Inger Brattstrom Mamy boksera Przełożyła Maria Olszańska Ilustrował Mirosław Pokora NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1S77 / Tytuł oryginału szwedzkiego: Vi har en Ьохег © Inger Brattstrom 1968, 1970 Saga 547 Almqvist & Wiksell Forlag AB 11-e j-j 4%Ш ■ Ъ№6 PKINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1977 r. Wydanie I. Nakład 29 700 + 300 egz. Ark. wyd. 3,3. Ark druk. Al-5,41. Papier druk. sat. ki. V, 62 g. 84 X 108/32. Oddano do składania w lipcu 1976 r. Podpisano do druku w lutym 1977 r. Druk ukończono w lutym 1977 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Nr zamówienia 2250 Wybieg dla Kosmosa Opowiem wam teraz o naszym psie, Kosmosie. Jest bokserem, czyli takim psem, który twarz ma smutną, a ciało wesołe. I trochę za długi ogon, tak ze trzy centymetry za długi. A poza tym to nic osobliwego w Kosmosie nie ma, jest zupełnie zwyczajny. Nigdy nie zrobił nic takiego, żeby o nim pisali w gazetach czy coś podobnego. Nigdy nie zbudził w środku nocy całego domu, ratując wszystkich przed pożarem. Nigdy nie znalazł kogoś, kto zabłądził w lesie. Nigdy nikogo z wody nie wyciągnął. To my jego wyciągaliśmy. I to nieraz. Ratowaliśmy go z mnóstwa tarapatów. Tak więc sami widzicie, że nic nadzwyczajnego w nim nie ma, zupełnie zwyczajny pies. Tyle tylko, że jest nasz. 5 I to cała różnica. I dlatego właśnie o nim opowiem. Najbardziej to on jest mój. Przynajmniej mnie się tak wydaje. I Kosmosowi chyba też. Na co dzień i w czasie wakacji przeważnie jest ze mną. Choć nie wiem, co by na to powiedziała Ulla, bo to ona go kupiła za własne pieniądze siedem lat temu. Prawie za całego Kosmosa zapłaciła. Troszkę wprawdzie zabrakło, ale mama dołożyła. I Rolf też, chyba z piętnaście koron. Więc oczywiście kawałek Kosmosa jest mamy, spory kawałek, i jakiś kawałeczek Rolfa, mały, może tylko ogon. A tatuś płaci podatek od psa — co roku w lutym Ulla dostaje na urodziny żółty, błyszczący znaczek z numerkiem. W tym roku jest to numer 233. Jedzenie Kosmos ma z pieniędzy na gospodarstwo. Czasem mama kupuje mu witaminy. A obrożę, smycz, koszyk, piłki otrzymuje na Gwiazdkę w prezencie od nas wszystkich. Tak więc należy do nas wszystkich, chociaż Ulla go kupiła, a ja się nim na co dzień zajmuję. Bo przeważnie to ja jestem z Kosmosem. Kiedy był nowy i mały, ja też byłem dość mały i tylko ja zostawałem w domu przez cały dzień, inni szli do szkoły, do pracy. To moje zabawki Kosmos lubił obgryzać i ze mną był przez cały dzień. Zupełnie tak samo jest teraz, kiedy Kosmos jest już duży i ja też. Wszyscy inni są w mieście, pracują albo studiują, a w domu to przeważnie zostajemy my dwaj. Ja go 6 wyprowadzam, on chodzi ze mną na ślizgawkę albo na boisko, kiedy gram w piłkę. Latem na wsi to też tylko: Kosmos i ja. A tamci mają praktyki, są w Anglii, pływają żaglówką albo zajmują się jeszcze czymś innym. Dlatego można powiedzieć, że Kosmos jest właściwie mój. Ja tak uważam i Kosmos chyba też tak uważa. Jak mu się uda wymknąć samemu bez pozwolenia, bo mama zostawi drzwi lub okno otwarte — biegnie prosto do szkoły, do mojej klasy. Mogę, siedząc w ławce, rachować i jednocześnie patrzeć, jak biega po boisku, niucha wszędzie, czasem podnosi nogę i troszkę posiusiuje, żeby zawiadomić inne psy, że tu był przed chwilą. Jak zadzwonią, już stoi w drzwiach i aż dygoce z radości. Moi kumple go znają, wołają: — Sie masz, Kosmos! — wcale się nie boją. Kosmos też ich zna, podskakuje, wita się, cieszy, ogonem kręci. A już najbardziej się cieszy, kiedy ja wyjdę. Wierci się, obskakuje mnie dokoła, wyciąga łapę i chce, żeby się z nim bawić, mocować, tarzać po boisku. Pani pyta, czyj to pies. Wszyscy krzyczą: — To Kosmos, pies Rillego! — A ja pytam, czy on może wejść i być na lekcji. Pani nigdy nie pozwala. Mówi: — Lepiej niech Rikard zabierze psa i odprowadzi do domu. Może rzeczywiście tak będzie lepiej, przede wszystkim ze względu na mamę, która w tym czasie bie- -t- ga i szuka Kosmosa. Jest na pewno niespokojua i zła — psy nie powinny nigdzie same chodzić, to niebezpieczne i może drogo kosztować. Zdejmuję pasek i robię z niego smycz. Idziemy. Kosmos posłusznie koło mnie; już sobie urządził wypad, już jest zadowolony. Wstydzi się dopiero po przyjściu do domu, bo wie, że mu nie wolno było samemu wychodzić. Nie śmie spojrzeć na mamę, ze spuszczoną głową, cichcem przemyka do swego kosza. Mamie też wstyd. Nie ma odwagi na mnie spojrzeć. — Uciekł. Przypilnował chwili, kiedy ścieliłam łóżka w sypialni, i jak tylko odwróciłam się plecami — hop! wyskoczył przez okno! I tak jest zawsze. Mama ma tysiące usprawiedliwień i wyjaśnień, a właściwie patrzy przez palce na te jego wypady. Niby to bardzo uważa, żeby Kosmos nie czmychnął — a jednak zawsze się postara, żeby miał jakąś malutką szansę. To przez tę jego zawrotną szybkość, radosne harce w ogrodzie, skoki przez wysokie sztachety, ucieczki na drogę, przez tę jego psią radość. — Sama we wszystkich mięśniach czuję tę jego psią radość z nagłej wolności... — Dlatego mama przymyka oczy właśnie w chwili, kiedy Kosmos stara się zrobić niewidzialnym, wymyka się przez uchylone drzwi i cichuteńko znika. Nas mama nie nabierze, choć tak gorliwie zaprzecza. Nas nie nabierze. 8 — A niech tam, póki się da — mówi tatuś. I rad jest za każdym razem, kiedy po takiej wycieczce Kosmos wraca cały, zdrowy i... bez mandatu policyjnego. Czasem przy obiedzie mama mówi: — Dziś znowu zarobiłam czterysta koron. Taka jest ostatnio wysokość mandatu. Jeden z sąsiadów zapłacił czterysta koron grzywny, bo jego pies biegał po drodze. Jakby tak zebrać te wszystkie setki, które mama zarobiła na Kosmosie, byłaby teraz bogata. Chociaż z tym to jest zupełnie tak, jak z robieniem studni z zapałek. Jeśli to robić ostrożnie, lekką ręką, prawie nie oddychając, można układać jedną na drugiej i układać. Tylko wiadomo, że kiedy się położy ostatnią, wszystko runie. Zupełnie tak samo z tym zarabianiem czterystu koron. Nagle może się okazać, że dłużej się już nie uda. Dlatego lepiej wziąć Kosmosa na pasek, kiedy przybiegnie do szkoły w odwiedziny, i iść z nim do domu. I mieć nadzieję, że już tego dnia się nie wyrwie. Ślepa kiszka Ulli Właściwie to Kosmos jest ślepą kiszką Ulli. Może to się wydać trochę dziwne, ale to prawda. Gdyby Ulla miała wyrostek, my byśmy nie mieli Kosmosa. Z początku Kosmos był tylko pierwszym numerem na liście życzeń Ulli na każde Boże Narodzenie i na każde urodziny. Od kiedy Ulla zrozumiała, że o koniu mowy być nie może, zmieniła słowo „koń" na słowo „pies" i wypisywała zawsze na samym początku, wyraźnie, wielkimi, drukowanymi literami. Tatuś i mama mówili: nie. Uważali, że i tak jest nas dużo — Wiwa, Ulla, Rolf i ja. Potem mówili, że nie wiadomo, a w końcu, że może, że zobaczymy. Rodzice zwykle tak odpowiadają, co zresztą nie jest takie głupie. Zawsze w ten sposób zostawiają jakąś 10 malutką szparkę — są widoki, nie jest tak beznadziejnie. Ulla po kryjomu oszczędzała na psa. Chociaż to nie mogło być prędko, bo z początku dostawała tylko dwie korony pięćdziesiąt tygodniowo i trochę ekstra na urodziny. Czasem wpadł jej cały papierek od babci albo od dziadka. Zaczęło przyrastać. Piętnaście koron. Dwadzieścia trzy. Trzydzieści jeden. Gdy było trzydzieści siedem, Ulla uważała, że już-już, gorąco. Mama była nieco innego zdania. Mówiła, że pies kosztuje parę setek. Prócz tego każdego dnia coś jeszcze trzeba na niego wydać, zwłaszcza gdy jest duży i dużo je. A podatek, a wizyty u weterynarza. Więc jeszcze wcale nie tak blisko do tego upragnionego psa. A poza tym czy to koniecznie ma być pies? A jeżeli: to jakiej rasy? Tatuś się irytował. Cóż za sens gadać o rasie, jeżeli nie jest pewne, że ten pies w ogóle będzie. — Taki sam sens, jak mówić, jaki się chce mieć model samochodu, choć wcale się nie ma na samochód — zażartowała Ulla. I pewnego dnia — postanowione. Prędko to poszło, w parę sekund albo i mniej. Mama postanowiła. To było w maju, pierwszy prawdziwie ciepły dzień. Mama siedziała przed domem i grzała się na słońcu. Oczy zamknęła, zdawało się, że nic do niej 11 nie dociera. W pewnym momencie coś jednak musiała poczuć, bo na chwilę otworzyła oczy i spojrzała. I właśnie wtedy zobaczyła, jak wielki, gładki, żółtobrązowy pies przeskakuje płot. Nasz płot nie jest wysoki, więc nie ma się czemu dziwić. Często obce psy włażą do ogrodu, nic znowu takiego. Musiało w tym być coś innego, coś w samym skoku, bo potem mama długo tego psa wspominała. — Zupełnie jak słoneczny łuk, sięgający z naszego trawnika na drogę —"■ mówiła. — Taka zręczność, taka siła w tym skoku. Jak sprężyna... Jeżeli będziemy mieli psa, to koniecznie boksera. Bo to bokser przeskoczył wtedy przez nasz płot, tego dnia w maju. Ulla nic przeciw temu nie miała. — Kiedy? Mama się zirytowała. — Nie powiedziałam przecież, że kupimy psa. Powiedziałam tylko, że jeżeli kupimy, to będzie to bokser. — Aha! Od tej pory przyglądaliśmy się wszystkim bokserom, i żywym, i na obrazkach. Robiliśmy to przez całe lato, jesień i zimę. Każdy bokser, którego zdarzyło się nam zobaczyć, był tak trochę jakby naszym psem. Uważaliśmy, że one wszystkie podobne są do Ulli. Skośnookie i z zadartym nosem. Takie nic dodać, nic ująć — w sam raz. 12 Ulla tego dnia w lecie, kiedy dostała boleści, miała na książeczce czterdzieści osiem koron. Wszyscy się bardzo zlękli, jak zachorowała, bo to było na wsi, nie mieliśmy telefonu, jedynie łódkę. Rolf zaraz po wiosłował do Johannesa i poprosił o jego barkę. Johannes przewiózł Ullę do Dalaro. Tam już czekał samochód i zabrał ją prosto do szpitala. W szpitalu Ullę wciąż bolał brzuch. Może nie tak bardzo, jak na początku, ale po tylu kłopotach nie wypadało się przyznać, że już mniej, więc jeszcze jakiś czas miała porządne boleści. Doktor też wziął pod uwagę tak długą i uciążliwą podróż w środku lata i dla pewności wyciął jej wyrostek robaczkowy. Później jednak powiedział, że temu wyrostkowi nic nie można było zarzucić. W każdym razie wszyscy ogromnie nad Ullą ubolewali, że była operowana i że musi zostać w szpitalu przez cały tydzień, chociaż jest lato, a my siedzimy na wsi, kąpiemy się i tak nam dobrze. Zwłaszcza dziadkowi bardzo żal było Ulli. Dostała od niego sto koron. Teraz Ulla miała sto czterdzieści osiem koron i dobrze wiedziała, co z nimi zrobić. Już w szpitalu zaczęła czytać ogłoszenia. Dużo było plsów do sprzedania. Dzwoniła, odpowiadała na niektóre oferty. Mama powiedziała, że nierozsądnie jest kupować szczenięta jesienią •— więcej czasu zabiera przyuczenie ich do czystości, bo nie mogą tak długo być na 13 dworze, a poza tym nie są takie zdrowe i mocne, jak wiosenne szczeniaki. Choć to jest zasada, od której może być dużo wyjątków. Tak samo jak z tym, że nie można się kąpać przed świętym Janem — dziadek tak mówi, a tatuś znowu uważa, że nie można wchodzić do domu w czapce. Ulla jednak nie chciała ryzykować, chciała mieć zdrowego i mocnego szczeniaka. Postanowiła czekać do wiosny. Do tego czasu zaoszczędzi jeszcze więcej pieniędzy. A na razie czytała wszystkie ogłoszenia. Długie szpalty ofert dotyczących psów do sprzedania. I fotografie. „Popatrz na mnie. Zostałem sprzedany dzięki ogłoszeniu w...". „Bokser szcz. 3 m. szczep. 