14911
Szczegóły |
Tytuł |
14911 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14911 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14911 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14911 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Albert E. Cowdrey
Królowa jednej nocy
Mikry mężczyzna szedł pospiesznie korytarzem przesyconym wonią ciętych kwiatów.
Poruszał wargami, odczytując nazwiska na marmurowych płytach. W końcu znalazł tę właściwą
i przemówił do chłodnego głazu.
– Słoneczko – szepnął – nie mam tego, o co ci chodziło, ale kupiłem absolutnie śliczną kopię...
Jesteś tam?
Cisza. Powtórzył pytanie. Dłuższa cisza.
– O mój Boże – zawołał, aż po mauzoleum poniosło się echo. – Gdzie ona poszła? Co zechce
zrobić?
* * *
– Weź se popatrz na tego cholernego króla – warknął detektyw Alphonse Fournet.
– Zgryza masz – stwierdził jego partner, detektyw D. J. Tobin. DJ był czarny, Alphonse biały,
ale obaj mówili w dialekcie centralnego Nowego Orleanu, zwanym Yat.
Gliniarze z drogówki przesunęli barierki na Canal Street, żeby ich przepuścić. Parada ugrzęzła
jednak w miejscu. Na ruchomej platformie król w peruce wznosił toast za swoją królową,
bladziutką debiutantkę, dygoczącą na schodach klubu dla bogaczy. Tuż za nimi platforma
prezentująca temat parady – BIBLIA – z szarpanymi przez wiatr, ulepionymi z masy papierowej
Adamem, Ewą i wężem, zablokowała drogę nie oznakowanemu wozowi policji.
– To ten wszawy adwokat, Bose – marudził dalej Fournet, wymieniając z nazwiska prawnika,
który zasłynął przez swój niemal magiczny talent do wyciągania oprychów zza kratek. –
Pierdolony król na jedną, kurwa, noc. Chuj z nim.
– Chłopie, zgryza masz. Znów ci żona dupę obrabia?
Fournet nie odpowiedział, bo znienacka na asfalcie roztrzaskały się kryształowe kielichy,
Królowa Kronosa popędziła do środka klubu, żeby się rozgrzać, a parada znów ruszyła naprzód.
Za Adamem i Ewą zrobiło się miejsce, DJ dał gazu i samochód przeskoczył przez Canal Street do
Bourbon Street. Tłum rozstępował się z oporami, pewnie tak, jak Morze Czerwone przed
Mojżeszem. Fournet opuścił szybę.
– Won mie z drogi, pojeby! – ryknął.
– Chłopie, ty naprawdę masz zgryza – pokręcił głową DJ.
Zakręcił kółkiem i samochód wspiął się na chodnik. Zepchnęli pod ścianę wściekle kolorową
grupę transwestytów-dziwek i zatrzymali się pod wypolerowaną mosiężną plakietą głoszącą
„Hotel ELEGANZA”.
Kierownik, pan Arcady, powitał ich w drzwiach, wykręcając pulchne łapki i powtarzając
w kółko, że jeszcze nigdy, nigdy, nigdy nie było tu morderstwa gościa.
– Ze wszystkim jest pierszy raz – warknął Fournet. – Pan znalaz ciało?
– Nie. Znalazł je chłopiec hotelowy, Melvin Billups. Od tamtej pory ciągle wymiotuje
w męskiej toalecie.
– To pokaż nam pan, gdzie, co i jak.
Miejscem zbrodni był udekorowany na różowo pokój, szczodrze umeblowany kopiami
antyków. Fournet pochylił się nad kobietą w wieczorowej sukni koloru brzoskwini. Włosy miała
podbarwione na błękit, ale teraz jej twarz była jeszcze bardziej niebieska, i do tego z ust sterczał
język.
– Nazwisko? – spytał Arcady’ego.
– Anna Inverness z Filadelfii w stanie Pensylwania. Mogę... mogę już iść?
– A zjeżdżaj pan. Tylko czekaj pan na nas w biurze. I powiedz Melvinowi, że jak skończy
rzygać, ma mie tu przyjść.
Fournet wydobył zmaltretowany notes i ołówek, polizał gryf i napisał: „Zbrodnia: Morderstfo.
Ofiara: Anna Inwers. Motyw: Kradziesz? Sprafca: Niezn.”
Właśnie gryzmolił opis miejsca zbrodni, gdy kaczkowatym krokiem wszedł do pokoju
doktorek Pelf i zaskrzeczał:
– Co, znowu wy?
Pelf miał w pasie prawie sto czterdzieści, ale wyglądało na to, że głos się w nim nijak nie
mieści. Doktorek, sapiąc, zwalił się na kolana i zaczął badać zwłoki.
– Pewnie zara usłyszymy, że ją zabili granatem – powiedział wiecznie wesoły DJ, założył
gumowe rękawiczki i zaczął zbierać odciski palców.
– Nie. Jest, jak widać. Panią starszą zgarotowano.
– Zga... cotowano?
– Uduszono sznurem. Jeden moment. Widzicie te małe ślady wzdłuż bruzdy wisielczej? Na
moje oko uduszono ją naszyjnikiem.
– A sznur by nie pękł?
– Ten nie pękł.
Fala aromatu sprawiła, że Fournet się obejrzał. W drzwiach pojawił się Melvin Billups,
młodzian uzależniony od wody kolońskiej Brut.
Fournet kazał mu prowadzić do biura Arcady’ego. Tam Melvin z radością opowiedział, jak
znalazł ciało.
