10637
Szczegóły |
Tytuł |
10637 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10637 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10637 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10637 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J.V. Jones
Jaskinia czarnego lodu
Prze�o�y�a: Maria G�bicka-Fr�c
Tytu� orygina�u �A Cavern of Black Ice�
Wersja angielska: 1999
Wersja polska 2001
Paulowi,
kt�ry po drugiej stronie Atlantyku
sp�dza godziny w ka�dej minucie
tak dziwne jak moje
Podzi�kowania
�atwo jest zab��dzi� podczas pisania tak obszernej ksi��ki. Na szcz�cie, wielu dobrych ludzi o�wietla�o mi dro-
g�. Byli to: Betsy Mitchell, Tim Holman, Sona Vogel, Mari Okuda i personel Warner Books, Russ Galen oraz Richard,
kt�ry wszystko czyta jako pierwszy. Sk�adam im wszystkim podzi�kowania i �l� wyrazy wdzi�czno�ci.
Prolog
Narodziny, �mier� i wi�zy
Przed spojrzeniem w niebo Tarissa wyszepta�a z nadziej�:
- Prosz�, niech tym razem p�jdzie l�ej ni� wcze�niej. B�agam...
Kiedy jej wargi zn�w si� z��czy�y, spojrza�a nad uginaj�cymi si� pod podmuchami wiatru sosnami i
zr�bem oszronionego granitu w niebo, szukaj�c s�o�ca. S�o�ca nie by�o. Przys�ania�y je burzowe chmury,
skot�owane i przewalaj�ce si� po niebosk�onie, gnane wichrami, kt�re wy�y i zatacza�y kr�gi niczym wataha
wilk�w wok� zb��kanej owcy. Tarissa z rezygnacj� machn�a r�k�. Burza nie przejdzie. Zatrzyma si� na stoku
g�ry.
Spojrza�a w d� i odetchn�a g��boko, �eby si� uspokoi�. Nie mog�a ulec panice. Miasto, le��ce tysi�c st�p
ni�ej, wznosi�o si� w cieniu g�ry jak drugi, mniejszy szczyt. Widzia�a wyra�nie pier�cie� czterech wie�. Dwie by�y
przysadziste, a najwy�sza d�wiga�a brzuch burzy �elazn� iglic�. Wiod�a do nich daleka droga. Ca�e godziny drogi.
A ona musia�a by� ostro�na.
K�ad�c r�k� na wyd�tym brzuchu, zmusi�a si� do u�miechu. Burza? To fraszka.
Przyspieszy�a. Musia�a uwa�a� na piargi, ptasie szkielety, wiatro�omy. Marsz by� trudny, jeszcze trudniejsze
utrzymanie r�wnowagi na coraz bardziej stromym zboczu. Musia�a obchodzi� strome �leby i rozpadliny,
nadk�adaj�c drogi. Temperatura szybko opada�a i, po raz pierwszy tego dnia, Tarissa zobaczy�a w�asny oddech.
Wiele dni temu, gdzie� po drugiej stronie g�ry zgubi�a lew� r�kawic�. Zdj�a praw�, wywr�ci�a na drug� stron�
i naci�gn�a na lew� r�k�. Palce ju� mia�a zgrabia�e.
Martwe drzewa zagradza�y jej drog�. Niekt�re pnie by�y tak g�adkie, �e wygl�da�y jak wypolerowane.
Kiedy wyci�gn�a r�k�, by wesprze� si� o twardy czarny konar, ostry b�l przeszy� jej podbrzusze. Co� si�
poruszy�o. Wilgo� sp�yn�a po jej udach. Zak�u�o j� w krzy�u i fala md�o�ci wezbra�a w prze�yku, zostawiaj�c w
ustach smak kwa�nego mleka. Tarissa zamkn�a oczy. Tym razem zachowa�a pobo�ne �yczenia dla siebie.
W chwili gdy odepchn�a si� od martwego drzewa, zacz�� pada� mokry �nieg. R�kawica lepi�a si� od
�ywicy, a pokruszone sosnowe ig�y przywiera�y do palc�w. Granitowe pod�o�e by�o niestabilne, �wir wysypywa�
si� z g��bokich szczelin, obumar�e siewki rozkrusza�y si� w py� pod jej nogami. Pomimo zimna, Tarissa zacz�a si�
poci�. B�l w plecach k�sa� coraz g��biej i cho� nie chcia�a tego przyzna� - nie chcia�a nawet przyj�� tego do
wiadomo�ci - podbrzusze zacz�o kurczy� si� rytmicznie.
�Nie. Nie. NIE�. Jeszcze nie pora. Jeszcze dwa tygodnie... na pewno dwa tygodnie. Musia�a
wytrzyma�, zanim nie dojdzie do miasta, by znale�� schronienie. Uzbiera�a do�� monet na akuszerk� i izb�.
Znalaz�a �cie�k� mi�dzy skalnym za�omem i przyspieszy�a. Samotny kruk o pi�rach czarnych jak spalona
na ogniu w�troba, przygl�da� si� jej w milczeniu z ko�lawej ga��zi czarnej sosny. Patrz�c na niego, Tarissa
zdawa�a sobie spraw� jak �miesznie musi wygl�da�: rozczochrana, z wielkim brzuchem, zsuwaj�ca si� z g�ry w
wy�cigu z burz�. Krzywi�c twarz, odwr�ci�a si� od ptaka. Ciarki j� przechodzi�y na jego widok.
Skurcze wyst�powa�y coraz cz�ciej. Tarissa stwierdzi�a, �e, b�d�c w ruchu, czuje si� du�o lepiej.
Przystanki tylko przed�u�a�y cierpienie, dawa�y jej czas na liczenie i rozmy�lanie.
Z rozpadlin wznios�a si� mg�a. P�atki �niegu uderza�y Tariss� w twarz, wiatr tarmosi� po�ami p�aszcza.
Chmury pod��a�y za ni�, jakby wskazywa�a im drog�. W marszu podtrzymywa�a brzuch. Wilgo� mi�dzy nogami
wysch�a w lepk� b�onk�, kt�ra teraz skleja�a uda. �ar p�yn�� arteriami w szyi, rumieni� nos i policzki.
Szybciej. Musi i�� szybciej.
Zauwa�aj�c wolne przej�cie mi�dzy g�azami, skr�ci�a bardziej w prawo. Sp�dnica zahaczy�a o ciernie.
Tarissa szarpn�a p��tno, trac�c cierpliwo��. Kiedy odwr�ci�a si�, by spojrze� na przebyt� drog�, kruk zerwa� si�
do lotu. Czarne skrzyd�a rozpostar�y si� na pr�dzie burzy, �opocz�c i dr�c powietrze jak z�by.
Gdy tylko ruszy�a, �wir i skalne okruchy o�y�y pod jej stopami. Straci�a r�wnowag� i zacz�a si� zsuwa�.
Wyci�gn�a ramiona, �eby czego� si� przytrzyma�, czegokolwiek. Nisko zalegaj�ca mg�a skrywa�a wszystko na
poziomie ziemi. R�ce znajdywa�y jedynie poluzowane kamienie i ga��zki. Dojmuj�cy b�l przeszy� bark, gdy
uderzy�a o wyst�p skalny. Sosnowe szyszki i kamienie podskakiwa�y nad jej g�ow�, gdy wymachiwa�a r�kami w
desperackiej pr�bie zatrzymania si� na stromym zboczu. Zacisn�a go�� r�k� na k�pce wilczej trawy, ale k�pka
zosta�a jej w d�oni. Uderzy�a biodrem o granitowy g�az, co� ostrego zdar�o sk�r� z jej kolana, a kiedy otworzy�a
usta, �nieg wpad� mi�dzy wargi, mro��c krzyk na j�zyku.
Odzyska�a przytomno��. Nie czu�a b�lu. Mg�a poszarpanego �wiat�a odgradza�a j� od zewn�trznego �wiata.
Ponad ni�, jak okiem si�gn��, pi�y si� mury z r�cznie wyg�adzonego wapienia, bloki g�adkie jak ko��. Wreszcie
dotar�a do miasta z �elazn� Iglic�.
Mgli�cie zdawa�a sobie spraw�, �e co� g��boko w niej prze. Min�y minuty, nim zrozumia�a, �e to jej
cia�o pracuje nad wydaniem dziecka. Prze�kn�a �lin�. Nagle zat�skni�a za wszystkimi lud�mi, od kt�rych uciek�a.
Porzucanie domu by�o b��dem.
Kraa!
Tarissa spr�bowa�a obr�ci� g�ow� w stron�, z kt�rej dochodzi� d�wi�k. Gor�ca ig�a b�lu zak�u�a j� w
kr�gos�up u podstawy szyi. Zemdla�a. Kiedy si� ockn�a, zobaczy�a kruka siedz�cego przed ni� na skale. Czarno
z�ote oczy przeszywa�y Tariss� spojrzeniem pozbawionym wsp�czucia. Kr�c�c g�ow� i podnosz�c �uskowe,
��tawe szpony, kruk odta�czy� kr�tki taniec pot�pienia. Kiedy sko�czy�, zakraka� cicho, jak matka karc�ca
dziecko, a potem wzbi� si� w powietrze, zdaj�c na �ask� burzy. Zimne pr�dy unios�y go szybko.
