15163

Szczegóły
Tytuł 15163
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15163 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15163 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15163 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Inger Brattstrom Mamy boksera Przełożyła Maria Olszańska Ilustrował Mirosław Pokora NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1S77 / Tytuł oryginału szwedzkiego: Vi har en Ьохег © Inger Brattstrom 1968, 1970 Saga 547 Almqvist & Wiksell Forlag AB 11-e j-j 4%Ш ■ Ъ№6 PKINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1977 r. Wydanie I. Nakład 29 700 + 300 egz. Ark. wyd. 3,3. Ark druk. Al-5,41. Papier druk. sat. ki. V, 62 g. 84 X 108/32. Oddano do składania w lipcu 1976 r. Podpisano do druku w lutym 1977 r. Druk ukończono w lutym 1977 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Nr zamówienia 2250 Wybieg dla Kosmosa Opowiem wam teraz o naszym psie, Kosmosie. Jest bokserem, czyli takim psem, który twarz ma smutną, a ciało wesołe. I trochę za długi ogon, tak ze trzy centymetry za długi. A poza tym to nic osobliwego w Kosmosie nie ma, jest zupełnie zwyczajny. Nigdy nie zrobił nic takiego, żeby o nim pisali w gazetach czy coś podobnego. Nigdy nie zbudził w środku nocy całego domu, ratując wszystkich przed pożarem. Nigdy nie znalazł kogoś, kto zabłądził w lesie. Nigdy nikogo z wody nie wyciągnął. To my jego wyciągaliśmy. I to nieraz. Ratowaliśmy go z mnóstwa tarapatów. Tak więc sami widzicie, że nic nadzwyczajnego w nim nie ma, zupełnie zwyczajny pies. Tyle tylko, że jest nasz. 5 I to cała różnica. I dlatego właśnie o nim opowiem. Najbardziej to on jest mój. Przynajmniej mnie się tak wydaje. I Kosmosowi chyba też. Na co dzień i w czasie wakacji przeważnie jest ze mną. Choć nie wiem, co by na to powiedziała Ulla, bo to ona go kupiła za własne pieniądze siedem lat temu. Prawie za całego Kosmosa zapłaciła. Troszkę wprawdzie zabrakło, ale mama dołożyła. I Rolf też, chyba z piętnaście koron. Więc oczywiście kawałek Kosmosa jest mamy, spory kawałek, i jakiś kawałeczek Rolfa, mały, może tylko ogon. A tatuś płaci podatek od psa — co roku w lutym Ulla dostaje na urodziny żółty, błyszczący znaczek z numerkiem. W tym roku jest to numer 233. Jedzenie Kosmos ma z pieniędzy na gospodarstwo. Czasem mama kupuje mu witaminy. A obrożę, smycz, koszyk, piłki otrzymuje na Gwiazdkę w prezencie od nas wszystkich. Tak więc należy do nas wszystkich, chociaż Ulla go kupiła, a ja się nim na co dzień zajmuję. Bo przeważnie to ja jestem z Kosmosem. Kiedy był nowy i mały, ja też byłem dość mały i tylko ja zostawałem w domu przez cały dzień, inni szli do szkoły, do pracy. To moje zabawki Kosmos lubił obgryzać i ze mną był przez cały dzień. Zupełnie tak samo jest teraz, kiedy Kosmos jest już duży i ja też. Wszyscy inni są w mieście, pracują albo studiują, a w domu to przeważnie zostajemy my dwaj. Ja go 6 wyprowadzam, on chodzi ze mną na ślizgawkę albo na boisko, kiedy gram w piłkę. Latem na wsi to też tylko: Kosmos i ja. A tamci mają praktyki, są w Anglii, pływają żaglówką albo zajmują się jeszcze czymś innym. Dlatego można powiedzieć, że Kosmos jest właściwie mój. Ja tak uważam i Kosmos chyba też tak uważa. Jak mu się uda wymknąć samemu bez pozwolenia, bo mama zostawi drzwi lub okno otwarte — biegnie prosto do szkoły, do mojej klasy. Mogę, siedząc w ławce, rachować i jednocześnie patrzeć, jak biega po boisku, niucha wszędzie, czasem podnosi nogę i troszkę posiusiuje, żeby zawiadomić inne psy, że tu był przed chwilą. Jak zadzwonią, już stoi w drzwiach i aż dygoce z radości. Moi kumple go znają, wołają: — Sie masz, Kosmos! — wcale się nie boją. Kosmos też ich zna, podskakuje, wita się, cieszy, ogonem kręci. A już najbardziej się cieszy, kiedy ja wyjdę. Wierci się, obskakuje mnie dokoła, wyciąga łapę i chce, żeby się z nim bawić, mocować, tarzać po boisku. Pani pyta, czyj to pies. Wszyscy krzyczą: — To Kosmos, pies Rillego! — A ja pytam, czy on może wejść i być na lekcji. Pani nigdy nie pozwala. Mówi: — Lepiej niech Rikard zabierze psa i odprowadzi do domu. Może rzeczywiście tak będzie lepiej, przede wszystkim ze względu na mamę, która w tym czasie bie- -t- ga i szuka Kosmosa. Jest na pewno niespokojua i zła — psy nie powinny nigdzie same chodzić, to niebezpieczne i może drogo kosztować. Zdejmuję pasek i robię z niego smycz. Idziemy. Kosmos posłusznie koło mnie; już sobie urządził wypad, już jest zadowolony. Wstydzi się dopiero po przyjściu do domu, bo wie, że mu nie wolno było samemu wychodzić. Nie śmie spojrzeć na mamę, ze spuszczoną głową, cichcem przemyka do swego kosza. Mamie też wstyd. Nie ma odwagi na mnie spojrzeć. — Uciekł. Przypilnował chwili, kiedy ścieliłam łóżka w sypialni, i jak tylko odwróciłam się plecami — hop! wyskoczył przez okno! I tak jest zawsze. Mama ma tysiące usprawiedliwień i wyjaśnień, a właściwie patrzy przez palce na te jego wypady. Niby to bardzo uważa, żeby Kosmos nie czmychnął — a jednak zawsze się postara, żeby miał jakąś malutką szansę. To przez tę jego zawrotną szybkość, radosne harce w ogrodzie, skoki przez wysokie sztachety, ucieczki na drogę, przez tę jego psią radość. — Sama we wszystkich mięśniach czuję tę jego psią radość z nagłej wolności... — Dlatego mama przymyka oczy właśnie w chwili, kiedy Kosmos stara się zrobić niewidzialnym, wymyka się przez uchylone drzwi i cichuteńko znika. Nas mama nie nabierze, choć tak gorliwie zaprzecza. Nas nie nabierze. 