250 kr, tel. ..." Ulla wkrótce nauczyła się, co znaczą wszystkie skróty. Jeśli ogłoszenie dotyczyło boksera, podkreślała je czerwoną kreską. Potem dzwoniła. Tatuś się złościł. Nie, żeby mówił wprost „nie", tylko wciąż z"tym swoim „zobaczymy". Nie podobało mu się to odpowiadanie na ogłoszenia. Od tego rachunki za telefon rosły. Pewnego dnia po telefonie do Vastervik Ulla prawie się zdecydowała. Pręgowany bokse*, sześć tygodni. Ale mama powiedziała, że nie można kupować psa przez telefon, choćby nawet miał bardzo długi rodowód. Trzeba zobaczyć. Ulli przyszło na myśl, że pies będzie musiał długo jechać pociągiem, w skrzynce. Szkoda jej się go zrobiło. Więc zadzwoniła i od- 14 wołała. Właścicielka była mocno niezadowolona: wieko od skrzynki już przybiła i miała osiem szczeniąt do sprzedania. Nie lubiła takiego odwoływania. Tatuś wyjechał na tydzień. A następnego dnia po jego wyjeździe było nowe ogłoszenie: „3 szczeniaki boksery, 200 kr szt" i sztokholmski numer. Ulla zadzwoniła w czasie dużej przerwy. — Dlaczego nie kosztują więcej — spytała podejrzliwie, bo wiedziała, że zwykle bywają droższe. — Bo nie są szczepione i zarejestrowane — powiedział ten, który chciał sprzedać. Co to szczepienie, Ulla wiedziała, to się robi przeciw chorobom. Ale rejestrowanie? — Czy to tak jak być ochrzczonym i mieć wypis z ksiąg kościelnych? — Tak, mniej więcej — odpowiedział głos w telefonie. — Psy rejestruje się w Towarzystwie Kynologicznym. To kosztuje. Kto chce, sam może zarejestrować, jak kupi. Te szczeniaki mają piękny rodowód i mogę panience powiedzieć, że już dużo osób dzwoniło. Ojej! Trzeba się śpieszyć. Ulla umówiła się z tym głosem z tejArfonu, że spotkają się przy Śluzie koło Windy Katarzyny, zaraz po lekcjach. Mama była zaskoczona. Choć prawie cały rok się o tym mówiło i planowało, uważała, że ostatecznie za prędko to poszło. Psa trzeba kupować spokojnie i bez pośpiechu. To jak nowy członek rodziny, z którym będzie się na co dzień wiele lat, więc nie powin- 15 no się postępować lekkomyślnie. Mamie się przypomniało, że zna jedną panią z Towarzystwa Kynologicznego, zadzwoniła, długo rozmawiała, dostała mnóstwo dobrych rad. — Rikard też z nami pojedzie. Tak będzie najlepiej — powiedziała mama. Dobrze wiedziałem, że nie mogę sam zostać w domu. Pojechaliśmy o trzeciej, mama, Ulla i ja. Mały szczeniak z o wiele za długim ogonem Przy Windzie Katarzyny chwilę czekaliśmy. Był ładny, słoneczny dzień, ale od wody ciągnął zimny, porywisty wiatr. Trochę byliśmy niespokojni. Mama miała z sobą dużą, głęboką torbę z brązowego brezentu ze skórzanym dnem i z rączką. Na wszelki wypadek torba była wysłana celofanem. Poza tym miała wszystkie dobre rady pani kynolog. Ulla miała dwieście koron zwiniętych w rulonik i ściśniętych w ręce. Ja miałem mego starego misia. Obok nas zatrzymał się zielony samochód. Chudy, brodaty mężczyzna opuścił szybę i wysunął głowę. — Czy to państwo chcą kupić psa? Tak, to my... Mężczyzna sięgnął na tylne siedzenie po trzcinową klatkę. Mamie się nagle wydało, że w tym wszystkim jest 2 — Mam^* boksera 17 I .2; 1 да» ' coś.bardzo nieprzyjemnego. Brodacz, na środku ulicy, na wietrze. Ludzie przechodzą, niektórzy się obracają, inni przystają, patrzą ciekawie. Nie można przecież wypuścić szczeniaków i pokazywać ich na trotuarze. Nie, kupowanie psów na ulicy jest czymś niewłaściwym. Mama prędko się zastanowiła. Biuro dziadka jest niedaleko. Miejsca tam dość. Podała brodaczowi adres. — Zobaczymy się za chwilę. Drugie piętro. I proszę zabrać ze sobą szczeniaki. Mężczyzna patrzył ze zdziwieniem i trochę podejrzliwie, jakby nam niezupełnie dowierzał. Z powrotem postawił na tylnym siedzeniu tę dziwaczną klatkę i pojechał. A my prędko poszliśmy do dziadkowego biura. Chcieliśmy być pierwsi. Bo w przeciwnym razie dziadek mógł się bardzo zdziwić. I tak był zdziwiony, ale kiedy mama wyjaśniła, o co chodzi, zaproponował, żebyśmy weszli do magazynu, dużej sali z cementową podłogą i jarzeniówkami na suficie. To będzie najodpowiedniejsze miejsce na tego rodzaju transakcje. Wkrótce przyszedł brodacz. Jak nie siedział w samochodzie, wydawał się bardzo wysoki. W ręku trzymał plecioną klatkę. Piszczało w niej i skomliło. Postawił klatkę na podłodze i otworzył jedną ściankę, jak okienko. W klatce był zielony koc, nakrapiany światłem, które przesączało się przez wszystkie dziurki w ple- 18 cionce. Na kocu leżało kilka niedużych kawałków pomiętej, żółtej; skóry. Pofałdowanej i miękkiej. Pomalutku skręcone kawałki skóry prostowały się, podnosiły, przewracały, robiły parę kroków, potykały i wpadały na siebie. Wielkie łapy, tępo ścięte pyszczki. Skośne oczy mrugające od światła. Piszcząc 19 62 i skowycząc mobilizowały całą siłę i odwagę, żeby wreszcie wytoczyć się z klatki. Były zupełnie bezradne i zagubione. Ulla i mama, klęcząc, krzyczały z zachwytu i rozczulenia i aż się zanosiły od śmiechu. A brodacz nagle uśmiechnął się całą twarzą. Zajaśniał radością i dumą, zupełnie jakby to była jego zasługa, że szczeniaki są takie cudne. Widać było, że je lubi, że je naprawdę kocha. I kiedy powiedział, że najchętniej by wszystkie trzy zatrzymał, można było poznać, że mówi to szczerze. Kiedy się pochylił i wyciągnął wielkie, kanciaste, chropowate ręce, wydawał się miękki i ustępliwy jak letnia chmurka. Wszyscy siedzieliśmy dokoła szczeniaków i wydawaliśmy różne głupie dźwięki. Dziadek też. — Oj, jakie wy jesteście śliczne, coś takiego... Wszystkie, nie, no popatrz... Cudne... Zobacz, jakie one malutkie... Nie, no... o! Wtedy zapadło-postanowienie. Nie do pomyślenia było przecież, żebyśmy wrócili do domu nie zabierając chociaż jednego szczeniaka. Pytanie tylko: którego? Jeden był silniejszy i większy niż dwa pozostałe. Jeden był suczką. Ten mniejszy. Mama wszystko dobrze wiedziała. Przecież rozmawiała z tą panią z Towarzystwa Kynologicznego. Ta pani mówiła, że zawsze trzeba wybierać szczeniaka najsilniejszego i największego z całej gromadki. Taki jest najzdrowszy, najmocniejszy i najlepiej się zapowiada na przyszłość. 20 Największy szczeniak miał ogonek króciutki, kró-ciusieńki; tamte dwa trochę dłuższe. A bokser powinien mieć ogon jak najkrótszy. Brodacz powiedział, że się obcięcie nie udało u tych dwóch, zwłaszcza u tego najmniejszego. Ma ogon o trzy centymetry za długi. To dużo jak na czterotygodniowe szczenię. — Obcięcie? — zdziwiła się Ulla. — Tak, obcina się ogon... — Obcina? Brodacz kiwnął głową. — Ale to nie takie straszne, wcale nie boli. A teraz już to mają za sobą, nawet nie poczuły. Mówił także o uszach. Dawniej bokserom zawsze obcinało się uszy, podobnie jak ogon. To było obowiązujące dla tej rasy. — Obcina się brzegi. Uszy robią się spiczaste i sterczące. Pies ma wtedy wygląd bardziej czujnego i ożywionego -— mówił zupełnie jakby czytał z książki. — Ale teraz to zostało w Szwecji zabronione. To znaczy obcinanie uszu. — Co za szczęście — powiedziała Ulla uśmiechając się z ulgą. — Co za szczęście... Długie, miękkie, kłapiaste uszy. Były jak jedwab, jak mięciuchne, włochate liście. — Można jednak pojechać do Finlandii. Wielu właścicieli bokserów jeździ do Finlandii, tam obcinają i uszy. Ale to trzeba zrobić, nim szczeniaki skończą trzy miesiące. — Nie, nigdy! Ja nie chcę mieć psa ze spiczasty- mi mi uszami. — Ulli zupełnie nie zależało na czujnym i ożywionym wyglądzie boksera. — Najprzyjemniej jest właśnie ciągnąć go za takie długie uszy i mieć w ręce coś tak miękkiego i ciepłego. I z długimi uszami wyglądają na takie smutne. Coś cudownego... Biedne szczeniaki, przewracając się, łaziły dokoła klatki. Czuły się zagubione i nieszczęśliwe na twardej, cementowej podłodze. Nic im tu nie odpowiadało, ani zapachy, ani barwy, ani zimna szorstkość cementu... *— Decydujemy się na tego największego, na tego z najkrótszym ogonem — powiedziała mama. — Tego, który najdalej polazł... Ulla uważała, że wszystkie wyglądają jednakowo. Wielkie łapy i dużo wiszącej skóry, żeby mogły w niej rosnąć. Ulla najchętniej wzięłaby je wszystkie trzy. — Tyle nas przecież jest — powiedziała. — Moglibyśmy mieć trzy psy. I wtedy stało się coś, co przesądziło sprawę. Najmniejszy, ten, który miał najdłuższy ogon, wziął ją w swoje ręce, a raczej w swoje łapy... Tak pewnie i bez wahania jak tylko potrafił, przy-dreptał po cementowej podłodze wprost do Ulli. Zrobił parę chwiejnych kroków, jakby chciał skręcić, momentami prawie padał. Doszedł jednak do wyciągniętych rąk Ulli i wszedł między nie ufnie jak do domu. — Sam do mnie przyszedł. Ten jest mój... 22 Ulla się zdecydowała. Nie można już było zmienić jej postanowienia. Nie pomogło, że mama powoływała się na to, co mówiła pani kynolog, żeby nie brać takiego szczeniaka, który sam podchodzi i łasi się, bo taki pies jest głupi i łatwowierny, pozbawiony naturalnej podejrzliwości. Trzeba wybrać szczenię płochliwe i pełne rezerwy, bo to oznacza mądrość i czujność. Takie będzie najbardziej wierne swemu panu. Ulla uważnie wysłuchała wykładu mamy i zupełnie się nim nie przejęła. — Być może — powiedziała. — Wszystko prawda, ale mnie to mało obchodzi. Chcę tego szczeniaka nie dlatego, że ja go wybrałam, tylko dlatego, że on mnie wybrał. To ważne. Właśnie dlatego, że jest mniejszy niż tamte, że ma za długi ogon i że mnie wybrał. Nie mogę go przecież odepchnąć. Ulla podniosła szczeniaka i przytuliła. Nic więcej nie było do powiedzenia. To Ulla kupowała psa. To ona miała pieniądze. Pozostało już tylko załatwienie kilku formalności. Wręczyliśmy brodaczowi pieniądze i otrzymaliśmy pokwitowanie, a także spis: co szczeniak jada, jak często, jak dużo. Rodowód, w którym wymienieni byli ojciec, matka, ojciec matki, ojciec ojca, pradziadkowie i jeszcze wielu dalszych przodków. Mama nazywała się Sassa. Miała siedmioro szczeniąt. To, które trzymała Ulla, było najmniejsze. — A tatuś? Nalle... Gdzie mieszka? — Ulla my- 23 ślała, że może jej piesek będzie miał ochotę spotkać się ze swoim tatusiem. — Nie żyje. Przejechał go zimą samochód w Gus-tavberg... Ulla mocniej przytuliła szczeniaka i przyłożyła policzek do jego gładkiej sierści. Biedaczek nie ma tatusia. Od razu wydał jej się jeszcze bardziej bezradny, wzruszający i samotny. Brodacz wsadził dwa pozostałe szczeniaki do klatki. Zostawił kartkę z adresem i numerem telefonu na wszelki wypadek. Okropnie pusto się zrobiło, gdy odszedł zabierając klatkę. Wpakowaliśmy naszego pieska do maminej torby. Głębokiej, ciemnej, z celofanem na dnie. Taki był w niej malutki! Cały czas popiskiwał i zawodził. Wtedy to naprawdę żal nam go było. Początek naszego psiego życia Nasze psie życie zaczęło się w czasie jazdy pociągiem do domu. Po raz pierwszy czuliśmy, co to znaczy być psem — właśnie taką malutką, żałosną psiną na dnie ciemnej torby. Biednym samotnym szczeniakiem, który rozstał się z mamą i rodzeństwem, a tatuś nie żyje. Nieprzyjemne uczucie. Cały czas skomlił i kręcił się niespokojnie w ciemnej ciasnocie. Torba kołysała się i robiła się coraz cięższa. A on cały czas drapał i starał się wygramolić na wierzch. Nagle wysunęła się łapa. Potem ciemny, płaski pysk. Różowy język. Cała główka z uszami i ze wszystkim. Ulla ułożyła go na dnie. Wkrótce znowu wylazł. Mała psina, nie większa od pięści taty, a potrafi się rozciągać i wydłużać jak harmonia. Bardzo dziwne. 25 Mama zasunęła zamek błyskawiczny, zostawiła tylko małą szparkę. Wkrótce w tej szparce pokazały się łapa, nos, język. W końcu poddaliśmy się. Ulla wsunęła rękę do torby i wyjęła szczeniaka. Przez resztę podróży trzymała go na kolanach. Piszczał i dygotał całym ciałem. — Może mu zimno. Powinien mieć założony sweterek. Ulla zdjęła z szyi włochaty szalik i owinęła pies-3ta. okręciła parę razy. Na chwilę się uspokoił. 26 * Wypuściliśmy go na dywan w bawialnym pokoju. Wszyscy go otoczyli. Mama i Ulla, Rolf, Bossę, Wiwa i Wiwy chłopak, koledzy Rolfa i mały Klas. Z dziesięcioro, dwanaścioro nas było. Wszyscy przykucnęli, uklękli albo rozciągnęli się na podłodze, wszyscy wTykrzykiwali, szczebiotali pieszczotliwe słowa. Szczeniak łaził w tym kółku, potykał się na swoich wielkich łapskach, czasem tracił głowę, podbiegał,.kładł się. Robił malutką kałużę. — Pewnie troszkę zalany — powiedział Rolf. — Tylko zmęczony, głodny i smutny — oburzyła się Ulla. — I samotny — dodał Bossę. — Jest nas tu zaledwie dziesięcioro — zauważyła Wiwa. — Oczywiście straszliwa samotność. • — Pierwszy raz jest daleko od swojej mamy. A jego tatuś nie żyje — powiedziałem. Tak się wszystkim zrobiło żal, tak żal tego małego szczeniaczka z za długim ogonem. Wszyscy chcieli go pocieszyć. Pogłaskać, wziąć na kolana, po-kołysać... Może te pierwsze minuty w naszym domu sprawiły, że Kosmos zrobił się taki brat-łata dla wszystkich. Każdego, kto się do niego odezwie przymilnie, wyciągnie rękę, pogłaszcze — obskakuje kręcąc ogonem. A nas tyle jest w domu, tylu kolegów do nas przychodzi. Po prostu wchodzą, drzwi nigdy nie są 27 zamknięte. I wszyscy go głaszczą, przemawiają do niego miło i miękko. Kominiarz, który przychodzi wczesnym rankiem, pozwala mu obwąchiwać swój czarny but. A roznosiciel ropy bierze Kosmosa na plecy i kwita. Nasz dom jest jak poczekalnia na stacji, w takim domu szczeniakowi nie tak łatwo zrozumieć, że ma być psem stróżem. Nie jest też dla niego zupełnie oczywiste, że ma się przywiązać do jednej tylko osoby. Kosmos bardzo prędko nauczył się lubić wszystkich. Może to dziecinne z jego strony. Pies ma być wierny jednemu tylko człowiekowi. Chociaż on właściwie rozumie, że należy do Ulli. To rozumie. Najbardziej się cieszy, kiedy ona przychodzi do domu. Wie także, że należy do mnie. Gdy przybiega na ślizgawkę, gdzie ludzi mnóstwo, pędzi wprost do mnie. Pierwsza jego doba u nas była smutna. Choć jest nas tak dużo i wszyscy chcieli, żeby się dobrze czuł. Skomlił, łkał i dygotał, uspokajał się tylko, gdy leżał na czyichś kolanach, gdzie mógł się zwinąć, wetknąć głowę pod własny brzuch i jak piłeczka leżeć w ciepłym dołku. Na miseczkę do jedzenia dostał małą, czerwoną salatereczkę od konfitur, wielkości filiżanki, z wierzchu czerwoną, wewnątrz białą. Akurat starczała na jego mleko. Prędko się nauczył z niej pić, pysk miał zawsze biały od mleka. 