Pchni�cie. Jej cia�o par�o.
Tarissa czu�a, �e traci przytomno��... by�a taka zm�czona... tak bardzo, bardzo zm�czona. Gdyby tylko
mog�a zale�� drog� we mgle... gdyby tylko oczy mog�y pokaza� jej co� wi�cej.
Gdy jej powieki zamyka�y si� po raz ostatni, a �ebra wypycha�y z p�uc nie zu�yte powietrze, zobaczy�a par�
wysokich but�w zmierzaj�cych w jej stron�. P�atki �niegu topi�y si� w kontakcie z przyczernion� smo�� sk�r�.
***
Przy�o�yli mu pijawki, w pier�cieniach po sze�� sztuk. Jego cia�o pokrywa�a skorupa zbita z potu, skalnego
py�u i brudu. Jeden cz�owiek smarowa� sk�r� jelenim sad�em, kt�re nast�pnie zdrapywa� do czysta cedrow� �opatk�,
drugi za�, w grubych koz�owych r�kawicach, szczypcami wyjmowa� z sosnowego cebrzyka pijawki i przyk�ada� je
w oczyszczonych miejscach.
Ten, kt�ry ju� nie zna� swojego imienia, na pr�b� napr�y� wi�zy. P�ta grubego sznura wpija�y si� w jego
szyj�, ramiona, przeguby d�oni, uda i kostki n�g. M�g� dygota�, oddycha� i mruga�, ale nic wi�cej.
Ledwie czu� pijawki. Spi�� si� na chwil�, gdy jedna przyssa�a si� w pachwinie. Oprawca zaczerpn��
szczypt� bia�ego proszku z sakiewki na szyi i posypa� pijawk�. S�l. Pijawka odpad�a. Zast�piono j� now�, nieco
wy�ej, w odpowiednim miejscu.
Oprawca zdj�� r�kawice i wypowiedzia� pojedyncze s�owo. Pomocnik odszed� w k�t celi po tac� i lampk� z
mydlanego kamienia. Samotny czerwony p�omie� ogrzewa� zawarto�� tygla. Na widok ognia cz�owiek bez imienia
wzdrygn�� si� tak mocno, �e sznur na r�kach przeci�� mu sk�r�. P�omienie by�y wszystkim, co mu pozosta�o.
Wspomnienia p�omieni. Nienawidzi� i ba� si� ich, a jednak ich potrzebowa�. �Znajomo�� rodzi pogard� -
powiadaj�, ale cz�owiek bez imienia wiedzia�, �e to tylko po�owa prawdy. Znajomo�� rodzi zale�no��.
Zatopiony my�lami w ta�cu p�omieni nie widzia�, jak oprawca ugniata w gar�ci wa�ek z paku��w. R�ce
pomocnika spocz�y na jego czole, przesun�y g�ow�, przegarn�y w�osy na jedn� stron� i mocno przycisn�y
czaszk� do �awy. Bezimienny poczu�, jak wsuwaj� w jego lewe ucho wystrz�piony szpagat i kulk� wosku.
Okr�towe uszczelnienie. Uszczelniali go jak sko�atany przez sztormy kad�ub. Druga kulka trafi�a w prawe ucho.
Potem pomocnik szeroko rozchyli� jego szcz�ki, a oprawca wcisn�� g��boko w gard�o wa�ek z paku��w.
Wezbra�y w nim wymioty, lecz oprawca po�o�y� jedn� d�o� na piersiach, drug� na brzuchu i nacisn�� na kurcz�ce
si� mi�nie. Po minucie md�o�ci min�y.
Pomocnik nadal trzyma� go za szcz�k�. Oprawca si�gn�� do tacy, jego pracuj�ce r�ce rzuca�y cienie na
�cian� celi. Po chwili odwr�ci� si�. Mi�dzy kciukami napina�o si� zwierz�ce �ci�gno. Na ten widok pomocnik
przesun�� d�onie, szerzej rozchyli� wargi i ods�oni� z�by. Cz�owiek bez imienia poczu� w ustach grube palce. Mia�y
smak moczu, soli i wody, w kt�rej trzymano pijawki. Palce zahaczy�y �ci�gno o dolne z�by, unieruchamiaj�c j�zyk.
W piersiach Bezimiennego o�y� strach. By� mo�e p�omienie nie by�y jedynym, co mog�o go skrzywdzi�.
- Zrobione - oznajmi� oprawca, odsuwaj�c si� od niego.
- Co z woskiem? - z cieni blisko drzwi wydysza� trzeci g�os. By� to ten, kt�ry wydawa� rozkazy. -
Mia�e� zaklei� mu oczy.
- Wosk jest za gor�cy. Mo�e go o�lepi�, je�li zostanie teraz na�o�ony.
- R�b, co trzeba.
P�omie� zata�czy�, gdy pomocnik zdj�� tygiel z kamiennej lampki. Cz�owiek bez imienia poczu� dym
wydzielany przez zanieczyszczenia w wosku. Wstrz�sn�� si�, gdy co� zapiek�o go w oczy. Po wszystkim, przez co
przeszed�, po ca�ym dotychczasowym cierpieniu wyobra�a� sobie, �e ju� nie potrafi odczuwa� b�lu. Myli� si�. W
miar� up�ywaj�cych godzin, kiedy oprawca metodycznie �ama� jego ko�ci pa�k� owini�t� g�sim puchem, pomocnik
pilnowa�, �eby rozszczepione ko�ce si� nie styka�y, a ig�y - tak d�ugie i cienkie, �e mog�y przebi� serce i p�uca bez
uszkadzania tkanki - przek�uwa�y wewn�trzne narz�dy, zacz�� pojmowa�, i� zdolno�� odczuwania b�lu odchodzi
jako ostatnia.
Kiedy ten, kt�ry wydawa� rozkazy przysun�� si� i zacz�� szepta� s�owa wi�zi starsze ni� miasto, w kt�rym
si� znajdowa�, cz�owieka bez imienia ju� to nie obchodzi�o. Jego umys� powr�ci� w p�omienie. I znalaz� w nich
b�l, kt�ry przynajmniej by� mu znany.
Rozdzia� 1
Z�E ZIEMIE
Raif Sevrance skierowa� wzrok na cel i przywo�a� do siebie lodowego zaj�ca. Nast�pi�a chwila
dezorientacji, w kt�rej �wiat rozmy� si� jak ogl�dany z g�ry wielki ciemny g�az opadaj�cy na dno jeziora. Dopiero
potem us�ysza�, zobaczy�, poczu� serce zwierz�tka. Kolory, d�wi�ki i zapachy z�ych ziem znikn�y; zosta� tylko
ci�ar krwi w piersiach lodowego zaj�ca i kolibrze trzepotanie jego serca. Powoli, z rozwag�, Raif przesun�� �uk w
bok od celu. Strza�a roztrzaska�a lodowate powietrze jak wypowiedziane g�o�no s�owo. �elazny grot przemkn��
obok zaj�ca, kt�ry poderwa� g�ow� i czmychn�� w k�p� turzycy.
- Strzel jeszcze raz - powiedzia� Drey. - I tym razem lepiej si� przy��.
Raif opu�ci� �uk i spojrza� na starszego brata. Twarz Dreya ocienia� lisi kaptur, ale zaci�ni�te usta by�y
wyra�nie widoczne. Chcia� si� sprzeciwi�, jednak w ko�cu tylko wzruszy� ramionami i przest�pi� z nogi na nog�.
Nigdy nie czu� si� dobrze, oszukuj�c brata.
G�adz�c palcami ��czysko, przyjrza� si� omiatanej wiatrami r�wninie z�ych ziem. Rozlewiska pokry�y si�
grubymi taflami lodu. Szron na zwarzonej mrozem trawie narasta� bezg�o�nie i podst�pnie jak ple�� na czerstwym
chlebie. Na cz�sto zalewanej r�wninie przetrwa�o niewiele drzew, g��wnie pokrzywionych przez wichry sosen i
ko�lawych �wierk�w. Przed nim le�a� p�ytki par�w pe�en skalnego z�omu i kolczastych krzak�w, twardych i
rosochatych jak rogi �osia. Raif spojrza� na br�zowy dywan porost�w wok� stosu mokrych kamieni. Nawet w tak
zimny poranek sp�ywa�y po nich stru�ki s�onej wody.
Nast�pny zaj�c wystawi� �ebek z trawy. Jego policzki i uszy dr�a�y, gdy sta� s�upka, wypatruj�c
niebezpiecze�stwa. Potrzebowa� soli z lizawki. Zwierz�ta przybywa�y tu z wielu mil, by liza� s�on� wod�
sp�ywaj�c� po kamieniach w parowie. Tem powiedzia�, �e przes�cza si� ona z podziemnego strumienia.
