jego imię i nazwisko na liście rozstrzelanych. W taki właśnie sposób zginął ojciec Józia Piekarczyka. Wyszedł z domu tylko na kilkadziesiąt minut do pobliskiego fryzjera. Na Marymoncie odbywały się akurat łapanki. Niemcy zatrzymywali ludzi i prawie ich nie legitymując, wpychali do ciężarowych samochodów. W tydzień później Józio przeczytał na afiszu nazwisko ojca. Stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie wierzył, jakby do jego świadomości nie dotarł jeszcze ten tragiczny fakt. Ale od tych czarnych liter na czerwonym plakacie nie było już odwołania i Józio zaczął nagle przeraźliwie płakać, a później w przypływie bezsilnej rozpaczy doskoczył do muru i zdrapał palcami wilgotny jeszcze od kleju afisz. Przyprowadził Józia do domu jakiś obcy, starszy pan. Piekarczyk szedł chwiejnym krokiem, nie poznając kolegów, nie odpowiadając na pytania. Starszy pan podprowadził go pod drzwi i odszedł szybko, jakby bojąc się spojrzeć w oczy matce Józia, która nie wiedziała jeszcze o niczym. — Tamtego dnia Michał Lisowski postanowił, że wciągną Piekarczyka do zastępu „Zemsty". Ale z urealnieniem tej propozycji musieli jeszcze poczekać, bo Józio był całkowicie załamany i przez wiele dni w ogóle nie wychodził z domu. Odwiedzali go, przynosili mu kwiaty, jabłka i najpiękniejsze książki, próbowali go pocieszyć i nie bardzo im się to udawało, bo sami byli do głębi prze- 191 jęci tą tragedią. A Józio patrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem i powtarzał uparcie, jakby chcąc za wszelką cenę uwierzyć w te swoje nierealne słowa: a może to pomyłka? Przecież już się tak zdarzało, że ktoś był na afiszu przez pomyłkę? Wiele się zmieniło w życiu chłopców od ubiegłego roku, kiedy to najpierw na uroczystej zbiórce „Zawiszy" składali harcerską przysięgę, a w trzy dni później odbierali z rąk kierownika szkoły świadectwa ukończenia siódmej klasy. Wiele się zmieniło, a jednak pamiętali dokładnie tamte wydarzenia, jakby to było wczoraj. „Ryś" zjawił się na zbiórce ze starszym kolegą, który był przedstawicielem żoliborskiego hufca. Zbiórka odbyła się w drewnianym domku przy ulicy Złotkowskiej. Szło się do niego przez trochę zaniedbany ogród, skąd można było w razie niebezpieczeństwa przedostać się na małą łączkę, a potem na ulicę Kamedułów. Było bardzo gorąco, ale „Ryś" zamknął wszystkie okna i tak, ocierając pot z czoła, przeżywali swój wielki dzień. Druh „Jacek" z żoliborskiego hufca mówił spokojnie i rzeczowo. Mówił im o konspiracyjnym harcerstwie, o pięknych, bojowych akcjach „szaryc! szeregów", o zwycięstwach i klęskach, które były codziennym udziałem młodych ludzi z konspiracji. A później, tuż przed przysięgą, jakby zgadując myśli chłopców z Marii Kazimiery, powiedział zdecydowanym głosem: — Ale trzeba dzielić zadania. Jutro przyjdzie może ta chwila, w której i wy staniecie w jednym szeregu ze swymi starszymi druhami z bojowych szkół i grup szturmowych. Dzisiaj jednaka .¦ ?. '"-4 macie przed sobą inne obowiązki. Musicie poznać dokładnie miastr . h' i okolice, nauczyć się posługiwać mapą i kompasem, bo tego będą\\j od was wymagać, gdy zostaniecie łącznikami, i gdy od waszej od-' wagi, sprawności, dyscypliny zależeć będzie szybkie dostarczenie rozkazów. A w trzy dni później kierownik szkoły żegnał ich słowami: — Wręczam wam te świadectwa szkoły powszechnej jak świadectwa dojrzałości, bo tak już wiele w swym krótkim życiu widzieliście i tak wiele trudnych spraw musieliście przeżyć, że traktować was należy jak dorosłych. Pamiętajcie więc, kim jesteście i dla kogo żyjecie. Zaczął się dla nich nowy rozdział życia. Spotykali się ze sobą na harcerskich zbiórkach, na dalekich marszach i leśnych biwa- 192 kach. Uczyli się wspólnie harcerskich i żołnierskich pieśni. Poznawali zasady prawdziwej konspiracji, marząc o dniu, w którym, tak jak to mówił druh „Jacek", staną ramię w ramię z tymi, którzy działają w „wielkiej dywersji". Ale na co dzień ich drogi życia trochę się rozeszły. Wojtek, Antek i Michał pochłonięci byli nauką. Chodzili na tajnie organizowane lekcje, a w domu do późnej nieraz nocy odrabiali cierpliwie zadania. Tytus większą część dnia spędzał w domu robiąc razem z matką papierosy. Suszyli tytoń, sklejali pudełka, nabijali firmowe gilzy, i tylko prawdziwy znawca mógł odróżnić tę domową produkcję od monopolowych mew, egipskich czy płaskich. Ojciec Tytusa ciężko się przeziębił podczas ostatniej zimy. Zaczęło się od zapalenia płuc, a skończyło na gruźlicy. Przerwał więc pan Majewski pracę w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych i nawet w domu nie mógł pomóc rodzinie, bo ostry zapach tytoniu bardzo mu szkodził, powodując ataki kaszlu. Więc Tytus odłożył naukę na spokojniejsze dni i wziął na swoje barki utrzymanie domu. Zrobione już i zapakowane w pudełka papierosy odwoził na ulicę Chłodną i przekazywał właścicielowi restauracji, a ten, oprócz pieniędzy, wręczał Tytusowi nową partię tytoniu, gilz, pudełek i monopolowych nalepek. Trochę inaczej wyglądała sprawa z Romanem Szlendakiem. On nie musiał pracować, bo babka wciąż jeszcze handlowała na Kercelaku i potrafiła zapewnić wnuczkowi całkiem znośne utrzymanie. Ale Roman oświadczył któregoś dnia, że chce wreszcie jeść chleb kupiony za własne pieniądze, i pomaszerował do tartaku mieszczącego się na krótkiej, piaszczystej ulicy, tuż za Stawami Wolańskiego. Został tam pomocnikiem, zarabiał miesięcznie akurat tyle, żeby kupić dwa kilo słoniny, ale zmężniał i wydoroślał. Gdy spotkali go kiedyś zmęczonego, szarego od kurzu, powracającego ciężkim krokiem do domu, podniósł dumnie głowę i rzekł: — Taką mam teraz harówkę, że pot mi oczy zalewa, ale mówię wam, chłopaki, dopiero teraz zaczynam kapować, co to jest życie. A front coraz bardziej zbliżał się do Warszawy. Nad miastem pojawiały się w nocy rosyjskie samoloty. Wyły syreny alarmowe i ludzie pośpiesznie schodzili do piwnic. Odległe detonacje bomb kwitowane były okrzykami strachu i westchnieniem nadziei. Teraz 13. My z Marymontu 193 nawet najwięksi pesymiści zaczynali wierzyć, że Niemcy już nie wygrają wojny, że wyzwolenie Warszawy jest już tylko kwestią czasu. Któregoś czerwcowego dnia Michał powrócił do domu ze specjalnej akcji. Otrzymał od „Rysia" polecenie, aby śledzić oficera SS, który dosyć systematycznie pojawiał się na ulicy Kamedułów. Przejeżdżał tam najczęściej samochodem, a następnie powoli, jakby był na spacerze, przemierzał ulice przyglądając się badawczo przechodniom. Ten oficerski spacer po ulicy Kamedułów trwał już ponad tydzień. Michał notował na małej kartce wszystkie swe spostrzeżenia, które pomóc mu miały w sporządzaniu dokładnego raportu. Kartkę ukrył w starej puderniczce, której matka dawno już nie używała. Ale tym bardziej zdziwiła się, gdy podczas czyszczenia synowskich spodni na podłogę upadła z brzękiem ta stara pamiątka, pamiętająca przedwojenne czasy. Podniosła ją, jeszcze niczego nie przeczuwając, otworzyła i prawie natychmiast dostrzegła koniuszek kartki, ukrytej we wgłębieniu puderniczki. Ogarnął ją niepokój, jakby przeczuła, że oto odkrywa tajemnicę, wobec któ-tej będzie bezsilna. Wyjęła kartkę i zaczęła głośno czytać: „Środa. Oficer pojawia się o czwartej piętnaście. Samochód przy Potockiej. Do piątej dziesięć. Czwartek. Nie przyjechał. Piątek. Samochód przy ulicy Jana III. Oficer jest z dużym wilczurem. Piąta dwadzieścia. Szósta. Sobota. Przyjeżdża tylko na piętnaście minut. Rozmawia z cywilem. Chyba tajniak. Niedziela. Nie przyjechał. Poniedziałek. Nie przyjechał. Wtorek. Samochód na Kamedułów przy wypożyczalni rowerów. Spacer aż do przeciwpowodziowego wału. Czwarta. Piąta piętnaście". Pani Lisowska zrozumiała natychmiast wszystko i ogarnęło ją przerażenie. Więc jej syn trafił już na tę najniebezpieczniejszą z