15076

Szczegóły
Tytuł 15076
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15076 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15076 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15076 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARGIT SANDEMO ZAGINIONY Z norweskiego przełożyła MAGDALENA STANKIEWICZ POL - NORDICA Otwock 1998 ROZDZIAŁ I Jaka cicha letnia noc! Mrok nadawał wojskowym barakom niezwykły charakter, rozmywał ich kontury, tak jakby zaraz miały się rozpłynąć w nieruchomym powietrzu. David odruchowo odgarnął z czoła gęste popielatoblond włosy. W sali chorych palenie było zabronione, wyszedł więc na zewnątrz. Stał na schodach, próbując się uspokoić po nieoczekiwanej pobudce. Krzyk strachu brzmiał jeszcze w jego uszach. Ta łagodna jasna noc obudziła w nim intensywną tęsknotę za domem, za Norwegią, za niepowtarzalną atmosferą północnych letnich nocy. Oczywiście Francja była cudownym krajem i czuł się tu jak u siebie w domu, ale wychował się w Norwegii, spędził tam dzieciństwo i pierwsze lata młodości. Tam też została jego matka i rodzeństwo. Tutaj mieszkał tylko jego stryj, z którym nigdy tak naprawdę się nie zgadzał. Wyjazd do Francji na studia - czyż nie było to marzeniem większości młodych ludzi? A David de Saint - Colombe posiadał ku temu wszelkie możliwości: francuskie nazwisko z księgi rodów szlacheckich i wpływowego stryja w Paryżu, który zapisał go na studia medyczne na uniwersytecie. Rodzina chciała, aby David został lekarzem, a on sam nie miał nic przeciw takiej propozycji. Dzięki studiom David nigdy nie myślał o służbie wojskowej. Ale powołanie do wojska przyszło pewnego dnia nagle i niespodziewanie. Początkowo sądził, że to jakaś potworna pomyłka, stryj jednak szybko wyprowadził go z błędu. Używając wzniosłych słów, wygłosił wykład o obowiązku i zaszczycie, jakim jest obrona ojczyzny. Czyż David nie był obywatelem francuskim po swoim ojcu? I czyż nad Europą nie wisiała groźba wojny? Czy Francja nie potrzebowała wszystkich zdolnych do służby mężczyzn, czy nie zauważył powszechnej mobilizacji? Tak, David musiał się z tym zgodzić. W owym roku, 1914, atmosfera w Europie była niezwykle napięta. David przerwał więc swoje prawie ukończone studia medyczne i przywdział mundur. Jego niebieskie oczy zwęziły się, kiedy przebiegł wzrokiem dziedziniec i posępne koszary. W głębi duszy nienawidził tego wszystkiego! Nie był materiałem na żołnierza, nigdy nie mógłby nim być. Od razu mianowano go oficerem - ze względu na wykształcenie automatycznie został porucznikiem i nic na to nie mógł poradzić. Uparcie jednak trwał przy swoim: przy pracy w lazarecie, która jako jedyna interesowała go w służbie wojskowej. Chciał także jakoś wypełnić przymusową przerwę w studiach. Ostatecznie zwyciężył. Rodzina musiała uznać, że nigdy nie uda się uczynić z niego ambitnego żołnierza. Jean - Pierre’owi znowu śnił się koszmar. Był na razie jedynym pacjentem w polowym szpitalu. Załamanie nerwowe. To ostatnia rzecz, jakiej można by się spodziewać po tym człowieku. Niski, krępy Jean - Pierre swój niewielki wzrost rekompensował arogancją i zuchwalstwem. Odważniejszego niż on nie znalazłoby się w całym oddziale. Jean - Pierre należał do urodzonych bohaterów wojennych, takich, którzy wycinają rysy na kolbie karabinu na oznaczenie każdego zabitego nieprzyjaciela i dostają odznaczenia za odwagę na polu bitwy. Jean - Pierre żałował z pewnością, że Francja nie bierze udziału w żadnej wojnie. To niepojęte, że taki człowiek w ogóle posiada nerwy. David ponownie odgarnął do tyłu spadające na czoło włosy. Papieros zaczął parzyć mu czubki palców, więc rzucił niedopałek i przydeptał butem na cementowych schodach. Jean - Pierre gardził nim, David wiedział o tym. Nazywał go pupilkiem tatusia. Cokolwiek niesprawiedliwie, ponieważ ojciec Davida zmarł wiele lat temu. Nie każdy automatycznie staje się złotym młodzieńcem tylko dlatego, że otrzymał szlacheckie nazwisko i trochę pieniędzy do własnej dyspozycji. Ale Jean - Pierre myślał schematycznie jak rzadko kto. „Wyższe sfery to warstwa snobów, którzy dbają tylko o forsę”. Koniec i kropka! Ktoś stanął z tyłu w drzwiach niczym ogromny cień czyhającego zła. David nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, kto. Poczuł, jak mu ciarki przechodzą po plecach, nie chciał się odwracać. Nie dość że miał pod swą opieką tego nieszczęsnego Jean - Pierre’a, to w dodatku był tu jeszcze Marc le Fey, najbardziej tajemniczy żołnierz w kompanii. Marc nie przyszedł porozmawiać, David wiedział o tym. Jego intrygujący asystent stał tylko oparty o framugę drzwi, samotny, zamknięty w swym milczeniu. Człowiek zwykle obawia się tego, czego nie rozumie. Wszyscy w jednostce trzymali się więc z dala od Marca le Fey, obserwowali go z respektem pomieszanym ze strachem, szeptali za plecami przedziwne historie, które stawały się tym bardziej niesamowite, im dalej były powtarzane. Nikt właściwie nie wiedział nic o tym człowieku, o tym, co kryło się za nieustanną wrogością w jego lodowato szarych oczach. Jedynie David wiedział nieco więcej. Pamiętał moment przybycia Marca do garnizonu. Przywieziono go jak jakieś zwierzę, zamkniętego i skrępowanego. Dano mu broń, lecz on cisnął ją na ziemię i za nic nie chciał wziąć do ręki. David zobaczył jeszcze coś, co przyprawiło go o dreszcze - nadgarstki Marca z głębokimi bliznami po rzemieniach lub łańcuchach. A jego plecy! Trudno by zliczyć, ile razów otrzymał w swoim życiu ten człowiek. Inni żołnierze już pierwszego wieczoru nie chcieli spać z nim w jednej Sali, obawiali się