Raif uni�s� �uk, jednocze�nie si�gaj�c do ko�czana przy pasie. Jednym p�ynnym ruchem umie�ci� strza�� o
stalowym grocie na siode�ku i przyci�gn�� ci�ciw� do piersi. Zaj�c obr�ci� g�ow�. Ciemne oczy spojrza�y wprost
na niego. Za p�no. Ju� widzia� jego serce. Poca�owa� ci�ciw� i wypu�ci� strza��. Palce lodowej mg�y rozst�pi�y
si�, rozleg� si� cichy syk i strza�a przebi�a pier� zaj�ca. Je�li zwierz� wyda�o jaki� odg�os, to Raif go nie us�ysza�.
Pchni�ty uderzeniem strza�y zaj�c wpad� do s�onego strumyka.
- To tw�j trzeci. Ja nie mam �adnego. - G�os Dreya zdradza� rezygnacj�.
Raif uda�, �e sprawdza, czy na ��czysku nie ma �adnych sp�ka�.
- Chod�, postrzelamy do tarczy. Przy lizawce nie poka�e si� wi�cej zaj�cy. - Drey wyci�gn�� r�k� i
dotkn�� jego �uku. - Strza�a powinna mie� mniejszy grot. Mia�e� zaj�ca zabi�, a nie wypatroszy�.
Raif podni�s� g�ow�. Drey wyszczerzy� z�by. Rad z tego widoku, odwzajemni� si� u�miechem. Drey by� dwa
lata starszy i prze�ciga� go we wszystkim, jak na starszego brata przysta�o. Do tej zimy r�wnie� lepiej strzela�. O
niebo lepiej.
Raif zatkn�� �uk za pas i pop�dzi� do parowu. Tem nie pozwala� im strzela� do zwierz�t dla zabawy, wi�c
musieli zabra� zaj�ce do obozu, oprawi� je i upiec. Sk�rki nale�a�y do niego. Jeszcze jedna para i wystarczy na
zimowe futerko dla o�mioletniej Effie, cho� pewnie nie na wiele jej si� przyda, gdy� nie lubi�a bawi� si� na �niegu.
Ostro�nie, by nie uszkodzi� drzewca, wyci�gn�� strza�� spomi�dzy po�amanych �eber zaj�ca. Na z�ych ziemiach
ogromnie trudno by�o o proste drewno na brzechwy.
Schowa� zdobycz w my�liwskim worku i spojrza� w niebo, sprawdzaj�c po�o�enie s�o�ca. Dochodzi�o
po�udnie. Daleko na p�nocy szala�a burza, przesuwaj�c si� ku wschodowi. Ciemnoszare chmury k��bi�y si� nad
horyzontem niczym dym odleg�ego po�aru. Wzdrygn�� si�. Na p�nocy le�a�o Wielkie Pustkowie. Tem m�wi�,
�e je�li burza zrodzi si� na Pustkowiu, to pewne jak mur, �e trafi na z�e ziemie.
- Hej, ty! Zaro�ni�ta Szcz�ka! Dawaj tutaj �uk, postrzelamy do celu. - Rzucony przez Dreya kamyk odbi�
si� od skalistych garb�w i wyl�dowa� dok�adnie pod jego nogami. - A mo�e si� boisz, �e szcz�cie ci� opu�ci�o?
Raif mimo woli podni�s� r�k� do policzka, pomaca� sk�r� szorstk� jak zamarzni�ta szyszka. A jak�e, mia�
zaro�ni�t� szcz�k�. Bez obrazy.
- Namaluj tarcz�, Rozjuszony Szczeniaku - zawo�a�. - Pozwol� ci po�wiczy�, sam za� zajm� si� zmian�
ci�ciwy.
Nawet z odleg�o�ci stu krok�w widzia� zaskoczenie maluj�ce si� na twarzy Dreya. Co� takiego m�g�by
powiedzie� do�wiadczony i nie maj�cy sobie r�wnych mistrz sztuki �uczniczej. Raif ledwie powstrzymywa� si� od
�miechu. Drey g�o�nym parskni�ciem skwitowa� obra�liwe i che�pliwe s�owa. Zacz�� wyrywa� k�pki trawy,
kt�rymi p�niej wyrysowa� na pniu zabitej przez mr�z sosny nier�wne ko�o, mokre od topniej�cego �niegu i soku
ze �d�be�.
Drey strzela� pierwszy. Cofn�� si� o sto pi��dziesi�t krok�w od pnia, trzymaj�c �uk w wyci�gni�tej r�ce.
�uk zrobiony by� ze �ci�tego zim� cisu, suszonego przez ponad dwa lata i r�cznie gi�tego. Raif zazdro�ci� mu go.
Jego �uk by� zwyczajny, przechodzony, u�ywany przez ka�dego, kto mia� ci�ciw�, �eby na niego za�o�y�.
Drey wycelowa�, nie spiesz�c si�. Mia� pewny, niewzruszony chwyt i si�� potrzebn� do utrzymania
ci�ciwy tak d�ugo, jak d�ugo nie chronione r�kawicami palce wytrzymywa�y nacisk. Kiedy Raif szykowa� si�, by
zawo�a�: �Strzelaj!�, pu�ci� ci�ciw�. Strza�a z g�uchym �upni�ciem utkwi�a w samym �rodku wyrysowanego celu.
Drey odwr�ci� si� i da� znak g�ow�. Nie u�miecha� si�.
Raif ju� czeka� z �ukiem w d�oni, z na�o�on� strza��. Brzechwa strza�y Dreya jeszcze dr�a�a w celu, gdy
napina� �uk. Sosna od dawna by�a martwa. Zimna. Kiedy spr�bowa� przywo�a� j� do siebie, tak jak zrobi� to z
lodowym zaj�cem, nie chcia�a si� przybli�y�. Sta�a, jakby nigdy nic, a on nic nie czu�: ani przyspieszonego pulsu,
ani t�pego b�lu za oczami, ani metalicznego posmaku w ustach. Nic. Ten cel by� po prostu celem. Wymierzy�,
szukaj�c nieruchomej linii, kt�ra mia�a poprowadzi� strza��. Nie widz�c niczego poza odleg�ym drzewem, zwolni�
ci�ciw�. Wiedzia�, �e chybi. Zbyt mocno zacisn�� r�k� na majdanie, a palce poruszy�y si� nieznacznie podczas
oddawania strza�u. �uk rozprostowa� si� z cichym odg�osem i jego rami� �le przyj�o odrzut. Strza�a uderzy�a
dobre dwie d�onie poni�ej celu.
- Strzel jeszcze raz - rzek� ch�odno Drey.
Raif rozmasowa� obola�e ramie, wybra� drug� strza��. Potar� lotkami na szcz�cie o kruczy talizman, kt�ry
nosi� na szyi. Drugi strza� wypad� lepiej, ale i tak o d�ugo�� kciuka od prowizorycznej tarczy. Odwr�ci� si� i
spojrza� na brata. By�a jego kolej.
Drey lekko machn�� �ukiem.
- Jeszcze raz.
- Nie. Teraz twoja kolej.
Drey pokr�ci� g�ow�.
- Dwa razy specjalnie spud�owa�e�. Strzel jak nale�y.
- Nie, strzela�em najlepiej, jak umiem. Ja...
- Nikt nie trafia w serce biegn�cego zaj�ca, a potem chybia, mierz�c do nieruchomego celu wielko�ci
piersi m�czyzny. - Drey zsun�� kaptur z g�owy. Oczy mia� ciemne. Wyplu� kawa�ek czarnego twarogu, kt�ry
prze�uwa�. - Nie potrzebuj� �aski. Albo strzelasz serio, albo wcale.
Patrz�c na brata, widz�c jego du�e d�onie mocno zaci�ni�te na ��czysku, szukaj�ce wyobra�onej skazy, Raif
odgad�, �e t�umaczenie na nic si� nie zda. Drey Sevrance mia� osiemna�cie lat, by� jednorocznym. Pod koniec lata
wpl�t� we w�osy czarne rzemienie i za�o�y� srebrny kolczyk. Zesz�ej nocy przy ognisku, kiedy Dagro Blackhail
zdmuchn�� pian� ze s�odowego piwa w p�omienie i wrzuci� sw�j kolczyk do czystego p�ynu, Drey uczyni� to
samo. Zrobili tak wszyscy m�czy�ni. Metal przylegaj�cy do go�ej sk�ry gwarantowa� szybkie odmro�enie, a
wszyscy w klanie widzieli czarne zgrubienia, jakie zostawia�y na sk�rze. Wielu ch�tnie opowiada�o o przypadku
Jona Marrowa, kt�ry wlaz� do jakiej� dziury, �eby si� za�atwi�, gdy w okolicy pojawili si� Dhoone�owie. Nim
odeszli, a on wygramoli� si� z do�ka, jego przyrodzenie zamarz�o jak mi�so schowane na zim�. Powiadano, �e nic
nie czu�, dop�ki nie przyniesiono go do ciep�ego okr�glaka, gdzie napr�one i l�ni�ce cia�o zacz�o rozmarza�.
Jego wrzaski nie pozwoli�y nikomu zasn�� przez ca�� noc.
