Ford Jeffrey - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy

Szczegóły
Tytuł Ford Jeffrey - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ford Jeffrey - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ford Jeffrey - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ford Jeffrey - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Jeffrey Ford Portret pani Charbuque Asystentka pisarza fantasy Tłumaczenie: Robert Waliś Seria: Uczta Wyobraźni Wydawnictwo: Mag Strona 3 ASYSTENTKA PISARZA FANTASY Strona 4 Książkę dedykuję Jackowi i Derekowi – oto kilka opowieści w zamian za wszystkie piękne historie, które mi daliście. Strona 5 Podziękowania Mam olbrzymi dług wobec Michaela Swanwicka, który znalazł czas w swoim nieludzko napiętym harmonogramie, by napisać wprowadzenie do niniejszego zbioru. Jest wiele powodów, dla których każdy pisarz poczułby się zaszczycony takim wyróżnieniem, a dla mnie osobiście bardzo istotny jest fakt, że Michael napisał Jacka Fausta, jedną z moich ulubionych powieści, a także mnóstwo opowiadań, które wywarły duży wpływ na moje własne krótkie formy literackie. Jednakże pewnego wieczoru, gdy siedziałem obok niego podczas przyjęcia w restauracji, zrozumiałem, jaki powód jest najważniejszy. Michael spytał, czy czytałem Fritza Leibera. Nie czytałem. Opowiedział mi o nim oraz o Our Lady of Darkness. Wcześniej zawsze uznawałem Michaela za zagadkowego, ale tamtego dnia dostrzegłem u niego niezwykły entuzjazm i szczere podekscytowanie pisarstwem, czego próżno szukać u wielu młodych autorów. Później pomyślałem sobie: „Ten facet napisał więcej świetnych opowiadań, niż pięciu takich gości jak ja mogłoby napisać przez całe życie, co najmniej raz zdobył każdą liczącą się nagrodę, a jednak wciąż przepełnia go pasja”. Uważam to za wielką rzadkość. Każdy pisarz, który miał szczęście współpracować z wydawnictwem Golden Gryphon, wie, że może się spodziewać pełnego profesjonalizmu i miłej atmosfery. Gary Turner i Marty Halpern są oddani misji wydawania cudownych książek. Szczególne podziękowania dla Marty’ego. Cóż mogę powiedzieć, ten człowiek to perfekcjonista w najlepszym znaczeniu tego słowa. Gdyby był Mojżeszem, Bóg znalazłby w swoich tekstach nieco poprawek. Jestem mu wdzięczny za czujność, poświęcenie oraz poczucie humoru. Na końcu chciałbym podziękować swojemu agentowi, Howardowi Morhaimowi – zaufanemu przewodnikowi, oddanemu czytelnikowi, Strona 6 szczeremu krytykowi i czarodziejowi. Strona 7 Wprowadzenie WSZECHOGARNIAJĄCA DZIWNOŚĆ JEFFREYA FORDA Wszystko zaczyna się od snów. Jeffrey Ford powiedział mi, że wiele pomysłów na jego opowiadania pochodzi ze snów, a ja mu wierzę. Można to wyczuć. Jego opowieści unoszą się ponad rzeczywistością. Logika ich fabuł nie pochodzi ze świata jawy. Jest w nich niepokojące piękno, które cechuje najlepsze z sennych marzeń. Jednakże, chociaż przełożenie nawet najbardziej bogatego snu na język literatury wymaga niezwykłych umiejętności, to gdyby te opowiadania nie były niczym więcej, nie pisałbym tego wprowadzenia. Stoi za nimi także przenikliwy intelekt. Spójrzcie choćby na Reparatę. Zaczyna się głęboko w krainie snu, gdy Flam, tytułowany Najwyższym Władcą Następnego Tygodnia, stoi na pogrążonym w ciemności urwisku i łapie nietoperze na przynętę z much. To cudowny pomysł, ale niebezpieczny. W jednej chwili opowieść zostaje umiejscowiona tak daleko od znanej nam rzeczywistości, że obawiamy się, czy całkowicie nie wyrwie się spod kontroli i nie uleci w sferę czystego wymysłu. Okazuje się, że dzięki swym umiejętnościom i sprytowi Ford panuje nad sytuacją i ujmuje tekst w racjonalne ramy, być może nie do końca zakorzeniając go w rzeczywistości, ale z pewnością w regułach świata fantasy. Oto bogaty ekscentryk ustanowił monarchię absurdystyczną w zamku Reparata, gdzie zapewnia schronienie wyrzutkom i złamanym duszom. Prostytutka zostaje hrabiną, szaleniec Głównym Filozofem, a rabuś biskupem. Jednakże, gdy umiera królowa, Jego Królewska Mość popada w melancholię, która zagraża całej krainie, a Flam wyrusza na poszukiwanie Strona 8 uzdrowiciela. W tej chwili