siły jego mięśni i niemej nienawiści. Francja jednak potrzebowała każdego mężczyzny zdolnego do służby wojskowej, zamiast więc wsadzić Marca le Fey do aresztu lub po prostu zwolnić z obozu pracy, dowództwo ofiarowało go „w prezencie” Davidowi. Teraz pełnił funkcję asystenta w szpitalu, gdzie otrzymał osobny kąt do spania. Być może przełożeni liczyli też na to, że łagodne usposobienie Davida będzie miało na tego dziwaka dobry wpływ? David zacisnął wargi. Nic na tym świecie nie mogło mieć jakiegokolwiek wpływu na Marca le Fey! Współpraca między nimi układała się właściwie w bardzo dziwny sposób. Przeważnie Marc wykonywał polecenia Davida, zachowując całkowitą obojętność, czasami tylko jego oczy płonęły nienawiścią. Davidowi nigdy się nie udało dowiedzieć, co napełniało takim gniewem tego człowieka, i, mimo że nie chciał się do tego przyznać, śmiertelnie się go bał. David minął w drzwiach Marca, rzucając tylko krótko: - Chodź. Szare oczy mężczyzny zwęziły się pod gęstymi, czarnymi brwiami, ale nic nie powiedział. Weszli do Sali chorych. Stało tam pięć pustych łóżek, starannie zaścielonych, na szóstym w skotłowanej pościeli spał Jean - Pierre. David lekko trącił pacjenta w ramię. - Jean - Pierre! Obudź się! Żołnierz odwrócił się oszołomiony i spojrzał nieprzytomnym, przerażonym wzrokiem. Jęknął jeszcze ze strachu, na wpół pogrążony w swym dławiącym śnie. - David de Saint - Colombe? Co tu robisz? - Jesteś w szpitalu. Coś ci się śniło. - Ech, idź do... Pospolita twarz, nie odpychająca, ale też niezbyt sympatyczna, wyrażała niechęć. Chory odwrócił się do ściany. - Musisz wziąć tabletkę - powiedział David stanowczo. - Twoje nerwy są zbyt napięte. - Nic mi nie jest - odparł Jean - Pierre z naciskiem. - A poza tym nie chcę więcej tego świństwa, którym mnie szpikujecie. To i tak nic nie pomoże. - A może papierosa? - spytał David ostrożnie. Pacjent odwrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie. - Przecież tu nie wolno palić. - Zdarzają się czasami wyjątki - uśmiechnął się David. - Proszę! wyświadczysz mi przysługę, jeżeli weźmiesz, bo postanowiłem skończyć z paleniem. Proszę bardzo! Jean - Pierre z wahaniem wyjął papierosa drżącymi palcami, David podał mu ogień. Przez chwilę zaciągali się dymem w milczeniu. Jean - Pierre rzucił niespokojne spojrzenie w stronę Marca, który stał przy oknie zwrócony do nich plecami. Jakby rozumiejąc, że jego obecność jest niepożądana, Marc le Fey wyszedł po chwili do innego pokoju. - Może chciałbyś porozmawiać? - spytał cicho David. Nagle Jean - Pierre stał się czujny. Usta wykrzywił mu grymas pogardy. - Psycholog - amator, początkujący księżulek, co? - I dodał arogancko: - Nie ma o czym gadać. - A jednak. Taki człowiek jak ty nie załamie się nerwowo z byle powodu. Musisz pozbyć się tego balastu, Jean - Pierre, musisz uporządkować swoje życie i teraz masz szansę. Możesz być pewien, że twoich słów nie powtórzę nikomu. Sądzę, że będzie ci lżej, jeżeli częścią swoich kłopotów podzielisz się z innymi. - Gadanie - odparł tamten niepewnie. - A nawet jeżeli to zrobię, to dlaczego akurat z tobą? Jesteś chyba ostatnim, który by mnie zrozumiał. Ty, z twoimi pieniędzmi i stryjem, i całą tą bandą snobów. Chowasz się w tym szpitalu, bo nie chcesz wziąć broni do ręki! Co z ciebie za mężczyzna? David zmarszczył czoło. Różnili się jak noc i dzień, mimo to uważał, że musi wyjaśnić przyczynę koszmarów dręczących Jean - Pierre’a. - Mam własne poglądy i myślę, że trwanie przy nich wymaga także pewnej odwagi. Byłoby mi o wiele łatwiej postępować tak, jak nakazuje dowództwo. Nie można jednak działać wbrew swym zasadom. Po prostu nie nadaję się na żołnierza. Ale nie o mnie mieliśmy rozmawiać, lecz o tobie. Musi chyba istnieć jakieś wytłumaczenie twoich koszmarnych snów? Zostałeś tu przeniesiony, ponieważ chłopaki z twojej Sali nie mogli przez ciebie spać. Tabletki na dłuższą metę niczego nie załatwią. Co ci się śni? David nie otrzymał odpowiedzi. Jednak opór Jean - Pierre’a zaczął słabnąć, pacjent wahał się, więc David czekał. - Czy masz jeszcze papierosa? - spytał po chwili Jean - Pierre. David podał mu następnego. Tamten zapalił i głęboko się zaciągnął. - Czy potrafisz dochować tajemnicy? - Naturalnie - zapewnił David. Znowu zapadła cisza. Jean - Pierre nie wiedział widocznie, od czego zacząć. - Dlaczego mówisz po francusku z takim dziwnym akcentem? - Ponieważ przez prawie całe życie mieszkałem w Norwegii. Moja matka jest Norweżką. Jean - Pierre spojrzał na Davida podejrzliwie, jak gdyby uważał go za szpiega, lecz widocznie w końcu uznał, że skoro Norwegia jest neutralnym krajem, to nic mu nie grozi. Uczynił ruch w stronę drzwi. - A ten kryminalista...? - Marc? Nie ma go. - No dobrze. Czy zdarzyło ci się kiedyś, by jakiś sen ciągle powracał? Noc w noc? - Tak, jeżeli coś oznaczał. - No, ale mój sen niczego nie oznacza - przerwał mu Jean - Pierre. - Ja w ogóle nie wierzę... - Zamilkł i westchnął smutno. - Śni mi się dwoje oczu, Davidzie - podjął po chwili. - Najbardziej niezwykłych oczu na świecie. Stają się coraz większe i większe. Kryje się w nich żal i rozczarowanie całego świata. Nie mogę się od nich uwolnić! Ukrył twarz w poduszce, waląc bezsilnie pięścią w łóżko. - A więc kogoś zawiodłeś? - spytał David łagodnie. - Dziewczyna? Jean - Pierre uspokoił się. Odetchnął. - Tak, ale to nie to, o czym myślisz. Nic między nami nie zaszło. Nic. Krótkie, niezwykłe spotkanie, tylko tyle. Była przecież dzieckiem. Krótkie spotkanie? Jakże mogło aż tak poruszyć tego cynicznego człowieka? - Zacznij od początku. A więc skrzywdziłeś