28 Jego pierwszym legowiskiem był wyplatany koszyk z małym otworem nisko z jednej strony. Dla niego był w sam raz. Ulla włożyła mu lalczyny materac i kocyk w kropki, postawiła koszyk przy piecu. Był kwiecień, jeszcze nie tak ciepło. W piecyku w hallu jeszcze się paliło. Był to brązowy, okrągły piecyk żelazny. Kosmos natychmiast go polubił, tulił się do niego, może myślał, że to jego utracona mama. Trząsł się w swojej za luźnej skórze, pewnie marzł. Z niego prawdziwy piecuch i taki był od samego początku. Zawsze chce leżeć blisko pieca, przy ko- 29 minku, koło ognia. Nie lubi zimy i wilgoci. Wtedy najchętniej zostaje w domu. Dlatego nazwaliśmy go piecuchem. Może to ten piecyk w hallu zrobił z niego piecucha? Najgorzej było w nocy. Trzeba było iść spać. nie mogliśmy cały czas siedzieć przy szczeniaku. Został więc sam w koszyku. I to było najtrudniejsze. Ulla chciała go wziąć do łóżka. Bossę też. I ja. Taki był malutki i śliczny, co by to szkodziło! Mama jednak zabroniła. Od pierwszej chwili powinno być jasne, co wolno, a czego nie wolno — to ważne. Psu nie wolno wchodzić do łóżka! Może być sobie tyci, ale nie wolno mu wskakiwać na krzesła, na łóżka, na kanapy. Nie może nabrać złych przyzwyczajeń dlatego tylko, że teraz akurat jest mały, bezradny i chwytający za serce. Mama była bardzo zdecydowana, twarda i nieustępliwa. Mogliśmy się nad nim użalać. Mogła to być jego pierwsza noc bez mamy. Mógł skomlić i łkać... Do łóżka nie wejdzie! Koszyk stał tuż przy piecyku. Ogień leciutko szumiał. Zupełnie jakby oddychał. Przez gęstą kratkę w drzwiczkach żółty płomyk błyskał jak oko. Ciepło promieniowało na wszystkie strony. Brązowy piecyk był naprawdę miłym towarzyszem. Ale szczeniak nie dał się zwieść, ani myślał sam spać w koszyku. Mogliśmy go otulać, owijać, kołysać, śpiewać mu, nic nie pomagało, za chwilę stal 30 na czterech niezdarnych łapach koło któregoś z łóżek i piszczał. Zrobiło się późno, a czekał nas zwykły szkolny dzień. Mama powiedziała, że dość tego. Wstawiła koszyk ze szczeniakiem do szafy i zamknęła drzwi. Nie udało się, oczywiście. Nie żeby szczeniak mógł się wydostać. Tylko tak; płakał, tak płakał, że serce się krajało i nie mogliśmy zasnąć. Boso i w piżamach staliśmy pod drzwiami szafy i przemawialiśmy do niego czule przez; dziurkę od klucza. Nie pomogło. Rolf wyszukał płytę pilśniową i zastawił nią szafę. Była tak wysoka, że szczeniak nie mógł przez nią. przeleźć, lecz nie aż tak wysoka, żeby nie mógł czuć ciepła z piecyka i przez otwarte drzwi szafy widzieć rozrzedzonej ciemności pokoju i słyszeć różnych drobnych dźwięków spadających w ciszę jak krople. Nie był jednak zadowolony. Długo słyszeliśmy, jak chrobocze, drapie, gramoli się na chropawą powierzchnię płyty. Potem jednak zasnęliśmy. Wszyscy-prócz naszego szczeniaka. I prócz mamy. Następnego ranka opowiadała, że nagle usłyszała; podejrzane skrobanie w podłogę. I leciutki pisk. Potem poczuła ciepły oddech na twarzy, wilgotny py--szczek, mokry język. Szczeniak wspinał się na jej łóżko, przednie łapy miał już na poduszce. Mama myślała, że udało mu się przewrócić płytę-albo wydostał się przez szparę koło płyty. Зі Płyta stała jednak przy otwartych drzwiach nie poruszona. Nie mógł się także obok niej prześliznąć. Dziwne. Mama ostrożnie włożyła szczeniaka z powrotem do koszyka, otuliła go, miękko i czule przemawiając. Po chwili znowu to samo. Skrobanie w podłogę, ciepły podmuch na twarzy, łapy oparte o łóżko. Nowa wyprawa do szafy. Następnym razem szybciej mu poszło. W niecałe pół minuty był przy łóżku. Za czwartym nawrotem mama się nie położyła, stała przy drzwiach i patrzyła. Ciekawa była ogromnie, jak on to robi. Czary czy co... Okazało się, że zupełnie po prostu; tak samo jak w dzień, kiedy siedział głęboko w torbie, malutki psiak wyciągał się i wydłużał, czepiał i wdrapywał, aż wreszcie udało mu się sięgnąć przednimi łapami górnego brzegu płyty. A potem usiłował tylnymi nogami wskoczyć na stromą powierzchnię. Podskakiwał i podskakiwał. Udawało się sięgnąć coraz wyżej. Gdy wystawił głowę na drugą stronę, tracił równowagę i do góry nogami spadał na podłogę. Trochę się poturlawszy, wstawał. Bardzo prędko mu to szło. A wyższej płyty nie mieliśmy. Tej nocy spał w łóżku mamy, zwinięty na poduszce obok jej ramienia. Dobrze mu tam było. Przed wpół do siódmej mama po cichutku włożyła go do kosza, nie miała odwagi przyznać się nam, że spał w jej łóżku. Ale tak było tylko tej pierwszej nocy. Potem już 32 nigdy. Rolf przedłużył płytę i teraz podwójnej wysokości psiak nie mógł pokonać. Ppddał się wreszcie i zasnął w koszyku. Po paru dniach zadomowił się w nim i czuł się tam zupełnie dobrze. Udało się. Dzięki uporowi mamy w tych pierwszych dniach udało się. Kosmos nigdy nie wskakuje na łóżka i kanapy. Nigdy — jeżeli jesteśmy w domu, jeżeli ktoś widzi. Gdy wychodzimy, a Kosmos zostaje sam, zawsze odczeka odpowiednią chwilę — ktoś może przecież wrócić po zapomniane pieniądze, rękawiczki czy parasol. Potem — gdy już jest zupełnie pewien, że nikt go nie zaskoczy — wskakuje na łóżko mamy, chwilę stoi i patrzy w okno, wreszcie kładzie się, zwija w kłębek i dopiero czuje się znakomicie. Gdy wracamy do domu, czeka w drzwiach i wita nas podskokami i łaszeniem się. Wygląda przy tym na mile zdziwionego. Wygląda radośnie i niewinnie. Na łóżku jednak są wyraźne ślady jego łap i odciski ciała. Nie nauczył się wygładzać po sobie narzuty, to go zdradza. Na imię ma Kosmos i należy do nas Trzeba mu było dać imię. Każdy musi się jakoś nazywać. Odbywaliśmy narady rodzinne. Jak tylko zebrało się nas kilkoro, w kuchni czy przy stole, czy w drodze do szkoły, odbywaliśmy naradę rodzinną. Powinno być zupełnie łatwo. Tyle jest psich imion. Buster i Karo, King i Bonza, i John. A jednak było trudno, bo żadne z tych imion nie pasowało do naszego psiaka. Były za długie albo za surowe, albo za zwyczajne. Chcieliśmy, żeby miał imię, jakiego żaden pies nigdy nie miał. Ulla wczytywała się w jego rodowód. Było w nim wiele wspaniałych imion. Nalle z Hagby i Gripnaset, Buster i Linda z Hillgarden. Zupełnie jakby pochodził z królewskiej albo co najmniej książęcej rodziny. Przyjemnie musi być nosić imię po przodkach. Nalle po ojcu. Cezar po ojcu ojca. Pontus po ojcu matki. 34 Próbowaliśmy. Wołaliśmy na naszego szczeniaka* różnymi imionami. Ale mu nie odpowiadały, nawet nie drgnął. Dreptał na tych swoich wielkich łapach i bawił się klockiem z mojej łamigłówki, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Urodzony dwunastego kwietnia — wypisane było na górze rodowodu, na samym początku. Zajrzeliśmy do kalendarza. Juliusza było tego dnia. Praktycznie jest mieć urodziny i imieniny jednego dnia. Jeżeli to możliwe. Ale pies Juliusz? Nie, to nie brzmi dobrze. Wiwie coś się przypomniało. Dwunastego kwietnia to wcale nie tak dawno. Stryj Teddy był wtedy na obiedzie. Strasznie długo trwał ten obiad. — Teddy? Myślisz, że może nazywać się Teddy? — Nie. Ale pamiętasz? W radiu... nadawali komunikat specjalny. Tego dnia pierwszy człowiek, Jurij Gagarin, poleciał w kosmos! Szczeniak przerwał zabawę, podniósł głowę i spojrzał na nas. Zupełnie jakby chciał posłuchać. — Kosmos! Kosmos! Wspaniale! Przyczłapał i kręcąc swym za długim ogonem dawał do zrozumienia, że uważa to imię za piękne. My też tak uważaliśmy. Przez cały dzień trwały próby. Wymawialiśmy to imię szeptem i wykrzykiwaliśmy surowym, tresującym głosem. Udawało się na wszystkie sposoby. Więc się zdecydowaliśmy. Kosmos. Ładne imię. Bardzo ładne. Tatuś o niczym nie wiedział. Wyjechał. Gdy dzwo- 3* 35 nił, chcieliśmy mu o tym powiedzieć przez telefon, ale tak krótko trwała rozmowa i tyle było do powiedzenia, że nie zdążyliśmy. — To będzie niespodzianka — powiedziała mama. Niespodzianka? Niespodzianka powinna chyba być czymś radosnym i wesołym? Nie byłem taki pewny, czy tatuś ucieszy się z Kosmosa, czy mu się będzie podobał. — Kosmos jest taki zabawny — powiedziała Ul-la — że na pewno to będzie niespodzianka. Ale nie wiadomo, tatuś nigdy właściwie nie wyraził zgody na psa w domu ani też nie powiedział wyraźnie „nie". Mówił tylko „zobaczymy". No, więc mieliśmy zobaczyć. Pięć dni już Kosmos był z nami, trudno o coś bardziej zadomowionego. Był nasz. 36 Co będzie jak tatuś przyjedzie? Co powie? Byliśmy trochę niespokojni. Ulla mówiła, że niepokój tkwi jej w brzuchu. Mnie tkwił w gardle, nie mogłem go przełknąć. Bossę dostawał czkawki. A mama mówiła sama do siebie — ćwiczyła, co ma powiedzieć: „No, więc rozumiesz... uważaliśmy... dzieci i ja... niezwykle tanio... więc rozumiesz..." Potem mówiła do nas: — Głupio zrobiliśmy. Trzeba było zaczekać, aż tatuś wróci. Mama też była niespokojna. — To ja ucieknę — powiedziała Ulla. — Jeżeli tatuś nie pozwoli, żebyśmy go mieli, ucieknę. Zabiorę Kosmosa i ucieknę. Postanowiliśmy, że jeżeli — to uciekniemy wszyscy. Mama nie była pewna, co zrobi. — Zobaczymy — mówiła. No i tatuś przyjechał. Stanął w drzwiach i zatarł ręce, jakby oczekiwał czegoś nadzwyczajnego. My też czekaliśmy. Siedząc, stojąc, opierając się o stół, o krzesła. Nie podbiegliśmy jak zwykle, żeby przywitać, uściskać, patrzyliśmy tylko i czekali. Kosmos musiał coś poczuć. Nie poczłapał jak zwykle do drzwi, żeby obwąchać przybysza, lecz usiadł na środku niebieskiego dywanu w bawialnym pokoju i siedział zupełnie nieruchomo z głową pochyloną w bok, a zmarszczki na jego czole pomnożyły się i pogłębiły jeszcze bardziej. On też czekał. Tatuś z początku spojrzał na nas zdziwiony, że tak 37 osobliwie się zachowujemy. Potem odkrył Kosmosa. A my nie mieliśmy odwagi oddychać. — A cóż to takiego? Nikt nie odpowiedział. Czekaliśmy, aż tatuś sam się przekona. Kosmos wstał, wolniutko podszedł i obwąchał buty tatusia. Tatuś schylił się, podniósł go za kark. Z początku podniosła się sama skóra, potem dopiero Kosmos. Zupełnie jakby leżał na dnie długiej, miękkiej, skórzanej torby. — A cóż to takiego? — powtórzył tatuś. Nie wyglądał na rozgniewanego ani na przestraszonego. Miał zadowoloną minę. — Kosmos — powiedziałem. — To jest Kosmos. — Mogliście chyba zaczekać, aż wrócę. — Nie. Nie mogliśmy — powiedziała Ulla.— To było zupełnie niemożliwe. Bo wtedy wcale byśmy go nie dostali. Bo wtedy ktoś inny mógłby być pierwszy i kupić go... — No, są przecież inne psy. Codziennie ktoś sprzedaje młode boksery. Ulla zakryła Kosmosowi uszy. — Jak możesz tak mówić, kiedy on słucha. Drugiego takiego jak on nie ma. On jest jeden jedyny. — Aha — powiedział tatuś. — Drugiego takiego jak on nie ma. On jest jeden jedyny. Tak to było. I tak jest w dalszym ciągu — dla nas jest tylko on. Uczymy sie_ mnóstwa nowych rzeczy Dobrze jest mieć ipsa. To od razu widać. Nie tylko dlatego, że zawsze jest ktoś, z kim można się bawić, leżeć na podłodze, oglądać telewizję i w ogóle być razem, gdy jest nudno, gdy się choruje. Jest zawsze ktoś, na kogo można zwalać. Przedtem, zanim Kosmos się zjawił, ja byłem najmłodszy. Ktoś zawsze musi być najmłodszy — u nas byłem ja. Przeważnie to nic groźnego, a czasami bywa głupio. Kiedy drzwi nie są porządnie zamknięte, kiedy kran nie dokręcony, kiedy ktoś naniesie śniegu do sypialni, całe pecyny, kiedy rower leży w poprzek drogi... Kiedy coś zginie, coś się gdzieś podzieje, coś zostanie wyjedzone, o czymś się zapomni... Wtedy wszyscy mówią: 39 — Ja nie wiem. Pojęcia nie mam. To chyba Ri-kard... Właśnie. Chyba tak, nic innego. Sam zaczynam w to wierzyć. To się zaczęło, kiedy byłem jeszcze taki mały, że nie umiałem się bronić, a potem weszło w przyzwyczajenie. To Rikard. Zawsze Rikard. Wreszcie przybył Kosmos. Od razu zaczął popełniać mnóstwo przestępstw. — Kto tak naśmiecił? — pyta mama, kiedy cały dywan jest zasypany drobniutkimi kawałkami drzewa. Szczapa pogryziona na drzazgi. — To Kosmos —- mówię. Bo tak też i było. Och, jak dobrze! Teraz Kosmos był winien. On wylewał i brudził, przewracał, gryzł i ściągał. Bardzo dobrze. Choć niezupełnie. Miałem kiedyś misia, był prawie taki duży jak ja. Brązowy, miękki, dobrze było z nim sypiać. Lubiłem go wszędzie z sobą ciągnąć. Kosmos też go lubił. Pewnego dnia w całym domu pełno było wełny drzewnej. Leżała wszędzie, we wszystkich pokojach. — Cóż to znowu! — zawołała mama. — To pewnie Kosmos — powiedziałem. I tak też było: z mojego misia nic nie zostało. Szkoda. — Teraz nie mam misia — rozpaczałem. — Masz za to Kosmosa — przypomniała mi wtedy mama. 40 Też prawda. I Kosmos jest dużo zabawniejszy niż miś! Z wielu względów dobrze jest mieć psa. Mama też tak uważa. Zrobiła nawet długi wykaz korzyści: 1. Resztki jedzenia. Jeśli chodzi o resztki — Kosmos jest doskonały. Przynajmniej nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że coś się zmarnowało. 2. Ruch. Dzięki Kosmosowi mamy dużo ruchu na świeżym powietrzu. Trzeba z nim wychodzić parę razy dziennie — bardzo pożyteczne. 3. Towarzystwo. Kosmos to świetny towarzysz. Nigdy nikt nie czuje się osamotniony. On jest z nami zawsze. W domu i poza domem. Oczywiście są i minusy tego, że się ma psa. Nawet sporo. Mama ma ich wykaz również. 1. Nigdy teraz nie ma żadnych resztek. Nigdy nie ma nic w spiżarni do odgrzania i odsmażenia, zawsze trzeba coś nowego wymyślić na śniadanie i na obiad. 2. Deszcz czy zimno, zawsze trzeba wychodzić, pies przy każdej pogodzie musi się przelecieć. Człowiek bywa zmęczony albo chory, albo chciałby pojechać do miasta, a tu trzeba wyjść z Kosmosem. 