wszyscy już wiemy, jak się potoczy fabuła, i czego powinniśmy się nauczyć (głównie w kwestii ludzi podejmujących narzucone im role). Tylko że opowieść zmierza w zupełnie innym kierunku. Ford przygotował dla nas ciekawsze obrazy i oryginalniejsze lekcje, które istnieją gdzieś pomiędzy płynną niepewnością czystej fantazji a nudną przewidywalnością konwencjonalnej sprawnie napisanej opowieści. Czasami sny stają się koszmarami. Pewien komiwojażer otwiera swoją skrzynkę, pokazując ludzki mózg pływający w butelce. Akcja Pływania w Lindrethool rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, gdy nowe technologie uczyniły zbędnymi komputery oparte na krzemie. Jednak ci zaprawieni w bojach, cyniczni handlarze noszący identyczne kapelusze i mieszkający w tanich hotelach są żywcem przeniesieni z Ameryki w czasach Wielkiego Kryzysu. To szorstka fabuła w klimacie noir, w której nie brakuje odpowiednio mrocznego wątku miłosnego. Jest także obecna odrobina humoru. Slackwella, żałosnego sprzedawcę, będącego bohaterem opowiadania, spotyka seria niemal rytualnych upokorzeń, gdy atakuje go biskup, a pewna kura domowa o wyjątkowej odporności na techniki akwizytorów uderza go w nogę młotkiem. Koszmarna sytuacja Slackwella jest komiczna, podobnie jak jego uczucie, jednak humor zamiast łagodzić uczucie grozy, tylko je nasila. Człowiek uwięziony w swojej pracy, mózg uwięziony w słoju, kobieta uwięziona w swoich snach. Czy mogłoby ich spotkać coś gorszego? Cóż… mogliby stracić złudzenia, które czynią ich życie znośnym. Mogliby zrozumieć, jak absurdalny jest ich los. Właśnie ta świadomość, a nie groźba śmierci czy rozczłonkowania, wisi nad tą opowieścią niczym miecz Damoklesa. Pływanie w Lindrethool można uznać za horror albo (ze względu na cudownie niespodziewane szczęśliwe zakończenie) fantasy, bądź pozostać przy pierwszym skojarzeniu i określić je jako science fiction. Dzieła Forda nie dają się łatwo szufladkować. Wiele z nich można dopasować do każdej z tych trzech kategorii, lecz większość nie mieściłaby się w ramach którejkolwiek z nich. W ich towarzystwie rozmywają się granice między gatunkami. Na przykład, w Podwieczorku z Juliuszem Verne’em bezimienny dziennikarz przeprowadza wywiad nie z pionierem gatunku science fiction, Strona 9 ale z czymś, co wygląda na fizyczną projekcję jego podświadomości. Mistrz realizmu zostaje wywrócony na lewą stronę i przekształcony w dadaistycznego dyrektora cyrku id. Bohaterowie opowieści gnieżdżą się w jego domu jak myszy i podobnie jak gryzonie trzeba je łapać i eksterminować. Ojciec w założeniu racjonalistycznego gatunku staje się maestro nielogiczności. Surrealizm, rekursywna krytyka, prosta literacka zabawa – cokolwiek to jest, daleko temu do SF, chyba że bardzo swobodnie pojmowanego. To samo dotyczy Miasta Egzo-Szkieletów. Mimo że akcja opowiadania toczy się na obcej planecie, której atmosfera sprawia, że ludzie muszą nosić ochronne kombinezony, nie można go nazwać czystym science fiction, ponieważ wymyka się dosłownej interpretacji. Słyszałem, że Jeffreya Forda nazywa się „wytrawnym mącicielem”. Tym tekstem dowodzi on, że to prawda, gdyż wywraca wszystko do góry nogami. Jego ludzie zamieszkują wewnątrz filmowych gwiazd, przywdziewając egzo-szkielety imitujące Marylin Monroe, Humphreya Bogarta i inne ikony kultury. Skolonizowali gwiazdy, które w naszym świecie zawładnęły naszą wyobraźnią. Ich prawdziwa tożsamość pozostaje groźną tajemnicą. Wyobcowanie i niekończące się wygnanie typowe dla współczesnego miejskiego życia zostało symbolicznie przedstawione jako pogoń za produktem, który nie jest wart takiego poświęcenia. Można by napisać pracę magisterską na temat obecnego w opowiadaniu metaforycznego rozrachunku z grzechami późnego kapitalizmu. Można także pozwolić się ponieść nierzeczywistej dziwaczności fabuły. Wspaniały tekst, niezależnie, do jakiego gatunku go przyporządkujemy. Dzieła Forda zaskakują. Rozprawiają się ze wszystkimi założeniami. Stworzenie zaczyna się od katechizmu, wcielenia doktrynalnej pewności, ale już po chwili dotyka tajemnicy życia, by skończyć w krainie