dziewczynę. Ale... opowiedz może najpierw o sobie. - Hm... cóż mogę powiedzieć o sobie? Nie mieszkam w luksusowej willi, nie mam... - Daruj to sobie! - przerwał mu ostro David. - Marudzisz i marudzisz w kółko o tych swoich kompleksach. - Kompleksach! Ja? - najeżył się Jean - Pierre. - Uważaj, co mówisz! No, dobrze. W cywilu pracuję w ogrodnictwie. Jako praktykant. Mam ojca, matkę i tak dalej. Lubię motory i gorzałkę od czasu do czasu. Mam dziewczynę, z którą się związałem. Inez. Powinieneś ją zobaczyć! Zakreślił w powietrzu jej kształty. - A więc zostawiłeś „dziewczynę z oczami” dla tej Inez? - Nie, nie - zaprzeczył Jean - Pierre. - To zupełnie nie tak! David popatrzył w sufit, pod którym smugi dymu unosiły się w lekkim tańcu. - Czy wreszcie opowiesz tę historię? - To nie żadna historia. Tylko krótki epizod. Chociaż bardzo tajemniczy. Wybraliśmy się w pewną niedzielę na wycieczkę do północnej Francji, mój przyjaciel, Inez, no i ja, i moja sympatia, rozumiesz? Jechaliśmy do ciotki przyjaciela. Inez była wtedy z nim, ale od razu zauważyłem, że się mną interesuje. I naturalnie zakochałem się na śmierć! - A co z twoją dziewczyną? - Ech, nic. Jest teraz z moim kolegą. Wymieniliśmy się dziewczynami. - Wspaniale - skomentował sucho David. - I co dalej? - Miejscowość nazywała się Croix - sur - les - Collines. Wszyscy chcieli koniecznie zwiedzić kościół. Ja nie znoszę takich zabytków i zamiast tego wybrałem się na spacer. Rozmyślałem o Inez i... Zaszedłem dość daleko, dotarłem na szczyt wzgórza i zobaczyłem tam ogromny kamienny krzyż. Potem znowu wszedłem do lasu. Nagle znalazłem się na polanie. Ty byś pewnie powiedział, że jest cudowna, dla mnie była nieciekawa. Jednak panował tam dziwny nastrój. Sądzę, że to za sprawą światła księżyca wszystko wydawało się takie tajemnicze. Dokładnie jak w powieści grozy, z gęstą mgłą i temu podobnymi, wiesz, tuż przed pojawieniem się potwora. Kiedy więc zobaczyłem, że ktoś wychodzi spomiędzy drzew, nawet nie byłem zaskoczony. Najpierw myślałem, że to rusałka albo zjawa, ale potem się zorientowałem, że to dziewczyna w białej koszuli nocnej z długimi, rozwianymi włosami. Wpadła prosto na mnie. Musiała się potwornie przestraszyć, bo tylko pisnęła z przerażeniem, kiedy złapałem ją za ramię. „Spokojnie, panienko, nie zjadam małych dziewczynek na kolację”, powiedziałem. Na początku z trudem łapała oddech, ale wkrótce udało mi się uspokoić to pisklątko. Była naprawdę ładną młodziutką dziewczyną, lecz nie dla mnie, oczywiście. Ani też dla ciebie. Na takie faceci z twojej klasy nawet nie spojrzą albo tylko wykorzystują i znikają. Ze wsi, wiesz. Wydawała się taka czysta i świeża jak nowo narodzone dziecko. Oczy jak gwiazdy, krągłe policzki, a jaki uśmiech, chłopie! Jean - Pierre zgasił papierosa. Echo jego słów brzmiało jeszcze w gęstniejącym powietrzu. David wstał i otworzył okno. Dym z papierosów wolno wypełzał w jasną noc. - A więc to jest ta „dziewczyna z oczami”? - Tak. Te przeklęte oczy prześladują mnie wszędzie! Otarł czoło, na którym David dostrzegł krople potu: - To była naprawdę dziwna młodziutka istota - mówił dalej Jean - Pierre w zamyśleniu. - Zazwyczaj dziewczyny kojarzą mi się tylko z jednym. Ale z tą mogłem porozmawiać. Spytała, kim jestem, i powiedziałem jej wszystko. No, może niezupełnie, nie wspomniałem o Inez, bo z dziewczynami trzeba uważać, nawet jeżeli nie są jeszcze dorosłe, a ta wprost pożerała mnie oczami. Potrafiła nakłonić mnie do rozmowy. Nie, ty tego nie rozumiesz. - Jednak rozumiem - zapewnił łagodnie David. - Umiała słuchać, prawda? Rzeczywiście interesowało ją to, co mówiłeś. Rzadko spotyka się takich ludzi. - No właśnie. Inez nie potrafi słuchać. W pośpiechu rzuca nerwowo jakąś uwagę i sięga po puderniczkę. Ale do rzeczy. To dziewczę... Kiedy odkryłem przed nią całą swoją duszę, że tak powiem, wtedy przypomniałem sobie, jak bardzo się przeraziła na początku. Zapytałem więc, kim jest i co tu robi. Wtedy uchwyciła się mocno mego ramienia, aż poczułem się trochę zakłopotany, i patrząc na mnie tymi swoimi oczami, zaczęła błagać i zaklinać: „Proszę nas stąd zabrać, monsieur Jean - Pierre, mnie i mojego brata! Chociaż kawałek drogi, nie będziemy sprawiać kłopotu, obiecuję! Oni nas śledzą, chcą nas skrzywdzić, próbowaliśmy uciekać, ale oni są wszędzie!” Jean - Pierre przeżywał całą sytuację od nowa. - Zastanawiałem się, czy ci „oni” w ogóle istnieją. Sprawiała wrażenie rozhisteryzowanej. Jedyne, co mogłem z niej wydobyć, to że „oni” porwali jej młodszego brata. Nie mogła uciec, mówiła, bo z pewnością by ją zabili. Jean - Pierre przerwał i próbował oddychać spokojniej. - Z początku jej nie wierzyłem, ale cały czas powtarzała swoją prośbę oraz, że „oni” są niebezpieczni. Ich przywódca nazywał się chyba Lasalle lub jakoś tak. W końcu obiecałem beztrosko, że ich ze sobą zabiorę. Jezu, jak się ucieszyła! Ale nie mogła przecież wyjechać w koszuli nocnej i koniecznie musiała zabrać ze sobą brata. Uzgodniliśmy więc, że spotkamy się za dwie godziny w tym samym miejscu. Davidzie, wtedy naprawdę chciałem dotrzymać obietnicy. Uległem chyba temu tajemniczemu nastrojowi. - A potem? Westchnął głęboko i ciągnął dalej udręczony: - Potem moja dziewczyna i kolega nie chcieli ze mną rozmawiać. Twierdzili, że coś zaszło między mną a Inez. Była to i prawda, i nie. Więc kiedy Inez zaproponowała, żebyśmy jak najszybciej wracali we dwoje do domu, byłem tak podniecony, że zapomniałem o dziewczynie z lasu. Aż do następnego ranka, kiedy to byliśmy już w Paryżu, nie myślałem o Madeleine. - Tak miała na imię? - Tak. Wtedy