8 — A niech tam, póki się da — mówi tatuś. I rad jest za każdym razem, kiedy po takiej wycieczce Kosmos wraca cały, zdrowy i... bez mandatu policyjnego. Czasem przy obiedzie mama mówi: — Dziś znowu zarobiłam czterysta koron. Taka jest ostatnio wysokość mandatu. Jeden z sąsiadów zapłacił czterysta koron grzywny, bo jego pies biegał po drodze. Jakby tak zebrać te wszystkie setki, które mama zarobiła na Kosmosie, byłaby teraz bogata. Chociaż z tym to jest zupełnie tak, jak z robieniem studni z zapałek. Jeśli to robić ostrożnie, lekką ręką, prawie nie oddychając, można układać jedną na drugiej i układać. Tylko wiadomo, że kiedy się położy ostatnią, wszystko runie. Zupełnie tak samo z tym zarabianiem czterystu koron. Nagle może się okazać, że dłużej się już nie uda. Dlatego lepiej wziąć Kosmosa na pasek, kiedy przybiegnie do szkoły w odwiedziny, i iść z nim do domu. I mieć nadzieję, że już tego dnia się nie wyrwie. Ślepa kiszka Ulli Właściwie to Kosmos jest ślepą kiszką Ulli. Może to się wydać trochę dziwne, ale to prawda. Gdyby Ulla miała wyrostek, my byśmy nie mieli Kosmosa. Z początku Kosmos był tylko pierwszym numerem na liście życzeń Ulli na każde Boże Narodzenie i na każde urodziny. Od kiedy Ulla zrozumiała, że o koniu mowy być nie może, zmieniła słowo „koń" na słowo „pies" i wypisywała zawsze na samym początku, wyraźnie, wielkimi, drukowanymi literami. Tatuś i mama mówili: nie. Uważali, że i tak jest nas dużo — Wiwa, Ulla, Rolf i ja. Potem mówili, że nie wiadomo, a w końcu, że może, że zobaczymy. Rodzice zwykle tak odpowiadają, co zresztą nie jest takie głupie. Zawsze w ten sposób zostawiają jakąś 10 malutką szparkę — są widoki, nie jest tak beznadziejnie. Ulla po kryjomu oszczędzała na psa. Chociaż to nie mogło być prędko, bo z początku dostawała tylko dwie korony pięćdziesiąt tygodniowo i trochę ekstra na urodziny. Czasem wpadł jej cały papierek od babci albo od dziadka. Zaczęło przyrastać. Piętnaście koron. Dwadzieścia trzy. Trzydzieści jeden. Gdy było trzydzieści siedem, Ulla uważała, że już-już, gorąco. Mama była nieco innego zdania. Mówiła, że pies kosztuje parę setek. Prócz tego każdego dnia coś jeszcze trzeba na niego wydać, zwłaszcza gdy jest duży i dużo je. A podatek, a wizyty u weterynarza. Więc jeszcze wcale nie tak blisko do tego upragnionego psa. A poza tym czy to koniecznie ma być pies? A jeżeli: to jakiej rasy? Tatuś się irytował. Cóż za sens gadać o rasie, jeżeli nie jest pewne, że ten pies w ogóle będzie. — Taki sam sens, jak mówić, jaki się chce mieć model samochodu, choć wcale się nie ma na samochód — zażartowała Ulla. I pewnego dnia — postanowione. Prędko to poszło, w parę sekund albo i mniej. Mama postanowiła. To było w maju, pierwszy prawdziwie ciepły dzień. Mama siedziała przed domem i grzała się na słońcu. Oczy zamknęła, zdawało się, że nic do niej 11 nie dociera. W pewnym momencie coś jednak musiała poczuć, bo na chwilę otworzyła oczy i spojrzała. I właśnie wtedy zobaczyła, jak wielki, gładki, żółtobrązowy pies przeskakuje płot. Nasz płot nie jest wysoki, więc nie ma się czemu dziwić. Często obce psy włażą do ogrodu, nic znowu takiego. Musiało w tym być coś innego, coś w samym skoku, bo potem mama długo tego psa wspominała. — Zupełnie jak słoneczny łuk, sięgający z naszego trawnika na drogę —"■ mówiła. — Taka zręczność, taka siła w tym skoku. Jak sprężyna... Jeżeli będziemy mieli psa, to koniecznie boksera. Bo to bokser przeskoczył wtedy przez nasz płot, tego dnia w maju. Ulla nic przeciw temu nie miała. — Kiedy? Mama się zirytowała. — Nie powiedziałam przecież, że kupimy psa. Powiedziałam tylko, że jeżeli kupimy, to będzie to bokser. — Aha! Od tej pory przyglądaliśmy się wszystkim bokserom, i żywym, i na obrazkach. Robiliśmy to przez całe lato, jesień i zimę. Każdy bokser, którego zdarzyło się nam zobaczyć, był tak trochę jakby naszym psem. Uważaliśmy, że one wszystkie podobne są do Ulli. Skośnookie i z zadartym nosem. Takie nic dodać, nic ująć — w sam raz. 12 Ulla tego dnia w lecie, kiedy dostała boleści, miała na książeczce czterdzieści osiem koron. Wszyscy się bardzo zlękli, jak zachorowała, bo to było na wsi, nie mieliśmy telefonu, jedynie łódkę. Rolf zaraz po wiosłował do Johannesa i poprosił o jego barkę. Johannes przewiózł Ullę do Dalaro. Tam już czekał samochód i zabrał ją prosto do szpitala. W szpitalu Ullę wciąż bolał brzuch. Może nie tak bardzo, jak na początku, ale po tylu kłopotach nie wypadało się przyznać, że już mniej, więc jeszcze jakiś czas miała porządne boleści. Doktor też wziął pod uwagę tak długą i uciążliwą podróż w środku lata i dla pewności wyciął jej wyrostek robaczkowy. Później jednak powiedział, że temu wyrostkowi nic nie można było zarzucić. W każdym razie wszyscy ogromnie nad Ullą ubolewali, że była operowana i że musi zostać w szpitalu przez cały tydzień, chociaż jest lato, a my siedzimy na wsi, kąpiemy się i tak nam dobrze. Zwłaszcza dziadkowi bardzo żal było Ulli. Dostała od niego sto koron. Teraz Ulla miała sto czterdzieści osiem koron i dobrze wiedziała, co z nimi zrobić. Już w szpitalu zaczęła czytać ogłoszenia. Dużo było plsów do sprzedania. Dzwoniła, odpowiadała na niektóre oferty. Mama powiedziała, że nierozsądnie jest kupować szczenięta jesienią •— więcej czasu zabiera przyuczenie ich do czystości, bo nie mogą tak długo być na 13 dworze, a poza tym nie są takie zdrowe i mocne, jak wiosenne szczeniaki. Choć to jest zasada, od której może być dużo wyjątków. Tak samo jak z tym, że nie można się kąpać przed świętym Janem — dziadek tak mówi, a tatuś znowu uważa, że nie można wchodzić do domu w czapce. Ulla jednak nie chciała ryzykować, chciała mieć zdrowego i mocnego szczeniaka. Postanowiła czekać do wiosny. Do tego czasu zaoszczędzi jeszcze więcej pieniędzy. A na razie czytała wszystkie ogłoszenia. Długie szpalty ofert dotyczących psów do sprzedania. I fotografie. „Popatrz na mnie. Zostałem sprzedany dzięki ogłoszeniu w...". „Bokser szcz. 3 m. szczep. 