Niepoznanego. Młody narrator, działający pod wpływem wewnętrznego przymusu, którego nie rozumie, buduje człowieka z pnia drzewa leżącego w lesie. „Duży kawał kory, który odpadł z dębu, stał się głową. Na niej ułożyłem czerwone oczy z grzybków, grzybowe zakrzywione uszy oraz nos z suchego owocu. Usta wyciąłem scyzorykiem”. We śnie święty mówi mu, że jego stworzenie nosi imię Cavanaugh. Wkrótce Cavanaugh budzi się do życia i zaczyna nękać chłopca. A może nie? Dowody nie są przekonujące. Poza tym, chłopak wkracza w Strona 10 wiek dojrzewania, więc pada ofiarą hormonalnych burz. Być może jego strach przed bezsensownym wszechświatem materializuje się w postaci drewnianej figury. Mimo że czytelnik widzi dwa możliwe odczytania opowieści, sam tekst nie wskazuje na żadne z nich. Nieważne, w co wierzycie, w fantazję albo przyziemność, w Boga albo Nicość, i tak patrzycie na ten sam świat. Taki efekt – taniec dosłowności z symboliką – jest możliwy do osiągnięcia tylko w prozie. A proza Jeffa Forda jest wysoce idiosynkratyczna. Słowa zostają oddzielone od swoich pierwotnych znaczeń. Imię siostry Celliniego staje się nazwą zamku. Angielski przymiotnik dotyczący badań nad zagrożeniami przeludnienia zmienia się w nazwisko armeńsko-amerykańskiego naukowca. Nie ma sensu podążać tropem tych znaczeń, gdyż prowadzą donikąd, a już na pewno nie do intencji autora. Są znaczące, lecz ich znaczenie wykracza poza słowa. Ekstremalnym przykładem osobliwej słownej alchemii Forda jest Pansolapia, w której zanika upływ czasu, kosztem nie tylko chronologii, ale także przyczynowości. Śniąc o swoim przyszłym losie, pewien marynarz postanawia nie wypływać za kraniec świata, przez co we śnie powołuje do życia dziecko. Jednocześnie topi się w morzu podczas powrotu z tej niefortunnej podróży do miejsca, gdzie ludzie-lwy potrafią mówić, ale tylko w języku pozbawionym znaczenia. Tonąc, wkracza do zamku. Po obudzeniu znajduje się na pokładzie okrętu. Nie są to odrębne losy, tylko różne aspekty tej samej rzeczy, doświadczane równocześnie. Marynarz jest częścią snu czarodziejki, podobnie jak ona jest częścią jego snu. Ale sny potrafią zabijać, a nad ich skutkami nie da się zapanować. W innym miejscu Ford pisze: „Możecie mi wierzyć, słowa mają czarodziejską moc”. Trudno o lepszy przykład. „Gdyby lew potrafił mówić, nie moglibyśmy go zrozumieć”, twierdzi Wittgenstein. Jeszcze bardziej znane są jego słowa: „To, o czym nie potrafimy mówić, musimy zbywać milczeniem”. Jeśli na podstawie moich słów wywnioskujecie, że Ford jest tajemniczy i niedostępny, to zapewniam, że dzieje się tak nie dlatego, że próbuje oczarować czytelnika, ale dlatego, że goni za prawdami, które ogromnie trudno ubrać w słowa. Słodki węzeł stanowi kwintesencję tego polowania. Rozpoczyna się od kaskady opowieści spływających po kolejnych stronach, relacjonowanych przez głównego bohatera, którym jest sam Ford, prowadzący kurs pisarstwa, Strona 11 który dla jego uczniów staje się raczej sposobem na poznanie samych siebie niż przepustką do świata literatury. Jedna z tych opowieści zajmuje centralne miejsce, ale jej zagadki i objawienia nie podążają prostą fabularną ścieżką. Odkrycia dokonywane przez Forda, szukającego prawdy kryjącej się za usłyszaną historią, mieszają się i łączą w niespodziewany sposób. Działają tutaj mroczne siły, których mechanizmy pozostają w ukryciu, lecz skutki poddają się analizie. Ford twierdzi, że Słodki węzeł zawiera wiele elementów autobiograficznych. Rzeczywiście prowadził taki kurs. Przedstawił swoich prawdziwych uczniów oraz opowieści, które napisali. Jeden ze studentów naprawdę zamordował małą dziewczynkę. Ford potraktował to opowiadanie jako egzorcyzm mający uwolnić go od rozczarowania faktem, że nie potrafił przewidzieć tej śmierci i jej zapobiec. „Myślę, że ten tekst traktuje też o tym, jak poczucie odpowiedzialności może przekroczyć zdrowe granice i zmienić się w destrukcyjną próżność albo pychę”, powiedział podczas jednej z naszych rozmów. „Może właśnie taki miałem cel. Wierzyłem, że powinienem być zdolny do rzeczy, których nie mogłem zrobić”. To poważny temat, ale