jednak znajdowaliśmy się już wiele kilometrów od tego miejsca, był jasny dzień i po prostu uznałem historię opowiedzianą przez Madeleine za wytwór jej wybujałej wyobraźni. Jean - Pierre uniósł się na łokciu i mówił dalej: - Ale potem, kiedy Inez mi spowszedniała, rozmyślałem o Madeleine. Często! Jego twarz wykrzywił grymas. - Widziałem ją, Davidzie, jak tam stoi, trzymając brata za rękę... i czekała na mnie. A ja nigdy nie przyszedłem! Do diabła! - Bezsilny uderzył pięścią w łóżko. - A jeśli jej historia była prawdziwa! Pomyśl tylko, Davidzie! David nie odpowiedział. Sama opowieść Jean - Pierre’a niespecjalnie go poruszyła, o wiele więcej mówiły gwałtowne reakcje pacjenta. - Nigdy nie udało mi się zapomnieć o Madeleine, Davidzie. Podobała mi się, rozumiesz. Była taka ufna i... Zawsze, kiedy czuję się przygnębiony, myślę o tej nocy i wiem, że Madeleine potrafiłaby mnie zrozumieć. Jest to dla mnie pewnego rodzaju pociechą. Byłoby pociechą, gdybym nie zachował się tak podle wobec niej. Na pozór obojętnie, lecz z drżeniem w głosie, dodał: - Jest tak, jak mówiłem, żadnego punktu zaczepienia. Nie wiem już, czy to prawda, czy nie. David wyjrzał na zewnątrz. Światło poranka przedzierało się przez korony brzóz, odkrywając brzydotę baraków. Z pomieszczenia obok dochodził odgłos stąpania ciężkich żołnierskich butów. To Marc le Fey chodził tam i z powrotem. - Jednego możesz być pewien, Jean - Pierre - stwierdził David. To zdarzyło się naprawdę i myślę, że dziewczyna niczego sobie nie wymyśliła. Bardzo mocno to przeżywasz. - Wiesz, nie chciałem skrzywdzić tego dziecka! - Dwojga dzieci - poprawił go David. - Brata także. Czy zresztą była dzieckiem? Coś mi mówi, że to dorosła dziewczyna. - Hm, możliwe, ale nie miała w sobie nic z dorosłości. Trudno ocenić, ale sądzę, że to dziecinna osiemnastolatka. - Wiesz, podejrzewam, że się w niej zakochałeś. - W Madeleine? Nigdy! Nie jest w moim typie. Ale, do licha, polubiłem ja. Po bratersku. David spojrzał na swego pacjenta. - Sądzę, że jedyny sposób na pozbycie się wyrzutów sumienia, to pojechać tam i spróbować naprawić swój błąd. Jedź i sprawdź, co się z nią stało. Jean - Pierre się żachnął. - Wtedy za podróż płacił mój kolega. W tej służbie nie zarabia się aż tyle! - Mam nadzieję, że niedługo dostaniemy urlop. Pojadę tam z tobą. O pieniądze nie musisz się martwić. Czuję się za ciebie odpowiedzialny, a poza tym ta historia wzbudziła moją ciekawość. Zgoda? - Jesteś chyba niespełna rozumu! - Nie chcesz? - A jakże, do diabła, strasznie chciałbym tam znowu pojechać. Bóg jeden wie, jak bardzo! Ale... - Możemy wziąć mojego bugatti. - Bugatti? Samochód? Jean - Pierre gwałtownie wyskoczył z łóżka, że zaplątał się w pościel i runął jak długi na podłogę. Kiedy, wściekle przeklinając, zdołał się wreszcie wyswobodzić, spojrzał na Davida rozradowany. - Na co czekamy? Kiedy wyruszamy? David uśmiechnął się trochę kwaśno. - Bogactwo nie jest takie złe, kiedy można z niego korzystać, co? - Bugatti! - wyszeptał Jean - Pierre. - Ten nowy, mały sportowy model? Nie? Ale ten duży też jest rekordowo szybki. Bugatti! Inez powinna go zobaczyć! Myślisz, że moglibyśmy zabrać Inez? Nie, zresztą nie. Nie bierzemy jej! Los jednak sprawił, że stało się inaczej. Podróż Davida i Jean - Pierre’a musiała zostać odłożona. - Chcę do domu, do mamy! - Tak, kochanie, wiem o tym. - Kiedy będziemy w domu, Madeleine? - Wkrótce, braciszku, już wkrótce. Jednak w głosie dziewczyny nie było przekonania, tylko ledwie wyczuwalny strach, którego nie udało jej się całkowicie ukryć. Siedzieli obok siebie na łóżku w pięknym pokoju dużej posiadłości. Kiedy dni spędzone w całkowitym odosobnieniu zamieniają się w tygodnie i miesiące, pryskają wszelkie nadzieje i pozostaje tylko dławienie w gardle. Usłyszała pukanie do drzwi. Dla Madeleine był to sygnał, że przyniesiono tacę z jedzeniem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna o wyzywającym spojrzeniu. Chłopiec nigdy go nie widział. Ale Madeleine widywała go wielokrotnie. Znała właściwie wszystkich, którzy mieszkali w posiadłości. Madeleine, choć prosta dziewczyna, nie była wcale głupia. Wiedziała, co to oznacza. Prześladowcy nie bali się pokazywać jej swych twarzy, bo i tak nie będzie miała okazji żadnego z nich zdemaskować. - Spójrz, ile pyszności dostaliśmy! - zawołała z udawaną radością do chłopca. - Chodź i siadaj przy stole! Sama ledwie napoczęła jedzenie. Spojrzała w górę na niewielki skrawek nieba widoczny przez zasłonięte okno. Czy już nigdy nikt tu się nie zjawi, żeby ich uratować? O, nie, szlachetni książęta na wspaniałych koniach istnieją tylko w bajkach. Jean - Pierre? Musi o nim zapomnieć! Gdzie się podziały jej dziewczęce marzenia o życiu wypełnionym miłością i radością? Czyż nie dość już zaznała goryczy? Czy nie dostanie od losu nic więcej, niż tylko pełne zakazów dzieciństwo i zbyt szybko przerwana młodość? Dla niej i dla chłopca nie było żadnego ratunku, wiedziała o tym. Poprzednia opiekunka próbowała ucieczki... Madeleine pamiętała jeszcze strzał i ciszę, jaka potem zapadła. O innym grożącym jej niebezpieczeństwie starała się nie myśleć. Wiedziała jednak, że najważniejszy z przetrzymujących ich tu ludzi (to pewnie on nazywał się Lasalle) miał wyjechać dziś wieczorem. Wówczas pilnujący jej i chłopca strażnicy zostaną sami. Madeleine słyszała, o czym chichocząc szeptali między sobą. Od czasu do czasu zerkali na nią pożądliwie. Przełknęła dławienie w gardle i szybko otarła oczy. - Oj! - roześmiała się niepewnie. - Widziałeś? Dostaliśmy na deser cytrynowy budyń! Nagle