250 kr, tel. ..." Ulla wkrótce nauczyła się, co znaczą wszystkie skróty. Jeśli ogłoszenie dotyczyło boksera, podkreślała je czerwoną kreską. Potem dzwoniła. Tatuś się złościł. Nie, żeby mówił wprost „nie", tylko wciąż z"tym swoim „zobaczymy". Nie podobało mu się to odpowiadanie na ogłoszenia. Od tego rachunki za telefon rosły. Pewnego dnia po telefonie do Vastervik Ulla prawie się zdecydowała. Pręgowany bokse*, sześć tygodni. Ale mama powiedziała, że nie można kupować psa przez telefon, choćby nawet miał bardzo długi rodowód. Trzeba zobaczyć. Ulli przyszło na myśl, że pies będzie musiał długo jechać pociągiem, w skrzynce. Szkoda jej się go zrobiło. Więc zadzwoniła i od- 14 wołała. Właścicielka była mocno niezadowolona: wieko od skrzynki już przybiła i miała osiem szczeniąt do sprzedania. Nie lubiła takiego odwoływania. Tatuś wyjechał na tydzień. A następnego dnia po jego wyjeździe było nowe ogłoszenie: „3 szczeniaki boksery, 200 kr szt" i sztokholmski numer. Ulla zadzwoniła w czasie dużej przerwy. — Dlaczego nie kosztują więcej — spytała podejrzliwie, bo wiedziała, że zwykle bywają droższe. — Bo nie są szczepione i zarejestrowane — powiedział ten, który chciał sprzedać. Co to szczepienie, Ulla wiedziała, to się robi przeciw chorobom. Ale rejestrowanie? — Czy to tak jak być ochrzczonym i mieć wypis z ksiąg kościelnych? — Tak, mniej więcej — odpowiedział głos w telefonie. — Psy rejestruje się w Towarzystwie Kynologicznym. To kosztuje. Kto chce, sam może zarejestrować, jak kupi. Te szczeniaki mają piękny rodowód i mogę panience powiedzieć, że już dużo osób dzwoniło. Ojej! Trzeba się śpieszyć. Ulla umówiła się z tym głosem z tejArfonu, że spotkają się przy Śluzie koło Windy Katarzyny, zaraz po lekcjach. Mama była zaskoczona. Choć prawie cały rok się o tym mówiło i planowało, uważała, że ostatecznie za prędko to poszło. Psa trzeba kupować spokojnie i bez pośpiechu. To jak nowy członek rodziny, z którym będzie się na co dzień wiele lat, więc nie powin- 15 no się postępować lekkomyślnie. Mamie się przypomniało, że zna jedną panią z Towarzystwa Kynologicznego, zadzwoniła, długo rozmawiała, dostała mnóstwo dobrych rad. — Rikard też z nami pojedzie. Tak będzie najlepiej — powiedziała mama. Dobrze wiedziałem, że nie mogę sam zostać w domu. Pojechaliśmy o trzeciej, mama, Ulla i ja. Mały szczeniak z o wiele za długim ogonem Przy Windzie Katarzyny chwilę czekaliśmy. Był ładny, słoneczny dzień, ale od wody ciągnął zimny, porywisty wiatr. Trochę byliśmy niespokojni. Mama miała z sobą dużą, głęboką torbę z brązowego brezentu ze skórzanym dnem i z rączką. Na wszelki wypadek torba była wysłana celofanem. Poza tym miała wszystkie dobre rady pani kynolog. Ulla miała dwieście koron zwiniętych w rulonik i ściśniętych w ręce. Ja miałem mego starego misia. Obok nas zatrzymał się zielony samochód. Chudy, brodaty mężczyzna opuścił szybę i wysunął głowę. — Czy to państwo chcą kupić psa? Tak, to my... Mężczyzna sięgnął na tylne siedzenie po trzcinową klatkę. Mamie się nagle wydało, że w tym wszystkim jest 2 — Mam^* boksera 17 I .2; 1 да» ' coś.bardzo nieprzyjemnego. Brodacz, na środku ulicy, na wietrze. Ludzie przechodzą, niektórzy się obracają, inni przystają, patrzą ciekawie. Nie można przecież wypuścić szczeniaków i pokazywać ich na trotuarze. Nie, kupowanie psów na ulicy jest czymś niewłaściwym. Mama prędko się zastanowiła. Biuro dziadka jest niedaleko. Miejsca tam dość. Podała brodaczowi adres. — Zobaczymy się za chwilę. Drugie piętro. I proszę zabrać ze sobą szczeniaki. Mężczyzna patrzył ze zdziwieniem i trochę podejrzliwie, jakby nam niezupełnie dowierzał. Z powrotem postawił na tylnym siedzeniu tę dziwaczną klatkę i pojechał. A my prędko poszliśmy do dziadkowego biura. Chcieliśmy być pierwsi. Bo w przeciwnym razie dziadek mógł się bardzo zdziwić. I tak był zdziwiony, ale kiedy mama wyjaśniła, o co chodzi, zaproponował, żebyśmy weszli do magazynu, dużej sali z cementową podłogą i jarzeniówkami na suficie. To będzie najodpowiedniejsze miejsce na tego rodzaju transakcje. Wkrótce przyszedł brodacz. Jak nie siedział w samochodzie, wydawał się bardzo wysoki. W ręku trzymał plecioną klatkę. Piszczało w niej i skomliło. Postawił klatkę na podłodze i otworzył jedną ściankę, jak okienko. W klatce był zielony koc, nakrapiany światłem, które przesączało się przez wszystkie dziurki w ple- 18 cionce. Na kocu leżało kilka niedużych kawałków pomiętej, żółtej; skóry. Pofałdowanej i miękkiej. Pomalutku skręcone kawałki skóry prostowały się, podnosiły, przewracały, robiły parę kroków, potykały i wpadały na siebie. Wielkie łapy, tępo ścięte pyszczki. Skośne oczy mrugające od światła. Piszcząc 19 62 i skowycząc mobilizowały całą siłę i odwagę, żeby wreszcie wytoczyć się z klatki. Były zupełnie bezradne i zagubione. Ulla i mama, klęcząc, krzyczały z zachwytu i rozczulenia i aż się zanosiły od śmiechu. A brodacz nagle uśmiechnął się całą twarzą. Zajaśniał radością i dumą, zupełnie jakby to była jego zasługa, że szczeniaki są takie cudne. Widać było, że je lubi, że je naprawdę kocha. I kiedy powiedział, że najchętniej by wszystkie trzy zatrzymał, można było poznać, że mówi to szczerze. Kiedy się pochylił i wyciągnął wielkie, kanciaste, chropowate ręce, wydawał się miękki i ustępliwy jak letnia chmurka. Wszyscy siedzieliśmy dokoła szczeniaków i wydawaliśmy różne głupie dźwięki. Dziadek też. — Oj, jakie wy jesteście śliczne, coś takiego... Wszystkie, nie, no popatrz... Cudne... Zobacz, jakie one malutkie... Nie, no... o! Wtedy zapadło-postanowienie. Nie do pomyślenia było przecież, żebyśmy wrócili do domu nie zabierając chociaż jednego szczeniaka. Pytanie tylko: którego? Jeden był silniejszy i większy niż dwa pozostałe. Jeden był suczką. Ten mniejszy. Mama wszystko dobrze wiedziała. Przecież rozmawiała z tą panią z Towarzystwa Kynologicznego. Ta pani mówiła, że zawsze trzeba wybierać szczeniaka najsilniejszego i największego z całej gromadki. Taki jest najzdrowszy, najmocniejszy i najlepiej się zapowiada na przyszłość. 