Raif przeci�gn�� r�k� po ci�ciwie, �eby rozgrza� wosk. Je�li Drey koniecznie chce zobaczy�, �e nie udaje,
prosz� bardzo, strzeli trzeci raz. Inaczej brat straci ochot� do zawod�w.
Ponownie spr�bowa� przywo�a� do siebie martwe drzewo, szukaj�c nieruchomej linii, kt�ra pokierowa�aby
strza��. Cho� sosna obumar�a dziesi�� sezon�w �owieckich temu, jeszcze nie ca�kiem usch�a. Tylko straci�a ig�y.
�ywica zakonserwowa�a konary, a zimne, suche powietrze nie pozwoli�o grzybom rozpleni� si� pod kor�. Tem
m�wi�, �e na Wielkim Pustkowiu trzeba setek, czasami tysi�cy lat, by drzewo spr�chnia�o.
Mija�y sekundy, gdy koncentrowa� si� na celu. Im d�u�ej si� wpatrywa�, tym bardziej martwe wydawa�o si�
drzewo. Czego� mu brakowa�o. Lodowe zaj�ce by�y �ywe. Raif czu� ich ciep�o pomi�dzy oczami. Wyobra�a� sobie
p�yn�cy w nich strumie� gor�cej krwi i widzia� lini� ��cz�c� serce z grotem strza�y tak wyra�nie, jak pies widzi
swoj� smycz. Zaczyna� rozumie�, �e nieruchoma linia oznacza �mier�.
Wreszcie si� podda�. Przesta� szuka� ukrytego serca drzewa i skupi� wzrok na wymalowanym kr�gu.
Mierz�c w pierzysko strza�y Dreya, strzeli�.
W chwili, gdy kciuk uwolni� ci�ciw�, zakraka� kruk. Wysoki i przeszywaj�cy krzyk padlino�ercy zdawa�
si� rozszczepia� sam� substancj� czasu. Raif poczu� dotyk lodowatych palc�w na kr�gos�upie. W oczach mu si�
za�mi�o, g�sta i gor�ca �lina o smaku metalu sp�yn�a do ust. Zatoczy� si� i pu�ci� �uk, kt�ry uderzy� gryfem o
ziemi� i przewr�ci� si� z suchym trzaskiem. Strza�a z t�pym odg�osem ugrz�z�a w pniu, o szeroko�� palca pod
strza�� Dreya. Nawet na ni� nie spojrza�. Czarne plamki ta�czy�y przed jego oczami, gor�ce jak sadza buchaj�ca z
ogniska.
- Raif! Raif!
Poczu�, jak wielkie, muskularne r�ce brata opasuj� jego ramiona, wci�gn�� w nozdrza zapach oleju
kopytkowego, garbowanej sk�ry, koni i potu. Zobaczy� wpatrzone w siebie br�zowe oczy brata. Drey mia�
stroskan� min�. Jego cenny cisowy �uk le�a� p�asko na ziemi.
- Usi�d�. - Drey posadzi� go na mchu.
Ch��d zamarzni�tej ziemi przegryz� si� przez koz�owe spodnie. Raif odwr�ci� g�ow� i splun��, �eby pozby�
si� metalicznej �liny. Piek�y go oczy. T�py b�l w g��bi czo�a wywo�ywa� nudno�ci. Zacisn�� szcz�ki, a�
zazgrzyta�y z�by.
Czas mija�. Drey nic nie m�wi�, tylko obejmowa� go z ca�ej si�y. Raif chcia� si� u�miechn��; ostatni raz Drey
obejmowa� go trzy wiosny temu, kiedy spad� z wysoko�ci dwudziestu st�p z sosny zwanej lisi� kit�. W wyniku
upadku skr�ci� nog� w kostce. W nied�wiedzim u�cisku Dreya p�k�y mu dwa �ebra.
To wspomnienie podzia�a�o koj�co i b�l powoli zacz�� ust�powa�. Mg�a ust�pi�a sprzed oczu. Narasta�o w
nim z�e przeczucie. Przekr�ci� si� w ramionach brata i spojrza� w kierunku obozowiska. Omy� go smr�d metalu,
g�sty jak t�usty dym z do��w do wytapiania �oju.
Drey popatrzy� w t� sam� stron�.
- Co si� sta�o? - Jego g�os zdradza� napi�cie.
- Nie czujesz tego?
Drey pokr�ci� g�ow�.
Ob�z le�a� pi�� mil na po�udnie, ukryty w obni�eniu terenu. Raif widzia� tylko szybko ciemniej�ce niebo,
niskie grzbiety i skaliste r�wniny z�ych ziem. Ale co� czu�. Co� okropnego, nie daj�cego si� nazwa�, jak w�wczas,
gdy koszmary wyrywa�y go ze snu w ciemno�ciach czarnych jak smo�a lub gdy wraca� pami�ci� do dnia, w
kt�rym Tem zamkn�� go w domu kamienia ze zw�okami matki. W tym czasie mia� osiem lat i by� do�� du�y, by
darzy� �mier� nale�nym respektem. W domu kamienia panowa� mrok, zag�szczony przez k��by dymu. Wydr��ony
lipowy pie�, w kt�rym le�a�a matka, pachnia� mokr� ziemi� i zgnilizn�. Wn�trze pnia natarte zosta�o siark�, �eby
odp�dza� robaki i padlino�erc�w, kiedy cia�o spocznie na ziemi.
Raif czu� teraz z�o. Czu� smr�d metalu, siarki i �mierci. Wyrywaj�c si� z u�cisku Dreya, krzykn��:
- Musimy wraca�.
Drey pu�ci� go i wsta�. Wyci�gn�� zza pasa r�kawice z psiej sk�ry i za�o�y� je dwoma gwa�townymi
ruchami.
- Dlaczego?
Raif potrz�sn�� g�ow�. B�l i nudno�ci min�y, ale ich miejsce zaj�o co� innego: dojmuj�cy, dr���cy go
strach.
- Obozowisko.
Drey pokiwa� g�ow�. Zaczerpn�� powietrza, jakby chcia� co� powiedzie�, lecz nagle si� rozmy�li�. Poda� mu
r�k� i jednym szarpni�ciem poderwa� z ziemi. Gdy Raif otrzepywa� spodnie ze szronu, Drey podni�s� oba �uki i
wyci�ga� strza�y z pnia. Kiedy odwr�ci� si� od sosny, Raif zauwa�y�, �e lotki strza� w jego d�oni dr�� jak li�cie
osiki. Ta drobna oznaka l�ku brata zaniepokoi�a go bardziej ni� cokolwiek innego. Drey by� starszy o dwa lata i
nie ba� si� niczego.
Opu�cili obozowisko przed wschodem s�o�ca, jeszcze zanim wygas� �ar ogniska. Nikt za wyj�tkiem Tema
nie wiedzia�, �e odeszli. To by�a ich ostatnia szansa na zapolowanie przed zwini�ciem obozu i powrotem do
okr�glaka na zim�. Wieczorem Tem przestrzeg� ich przez b��kaniem si� samopas po z�ych ziemiach, cho� wiedzia�,
�e nic ich nie powstrzyma.
�Synowie! - rzek�, potrz�saj�c wielk�, siwiej�c� g�ow�. - Nie b�d� wam powtarza�, co wolno, a czego nie
wolno. R�wnie dobrze m�g�bym zaj�� si� iskaniem ps�w. Wieczorem w nagrod� za k�opot mia�bym przynajmniej
odpchlone szczeniaki�. Tem sili� si� na gro�n� min� i pos�pnie marszczy� czo�o, ale jak zwykle zdradzi�y go oczy.
O brzasku Raif ods�oni� sk�rzane skrzyd�o namiotu, kt�ry dzieli� z ojcem i bratem, i zobaczy� tobo�ek na
kamieniu do grzania. Jedzenie. Prowiant my�liwych. Tem zapakowa� dwie uw�dzone w dymie pardwy, mendel jaj
ugotowanych na twardo i tyle pask�w suszonej baraniny, �e wystarczy�oby na za�atanie wielkiej jak �o� dziury w
namiocie. Wszystko to dla syn�w, kt�rzy wypuszczali si� na wyra�nie im zakazan� wypraw� my�liwsk�.
Raif u�miechn�� si�. Tem Sevrance dobrze zna� swoich syn�w.
- Za�� r�kawice. - Drey zachowywa� si� jak starszy brat. - I naci�gnij kaptur. Temperatura szybko spada.
Raif pos�ucha�, naci�gaj�c r�kawice d�o�mi, kt�re zdawa�y si� wielkie i niezdarne. Zadygota�, gdy kolejna
fala dreszczy przemkn�a po krzy�u. Drey mia� racj�: robi�o si� coraz zimniej, ale troskliwo�� brata tylko ich
op�nia�a.
- Idziemy.
Musieli wr�ci� do obozu. Natychmiast. Co� by�o nie w porz�dku.