oboje zaczęli nasłuchiwać. Gdzieś w głębi domu rozległy się krzyk i pośpieszne kroki. Z oddali dochodził nieznany, dziwny odgłos. - Co to? - zdziwiła się Madeleine. - Wołają, że ktoś obcy tu nadchodzi, nie mogę zrozumieć dokładnie, co mówią. I że posiadłość się pali! Madeleine przytuliła do siebie chłopca. Słyszała swoje i jego serce, bijące mocno ze strachu. David otrzymał list od swojego stryja z Paryża: Mój kochany bratanku! Słyszałem, że wszystkie urlopy zostały wstrzymane. Ale odwagi, to jeszcze niczego nie oznacza! Pisała Twoja matka, martwi się o Ciebie. Odpisałem jej i uspokoiłem ją. Niemcy nigdy nie wtargną do Francji, nie odważą się, nasza granica na wschodzie jest dobrze zabezpieczona! Tutaj pogoda jest wspaniała. Odwiedziłem niedawno mojego przyjaciela ministra. Nie dość że ma tyle zmartwień, związanych z wiszącą nad krajem groźbą wojny, to na dodatek jego ukochany chrześniak został uprowadzony, prawdopodobnie dla okupu. Świat jest naprawdę okrutny! Wysłałem Twój najlepszy garnitur do pralni, był w okropnym stanie - moje psy zbyt jawnie okazywały Ci wyrazy swej sympatii, naprawdę mi je rozpuściłeś... Trzeciego sierpnia 1914 roku Niemcy wkroczyli niespodziewanie do neutralnej Belgii i po trwających około dwu tygodni zaciętych walkach dotarli do północnej granicy Francji. Na to Francuzi zupełnie nie byli przygotowani; granicę z Belgią uznawano za granicę pokoju i nie pobudowano tu odpowiednich umocnień jak na granicy z Niemcami. Francuskie pociągi wojskowe, pełne żołnierzy i broni, gnały na północ dzień i noc, jednak Niemcy nieubłaganie parli naprzód, paląc i niszcząc za sobą wszystko. Wydawało się, że nic nie zdoła ich zatrzymać. W samo centrum tego piekła trafił David ze swoim szpitalem polowym, który ciągle się przenosił, podążając za wojskiem. Pomoc musiała dotrzeć tam, gdzie toczyły się najbardziej zacięte walki. Niestety, przesuwały się one coraz bardziej na południe, ku sercu Francji. Oddziały niemieckie opanowały już tereny położone na północ od rzek Somme i Aisne. Był to górski region z rozrzuconymi tu i ówdzie niewielkimi wioskami. Ich mieszkańcy, spokojni chłopi, musieli ponosić konsekwencje decyzji możnych tego świata, odpowiedzialnych za tę wojnę. David leżał na trawie przed wejściem do lazaretu. Właściwie mógłby to być cudowny letni wieczór, jednak on tego nie dostrzegał. Widział tylko gęsty dym, snujący się nad polem bitwy, ciężki, ołowianoszary dym na tle pomarańczowoczerwonego nieba. David odpoczywał. Nie miał siły podnieść choćby ręki. Przez cały dzień i noc, i jeszcze jeden straszny dzień wynosił rannych spod kul. Starał się ich jakoś opatrzyć na miejscu, żeby zdążyli trafić na stół operacyjny w namiocie. Teraz musiał zrobić sobie przerwę, inaczej zasnąłby przy noszach. Słyszał krzyki bólu i strachu tych, którzy jeszcze nie zostali ewakuowani. Niemcy także mieli wielu rannych, ale Davidowi zabroniono się nimi zajmować. Dowódcom łatwo było rozkazywać. Nie musieli biegać z noszami pośród poszkodowanych, nie słyszeli ani nie widzieli okaleczonych żołnierzy... Trudno nie popadać w rozgoryczenie! Nasze siły ponownie zostały rozbite, myślał David. Niemcy zdobyli jeszcze jeden kawałek francuskiej ziemi, żołnierze się wycofywali. Manewr strategiczny, tak to chyba nazywano. Kolejni ranni... Sanitariusze w największym pośpiechu wnosili ich do namiotu. Spod wpół przymkniętych powiek David obserwował jednego ze swych pomocników, silnego, nieugiętego i nieprzeniknionego mężczyznę, od którego chyba nigdy się nie uwolni. Marc le Fey pracował tak samo długo jak David, ale nie okazywał najmniejszych nawet oznak zmęczenia. Twarz miał czarną od ziemi i błota, błyszczały w niej tylko niezwykle jasne oczy i białe zęby. Marc le Fey był bardzo przystojny, ale wrogość, jaką okazywał otoczeniu, sprawiała, że nikt nie myślał o nim w ten sposób. W ciągu miesiąca wspólnej pracy David usłyszał z jego ust nie więcej niż dziesięć słów. Tak naprawdę unikali się nawzajem, na ile to tylko było możliwe. Kilka razy doszło między nimi do spięć. Działo się tak wówczas, kiedy David wydawał Marcowi polecenia zbyt ostrym tonem. Przekonał się wtedy, jak intensywną nienawiść ten człowiek tłumił w sobie, i później już uważał na słowa, trzymając się od Marca możliwie najdalej. David starał się w dowództwie, by uwolniono go od kłopotliwego pomocnika, ale odpowiedziano mu tylko: „Trudno, jesteśmy w potrzebie i musimy brać wszystkich, których nam przysyłają”. Jeden z lekarzy zawołał Davida do środka. Z zaczerwienionymi oczami, wyczerpany i brudny powlókł się więc do namiotu. - Ktoś cię wzywa. - Mnie? - Mówi, że musi z tobą porozmawiać. David ruszył w ślad za lekarzem przez przepełniony namiot do baraków robotniczych, przekształconych w prowizoryczne sale chorych. Wszędzie leżeli ranni, panował zaduch nie do wytrzymania i nieustannie rozlegały się jęki. - Kto to jest? - spytał David. - Nie pytaj mnie! - rzucił lekarz przez ramię. - Teraz nie rozpoznałaby go chyba nawet jego własna matka. O, jest tutaj. Proszę bardzo! Lekarz wrócił na salę operacyjną. Przed Davidem leżał człowiek, cały obandażowany, i tylko dzięki wąskiej szparze pozostawionej na usta można było się domyślić, że pod opatrunkiem znajduje się żywa istota. Ponieważ ranny nie mógł go widzieć, David usiadł na brzegu łóżka i dotknął ramienia pacjenta. - Nazywam się David de Saint - Colombe. Dlaczego mnie wołałeś? Spod bandaży wydobyło się kilka niezrozumiałych słów. David przysunął się bliżej i poprosił o powtórzenie. Z wielkim wysiłkiem mężczyzna powiedział coś trochę wyraźniej. - Jean - Pierre? - spytał David zaskoczony. - Czy to naprawdę ty? Przyjacielu, co mogę dla ciebie zrobić? Jean - Pierre wyszeptał z trudem: - Jesteśmy... prawie na miejscu. - Na miejscu? - spytał David. - Masz na myśli Croix - sur - les - Collines? - Rozpoznałem... to miasto. Krzyż... na szczycie... tu na górze. - Co ty mówisz, Jean - Pierre? Cóż za ironia losu! - Odszukaj Ma... - Nie musisz nic więcej mówić, spróbuję ją odnaleźć. Jak tylko wydostaniemy się z tego piekła, znajdę ją. A wygląda na to, że na froncie już się uspokaja. Ranny prosił niecierpliwie: - Dziś! Dziś! Zmęczenie dokuczało jak piasek pod powiekami. - Dziś? - powtórzył David. - W jaki sposób mógłbym... - Chcę... ją jeszcze zobaczyć! Muszę poprosić ją o... przebaczenie. Muszę się upewnić... że ma się dobrze. Ona mnie potrzebuje. David chciał zaprotestować, właściwie nic przecież nie wiedział o tym niewyraźnym cieniu, który był jakoby żywą Madeleine. Ale brakło czasu na dyskusje. - Obiecaj! - prosił uparcie Jean - Pierre. David słyszał w jego głosie determinację i strach. - Obiecaj! Stłumił westchnienie. - Obiecuję. Obandażowany ranny się uspokoił. - Zaopiekuj się nią... Davidzie! - Będę o nią dbał. David ostrożnie klepnął Jean - Pierre’a po ramieniu, po czym wstał i wrócił do lekarza. - W jakim jest stanie? Doktor wzruszył ramionami. - Żadnych szans. Przyniósł go tu twój ponury pomocnik. Nie rozumiem, po co przywlókł tego biedaka, ale jakoś go poskładaliśmy, przedłużając jego cierpienia. Nic więcej nie możemy zrobić. Od wejścia rozległy się podniesione głosy. - Nowe oddziały Niemców! Nasi odpowiadają ogniem. Zaraz znajdziemy się w samym środku bitwy! Lekarz nie krył zaskoczenia. - Przecież tu już nie ma się o co bić, został tylko szpital polowy! Ktoś odpowiedział z goryczą w głosie: - Utkniemy w samym środku tego bagna, nie ma żadnej wątpliwości. I to niebawem! Lekarz przymknął oczy i westchnął głęboko. - A więc ewakuujemy się! Lecz tylko sam diabeł wie, dokąd. Chyba on tu dowodzi. W ciągu następnej godziny w obozie panowało całkowite zamieszanie. Rannych wywożono na wszystkim, co tylko miało koła, baraki opustoszały, namiot został zwinięty. Dookoła wybuchały granaty, świszczały kule, huk dział przybliżał się coraz bardziej. Ambulans, w którym ułożono Jean - Pierre’a, dosięgła seria strzałów, pojazd zapalił się i eksplodował. Marc le Fey, znajdujący się w pobliżu, upadł odrzucony siłą wybuchu. David został trafiony w głowę. Pocisk wykosił mu włosy długą linią nad uchem i powalił na ziemię; mózg wydawał się palącym piekłem bólu. - Pomóżcie mi! - zawołał David. - Weźcie mnie ze sobą! Nikt nie słyszał. Nikt nie miał na to ani czasu, ani dość siły. David leżał zupełnie sam na rozoranym pociskami i wybuchami polu. On, który wyniósł tylu rannych z pola bitwy. Teraz o Madeleine nie wiedział już nikt... Marzył o nocy i śmierci. O nocy, która mogłaby go ukoić, i o śmierci, która mogłaby go wyzwolić, dać mu nieskończony spokój. Madeleine. Musi odnaleźć Madeleine! Glina pod palcami? Palce czepiały się krwistoczerwonych maków i trawy zmieszanej z błotem. Ręce sięgnęły odrobinę dalej, próbował przesunąć się do przodu. Ziemia w ustach. Nie mogę. Już nie mogę. Chyba krzyknął. Lecz nikt nie odpowiedział, nikt oprócz innych potrzebujących pomocy. Nic nie mógł dla nich zrobić. Trawa pod kolanami, czysta, świeża trawa? Madeleine... Musi odszukać Madeleine...! Niejasno David zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się w innym miejscu. Ktoś mu pomógł! - Zostaw mnie - wymamrotał. - Już nie mogę! Był na wpół nieprzytomny z bólu i niemal ślepy z powodu krwi, która spływała na oczy. Krew? Czyjeś ramię obejmowało go i podtrzymywało... Cieknąca po twarzy krew nie była jego własną. David nie był w stanie myśleć. - Madeleine! - To jedyne, co udało mu się wymówić. - Obiecałem... muszę odnaleźć... Potykał się i upadał, ciągle podtrzymywany przez owo silne ramię pełzł na kolanach, w górę, w stronę lasu pora stającego wzgórze. Wiedział, co się działo tam na dole. Widział to już przedtem. Niemcy krążyli pośród pobojowiska i dobijali tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu... Davidowi udało się uniknąć śmierci. Nagle dostrzegł pierwsze drzewa. Oparł się o pień wielkiego dębu, potem osunął na ziemię. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, zupełnie wyczerpany. Potem wytarł twarz i szyję. - Już... nie mogę - szepnął. Ból rozsadzał mu głowę. Cały świat rozpłynął się w czarnej nieświadomości. ROZDZIAŁ II Wieczór zaczynał ustępować miejsca nocy. Powietrze było przesycone zapachem wojny - tak trudnym do opisania i tak szczególnym. David otworzył piekące oczy. Na najbliższym wzniesieniu ujrzał pradawny kamienny krzyż, który odcinał się na tle nieba. Croix - sur - les - Collines? „Krzyż na wzgórzu” z opowieści Jean - Pierre’a? Madeleine i jej młodszy brat... Czy rzeczywiście dotarł na miejsce? Nie, stare krzyże i figury Chrystusa można we Francji często spotkać. Gdyby tylko mógł zebrać myśli, rozumować jasno i logicznie! Jean - Pierre mówił, że wszedł do lasu. Jeżeli krzyż jest tym, o którym opowiadał, to gdzieś tutaj powinna przebiegać ścieżka... O, jest. Nie, nie ma czasu na wyzwalanie dziewic z niewoli! Musi znaleźć ludzi i poprosić o pomoc, zanim się wykrwawi. Nareszcie jakaś rozsądna myśl! Widocznie dochodzi do siebie. Miasteczko? Zniknęło. Zwały dymiących jeszcze ruin to wszystko, co pozostało z miejsca, w którym mieszkała ciotka kolegi Jean - Pierre’a. Co się z nią stało? A gdzie był teraz sam Jean - Pierre? A szpital polowy? Może on, David, przeżył jako jedyny? Okolica