zachęcam was do przyjrzenia się Słodkiemu węzłowi także na bardziej powierzchownym poziomie. Odkryjecie, że wszechświat Forda składa się z opowieści. A ostateczne wyjaśnienie, rozwinięcie wątku „słodkiego węzła”, który jest tutaj główną metaforą, ponownie prowadzi nas zarówno na zewnątrz, jak i do wewnątrz, ku życiu, i ku słowom. Jednakże, gdybyście chcieli, żebym objaśnił twórczość Forda jego własnymi słowami, nakierowałbym was na inny tekst. Poleciłbym wam ostatnie opowiadanie w tym tomie. Jasny poranek, po raz pierwszy opublikowany w tym zbiorze, to zadziorne opowiadanie, które na pierwszy rzut oka opiera się na autoreferencji. Narrator mógłby być bliźniakiem Forda. Otrzymuje takie same recenzje i komentarze na okładkach, ma za sobą podobną karierę literacką. Na waszym miejscu nie przywiązywałbym do tego zbyt dużej wagi. Ford lubi mistyfikacje i nie ma w zwyczaju tak łatwo się obnażać. W samym środku Jasnego poranka pojawia się chwila objawienia. „Moje zdania”, pisze Ford, który nigdy nie zaciemnia prawdy, gdy nie jest to konieczne, „czasami przypominają arabskie pismo, pełne zawijasów i zapętlone, suficki tekst, który ma za zadanie opisać jedno z imion Boga, żeby Strona 12 nie trzeba było używać jego prawdziwego miana”. Otóż to. W samym sercu tego opowiadania kryje się niewytłumaczalna wszechogarniająca dziwność, tak jak we wszystkich dziełach Forda. Nie sprawia ona, że czujemy się wyobcowani, tylko pozwala zrozumieć coś, co niemal daje się przekazać słowami. Bohaterowie tych opowieści stają w obliczu wydarzeń, które mogą choć na chwilę ukazać im ukryte schematy oraz tajemne powiązania wszechświata. Ale nie wierzcie mi na słowo. Żeby zrozumieć tę nieodzowną dziwność świata Jeffreya Forda, wystarczy zanurzyć się w opowiadania zawarte w tym zbiorze. Sami usłyszcie jego głos. Pozwólcie, żeby was zaczarował. Czytajcie. Cieszcie się. Zachwycajcie. Zrozumcie. Michael Swanwick wrzesień 2001 Strona 13 STWORZENIE O Stworzeniu dowiedziałem się od pani Grimm w piwnicy jej domu, który stał przy naszej ulicy. Pomieszczenie słabo rozświetlała ozdobiona witrażem lampa umieszczona nad stołem bilardowym. W kącie znajdował się bar, a za nim wisiała reklama świetlna z napisem RHEINGOLD i wizerunkiem beczki, z której złociste piwo nieprzerwanie lało się do wysokiej szklanki, nigdy jej nie przepełniając. Trunek był płynnym światłem, a jaskrawe bąbelki ani na chwilę nie przestawały się unosić. – Kto cię stworzył? – pytała, zaglądając do książeczki, w której na pastelowych ilustracjach przedstawiono piekielne męki oraz niebiańskie obłoki pełne aniołów. Pani Grimm miała nos jak wiedźma, złączone brwi oraz skórę lśniącą jak porcelana – wydawało się, że nawet jej zmarszczki mogą popękać. Nigdy się nie uśmiechała, jedynie na chwilę przestawała złowrogo marszczyć czoło, ale co roku w Halloween przygotowywała dla nas kandyzowane jabłka na patyku, a w Boże Narodzenie piankowe figurki trzech królów. Często zastanawiałem się, skąd tyle wie o Bogu, i wyobrażałem sobie, że wieczorami w jej piwnicy ubrani w długie szaty święci z aureolami grają w bilard i popijają piwo. Kartkowaliśmy własne egzemplarze katechizmu, żeby znaleźć właściwą odpowiedź, ale zawsze uprzedzała nas Amy Lash. – Bóg mnie stworzył. Potem Richard Antonelli wstawał i zaczynał skakać wokoło, wydając ustami odgłosy pierdzenia, a pani Grimm kręciła głową i mówiła mu, że Bóg na niego patrzy. Ja nigdy nie skakałem w piwnicy ani nie odzywałem się niepytany, z dwóch powodów, które nie miały nic wspólnego z Bogiem. Po pierwsze, czułem respekt przed „numerem czterdzieści trzy”, jak mój ojciec Strona 14 mawiał o swoim bucie, a po drugie, byłem zbyt zajęty patrzeniem na reklamę nad barem, czekając, aż piwo wreszcie się wyleje. Traciłem czujność jedynie wtedy, gdy opowiadała nam o stworzeniu Adama i Ewy. Po tym, jak Bóg uczynił świat, stworzył także ich, ponieważ miał mnóstwo miłości i zbyt mało miejsc, w których mógłby ją złożyć. Ulepił Adama z gliny, po czym tchnął w niego życie, a następnie sprowadził na niego sen, wykradł mu żebro i stworzył kobietę. Nie licząc obrazka przedstawiającego