20 Największy szczeniak miał ogonek króciutki, kró-ciusieńki; tamte dwa trochę dłuższe. A bokser powinien mieć ogon jak najkrótszy. Brodacz powiedział, że się obcięcie nie udało u tych dwóch, zwłaszcza u tego najmniejszego. Ma ogon o trzy centymetry za długi. To dużo jak na czterotygodniowe szczenię. — Obcięcie? — zdziwiła się Ulla. — Tak, obcina się ogon... — Obcina? Brodacz kiwnął głową. — Ale to nie takie straszne, wcale nie boli. A teraz już to mają za sobą, nawet nie poczuły. Mówił także o uszach. Dawniej bokserom zawsze obcinało się uszy, podobnie jak ogon. To było obowiązujące dla tej rasy. — Obcina się brzegi. Uszy robią się spiczaste i sterczące. Pies ma wtedy wygląd bardziej czujnego i ożywionego -— mówił zupełnie jakby czytał z książki. — Ale teraz to zostało w Szwecji zabronione. To znaczy obcinanie uszu. — Co za szczęście — powiedziała Ulla uśmiechając się z ulgą. — Co za szczęście... Długie, miękkie, kłapiaste uszy. Były jak jedwab, jak mięciuchne, włochate liście. — Można jednak pojechać do Finlandii. Wielu właścicieli bokserów jeździ do Finlandii, tam obcinają i uszy. Ale to trzeba zrobić, nim szczeniaki skończą trzy miesiące. — Nie, nigdy! Ja nie chcę mieć psa ze spiczasty- mi mi uszami. — Ulli zupełnie nie zależało na czujnym i ożywionym wyglądzie boksera. — Najprzyjemniej jest właśnie ciągnąć go za takie długie uszy i mieć w ręce coś tak miękkiego i ciepłego. I z długimi uszami wyglądają na takie smutne. Coś cudownego... Biedne szczeniaki, przewracając się, łaziły dokoła klatki. Czuły się zagubione i nieszczęśliwe na twardej, cementowej podłodze. Nic im tu nie odpowiadało, ani zapachy, ani barwy, ani zimna szorstkość cementu... *— Decydujemy się na tego największego, na tego z najkrótszym ogonem — powiedziała mama. — Tego, który najdalej polazł... Ulla uważała, że wszystkie wyglądają jednakowo. Wielkie łapy i dużo wiszącej skóry, żeby mogły w niej rosnąć. Ulla najchętniej wzięłaby je wszystkie trzy. — Tyle nas przecież jest — powiedziała. — Moglibyśmy mieć trzy psy. I wtedy stało się coś, co przesądziło sprawę. Najmniejszy, ten, który miał najdłuższy ogon, wziął ją w swoje ręce, a raczej w swoje łapy... Tak pewnie i bez wahania jak tylko potrafił, przy-dreptał po cementowej podłodze wprost do Ulli. Zrobił parę chwiejnych kroków, jakby chciał skręcić, momentami prawie padał. Doszedł jednak do wyciągniętych rąk Ulli i wszedł między nie ufnie jak do domu. — Sam do mnie przyszedł. Ten jest mój... 22 Ulla się zdecydowała. Nie można już było zmienić jej postanowienia. Nie pomogło, że mama powoływała się na to, co mówiła pani kynolog, żeby nie brać takiego szczeniaka, który sam podchodzi i łasi się, bo taki pies jest głupi i łatwowierny, pozbawiony naturalnej podejrzliwości. Trzeba wybrać szczenię płochliwe i pełne rezerwy, bo to oznacza mądrość i czujność. Takie będzie najbardziej wierne swemu panu. Ulla uważnie wysłuchała wykładu mamy i zupełnie się nim nie przejęła. — Być może — powiedziała. — Wszystko prawda, ale mnie to mało obchodzi. Chcę tego szczeniaka nie dlatego, że ja go wybrałam, tylko dlatego, że on mnie wybrał. To ważne. Właśnie dlatego, że jest mniejszy niż tamte, że ma za długi ogon i że mnie wybrał. Nie mogę go przecież odepchnąć. Ulla podniosła szczeniaka i przytuliła. Nic więcej nie było do powiedzenia. To Ulla kupowała psa. To ona miała pieniądze. Pozostało już tylko załatwienie kilku formalności. Wręczyliśmy brodaczowi pieniądze i otrzymaliśmy pokwitowanie, a także spis: co szczeniak jada, jak często, jak dużo. Rodowód, w którym wymienieni byli ojciec, matka, ojciec matki, ojciec ojca, pradziadkowie i jeszcze wielu dalszych przodków. Mama nazywała się Sassa. Miała siedmioro szczeniąt. To, które trzymała Ulla, było najmniejsze. — A tatuś? Nalle... Gdzie mieszka? — Ulla my- 23 ślała, że może jej piesek będzie miał ochotę spotkać się ze swoim tatusiem. — Nie żyje. Przejechał go zimą samochód w Gus-tavberg... Ulla mocniej przytuliła szczeniaka i przyłożyła policzek do jego gładkiej sierści. Biedaczek nie ma tatusia. Od razu wydał jej się jeszcze bardziej bezradny, wzruszający i samotny. Brodacz wsadził dwa pozostałe szczeniaki do klatki. Zostawił kartkę z adresem i numerem telefonu na wszelki wypadek. Okropnie pusto się zrobiło, gdy odszedł zabierając klatkę. Wpakowaliśmy naszego pieska do maminej torby. Głębokiej, ciemnej, z celofanem na dnie. Taki był w niej malutki! Cały czas popiskiwał i zawodził. Wtedy to naprawdę żal nam go było. Początek naszego psiego życia Nasze psie życie zaczęło się w czasie jazdy pociągiem do domu. Po raz pierwszy czuliśmy, co to znaczy być psem — właśnie taką malutką, żałosną psiną na dnie ciemnej torby. Biednym samotnym szczeniakiem, który rozstał się z mamą i rodzeństwem, a tatuś nie żyje. Nieprzyjemne uczucie. Cały czas skomlił i kręcił się niespokojnie w ciemnej ciasnocie. Torba kołysała się i robiła się coraz cięższa. A on cały czas drapał i starał się wygramolić na wierzch. Nagle wysunęła się łapa. Potem ciemny, płaski pysk. Różowy język. Cała główka z uszami i ze wszystkim. Ulla ułożyła go na dnie. Wkrótce znowu wylazł. Mała psina, nie większa od pięści taty, a potrafi się rozciągać i wydłużać jak harmonia. Bardzo dziwne. 25 Mama zasunęła zamek błyskawiczny, zostawiła tylko małą szparkę. Wkrótce w tej szparce pokazały się łapa, nos, język. W końcu poddaliśmy się. Ulla wsunęła rękę do torby i wyjęła szczeniaka. Przez resztę podróży trzymała go na kolanach. Piszczał i dygotał całym ciałem. — Może mu zimno. Powinien mieć założony sweterek. Ulla zdjęła z szyi włochaty szalik i owinęła pies-3ta. okręciła parę razy. Na chwilę się uspokoił. 