3. Nigdy nie ma się chwili samotności i spokoju. Zawsze te smutne psie oczy patrzą na ciebie. Kosmos pilnuje każdego twego kroku. Kiedy mama idzie do przedpokoju, żeby wyjąć chusteczkę z kieszeni palta, Kosmos przybiega i myśli, że wyjdzie na spacer. Kiedy mama siada do pisania, Kosmos cały czas 41 wodzi za nią oczyma. A jak mama nalepi znaczek na list, Kosmos wstaje i idzie do drzwi, bo wie, że list trzeba zanieść do skrzynki. Mama czuje się jak pod strażą i często przez psa dręczą ją wyrzuty sumienia. Tatuś uważa, że przyjemnie jest mieć wesołego psa. To jest zaraźliwe, człowiek też się robi wesoły. Przyjemnie jest wrócić do domu i zostać w drzwiach powitanym przez radosne skoki i merdanie Kosmosa. On wita tak samo wylewnie, czy się było nieobecnym godzinę, czy tydzień. I nigdy żadnych pytań, żadnych żalów. Gdzie byłeś tak długo?... Czekaliśmy... Jedzenie wystygło... Pies zawsze się cieszy jednakowo, choćby nie wiem jak długo czekał. Kiedy w domu pojawia się pies, całe życie się zmienia. Nic nie pozostaje tym, czym było. Ani dźwięki, ani zapachy, ani... sąsiedzi. Kiedy przybył Kosmos, zmieniło się wszystko: pory dnia, obyczaje, myśli. Zaczęliśmy odczuwać w inny sposób, inaczej słuchać, inaczej wąchać. Zupełnie jak pies, który robi się trochę człowiekiem, kiedy wejdzie w rodzinę — słucha i naśladuje ludzi, tak my zrobiliśmy się trochę psami, kiedy Kosmos wszedł do rodziny. Cóż to takiego wielkiego, że drzazgi z pogryzionych kawałków drewna leżą wszędzie, że wszystkie dywany są pościągane, że na podłodze zostają ślady 42 łap, a krótkie rudawe włoski jak igły zeschłego jałowca rozsiane są po całym mieszkaniu. Są inne, ważniejsze rzeczy. Drzewa, słupy, latarnie, wiewiórki, ciepłe plamy słońca, wysoka trawa, norki myszy polnych, motyle, wirujące płatki śniegu i kałuże. I zapachy. Zapachy są najważniejsze ze wszystkiego. Przedtem nigdy się nie myślało o tym, że nie ma jednego kroku bez zapachu. Teraz wiemy. Mama mówi, że to zupełnie tak, jak kiedy się weźmie dziecko do miasta i mija wystawy sklepów. Wciąż trzeba stawać i czekać. Kosmos obwąchuje każdą plamę z takim przejęciem, że aż drży. Zupeł- 43 nie jakby oglądał ciekawą książkę z obrazkami albo zajmujący film w kinie. Dla niego zapachy są jak najwspanialsze kolory. A potem na zakończenie musi trochę polać takie pachnące miejsca. Podnosi tylną nogę i robi ważną minę. Dziwnie z tymi psami: jak trzeba, to mogą polewać i polewać. Zimą zapachy robią się silniejsze. Kiedy spadnie śnieg, wszystko lepiej widać i wyraźniej słychać, więc i zapachy się wzmacniają. Kosmos czyta ze śniegu, to są znaki, sygnały, których nie może ominąć. Staje jak pyskiem do ziemi przyssany, ruszyć go z miejsca, to jakby się chwasty z korzeniami wyrywało. I to jest zaraźliwe. My oczywiście nie czujemy tych wszystkich zapachów, a jednak kiedy wychodzimy z Kosmosem, zdarza nam się przeżywać mnóstwo interesujących i ważnych rzeczy. Mama mówi, że póki nie było psa, nie miała pojęcia o życiu i o ludziach. Kosmos dużo nas nauczył. Nie tylko o lesie, o śniegu, o drodze do sklepu, o kotach i innych psach. O ludziach także. Nasi sąsiedzi na przykład — o mnóstwie rzeczy nie mieliśmy pojęcia. Że pani Jansson cierpi na alergię. Kiedy się znajdzie w pobliżu psa, zaczyna kaszleć, kichać i dostaje kataru. Teraz już nigdy nie przychodzi po południu i nie gada. Mama mówi, że to niewielka strata. 44 Kupiec Strand i jego żona nie znoszą psów. Nie dlatego, żeby im od razu zaczynało ciec z nosa i z oczu. Nie znoszą i już. Jak tylko Kosmos wpadnie na ich działkę, telefonują i skarżą się. Nie wolno mu podnieść nogi przy ich płocie, nie wolno szczekać, jak tamtędy przechodzi, najlepiej, żeby w ogóle nie istniał. Czasem nawet dzwonią do policji — a tacy zawsze byli uprzejmi, najlepsi z sąsiadów — mówi mama i jest zdziwiona. Artysta z przeciwnej strony ulicy przynosi zawsze jedzenie dla psa. Paczka za paczką z kostkami od kotletów, z resztkami mięsa, ze skórkami od chleba. Codziennie coś leży pod kuchennymi drzwiami. Pojęcia nie mieliśmy, że on je tyle mięsa. No, a artysta nie ma teraz zmartwienia, co zrobić z resztkami. Pani Strom swoje resztki wystawia do ogrodu. Kosmos wymykając się na niedozwolone wycieczki przechodzi zawsze przez ogród Stromów i patrzy, czy coś jest. Bardzo złe przyzwyczajenie. Mama dzwoniła do pani Strom i prosiła, żeby nic mu nie wystawiała, ale nie pomogło. Ciocia Lundgren, ta spod górki, boi się psów. Tak się boi, że nie ma odwagi przechodzić koło naszego domu, od kiedy mamy Kosmosa. Idąc do sklepu robi ogromne okrążenie. Czasem dzwoni i prosi, żeby zamknąć psa, bo musi przejść w pobliżu. Zapewniamy ją, że Kosmos jest najłagodniejszym psem na świecie, ale to na nic. Wygląda groźnie i szczeka groźnie. Cioci Lundgren to wystarcza. 45 Wikstromowie mają koty. Kilka kotów. My wiedzieliśmy o tym już dawno. Teraz nie tylko my wiemy, Kosmos wie także. Zawsze daje kotom popęd. Przyjęło się, że za każdym razem, jak się coś stanie kotom Wikstromów, oni twierdzą, że to Kosmos. A to wcale nie zawsze on. Więc już nie mamy takich dobrych sąsiedzkich stosunków z Wikstromami jak dawniej. Szkoda. Wcale nie wiedzieliśmy, że tak dużo jest ludzi, którzy nie znoszą psów. Choć oczywiście wielu jest takich, którzy je lubią. W ten sposób się wyrównuje. Mama powiada, że teraz, od czasu, gdy mamy Kos-mosa, wciąż ma nowych przyjaciół, jak nigdy. 46 Starego emerytowanego majora, który mieszka na szczycie wzgórza, wcale przedtem nie znaliśmy. Zawsze był szorstki i niechętny. A teraz za każdym razem staje i gada, i gada. Bo on też miał kiedyś boksera, który wyglądał zupełnie tak jak Kosmos. Ten jego bokser na wielu wystawach dostawał nagrody. Nazywał się Pontus. Stary major wciąż opowiada o swoim Pontusie. Końca temu nie ma. Czasem mama woli iść okrężną drogą, jeżeli jej się śpieszy. Tak samo z innymi właścicielami psów. Prawie wszyscy przystają i chcą pogadać. A psy przez ten czas zawierają znajomość. Obwąchują się od tyłu, nastawiają uszy, szczerzą zęby, kręcą się w kółko. Może rozmawiają o swoich właścicielach, porównują ich i trochę się nimi przechwalają. Zupełnie tak, jak właściciele psami: — Jakiego ty masz przyjemnego pana. Zawsze lubiłem ten właśnie gatunek, właściciele tej rasy są tacy mili i ruchliwi. Mądrzy też... Mój jest dobry, owszem, tylko wyobraź sobie nie może się w żaden sposób nauczyć... Tak pewnie jest. Psy też z sobą rozmawiają, mają własny język. Oczywiście jeżeli się na siebie nie rzucają. Kosmos jest jednak najlepszy Kosmos rósł szybko. W lecie przestał już być malutkim psiakiem. Jak brązowa piłka futbolowa odbijał się od trawy, toczył, podskakiwał chwytając motyle. A myśmy się z nim bawili, siłowali, boksowali. Rzucaliśmy patyki, a on je przynosił z powrotem, trzymaliśmy kij wysoko w powietrzu, a on skakał do kija. Bossę i ja zamierzaliśmy wytresować go i nauczyć sztuczek, żeby mógł zostać psem cyrkowym. Ulli się to nie podobało. Prędko nauczył się siusiać na dworze. Próbował podnosić nogę jak dorosły pies. Z początku często się przewracał. Trudno mu było utrzymać równowagę. Potem wpadł na pomysł, żeby się opierać o drzewo albo o kamień. Jednocześnie opierał się i podnosił nogę. Wtedy się udawało. — Dobry piesek — mówiliśmy. — Dobry Kosmos. 48 Tę małą salatef^ <* konfitur іепіШ na porządną miską, a koszyk na pro^wy ш który z szafy przenieśliśmy da poW м kuch _ Kosmos, do kosza — mowilistv д Qn ^^ wtedy najpierw do szafy, a potem <ц ' ^ ^ densowego. I wciąż jeszcze tak rob^ ^ ^ óq kosza trzeba iść przez szafę. Kosmos rozumie, co do niego mówt Zna każde słowo. Na miejsce. Siedzieć Leżeć. Do kQgza ^ rusz. Chodź tu. Dobry piesek. No, j ^ ^ .^^ mówi... Do nogi. Tyle tylko, że nie zawsze chce ałi*^ ш głucha> jak ja mówię albo mama. Nas je* ^ ^ i nie ma pewności, że wypowiadając fe same ^^ to samo mamy na myśli. Więc nic Д ^ ze mu się trochę miesza. Kiedy mama mo^, ^ „ ^ znaczy „leżeć". Kiedy Ulla mówi ,^ ^^ to znaczy „do niej". Kosmos musi się ^^^ we. dług tonu głosu. Jest jednak dosc р^Ш2Пу Ту1ко kiedy kota zobaczy, zapomina o ws^.^ N& kota żadna w świecie tresura nie pomoże. Kosmos dostawał tabletki witami^ . ^^ gu_ rową marchew, żeby rósł i mężniał. ^^ zrQbił ^ duży i silny, ma szeroką pierś, mo% twarde mięśnie. Dostawał też jajka i wędz0tl д1е(Ыа ŻQ_ by miał ładną skórę i sierść. Jest te^ b oż£łty> gładki, błyszczący, jakby był pastą czony# Na grzbiecie ma ciemniejszy pas, Ц ^ ń od głowy i biegnie aż do ogona. Tat^ fe u ko_ Mamy boksera 49 Kosmos jest jednak najlepszy Kosmos rósł szybko. W lecie przestał już być malutkim psiakiem. Jak brązowa piłka futbolowa odbijał się od trawy, toczył, podskakiwał chwytając motyle. A myśmy się z nim bawili, siłowali, boksowali. Rzucaliśmy patyki, a on je przynosił z powrotem, trzymaliśmy kij wysoko w powietrzu, a on skakał do kija. Bossę i ja zamierzaliśmy wytresować go i nauczyć sztuczek, żeby mógł zostać psem cyrkowym. Ulli się to nie podobało. Prędko nauczył się siusiać na dworze. Próbował podnosić nogę jak dorosły pies. Z początku często się przewracał. Trudno mu było utrzymać równowagę. Potem wpadł na pomysł, żeby się opierać o drzewo albo o kamień. Jednocześnie opierał się i podnosił nogę. Wtedy się udawało. — Dobry piesek — mówiliśmy. — Dobry Kosmos. 48 Tę małą salatereczkę od konfitur wymieniliśmy na porządną miskę, a koszyk na prawdziwy psi kosz, który z szafy przenieśliśmy do pokoiku za kuchnią. — Kosmos, do kosza —- mówiliśmy. A on szedł wtedy najpierw do szafy, a potem do pokoiku kredensowego. I wciąż jeszcze tak robi. Myśli, że do kosza trzeba iść przez szafę. Kosmos rozumie, co do niego mówimy. Zna każde słowo. Na miejsce. Siedzieć. Leżeć. Do kosza. Nie rusz. Chodź tu. Dobry piesek. No, i co się jeszcze mówi... Do nogi. Tyle tylko, że nie zawsze chce słuchać. Nie słucha, jak ja mówię albo mama. Nas jest taka gromada i nie ma pewności, że wypowiadając te same słowa, to samo mamy na myśli. Więc nic dziwnego, że mu się trochę miesza. Kiedy mama mówi „do nogi", to znaczy „leżeć". Kiedy Ulla mówi „na miejsce", to znaczy „do niej". Kosmos musi się orientować według tonu głosu. Jest jednak dość posłuszny. Tylko kiedy kota zobaczy, zapomina o wszystkim. Na kota żadna w świecie tresura nie pomoże. Kosmos dostawał tabletki witaminowe i tartą surową marchew, żeby rósł i mężniał. Teraz zrobił się duży i silny, ma szeroką pierś, mocne łapy, twarde mięśnie. Dostawał też jajka i wędzonego śledzia, żeby miał ładną skórę i sierść. Jest teraz brązowożółty, gładki, błyszczący, jakby był pastą wyczyszczony. Na grzbiecie ma ciemniejszy pas, który zaczyna się od głowy i biegnie aż do ogona. Tatuś mówi, że u ko- 4 — Mamy boksera 49 ni to się nazywa pręga. Uszy też ma ciemne, prawie czarne. I wargi też — a może są to raczej policzki. Na piersi ma malutką białą plamkę, mniej więcej taką, jak dębowy liść. Na łapach też ma białe miejsca. Wygląda, jakby był goły. To jest właśnie u bokserów najpiękniejsze, że widać każdy mięsień, widać, jak te mięśnie im grają pod skórą... Kosmos jest bardzo ładnym psem, niezwykle ładnym. Wszyscy to powtarzają. Od razu widać, że ma dobry rodowód. — Dlaczego nie dajecie go na wystawę? Zostałby championem — mówi emerytowany major. Champion to znaczy najlepszy. Ale my i tak wiemy, że on jest najlepszy. Bez zostawania championem. Więc po co go dawać na wystawę. Jestem pewien, że on nie lubi wystaw. Jak siQ ma psa, to się ma, trudno Mama zwykle mówi, że z psem to jak z dzieckiem. Jak się już go ma, to się ma, trudno. — Jeżeli raz zdecydowaliśmy się go mieć... Lubi się go, choć psuje, rozwłóczy i kłopotu z nim co niemiara. Zupełnie jak z dziećmi. Należy do nas i nie ma rady, zawsze będzie... Dobrze jest mieć pewność, szczególnie wtedy, kiedy Kosmos zrobi coś głupiego, co drogo kosztuje. A zdarza się to często. Tatuś i mama po uszy mają przepraszania, tłumaczenia się, obiecywania, pisania do Towarzystwa Ubezpieczeniowego i płacenia. Na przykład jak Kosmos ściągnął ze sznura wszystkie kalesony pana Sandera i część zniszczył. Tego dnia był wiatr, a jemu udało się akurat wymknąć samemu. Pani Sander właśnie skończyła pranie i roz- ** 51 wiesiła na sznurze wszystkie kalesony i piżamy pana Sandera. Wiatr je wydymał, tańczyły w takt podmuchów — cały balet podrygujących nóg. Kosmos też chciał się bawić. Podskakiwał, latał, chwytał w locie, ściągał, pakował w nie głowę, tarmosił nimi. Cóż to był za taniec! Pani Sander natychmiast, gdy to zobaczyła, zadzwoniła. — ... Chciałam tylko powiedzieć, że pies państwa teraz właśnie... — mama pobiegła i przyprowadziła Kosmosa. Mówiła potem, że długie kalesony są rzeczywiście dość drogie, zwłaszcza w takim dobrym gatunku, jak te pana Sandera. A wtedy, kiedy była zbiórka makulatury! Samochód miał przyjechać i wszyscy sąsiedzi położyli pod furtkami porządnie obwiązane paki gazet. My też. W tym czasie Kosmos się wymknął i w jakiś tajemniczy sposób udało mu się rozsupłać wszystkie węzły paczek. Gryzł i tarmosił rozsypane gazety, podarte strony tylko wirowały w powietrzu. Bardzo go to bawiło. Zdążył obiec prawie całą dzielnicę, zanim go wykryto. Dla mamy nie było wcale takie zabawne bieganie po wszystkich ogrodach, zbieranie rozrzuconych gazet z klombów, trawników, z różanych żywopłotów i wiązanie paczek na nowo. A polowanie na koty? Ileż tych polowań było! Każdy