wydawała się całkiem wymarła. Pod niebem zasnutym dymem o barwie żelaza panowała zupełna cisza. Ta dziewczyna, Madeleine... Musiała przyjść z jakiegoś domu w lesie lub pod lasem. A więc tu niedaleko powinni być ludzie. To jedyna nadzieja Davida. Ale zaraz! W jaki sposób się tu dostał? Krwawiące ramię, które go podtrzymywało... Kim był jego nieznany wybawca? David rozejrzał się dokoła. W pobliżu ani żywej duszy. Ale czyż, nie słyszał szeptu: „Muszę sprowadzić pomoc”? Wstał na chwiejnych nogach i zaczął iść wzdłuż ścieżki. Nagle dostrzegł ślady krwi. Małe i niewyraźne prowadziły od drzewa do drzewa. Pnie również były zabarwione na czerwono od zakrwawionych rąk, szukających tu oparcia... Żaden ptak nie śpiewał w tym zasnutym dymem lesie, kiedy David z trudem posuwał się naprzód. Tak, to z pewnością ta ścieżka, po której szedł Jean - Pierre, jeżeli to w ogóle było tutaj. Wkrótce David znalazł się na polance. Dotarł na właściwe miejsce! Również teraz księżyc rzucał blade światło. Ścieżka wiodła dalej w głąb lasu. David łudził się, że prowadziła do domu Madeleine lub do innych ludzi. Miał też nadzieję, że wojna tu nie dotarła... Chyba leżał jakiś czas nieprzytomny, bo kiedy ponownie spojrzał w górę, księżyc zmienił nieco swoje położenie. Czuł, że traci siły, rana przestała wprawdzie krwawić, ale upływ krwi musiał być znaczny. Podejrzewał też, że prawdopodobnie doznał silnego wstrząsu mózgu. Nie potrafił już utrzymać się w pozycji stojącej, lecz jego wola życia była niezłomna. Posuwał się do przodu na czworakach, choć często ramiona załamywały się pod nim i musiał odpoczywać. Ale jego myśli były teraz bardziej jasne i to dodawało mu sił. Niespodziewanie ujrzał przed sobą jakąś przeszkodę. Mur? Tak, to był mur, ścieżka prowadziła właśnie do drzwi w tym murze. Czyżby jakieś tylne wejście? Drzwi wisiały na zawiasach, na wpół otwarte. David dotarł do nich, przytrzymał się i wstał. Ostrożnie zajrzał przez małą bramę. A jednak wojna zawitała i tutaj... Zawiedziony David patrzył na ruiny tego, co kiedyś musiało być dużą posiadłością. Kilka osmalonych kominów, tu i ówdzie resztki ścian... W tym domu nie mógł nikt mieszkać. Mimo wszystko David nie zamierzał się poddać. Przedostał się przez bramę, z wielkim wysiłkiem ominął ruiny i po dłuższej chwili, wypełnionej bólem i cierpieniem, dotarł do głównej bramy. Kiedy ponownie znalazł się w lesie, odczuł ulgę. Prowadziła tędy szeroka droga. Las nieco się przerzedzał, widocznie za drzewami kryła się kolejna polana. I wtedy po prawej stronie David ujrzał przed sobą światło. W tej samej chwili potknął się o coś leżącego na ziemi. Pochylił się. To człowiek, żołnierz. - A więc dalej nie dotarłeś, kolego - szepnął do siebie. - W każdym razie gorąco ci dziękuję! Próbował dojrzeć twarz mężczyzny, pokrytą zaschniętą krwią i ziemią, ale księżyc skrył się właśnie za drzewami. Puls nieznajomego był wyczuwalny, choć bardzo słaby. David przetoczył rannego pod drzewa, okrył mchem i gałęziami i postawił przy nim manierkę z wodą. W tej samej chwili światło księżyca przedarło się przez korony drzew i oświetliło leżącego. David zadrżał. - Marc le Fey? To ostatnia rzecz, jakiej by się spodziewał. Człowiek, który tak bardzo go nienawidził! - Zaraz wrócę - mruknął w nadziei, że mówi prawdę, i powlókł się dalej. Wkrótce potem przystanął, uchwyciwszy się kurczowo drzewa. Stał tak i patrzył na dwa domy, dwie wspaniałe wille położone blisko obok siebie. Wydawało mu się, że dalej znajdowały się jeszcze inne zabudowania, ale nie miał co do tego pewności. Jeden z domów był oświetlony. W drugim budynku, noszącym wyraźne ślady zniszczeń, panowała ciemność. David próbował zebrać myśli, co wcale nie było łatwe. W głowie huczało mu tak, jakby tysiące diablików od środka tłukło w nią z zapałem. Potrzebował pomocy, z tego jednego zdawał sobie sprawę. Nie podobało mu się jednak to światło, które zapalono tak odważnie. Przecież wszystkie domy w czasie wojny starannie zaciemniano! Nie wiedział, kto tu mieszka, Francuzi czy Niemcy. Druga willa była chyba pusta. David przedostał się do zaciemnionego domu, na szczęście zamek w drzwiach był wyłamany. Przeczołgał się przez zimny marmur - podłogę w holu, jak zgadywał. Czerwone i żółte kręgi nieprzerwanie wirowały mu przed oczyma. Nie mogę tu zostać, muszę znaleźć jakieś miejsce, żeby się ukryć, pomyślał. Zaraz potem głowa opadła mu na marmurową posadzkę i zapadł w głęboki sen. Chwilami docierały do niego szepty, ciche, podniecone głosy, które sprzeczały się ze sobą. Ktoś go podniósł... Ciągnął po podłodze. To boli, chciał zaprotestować, ale nie mógł wykrztusić nawet jednego słowa. Szepty dały się słyszeć ponownie. Coś przytknięto do jego suchych warg, coś miękkiego i chłodnego. Instynktownie wypił trochę, przełykając z trudem. Ciało miał rozpalone jak w gorączce. Delikatne ręce uniosły mu głowę z poduszki. Skąd się tu wzięła? Na jego ranę położono piekący kompres. Ktoś obmył mu twarz, ręce, kark... Posłyszał szept: „Musi pan coś zjeść, żołnierzu!” Potem wszystko na powrót stało się ciszą i ciemnością. Długą, długą ciszą. Po jakimś czasie David się obudził. Leżał na prowizorycznym łóżku w jakimś niedużym pokoju. Nie było tu miejsca na nic więcej niż jego posłanie i kilka krzeseł. Obok, na podłodze, stała miska z jabłkami i kawałkiem kiełbasy oraz szklanka z wodą. David dotknął swej głowy i wyczuł trochę poplątany bandaż. Po kilku nieudanych próbach stanął wreszcie na nogi. Zaczął od sprawdzenia drzwi. Były zamknięte. Czy został uwięziony? Dostrzegł jeszcze jedne drzwi, mniejsze. Opierając się