Chocia� Tem stale powtarza�, czym grozi utrata si� w wyniku biegania na mrozie, Raif nie m�g� si�
powstrzyma�. Spluwa� raz za razem, lecz nie m�g� pozby� si� z ust posmaku metalu. Powietrze �le pachnia�o, a
chmury nad g�ow� zdawa�y si� ciemniejsze, ni�sze, coraz bli�sze. Na po�udniu ci�gn�a si� linia �ysych,
podobnych jedno do drugiego wzg�rz, na zach�d od nich pi�y si� Nadmorskie Pasma. Tem m�wi�, �e to z ich
powodu Pustkowie i z�e ziemie s� takie suche. M�wi�, �e szczyty g�r wysysaj� ka�d� kropl� wilgoci z
przep�ywaj�cych nad nimi chmur burzowych.
Trzy ustrzelone zaj�ce obija�y si� o jego biodro. Raif nienawidzi� ich ciep�a, a zapach krwi przyprawia� go o
md�o�ci. Kiedy dotarli do Jeziora Starych Wnykarzy, odwi�za� sakw� od pasa i cisn�� w �rodek m�tnej, czarnej
wody. Zasilane przez rzek� jezioro jeszcze nie zamarz�o. T�gi mr�z musia� trzyma� przez tydzie�, �eby sku� je
l�d. Woda wydawa�a si� oleista, gotowa do zamarzni�cia. Gdy worek opada� na dno, plamy ro�linnego t�uszczu i
k�pki �osiej sier�ci zata�czy�y w kr�gach na powierzchni.
Drey zakl��. Raif nie zrozumia� s��w, ale domy�li� si�, �e chodzi�o o marnotrawienie upolowanej
zwierzyny.
W miar�, jak biegli na po�udnie, krajobraz stopniowo si� zmienia�. Coraz liczniejsze drzewa stawa�y si�
wy�sze i bardziej proste, �aty porost�w z�ych ziem ust�powa�y wysokiej trawie, krzewom i turzycy. Tropy koni i
dzikich zwierz�t krzy�owa�y si� w zamarzni�tej �ci�ce, a z podszytu podrywa�y si� t�uste pardwy: pierzaste,
dziobate kule.
Raif ledwie zwraca� uwag� na otoczenie. Byli ju� blisko obozu i powinni dostrzec dym, us�ysze�
podzwanianie metalu, podniesione g�osy, �miech. Mace, przybrany syn Dagra Blackhaila, powinien wyskoczy� im
na powitanie na swym kr�pym kucu.
Drey ponownie zakl��. Cicho, pod nosem.
Raif opar� si� ch�ci spojrzenia bratu w twarz. Ba� si� tego, co m�g�by zobaczy�.
Drey, doskona�y je�dziec, �ucznik i m�ociarz, wyprzedzi� go, gdy p�dzili w d� zbocza do obozu. Raif
zmusi� si� do wi�kszego wysi�ku, zaciskaj�c pi�ci i wysuwaj�c brod� przed siebie. Nie chcia� straci� brata z oczu
i nie podoba�a mu si� my�l, �e Drey samotnie wpadnie w kr�g namiot�w.
L�k wstrz�sn�� jego cia�em, napr�y� sk�r� i jelita. W obozie zosta�o trzynastu m�czyzn: Dagro
Blackhail i jego syn Mace, Tem, Chad i Jorry Shank, Mallon Clayhorn i jego syn Darri, przez wszystkich
zwany P�masztem...
Raif lekko potrz�sn�� g�ow�. Trzynastu m�czyzn na z�ych ziemiach mog�o okaza� si� niewiarygodnie
�atw� zdobycz�. Na r�wninach nie brakowa�o wojownik�w z klanu Dhoone, Bludd, Okaleczonych Ludzi. �cisn�o
go w do�ku. I Sull�w. Byli r�wnie� Sullowie.
Wreszcie zobaczy� ciemne, poszarza�e od deszczu i s�o�ca namioty. W obozie panowa�a cisza. W zasi�gu
wzroku nie by�o koni ani ps�w. Na pustym placu ciemnia�a jama, w kt�rej rozpalano ognisko. Rozsznurowane
skrzyd�a namiot�w �opota�y na wietrze niczym sztandary pod koniec bitwy. Drey wyrwa� si� do przodu, ale zaraz
stan�� jak skamienia�y i czeka� na niego. Oddycha� z trudem, urywanie, powietrze bucha�o z nosa i ust w wielkich
bia�ych pi�ropuszach. Nawet nie spojrza�, gdy zbli�y� si� Raif.
- Wyci�gnij bro� - sykn��.
Raif ju� trzyma� miecz w d�oni, ale przeci�gn�� nim po pochwie z gotowanej sk�ry, na�laduj�c szmer
towarzysz�cy dobywaniu broni. Gdy tylko Drey us�ysza� ha�as, skoczy� do obozu.
Najpierw natkn�li si� na Jorry�ego Shanka. Le�a� w rowie z obrokiem przy konowi�zach. Drey obr�ci�
cia�o i odkry� �mierteln� ran�. Twarz Jorry�ego w miejscach zetkni�cia z ziemi� mia�a ��tawy odcie� zamarzni�tej
sk�ry. Rana, wielka jak pi��, si�gaj�ca do samego serca, zadana zosta�a mieczem. Z jakiego� powodu prawie
wcale nie sp�yn�a krwi�.
- Mo�e krew zamarz�a... - mrukn�� Drey, k�ad�c cia�o tak, jak le�a�o. S�owa zabrzmia�y jak modlitwa.
- Nawet nie zd��y� doby� miecza. Patrz. - Raif by� zaskoczony spokojnym brzmieniem w�asnego g�osu.
Drey przytakn��. Poklepa� Jorry�ego po ramieniu i odsun�� si� kawa�ek.
- Tu s� �lady koni. Zobacz. - Raif kopn�� ziemi� przy pierwszym s�upku. Stwierdzi�, �e �atwiej
skoncentrowa� si� na tym, co m�g� zobaczy� tutaj, na skraju obozu, ni� spojrze� w stron� kr�gu namiot�w i tego
jednego - podniszczonego, cz�sto reperowanego, z filcu i �osiowej sk�ry - nale��cego do Tema Sevrance�a. -
Tych �lad�w nie zostawi�y konie Blackhail�w.
- Bluddowie u�ywaj� ��obkowanych podk�w.
�Podobnie jak inne klany i nawet niekt�rzy mieszka�cy miast� - pomy�la� Raif, ale nie mia� zamiaru
przeczy� s�owom brata. Klan Bludd stawa� si� coraz bardziej liczny, coraz cz�ciej przypuszcza� ataki na granice
s�siad�w i krad� stada byd�a. Vaylo Bludd mia� siedmiu syn�w i kr��y�a pog�oska, �e marz� mu si� osobne w�o�ci
dla ka�dego z nich. Mace Blackhail powiedzia�, �e Vaylo Buldd zabija i zjada w�asne psy, cho� ma na ro�nie nad
ogniem �osiowe i nied�wiedzie mi�so. Raif ani troch� nie wierzy� w t� opowie�� - dla cz�onka klanu zjedzenie
w�asnego psa graniczy�o z kanibalizmem, usprawiedliwionym jedynie w przypadku d�ugotrwa�ego g�odu
gro��cego �mierci� - ale inni, ��cznie z Dreyem, wzi�li jego s�owa za dobr� monet� i uwierzyli. Mace Blackhail by�
o trzy lata starszy od Dreya i kiedy m�wi�, Drey pilnie nadstawia� ucha.
W miar� zbli�ania si� do kr�gu namiot�w, ich kroki stawa�y si� coraz wolniejsze. Na ziemi le�a�y martwe,
oblepione lodem psy ze �lin� zamarzni�t� na st�pionych k�ach. W masywnych szarych �bach l�ni�y nieruchome
��te oczy. Lodowaty wiatr naje�y� im sier�� na karkach, przez co martwe psy wygl�da�y jak miniatury tur�w. Jak w
przypadku cia�a Jorry�ego Shanka, tutaj te� by�o niewiele krwi.
Raif czu� w nozdrzach smrodliw� wo� stopionego metalu. Powietrze wydawa�o si� inne, lecz brakowa�o
s��w, �eby okre�li�, na czym polega r�nica. Nasuwa�o mu na my�l powoli krzepn�c� wod� Jeziora Starych
Wnykarzy. Co� sprawi�o, �e jakby zg�stnia�o, uleg�o zmianie. Co� o sile r�wnej pot�dze samej zimy.
- Raif! Tutaj!
Drey wszed� ju� w kr�g namiot�w i teraz kl�cza� niedaleko do�u ogniska. Raif zobaczy� znajomy rz�d
garnk�w i schn�cych sk�r rozwieszonych na �wierkowych ga��ziach nad do�kiem, i zapas polan przygotowanych
do por�bania na szczapy. Widzia� nawet cz�ciowo sprawione cielsko nied�wiedzia, kt�rego wczoraj Dagro
Blackhail ubi� na turzycowej ��czce na wsch�d od obozu. Nied�wiedzie futro, z kt�rego by� taki dumny, suszy�o si�
na pobliskiej drabince. Zamierza� sprezentowa� je �onie, Rainie, kiedy wyprawa my�liwska powr�ci do okr�glaka.