spacer z Kosmosem to przygoda. Nawet zwyczajna droga do sklepu może się zmienić w dziką 52 .gonitwę. Mama przychodzi do domu czerwona, zła, brudna, w podartych pończochach i z rozlanym mlekiem. — Nim się obejrzałam co i jak, leżałam na ulicy jak długa, przed samym sklepem. Pełno ludzi, samochodów, a Kosmos jak strzała pomknął za kotem... Kot jednak zawsze sobie poradzi. Wdrapie się na czubek drzewa i zupełnie nieosiągalny siedzi tam 53 sobie spokojnie i triumfująco. Czasem tylko musi przyjeżdżać straż pożarna z rozkładaną drabiną, żeby ściągnąć kota, który nie ma odwagi sam zejść. Kosmos poszczeka i wraca truchcikiem, trochę zmieszany, ale zupełnie z siebie zadowolony. A mama, sama się pozbierawszy, zbiera bułki, kartony z mlekiem, cytryny i co tam jeszcze miała w siatce. Takie przygody nie wychodzą mamie na dobre, to pewne. Więc Bossę i ja uważamy, że lepiej, żebyśmy my zabrali Kosmosa na długą przechadzkę, a mama niech trochę odpocznie. Tatusiowi też takie rzeczy nie wychodzą na dobre. Żeby sobie z Kosmosem poradzić, trzeba być bardziej psem niż on sam. Trzeba mieć czujny słuch i bystre oczy, żeby kota w rowie czy za węgłem domu odkryć na sekundę przed Kosmosem. Wtedy jest szansa, że się go utrzyma, w chwili gdy szarpnie ze wszystkich sił i pogoni. Nawet tatusiowi nie zawsze się to udaje. Raz w spokojny niedzielny wieczór poszliśmy na spacer z Kosmosem. Tatuś prowadził go na smyczy. Było pogodnie, cicho, samochodów prawie żadnych,, żwir skrzypiał pod nogami. Z ogrodów pachniało dziką różą, słychać było maszyny do strzyżenia trawy, za żywopłotami dzieci bawiły się, śmiały. Tatuś o czymś z mamą rozmawiał, my — Bossę i ja —-szliśmy trochę z tyłu; wcale nie przepadamy za takim spokojnym spacerowaniem w niedzielę. I nagle przestało być spokojnie. Jakby Indianie 54 wykopali naraz topór wojenny. Pisk, szczekanie, chrzęst, mama krzyczy, tatuś klnie, dzieci płaczą. Gęsty żywopłot kołysze się jak podczas burzy. Huk, trzask, gałęzie połamane, kwiaty podeptane, maszyna do strzyżenia cichnie. W gęstwinie żywopłotu, w ciemności, siedział kot. Zwinięty w kłębek, odpoczywał sobie. Kosmos wpadł w żywopłot jak strzała! Silny jak niedźwiedź szarpnął smyczą i pociągnął tatusia niby piórko. Nagle znaleźli się w obcym ogrodzie, z obcymi dziećmi na trawniku i obcymi ciociami w cieniu drzew. Tatuś miał jedną nogawkę trochę rozdartą i jedną rękę trochę zakrwawioną. Kosmosowi też krew ciekła z zadrapanego w poprzek pyska. A kot — zupełnie nie tknięty — siedział sobie najspokojniej na poręczy werandy i kręcił ogonem. Kosmos cały dygotał. Tatuś też. Przynajmniej wewnętrznie. Można to było poznać po głosie, kiedy się tłumaczył i przepraszał tych obcych, zdumionych ludzi. Można było poznać po głosie, że tatusiowi się to zupełnie nie podoba. Potem dla pewności lepiej było pobiec z Kosmosem gdzieś daleko, na miejsce wolne od kotów, bawić się z nim w rzucanie patyków, tarzać po trawie. Żeby tatuś miał sposobność uspokoić się i zapomnieć. W takich wypadkach przyjemnie jest pamiętać o tym, co mama zwykle powtarza, że z psem to jak z dzieckiem. Jeżeli się go już ma, to się ma, trudno. Pies pokładowy Kosmos od razu, prawie natychmiast, został psem pokładowym. Nie miał jeszcze dwóch miesięcy, kiedy po raz pierwszy wszedł na pokład „Granitowego". Był mały, nie miał odwagi sam wskoczyć, Ulla wzięła go na ręce i wniosła. Bał się, nieborak, i wobec wszystkiego był podejrzliwy. Wobec kół ratunkowych i poduszek, wobec plątaniny lin i zakamarków. Pokład, który nigdy nie był nieruchomy, podłoga rufy, stająca się nagle stromym zboczem, wszystko takie podejrzane. Jakieś dziwne zapachy. Nic do niczego nie pasowało, wszystko było zbyt oszałamiające dla takiego małego psa. Uczył się jednak szybko. Ostrożnie rozpoczął odkrywczą podróż po pokładzie. Obwąchiwał wszystko. Znalazł świetne miejsce do wylegiwania się. Wybrał jedną z koi obok motoru. Gdy motor był w ru- 56 chu, sucho tam było, ciepło i usypiająco. Po dłuższym pobycie na morzu, gdy robiło się monotonnie, zimno i mokro, leżeliśmy sobie zwykle na koi Kos-mosa we dwóch: Kosmos i ja. Zwijaliśmy się w kłębek, czasem pies opierał mi głowę na plecach, czasem ja kładłem głowę na jego grzbiecie, na zmianę. Kosmos prędko się nauczył, jak być psem pokładowym. Sam wskakuje na pokład, nikomu w drogę nie wchodzi i nogi ma jak marynarz, stoi pewnie, choćby nie wiem jak huśtało. I potrafi się utrzymać tak długo, jak trzeba. Prawie. Kiedy wypływamy na cały dzień, niecierpliwie drepce po pokładzie, w kółko, w kółko. Gdy zbliżymy się do lądu na tyle, że go widzi i wyczuwa węchem, staje na samym dziobie i wypatruje, wyciąga głowę i skomli. Potem poszczekuje trochę i wzdycha. Wygląda wtedy bardzo nieszczęśliwie. Dobrze go rozumiemy. — Wolno ci, Kosmos — mówimy. — Wolno. Bo przecież nic nie szkodzi, że obsiusia pokład. Spłynie. A potem się spłucze. Ale on czeka. Czeka, jak długo się da. Toteż gdy tylko rzucimy na noc kotwicę, pierwsza rzecz: zejść z Kosmosem na ląd. Pierwszy jest w łódce, stoi na dziobie; łapy opiera na ławeczce i cały drży. Bossę wiosłuje. Mamy z sobą smycz, bo na obcej wyspie nigdy nie wiadomo — mogą być ptasie gniazda, owce albo konie. Trzymam go, gdy wyskakuje na ląd. Siusia chyba z kwadrans. 57 Potem się bawimy. Biegamy, skaczemy, rzucamy patyki. Jesteśmy na lądzie przez cały czas, kiedy mama i Ulla gotują obiad. Przez długie godziny na morzu w Kosmosie gromadzi się ogromna chęć ruchu. W nas też. Więc ganiamy jak szaleni, odkrywamy wyspę. Po górach, w las, przez łąki. Jedna wyspa do drugiej niepodobna. Za każdym razem coś innego. Kosmos też tak uważa. Lubi razem z nami odkrywać wyspy. Na wyścigi biegiem wracamy do łódki. Kosmos teraz także jest pierwszy. Gdy nadbiegamy, on już siedzi: czeka. Zawsze śpieszy mu się do powrotu na pokład. Nie wiadomo dlaczego —dlatego, że jest głodny, czy dlatego, że tęskni do „Granitowego". A może boi się, że zapomnimy zabrać go z wyspy. Raz się to przydarzyło, jak był mały. Może zapamiętał to sobie. * Kosmos nie miał wtedy jeszcze pół roku. Było to w końcu lata i pod koniec długiej morskiej wyprawy. Z powodu strasznego sztormu wiele dni czekaliśmy w porcie na Aland, aż przestanie wiać. Skończyło się nam jedzenie, brakło pieniędzy, gazet i cierpliwości. W końcu dłużej już czekać nie mogliśmy. W czasie przeprawy przez Kanał Alandzki zalewało nas i huśtało. Wszyscy dostali morskiej choroby. Gdy wyszliśmy na ląd w Furusund, nogi pod nami drżały z głodu i wycieńczenia. A była akurat niedziela i wszystkie sklepy zamknięte. Znaleźliśmy jednak kiosk z lodami, drugi z gazetami i trzeci z napojami, • 58 ciastka też tam były i guma do żucia. A to najważniejsze, tego nam najbardziej brakowało. Kupiliśmy gazety i lody. Kosmos też dostał porcję, on za lodami przepada. Połknął od razu całą, z patykiem, ze wszystkim. Potem biegał od jednego do drugiego i chciał spróbować naszych. Oczywiście wszyscy się z nim podzielili. Potem, siedząc na trawie, żuliśmy gumę, czytaliśmy „Kaczkę Dziwaczkę", „Wiadomości Dnia" i „Kurier Ilustrowany". Uciszyło się, już nie kołysało, nie bryzgało. Ciepło, sucho, słońce grzeje. Kosmos biegał, szalał, ganiał w kółko, widocznie też uważał, że jest wspaniale. Raptem mama zawołała z jachtu, że herbata gotowa. Strasznie nam się chciało jeść. Co za radość gryźć świeże drożdżówki po tylu dniach na morzu, podczas których chleb stwardniał na kość, a suchary zamokły! Ulla z Wiwą siadły po słonecznej stronie pokładu z drożdżówkami i gazetami. Jadły i czytały, czytały i jadły — były prawie tak wygłodzone, jak spragnione lektury. Tatuś uznał, że dość tego. — Cała załoga na pokład! — zawołał. Odbiliśmy od brzegu, włączyliśmy motor i wyszliśmy na pełny wiatr wiejący w kierunku południowym. Na wąskim pasie wody ciepło było i spokojnie. Odtajaliśmy trochę po zimnym wietrze i bryzgach wody na Kanale Alandzkim. Wszyscy siedzieliśmy na pokładzie i odmarzaliśmy. 59 Po jakiejś godzinie tatuś spytał: — A gdzie jest Kosmos? — Pewnie leży na swoim miejscu przy motorze... Tatuś schylił się i zajrzał pod pokład. Nie, tam go nie było. Może gdzieś w pobliżu, na rufie czy na tylnym pomoście? Nie, tam go także nie było. Nie było go nigdzie. Bardzo prędko stwierdziliśmy, że w ogóle go nie ma. Coś zaciążyło w żołądku, zupełnie jakby tam była wielka, zimna bryła lodów, szerząca chłód na wszystkie strony. Zerkaliśmy na siebie. Woda za rufą migotała i lśniła w słońcu, nic tam nie można było dojrzeć. Zresztą godzina prawie upłynęła od czasu, jak go widzieliśmy, przez godzinę wiele może się zdarzyć. Nie mieliśmy odwagi spojrzeć sobie w oczy. Nikt nie śmiał powiedzieć tego, co wszyscy myśleli — że Kosmos w czasie tej godziny mógł wpaść do wody. Tatuś zawrócił bez słowa. Baliśmy się. Patrzyliśmy w wodę, na wybrzeże. Słońce świeciło nam w oczy, oślepiało, nic nie mogliśmy dojrzeć. Nikt nic nie mówił. To była najcichsza z naszych wypraw. Tylko motor terkotał, gdy wracaliśmy do przystani w Furusund. Z daleka zaboczyliśmy tłum ludzi na molu. Mnóstwo dzieci i dorosłych. Patrzyli w stronę morza, jakby na coś czekali. Zaniepokoiło nas to jeszcze bardziej, tyle ludzi w milczeniu zwróconych w stronę morza. Dopiero gdy byliśmy już zupełnie blisko, 60 zobaczyliśmy Kosmosa. W samym środku, tuż przy krawędzi mola. Kiedy jacht się przybliżył, Kosmos zaczął wywijać ogonem, skręcać się całym ciałem, podskakiwać. Taki był malutki wśród tej ciżby dorosłych ludzi, a przecież widać go było najlepiej ze wszystkich. Zrobiło się nam w środku ciepło i miękko. Ta kula lodów od razu się rozpuściła, spłynęła ciepłem, aż w czubki palców. Wypłynęła łzami z oczu. „Granitowy" stanął przy molu. Rolf wyskoczył z liną. Niespełna dwie godziny, jak stąd wypłynęliśmy. A nam się wydawało, że cała wieczność. Samotnemu psiakowi ten okres musiał się wydawać jeszcze dłuższy. Ulla biegła na czele i pierwsza go objęła, gdy podskoczył. Nie śmieliśmy spojrzeć na tych wszystkich, co nas teraz otaczali. Wstyd nam było,' że czytaliśmy sobie gazetki, żuliśmy gumę, a naszego psiaczka zostawiliśmy w Furusund. Wysoki mężczyzna z czarnym owczarkiem powiedział: — Wzięło się go do domu i nakarmiło, bo strasznie był głodny. — Dziękuję! — zawołał tatuś. — Dziękujemy za pomoc. „Granitowy" cofnął się, zmienił kurs, wyszedł na wody zatoki i znowu pruliśmy całym pędem na południe. Ulla siedziała trzymając Kosmosa na kolanach, szeptała mu coś w ucho, kołysała go, rozmawiała 61 z nim. Wszyscy ich otoczyli, każdy chciał psa pogłaskać, dotknąć. Tak się dziwnie czułem, płakać mi się chciało. Zresztą Ulla też miała łzy w oczach, dobrze widziałem. A po Kosmosie nic nie można było poznać. Po psie nigdy nie można poznać, że coś się stało, psy zaraz są znowu wesołe i szczęśliwe. Psy bardzo łatwo zapominają. Od tej pory, kiedy Kosmos został za burtą w Fu-rusund, zawsze pierwszy chce być na pokładzie „Granitowego". Wyprawa jachtem trzyma go jak najlepsze ogrodzenie, jak smycz. W oczekiwaniu na nią grzecznie siedzi w domu, choćbyśmy pozostawiali drzwi i okna na oścież otwarte. Zaloty do Zyty Dwa razy do roku Kosmosa ogarnia ochota zalecania się do Zyty. Zyta to wielka collie, mieszka o parę domów od nas. Jej pani jest właścicielką kwiaciarni położonej w dole ulicy. Zyta codziennie przechodzi ze swoją panią koło naszego domu. Kosmos staje wtedy w oknie i skomli. Zyta ma wielu zalotników. Jej pani mówi, że zliczyć trudno, ilu ich jest. W każdym bądź razie są to wytworne psy, ich właściciele mieszkają w eleganckich, dużych willach. Pani Zyty jest z tego bardzo dumna. Kosmosowi nie wolno się z Zytą zadawać. Pilnujemy go jeszcze bardziej niż zwykle, żeby nie doszło do bójki albo żeby nie było szczeniaków mieszańców boksera ze szkockim owczarkiem. Tego sobie właścicielka Zyty absolutnie nie życzy. 63 —■......-...../,л* Kosmos skomli żałośnie pod drzwiami, kręci się niespokojnie. Użala się i błagalnie patrzy na mamę, na Ullę, na Bossego, na mnie... Nie je> przez wiele dni nie tyka jedzenia. Gdyby Zyta. ó:tym wiedziała! 