nagą parę skąpaną w płomieniach, kąsaną przez czarne węże i dźganą widłami przez różowego demona z rogami i skrzydłami nietoperza, rysunek ilustrujący opowieść o stworzeniu Adama był moim ulubionym. Brodaty Bóg ubrany w zwiewne szaty pochylał się nad glinianym człowiekiem, tchnąc w niego błękitnoszare życie. To tchnienie życia było jak potężny jesienny wiatr szalejący w mojej wyobraźni, niosący ze sobą pytania niczym pastelowe liście, które na chwilę zasłaniały mi piękny strumień piwa. Czy pierwszym, czego posmakował Adam, była ziemia? Czy pierwszym, co poczuł, był dotyk bożej brody ocierającej się o jego podbródek? Czy kiedy spał, śniło mu się, że Bóg zabiera mu żebro, i czy ono pękło, gdy odłączało się od ciała? Co myślał o Ewie i o tym, że była jedyną kobietą, którą mógł poślubić? Czy cieszył się, że to nie Amy Lash? Później spytałem ojca, co sądzi o stworzeniu Adama, a on odpowiedział to samo co zawsze, gdy pytałem go o kwestie dotyczące religii. „To ładna opowieść, ale po śmierci stajemy się żerem dla robaków”. Kiedyś matka namówiła go, żeby zabrał mnie do kościoła, gdy była chora. Ojciec usiadł w pierwszym rzędzie, dokładnie naprzeciwko księdza. Podczas gdy wszyscy klękali, wstawali i śpiewali, on tylko siedział z założonymi rękami i skrzyżowanymi nogami. Kiedy zadźwięczał dzwonek i wszyscy uderzyli się w piersi, roześmiał się na głos. Niezależnie od tego, czego uczyłem się z katechizmu o Bogu, piekle i Dziesięciu Przykazaniach, nie mogłem lekceważyć ojca. Pracował na dwa etaty, miał potężne muskuły, a gdy pewnego razu doberman sąsiadów, wielki jak kucyk, wpadł w szał i rzucił się na dziewczynkę, która wyszła na spacer z pudlem, ojciec wybiegł z domu z kijem baseballowym, jedną ręką chwycił dziewczynkę, a drugą zatłukł na śmierć psa, który próbował skoczyć mu do gardła. Nawet nie zgubił przy tym papierosa, którego trzymał w kąciku ust. Odłożył go dopiero, gdy przytulał dziewczynkę, żeby przestała płakać. Strona 15 „Żer dla robaków”, myślałem, a ta myśl towarzyszyła mi, gdy, niosąc brązową papierową torbę ze sprzętem, przechodziłem przez otwór w siatce prowadzący do lasu za szkolnym boiskiem. To był gęsty las, przez który można było wędrować wiele kilometrów, ani na chwilę nie wyłaniając się spomiędzy drzew i nie widząc boiska. Richard Antonelli lubił tam strzelać z wiatrówki do wiewiórek, a Bobby Lenon i jego banda spotykali się wieczorami, żeby pić piwo przy ognisku. Kiedyś znalazłem tam przemoczonego „Playboya”, a innym razem martwego lisa. Dzieciaki opowiadały, że w strumieniu wijącym się między drzewami jest złoto, a w jednej z głębokich dolin znajduje się miejsce, do którego jelenie udają się, żeby umrzeć. Przez wiele lat powtarzano plotkę, że w koronach drzew żyje małpa, która uciekła z wędrownego cyrku w Brightwaters. Był środek lata i bzyczały ważki, wiewiórki skakały z gałęzi na gałąź, a wystraszone wróble pośpiesznie czmychały. Promienie słońca przenikały przez szpary w zieleni, pozostawiając tu i ówdzie ruchome kałuże światła na poszyciu z sosnowych igieł. Wewnątrz jednej z takich plam światła ćwiczyłem „stwarzanie”. Nie miałem gliny, więc użyłem starego pnia jako ciała. Ręce wykonałem z długich, pięciopalczastych gałęzi, które zatknąłem w boki tułowia. Jako nogi posłużyły mi dwie młode brzózki, dzięki swej elastyczności znakomicie nadające się do biegania i skakania. Ułożyłem je pod kątem przy podstawie pnia. Duży kawał kory, który odpadł z dębu, stał się głową. Na niej ułożyłem czerwone oczy z grzybków, grzybowe zakrzywione uszy, oraz nos z suchego owocu. Usta wyciąłem scyzorykiem. Zanim przymocowałem na czubku głowy paprociowe włosy, wsunąłem pod korę przedmioty, które, jak uważałem, mogły pomóc w przekazaniu życia – mniszek lekarski pokryty widmowym puchem, pióro ze skrzydła kardynała, przeźroczysty kwarcowy kamyk oraz kompas za dwadzieścia pięć centów. Paprocie tworzyły efektowną fryzurę, a wodorosty o postrzępionych krawędziach układały się w dostojną brodę. Dałem mu broń, by mógł polować: spiczasty patyk, którego długość dokładnie odpowiadała mojemu wzrostowi. Kiedy skończyłem składać