niebezpiecznych dróg. Włożyła kartkę tam, skąd ją wyjęła, i wieczorem, już po kolacji, położyła nagle przed Michałem starą puderniczkę. Michał spuścił głowę i przez chwilę panowała w pokoju niezmącona cisza. Przerwała ją matka: — Zajrzałam do puderniczki zupełnie przypadkowo. — I przeczytałaś? — raczej stwierdził, niż zapytał syn. — Przeczytałam — znów chwila ciszy, a później głos matki 194 staje się coraz bardziej agresywny — miałam chyba prawo. Jesteś moim synem i nie jesteś jeszcze pełnoletni. — Ale składałem przysięgę, mamp, i na to już nie ma rady. — Jaką przysięgę? Komu? Czy zdajesz sobie sprawę, czym to wszystko mnie i tobie grozi? — Mamo, nie mówmy o tym. — A o czym mamy mówić? Narażasz się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy nie widzisz, co Niemcy wyprawiają w Warszawie? — Więc dlatego mam siedzieć w domu, tak? Więc mam się przyglądać spokojnie, tak? — Przecież się uczysz. Chodzisz na tajne lekcje. Zdobywanie wiedzy to teraz także walka. — Ale tę wiedzę zdobywam tylko dla siebie. — A dla kogo piszesz te kartki? Dla kogo się narażasz? — Nie odpowiem. — Więc moja prośba w ogóle się nie liczy? — Jaka prośba? — Prośba matki, żebyś przestał igrać ze śmiercią. — Pan Piekarczyk nie igrał ze śmiercią. Poszedł do fryzjera i nawet grób po nim nie został. Sama wiesz, że Niemcy nie wybierają winnych. — Ale w Warszawie nie zabrakło jeszcze dorosłych mężczyzn, i dzieci nie muszą się bawić w żołnierzy. — Nie jestem dzieckiem — powiedział obrażonym głosem — a to, co robię, nie jest zabawą. Rozmawiali do późnej nocy. Pani Lisowska wiedziała już jednak o wiele wcześniej, że nie wygra tej walki, że nie zawróci syna z niebezpiecznej drogi. Ale gdyby mogła przeczytać tajny dziennik „Zemsty", dowiedziałaby się, że Michał kroczy po tej niebezpiecznej drodze już od wielu lat. W drugiej połowie lipca stan napięcia dosięgną! w Warszawie szczytu. Front był już tak blisko, że w nocy brzęczały szyby od armatnich wystrzałów. A w dzień przez warszawskie ulice przeciągały na zachód długie kolumny niemieckiego wojska. Chłopcy z Marii Kazimiery wybrali się kiedyś specjalnie do śródmieścia, aby na własne oczy ujrzeć to, o czym jeszcze niedawno tylko marzyli. Stanęli w Alejach Jerozolimskich, w tłumie warszawiaków i patrzyli na wycofujące się wojska. 195 — Już im niewiele zostało do cofania — powiedział głośno mężczyzna w tramwajarskim ubraniu — jeszcze tydzień, jeszcze dwa, i znajdą się tam, skąd przyszli. — A jacy obdarci, jacy brudni — przyłączyła się do rozmowy warszawska przekupka — widocznie niezbyt gościnnie przyjmowano ich tam na wschodzie. Wycofujące się niemieckie oddziały wyglądały rzeczywiście bardzo nędznie. Nie ogoleni żołnierze szli w rozpiętych mundurach, nie zwracając zupełnie uwagi na porządek w szeregu. Od czasu do czasu rozlegały się gniewne okrzyki oficerów, ale żołnierze nic sobie z tego nie robili. Wyciągali z kieszeni jabłka lub kromki czarnego chleba i nie podnosząc głowy, jakby nie chcąc patrzeć warszawiakom w oczy, gryźli w pośpiechu te swoje na czarną godzinę chowane pyszności. — A pamiętacie wrzesień? — szepnął Michał do stojących obok kolegów — pamiętacie, jak oni wyglądali wtedy, gdy wkroczyli na naszą ulicę? — Czyści byli, wymuskani, uśmiechnięci, jakby nas chcieli do reszty pognębić — westchnął Antek. — A pamiętacie, jak ludzie płakali patrząc na naszych biednych żołnierzy? — przyłączył się do rozmowy Wojtek — pamiętacie jacy byli brudni, głodni, wynędzniali? — Do końca życia tego nie zapomnę! — w głosie Romana jest ledwie hamowany dziki gniew. — A ja nie zapomnę tego, co pomyślałem wtedy o Niemcach — uśmiecha się Wojtek — pomyślałem, że oni chyba nigdy nie będą wyglądać tak nędznie jak nasi. — No, to ich teraz masz, wymuskanych żołnierzyków — śmieje się głośno Tytus — zobacz, jacy czyści... zapaskudzą nam na pewno całą Warszawę wszami. Ludzie czekali cierpliwie, aż przejedzie ostatni wojskowy wóz, aż przejdzie ostatnia kolumna, i dopiero wtedy powracali do swych zajęć, do swoich domów, komentując z ożywieniem te ostatnie, optymistyczne dla nich wydarzenia. A tematów do gorących rozmów było naprawdę wiele, bo to i niemieckie urzędy zaczęły się w pośpiechu wynosić z Warszawy, i zniknęły nagle z warszawskich ulic te znienawidzone, przeklęte „budy", do których przez tyle lat ładowano aresztowanych przechodniów, i na murach prze- 196 stały się pojawiać z^owieszcze czerwone pękaty; i umilkły salwy ulicznych egzekucji^ i nawet wysługujący się Niemcom „Nowy Kurier Warszawski'* zaczął się nagle Polako1*1 przymilać, bredząc o niemieckiej sympatii do dzielnego polskie-0 narodu, którego jedynym nieszczęście!^ było podobno to, że dał się zbyt długo oszukiwać Londynowi i Moskwie. Gdy chłopcy wrębili na Marii Kazimier/, spostrzegli, jak stojący obok altany Fabisiak, gestykulując z ożywieniem, tłumaczył coś staremu Iwanow^emu. Iwanowski potakiwał od czasu do cza_ su głową, i był to \yidoczny znak, że zgadza się z właścicielem kamienicy. Więc ch)opCy podeszli bliżej, W chociaż zdążyli już przywyknąć do tej to0wej roli, w jakiej' od pewnego czasu występował Fabisiak, tej jednak jego przyjacielski kontakty z szewcem Iwanowskim "Wprowadzały jeszcze lokatorów kamienicy w pewnego rodzaju podniecenie. A Fabisiak * coraz większą gorliwością wykrzykiwał pod adresem Niemców" najróżniejsze obelgi, jakby chcąc zagłusza tym krzykiem całą swą tchórzliwą przeszłość. Tak było i teraz, bo gdy chłopcy znaleźli ? w Pobliżu altany, usłyszeli fragmenty oskarżycielskiej mowy, wymierzonej w Matysiaka. — Sam widziałem^ jak fdksdojcze pakują grzecznie swoje ma-natki — darł się Fabisiak, trzymając Iwanowskiego za klapę marynarki, jakby w obawie, że stary szewc nie będzie chciał do końca wysłuchać przemowienia — a ten nasz *???? sP°d ciemnej gwiazdy nawet o tyra nje myśii.r Wczoraj go zapytałem: pan chce zostać w Warszawie? A on do „^g. niech pźln pilnuje swego nosa. Tak mi powiedzie daję najświętsze sło^° honoru! ? jeszcze mi bezczelnie spojrzał w oczy. Już my się z *dm policzymy, panie Iwanowski, niech tyl^o nasi przyjdą. już ja ?™ Powiem, czyjego nosa należy pilnować. Chłopcy mieli o ^tysiaku jednoznaczna °Pini^- Ksali Prze~ cież do niego listy z pogróżkami, a raz nawe* wybili mu szybę, ale nie byli całkowite przekonani, czy to akurat Fabisiak ma dzisiaj największe prawo do wygłaszania takich płomiennych oskarżeń. Pamiętali L>rzeciez doskonale, że to właśnie Fabisiak wykrzykiwał kiedyś na podwórzu: i pó co te wszystkie napisy na murach, żeby Niemców jeszcze bardziej rozzłościć? Po co te 197 zamachy? III Rzesza to potęga i nie należy drażnić lwa, bo nas całkiem połknie. A dzisiaj, kiedy ten lew zaczął się już chwiać na nogach, Fa-bisiak pragnął za wszelką cenę występować w roli nieustraszonego pogromcy. Był to trochę żałosny widok, ale ludzie przyjmowali tą zmianę frontu właściciela kamienicy z przymrużeniem oka. Mieli bowiem przy okazji trochę satysfakcji patrząc, jak stary tchórz uczy się wytrwale nowej, pełnej patriotycznych słów roli. Późnym wieczorem zjawił się u Michała łącznik od „Rysia" zawiadamiając o nagłej zbiórce, którą zarządzono na następny dzień. Michał pobiegł natychmiast z tą wiadomością do Antka i zastał go w nadzwyczaj radosnym nastroju. Okazało się, że Antka też ktoś odwiedził. Pani Gołębiowa wrócić miała do domu dopiero za godzinę, więc Antek przywitał Michała z prawdziwym entuzjazmem, bo pragnął jak najszybciej podzielić się z kimś swą wielką nowiną. — Zobacz, dostałem kartkę od ojca — patrzył na kolegę rozpłomienionym wzrokiem — przyniósł ją jakiś obcy chłopak. Ojciec wrócił już chyba do Warszawy, bo pisze tak, posłuchaj: „znalazłem się znowu blisko was i na pewno już niedługo się zobaczymy..." — Wiesz, co to może znaczyć? — szepnął z przejęciem