26 * Wypuściliśmy go na dywan w bawialnym pokoju. Wszyscy go otoczyli. Mama i Ulla, Rolf, Bossę, Wiwa i Wiwy chłopak, koledzy Rolfa i mały Klas. Z dziesięcioro, dwanaścioro nas było. Wszyscy przykucnęli, uklękli albo rozciągnęli się na podłodze, wszyscy wTykrzykiwali, szczebiotali pieszczotliwe słowa. Szczeniak łaził w tym kółku, potykał się na swoich wielkich łapskach, czasem tracił głowę, podbiegał,.kładł się. Robił malutką kałużę. — Pewnie troszkę zalany — powiedział Rolf. — Tylko zmęczony, głodny i smutny — oburzyła się Ulla. — I samotny — dodał Bossę. — Jest nas tu zaledwie dziesięcioro — zauważyła Wiwa. — Oczywiście straszliwa samotność. • — Pierwszy raz jest daleko od swojej mamy. A jego tatuś nie żyje — powiedziałem. Tak się wszystkim zrobiło żal, tak żal tego małego szczeniaczka z za długim ogonem. Wszyscy chcieli go pocieszyć. Pogłaskać, wziąć na kolana, po-kołysać... Może te pierwsze minuty w naszym domu sprawiły, że Kosmos zrobił się taki brat-łata dla wszystkich. Każdego, kto się do niego odezwie przymilnie, wyciągnie rękę, pogłaszcze — obskakuje kręcąc ogonem. A nas tyle jest w domu, tylu kolegów do nas przychodzi. Po prostu wchodzą, drzwi nigdy nie są 27 zamknięte. I wszyscy go głaszczą, przemawiają do niego miło i miękko. Kominiarz, który przychodzi wczesnym rankiem, pozwala mu obwąchiwać swój czarny but. A roznosiciel ropy bierze Kosmosa na plecy i kwita. Nasz dom jest jak poczekalnia na stacji, w takim domu szczeniakowi nie tak łatwo zrozumieć, że ma być psem stróżem. Nie jest też dla niego zupełnie oczywiste, że ma się przywiązać do jednej tylko osoby. Kosmos bardzo prędko nauczył się lubić wszystkich. Może to dziecinne z jego strony. Pies ma być wierny jednemu tylko człowiekowi. Chociaż on właściwie rozumie, że należy do Ulli. To rozumie. Najbardziej się cieszy, kiedy ona przychodzi do domu. Wie także, że należy do mnie. Gdy przybiega na ślizgawkę, gdzie ludzi mnóstwo, pędzi wprost do mnie. Pierwsza jego doba u nas była smutna. Choć jest nas tak dużo i wszyscy chcieli, żeby się dobrze czuł. Skomlił, łkał i dygotał, uspokajał się tylko, gdy leżał na czyichś kolanach, gdzie mógł się zwinąć, wetknąć głowę pod własny brzuch i jak piłeczka leżeć w ciepłym dołku. Na miseczkę do jedzenia dostał małą, czerwoną salatereczkę od konfitur, wielkości filiżanki, z wierzchu czerwoną, wewnątrz białą. Akurat starczała na jego mleko. Prędko się nauczył z niej pić, pysk miał zawsze biały od mleka. 28 Jego pierwszym legowiskiem był wyplatany koszyk z małym otworem nisko z jednej strony. Dla niego był w sam raz. Ulla włożyła mu lalczyny materac i kocyk w kropki, postawiła koszyk przy piecu. Był kwiecień, jeszcze nie tak ciepło. W piecyku w hallu jeszcze się paliło. Był to brązowy, okrągły piecyk żelazny. Kosmos natychmiast go polubił, tulił się do niego, może myślał, że to jego utracona mama. Trząsł się w swojej za luźnej skórze, pewnie marzł. Z niego prawdziwy piecuch i taki był od samego początku. Zawsze chce leżeć blisko pieca, przy ko- 29 minku, koło ognia. Nie lubi zimy i wilgoci. Wtedy najchętniej zostaje w domu. Dlatego nazwaliśmy go piecuchem. Może to ten piecyk w hallu zrobił z niego piecucha? Najgorzej było w nocy. Trzeba było iść spać. nie mogliśmy cały czas siedzieć przy szczeniaku. Został więc sam w koszyku. I to było najtrudniejsze. Ulla chciała go wziąć do łóżka. Bossę też. I ja. Taki był malutki i śliczny, co by to szkodziło! Mama jednak zabroniła. Od pierwszej chwili powinno być jasne, co wolno, a czego nie wolno — to ważne. Psu nie wolno wchodzić do łóżka! Może być sobie tyci, ale nie wolno mu wskakiwać na krzesła, na łóżka, na kanapy. Nie może nabrać złych przyzwyczajeń dlatego tylko, że teraz akurat jest mały, bezradny i chwytający za serce. Mama była bardzo zdecydowana, twarda i nieustępliwa. Mogliśmy się nad nim użalać. Mogła to być jego pierwsza noc bez mamy. Mógł skomlić i łkać... Do łóżka nie wejdzie! Koszyk stał tuż przy piecyku. Ogień leciutko szumiał. Zupełnie jakby oddychał. Przez gęstą kratkę w drzwiczkach żółty płomyk błyskał jak oko. Ciepło promieniowało na wszystkie strony. Brązowy piecyk był naprawdę miłym towarzyszem. Ale szczeniak nie dał się zwieść, ani myślał sam spać w koszyku. Mogliśmy go otulać, owijać, kołysać, śpiewać mu, nic nie pomagało, za chwilę stal 30 na czterech niezdarnych łapach koło któregoś z łóżek i piszczał. Zrobiło się późno, a czekał nas zwykły szkolny dzień. Mama powiedziała, że dość tego. Wstawiła koszyk ze szczeniakiem do szafy i zamknęła drzwi. Nie udało się, oczywiście. Nie żeby szczeniak mógł się wydostać. Tylko tak; płakał, tak płakał, że serce się krajało i nie mogliśmy zasnąć. Boso i w piżamach staliśmy pod drzwiami szafy i przemawialiśmy do niego czule przez; dziurkę od klucza. Nie pomogło. Rolf wyszukał płytę pilśniową i zastawił nią szafę. Była tak wysoka, że szczeniak nie mógł przez nią. przeleźć, lecz nie aż tak wysoka, żeby nie mógł czuć ciepła z piecyka i przez otwarte drzwi szafy widzieć rozrzedzonej ciemności pokoju i słyszeć różnych drobnych dźwięków spadających w ciszę jak krople. Nie był jednak zadowolony. Długo słyszeliśmy, jak chrobocze, drapie, gramoli się na chropawą powierzchnię płyty. Potem jednak zasnęliśmy. Wszyscy-prócz naszego szczeniaka. I prócz mamy. Następnego ranka opowiadała, że nagle usłyszała; podejrzane skrobanie w podłogę. I leciutki pisk. Potem poczuła ciepły oddech na twarzy, wilgotny py--szczek, mokry język. Szczeniak wspinał się na jej łóżko, przednie łapy miał już na poduszce. Mama myślała, że udało mu się przewrócić płytę-albo wydostał się przez szparę koło płyty. Зі Płyta stała jednak przy otwartych drzwiach nie poruszona. Nie mógł się także obok niej prześliznąć. Dziwne. Mama ostrożnie włożyła szczeniaka z powrotem do koszyka, otuliła go, miękko i czule przemawiając. Po chwili znowu to samo. Skrobanie w podłogę, ciepły podmuch na twarzy, łapy oparte o łóżko. Nowa wyprawa do szafy. Następnym razem szybciej mu poszło. W niecałe pół minuty był przy łóżku. Za czwartym