swojego człowieka, wstałem i uważnie mu się przyjrzałem. Dobrze się prezentował. Miałem wrażenie, że jest gotowy, żeby ożyć. Z papierowej torby wyjąłem katechizm. Następnie ukląkłem przy prawym uchu człowieka i szeptem powtórzyłem wszystkie pytania, które zadawała pani Grimm. Kiedy dotarłem do „Czym jest piekło?”, lewe oko Strona 16 stoczyło się z twarzy i musiałem je poprawić. Po zadaniu ostatniego pytania szybko obiecałem, że nigdy nie ukradnę mu żebra. Włożywszy książkę z powrotem do torby, wyjąłem zakręcony umyty słoiczek po jedzeniu dla niemowląt. Kiedyś znajdował się w nim waniliowy budyń, ulubiony smakołyk mojej siostry, ale teraz słoik wypełniał oddech. Poprosiłem ojca, żeby dmuchnął do środka. Nie zadając żadnych pytań i nie podnosząc wzroku znad tabeli z wynikami wyścigów konnych, zaciągnął się papierosem, po czym wdmuchnął do słoika długi błękitnoszary strumień powietrza. Szybko zakręciłem słoiczek i podziękowałem. „Żebyś nie mówił, że nigdy nic ode mnie nie dostałeś”, mruknął ojciec, a ja pobiegłem do swojego pokoju, żeby przyjrzeć się zdobyczy w świetle gołej żarówki. Duch zawirował w pojemniku, po czym powoli stał się niewidzialny. Przystawiłem słoiczek do ust mojego człowieka, a następnie zdjąłem zakrętkę i ostrożnie wylałem oddech aż do ostatniego atomu. Nie mogłem go zobaczyć, więc dla pewności długo nie cofałem ręki, pozwalając, by człowiek się nasycił. Gdy zabrałem słoiczek, usłyszałem wiatr szeleszczący liśćmi i poczułem podmuch na karku. Szybko wstałem i odwróciłem się, mając wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Wystraszyłem się. Kolejny podmuch mnie zmroził, ponieważ usłyszałem w nim najcichszy z szeptów. Upuściłem słoik i pobiegłem do domu. Tej nocy, gdy leżałem w łóżku przy zgaszonym świetle, a matka siedziała obok mnie, głaskała mnie po krótkich włosach i cicho śpiewała „Until the Real Thing Comes Along”, przypomniałem sobie, że zostawiłem swój katechizm w papierowej torebce obok ciała. Od razu udałem, że zasnąłem, chcąc, by matka sobie poszła. Gdyby została, w końcu wyczułaby moją winę przez czubek głowy. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, zacząłem się niespokojnie wiercić, myśląc o moim człowieku, który leżał samotnie w mrocznym lesie. Obiecałem Bogu, że rano tam pójdę, zabiorę książkę i zniszczę swój twór. Gdy przed świtem zaśpiewał pierwszy ptak, zasnąłem i przyśniło mi się, że jestem w piwnicy pani Grimm razem ze świętymi. Piękna święta z dużym kolcem róży sterczącym z czoła powiedziała: – Twój człowiek nazywa się Cavanaugh. – Hej, to tak samo jak właściciel delikatesów w miasteczku – odrzekłem. – Sprzedają tam świetny salceson – powiedział święty z owieczką pod pachą. Kolejny brodaty święty zepchnął z czoła aureolę kijem bilardowym, po Strona 17 czym nachylił się nade mną. – Po co Bóg cię stworzył? Sięgnąłem po katechizm, ale uświadomiłem sobie, że zostawiłem go w lesie. – Daj spokój, to jedno z najprostszych pytań. Zerknąłem w stronę baru, chcąc zyskać na czasie, a wtedy piwo przelało się przez krawędź szklanki na reklamie i spłynęło na podłogę. Następnego dnia mój człowiek, Cavanaugh, zniknął. Nie pozostał po nim nawet najmniejszy ślad. Ani jednego czerwonego piórka lub przeźroczystego kamyka. Nie wyglądało to tak, jakby ktoś przyszedł i złośliwie go zniszczył. Przeszukałem całą okolicę. W końcu upewniłem się, że powstał, zabrał swoją włócznię i moją papierową torebkę z katechizmem, po czym oddalił się w głąb lasu. Stojąc w miejscu, w którym dałem mu życie, okiem wyobraźni widziałem, jak kroczy na brzozowych nogach, rozgarniając palcami z gałęzi kolczaste krzewy i nisko wiszące liście, a wiatr przyciska mu do głowy paprociowe włosy. Czerwonymi oczami z grzybków widzi swój pierwszy dzień. Zastanawiałem się, czy bycie żywym przeraża go tak, jak mnie fakt, że go stworzyłem, czy może oddech mojego ojca napełnił go posępną odwagą żeru dla robaków. Tak czy inaczej, już nie mogłem go zniszczyć – „Nie zabijaj”. Czułem się za niego odpowiedzialny, więc ruszyłem na poszukiwania. Powędrowałem wzdłuż strumienia, podejrzewając, że on postąpił tak samo, i