Michał. — Pewnie, że wiem — Antek pochylił się nad listem, jakby można było wyczytać z tej małej kartki jeszcze coś nowego — po prostu ojciec postara się zorganizować takie spotkanie, jak wtedy... — Takie jak wtedy? — Lisowskiego coraz bardziej podniecała ta zrodzona nagle myśl — a nie czujesz w Warszawie prochu? Przecież nasi nie pozwolą, żeby się Niemcy tak bezkarnie ulotnili z Warszawy. — Myślisz, że będziemy ich rozbrajać? — Tak sobie właśnie myślę. A jak się będą bronić, to im złamiemy kark. Twój stary nieprzypadkowo chyba wrócił do Warszawy właśnie teraz. — Pewnie masz rację — Antek klepnął kolegę w plecy. — O rany, ale by nam się teraz przydały tamte spluwy! Michał, musimy koniecznie pogadać z „Rysiem", on chyba coś wie. — „Ryś" zarządził na jutro zbiórkę. To jest na pewno coś 198 ważnego, bo łącznik podał hasło nagłego pogotowia. Przekaż to naszym chłopcom, a Romanowi powiedz, żeby nie szedł jutro do pracy. Następnego dnia w murowanym, piętrowym domu przy ulicy Kamedułów zebrało się dwudziestu czterech „Zawiszaków". Oczekiwano z niecierpliwością na przybycie „Rysia", który przecież nigdy się nie spóźniał i który zawsze im przypominał, że w konspiracji największą cnotą jest punktualność. Po dwudziestu minutach daremnego oczekiwania, chłopców ogarnął głęboki niepokój. Co z „Rysiem", dlaczego nie odwołał zbiórki, dlaczego nie przesłał im żadnej wiadomości? Czyżby jakaś wpadka? Zastępca „Rysia", kędzierzawy, potężnie zbudowany chłopak, który dla przekory wymyślił sobie pseudonim: „Chudzielec", próbował jakoś opanować ten narastający gwar podnieconych głosów, ale widać było, że i jemu udzieliło się już zdenerwowanie. Czyż można było zresztą przeciągać zbyt długo tę zbiórkę, jeśli nie było wiadomo, co się dzieje z dowódcą? A jeśli drużynie groziło w tej chwili wielkie niebezpieczeństwo? „Chudzielec" wygląda kilka razy przez okno, jakby w nadziei, że zobaczy na podwórzu „Rysia", ale na podwórzu stoi tylko, spełniający rolę wartownika, Antek Gołąb. — Coś się musiało stać — mówi cicho, jakby do siebie, „Chudzielec" — „Ryś" zarządził zbiórkę tak nagle, że nie zdążył mi przekazać żadnych poleceń. Czekają jeszcze dziesięć minut, a później pada rozkaz: — Rozejść się do domów i czekać w pogotowiu. Wieczorem Michał ściąga kolegów do swego mieszkania. Pani Lisowska ma nocny dyżur w szpitalu, więc chłopcy mogą swobodnie rozmawiać o swoich sprawach. Udzieliła im się wszystkim lipcowa atmosfera warszawskich ulic. Są podnieceni, pełni nadziei, opowiadają Piekarczykowi, który właśnie dzisiaj był na pierwszej zbiórce i jeszcze nie może ochłonąć z wrażenia, chociaż ta zbiórka w praktyce się nie udała: — Az tobą to mieliśmy sporo kłopotu, bo ciągle nas podglądałeś. A wiesz, czym grozi podglądanie konspiratorów? Przeczytamy ci kiedyś kronikę „Zemsty", tam jest wszystko zapisane, każda nasza akcja, każdy nasz czyn. Nie ma się co chwalić, ale było 199 tego sporo. Ale nie martw się, Józiu, coś nam się widzi, że i dla ciebie nie zabraknie roboty. Żebyśmy tylko wiedzieli, co się dzieje z „Rysiem"... „Chudzielec" zdążył już chyba nawiązać jakiś kontakt. Tylko dlaczego w Warszawie pojawiło się znowu tylu szkopów? Znów ich pełno na ulicach jak za dawnych czasów. W pewnej chwili Wojtek Wiśniewski proponuje, żeby coś zaśpiewać. — Szturmówką — podchwytuje Antek — to ulubiona piosenka „Rysia"... więc niech będzie na jego cześć. — Niech mu doda odwagi, jeśli mu się coś stało — mówi Michał i zaczyna cicho nucić. Po chwili przyłączają się do śpiewu wszyscy, z wyjątkiem Piekarczyka, który nie zdążył się jeszcze nauczyć konspiracyjnych pieśni... Ej! Po drogach dmie wichura Słota, błoto — ładny kram. Lecz cóż znaczy dla piechura Choćby nawet diabeł sam, Choćby nawet diabeł sam! Bo dla naszej kompanii szturmowej... Nie ma przeszkód i nie ma złych dróg, Kto ma drodze, granatem wal w głowę! I bywaj zdrów, i prowadź Bóg! Na placówce pod Tobrukiem Wszak nie taki wietrzyk wiał — Pod kul deszczem, pod bomb hukiem Przecież Polak murem stał, Przecież Polak murem stał! Rozdział siedemnasty wielki dzień Dzień wstał pochmurny, grożący w każdej chwili deszczem. Pani Lisowska wróciła do domu pełna niepokoju. Mówiła, że w szpitalu zarządzono ostre pogotowie i że zaraz tam musi wracać. Od tamtej chwili, gdy w starej puderniczce wykryła tajne notatki syna, nie kryła już niczego przed Michałem. Więc i dzisiaj opowiadała mu szczerze o swych sprawach. Tak, ona też jest w konspiracji i musi być na posterunku. Przygarnęła do siebie syna, zaczęła go głaskać po głowie i chociaż ręce drżały jej ze zdenerwowania, głos miała spokojny. Ileż sił trzeba było z siebie wyzwolić, aby się właśnie teraz zdobyć na ten spokój: — Co ci mogę powiedzieć... chyba tylko tyle, żebyś na siebie uważał. W Warszawie chyba coś wybuchnie. Dzisiaj w nocy chłopcy z mojego oddziału przywieźli do szpitala cztery worki bandaży. Może jednak wszystko skupi się na śródmieściu? Może za parę dni wszystko się skończy? A co z tobą... zostajesz na Marymoncie? Tak, dobrze by było, gdybyś tu został, bo tu chyba będzie spokojniej. A mieszkania też ktoś musi pilnować. Ważniejsze rzeczy zakopałam w komórce. A w kredensie masz trochę jedzenia, jak 201 przyciśniesz nieco pasa, to ci starczy nawet na tydzień. Ale po co ja to mówię, przecież spotkamy się wcześniej. Rosjanie stoją już na Pradze. To się musi wszystko szybko skończyć. Czy nie masz do mnie żalu, że odchodzę z domu właśnie w takiej chwili? Ale, powiedz mi, co mogę innego zrobić, jeśli dostałam rozkaz? Właśnie dlatego tak się wtedy przeraziłam tym twoim pismem w pu-derniczce, bo pomyślałam sobie, że zbyt wiele tego ryzyka na jedną rodzinę. Chciałam, żebyś chociaż ty nie maczał w tym wszystkim palców. Rozmawiałam z rodzicami Wojtka. Oni się tobą zajmą przez tych kilka dni. Będziesz u nich jadł i nawet spać możesz z Wojtkiem. Michałowi zakręciło się w głowie od tych niespodziewanych słów. Był dumny z matki, ale ta duma zagłuszana była bez przerwy coraz bardziej niespokojnymi myślami. Więc ma zostać sam? Więc już za kilka chwil to mieszkanie, w którym się urodził, stanie się tak puste, że aż obce. Czego ma pilnować, tych samotnych kątów? Gdy mu było bardzo ciężko, gdy nie potrafił sam odpowiedzieć na dręczące go pytania, przychodził do matki. I rozmawiali nieraz do późnej nocy. I po takiej rozmowie lżej było oddychać. A teraz co mu zostanie? Świadomość, że gdzieś daleko od Marymontu, może w Śródmieściu, a może na Woli lub Czer-niakowie jego matka biegać będzie po niebezpiecznych ulicach ratując rannych. A jeśli coś jej się stanie? Bo przecież kule nie wybierają... — Cieszę się, mamo, naprawdę się cieszę, że się na to wszystko zdecydowałaś — głos Michała załamuje się od wzruszenia. Aby się tylko nie rozpłakać, bo to dopiero byłaby prawdziwa kompromitacja — a o mnie się nie martw. Dam sobie radę, jakoś wytrzymam kilka dni. Mam przecież tylu fajnych kolegów. A rozkazu jeszcze żadnego nie otrzymałem, więc nie wiem, czy zostanę na Marymoncie. Ale o mieszkaniu będę pamiętał. Zresztą, nie ma tu czego pilnować... tych starych mebli nikt nam przecież nie ukradnie. Odprowadził matkę na tramwajowy przystanek. Na ulicy Rudzkiej spotkali babkę Romana Szlendaka. Była bardzo podniecona i dzieliła się swymi rewelacjami, nie zwracając zupełnie uwagi na zatrzymujących się obok przechodniów. — Słyszała pani, pani Lisowska? Podobno czołgi sowieckie są 202 już na szosie radzymińskiej! Rany boskie, to już chyba prawdziwy koniec ze szkopami. Pędzę do domu, żeby jakąś chorągiew przygotować, bo jutro rano to już może być prawdziwa wolność! A po co pani wyjeżdża z domu w taką porę? Teraz trzeba się trzymać własnego podwórka, bo jak się coś na ulicach rozpęta, to już się pani nie przedrze na Marymont. A co z moim Romkiem, nie