nawrotem mama się nie położyła, stała przy drzwiach i patrzyła. Ciekawa była ogromnie, jak on to robi. Czary czy co... Okazało się, że zupełnie po prostu; tak samo jak w dzień, kiedy siedział głęboko w torbie, malutki psiak wyciągał się i wydłużał, czepiał i wdrapywał, aż wreszcie udało mu się sięgnąć przednimi łapami górnego brzegu płyty. A potem usiłował tylnymi nogami wskoczyć na stromą powierzchnię. Podskakiwał i podskakiwał. Udawało się sięgnąć coraz wyżej. Gdy wystawił głowę na drugą stronę, tracił równowagę i do góry nogami spadał na podłogę. Trochę się poturlawszy, wstawał. Bardzo prędko mu to szło. A wyższej płyty nie mieliśmy. Tej nocy spał w łóżku mamy, zwinięty na poduszce obok jej ramienia. Dobrze mu tam było. Przed wpół do siódmej mama po cichutku włożyła go do kosza, nie miała odwagi przyznać się nam, że spał w jej łóżku. Ale tak było tylko tej pierwszej nocy. Potem już 32 nigdy. Rolf przedłużył płytę i teraz podwójnej wysokości psiak nie mógł pokonać. Ppddał się wreszcie i zasnął w koszyku. Po paru dniach zadomowił się w nim i czuł się tam zupełnie dobrze. Udało się. Dzięki uporowi mamy w tych pierwszych dniach udało się. Kosmos nigdy nie wskakuje na łóżka i kanapy. Nigdy — jeżeli jesteśmy w domu, jeżeli ktoś widzi. Gdy wychodzimy, a Kosmos zostaje sam, zawsze odczeka odpowiednią chwilę — ktoś może przecież wrócić po zapomniane pieniądze, rękawiczki czy parasol. Potem — gdy już jest zupełnie pewien, że nikt go nie zaskoczy — wskakuje na łóżko mamy, chwilę stoi i patrzy w okno, wreszcie kładzie się, zwija w kłębek i dopiero czuje się znakomicie. Gdy wracamy do domu, czeka w drzwiach i wita nas podskokami i łaszeniem się. Wygląda przy tym na mile zdziwionego. Wygląda radośnie i niewinnie. Na łóżku jednak są wyraźne ślady jego łap i odciski ciała. Nie nauczył się wygładzać po sobie narzuty, to go zdradza. Na imię ma Kosmos i należy do nas Trzeba mu było dać imię. Każdy musi się jakoś nazywać. Odbywaliśmy narady rodzinne. Jak tylko zebrało się nas kilkoro, w kuchni czy przy stole, czy w drodze do szkoły, odbywaliśmy naradę rodzinną. Powinno być zupełnie łatwo. Tyle jest psich imion. Buster i Karo, King i Bonza, i John. A jednak było trudno, bo żadne z tych imion nie pasowało do naszego psiaka. Były za długie albo za surowe, albo za zwyczajne. Chcieliśmy, żeby miał imię, jakiego żaden pies nigdy nie miał. Ulla wczytywała się w jego rodowód. Było w nim wiele wspaniałych imion. Nalle z Hagby i Gripnaset, Buster i Linda z Hillgarden. Zupełnie jakby pochodził z królewskiej albo co najmniej książęcej rodziny. Przyjemnie musi być nosić imię po przodkach. Nalle po ojcu. Cezar po ojcu ojca. Pontus po ojcu matki. 34 Próbowaliśmy. Wołaliśmy na naszego szczeniaka* różnymi imionami. Ale mu nie odpowiadały, nawet nie drgnął. Dreptał na tych swoich wielkich łapach i bawił się klockiem z mojej łamigłówki, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Urodzony dwunastego kwietnia — wypisane było na górze rodowodu, na samym początku. Zajrzeliśmy do kalendarza. Juliusza było tego dnia. Praktycznie jest mieć urodziny i imieniny jednego dnia. Jeżeli to możliwe. Ale pies Juliusz? Nie, to nie brzmi dobrze. Wiwie coś się przypomniało. Dwunastego kwietnia to wcale nie tak dawno. Stryj Teddy był wtedy na obiedzie. Strasznie długo trwał ten obiad. — Teddy? Myślisz, że może nazywać się Teddy? — Nie. Ale pamiętasz? W radiu... nadawali komunikat specjalny. Tego dnia pierwszy człowiek, Jurij Gagarin, poleciał w kosmos! Szczeniak przerwał zabawę, podniósł głowę i spojrzał na nas. Zupełnie jakby chciał posłuchać. — Kosmos! Kosmos! Wspaniale! Przyczłapał i kręcąc swym za długim ogonem dawał do zrozumienia, że uważa to imię za piękne. My też tak uważaliśmy. Przez cały dzień trwały próby. Wymawialiśmy to imię szeptem i wykrzykiwaliśmy surowym, tresującym głosem. Udawało się na wszystkie sposoby. Więc się zdecydowaliśmy. Kosmos. Ładne imię. Bardzo ładne. Tatuś o niczym nie wiedział. Wyjechał. Gdy dzwo- 3* 35 nił, chcieliśmy mu o tym powiedzieć przez telefon, ale tak krótko trwała rozmowa i tyle było do powiedzenia, że nie zdążyliśmy. — To będzie niespodzianka — powiedziała mama. Niespodzianka? Niespodzianka powinna chyba być czymś radosnym i wesołym? Nie byłem taki pewny, czy tatuś ucieszy się z Kosmosa, czy mu się będzie podobał. — Kosmos jest taki zabawny — powiedziała Ul-la — że na pewno to będzie niespodzianka. Ale nie wiadomo, tatuś nigdy właściwie nie wyraził zgody na psa w domu ani też nie powiedział wyraźnie „nie". Mówił tylko „zobaczymy". No, więc mieliśmy zobaczyć. Pięć dni już Kosmos był z nami, trudno o coś bardziej zadomowionego. Był nasz. 36 Co będzie jak tatuś przyjedzie? Co powie? Byliśmy trochę niespokojni. Ulla mówiła, że niepokój tkwi jej w brzuchu. Mnie tkwił w gardle, nie mogłem go przełknąć. Bossę dostawał czkawki. A mama mówiła sama do siebie — ćwiczyła, co ma powiedzieć: „No, więc rozumiesz... uważaliśmy... dzieci i ja... niezwykle tanio... więc rozumiesz..." Potem mówiła do nas: — Głupio zrobiliśmy. Trzeba było zaczekać, aż tatuś wróci. Mama też była niespokojna. — To ja ucieknę — powiedziała Ulla. — Jeżeli tatuś nie pozwoli, żebyśmy go mieli, ucieknę. Zabiorę Kosmosa i ucieknę. Postanowiliśmy, że jeżeli — to uciekniemy wszyscy. Mama nie była pewna, co zrobi. — Zobaczymy — mówiła. No i tatuś przyjechał. Stanął w drzwiach i zatarł ręce, jakby oczekiwał czegoś nadzwyczajnego. My też czekaliśmy. Siedząc, stojąc, opierając się o stół, o krzesła. Nie podbiegliśmy jak zwykle, żeby przywitać, uściskać, patrzyliśmy tylko i czekali. Kosmos musiał coś poczuć. Nie poczłapał jak zwykle do drzwi, żeby obwąchać przybysza, lecz usiadł na środku niebieskiego dywanu w bawialnym pokoju i siedział zupełnie nieruchomo z głową pochyloną w bok, a zmarszczki na jego czole pomnożyły się i pogłębiły jeszcze bardziej. On też czekał. Tatuś z początku spojrzał na nas zdziwiony, że tak 37 osobliwie się zachowujemy. Potem odkrył Kosmosa. A my nie mieliśmy odwagi oddychać. — A cóż to takiego? Nikt nie odpowiedział. Czekaliśmy, aż tatuś sam się przekona. Kosmos wstał, wolniutko podszedł i obwąchał buty tatusia. Tatuś schylił się, podniósł go za kark. Z początku podniosła się sama skóra, potem dopiero Kosmos. Zupełnie jakby leżał na dnie długiej, miękkiej, skórzanej torby. — A cóż to takiego? — powtórzył tatuś. Nie wyglądał na rozgniewanego ani na przestraszonego. Miał zadowoloną minę. — Kosmos — powiedziałem. — To jest Kosmos. — Mogliście chyba zaczekać, aż wrócę. — Nie. Nie mogliśmy — powiedziała Ulla.