coraz bardziej zagłębiając się w las. Rozmyślałem, co mu powiem, gdy go odnajdę, a z dziury stanowiącej jego usta wydobędzie się jakieś pytanie. Nie byłem pewien, po co go stworzyłem, ale miało to coś wspólnego z wizją śmierci, którą głosił mój ojciec – powolnym gniciem pod ziemią; zimnym snem bez marzeń dłuższym od wszechświata. Minąłem miejsce, w którym znalazłem zdechłego lisa, i tam złapałem trop Cavanaugha – otwory wybite w wilgotnej ziemi przez brzozowe nogi. Zatrzymałem się i rozejrzałem pośród plątaniny kolczastych krzewów i drzew, ale nie zauważyłem żadnego ruchu, nie licząc pojedynczego cicho opadającego liścia. Dotarłem poza świątynię braci Antonelli, w której suszyli wiewiórcze skórki i parzyli sasafrasową herbatę. Nawet okrążyłem staw i minąłem drzewo, z którego piorun zdarł spiralę kory, a potem wkroczyłem na nieznane Strona 18 terytorium. Jednakże Cavanaugh cały czas pozostawał o krok przede mną, poza zasięgiem wzroku. Jego ślady w kształcie nor węży, powyginane i połamane gałęzie oraz ledwie słyszalny, nieustający szept niesiony wiatrem prowadziły mnie aż do wieczora. Wkrótce las zaczął się powoli wypełniać ciemnością. Wtedy pomyślałem o domu: o matce gotującej kolację i siostrze bawiącej się na kocyku rozłożonym na kuchennej podłodze; o fonografie rozbrzmiewającym piosenkami The Ink Spots. Pobiegłem z powrotem wzdłuż mojej ścieżki i w pewnym momencie usłyszałem głośny okrzyk, nie ptasi, zwierzęcy ani ludzki, ale przypominający odgłos grubego konaru oddzielającego się od wiekowego dębu. Przez resztę lata starałem się nie myśleć o lesie. Skupiałem się na koszykówce, zabawie w wojnę z dzieciakami z sąsiedztwa, bieganiu po wszystkich podwórkach, wyprawach do sklepiku ze słodyczami po komiksy, wieczornych seansach horrorów w Chiller Theatre. Solidnie mi się dostało za zgubienie katechizmu, a całe kieszonkowe z kolejnych czterech miesięcy przeznaczyłem na zakup nowego egzemplarza. Pani Grimm powiedziała, że Bóg wie, że zgubiłem książkę, a kolejną będzie mogła dla mnie zdobyć dopiero za kilka tygodni. Wyobraziłem sobie, jak adresuje list do Nieba. Tymczasem musiałem korzystać z katechizmu razem z Amy Lash. Pochylała się w moją stronę, wskazując palcem każde odczytywane słowo, a kiedy pani Grimm zadawała mi jakieś pytanie, przyłapując mnie na wpatrywaniu się w nieskończone piwo, Amy, nie poruszając ustami, szeptała odpowiedź i tym samym ratowała mi skórę. Niezależnie jednak od tego, co się działo, nie potrafiłem zapomnieć o Cavanaughu. Spodziewałem się, że poczucie odpowiedzialności stopniowo we mnie uschnie, ale ono rozrastało się jak chwast. Pewnego upalnego popołudnia pod koniec lipca siedziałem w swojej tajnej kryjówce, altance utworzonej z krzewów forsycji w rogu podwórka, i czytałem najnowszy numer komiksu o przygodach Nicka Fury. Zamknąłem oczy tylko na chwilę, żeby dać im odpocząć, a kiedy je otworzyłem, zobaczyłem szorstką drewnianą twarz Cavanaugha. Jego ożywione konary i pień wypuściły liście. Na szyi nosił sznur dzikich borówek, a paprociowe włosy urosły i stały się bardziej zielone. Przysięgam, że to nie było złudzenie. Wiem, że go wtedy zobaczyłem. Podpierał się włócznią jak laską i zrozumiałem, że oczywiście jest wegetarianinem. Jego długie cienkie nogi lekko się wygięły, a grube ciało odchyliło, gdy podniósł cienką kędzierzawą Strona 19 głowę i popatrzył grzybowymi oczami na promień słońca przeciskający się pomiędzy gałęziami. Pyłki kwiatów wirowały w świetle; pręgowce, wiewiórki i jelenie gromadziły się w ciszy; wróble przysiadały na chwilę, żeby dziobać jego włosy. Wszędzie wokół las patrzył z zachwytem, jak jeden z jego przedstawicieli podziwia piękno słońca. Nie jestem pewien, jakie płuca i struny dźwiękowe zrodziły ten dźwięk, ale Cavanaugh jęknął. Kiedyś słyszałem podobny odgłos, gdy patrzyłem na śpiącego ojca dręczonego koszmarami. Codziennie odwiedzałem to miejsce skryte pod żółtymi kwiatami forsycji, żeby sprawdzić, jak sobie radzi mój człowiek. Wystarczyło posiedzieć chwilę w ciszy, dopóki nie ogarnęła mnie senność, po czym zamknąć oczy, a wtedy mój umysł frunął za róg, mijał