zawieruszył się gdzieś czasami? — to ostatnie pytanie skierowane było najwyraźniej do Michała, więc uspokoił zdenerwowaną kobietę, że jej wnuczek nie poszedł do pracy i siedzi teraz w domu. Tramwaj, do którego wsiadła matka, już dawno odjechał. Michał stał ciągle na przystanku, zatrzymywany tu nierealną nadzieją, że matka zawróci w połowie drogi, że dostrzeże za chwilę jej wysmukłą, prawie młodzieńczą postać i że pójdą trzymając się za ręce w kierunku domu. Tak natarczywie o tym myślał, że prawie nie usłyszał pierwszych, jeszcze odległych strzałów. Dopiero następne salwy przywróciły mu całkowitą świadomość. Obok niego przebiegali ludzie, rzucając sobie w pośpiechu różne wiadomości i ostrzeżenia.. Jakiś staruszek przewrócił się na środku ulicy, zaczepiając nogą o wystającą z bruku szynę. Ktoś krzyknął histerycznie: — Zabity! Na ulicy leży zabity mężczyzna! Staruszek, jakby poirytowany tym okrzykiem, zerwał się błyskawicznie z jezdni i machając niecierpliwie ręką zaprotestował: — Pocałuj mnie w nos, durniu! To nie dla mnie była ta kulka. Uważaj lepiej na siebie, bo cię poczęstują ołowiem! Strzały rozlegały się coraz bliżej. Szczególnie ostra kanonada odezwała się od strony Gdańskiej. Michał usłyszał w pewnej chwili nad głową przeciągły gwizd pocisków, więc skuliwszy się, dał susa za najbliższy mur. Ludzie pędzili teraz bezładnie, nie orientując się, z której strony zagraża im największe niebezpieczeństwo. Bo strzały słychać było teraz i od Gdańskiej, i od Potockiej, i od Kamedułów. Lisowski biegł razem z innymi i kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, uzmysłowił sobie, że zupełnie nie odczuwa strachu. Może dlatego, iż przez cały ten czas myślał uporczywie o matce: gdzie jest w tej chwili? Czy zdążyła przedrzeć się do swego szpitala? Czy w Śródmieściu także trwają walki? Wbiegł na podwórze ciężko dysząc ze zmęczenia i od razu zo- 203 baczył gromadę lokatorów, dyskutujących zawzięcie o przebiegu wydarzeń. Ktoś doradzał nerwowo, żeby natychmiast opuścić podwórze, bo jak się zjawią Niemcy, to może dojść do jakiegoś nieszczęścia. Ktoś inny zawołał: jacy Niemcy? Oni teraz uciekają niby szczury z tonącego okrętu. Baliśmy się przez tyle lat, a dzisiaj do nas należy Warszawa. Padła więc natychmiast propozycja, żeby kobiety uszyły szybko biało-czerwona flagę, którą należy zawiesić na frontowym balkonie. Część zebranych gorąco przyklasnęła tym słowom, ale byli i tacy, którzy radzili ostrożność, bo przecież jeszcze nic pewnego nie wiadomo. Nie wiadomo, gdzie są Niemcy, a gdzie powstańcy i kto zwycięża? Godnym szczególnej uwagi był fakt, że gospodarz domu, pan Fabisiak, należał do głównych zwolenników patriotycznej manifestacji z flagą. — Nasi walczą na ulicach, biją Niemców, a my mamy tu siedzieć bezczynnie? — krzyczał podniosłym głosem, jakby przemawiał z trybuny do wielkiego tłumu — musimy pokazać, że jesteśmy Polakami! W tym samym czasie Antek, korzystając z ogólnego zamieszania wdrapał się na dach kamienicy. Chciał z tej wysokości zobaczyć sąsiednie ulice, ale nie zdążył, bo gdy się tylko wychylił zza komina, ktoś zaczął w jego kierunku strzelać. Kilka pocisków przedziurawiło dach, kilka odbiło się od czerwonej cegły. Zajęczały rykoszety i Antek w prawdziwie błyskawicznym tempie wycofał siQ z niezbyt bezpiecznego miejsca. Na podwórzu przywitano go krzykiem: —• Po co tam wlazłeś?! Chcesz, żeby Niemcy spalili kamienicę? Pomyślą sobie, że po dachu łazi jakiś powstaniec, i zaczną tu strzelać z armat! Michał skrzyknął chłopców i cała grupa odbyła pospieszną naradę. Trzeba było szybko podjąć decyzję. Postanowiono, że Lisowski i Gołąb spróbują nawiązać kontakt z „Chudzielcem". Gdyby wczoraj odbyła się normalna zbiórka, gdyby przyszedł na nią „Ryś", wiedzieliby na pewno, co dzisiaj mają robić, jakie ich czekają Zadania. Ale „Ryś" nie dotarł i nie dotarły żadne rozkazy, więc muszą teraz sami szukać jakiegoś rozwiązania. 204 Michał jest w lepszej sytuacji, bo nikt go nie pilnuje. Antek natomiast wydostaje się z podwórza chyłkiem, przeciskając się przez dziurę w płocie. Wie, że matka śledzi teraz każdy jego krok, ale nie może przecież pytać jej grzecznie o pozwolenie, bo po pierwsze — trochę mu wstyd kolegów, a po drugie — na długie rozmowy z matką nie ma teraz czasu. Biegną przez puste uliczki, na których nie ma ani Niemców, ani powstańców. Skracają sobie drogę przez podwórza, gdzie w małych gromadkach skupili się ludzie nie bardzo wiedzący, co ze sobą robić. A przez cały czas ze wszystkich stron rozlegają się strzały, i chłopcom wydaje się, że są w samym środku wojny, że tylko tych kilka marymonckich uliczek, przez które przebiegli, nie podzieliło jeszcze wojennego losu. I oto już są na Kamedułów. Przechodzą przez dziurawy płot i wychylają się ostrożnie zza węgła domu. — Patrz, polskie wojsko! — drze się nagle Antek — mają biało-czerwone opaski i karabiny. To już chyba wolność! Grupka powstańców wzbudza na ulicy prawdziwy entuzjazm. Rozlegają się okrzyki: niech żyje Polska! Niech żyje wolność! Mężczyźni częstują żołnierzy papierosami, kobiety wynoszą z domu chleb, mleko, pomidory. Dzieci przeciskają się przez tłum i małymi rączkami dotykają delikatnie karabinów. Powstańców jest siedmiu, ale chyba tylko jeden z nich, dowódca, ma więcej niż dwadzieścia lat. Są zmęczeni, zakurzeni, i chyba trochę zażenowani tym spontanicznym powitaniem. Dwaj mają bardzo zniszczone karabiny, dwaj pistolety, a trzej tylko granaty. Pytają, jak dojść do ulicy Rudzkiej. Ktoś tłumaczy długo i zawile, ale już zjawiają się pierwsi ochotnicy: my panów przeprowadzimy. My tu znamy każdy kąt. Poprowadzimy tak, żeby było bezpiecznie. Teraz z tłumu płyną rozgorączkowane pytania: czy powstanie wybuchło w całej Warszawie, czy Niemcy są jeszcze na Żoliborzu, czy już uciekli? A dacie sobie radę ze szkopami? Ilu was jest? Czy nie zabraknie wam karabinów i amunicji? Powstańcy odpowiadają niezbyt chętnie. Tłumaczą się, że niewiele wiedzą, bo jak odchodzili z placu Wilsona, to się tam dopiero wszystko zaczynało na dobre. Ale są optymistami. Dowódca wyciera rękawem spoconą twarz i mówi z głęboką wiarą: 205 — Nie martwcie się, ludzie. Wszystko będzie dobrze. Za parę dni cała Warszawa będzie nasza. — Dałby Bóg... — wzdycha siwa kobieta, trochę podobna do babki Romana, i chce dowódcę pocałować w rękę, ale mężczyzna wyszarpuje się i obejmując staruszkę za ramiona, mówi łagodnie: — Trzeba się cieszyć, a nie płakać, bo dzisiaj jest wielkie święto. Michał i Antek stali trochę z boku i w milczeniu przypatrywali się młodym powstańcom. A więc tak wygląda ta wolność, na którą tyle czekali. Tak wyglądają polscy żołnierze, którzy jeszcze wczoraj ukrywali starannie swą broń, przedzierali się przez łapanki i blokady, ginęli bezimiennie na warszawskich ulicach, na Pawiaku i na Szucha. A więc tak wygląda ten dzień, który śnił im się po nocach i o którym Wojtek pisał wiersze. — Chodźmy, trzeba szukać „Chudzielca" — przerywa milczenie Michał, jakby w obawie, że za chwilę tak się poddadzą wzruszeniu, że nie będą zdolni do żadnego czynu. — Tak, trzeba się spieszyć — podchwytuje Antek i już odchodząc szepce jakby do siebie: — ale pięknie wyglądają z tymi opaskami! Piękniej nawet niż w prawdziwych mundurach. Mieli sporo szczęścia, bo spotkali zastępcę „Rysia" dosłownie w ostatniej chwili. „Chudzielec" stał w otoczeniu kilku „Zawi-szaków" i bardzo się ucieszył widząc zbliżających się Michała i Antka. — Dobrze, że jesteście, idziemy na Żoliborz. Nie zdążyłem już was zawiadomić, bo powstanie wybuchło na Żoliborzu trochę wcześniej. Musimy na własną rękę szukać kontaktów... — A co z „Rysiem"? — zapytał Michał — gdyby się wczoraj odbyła zbiórka... — „Ryś" miał wczoraj okropną wpadkę — przerwał mu „Chudzielec" — nakryli ich, gdy odkopywali na Kolektorskiej magazyn z amunicją. Głupia wsypa, przypadkowa. Dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj. Później wam opowiem resztę... Idziecie z nami? Wyjaśnili, że muszą wrócić po kolegów, którzy czekają na Marii Kazimiery. „Chudzielec" machnął trochę niecierpliwie ręką i odszedł w kierunku Potockiej, a za nim dziewięciu „Zawisza-ków" dźwigających różne torby i tornistry. 