64 I nagle Kosmos znika. — Gdzie jest Kosmos? Kto ostatni go widział? Kto nie domknął kuchennych drzwi? Drzwi są otwarte. Wprawdzie tylko troszeczkę, jest tylko malutka szparka... Widocznie Klas, mój kolega, wychodząc, zapomniał zamknąć. A Kosmos oczywiście natychmiast skorzystał z okazji. Wkrótce dzwoni telefon. To pani Zyty. Nie jest zbyt zadowolona z wizyty Kosmosa. Kosmos zachowuje się dość osobliwie. Ściąga ze sznura suszące się ubrania, tarmosi miotły, przewraca kosze i grabie, rozrzuca po całym ogrodzie zgarnięte na kupki liście. Straszny nieporządek robi, chcąc zwrócić na siebie uwagę Zyty. Biorę smycz i idę po niego. To niedaleko. Gdy stamtąd odchodzimy, Kosmos jest smutny i uszy ma zwieszone. Ale nie brak mu sprytu. Wkrótce znów się wymyka, nikt nie wie, jak. Musiały gdzieś być niedomknięte drzwi czy jakieś okno, tyle ich przecież mamy. O tej porze Zyta jest ze swoją panią w kwiaciarni, leży za ladą, wielka, puszysta, rudo-biała. Wcale jej nie widać, ale można wywąchać i Kosmos wywąchuje natychmiast. Tym razem plan działania obmyślił sobie dokładnie. Wkrada się do domu Zyty, zabiera stamtąd grabie i niesie je trzymając w zębach trzonek. Dumnie podąża z nimi prosto do kwiaciarni i tam składa 5 — Mamy boksera 65 w hołdzie na schodkach przed wejściem. Zawraca i prędko biegnie po łopatę. I miotłę. I worek. I polewaczkę. I marynarkę, która się wietrzyła w ogrodzie. Tego dnia Kosmos wiele razy obraca między domem Zyty i kwiaciarnią. Ludzie zatrzymują się na ulicy, odwracają i ze zdumieniem patrzą na gorliwego psa, który dumnie unosząc w górę swój krótki ogonek, wytrwale przenosi wszelkie ruchome rzeczy z ogrodu przy domu Zyty na schodki kwiaciarni. Gdy jego pani dzwoni, na Bossego wypada tym 66 razem kolej sprowadzenia Kosmosa, ale ja muszę odnieść na miejsce wszystkie rzeczy. Tyle ich jest, że trzeba wziąć wózek. Pani Zyty uważa, że Kosmos ma osobliwy sposób zalecania się, na przyszłość wolałaby uniknąć podobnych odwiedzin. Jest zupełnie wystarczająca ilość wytwornych psów, które bardziej przestrzegają dobrych manier. Co myśli Zyta, nikt nie wie. Nigdy jednak nie zobaczymy na naszym wzgórzu szczeniąt rasy coll-bokser albo bokscollie. A szkoda. Życie Kosmosa na wsi Latem mieszkamy na wsi. Zimą też właściwie mieszkamy na wsi,, bo to miasto już nie jest, ale latem przenosimy się na wieś prawdziwą, położoną na wyspie, na przybrzeżnym archipelagu wysepek. Bliżej pól, lasów i wody. Cały czas chodzimy boso. Kosmos bardzo lubi tam być. Czasem wydaje mi się, że on całą zimę zużywa na tęsknotę do lata i tego wyjazdu na wieś. Gdy mama wyjmuje letnie rzeczy, żeby zobaczyć, co się nadaje, a co trzeba odłożyć, Kosmos cały dygoce z radości, skacze, kręci się w kółko, zwija. Zupełnie jakby pamiętał, jak przyjemnie było biegać razem po łąkach, kiedy miałem na sobie właśnie tę kraciastą koszulę i właśnie te stare, wyblakłe dżinsy. Potem uważnie przygląda się wszystkiemu, co robimy, obwąchuje każdą rzecz, którą pakujemy. Wędki, hełmy do nurkowania, płetwy, latawiec. 68 I kiedy tak zbieramy się do przeniesienia na wieś, zupełnie nie rusza się z domu, wcale nie urządza swoich ulubionych wypadów. Gdy zbliżamy się do wyspy, staje na samym dziobie i uważnie wpatruje się w brzeg. Wszystkie mięśnie mu grają, strzyże uszami, węszy — czuje ląd. Wszystkie stare, znajome, wiejskie zapachy wychodzą mu naprzeciw, daleko na wodę. Pierwszy chce zeskoczyć na ziemię, ale mu nie wolno. — Przywiąż Kosmosa do masztu! — woła tatuś. Bo w wiejskich zagrodach są kury, koty, owce; tysiące zabronionych rzeczy wabi tam Kosmosa, przyciąga zapachami. I choć od poprzedniego pobytu tutaj dzieli go cała zima, Kosmos natychmiast odnajduje wszystkie znajome miejsca, zupełnie jakby tego zimowego czasu nie było. Kiedy wieje wiatr od morza, Kosmosa można na chwilę uwolnić. Wtedy natychmiast bierze w posiadanie swój teren. Obiega go dokoła i zostawia swe wonne znaki w odpowiedniej odległości od naszej chaty, w ten sposób oznajmia innym zwierzętom, że on tu jest panem. Potem może się już całkowicie poświęcić szalonym polowaniom na polne myszy. Ziemia wokół naszego letniego domku spulchniona jest przez mysie norki i podziemne korytarze, podziurawiona jak gąbka, choć z wierzchu mało je widać. Kosmos jednak dobrze o tym wie. W wysokich, radosnych podskokach biegnie na łąkę i suwa nosem 69 po ziemi, wwierca w nią tępo ścięty pysk, grzebie a grzebie przednimi łapami. Kurz wokół niego unosi się jak spod miotły. Ogarnia go dziki zapał. Wydaje całe girlandy różnych dźwięków, drobne, krótkie, ostre szczeknięcia, charkot z głębi gardła, parskanie, posapywanie. Kopać umie świetnie, wkrótce całą głową wwierca się w ziemię. A jak już dostanie się do myszy, ostrożnie bierze ją w pysk, niesie do kuchni i dumnie składa na podłodze u stóp mamy, spoglądając na nią prawie z uśmiechem. Uważa widocznie, że się zasłużył. Mama jest jednak zdecydowanie odmiennego zdania. Krzyczy: — Zabierzcie to! Zabierzcie to! Prędko! Kosmosowi robi się przykro. Wybiega truchcikiem. Mysz jednak oczywiście zostawia, więc sam muszę ją podnieść. Biorę za ogon. Jest zupełnie martwa. Malutka, szarobura, miękka. Nie rozumiem, dlaczego mama się jej boi. Gdy wypływamy łódką na ryby, Kosmos zwykle nam towarzyszy. Stoi na dziobie oparty łapami o ławeczkę i cały czas patrzy na wodę. Na fale, na odbicie łódki, na błyski słońca. Za rybami — przepada. Raz, kiedy mama patroszyła nad wodą okonie,, zjadł mamie spod ręki wszystkie oczyszczone, gotowe filety: nierozważnie kładła je na płaskim kamieniu, a Kosmos myślał, że to dla niego. Mama była jednak zła. I na obiad dostaliśmy parówki z puszki. Uważam zresztą, że to dużo lepsze niż okonie. 70 W letnim domu są kury i koty. Kiedy Kosmos nadchodzi, koty chowają się pod ganek, ale kury chodzą sobie po całym terenie. Kosmos natychmiast paru radosnymi susami wskakuje w sam środek stadka. Od razu wszystko się ożywia. Kury gdaczą, podfru-wają trzepocząc skrzydłami, rozbiegają się dokoła. Kosmos natomiast staje nieruchomo jak posąg i przygląda się kurzemu zamieszaniu, jakby się dziwił, z czego ono wynikło. Potem wraca bez najmniej- 71 szych wyrzutów sumienia — przecież nie tknął żadnej kury, tylko trochę zachęcił je do latania. Przecież to tak zabawnie wpaść jak wicher w sam środek stadka, żeby w powietrzu aż zawirowało od ptaków. Gorzej bywa z owcami, to już sprawa poważna. — Boksery są śmiertelnym niebezpieczeństwem — mówią właściciele owiec. — Jak bokser wpadnie na pastwisko, uśmierca owce, zagryza jedną po drugiej. Coś tak ohydnego, tak potwornego nie może być prawdą. Niepodobne do naszego Kosmosa, on nie jest drapieżnikiem. A jednak nieprzyjemnie jest przechodzić starą, zaoraną drogą koło wygonu dla owiec. Kosmos robi się jak naładowany elektrycznością. Podnosi głowę, nastawia uszy, nogi mu sztywnieją. Jeży się cały, nozdrza mu się rozszerzają i warczy lekko, jak zwykle, kiedy chce czegoś, ale wie, że mu nie wolno. Trzymamy go krótko na smyczy, nie dając żadnych widoków na taniec z owcami. W spokojne dni z bardzo daleka słychać dzwonek owczego stada. To wielki baran-przewodnik z dzwonkiem na szyi biegnie, podskakując, a dzwonek kołace rytmicznie. Całe stado idzie za nim, zbite ciasno, jak jedno wielkie, szare ciało falujące na trawie. Widocznie owce się przestraszyły i przed czymś uciekają. Na samym końcu jagnięta, malutkie i białe, wyglądają jak baranki do zabawy, ledwie mogą nadążyć. 72 Często chodziliśmy do lasu położonego daleko od domu i wygonu dla owiec. Jest to gęsty, zielony, podszyty mchem las z zarośniętymi ścieżkami i powalonymi pniami drzew. W piękny dzień, gdy komary unoszą się nad koronami drzew, a czernice dojrzewają, przyjemnie jest językiem rozgniatać jagody na podniebieniu. Kosmos też to lubi. Kiedy my siedzimy w jagodniaku i zbieramy, on chodzi dokoła i zmiata jagody językiem, który robi się niebieski jak u chow-chow. Czasem biegnie przed nami, biegnie na oślep, aż krzaki trzeszczą. Tu i ówdzie mignie w przesiekach jego żółta sierść, która w słońcu, na tle zieleni, wygląda, jakby to on sam świecił. Wkrótce wraca zdyszany z językiem wywieszonym aż do ziemi. Staje obok mamy i czeka na założenie smyczy, dobrze wie, że tak być powinno, że właściwie wcale nie wolno mu biegać tak swobodnie. — Musi trochę pohulać — mówi mama. — Nie zginie, cały czas go widzimy... Chwilę siedzieliśmy na ziemi tłukąc komary. Potem rozciągnęliśmy się na mchu i podziwialiśmy korony drzew na tle nieba wysoko nad nami. Pięknie było. Nawet Kosmos to czuł, wypuszczał się to tu, to tam i wracał zdyszany, żeby chwilę koło nas posiedzieć. Popiskiwał jednak wtedy niecierpliwie, nie lubi takich chwil wypoczynku, kiedy nic się nie dzieje. Nagle zrywa się. Coś go pociąga, coś bardzo silnego. 73 — Kosmos! — woła mama. — Kosmos, chodź tutaj! — Głos mamy jest ostry, twardy, to rozkaz. Nic nie pomaga. Kosmos znika między drzewami, już go nie widać. — Coś zwęszył — mówi mama i wygląda na przestraszoną. Niedobrze... I za długo go nie ma. Zaczęliśmy wołać, na próżno. Był poza zasięgiem naszego głosu, na próżno go wołaliśmy. Słuchał czegoś, co było silniejsze. Trzeba się śpieszyć; zbiegliśmy śliską od igliwia ścieżką. Dotarliśmy do pastwiska dla owiec, które jest wprawdzie ogrodzone sztachetami i Kosmos nie może przez nie przeskoczyć, ale łatwo prześliznie się pod nim. Dla psa to żadna sztuka. Zapach owiec uderzył w nas jak ciepła zasłona, wiatr wiał od strony pastwiska, więc zapach był mocny. Kosmos musiał poczuć go pierwszy. Posłyszeliśmy dzwonek na szyi barana-przewodni-ka. Dźwięczał szybko i mocno w przyśpieszonym rytmie. Dyń, dyń! Dyń, dyń! Brzmiało złowróżbnie. Pastwisko jest wielkie, rosną na nim brzozy, wierzby i leszczyna. Z trzech stron jest ogrodzone, z czwartej dochodzi do morza. Właśnie od strony morza słychać było dzwonienie. To, co w tej chwili zobaczyliśmy, wyglądało jak olbrzymia, szara, włochata gąsienica wijąca się między niskimi krzakami, falująca gwałtownie w górę, W dół, w górę, w dół... Tak, to było stado owiec w popłochu, w ucieczce. 74 A Kosmos tuż za nimi, gonił je szybko i cicho, bez-jednego szczeknięcia. Wyglądał jak brązowa piłką,. mały i niepozorny. A przecież całe stado wprawił: w ruch. — Trzeba się spieszyć! Biegliśmy co tchu. Przesadziliśmy ogrodzenie, pędziliśmy przez pastwisko, przez rowy i murki z kamieni, przez krzaki i zarośla. Nie zauważaliśmy zupełnie, że się przewracamy, tłuczemy, nie widząe gałęzi, które nas smagały i drapały do krwi. Nie dbaliśmy o to, że nam serca walą i tchu brakuje. Frunęliśmy prawie — cały czas słysząc ten dzwonek. Stado widzieliśmy w dali, ale Kosmosa już nie było widać... Może dał spokój... Nie, nie on. Był na wybrzeżu, za gęstą kępą drzew. Na trawie obok niego leżało jagniątko. Ostro rysowało się białą plamą na tle zieleni. Z pyszczka tylko sączyła się strużka krwi. — Kosmos — powiedziała mama dobitnie i rozkazująco. Teraz Kosmos nie był poza zasięgiem głosu mamy. Zatrzymał się, położył płasko, głowę do ziemi przycisnął, skręcając się troszkę w bok. Nie śmiał na nas spojrzeć. Zupełnie jakby wiedział, że zrobił coś, co jest zabronione i czego mu nigdy nie wybaczymy. Mama uderzyła go dwa razy smyczą. Leżał na ziemi zasłaniając się przednimi łapami. 75 Jagniątko nie ruszało się. Nadbiegł farmer. Widocznie już przedtem usłyszał dźwięk dzwonka. Bardzo był zaniepokojony. Czule i ostrożnie podniósł jagniątko. — Żyje jeszcze. Trzeba sprowadzić weterynarza. Wziął jagnię na ręce i ruszył do domu. Szedł wolno i ciężko, był smutny i zmęczony. My też. Wzięliśmy Kosmosa na smycz i ruszyliśmy w drogę powrotną. Kosmos sprawiał wrażenie pokornego i zawstydzonego. Wlókł się ze spuszczoną głową, tylko niekiedy ostrożnie zerkał na mamę z ukosa. Owce były daleko, już ich nie słyszeliśmy. — Przecież on jest dzikim zwierzęciem — powiedziała mama. — Prawdziwym dzikim zwierzęciem — mama była blada, wstrząśnięta. Weterynarz przyjechał z Dalaro. Motorówką błyskawiczną. Jagnią tka nie dało się jednak utrzymać przy życiu. Nawet nie warto było próbować, bo tylko by się męczyło. Takie to było smutne, że płakaliśmy. Ulla i ja. Płakaliśmy, kiedy nikt nie widział. Tatuś musiał zapłacić. Drogo to kosztowało. Weterynarz, motorówka z Dalaro i jagniątko. Przez wiele dni nie lubiliśmy Kosmosa, zrobił się obcy. Zupełnie obcy. Leżał sobie na słońcu przed gankiem i był taki jak zawsze, on już dawno zapomniał. Ale dla nas był kimś zupełnie innym, zupełnie nowym, groźnym psem, o którym do tej pory nic nie wiedzieliśmy. To nie był nasz dawny Kosmos, to był ktoś nieznany. 