Ale Dagro Blackhail, naczelnik klanu Blackhail, nigdy nie wr�ci do domu.
Drey kl�cza� nad cz�ciowo zamarzni�tym cia�em. Dagro otrzyma� pot�ny cios w plecy mieczem o
szerokiej g�owni. R�ce mia� zbryzgane krwi�, podobnie jak top�r rze�niczy o szerokim ostrzu. Ale nie by�a to ani
jego krew, ani napastnika. Pochodzi�a z osk�rowanego i wypatroszonego nied�wiedzia le��cego u jego st�p; Dagro
musia� ko�czy� oprawianie zwierza, kiedy zaskoczono go od ty�u.
Raif chrapliwie wci�gn�� powietrze i opad� na kolana u boku brata. Co� d�awi�o go w gardle. Patrzy� na
du��, szerok� twarz Dagra Blackhaila. Naczelnik klanu nie umar� w spokoju. Furia zamarz�a w jego oczach. L�d w
w�sach i brodzie okala� usta zaci�ni�te z gniewu. Raif podzi�kowa� Kamiennym Bogom, �e jego brat nie zalicza
si� do ludzi, kt�rzy miel� j�zykiem bez powodu. Trwali w milczeniu, stykaj�c si� ramionami, oddaj�c nale�ny
ho�d cz�owiekowi, kt�ry przez dwadzie�cia dziewi�� lat dowodzi� klanem Blackhail, kochany i szanowany przez
wszystkich jego cz�onk�w.
�Jest prawym m�em - rzek� niegdy� Tem o naczelniku klanu w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy by�
sk�onny wypowiada� si� na tematy nie zwi�zane z polowaniem i psami. - Mo�e brzmi to skromnie w zestawieniu z
innymi pochwa�ami sypanymi na g�ow� Dagra Blackhaila, ale cnota prawo�ci jest najtrudniejsza do codziennego
praktykowania. Niekiedy naczelnik musi wyst�pi� przeciwko zaprzysi�onym braciom i swoim krewnym. Dla
nikogo nie jest to �atwe�.
Raif uwa�a�, �e by�a to jedna z najd�u�szych m�w, jakie wyg�osi� jego ojciec.
- Co� tu nie pasuje. - To by�o wszystko, co mia� do powiedzenia Drey, gdy wsta� znad cia�a Dagra
Blackhaila. Raif doskonale wiedzia�, o co mu chodzi. Co� tu nie pasowa�o.
Byli tutaj ludzie na koniach, u�ywali jedno i dwur�cznych mieczy. Konie my�liwych przepad�y, zosta�y
skradzione. Psy le�a�y zar�ni�te. Ob�z rozbito na otwartym terenie, a Mace Blackhail sta� na warcie, wi�c
naje�d�cy nie mogli podej�� niezauwa�alnie. Je�d�cy robi� ha�as, zw�aszcza na z�ych ziemiach, gdzie twarda jak
ko�� tundra dudni pod kopytami. I ten brak krwi...
Raif �ci�gn�� kaptur i przegarn�� zmierzwione czarne w�osy. Drey szed� w stron� namiotu Tema. Chcia� go
zawo�a�, powiedzie�, �e najpierw powinni sprawdzi� inne namioty, do�y do wytapiania t�uszczu, brzeg strumienia,
granic� obozu po drugiej stronie - zajrze� wsz�dzie z pomini�ciem tego jednego namiotu. Drey, jakby s�ysz�c
jego my�li, odwr�ci� si�. Machn�� r�k� i czeka�. Dwa jasne punkty b�lu zak�u�y Raifa za oczami. Drey zawsze
czeka�.
Synowie Tema Sevrance�a razem weszli do namiotu ojca. Cia�o le�a�o par� krok�w od wej�cia. Wygl�da�o
na to, �e Tem szed� do wyj�cia, kiedy szeroki miecz strzaska� jego mostek i obojczyk, wbijaj�c drzazgi ko�ci w
tchawic�, p�uca i serce. Upad� z mieczem w r�ce, ale, jak w przypadku Jorry�ego Shanka, bro� nie by�a
zakrwawiona.
- Zn�w szeroki miecz - rzek� Drey g�osem pocz�tkowo wysokim, potem chrapliwym, kiedy stara� si�
nad nim zapanowa�. - Bluddowie ich u�ywaj�.
Raif nie zareagowa�. W milczeniu sta� i patrzy� na martwe cia�o ojca. Brakowa�o mu tchu. Zw�oki Tema nie
by�y tak sztywne jak inne. �ci�gn�� r�kawic� i pochyli� si�, �eby dotkn�� policzka ojca. Zimne, martwe cia�o. Nie
zamarzni�te, ale zupe�nie zimne, bez odrobiny �ycia.
Gwa�townie cofn�� r�k�, jak po dotkni�ciu czego� gor�cego, i potar� d�oni� o spodnie. Mia� wra�enie, �e
zbruka�o j� co� nieczystego.
Tem odszed�.
Odszed�.
Nie czekaj�c na Dreya, odrzuci� na bok klap� namiotu i wyskoczy� na zewn�trz. Niebo nad obozem szybko
ciemnia�o. Jego serce wali�o dziko, nieregularnie. Musia� co� zrobi� - to by� jedyny spos�b, �eby nie p�k�o.
***
Kiedy kwadrans p�niej Drey znalaz� brata, prawa r�ka Raifa ods�oni�ta by�a po sam� pach� i zbroczona
krwi� z trzech odr�bnych naci��. Drey zrozumia� w jednej chwili. Rozdar� sw�j r�kaw i ruszy� od jednego zabitego
do drugiego. Wszyscy zmarli, nie nurzaj�c broni w krwi napastnik�w. �mier� z czystym ostrzem nie przynosi�a
chwa�y wojownikowi, wi�c bracia po kolei brali ich bro�, nacinali sk�r� i moczyli ostrza we w�asnej krwi. By�a to
jedyna rzecz, jak� mogli zrobi� dla swojego klanu. Kiedy po powrocie do okr�glaka kto� zapyta - a zawsze kto�
pyta� - czy wojownicy zgin�li w walce, b�d� mogli powiedzie�: �Ich bro� sp�ywa�a krwi��.
Dla cz�onka klanu s�owa te mia�y ogromne znaczenie.
Raif i Drey chodzili po obozie, znajduj�c zabitych w namiotach i pod go�ym niebem, niekt�rych z bladymi
sopelkami moczu przymarzni�tymi do ud, innych z w�osami naje�onymi jak szczotki, gdy� zaskoczono ich podczas
mycia, kilku z zamarzni�tymi grudami czarnego twarogu w ustach, a jednego - Metha Ganlowa - obejmuj�cego
pot�nymi ramionami ulubionego psa, chroni�cego go nawet w chwili �mierci. Jeden cios mieczem zabi� i
cz�owieka i zwierz�.
P�niej, kiedy srebrne ka�u�e ksi�ycowej po�wiaty l�ni�y na zamarzni�tej ziemi, a zw�oki Tema spocz�y
przy dole ogniska, blisko innych cia�, cho� w pewnym oddaleniu, Raif stan�� jak ra�ony gromem.
- Nie znale�li�my Mace�a Blackhaila - powiedzia�.
Rozdzia� 2
DNI CIEMNIEJSZE OD NOCY
Ash March przebudzi�a si� raptownie. Usiad�a na ��ku, okry�a ramiona ci�k� jedwabn� narzut� i
szczelnie si� otuli�a. Zn�w �ni�a o lodzie.
Par� razy odetchn�a g��boko, �eby si� uspokoi�, a potem rozejrza�a po komnacie. Z dw�ch bursztynowych
lamp stoj�cych na gzymsie kominka pali�a si� tylko jedna. Dobrze. To znaczy�o, �e Katia nie przysz�a, �eby
do�o�y� �ywicy. K��buszek srebrzystych blond w�os�w, kt�re zdj�a ze szczotki przed po�o�eniem si� do ��ka,
le�a� nienaruszony pod drzwiami. A zatem nikt nie wchodzi� do komnaty.
Ash odpr�y�a si� odrobin�. Palce st�p, skulone pod po�ciel�, wygl�da�y komicznie tak daleko od reszty
cia�a - poruszy�a nimi, po prostu �eby sprawdzi�, czy na pewno nale�� do niej. U�miechn�a si�, gdy zareagowa�y.
Palce st�p by�y zabawne.
U�miech nie bardzo jej wyszed�. Kiedy tylko mi�nie twarzy rozlu�ni�y si�, natychmiast przypomnia� si�
jej sen. Do po�cieli, skr�conej wok� talii, mokrej od potu, przywiera�a cierpka wo� strachu. Zn�w n�ka�y j� z�e
sny, drugi raz w ci�gu tygodnia.