— To było zupełnie niemożliwe. Bo wtedy wcale byśmy go nie dostali. Bo wtedy ktoś inny mógłby być pierwszy i kupić go... — No, są przecież inne psy. Codziennie ktoś sprzedaje młode boksery. Ulla zakryła Kosmosowi uszy. — Jak możesz tak mówić, kiedy on słucha. Drugiego takiego jak on nie ma. On jest jeden jedyny. — Aha — powiedział tatuś. — Drugiego takiego jak on nie ma. On jest jeden jedyny. Tak to było. I tak jest w dalszym ciągu — dla nas jest tylko on. Uczymy sie_ mnóstwa nowych rzeczy Dobrze jest mieć ipsa. To od razu widać. Nie tylko dlatego, że zawsze jest ktoś, z kim można się bawić, leżeć na podłodze, oglądać telewizję i w ogóle być razem, gdy jest nudno, gdy się choruje. Jest zawsze ktoś, na kogo można zwalać. Przedtem, zanim Kosmos się zjawił, ja byłem najmłodszy. Ktoś zawsze musi być najmłodszy — u nas byłem ja. Przeważnie to nic groźnego, a czasami bywa głupio. Kiedy drzwi nie są porządnie zamknięte, kiedy kran nie dokręcony, kiedy ktoś naniesie śniegu do sypialni, całe pecyny, kiedy rower leży w poprzek drogi... Kiedy coś zginie, coś się gdzieś podzieje, coś zostanie wyjedzone, o czymś się zapomni... Wtedy wszyscy mówią: 39 — Ja nie wiem. Pojęcia nie mam. To chyba Ri-kard... Właśnie. Chyba tak, nic innego. Sam zaczynam w to wierzyć. To się zaczęło, kiedy byłem jeszcze taki mały, że nie umiałem się bronić, a potem weszło w przyzwyczajenie. To Rikard. Zawsze Rikard. Wreszcie przybył Kosmos. Od razu zaczął popełniać mnóstwo przestępstw. — Kto tak naśmiecił? — pyta mama, kiedy cały dywan jest zasypany drobniutkimi kawałkami drzewa. Szczapa pogryziona na drzazgi. — To Kosmos —- mówię. Bo tak też i było. Och, jak dobrze! Teraz Kosmos był winien. On wylewał i brudził, przewracał, gryzł i ściągał. Bardzo dobrze. Choć niezupełnie. Miałem kiedyś misia, był prawie taki duży jak ja. Brązowy, miękki, dobrze było z nim sypiać. Lubiłem go wszędzie z sobą ciągnąć. Kosmos też go lubił. Pewnego dnia w całym domu pełno było wełny drzewnej. Leżała wszędzie, we wszystkich pokojach. — Cóż to znowu! — zawołała mama. — To pewnie Kosmos — powiedziałem. I tak też było: z mojego misia nic nie zostało. Szkoda. — Teraz nie mam misia — rozpaczałem. — Masz za to Kosmosa — przypomniała mi wtedy mama. 40 Też prawda. I Kosmos jest dużo zabawniejszy niż miś! Z wielu względów dobrze jest mieć psa. Mama też tak uważa. Zrobiła nawet długi wykaz korzyści: 1. Resztki jedzenia. Jeśli chodzi o resztki — Kosmos jest doskonały. Przynajmniej nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że coś się zmarnowało. 2. Ruch. Dzięki Kosmosowi mamy dużo ruchu na świeżym powietrzu. Trzeba z nim wychodzić parę razy dziennie — bardzo pożyteczne. 3. Towarzystwo. Kosmos to świetny towarzysz. Nigdy nikt nie czuje się osamotniony. On jest z nami zawsze. W domu i poza domem. Oczywiście są i minusy tego, że się ma psa. Nawet sporo. Mama ma ich wykaz również. 1. Nigdy teraz nie ma żadnych resztek. Nigdy nie ma nic w spiżarni do odgrzania i odsmażenia, zawsze trzeba coś nowego wymyślić na śniadanie i na obiad. 2. Deszcz czy zimno, zawsze trzeba wychodzić, pies przy każdej pogodzie musi się przelecieć. Człowiek bywa zmęczony albo chory, albo chciałby pojechać do miasta, a tu trzeba wyjść z Kosmosem. 3. Nigdy nie ma się chwili samotności i spokoju. Zawsze te smutne psie oczy patrzą na ciebie. Kosmos pilnuje każdego twego kroku. Kiedy mama idzie do przedpokoju, żeby wyjąć chusteczkę z kieszeni palta, Kosmos przybiega i myśli, że wyjdzie na spacer. Kiedy mama siada do pisania, Kosmos cały czas 41 wodzi za nią oczyma. A jak mama nalepi znaczek na list, Kosmos wstaje i idzie do drzwi, bo wie, że list trzeba zanieść do skrzynki. Mama czuje się jak pod strażą i często przez psa dręczą ją wyrzuty sumienia. Tatuś uważa, że przyjemnie jest mieć wesołego psa. To jest zaraźliwe, człowiek też się robi wesoły. Przyjemnie jest wrócić do domu i zostać w drzwiach powitanym przez radosne skoki i merdanie Kosmosa. On wita tak samo wylewnie, czy się było nieobecnym godzinę, czy tydzień. I nigdy żadnych pytań, żadnych żalów. Gdzie byłeś tak długo?... Czekaliśmy... Jedzenie wystygło... Pies zawsze się cieszy jednakowo, choćby nie wiem jak długo czekał. Kiedy w domu pojawia się pies, całe życie się zmienia. Nic nie pozostaje tym, czym było. Ani dźwięki, ani zapachy, ani... sąsiedzi. Kiedy przybył Kosmos, zmieniło się wszystko: pory dnia, obyczaje, myśli. Zaczęliśmy odczuwać w inny sposób, inaczej słuchać, inaczej wąchać. Zupełnie jak pies, który robi się trochę człowiekiem, kiedy wejdzie w rodzinę — słucha i naśladuje ludzi, tak my zrobiliśmy się trochę psami, kiedy Kosmos wszedł do rodziny. Cóż to takiego wielkiego, że drzazgi z pogryzionych kawałków drewna leżą wszędzie, że wszystkie dywany są pościągane, że na podłodze zostają ślady 42 łap, a krótkie rudawe włoski jak igły zeschłego jałowca rozsiane są po całym mieszkaniu. Są inne, ważniejsze rzeczy. Drzewa, słupy, latarnie, wiewiórki, ciepłe plamy słońca, wysoka trawa, norki myszy polnych, motyle, wirujące płatki śniegu i kałuże. I zapachy. Zapachy są najważniejsze ze wszystkiego. Przedtem