76 — Cały czas był taki — powiedział tatuś. — Tylko myśmy o tym nie wiedzieli. On to ma we krwi. Instynkt polowania. Na to nie ma rady. To, że jest psem oswojonym, domowym, że żyje między ludźmi, którzy go karmią i chronią, tłumi w nim instynkt, który już nie jest mu potrzebny, ale chwilami ujawnia swoją siłę i na to nie ma rady. Tak więc Kosmos jest taki sam, jak był, tylko my teraz trochę więcej o nim wiemy. Po jakimś czasie Kosmos wrócił do łask. Wkrótce wszystko było po staremu, ten sam wesoły i gotów do zabawy Kosmos, jakiego kochaliśmy. Przeważnie Kosmos wyleguje się na ganku, oczy ma zamknięte, drzemie w słońcu, a jak się robi gorąco, włazi w cień. Jest dosyć leniwy. Z kleszczami zawsze mu muszę pomagać — przynosi je z wypraw na brzeg zarośnięty leszczyną. Siadam wtedy przy nim i wyjmuję mu je ze skóry. Bywa, że w takim momencie zrywa się nagle i rzuca w pogoń za wielkim trzmielem, który bzyczy i krąży dokoła. Usiłuje uderzyć go łapą. Wreszcie udaje mu się go chapsnąć, potrząsa wtedy łbem, bo go widocznie w pysku łaskocze. Lecz kiedy otwiera pysk, trzmiel wylatuje, mokry i rozczochrany. Kosmos wodzi za nim podejrzliwie wzrokiem, póki mu nie zniknie między drzewami. Nie bardzo może się zorientować, o co chodzi. Potem obserwujemy latawiec, uwiązany na dłu- 78 gim sznurku do okna. Co za radość patrzeć, jak unosi się w niebo i leci z wiatrem! Kosmos próbuje do niego podskoczyć. Skacze i skacze, a latawiec jest coraz wyżej. Latawce też są dla Kosmosa wielką zagadką. Czasem słyszymy dzwonek owczego stada, to ba-ran-przewodnik biegnie ze swoimi owcami. A kiedy wiatr zawieje od strony pastwiska, bardzo wyraźnie czujemy ostry, zwierzęcy zapach. Kosmos robi się niespokojny. Warczy. Może sobie przypomina... W każdym razie my pamiętamy dobrze. Choć nie myślimy o tym często, zupełnie — nie zapominamy nigdy. To się nie może powtórzyć. Kosmos nigdy już nie będzie biegać sobie wolno na wsi. Przy domu założyliśmy stalowy drut, do którego przywiązaliśmy długi łańcuch. Kosmos może biegać wzdłuż drutu. Gdy doleci dźwięk dzwonka albo zapach owiec, sprawdzamy jeszcze, czy Kosmos jest dobrze uwiązany. Nie jest to dla Kosmosa najweselsza sytuacja, ale jego własna wina. Miło nam, że i tak uważa pobyt na wsi za bardzo przyjemny. Całą zimę zużywa na tęsknotę do lata. ■< W psiej klinice Kosmos nigdy nie chorował. Raz tylko dostał zastrzyk przeciw nosaciźnie i troszkę źle się po nim czuł. Nazbierał natomiast wiele zadrapań i szram w bójkach z Bobbym. Bobby to jego najgorszy wróg,, zawsze się na siebie rzucają. Po jednej z takich bójek ma sporą bliznę. I kilka innych, mniejszych, po-walkach z kotami. Oczywiście koty zawsze lepie} z tych walk wychodzą niż Kosmos. W takich przypadkach Ulla mu przykleja plastry, zasypuje talkiem, bandażuje. Jak sobie rozciął łapę tak głęboko,, że wciąż krwawiła, też sami zrobiliśmy opatrunek. Raz tylko był w klinice dla psów, kiedy miał liszaje. Liszaje to rodzaj grzybków na skórze. Przeważnie mają je konie. Kosmos musiał je złapać na wsi, podczas zabawy w starej stajni. Długi to był i ciężki dzień dla biednego Kosmo- 80 sa — pojechaliśmy z nim do miasta wczesnym rankiem, mama i ja. I wtedy się zaczęło. Bo Kosmos nie lubi jeździć pociągiem, bardzo się do tego podejrzliwie odnosi. Miasta też nie lubi, schodów, ulic, samochodów i tłumów ludzi. Wszystkiego w mieście za dużo. Przy ruchomych schodach na dworcu zbuntował się ostatecznie. Wystraszony patrzył, jak przesuwają się błyszczące stopnie, i zapierał czterema łapami. Nie sposób było wtaszczyć go na te schody. Stał na drodze wszystkim spieszącym w górę i na dół. — Trzeba go wnieść — powiedziała mama. Ale nie daliśmy rady. Kosmos jest dość ciężki. Tylko tatuś i Rolf potrafią go udźwignąć. Trzeba było wziąć taksówkę. A to spory kawałek i kosztowało dużo. Trudno, konieczne to było, jeżeli w ogóle mieliśmy się tego dnia dostać do kliniki. Klinika jest prawie na wsi. Kosmos trochę poweselał. Sporo nowych, podniecających zapachów zupełnie mu nie znanych psów. Sunął pyskiem po ziemi jak szczotka odkurzacza. Psia klinika mieści się w suterenie. Zeszliśmy po schodkach. Ciasna, wąska poczekalnia z malutkim, okienkiem pod samym sufitem. Cały czas palące się-światło, niebieskawe, długie świetlówki. Usiedliśmy koło drzwi. — Leżeć — powiedziała mama do Kosmosa. Położył się natychmiast płasko, przednie łapy wyciągnął, oparł na nich głowę. Skóra na nim drżała, łypał: oczami, bał się. 6 — Mamy boksera 81 W kolejce przed Kosmosem było dużo zwierząt. Miniszpic z kokardą na szyi leżał na kolanach swojej pani i puszył się. Wielki czarny owczarek miał ze sobą pana w roboczym kombinezonie. Pręgo-wany kot był z dziewczynką w kraciastych spodniach, wciąż kręcił ogonem i zwijał go w kółko. Oczy miał skośne, żółte, wyglądał na złego. \, Tyle różnych zapachów nas otaczało! Zapachy kotów, psów, papug. Panie pachniały pudrem i lakierem do paznokci, panowie samochodem, prócz tego były zwykłe zapachy lekarstw, jak to u lekarza czy weterynarza. A Kosmos musiał leżeć na podłodze, nie mógł się ruszyć! Zupełnie jakbym ja stał przed najpiękniejszym w świecie modelem kolejki ze związanymi w tyle rękami. Drzwi się otworzyły, stanęła w nich pani w białym fartuchu, z włosami w lokach. Pod fartuchem •miała dżinsy, na nogach drewniaki. To była pani weterynarz. — Następny, proszę — powiedziała. Kosmos -wstał. — Nie, to jeszcze nie twoja kolejka, musisz trochę zaczekać. Kosmos znowu się skulił, uszy opuścił, zdumiony. Do gabinetu wszedł ten kot z ogonem w kółeczko. Potem była kolej Kosmosa. W gabinecie nowe zapachy, o wiele silniejsze i przenikliwsze niż w poczekalni. Kosmos zdawał się zupełnie odurzony. Tylko się trząsł. Czasem spoglą- 82 dał na mamę albo na mnie, jakby o coś prosił. A my nie mogliśmy mu pomóc. Teraz nie. Pod ścianą jedna na drugiej stały „klatki, duże skrzynki z drzwiczkami z drucianej siatki. W każdej skrzynce leżało jakieś zwierzę, przeważnie psy i koty, ale była też papużka i coś, co przypominało wiewiórkę. Klatki większych zwierząt stały na podłodze, wielki pudel warknął, kiedy Kosmos wszedł. Jakiś kot był nieprzytomny, leżał na boku, wyglądał jak martwy. Inny kot siedział za siatką w zwykłej kociej postawie i cały czas patrzył na Kosmosa. Koty są irytujące, one zawsze zwyciężają i wiedzą o tym. I okazują to wyraźnie, gdy siedzą bezpiecznie za kratą. Kosmos tylko zerkał, zanadto był wystraszony, żeby się troszczyć o koty. Gdyby miał prawdziwy ogon, schowałby go między nogi, ale ta mała resztka, która mu została, nie dawała się podkulić, chociaż usiłował. Całe szczęście, że Kosmos jest karny i lubi wszystkich, którzy się do niego życzliwie odnoszą. Nawet nie warknął na panią weterynarz, gdy go badała. — Potrzebna mu jest kąpiel — powiedziała. — Proszę wrócić tu po niego o czwartej, do tej pory będzie gotowy. W drugim pokoju była wielka kadź, taka mniej więcej, jak cementowe koryta w pralni starego typu. — Wsadzi się go do kąpieli? Pani weterynarz przytaknęła. Tak. Potrzebna mu jest kąpiel lecznicza, smołowa. e* 83 A Kosmos tak nienawidził kąpieli! I o czwartej godzinie! Teraz była dopiero dziesiąta. Kosmos patrzył na nas. błagalnie, jego pomarszczony pysk był okropnie smutny. Ciężko nam było zostawiać go w takim nieprzyjemnym miejscu, odczuwaliśmy to prawie jak zdradę. i — Musimy — powiedziała mama. — Chodź. Zaczęliśmy wychodzić. Kosmos spojrzał na nas, a potem odwrócił się tyłem. Czuł się odtrącony, pozostawiony sam sobie. Taki wstyd wobec obcych zwierząt w klatkach. Okropnie nam było go żal. Pojechaliśmy do miasta. Najpierw pokupowaliśmy różne rzeczy. Potem zjedliśmy w barze kiełbaski z frytkami. Potem poszliśmy do kina. Film był o psie, który wyratował dziecko spod wodospadu. Cały czas myślałem o Kosmosie, że chętnie bym go wyratował z tej smołowej kąpieli. — Jak myślisz, co z nim tam robią? Jak myślisz, czy to boli? A jeżeli on się przestraszy i pogryzie ją, kiedy go będzie wsadzać do kadzi? Miałem tysiące pytań. A mama tylko jedną odpowiedź: — Oni są przyzwyczajeni. Nie musisz się martwić. Martwiłem się jednak. Przez cały czas o niczym innym nie mogłem myśleć, tylko o Kosmosie w smołowej kąpieli. Wreszcie nadeszła czwarta. Zjawiliśmy się punktualnie co do minuty. W poczekalni nie było ani Я4 psów, ani ludzi. Klinikę już zamykano. Kosmos był ostatnim pacjentem. Weszliśmy od razu. Kosmos był gotów. Czekał. Wesoły, zadowolony pies. Na nasz widok zaczął się wiercić, kręcić ogonem i podskakiwać. — Dobry, dobry, dobry piesek... No, tak, tak. Dobry piesek. No już dobrze. No już... Powitalnym ceremoniom nie było końca. Pachniał smołą. Usiadłem na podłodze i objąłem go. Pachniał zupełnie jak świeżo wysmołowana kładka przez rzekę na wsi. Zdrowy, dobry zapach. Sierść mu pociemniała. — Bardzo był grzeczny — powiedziała pani weterynarz. — Gdyby wszystkie psy były takie grzeczne, nie mielibyśmy problemów. Kosmos był uszczęśliwiony. Zupełnie jakby rozumiał, że już minęło, skakał, tańczył. — Trzeba mu kupić coś dobrego na obiad — powiedziała mama. Poszliśmy do sklepu, kupiliśmy mu kawałek wątróbki i kilka parówek. To, co najbardziej lubi. Dzięki kąpieli zupełnie się pozbył tych liszajów. Tylko długo pachniał smołą. Ale to wcale nie jest zły zapach dla psa. Kosmos w kamizelce ratunkowej Kosmos nigdy nie wyratował tonącego ani nie dokonał żadnego innego bohaterskiego czynu. To my musieliśmy go ratować. Zeszłego lata. Kosmos nie lubi się kąpać. Ani w domu w wannie, ani w morzu. Kiedy napuszczamy wody do wanny i wołamy: — Kosmos, chodź się kąpać! —bo przecież czasem trzeba go wypucować — ucieka jak najdalej, chowa się w kąt za pianinem, robi się malutki, myśli, że go nie zobaczymy. Oczywiście od razu go odkrywamy, wyciągamy i pakujemy do wanny. Nigdy się długo nie kąpie — i nieczęsto. Mamy za to dobrą szczotkę do wyczesywania z niego błota i kurzu. Tak samo nie lubi zimnej kąpieli w lecie w morzu. Ani myśli wchodzić do wody po piłki i patyki, które mu tam rzucamy. Kiedy się kąpiemy, leży na 86 piasku i patrzy. Ratować kogoś, gdyby było trzeba? — w głowie mu nawet taki pomysł nie powstaje. Kiedy wypływamy łódką, a jego nie bierzemy ze sobą, nie płynie za nami, jak inne psy. Poprzestaje na bieganiu po brzegu, póki uważa za stosowne, potem idzie do domu. Kosmos nie lubi wody, może dlatego, że niezbyt dobrze pływa. Czasem, gdy mu się zdarzy źle skoczyć z jachtu na łódkę, wpada w głębinę jak kamień, a nam się wydaje, że nigdy nie wypłynie. Parska jak foka, jednocześnie szybko ubijając wodę przednimi łapami. To wystercza na powierzchnię, to zapada w głąb i posuwa się bardzo wolno. Przy samym brzegu pomagamy mu, biorąc go za obrożę i wyciągając na ląd. To było tuż przed Soderarm. Siła wiatru dochodziła do siedmiu stopni w skali Beauforta. Płynęliśmy po nie oznakowanym akwenie. Mieliśmy wiatr z rufy i wysoką falę od strony dzioba. Ryzyko przechyłu było wielkie. Kosmos leżał na swojej koi, jak zawsze, kiedy jest zła pogoda i trzeba uważać na ster: zwinięty w kłębek na swojej niebieskiej poduszce, z głową wetkniętą w brzuch. Kiedy jesteśmy na morzu, prawie zawsze śpi, bo kołysze tak przyjemnie i monotonnie. Czasem ja też się z nim kładę i śpię. Przy leniwym psie można się rozleniwić. Ale niech się tylko coś zdarzy na pokładzie, Kosmos od razu budzi się, wstaje. Wystarczy jakiś nowy 87 ton w głosie tatusia, zmieniony bieg silnika, on natychmiast musi zobaczyć, co to takiego. Jeden skok i jest w kambuzie*, drugi — i na pokładzie. Ciasno, trudno się przecisnąć koło tatusia, steru i wszystkich pokładowych urządzeń, ale on zręcznie i z łatwością daje sobie radę. Idzie na sam dziób, a wraca drugą stroną. Potem zeskakuje do kabiny i włazi na swoją koję. Zwija się w kłębek i zamyka oczy. Przeprowadził inspekcję i zadowolony może znowu spać spokojnie. Tatuś się często irytuje, zwłaszcza gdy są trudności z wiatrem i ze sterem, a naokoło mnóstwo mielizn. Uważa, że Kosmos włazi mu w drogę. — Przeklęte psisko! — woła. — Czy nie ma kogoś, kto by przypilnował tego psa?! A wtedy na Soderarm bardzo było niedobrze. Kosmos zjawił się nagle, kiedy tatuś wykonywał jakiś manewr. Gruby szot** wyprężył się na silnym wietrze, cały kadłub dygotał i trzeszczał. Tatuś poluzował szot. W tym momencie Kosmos wyskoczył na pokład, zaplątał się w rozwijającej się linie i razem z nią zsunął za burtę. Chwilę wisiał w powietrzu, lina przesuwała mu się pod brzuchem. Wisiał jak worek zawieszony między niebem a ąiemią. Potem wolno opuścił się w syczącą, spienioną, białą kipiel. * Kambuz — pomieszczenie kuchenne na łodzi. ** Szot — linka, za pomocą której ustawia się żagiel pod odpowiednim kątem do kierunku wiatru. 88 Długo nie było go widać, wydawało nam się, że całe wieki. Wreszcie się wynurzył daleko za nami. To wystawał z wody, to był pod wodą, płynął w ten swój głupi, niezdarny sposób. Nie z falą, tylko przeciw fali, znosiło go coraz dalej od nas. — Kosmos! Kosmos! — krzyczała Ulla w ręce złożone w trąbkę wokół ust. Wiatr niósł wołanie. Potem rzuciła do wody koło ratunkowe. Bossę był szybszy. Przyciągnął bączek, który mieliśmy na długim holu. Bączek tańczył na fali, raz był wysoko nad naszymi głowami, to znów zapadał w kipiącą przepaść. Bossę pilnie uważał i skoczył akurat wtedy, kiedy bączek był na równym poziomie z jachtem. Potem zeskoczyła Ulla, oboje mieli na sobie kamizelki ratunkowe. Tatuś spuścił bączek, który natychmiast został daleko za nami. Wszystko to stało się błyskawicznie. Kosmos chlupotał tak daleko, że ledwie go widzieliśmy, czasem mignął na fali, czasem znikał. Jego głowa wyglądała jak korek spławika podskakujący to tu, to tam. Okropne to było, nie miałem odwagi patrzeć nawet w tamtą stronę. Tatuś stanął w linii wiatru. Żagle łopotały. Ja z mamą odczepiłem fał* i ściągnęliśmy grot** na pokład. Nie było czasu go zwijać, leżał ciężką stertą, oparty bomem o pokład. * Fał — lina służąca do podnoszenia żagli i części omasztowania. ** Grot — największy żagiel znajdujący się na maszcie głównym, tzw. grotmaszcie. 