206 — Będziemy się także przedzierać na Żoliborz! — krzyknął za nimi Michał. — Na pewno się tam spotkamy! Gdy wrócili w pośpiechu na swoją ulicę, zastali na podwórzu stan pełnej mobilizacji. Ludzie napełniali wodą kubły, beczki, konewki i nawet duże garnki. Tuż koło altany kilkanaście kobiet kopało zawzięcie dosyć głęboki rów, który miał ich wszystkich chronić, gdyby kamienica znalazła się pod ostrzejszym obstrzałem. Kamienica była bowiem dosyć licha i trudno było liczyć na to, że te cieniutkie mury i drewniany, kryty papą dach stanowić będą poważniejszą osłonę. Gromadzono żywność, umawiając się, że kocioł z zupą będzie wspólny i że wspólnie należy się troszczyć, aby nikt nie był głodny. A wszystkimi tymi sprawami dyrygował energicznie pan Fa-bisiak, mając przy swoim boku szewca Iwanowskiego. Chłopcom trudno było wręcz pojąć, że sypiący rozkazami i uwijający się po podwórzu, jak zawodowy oficer, Fabisiak, to ten sam człowiek, któremu kiedyś wysyłali listy z pogróżkami. Gdy tu przybiegli, zaczęli z przejęciem opowiadać, że na własne oczy widzieli powstańców, ale ich słowa nie wzbudziły większej sensacji, bo tymczasem i przez ulicę Marii Kazimiery przeszły dwa oddziały z biało-czerwonymi opaskami. Jedynie matka Antka głębiej zainteresowała się wyprawą syna na Kamedułów. Antek przyjął w miarę pokorną postawę i bez słowa wysłuchał ostrych wymówek, zakończonych apelem: nie pora teraz na takie wędrówki. Żeby to było ostatni raz. Kiwnął głową, że wszystko rozumie, a gdy matka oddaliła się, powiedział do Michała niecierpliwym głosem: — Musimy szybko zorganizować chłopaków. Za pół godziny będę gotowy, a Piekarczyka ze sobą bierzemy? — Niech on sam zadecyduje. Nie składał przysięgi, więc ma wolną rękę — odparł Michał. Piekarczyk ani myślał zostawać na podwórzu. Powiedział, że kto jak kto, ale on musi być przecież tam, gdzie walczą, bo tak sobie postanowił jeszcze tamtego dnia, gdy przeczytał na czerwonym afiszu o śmierci ojca. Więc gdy minęło pół godziny, z podwórza, na którym ciągle rozbrzmiewały rozkazy Fabisiaka, wybiegło sześciu chłopców. Prowadził Michał tą samą drogą, którą przebył niedawno z Antkiem. 207 Strzały na Marymoncie zaczęły przygasać, za to od strony Żoliborza niosły się teraz coraz gwałtowniejsze salwy. Słychać było długie serie z maszynowych karabinów i częste wybuchy granatów. A ludzie zdążyli się już jakby przyzwyczaić do tej nowej groźnej sytuacji. Wychodzili więc coraz pewniej przed bramy domów, zbierali się w gromadki, patrzyli w stronę, skąd dochodziła strzelanina, i zastanawiali się głośno, co z tego wszystkiego wyniknie. Przed jednym z domów zatrzymał chłopców starszy pan w tramwajarskim mundurze: — A wy gdzie, młodzieńcy, na wojnę się spieszycie? — Szkoda, że panu się tam nie spieszy — odpowiedział dosyć ostro Michał, bo wydało mu się, że w głosie mężczyzny była szczypta ironii. Już dochodzili do ulicy Potockiej, gdy nagle gdzieś blisko rozległo się kilka wystrzałów. Zanim zdążyli upaść na ziemię, dostrzegli grupkę uciekających Niemców. Niemcy odwracali się od czasu do czasu w stronę goniących i strzelali dosyć bezładnie. — Hura! Zwiewają, aż się kurzy! — krzyknął z entuzjazmem Józio i już w tej samej sekundzie zachwiał się, a następnie uklęknął na ziemi. — Co ci jest? — podbiegł do niego Michał. — Noga. Chyba mnie trafili — szepnął Józio. — Prawa noga. Chłopcy, pomóżcie mi wstać. Niemcy zniknęli już za rogiem domu. Zniknęli także powstańcy, którzy gonili wroga z takim animuszem, jakby od tej małej potyczki zależne były losy całego powstania. A wystraszeni, przejęci nagłym nieszczęściem chłopcy prowadzili białego jak płótno Piekarczyka w kierunku najbliższej bramy. — Jak się czujesz? Bardzo cię boli? — pytał Wojtek, mając w tej chwili tak samo bladą twarz, jak ranny Józio. — Trochę boli, ale to nic... — Piekarczyk zagryzał wargi i rozglądał się bezradnie dokoła — najgorsze jest to, że już się do niczego nie nadaję. Nie będę mógł z wami dalej iść. Ale w tym nagłym nieszczęściu miał także Józio trochę szczęścia, bo pierwszym mężczyzną, który się przy nim zjawił, był lekarz. Mieszkał akurat w sąsiednim domu i widział wszystko przez okno. Teraz wziął Józia na ręce i zaniósł go do swego mieszkania. 208 — No i co, panie doktorze, będzie żył — zapytał Michał, gdy lekarz obejrzał ranę. — Nie ma obawy — uśmiechnął się lekarz — to tylko powierzchowne draśnięcie. Za tydzień wasz kolega będzie tańczył kozaka. — Dopiero za tydzień? — westchnął Piekarczyk — czy można mieć większego pecha? Przecież to dopiero pierwszy dzień powstania, a ja już leżę. — Można mieć większego pecha — lekarz spoważniał — pół godziny temu pochowaliśmy na podwórzu dwóch młodych powstańców. A was gdzie bogi niosą? Nie lepiej siedzieć teraz w domu? — Idziemy na Żoliborz — odpowiedział spokojnie i poważnie Michał — to nie jest żadna wędrówka. Szukamy swojego oddziału. Pan wie, co to są „szare szeregi"? — Wiem, tak dużo wiem, że aż mi się w głowie kręci od tego wszystkiego — mruknął lekarz i już bez słowa zabrał się do robienia opatrunku. Poczekali, aż skończy, patrząc z podziwem na Józia, który podczas całego zabiegu ani razu nie jęknął. Umówili się z Piekarczykiem, że wrócą po niego przy pierwszej sposobności, że za dzień albo dwa przeniosą go na Marii Kazimiery. Przez ten czas rana się już trochę zagoi i w domu będzie może mniej krzyku i płaczu. — O kolegę nie musicie się martwić — powiedział lekarz — znajdzie w moim domu przyzwoitą opiekę. Martwcie się już teraz tylko o siebie. I nie dajcie się czasami zabić, bo wtedy nie będę wam już potrzebny. Gdy znów znaleźli się na ulicy, Tytus Majewski szepnął nagle trochę dziwnym, jakby załamującym się od wzruszenia głosem: — A pamiętacie tamte cukierki, które Józio brał od Niemców? Pamiętacie, jakeśmy go wtedy urządzili? — To było tak dawno, że chyba w ogóle tego nie było — odpowiedział szybko Michał i już nie powrócili do tego tematu. Dochodziła piąta po południu. Na Żoliborzu, Bielanach i Marymoncie trwały zacięte walki. Powstanie na ulicach Żoliborza wybuchło trzy godziny wcześniej niż w Śródmieściu i innych dzielnicach Warszawy. Grupa chłopców z Armii Krajowej, przewożąc w pośpiechu na punkt koncentracji broń, zatrzymana została przez patrol niemieckich lotników. Padły pierwsze strzały 14. My z Marymontu 209 i dla wlelu koncentrujących się oddziałów były one sygnałem do walki. Do przedwczesnej walki, która w wielu punktach dzielnicy bardziej zaskoczyła powstańców niż Niemców. Nie powiódł sie szturm na Dworzec Gdański ani Cytadelę. Nie udało się zdobyć Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, którego broniły oddziały lotników. J Powstańcy nacierali ze wspaniałą brawurą, ale brawura nie mogła zastąpić karabinów i amunicji, której odważnym chłopcom coraz bardziej brakowało. Na ulicy Bohomolca rozbrojono przed chwilą zagubiony w walce niemiecki patrol. Ludzie wychylali się z okien i machali rękami powstańcom. Kiedy Michał z kolegami pobiegł w tamtym kierunku aby przyjrzeć się bliżej niemieckim żołnierzom, którzy stali teraz pokornie pod ścianą domu, mignęła nagle w tłumie znajoma twarz. - Widzicie go? _ szepnął Michał zaciskając palce aż do bólu — widzicie drania? - To przecież Matysiak - w głosie Romana Szlendaka był gniew i zdziwienie. J Matysiak nie dostrzegł jeszcze chłopców. Stał w bramie i rozmawiał cicho z