szkołę, przelatywał ponad czubkami drzew i zagłębiał się w chłodnych zielonych cieniach lasu. Czasami Cavanaugh stał nieruchomo, jakby oszołomiony życiem, a czasami przemierzał jakiś nieznany zakątek swojego Edenu. Za każdym razem, gdy go widziałem, czułem mieszaninę zachwytu i przerażenia; na przykład, tamtego pięknego wietrznego dnia na początku sierpnia, kiedy zobaczyłem, jak siedzi nad stawem i trzyma odwrócony katechizm, wskazując kolejne słowa palcem z gałązki, a drugą dłonią zakrywając twarz, tak że wyzierało spod niej tylko jedno czerwone oko. Byłem tam, gdy napotkał kawałek poczerniałej ziemi i rozrzucone puszki po piwie pozostałe po jednym z wieczornych leśnych spotkań bandy Lenona. Podniósł częściowo zmiażdżoną puszkę i dopił resztkę piwa chlupoczącą na dnie. Kora wokół jego zazwyczaj obojętnych ust w czarodziejski sposób rozszerzyła się do uśmiechu. Kiedy odszukał pół paczki cameli i pudełko zapałek, zrozumiałem, że zapewne podgląda hulanki Lenona, Cho-cho, Mike’a Stone’a i Jake’a Harwooda z bezpiecznej kryjówki między drzewami. Zapalił papierosa, a kłęby dymu wyleciały mu z tyłu głowy. Potem odezwał się głosem przypominającym trzeszczenie przegniłej gałęzi; – Kurwa. Najniezwyklejsze wydarzyło się, gdy dotarł do dziury w siatce na skraju lasu. Popatrzył na drugą stronę pola i na placu zabaw dostrzegł Amy Lash, która bujała się na huśtawce. Czerwona bawełniana sukienka dziewczyny nadymała się na wietrze, a jasne włosy falowały wokół głowy. Cavanaugh zadrżał, jakby rósł w glebie, którą nawiedziło trzęsienie ziemi, po czym pisnął niczym wróbel. Długo siedział przykucnięty i obserwował Amy przez Strona 20 swój portal prowadzący do świata zewnętrznego. W końcu zebrał się na odwagę i wyszedł na pole. Gdy tylko wyłonił się z lasu, Amy poczuła jego obecność, podniosła wzrok i zobaczyła, jak się zbliża. Wrzasnęła, zeskoczyła z huśtawki, po czym uciekła z placu zabaw. Cavanaugh, wystraszony jej krzykiem, wycofał się do lasu i nie przestawał biec, dopóki nie dotarł do drzewa rażonego piorunem. Mój katechizm wreszcie przybył z niebios, lato się skończyło i zaczęła się szkoła, ale ja wciąż każdego dnia odwiedzałem swoją kryjówkę i przez chwilę patrzyłem, jak Cavanaugh wyławia złote monety ze strumienia albo tropi z poziomu ziemi coś, co przemieszczało się w koronach drzew. Akurat zbliżało się Halloween, a ja siedziałem w swojej kryjówce i obluzowywałem sobie zęby, pogryzając jedno z kandyzowanych jabłek pani Grimm, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że moje sekretne miejsce już nie jest tajemnicą. Forsycje dawno zrzuciły liście. Siedząc tam, za przypominającym szkielet ekranem z gałęzi, poczułem ogarniające mnie zimno. „Nadchodzi zima”, powiedziałem, wydmuchując kłęby pary, i zobaczyłem, jak Cavanaugh, pokryty ogniście czerwonymi liśćmi i ze zbrązowiałymi włosami z paproci, odkrywa świątynię martwych wiewiórek. Delikatnie dotknął futerka truchła rozciągniętego na ścianie. Brzozowe nogi o mało nie pękły, gdy padł na kolana i wydał z siebie jęk, który wwiercił się we mnie, by już tam pozostać. Był późny wieczór kilka tygodni później, a ten krzyk wciąż odbijał się echem w mojej głowie, tak że nie mogłem spać. Ponad odgłosami pogrążonego we śnie domu usłyszałem, jak ojciec wraca ze swojej drugiej pracy. Nie wiem dlaczego uznałem, że mogę mu powiedzieć, ale komuś musiałem. Gdybym dłużej ukrywał, co zrobiłem, pewnie musiałbym uciec. Wyślizgnąłem się z łóżka i przekradłem mrocznym korytarzem obok pokoju siostry, słysząc jej oddech. Zastałem ojca przy stole w jadalni, gdzie posilał się zimną kolacją i czytał gazetę przy słabym świetle wpadającym z kuchni. Wystarczyło, że podniósł na mnie wzrok, a zacząłem płakać. Zanim się zorientowałem, objął mnie ramieniem i otoczył znajomym aromatem oleju do maszyn. Liczyłem się z tym, że może mnie wyśmiać albo skrzyczeć, ale od razu wszystko mu opowiedziałem, a ojciec tylko odsunął drugie krzesło od stołu. Usiadłem, ocierając oczy. – Co możemy zrobić? – spytał. – Muszę tylko coś mu powiedzieć – odrzekłem. – W porządku. W sobotę pójdziemy do lasu i spróbujemy go znaleźć. –