Mimowolnie podnios�a r�k� do ust, niemal jakby pr�bowa�a co� powstrzyma�. Cho� w komnacie by�o ciep�o
- w�giel drzewny �arzy� si� w metalowym koszu pod warstw� nas�czonego olejem filcu, grza�y te� rury z gor�c�
wod�, obs�ugiwane przez palacza i jego za�og� trzy kondygnacje ni�ej - palce mia�a zimne jak l�d. Wbrew woli,
mimo usilnych stara�, �eby temu zapobiec, nawiedzi�y j� obrazy z koszmaru. Zobaczy�a jaskini� o �cianach z
czarnego lodu. W jej stron� wyci�gn�a si� p�on�ca r�ka, p�kni�cia pomi�dzy palcami broczy�y krwi�. Ciemne
oczy obserwowa�y, czeka�y...
Ash zadr�a�a. Opu�ci�a r�k� na ��ko i z ca�ej si�y zacz�a uderza� w poduszk�, �eby przep�dzi�
wspomnienia. Nie chcia�a my�le� o �nie. Nie chcia�a si� dowiedzie�, czego �akn�y te zimne oczy.
Puk. Puk. Puk. Trzy lekkie skrobni�cia w drzwi ze skamienia�ego drewna.
Co� zacisn�o si� w jej piersiach, serce na chwil� zamar�o, oddech uwi�z� w gardle. Cho� brakowa�o jej tchu
od uderzania w poduszk�, nie zaczerpn�a powietrza. Nawet nie zamruga�a. �B�d� cicha jak opadaj�cy kurz� -
przykaza�a sobie, nie odrywaj�c wzroku od drzwi.
Idealnie szar� powierzchni�, tward� jak �elazo i porysowan� delikatnymi s�ojami, szpeci�y trzy czarne
wg��bienia wielko�ci kciuka: otwory na skoble. Sze�� miesi�cy temu da�a swojej s�u�ce Katii cztery p�sztuki
srebra, �eby na �elaznym rynku w pobli�u Bramy Ja�mu�nik�w kupi�a rygiel do drzwi komnaty. Katia spe�ni�a
polecenie i wr�ci�a z �elazn� zasuw� do�� wielk�, by zaryglowa� bram� fortecy. Ash sama zamocowa�a metalow�
sztabk� i skobel. W trakcie mozolnej pracy st�uk�a sobie paznokie�, kt�ry zrobi� si� czarny, i z�ama�a dwie srebrne
szczotki, ale bolce wesz�y we w�a�ciwe miejsca i zasuwa sprawowa�a si� jak nale�y. Przez tydzie� spa�a lepiej ni�
kiedykolwiek.
Do czasu.
Puk, puk, puk.
Ash wbi�a oczy w puste dziury po bolcach. Nie zrobi�a nic, by odpowiedzie� na drug� seri� ko�atania.
- Asarhio. - Pauza. - Prawiec�rko, nie pr�buj mnie zwodzi�.
Ash opad�a na ��ko. Jedn� r�k� przewr�ci�a poduszk� mokr� od potu, drug� przyg�adzi�a w�osy. Gdy tylko
zamkn�a oczy, us�ysza�a skrzyp otwieranych drzwi.
Penthero Iss przyni�s� z sob� lamp� i ostry b��kitny blask p�on�cej nafty przy�mi� �wiat�o �ywicznego
kaganka. Stan�� w progu i popatrzy� na ni�. Nawet maj�c zamkni�te oczy, wiedzia�a, co robi.
Odczeka� d�u�sz� chwil�, nim przem�wi�.
- Prawiec�rko, nie s�dzisz, i� wiem, kiedy kto� mnie oszukuje?
Nadal zamyka�a oczy, ale niezbyt mocno - ju� raz zdradzi�a si� silnym zaciskaniem powiek. Nie zareagowa�a
na jego s�owa, koncentruj�c si� na p�ytkim i miarowym oddychaniu.
- Asarhio!
Trudno by�o nie zadr�e�. Robi�c zaspan� min�, udaj�c, �e wyrwa� j� ze snu, otworzy�a oczy, po czym
przetar�a je z wigorem.
- Och, to ty.
Nie zwracaj�c uwagi na ten pokaz, Penthero Iss wszed� do komnaty, postawi� lamp� na o�tarzyku z
czerwonego drewna obok miseczek ofiarnych z suszonymi owocami i kawa�kami mirry, spl�t� d�onie o d�ugich
palcach i potrz�sn�� g�ow�.
- Poduszki, prawiec�rko. - Palec wskazuj�cy lewej r�ki zakre�li� k�ko, wskazuj�c nogi ��ka. - We �nie
rzadko kopie si� poduszki tak mocno, �e odcisk stopy zostaje na nich do rana.
Ash przekl�a wszystkie poduszki w Fortecy Masce. Przekl�a Kati� za cowieczorne spi�trzanie na ��ku
jedwabnych, puszystych, bezu�ytecznych work�w g�siego puchu.
Penthero Iss podszed� do ��ka. Misterne z�ote �a�cuszki wplecione w tkanin� ci�kiego jedwabnego
p�aszcza dzwoni�y cichutko, gdy si� porusza�. Cho� nie by� muskularny, nosi� si� sztywno, jakby mia� kr�gos�up
wykuty z kamienia. Jego twarz, g�adka niczym odarty ze sk�ry zaj�c, by�a poci�g�a i blada. Wyci�gj�c smuk��,
wypiel�gnowan�, ca�kowicie bezw�os� d�o�, powiedzia�:
- Jak bardzo ci� mi�uj�, prawiec�rko. - R�ka, nie doczekawszy si� u�cisku, odsun�a si�, �eby zakre�li�
kr�g w powietrzu. - Popatrz na wszystko, czym ci� obdarzy�em: srebrne grzebienie, wonne olejki...
- Jeste� moim ojcem, kt�ry mi�uje mnie bardziej ni� m�g�by mi�owa� prawdziwy. - Ash zacytowa�a jego
s�owa. Straci�a rachub�, ile razy s�ysza�a je w ci�gu szesnastu lat.
Penthero Iss, surlord Spire Vanis, dow�dca Stra�y Rive, kasztelan Fortecy Maski i pan Czterech Bram, z
niezadowoleniem potrz�sn�� g�ow�.
- Drwisz ze mnie, prawiec�rko?
Czuj�c lekkie uk�ucie winy, Ash nakry�a d�oni� jego r�k�. Winna by�a mi�o�� i szacunek cz�owiekowi,
kt�ry sta� si� jej przybranym ojcem i panem.
Szesna�cie lat temu, na d�ugo przed przybraniem tytu�u niezale�nego surlorda, Penthero Iss znalaz� j� za
P�onn� Bram�. By�a noworodkiem, porzuconym dziesi�� krok�w od bramy miasta. Wszystkie takie znajdy
wzbogaca�y protektorskie mienie. Iss w owym czasie sprawowa� urz�d protektora generalnego, odpowiedzialnego
za bezpiecze�stwo i obron� miasta. Zawiadywa� patrolowaniem Czterech Bram, kierowa� podkomendnymi,
towarzyszamistra�nikami zbrojnymi w czerwone miecze, oraz dowodzi� si�ami obsadzaj�cymi mury.
Od kiedy Thomas Mar wyku� pierwszy Miecz Rive ze stali i wytoczy� nim krew z ludzi, kt�rzy zdradzili
go pod Wzg�rzem Hove, �aden protektor nie otrzymywa� zap�aty za swoj� prac�. Przez stulecia protektorzy
utrzymywali si� ze swoich folwark�w, ojcowizn i nadanej ziemi. Dzisiaj nie by�o ju� ziemi do nadawania, do
Stra�y wst�powa�o coraz to wi�cej ludzi nikczemnego stanu, a protektorzy czerpali dochody z innych, mniej
szlachetnych �r�de�. Towary z przemytu, miecze o niezgodnej z prawem d�ugo�ci albo krzywi�nie ostrza, strza�y z
haczykowatymi grotami, zakazane substancje takie jak siarka, �ywice i saletra potasowa, kt�re mog�y by� u�yte do
wyrobu prochu, pok�tnie p�dzony alkohol, trucizny, wywary nasenne i proszki u�mierzaj�ce b�l, nieuczciwie
zdobyte dobra, �upy znalezione u przest�pc�w i to, co zosta�o porzucone w obr�bie mur�w miejskich skrzynie
gnij�cej kapusty, t�uste prosiaki zerwane z uwi�zi czy te� noworodki zostawione w �niegu na pewn� �mier� -
wszystko to nale�a�o do protektora. A protektor m�g� ze swoim mieniem robi�, co tylko chcia�.
Protektorskie mienie uczyni�o Penthera Issa bogatym cz�owiekiem.
Jak gdyby odgaduj�c jej my�li, Iss przysun�� usta do jej ucha.
- Nie zapominaj, prawiec�rko, �e podczas sprawowania przeze mnie urz�du natkn��em si� na tuziny
porzuconych osesk�w, a jednak to ciebie postanowi�em wychowa� jak w�asne dziecko.
Ash mimo stara� nie mog�a opanowa� dr�enia, kt�re przebieg�o po jej krzy�u. Inne dzieci Iss sprzedawa�
ciemnosk�rym kap�anom ze �wi�tyni Ko�ci.