młodym powstańcem, dźwigającym na plecach aż trzy karabiny. Prawdopodobnie była to broń zdobyta przed chwilą na Niemcach. Chłopcy byli tak oszołomieni tym nagłym spotkaniem, że przez chwilę nie mogh się zdobyć na żaden zdecydowany krok A Maty siak miał na rękawie marynarki biało-czerwona opaskę i zachowywał się tak swobodnie, jakby cała ta jego czarna, okupacyjna przeszłość nie mogła być tu przez nikogo wykryta - Bezczelny prowokator! Kapuś! Szpicel! _ wykrzykiwał zaciętym głosem Lisowski - zaraz mu się skończy ta wredna zabawa! Podeszli do stojącego trochę z boku powstańca, który majstrował coś przy swoim pistolecie i tak bardzo był tym pochłonięty ze w pierwszej chwili w ogóle nie zwrócił uwagi na chłopców' - Czy pan wie, kto to jest? - Michał wskazał ręką na odwróconego teraz tyłem do nich Matysiaka. - A co wam do tego? — odpowiedział pytaniem powstaniec ' — Niech pan powie, bo to bardzo ważne — zaczął się nie-210 cierpliwie Antek. — Czy zna pan tego faceta w brązowej marynarce? — Jak takie ważne, to wam powiem — powstaniec włożył pistolet za pas i dopiero teraz przyjrzał się chłopcom z ciekawością — ten facet w brązowej marynarce jest naszym dowódcą. To sierżant „Smok"... — Jaki tam z niego smok! — przerwał mu Roman Szlendak — to zwyczajny konfident. To parszywy kapuś! — Mieszkamy z nim w jednej kamienicy, na Marii Kazimiery — uzupełnił natychmiast Antek — wszyscy lokatorzy mogą poświadczyć, że Matysiak zadawał się z Niemcami. Trzeba go natychmiast aresztować, bo może być nieszczęście. Powstaniec otworzył szeroko usta, jakby z wrażenia zabrakło mu powietrza, i nagle wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak gromko i serdecznie, że aż zaintrygowało to Matysiaka. Odwrócił się, dostrzegł chłopców. — Panie sierżancie — zawołał, ciągle śmiejąc się, powstaniec — a*e draka... niech mnie pan ratuje, bo umrę ze śmiechu! I gdy Matysiak zbliżył się, kiwając chłopcom głową na powitanie, usłyszał powtórzone przez powstańca oskarżenie, wymierzone w swoją osobę. Usłyszeli je także inni i na ulicy zrobiło się bardzo wesoło. — Z czego oni ryczą? — oburzył się Wojtek — my ich ostrzegamy, a °ni szczerzą zęby, jakby ich ktoś łaskotał pod pachami. — Zaraz wam wszystko wyjaśnię — powiedział Matysiak, ale chłopcy przerwali mu z błyskiem gniewu w oczach: — ?e potrzebujemy żadnych wyjaśnień! — Niech się pan zbyt wcześnie nie cieszy! — Nas nie tak łatwo wyprowadzić w pole! — Znajdziemy jakiegoś oficera, który nie będzie się z tego śmiał! — przecież znamy się, panie Matysiak, od wielu lat! A później się okazało, że ten gromki śmiech młodych powstańców był jednak uzasadniony. Zaczęto opowiadać chłopcom o sierżancie „Smoku" takie rzeczy, że po chwili gotowi byli zapaść się ze wstydu pod ziemię. Tak, Matysiak utrzymywał kontakty z Niemcami i celowo wcale się z tym nie krył, bo to było jego bojowe zadanie. Trochę niewdzięczne, ale jakże dla konspiracji 211 ??^?????? pożyteczne. To dzięki Matysiakowi udało się zdekonspirować na Marymoncie kilku prawdziwych agentów Gestapo. Jeden z nich został zastrzelony na ulicy Rudzkiej i dzięki temu udało się uratować przed wsypą kilkunastu żołnierzy Armii Krajowej. A że dzielny sierżant „Smok" otaczany był przez wielu Polaków głęboką pogardą, to już całkiem inna sprawa. Taki jest często los Wallenrodów. — A my panu wysyłaliśmy obrzydliwe listy — przyznał się Michał — groziliśmy panu śmiercią. — I ta wymalowana na pana drzwiach swastyka to też było nasze dzieło — westchnął ciężko Wojtek. — Wasze? To była naprawdę dobra robota — Matysiak popatrzył z uznaniem na chłopców ¦— trzy dni zeskrobywałem farbę i jeszcze do dzisiaj pozostał na drzwiach cień swastyki. A wiecie, kogo podejrzewałem? Starego Iwanowskiego, który nawet w oczy mówił mi różne przykre słowa, a na domiar złego podkradał mi gazetki ukryte w altanie. — To nie Iwanowski, to my! — zawołał ze śmiechem Antek — udała nam się ta sztuka dwa razy. — A więc między nami remis — powiedział już całkiem poważnie Matysiak — wy nie wiedzieliście, co ja robię, a ja nawet się nie domyślałem, że to właśnie wy depczecie mi po piętach. — I do dzisiaj nie wie pan wszystkiego — takim samym tonem odpowiedział Michał Lisowski — nie wie pan na przykład, że w kamienicy, w której pan tyle lat mieszkał, działała przez długi czas tajna grupa „Zemsta". — „Zemsta"? Nie, naprawdę nie wiedziałem — zaciekawił się Matysiak ¦— w mojej kamienicy? A kto należał do tej „Zemsty"? — My! — wykrzyknął z dumą w głosie Wojtek — stoi przed panem ta grupa w pełnym bojowym składzie. Finał Zapada zmierzch. Kończy się pierwszy dzień powstania. Szare, pochmurne niebo rozjaśnia się od łun. Żoliborz odcięty jest od reszty miasta. Nie udało się nawiązać kontaktu ani ze Śródmieściem, ani ze Starówką. Niemcy umocnili się na Dworcu Gdańskim i odparli wszystkie ataki powstańców. Teraz dwie walczące strony, jakby zmęczone całodzienną akcją, przyczaiły się na swych stanowiskach i tylko od czasu do czasu dają znać o swoim istnieniu krótkimi seriami maszynowej broni. Chłopcy już dawno rozstali się z sierżantem „Smokiem" i jego małym oddziałem. Ale odchodząc sierżant wskazał im dobrą drogę. Powiedział, że jeśli Antek chce się spotkać z ojcem, niech go szuka w okolicach placu Inwalidów. Gdzieś tam powinien być, może na ulicy Krajewskiego, może na Dymińskiej... Starali się iść przez podwórza, bo tak było bezpieczniej. Mijali zmęczonych powstańców, którzy korzystając z przerwy w walce odpoczywali, paląc zachłannie papierosy i pijąc wyniesioną im z domów wodę. Wszędzie słychać było ożywione rozmowy, ale w rozmowach tych jakoś nie było entuzjazmu. Wyczuwało się raczej niepokój i przygnębienie. Jakiś młody żołnierz żalił się, że zostały mu tylko cztery naboje do karabinu, inny opowiadał o swoich przeżyciach podczas tragicznego natarcia na Cytadelę: 213 — Zdziesiątkowali nas, przygnietli nas takim ogniem, że głowy nie mogłem podnieść z ziemi. A czym mieliśmy rozwalać te grube mury, pistoletami, karabinami? Żeby chociaż granatów było pod dostatkiem. Kapitana Gołębia znaleźli tam, gdzie im wskazał Matysiak. Na ulicy Krajewskiego, w dużym pokoju zamienionym na punkt opatrunkowy. W pobliżu byli Niemcy. Dawali o sobie znać białymi rakietami, oświetlającymi dokładnie całą ulicę. Chłopcy wpadli do bramy akurat w tym momencie, gdy jedna z rakiet szybowała w górę. Już po kilku sekundach na ulicy zrobiło się jasno, a od niemieckich pozycji posypały się długie serie strzałów. Widocznie Niemcy zauważyli coś podejrzanego, a może strzelali po prostu dla dodania sobie odwagi. Michał wyjaśnił stojącemu w bramie wartownikowi, po co tu przyszli, a wartownik zawołał niezbyt głośno: — „Kajtek", zaprowadź ich do lekarza. — A co, dostało wam się? — zapytał młody, piegowaty chłopak nazwany „Kajtkiem". — Nie jesteśmy tacy głupi, żeby dać się trafić — odpowiedział Antek — szukam po prostu ojca. I to wszystko. Kapitan Gołąb skończył właśnie robić opatrunek jakiejś dziewczynie, która prawdopodobnie dla dodania sobie odwagi nuciła cały czas znaną chłopcom piosenkę o sercu, które wyrwało się z młodej piersi i za wojskiem poleciało. — Jakbyś tak pięknie śpiewała podczas szturmu, to może Niemcy nie celowaliby do ciebie — powiedział z uśmiechem doktor Gołąb — Niemcy to przecież bardzo muzykalny naród. — Ja im zaśpiewam, ale nad grobem — odpowiedziała natychmiast dziewczyna i poprawiwszy sobie bandaż, wyszła powoli z pokoju. Lekarz odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, czy ranna potrafi o własnych siłach wrócić do oddziału, i wtedy właśnie zobaczył w otwartych drzwiach Antka w otoczeniu kolegów. Rozległ się krzyk radości i syn rzucił się ojcu w otwarte ramiona. Chłopcy patrzyli ze wzruszeniem na ten serdeczny akt powitania. Cieszyli się razem z