89 Ulla wiosłowała. Fale unosiły bączek, wyglądało zupełnie tak, jakby to wjeżdżał na górę, to zjeżdżał w dolinę, malutki i lekki jak łupina orzecha. Posuwał się jednak jakoś, odległość między Kosmosem i bączkiem zmniejszała się. Bossę na samym dziobie, wychylony, wołał uspokajające słowa, wiatr je nam przynosił. — Trzymaj się, Kosmos! Dobry piesek, no, no! Zaraz przy tobie będziemy, tylko spokojnie. Tutaj. Kosmos, tutaj... Gadał i gadał. Kosmos usłyszał i zrozumiał, bo zmienił kierunek, energicznie zaczął płynąć w ich stronę. Wreszcie się spotkali. Bossę się wychylił. — Szczęście, że ma kamizelkę — szepnęła mama dysząc, bo manewr wydawał się strasznie niebezpieczny. Udało im się jakoś zgrać ruchy Kosmosa i bączka. Bossę, dosięgając prawie powierzchni wody, chwycił psa za obrożę, Kosmos znalazł się tuż przy bączku, łapami skrobał burtę. Ulla puściła wiosła, żeby pomóc we wciąganiu Kosmosa, który był teraz podwójnie ciężki, mokry i śliski. Wciągało go w głąb, przekręcało. Nagle zobaczyliśmy, że obroża, ześliznąwszy się z szyi psa, została Ulli w ręce. „Granitowy" był teraz zupełnie blisko nich. Wszystko się ruszało, podskakiwało, chybotało, ześlizgiwało, zderzało z sobą. Tylko na ułamek sekundy wracało na miejsce. Nie oddychałem prawie, nie 90 miałem odwagi patrzeć. Czasem tylko zerkałem przez szparkę oka. Bossę mocno chwycił Kosmosa za skórę na karku i nie wypuszczał, choć wciąż mu się wyślizgiwała. Ulla wychyliła się za burtę, prawie położyła się na wodzie, opasała rękami Kosmosa. I nagle przednie łapy psa znalazły się na brzegu łódki. Bossę je złapał i zaczął ciągnąć. Musiało to Kosmosa bardzo boleć, szorował klatką piersiową i brzuchem o burtę bączka. Jeszcze tylko malutki kawałek, jeszcze tylko tylnie łapy... w następnej chwili był już w łódce. Odetchnęliśmy. Wreszcie odważyliśmy się odetchnąć! Kosmos przez chwilę leżał na dnie nie ruszając się. Potem wolno wstał i trzymając się jakoś na drżących nogach w podskakującym bączku otrząsnąć się, otrzepał z wody. Teraz mogłp sobie kołysać, teraz już nie miało znaczenia, że bączkiem rzuca, że miota się na fali jak wiórek. Bo to jednak był dobry, pewny bączek, zrobiony przez Johannesa. Nie wywracał się tak łatwo. Można go było śmiało używać jako łodzi ratunkowej przy wietrze siedmiu stopni w skali Beauforta. Kosmos stał na własnych nogach i gdy tak ku nam spoglądał, wyglądał zupełnie zwyczajnie. Oczy mu łyskały, kręcił swoim wesołym, krótkim ogonkiem. Teraz pozostawała jeszcze jedna bardzo trudna 91 rzecz: nakłonić Kosmosa, żeby na pełnym morzu skoczył z bączka na jacht. Tatuś wybierał cumę bącz-ka i przyciągał go. Bossę skoczył pierwszy. Kosmos trząsł głową i dreptał w miejscu, ale nie miał odwagi skoczyć. A kiedy się wreszcie decydował, bączek odsuwał się daleko od jachtu. Ulla stała za Kosmosem. Kiedy fale się znowu zbiegły, tatuś się wychylił i złapał Kosmosa za skórę na karku. Ulla pchała od tyłu. W mgnieniu oka było po wszystkim. Kosmos znalazł się na „Granitowym". Ulla także. Ulla przyniosła swój płaszcz kąpielowy. Owinęła Kosmosa i tuląc go wycierała i wycierała. Kosmosowi to sprawiało przyjemność, kręcił ogonem i minę miał bardzo zadowoloną. Mama wyszukała na mostku kamizelkę ratunkową. — Włóż to Kosmosowi — powiedziała. — To stara kamizelka Rikarda, będzie w sam raz dla Kosmosa. Nie pojmuję, dlaczego przedtem o tym nie pomyśleliśmy? To prawdziwy brak odpowiedzialności. Moja stara kamizelka, czerwona po zewnętrznej, a biała po wewnętrznej stronie, była zniszczona i nie nadmuchana. Mama jednak uważała, że nadaje się dla Kosmosa. Wypróbuję ją któregoś dnia, jak będzie ciepło i bezwietrznie. Muszę się przekonać, czy Kosmos się w niej utrzyma. To ważne. Sto lat! -X — Kosmos robi się stary i siwy, już nie jest taki żwawy — mówi mama, gdy jej się zdarzy wypatrzyć kota wcześniej niż Kosmosowi. Wyprowadzanie Kosmosa nie jest już taką przygodą jak dawniej. Uspokoił się. Mama uważa, że to dobrze, nie życzy sobie przygód. Mama szybciej i pewniej niż Kosmos dostrzega, czy to rzeczywiście kot zwinięty w kłębek leży pod furtką, czy też tylko kamień albo skrzynka na listy, która spadła ze słupka. Jakby z chęcią odwetu za wszystkie dawniej rozlane mleka i podarte pończochy mama spuszcza Kosmosa ze smyczy i pozwala mu pędzić jak strzała do tkwiącej w mroku skrzynki na listy. Gdy Kosmos odkryje swą pomyłkę, dla niepoznaki obchodzi cały teren w pobliżu, potem wraca jak gdyby nigdy nic. 93 To prawda, że Kosmos jest teraz spokojniejszy. Już nie biega za samochodami i motocyklami. Już nie tak chętnie gryzie się z obcymi psami. Gdy się natknie na intruza, robi obojętną minę, która wyraża: ,,Ja ciebie nie widzę, więc i ty mnie nie musisz dostrzegać". Prawie zawsze się udaje. Prawdziwy piecuch z niego. Jak jest w domu, to prawie zawsze leży i drzemie. Nie lubi zimna, deszczu i wiatru. Już nie zależy mu na samotnych wycieczkach. Mama może zapominać o zamykaniu drzwi i okien, on i tak zostanie przy kominku. Prawdziwy piecuch. Ale poza tym nie ma żadnej różnicy. Gdy ktoś wychodzi, Kosmos stoi przy drzwiach i też chce wyjść. Gdy pierwsze płatki śniegu wirują w powietrzu, Kosmos też wiruje i kłapie zębami, chce je złapać. Jak jest na ślizgawce, zabiera krążek od hokeja i biegnie daleko, tylko dla zabawy. Na torze narciarskim skacze przed czubkami nart i szczeka, nie może się zdecydować, po której stronie ma biec. Kiedy zjeżdżamy na sankach, pozwalamy mu potem wciągać sanki pod górę, to bardzo praktyczne rozwiązanie. Tak samo jak dawniej aż do upadłego bawi się, przepycha i baraszkuje z Rolfem i jego koleżkami. Chodzi na tylnych łapach, a przednimi wymachuje, tarza się z nimi po podłodze, warczy, głęboko w gardle mu bulgoce, bardzo groźnie to brzmi, ale to tylko na niby. Krzesła powywracane, chłopcy pra- 94 wie dorośli tarzają się po podłodze, dywany skopane. Mama przybiega wystraszona: takich dzikich harców nie wolno w domu wyprawiać. A żyłka do polowania na koty pozostała w Kosmosie, mama nie ma racji w tym, co mówi. Jeżeli my wcześniej dostrzegamy koty, to nie dlatego, że on otępiał, tylko my zrobiliśmy się bystrzejsi, sami jesteśmy jak psy. Więc żeby mamie udowodnić i troszeczkę ją podrażnić, tak jak ona drażni Kosmosa, gdy go wypuszcza na starą skrzynkę do listów — uchylam drzwi, tylko szparkę robię, gdy czarny kot wyniośle i pewnie przechodzi ulicą po bezpiecznej przeciwnej stronie. Kosmos stoi w oknie i widzi to, drepce w miejscu, skomli żałośnie, dwie nitki śliny zwisają mu z kącików pyska. Jest czujny, podniecony, gotów przez szybę wyskoczyć. Wtedy właśnie otwieram drzwi. 95 Kosmos jak rakieta w czterech susach jest na ulicy. Wołam wtedy mamę. — Teraz popatrz na twego starego psa! Kosmos zlatuje ze wzgórza zupełnie jakby się przez własne nogi przetaczał, grzbiet ma wygięty na okrągło. I nagle zaczynam rozumieć, skąd to powiedzenie „na łeb, na szyję", tak właśnie pędzi Kosmos w pogoni za czarnym kotem. Kosmos i ja kładziemy się zwykle na podłodze i oglądamy telewizję. Ja leżę na brzuchu, jedną ręką podpieram brodę, drugą trzymam Kosmosa za szyję. Kosmos zerka na ekran jednym okiem. — Zobacz, Kosmos, kot! Kot w telewizorze! — mówię i potrząsam nim, kiedy na ekranie ukazuje się kot. Kosmos podnosi głowę, nastawia uszy, mięśnie mu twardnieją. Ślini się. Szczeka do telewizora, krótkie szczeknięcia, którym pianino odpowiada echem. — Nie powinieneś go oszukiwać, Rikard, to złośliwość tak go zwodzić — mówi Bossę. Ale ja go wcale nie oszukuję, przecież był kot w telewizji, a Kosmos uważa, że koty na ekranie są interesujące. Ktoś mówi, że potem, po Kosmosie, będziemy mieli wielkiego danois. Widziałem dziś na lodzie takiego, to zręczny pies... — Kosmos wtedy spogląda i jego pomarszczony pysk robi się taki smutny! Zatykam mu uszy. Nie powinno się mówić takich rzeczy, gdy 96 on słyszy. To okrutne. I ja nie chcę mieć żadnego wielkiego danois, ja chcę mieć tylko Kosmosa. Trochę mu policzki posiwiały, już mu tak nie zależy, żeby wychodzić w każdą pogodę, woli leżeć w cieple. To prawda. Ale stary? Ma tylko siedem lat, dla psa to tyle, co czterdzieści dziewięć dla człowieka. Mniej więcej tyle ma mama, a to chyba nie taki podeszły wiek?! Chciałbym zobaczyć takiego, co by się odważył mamie powiedzieć: — Postarzałaś się trochę, osiwiałaś, już nie jesteś taka żwawa jak dawniej, staruszko! A Kosmosowi to można mówić?! Kiedy skończył siedem lat, nakryliśmy mu tacę, na tacy psie keksy, świece, kwiaty i paczuszka z prezentem: z piłką. Ustawiliśmy się rzędem i zaśpiewaliśmy: — Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! — to jego ulubiona piosenka. Kosmos dobrze ją zna. Śpiewamy ją siedem razy do roku. Sześcioro z nas ustawia się rzędem i niesiemy tacę ze świecami i prezentem temu siódmemu. Śpiewamy przy tym: „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!" Kosmos uszczęśliwiony przepycha się na pierwszego i doskonale wie, do jakich drzwi ma iść. Jasne przecież, że ten, kto ma urodziny, leży w łóżku, kurczowo zaciska powieki, udaje, że śpi. Gdy drzwi otworzymy, Kosmos je popycha i przypa- 7 — Mamy boksera 97 Kosmos jak rakieta w czterech susach jest na ulicy. Wołam wtedy mamę. — Teraz popatrz na twego starego psa! Kosmos zlatuje ze wzgórza zupełnie jakby się przez własne nogi przetaczał, grzbiet ma wygięty na okrągło. I nagle zaczynam rozumieć, skąd to powiedzenie „na łeb, na szyję", tak właśnie pędzi Kosmos w pogoni za czarnym kotem. Kosmos i ja kładziemy się zwykle na podłodze i oglądamy telewizję. Ja leżę na brzuchu, jedną ręką podpieram brodę, drugą trzymam Kosmosa za szyję. Kosmos zerka na ekran jednym okiem. — Zobacz, Kosmos, kot! Kot w telewizorze! — mówię i potrząsam nim, kiedy na ekranie ukazuje się kot. Kosmos podnosi głowę, nastawia uszy, mięśnie mu twardnieją. Ślini się. Szczeka do telewizora, krótkie szczeknięcia, którym pianino odpowiada echem. — Nie powinieneś go oszukiwać, Rikard, to złośliwość tak go zwodzić — mówi Bossę. Ale ja go wcale nie oszukuję, przecież był kot w telewizji, a Kosmos uważa, że koty na ekranie są interesujące. Ktoś mówi, że potem, po Kosmosie, będziemy mieli wielkiego danois. Widziałem dziś na lodzie takiego, to zręczny pies... — Kosmos wtedy spogląda i jego pomarszczony pysk robi się taki smutny! Zatykam mu uszy. Nie powinno się mówić takich rzeczy, gdy 96 on słyszy. To okrutne. I ja nie chcę mieć żadnego wielkiego danois, ja chcę mieć tylko Kosmosa. Trochę mu policzki posiwiały, już mu tak nie zależy, żeby wychodzić w każdą pogodę, woli leżeć w cieple. To prawda. Ale stary? Ma tylko siedem lat, dla psa to tyle, co czterdzieści dziewięć dla człowieka. Mniej więcej tyle ma mama, a to chyba nie taki podeszły wiek?! Chciałbym zobaczyć takiego, co by się odważył mamie powiedzieć: — Postarzałaś się trochę, osiwiałaś, już nie jesteś taka żwawa jak dawniej, staruszko! A Kosmosowi to można mówić?! Kiedy skończył siedem lat, nakryliśmy mu tacę, na tacy psie keksy, świece, kwiaty i paczuszka z prezentem: z piłką. Ustawiliśmy się rzędem i zaśpiewaliśmy: — Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! — to jego ulubiona piosenka. Kosmos dobrze ją zna. Śpiewamy ją siedem razy do roku. Sześcioro z nas ustawia się rzędem і ?^-siemy tacę ze świecami i prezentem temuj mu. Śpiewamy przy tym: „Sto lat, sto lat, je, żyje nam!" Kosmos uszczęśliwiony pr£j na pierwszego i doskonale wie, do jakie-iść. Jasne przecież, że ten, kto #*а ~°-Ч w łóżku, kurczowo zaciska £ovdekl' 1 Gdy drzwi otworzymy, Kos^s je P Mamy boksera 97 da do łóżka skacząc i łasząc się. My, pozostali, śpiewamy jeszcze chwilę, póki Kosmos nie zakończy pierwszej części uroczystości. — No, dobrze, Kosmos! No, już. — I musi usunąć się, żebyśmy my też mogli złożyć życzenia. Tak jest zawsze. Zimą i latem, jesienią i wiosną, bo urodziny wypadają w różnych porach roku. Kosmos dobrze o tym wie i uwielbia to. Pomyśleliśmy więc sobie, że kolej na niego. Dwunastego kwietnia nakryliśmy tacę: świece i sterta psich keksów, żeby miał co chrupać. Potem zaśpiewaliśmy. Nie wypadło to dobrze. Bo Kosmos od razu się wepchnął i chciał być pierwszy. Potem się trochę zmieszał, kiedy odkrył, że jesteśmy wszyscy, nikt nie został za zamkniętymi drzwiami. Lękliwie rozejrzał się dokoła, usiłował znaleźć wyjaśnienie w zachowaniu pani i pana domu. Przez chwilę wyglądał dość nieszczęśliwie. — Do kosza, Kosmos! — powiedział tatuś surowo. Kosmos jeszcze bardziej się zmieszał, ale posłuchał, bo on zawsze słucha tatusia. Poszedł zwykłą okrężną drogą przez szafę w holu, dopiero potem wlazł do służbówki. Patrzył na nas podejrzliwie, usiłował zrozumieć, co my właściwie zamierzamy. Ruszyliśmy procesją prosto do kosza. Kiedy podeszliśmy, wyskoczył i zamerdał ogonem. — Mamy zaszczyt ci złożyć życzenia urodzinowe, Kosmos! 98 Skakał, skręcał się. Nagle zrozumiał, że to on i główną osobą uroczystości. Przyjemnie mu było Zaśpiewaliśmy jeszcze raz. — Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! A potem cztery razy krzyknęliśmy: — Hura! Hura! Hura! Hura! i Spis treści Wybieg dla Kosmosa .... 5 Ślepa kiszka Ulli . . . . . 10 Mały szczeniak i z o wiele za długim ogonem . . / . 17 Początek naszego psiego życia ... . 25 Na imię ma Kosmos i należy do nas...... 34 , liczymy się mttestwa nowych rzeczy . . .39 Kosmos jest jednak najlepszy .... 48 Jak się ma psa, to się ma, trudno . . . . . 51 Pies pokładowy . . . ... 56 Zaloty do Zyty . ... . . 63 Życie Kosmosa na wsi .... 68 W psiej klinice...... 80 Kosmos w kamizelce ratunkowej ... 86 Sto lat! . . . . . . . . 93