nigdy się nie myślało o tym, że nie ma jednego kroku bez zapachu. Teraz wiemy. Mama mówi, że to zupełnie tak, jak kiedy się weźmie dziecko do miasta i mija wystawy sklepów. Wciąż trzeba stawać i czekać. Kosmos obwąchuje każdą plamę z takim przejęciem, że aż drży. Zupeł- 43 nie jakby oglądał ciekawą książkę z obrazkami albo zajmujący film w kinie. Dla niego zapachy są jak najwspanialsze kolory. A potem na zakończenie musi trochę polać takie pachnące miejsca. Podnosi tylną nogę i robi ważną minę. Dziwnie z tymi psami: jak trzeba, to mogą polewać i polewać. Zimą zapachy robią się silniejsze. Kiedy spadnie śnieg, wszystko lepiej widać i wyraźniej słychać, więc i zapachy się wzmacniają. Kosmos czyta ze śniegu, to są znaki, sygnały, których nie może ominąć. Staje jak pyskiem do ziemi przyssany, ruszyć go z miejsca, to jakby się chwasty z korzeniami wyrywało. I to jest zaraźliwe. My oczywiście nie czujemy tych wszystkich zapachów, a jednak kiedy wychodzimy z Kosmosem, zdarza nam się przeżywać mnóstwo interesujących i ważnych rzeczy. Mama mówi, że póki nie było psa, nie miała pojęcia o życiu i o ludziach. Kosmos dużo nas nauczył. Nie tylko o lesie, o śniegu, o drodze do sklepu, o kotach i innych psach. O ludziach także. Nasi sąsiedzi na przykład — o mnóstwie rzeczy nie mieliśmy pojęcia. Że pani Jansson cierpi na alergię. Kiedy się znajdzie w pobliżu psa, zaczyna kaszleć, kichać i dostaje kataru. Teraz już nigdy nie przychodzi po południu i nie gada. Mama mówi, że to niewielka strata. 44 Kupiec Strand i jego żona nie znoszą psów. Nie dlatego, żeby im od razu zaczynało ciec z nosa i z oczu. Nie znoszą i już. Jak tylko Kosmos wpadnie na ich działkę, telefonują i skarżą się. Nie wolno mu podnieść nogi przy ich płocie, nie wolno szczekać, jak tamtędy przechodzi, najlepiej, żeby w ogóle nie istniał. Czasem nawet dzwonią do policji — a tacy zawsze byli uprzejmi, najlepsi z sąsiadów — mówi mama i jest zdziwiona. Artysta z przeciwnej strony ulicy przynosi zawsze jedzenie dla psa. Paczka za paczką z kostkami od kotletów, z resztkami mięsa, ze skórkami od chleba. Codziennie coś leży pod kuchennymi drzwiami. Pojęcia nie mieliśmy, że on je tyle mięsa. No, a artysta nie ma teraz zmartwienia, co zrobić z resztkami. Pani Strom swoje resztki wystawia do ogrodu. Kosmos wymykając się na niedozwolone wycieczki przechodzi zawsze przez ogród Stromów i patrzy, czy coś jest. Bardzo złe przyzwyczajenie. Mama dzwoniła do pani Strom i prosiła, żeby nic mu nie wystawiała, ale nie pomogło. Ciocia Lundgren, ta spod górki, boi się psów. Tak się boi, że nie ma odwagi przechodzić koło naszego domu, od kiedy mamy Kosmosa. Idąc do sklepu robi ogromne okrążenie. Czasem dzwoni i prosi, żeby zamknąć psa, bo musi przejść w pobliżu. Zapewniamy ją, że Kosmos jest najłagodniejszym psem na świecie, ale to na nic. Wygląda groźnie i szczeka groźnie. Cioci Lundgren to wystarcza. 45 Wikstromowie mają koty. Kilka kotów. My wiedzieliśmy o tym już dawno. Teraz nie tylko my wiemy, Kosmos wie także. Zawsze daje kotom popęd. Przyjęło się, że za każdym razem, jak się coś stanie kotom Wikstromów, oni twierdzą, że to Kosmos. A to wcale nie zawsze on. Więc już nie mamy takich dobrych sąsiedzkich stosunków z Wikstromami jak dawniej. Szkoda. Wcale nie wiedzieliśmy, że tak dużo jest ludzi, którzy nie znoszą psów. Choć oczywiście wielu jest takich, którzy je lubią. W ten sposób się wyrównuje. Mama powiada, że teraz, od czasu, gdy mamy Kos-mosa, wciąż ma nowych przyjaciół, jak nigdy. 46 Starego emerytowanego majora, który mieszka na szczycie wzgórza, wcale przedtem nie znaliśmy. Zawsze był szorstki i niechętny. A teraz za każdym razem staje i gada, i gada. Bo on też miał kiedyś boksera, który wyglądał zupełnie tak jak Kosmos. Ten jego bokser na wielu wystawach dostawał nagrody. Nazywał się Pontus. Stary major wciąż opowiada o swoim Pontusie. Końca temu nie ma. Czasem mama woli iść okrężną drogą, jeżeli jej się śpieszy. Tak samo z innymi właścicielami psów. Prawie wszyscy przystają i chcą pogadać. A psy przez ten czas zawierają znajomość. Obwąchują się od tyłu, nastawiają uszy, szczerzą zęby, kręcą się w kółko. Może rozmawiają o swoich właścicielach, porównują ich i trochę się nimi przechwalają. Zupełnie tak, jak właściciele psami: — Jakiego ty masz przyjemnego pana. Zawsze lubiłem ten właśnie gatunek, właściciele tej rasy są tacy mili i ruchliwi. Mądrzy też... Mój jest dobry, owszem, tylko wyobraź sobie nie może się w żaden sposób nauczyć... Tak pewnie jest. Psy też z sobą rozmawiają, mają własny język. Oczywiście jeżeli się na siebie nie rzucają. Kosmos jest jednak najlepszy Kosmos rósł szybko. W lecie przestał już być malutkim psiakiem. Jak brązowa piłka futbolowa odbijał się od trawy, toczył, podskakiwał chwytając motyle. A myśmy się z nim bawili, siłowali, boksowali. Rzucaliśmy patyki, a on je przynosił z powrotem, trzymaliśmy kij wysoko w powietrzu, a on skakał do kija. Bossę i ja zamierzaliśmy wytresować go i nauczyć sztuczek, żeby mógł zostać psem cyrkowym. Ulli się to nie podobało. Prędko nauczył się siusiać na dworze. Próbował podnosić nogę jak dorosły pies. Z początku często się przewracał. Trudno mu było utrzymać równowagę. Potem wpadł na pomysł, żeby się opierać o drzewo albo o kamień. Jednocześnie opierał się i podnosił nogę. Wtedy się udawało. — Dobry piesek — mówiliśmy. — Dobry Kosmos. 48 Tę małą salatef^ <* konfitur іепіШ na porządną miską, a koszyk na pro^wy ш który z szafy przenieśliśmy da poW м kuch _ Kosmos, do kosza — mowilistv д Qn ^^ wtedy najpierw do szafy, a potem <ц ' ^ ^ densowego. I wciąż jeszcze tak rob^ ^ ^ óq kosza trzeba iść przez szafę. Kosmos rozumie, co do niego mówt Zna każde słowo. Na miejsce. Siedzieć Leżeć. Do kQgza ^ rusz. Chodź tu. Dobry piesek. No, j ^ ^ .^^ mówi... Do nogi. Tyle tylko, że nie zawsze chce