Antkiem, ale w tym momencie myśleli także o swoich rodzinnych sprawach. Poczuli się nagle bardzo samotni w tym walczącym, niespokojnym mieście. Uświadomili 214 sobie, że w opuszczonych potajemnie domach czekają na nich drżąc z niepokoju najbliżsi im pod słońcem ludzie. Tylko na Michała Lisowskiego nikt tam nie czekał. W ciągu tych kilku ostatnich godzin prawie całkiem zapomniał o matce. Przygniotły go powstańcze przeżycia. Ale teraz, w tym pokoju, w którym ratowano ludzi od śmierci, w którym nastąpiło wielkie spotkanie syna z ojcem, powróciła nagle do Michała serdeczna tęsknota. Za domem, za matką, za szczęśliwym dniem który będzie świadkiem także wielkiego spotkania. Bo przecież wrócą kiedyś żołnierze z dalekiego Woldenbergu. Wrócą do swoich miast domów, rodzin i zacznie się najpiękniejszy dzień. Wyrwał go z rozmyślań donośny głos kapitana Gołębia: — Siadajcie, gdzie kto może, czego stoicie pod drzwiami? Mam trochę kompotu. Chce wam się pić? Podbiegli do garnka z kompotem i opróżnili go w ciągu kilkunastu sekund. Dopiero teraz, przełykając w pośpiechu ten nie bardzo zimny, ale za to bardzo kwaśny kompot z rabarbaru, poczuli ogromne pragnienie. Przecież przez cały dzień nawet nie pomyśleli o jedzeniu i piciu. A później opowiedzieli kapitanowi w pośpiechu, bo do pokoju ciągle ktoś wchodził i przerywał te zwierzenia, o swoich ostatnich dwóch dniach. A więc o tej wczorajszej zbiórce, na którą nie przybył „Ryś", i o trudnej przeprawie na Żoliborz, o nieszczęściu Józia Piekarczyka i o spotkaniu z sierżantem „Smokiem". Teraz trochę odpoczną, ale niezbyt długo, bo muszą jak najprędzej odnaleźć „Chudzielca" i kolegów z „Zawiszy". — Przysięgaliśmy przecież, że będziemy służyć Polsce__kończy mocnym głosem Michał — nie przyszliśmy na Żoliborz, żeby się walczącym przypatrywać. Chcemy im pomagać... Chyba się do czegoś nadajemy? Twarz kapitana dziwnie się zasępiła. Milczał, jakby nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Gdzieś w pobliżu zaczął jazgotać maszynowy karabin. Pewnie Niemcy z Dworca Gdańskiego dawali znać o swej bojowej gotowości. W sąsiednim pokoju jęknął boleśnie ranny powstaniec. Wyszła stamtąd młoda dziewczyna w białym fartuchu i poprosiła lekarza o morfinę. — To „Cygan"? — zapytał lekarz, a dziewczyna kiwnęła potakująco głową i zmęczonym głosem powiedziała: 215 — Bardzo cierpi, ale w niczym nie mogę mu pomóc. Doktor Gołąb poszedł do rannego, a chłopcy porozsiadali się na miękkich, skórą krytych fotelach i popadli w głęboką zadumę. Niepokoił ich coraz bardziej ten wieczorny, pochmurny nastrój. Gdy podjęli decyzję przedzierania się na Żoliborz, gdy biegli tutaj wsłuchując się w narastającą kanonadę, byli pewni, że na żolibor-skich ulicach zobaczą tłumy szczęśliwych ludzi, że będą się cieszyć razem z nimi, śpiewając polskie pieśni i zawieszając na balkonach biało-czerwone flagi. A Żoliborz, chociaż wolny, przywitał ich niepokojem. Tak, widzieli tu dzisiaj szczęśliwych ludzi, widzieli zwycięzców i słyszeli pieśni, które jeszcze wczoraj były pieśniami zakazanymi, ale słyszeli także niespokojne pytanie: co będzie jutro? Zbyt prędko zrodziło się to pytanie i nie wróżyło nic dobrego. Wszedł do pokoju kapitan Gołąb i wracając do rozmowy, przerwanej pojawieniem się sanitariuszki, powiedział: — Rozumiem was, chłopcy, to pięknie, że chcecie nam pomóc, ale sprawy trochę się skomplikowały. Wiecie, jak wygląda sytuacja na Żoliborzu? — To przecież dopiero początek — zaoponował Michał. — Jutro może być lepiej — poparł kolegę Antek — jeśli powstanie wybuchło w całej Warszawie, to Niemcy długo nie wytrzymają. Ktoś otworzył energicznie drzwi i do pokoju wniesiono rannego. Ranny pojękiwał cicho, miał zamknięte oczy i nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Położono go na stole, stojącym na środku pokoju, pod żyrandolem i zaczęto ściągać z niego poplamioną krwią bluzę. — Przecież to „Wilk" — szepnął lekarz, pochylając się nad rannym — mój kochany chłopak. Gdzie go tak urządzili? — W parku, na placu Wilsona — meldował młody kapral. — Dopiero teraz go znaleźliśmy. Leżał w krzakach chyba z godzinę. Szedł do nas, panie kapitanie, z meldunkiem. Wszystkie oddziały żoliborskie mają się zebrać na skrzyżowaniu Marymonckiej i Żeromskiego. Podobno odchodzimy do Puszczy Kampinoskiej. Robi się coraz gorzej, panie kapitanie. — Do Kampinosu? Kiedy? — zapytał kapitan, nie przerywając przygotowań do operacji. — Przecież to niemożliwe — wtrąciła się sanitariuszka, która 216 przed chwilą weszła z sąsiedniego pokoju, aby pomóc lekarzowi — co będzie z rannymi? — Niektóre oddziały już opuściły pozycje — wyjaśniał kapral — my jesteśmy opóźnieni, bo „Wilk"... ale rozkaz jest jasny. I ja właśnie tutaj, w tej sprawie. Odchodzą wszystkie oddziały, a rannych należy rozmieścić wśród mieszkańców. Mam poczekać, aż pan się zwinie ze wszystkim. Moi chłopcy pomogą... i razem dołączymy na zbiórkę. — Rozumiem... — szepnął lekarz i nagle zwrócił się do stojącego najbliżej Michała — wiesz kto to jest? — Nie, nigdy go nie widziałem na oczy — odpowiedział Michał wpatrując się uważnie w bladą twarz rannego. — To jest ten z Potockiej, któremu uratowaliście kiedyś życie i pistolety. Plutonowy podchorąży „Wilk"... dzielny chłopak. Szkoda, że wasze spotkanie ma właśnie taki przebieg. Myślałem, że będzie weselsze. — On przecież nie umrze — zawołał z nadzieją w głosie Roman — on musi żyć! Niech go pan ratuje, doktorze! Operacja trwała blisko pół godziny, a przez ten czas powstańcy, którzy przynieśli tu „Wilka", wynosili z sąsiedniego pokoju rannych i lokowali ich w prywatnych mieszkaniach. Później wyniesiono i „Wilka". Był ciągle nieprzytomny, ale oddychał dosyś równomiernie i lekarz powiedział z nadzieją: — Miał trochę szczęścia, bo mogło być gorzej. Jeśli tylko organizm wytrzyma, będzie żył. — Ale on zostaje sam, bez lekarskiej pomocy — powiedział Antek patrząc ojcu w oczy — tatusiu, nie odchodź z Żoliborza. Tutaj też są ranni, tutaj też jesteś potrzebny. Nie chcę się z tobą znów żegnać... — Czyżbyś nie rozumiał, co to znaczy rozkaz? — przerwał mu dosyć ostro ojciec i opuściwszy głowę, wyszedł szybko z pokoju. Szli przez ciemne, opustoszałe ulice. Tylko od czasu do czasu zatrzymywał ich powstańczy patrol, wzywając do podania hasła. Dopiero gdy skręcili z placu Wilsona w ulicę Słowackiego, natknęli się na liczniejsze grupy powstańców podążających szybkim marszem w kierunku miejsca koncentracji. — Może się tutaj pożegnamy? — kapitan Gołąb przystanął na chwilę i położył rękę na ramieniu Antka — wykorzystajcie tę 217 chwilową ciszę i wracajcie do domu. Nie wiadomo, co się będzie jutro na Żoliborzu działo. Niemcy mogą się mścić. — A może weźmiesz nas do Puszczy Kampinoskiej? — zapytał szeptem Antek — będziemy dobrymi łącznikami. — To będzie bardzo ciężki i ryzykowny marsz — odparł kapitan — lepiej tu zostańcie i czekajcie na nasz powrót. Przy ulicy Włościańskiej spotkali liczną grupę „szarych szeregów". Michał zaczął się wypytywać o „Chudzielca". Nikt go nie znał, nikt nie widział. Mieli jeszcze nadzieję, że spotkają kogoś z Marymontu na miejscu koncentracji. Kapitan Gołąb zaczął się niecierpliwić: — No, wystarczy, chłopcy, tego marszu, wracajcie do domu. Tylko starajcie się iść podwórzami... A młody kapral, którzy przyniósł kapitanowi rozkaz o wymarszu do Kampinosu i który prowadził go teraz na miejsce zbiórki, odezwał się nagle do chłopców: — Jeśli nie nia „Chudzielca" i jego grupy wśród tych, którzy się szykują do odejścia, to znaczy, że on nie odchodzi. Nie martwcie się więc, że kapitan nie chce was zabrać do Kampinosu. Powiem wam szczerze, że niektóre oddziały zostają na Żoliborzu. Po prostu nie chcą odejść, nie chcą opuścić bezbronnej ludności. Wiem, że na Mickiewicza 25 ulokowała się jakaś