- Jeste� zzi�bni�ta, prawiec�rko. - Bezw�ose palce Penthero Issa przesun�y si� po r�ce Ash do jej ramienia.
B��dzi�y po szyi, szukaj�c ciep�a, t�tna, nabrzmia�ych gruczo��w.
Zwalczy�a impuls, kt�ry nakazywa� jej si� odsun��. Nie chcia�a w �aden spos�b prowokowa� Issa. Gdyby
potrzebowa�a jakiego� dowodu, wystarczy�o spojrze� na trzy �lepe dziury po ryglu w drzwiach ze skamienia�ego
drewna.
- Twoja krew p�dzi, Asarhio. - Iss pochyli� si� nad ni�. - A serce...
Niezdolna znie�� tego d�u�ej, szarpn�a si� w ty�. Iss z�apa� nocn� koszul� i skr�ci� p��tno w gar�ci.
- Zn�w mia�a� sen, prawda? - Nie odpowiedzia�a. W��kna mu�linu p�ka�y pod naciskiem jego r�ki. - Pytam
ci�! Prawda?
Ash milcza�a. Wiedzia�a, �e twarz j� zdradza. Jej policzki rumieni�y si� przy ka�dym k�amstwie.
- Co widzia�a�? To by�o w szarym kraju? Jaskinia? Gdzie by�a�? My�l. My�l.
Potrz�saj�c g�ow�, krzykn�a:
- Nie wiem! Nie wiem. Widzia�am jaskini� wy�o�on� lodem... to mog�o by� wsz�dzie.
- Widzia�a�, co le�a�o za ni�? - S�owa p�yn�y z ust Issa niczym mro�na mg�a, lodowata i skrz�ca si�
b��kitem. Wisia�y w powietrzu, ch�odz�c przestrze� mi�dzy nimi, sprawiaj�c, �e trudno jej by�o oddycha�. Ash
zobaczy�a, �e �uchwa Issa zastyga w bezruchu. Us�ysza�a mla�ni�cie �liny w jego ustach.
- Ojcze, nie rozumiem, o co ci chodzi. Sen sko�czy� si� tak szybko. Ledwie pami�tam, co widzia�am.
Penthero Iss zamruga�, gdy nazwa�a go ojcem. Cie� smutku przemkn�� przez jego oblicze tak szybko, �e
w�tpi�a, czy w og�le go widzia�a. Powoli, z rozmys�em, ods�oni� szare z�by.
- Czy musia�o do tego doj��? K�amstwa znajdy wychowanej jak w�asne dziecko...
Iss niecz�sto pokazywa� z�by. By�y drobne, schowane za obwis�� warg�. Plotka m�wi�a, �e szkliwo zosta�o
spalone w wyniku magicznych, leczniczych zabieg�w, jakim poddano go w pachol�cym wieku. Niezale�nie od
przyczyny, Iss wykszta�ci� nawyk m�wienia, u�miechania, jedzenia i picia bez ods�aniania z�b�w.
Jednym szybkim ruchem Iss znalaz� kr�g�o�� jej lewej piersi. Przez chwil� obejmowa� niewielki wzg�rek,
potem go uszczypn��.
- Nie b�dziesz wiecznie dzieckiem, Asarhio. Ju� wkr�tce poka�e si� stara krew.
Ash poczu�a, �e p�on� jej policzki. Nie rozumia�a, o czym on m�wi.
Iss przypatrywa� si� jej przez d�u�sz� chwil�, jego zielona jedwabna szata mieni�a si� w jaskrawym
�wietle p�on�cej nafty. Wreszcie pu�ci� koszul� i wsta�.
- Doprowad� si� do porz�dku, dziecko. I nie zmuszaj mnie, bym zn�w musia� ci� strofowa�.
Ash oddycha�a r�wno i stara�a si� nie okazywa� strachu. Na usta cisn�y si� jej niezliczone pytania, lecz by�a
do�� m�dra, aby ich nie zadawa�. Iss umia� �onglowa� s�owami. Oczywi�cie udziela� odpowiedzi, kt�re brzmia�y nad
wyraz logicznie, ale co z tego? P�niej, kiedy pytaj�cy zostawa� sam i mia� czas na przemy�lenie, dochodzi� do
wniosku, �e w rzeczywisto�ci niczego si� nie dowiedzia�.
Kiedy Iss si� odsun��, Ash poczu�a zapach, kt�ry czasami przywiera� do jego odzienia. Wo� starych, bardzo
starych rzeczy zamkni�tych tak szczelnie, �e wysch�y na kruche �upiny. Co� przesun�o si� na skraju pola widzenia.
Przebieg�o j� dr�enie, drobne w�oski naje�y�y si� na jej karku i zn�w zaw�adn�� ni� koszmar.
Si�ga�a, si�ga�a w ciemno��.
- Asarhia?
Wr�ci�a do rzeczywisto�ci. Penthero Iss patrzy� na ni�, jego poci�g�a, g�adka twarz l�ni�a z podniecenia.
Cienie ta�czy�y po obitej jedwabiem �cianie. Ash nadal pami�ta�a mi�kkie kunie i sobolowe futra, kt�re niegdy�
zajmowa�y miejsce jedwabiu. Iss przys�a� stra�nika, kt�ry zdar� je i zast�pi� g�adkim, bezkrwistym jedwabiem.
Futra i zwierz�ce sk�ry budzi�y w nim obrzydzenie; nazywa� je barbarzy�skimi zbytkami i nie �yczy� sobie, by
wisia�y w komnatach masywnej, rozleg�ej fortecy o czterech wie�ach, kt�ra stanowi�a serce Spire Vanis.
Brakowa�o jej futer. Bez nich komnata wydawa�a si� zimna i naga.
- Jeste� niezdrowa, prawiec�rko. - Iss spl�t� r�ce w charakterystyczny dla niego g�adki w�ze� ko�ci i
cia�a. - Posiedz� z tob� przez ostatni� godzin� nocy.
- Och, nie, prosz�. Musz� wypocz��. - Ash potar�a czo�o, staraj�c si� zachowa� jasno�� my�li. Co si� z ni�
dzia�o? Podniesionym g�osem poprosi�a: - Wyjd�. Po prostu odejd�. Musz� skorzysta� z nocnego naczynia.
Wypi�am za du�o wina do kolacji.
Iss nie okaza� �adnych emocji.
- Tak, wina... My�lisz, �e Katia nie powiadomi�a mnie, i� nie tkn�a� czerwonego trunku z cynowego
dzbana, a p�niej odes�a�a� j�, gdy przynios�a ci bia�e wino w srebrnej karafce? - Rozbrzmia� st�umiony
metaliczny brz�k: Iss kopn�� pusty nocnik, kt�ry le�a� u st�p ��ka w�r�d zrzuconych poduszek. - I jako�
wytrzyma�a� a� do teraz.
Katia. Wiecznie Katia. Ash skrzywi�a si�. Bola�a j� g�owa; czu�a si� taka zm�czona i roztrz�siona, jakby
przez ca�� noc bieg�a pod g�r�, a nie spa�a w wygodnym ��ku. Rozpaczliwie pragn�a zosta� sama.
Iss, co j� zaskoczy�o, ruszy� do drzwi. Wsun�� palce w puste dziury, odwr�ci� si� do niej i powiedzia�:
- Ka�� No�owi stan�� przed twoimi drzwiami. Nie wygl�dasz zdrowo, prawiec�rko. Jestem strapiony.
Jego s�owa przerazi�y j� niemal tak bardzo, jak n�kaj�ce j� sny. Marafice Oko budzi� w niej l�k - ba�o si�
go mn�stwo ludzi w Fortecy Masce. Przypuszcza�a, �e g��wnie z tego powodu jej ojciec trzyma� go przy sobie.
- Nie mo�emy zamiast tego zawo�a� Katii?
Iss zacz�� kr�ci� g�ow� jeszcze zanim sko�czy�a m�wi�.
- My�l�, �e nasza ma�a Katia nie jest godnym zaufania str�em. Sp�jrz na dzisiejszy wiecz�r: ty
powiedzia�a�, �e pi�a� wino, ona za� przysi�ga�a, �e nie pi�a�, i oczywi�cie musz� postawi� s�owo swojej c�rki nad
s�owem gminnej s�u�ki. Nie mam innego wyboru, jak przyj��, �e dziewka sk�ama�a i mo�e to powt�rzy�. - Zimny
u�miech. - Jeste� niezdrowa, Asarhio. Trapi� ci� z�e sny i b�le g�owy. Jakim� by�bym ojcem, gdybym nie troszczy�
si� o swoj� c�rk�?
Ash spu�ci�a g�ow�. Chcia�a spa�, zamkn�� oczy i nie �ni�. Jej przybrany ojciec by� zbyt przebieg�y.
K�amstwa, nawet b�ahe, przypomina�y jedwabny sznur. Umia� je naci�ga� i splata�, u�ywa� do kr�powania
rozm�wcy. A ona tej nocy mia�a zbyt wiele k�opot�w. Najlepiej, je�li ju� nic nie powie, potulnie pokiwa g�ow� i
pozwol