o ścianę, ruszył w tamtą stronę. Drzwi prowadziły do niewielkiej toalety. Wisiało w niej lustro. Na widok własnego odbicia David się cofnął. Miał zapadnięte oczy i był blady jak ściana. I kimkolwiek był ten, kto go umył, nie zrobił tego zbyt dokładnie. Być może półmrok panujący w tym pomieszczeniu czynił go tak bladym i obcym? Zarówno tu, jak i w jego pokoju przydymione, barwione szyby utrudniały dostęp światła. Na półce pod lustrem leżała brzytwa, znalazł także wodę do mycia, ręcznik i mydło. Jest jeszcze we mnie odrobina życia, pomyślał, uśmiechnąwszy się krzywo, skoro mam ochotę umyć się i ogolić. Spędził w łazience chyba całą wieczność, zmył zakrzepłą krew, ogolił się i poprawił bandaż. Z pewnością nie pielęgniarz zakładał ten opatrunek! Przy okazji David obejrzał ranę na swojej głowie. Była długa, nie wyglądała dobrze. Często musiał siadać i odpoczywać, drżały mu ręce i nogi. I kiedy wreszcie skończył toaletę, łóżko okazało się najcudowniejszym miejscem, do którego można było wrócić. Zasnął natychmiast. Jakiś ciężki mebel odsunięto spod drzwi do jego pokoiku. Ktoś włożył klucz do zamka i ostrożnie go przekręcił. David lekko uchylił powiek, żeby cokolwiek zobaczyć. Do pokoju wśliznął się chłopiec w wieku około dziesięciu lat. Wątły, ciemnowłosy, o szczupłej twarzy, należący do tego typu dzieci, które szachy i lekcje gry na pianinie przedkładają nad szalone zabawy z rówieśnikami. Wystraszył się, kiedy zauważył, że jedzenie zniknęło, a żołnierz jest umyty i ogolony. Chciał uciec, ale David mocno schwycił go za nadgarstek. - Zaraz zawołam służbę - pisnął malec z przerażeniem w oczach. - Claude’a i Gerarda, i mojego ojca, i... - Nic ci nie zrobię - próbował uspokoić go David. - Chcę tylko wiedzieć, kim jesteś i co to za dom. Czy to ty mi pomogłeś? - Tak. Całkiem sam. David spojrzał na chłopca z niedowierzaniem. - Ale wcześniej z kimś rozmawiałeś? - Nie, nie było tu nikogo oprócz mnie. No cóż... David podziękował za pomoc i spytał, czy może obejrzeć dom. Oczy chłopca ponownie się rozszerzyły. - Nie! Nie, żołnierzu, tego panu nie wolno! - Dlaczego nie? Kiedy przyszedłem, dom wyglądał na opuszczony. Jest spalony i częściowo zburzony. - To nic nie szkodzi. Mieszkamy tu wszyscy razem. Jesteśmy uzbrojeni. - Wierzę w to, ponieważ mój pistolet zniknął - stwierdził David. - Jak się nazywasz? - Mi... August. - Kłamiesz - rzekł David. - Chciałeś powiedzieć coś innego. Michel? Mimo energicznych zaprzeczeń oczy dziecka zdradzały, że David zgadł. - Dlaczego trzymasz mnie w zamknięciu? Chłopiec obejrzał się przez ramię, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś za nim nie stoi. - Proszę nie pytać, żołnierzu! - Michel, potrzebuję lekarza, żeby opatrzył moją ranę. Chłopiec potrząsnął głową. Zacisnął usta mocno i zdecydowanie. - Ranę trzeba oczyścić i zeszyć, zanim będzie za późno, i założyć nowy, czysty bandaż - nalegał David. Wiedział, że to konieczne. Gorączka wciąż nie ustępowała. Nagle pociemniało mu w oczach. Kiedy się ocknął, chłopca nie było, a drzwi zostały zamknięte. Po raz pierwszy dotarła do Davida brutalna prawda: samotny, bezradny, znalazł się z dala od swojego domu w Norwegii, a jego szanse, by ponownie zobaczyć rodzinę, równały się niemal zeru. Pomyślał o matce... rodzeństwie, o Sissi, swej bliźniaczej siostrze. Ona i David byli w dzieciństwie nierozłączni. Dziwna, ekscentryczna Sissi! W ostatnich latach dochodziło między nimi do nieporozumień. On dorósł, stał się poważnym, odpowiedzialnym mężczyzną, a odpowiedzialność nie stanowiła akurat najmocniejszej strony Sissi. Wielokrotnie dał się ponieść emocjom z powodu jej egoizmu i dziecinnej beztroski. Ale teraz tak bardzo za nią tęsknił! A myśl, że nigdy już jej nie ujrzy, doprowadzała go do rozpaczy! Mniej więcej w tym samym czasie stryj Davida otrzymał list z dowództwa sił zbrojnych: Przypadł nam przykry obowiązek zawiadomienia Pana, że porucznik David de Saint - Colombe został uznany za zaginionego w bitwie nad północną granicą Francji... Teraz stryj musiał przekazać tę smutną wiadomość do Norwegii, do matki Davida. Coś twardego i kanciastego leżało pod materacem. David sięgnął tam i wyciągnął niewielką książkę, zniszczoną od częstego wertowania. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że to czyjś dziennik. W normalnych okolicznościach nigdy nie przyszłoby mu do głowy naruszać prywatność innego człowieka, ale teraz, oszołomiony, działał bez zastanowienia. Otworzył na pierwszej stronie. Widniała tam data 14 maja 1911 roku. Ponad trzy lata temu. Okrągłe, niewyrobione pismo: Kochany pamiętniku! Tak trudno jest znaleźć coś, co warto by tu zanotować! Nie wiem, o czym pisać. Nie istnieje przecież nic... Dostałam cię dzisiaj od Lucille na piętnaste urodziny. Dobrze cię schowam, żeby nikt do ciebie nie zaglądał... Potem następowało kilka stron zawierających banalną dziewczęcą paplaninę, najwidoczniej autorka usilnie próbowała znaleźć coś godnego zanotowania. Nie pisała też codziennie. Aż nareszcie w tonie opisu pojawiło się pewne ożywienie: To bardzo trudne być najstarszą spośród jedenaściorga rodzeństwa! Matka i ojciec nigdy nie są ze mnie zadowoleni, mimo że staram się jak mogę. 3 czerwca: Ojciec znowu mnie uderzył, a mama była dla mnie surowa. Nie rozumiem, dlaczego, przecież nic nie zrobiłam. Tylko na chwilę się zatrzymałam w drodze do domu, żeby porozmawiać z Emile. Dlaczego nagle nie wolno mi już rozmawiać z chłopcami? Matka nazywa mnie grzesznicą i każe iść do kościoła się wyspowiadać. Z czego? 6 czerwca: Dzisiaj matka mnie uderzyła. Jeszcze mam czerwony ślad n