liczna grupa chłopców. Też zostają. Może jest wśród nich „Chudzielec"? Ja też bym tu został, gdybym pochodził z tej dzielnicy. — Kapral ma rację! — powiedział z przejęciem Michał — nie zdradzimy naszych ulic, pozostaniemy tu aż do końca. Na skrzyżowaniu Marymonckiej i Żeromskiego gromadzi się coraz więcej powstańczych oddziałów. Wszyscy starają się zachować jak najbardziej cicho, bo przecież w pobliżu są niemieckie pozycje, ale trudno o idealną ciszę w tym wielkim żołnierskim zbiorowisku. Słychać okrzyki oficerów, próbujących zaprowadzić porządek w oddziałach, słychać szczęk broni i stukot butów. Chłopcy pożegnali się już z kapralem i z kapitanem Gołębiem, którzy zniknęli w tłumie powstańców. Antek zagryza wargi aż do krwi, aby nie jęknąć z nagłego żalu. Minęło kilka najpiękniejszych godzin i oto znów trzeba się było pożegnać z ojcem. Czy zobaczą się jeszcze? Czy żołnierze z Kampinosu powrócą na Żoliborz? — Oni powrócą. Przecież nie zostawią nas wszystkich na nie- 218 mieckiej łasce — mówi cicho Michał, jakby zgadując niespokojne myśli kolegi — a teraz trzeba nam iść na Marymont. Nic tu dzisiaj po nas. Taką noc lepiej' przeczekać w domu. I znów się skradają ciemnymi ulicami. Przechodzą obok domów, które wyglądają jak wymarłe. Większość mieszkańców schroniła się do piwnic i nawet nie wie o tym, że właśnie w tej chwili kilkuset powstańców szykuje się do opuszczenia Żoliborza. Gdy przekraczają ulicę Gdańską, Wojtek przypomina sobie o „bramkarzu". Są właśnie obok tego domu, który tyle razy odwiedzali przynosząc matce „bramkarza" zawsze optymistyczne, chociaż nie zawsze prawdziwe wieści. Gdzie się teraz podziewa ten odważny chłopak? — myślą zwalniając instynktownie kroku — może podzielił los swego kolegi i przeszedł przez niemieckie piekło? A może los się do niego uśmiechnął? Może przetrwał szczęśliwie i powrócił właśnie dzisiaj, w ten pierwszy dzień niepewnej wolności, do swego domu, do swej starej matki? Chcieliby bardzo to sprawdzić, ale nagli ich czas. Chcą koniecznie odwiedzić Józia Piekarczyka, bo chociaż nie jest to im po drodze, to jednak nie mogą wrócić do domu nie wiedząc dokładnie, jak się Piekarczyk w tej chwili czuje. Muszą przecież zdać jego matce dokładną relację. Już są na Marymoncie i od razu ogarnia ich jakieś ciepłe poczucie bezpieczeństwa, jakby te marymonckie domy miały obowiązek otaczania ich szczególnie troskliwą opieką. — Dobrze, że tu jesteśmy — mówi Michał — na pewno jutro komuś się tu przydamy. Jeżeli nie odnajdziemy „Zawiszaków", przywrócimy do życia „Zemstę" i przypomnimy Niemcom o chłopakach z Marymontu. Józio Piekarczyk jeszcze nie spał. Nie spał zresztą nikt w tej kamienicy, w której zostawili rannego kolegę. Ludzie gromadzili się w sieni i na korytarzu i radzili o tych wszystkich niespokojnych sprawach, które przyniósł im dzisiejszy dzień. I właśnie w sieni spotkali znajomego już sobie lekarza. Ucieszył się, gdy ich zobaczył. — Brawo, chłopcy — zawołał — widzę, że wracacie w komplecie cali i zdrowi... chodźcie prędko do mieszkania, bo wasz kolega umiera z niepokoju. 219 Józio leżał na tapczanie patrząc uporczywie w sufit. Obok niego, na małym stoliku, ktoś urządził prawdziwą sklepową wystawę. Czego tu nie było... i wielkie, czerwone jabłka, i pomidory, i białe, posmarowane masłem kromki chleba, i cukierki, i talerzyk pełny budyniu. — Żyjesz sobie tutaj jak prawdziwy król — zawołał Tytus, patrząc łakomie na te przysmaki — a my ci nie przynieśliśmy nawet drobiazgu... — Przynieśliśmy — przerwał mu Antek — masz, to dla ciebie. Dostałem od ojca na pamiątkę, ale tobie się to bardziej należy — i wręczył Józiowi biało-czerwona opaskę, którą otrzymał od ojca w chwili pożegnania. Józio chciał się zerwać z tapczanu, chciał im się rzucić na szyje, ale lekarz przytrzymał go za ramię. Usiedli więc obok rannego kolegi i zaczęli mu opowiadać o tym wszystkim, co przeżyli, co widzieli na własne oczy. Było w tej opowieści wiele radości i trochę goryczy. Józio nie mógł wprost uwierzyć, że polskie wojsko opuściło Żoliborz, więc Michał, aby uspokoić kolegę, zaczął go przekonywać, że jest to tylko chwilowy odwrót, że żołnierze z Żoliborza powrócą na swe ulice razem z tymi, którzy przebywają w Kampinosie. — A najważniejsze, że dobrze się czujesz — podsumował rozmowę Antek — jeśli tylko na ulicach będzie bezpiecznie, zabierzemy cię jutro albo pojutrze do domu. Przyjdziemy tutaj z noszami albo ze specjalnym wózkiem... bądź spokojny, wymyślimy coś mądrego. Lekarz proponował im, aby zostali u niego na noc, bo przecież mogą się natknąć w nocy na jakiś patrol. Ale oni rwali się teraz do domu. Podziękowali więc, jak umieli najpiękniej, za pomoc, za dobre serce, za opiekę nad rannym kolegą, uścisnęli dłoń Józiowi, który znów posmutniał, i wybiegli z mieszkania. Znów są na ulicy. Przeciskają się przez dziurawy płot, nasłuchują, czy gdzieś w pobliżu nie czai się niebezpieczeństwo. Prowadzi Michał Lisowski, a za nim Wojtek Wiśniewski, Roman Szlen-dak, Tytus Majewski... na końcu zamyślony Antek Gołąb. Piątka odważnych chłopców, którzy mają za sobą tyle pięknych czynów, tyle niebezpiecznych przeżyć i którzy nie wiedzą, co im przyniesie najbliższy sierpniowy dzień. 220 Ale idą zdecydowanie, bo znają tu każdy kąt, każdą dziurę w płocie, bo to jest ich Marymont. Bo to są ich ulice i podwórza, i podmiejskie łąki, i ogródki, gdzie obok róż dojrzewają soczyste pomidory, a rzodkiewki darzy się takim samym szacunkiem, jak dorodne kwiaty czerwonej piwonii. Dochodziła północ. Kończył się pierwszy dzień powstania. Spis rzeczy Rozdział pierwszy w którym chłopcy poznają gorzki smak wojny. Mroźna zima i optymistyczna wiosna. List z Oflagu. Pierwsza akcja Michała. Wojtek ujawnia swój talent .... 5 Rozdział drugi w którym śmierć przychodzi na szkolne podwórze. Swastyka na murze piekarni. Co się stało z Romanem? . . 15 Rozdział trzeci w którym Roman Szlendak opowiada o swoim wielkim odkryciu. Czyje to pistolety? Kto mieszka w drewnianym domku na Potockiej?..........27 Rozdział czwarty w którym następuje aresztowanie Kmiecika. Bitwa na podwórzu. Wielkie pisanie listów........36 Rozdział piąty w którym znowu trzeba odwiedzić ulicę Potocką. „W czyim wy tutaj imieniu?" Cyrkowe atrakcje. Doktor Gołąb aresztowany . ........ -. . 49 223 Rozdział szósty w którym rodzi sią pomysł zawiązania własnej tajnej organizacji. Wielka premiera w małym pokoju. Gdzie sią podział Antek?...........62 Rozdział siódmy w którym następuje przysięga „Zemsty". Antek zostaje sabotażystą. Kończy się sobotni wieczór bajek . . .75 Rozdział ósmy w którym chłopcy z „Zemsty" natrafiają na tajne gazetki. Nieszczęście na Potockiej. Pistolety zmieniają kryjówkę 85 Rozdział dziewiąty w którym zasadzka na właściciela tajnych gazetek nie udaje się. Śmiej się, Warszawo! Gestapo przychodzi nocą. Rozbite wystawy, czyli kamienie to też broń . . . .97 Rozdział dziesiąty w którym Wojtek patrzy w oczy śmierci. Na Rudzkiej zabito człowieka. Kozy sierżanta Jaszcza . . . . .109 Rozdział jedenasty w którym więcej jest smutku niż radości, chociaż z Oflagu przychodzi list. „Siekiera, motyka, piłka, szklanka..." Spotkanie z Chilkiem Lewisem...... .120 Rozdział dwunasty w którym gniew jest złym doradcą. Przygotowania do ćwiczeń z bronią w ręku. Antek spotyka ojca. Rozkaz kapitana Gołębia...........233 Rozdział trzynasty w którym słychać „Mazurka Dąbrowskiego". Wyrok na Jaszcza. Blokada Marymontu. Kontakt z łącznikiem kapitana Gołębia............ 145 Rozdział czternasty w którym jest wiele niepokoju i trocM ™dości. Kim jest naprawdę ten nieznajomy? Znowu tajne ^zetki. Wagary, których nie trzeba się wstydzić. NoM wiersz Wojtka . 160 Rozdział piętnasty w którym dochodzi do historycznego spotkania szewca Iwanowskiego z Fabisiakiem. Co si