– Szykowała się na bal Kronosa. Chciała lekką przekąskę, to żem jej przyniósł ser i owoce.
A ona leży na podłodze i jęzor jej sterczy jak lesbie ze wzwodem.
– Drzwi były otwarte?
– E, nie. Stukałem, nikt nie odpowiadał, to użyłem klucza-matki.
Fournet zmarszczył brwi. Zamiast zieleni hafciarza, twarz Melvina była różowa z czerwonymi
pryszczami. Obwąchiwanie nie ujawniło pod Brutem ani śladu wymiocin.
– Ha – powiedział z namysłem.
Wyglądało jednak na to, że niezarzygany bagażowy nie miał nic wspólnego ze zbrodnią.
Policjant zapytał więc Arcady’ego o naszyjnik.
– W rzeczy samej – odpowiedział kierownik – około trzech godzin temu otworzyłem sejf, by
wyjąć dla niej naszyjnik.
– Co to było? Jamenty?
– Nie, szkiełka. Ale dobre szkiełka, jeśli pan wie, co mam na myśli.
– Ale mi kurna pomoc. Jesteśmy w światowej stolicy tandetnych świecidełków.
Pod hotel podjechała trupiarka po odbiór zwłok. Na oczach Fourneta panią Inverness, ubraną
w plastikowy worek, wsunięto do samochodu na noszach ze składanym podwoziem. Mundurowy
glina z Ósmego Posterunku przerwał rozlepianie żółtej, policyjnej taśmy, żeby strzelić mu szeroki
uśmiech.
– Ależ, kurna, koniec dla bogatej baby – mruknął Fournet i poszedł do radiowozu, gdzie już
czekał DJ.
– Miała w torebce sto dwadzieścia. Połowa twoja. – DJ podał kumplowi banknoty. Fournet bez
słowa wsunął je w kieszeń. – I jak myślisz, jak to było ze starą?
– Według chłopaka drzwi były zamknięte, więc sama wpuściła mordercę. Zobaczył, że ma na
szyi cuś jakby jamenty, to ją udusił naszyjnikiem, zabrał go i spłynął.
– Poderwała se baba nie tego ogiera – osądził DJ. – Stara historia.
Fournet zmarszczył brwi. W tej rozsądnej rekonstrukcji cos mu nie grało, tylko co? Zapatrzył
się na obrzygującego chodnik pijanego marynarza, którego kumple obstawili kółkiem i rytmicznie
skandowali „Wal! Wal! Wal!” Coś mu się z tym obrazkiem kojarzyło... tylko nie mógł sobie
przypomnieć, co takiego.
– Jedziem stąd, cholera – powiedział i samochód z łomotem zjechał z krawężnika, miażdżąc
paciorki i puszki po piwie. Parada przeszła już przez Canal Street, pozostawiając po sobie wielki,
snujący się tłum ludzi, wszystkich obwieszonych grubymi sznurami błyszczących paciorków,
które z platform rozrzucali zamaskowani ofiarodawcy.
Fournet westchnął. Tu każdy mógł być zabójcą, co wracał teraz beztrosko do domu
udekorowany narzędziem zbrodni.
* * *
Fournet późno wrócił do domu przy Laissez les Bons Temps Rouler Boulevard w dzielnicy
Algiers. Nałożył sobie czerwoną fasolę, ryż i zrazy z garnków, które jego żona zostawiła w kuchni
na parze. Wziął jeszcze piwo i dołączył do niej w pokoju w piwnicy, gdzie oglądała powtórkę
serialu.
Obróciła się do niego z kwaśną miną na nalanej twarzy.
– Właśnie żem się dziś dowiedziała, że porucznik Toussaint będzie królem Nerona. Czemu żeś
mi nie powiedział?
– Wyleciało mie z głowy.
– A pewnie. Żem się musiała wywiedzieć od jego królowej w spożywczaku. Tej wielkiej
czarnej z obyczajówki. Ona mi mówi, a ja na to: „Pierszy raz widze, żeby królowa sama robiła
sprawunki”, a ona: „To żeś zobaczyła, złociutka.”
Wyglądało na to, że cała historia nie ma celu poza podkreśleniem, że już wszyscy oprócz
Fournetów osiągnęli królewski status.
– Nawet kiedyś bym chciała sama zostać królową Hekate. Znaczy, zanim umre, nie? Myślisz,
że jak ja się czuje, kiedy jest coroczny Lunch Królowych, a ja nigdy nie mogie na niego pójść, co?
– Nie mamy tyle pieniędzy. Nie mam jak nastukać tyle kasy co inni. Co ty se myślisz, że ja
pracuję w Narkotykach?
– No a niby jak ta paniena z Obyczajówki se załatwiła?
– W Obyczajówce można się dowiedzieć kupe kłopotliwych rzeczy. W Obyczajówce można
nastukać kasy. W Zabójstwach jest inaczej. Weź kiedyś spróbuj szantażować trupa.
Alma od serca pociągnęła nosem i poszła do sypialni na piętrze. Fournet polał sobie koniaku
i skakał po kanałach, aż zasnął w fotelu. Nic nowego w domostwie Fournetów.
Tuż po świcie obudził się, wykąpał, żeby nie zesztywnieć, ubrał się w garnitur non-iron za sto
pięćdziesiąt dolców, białą koszulę i sznurkowy krawat, który w modzie był w 1958, i pojechał
w stronę wielopoziomowego superskrzyżowania zwanego Crescent City Connection. Słońce
dokonało swojego miejscowego zdumiewającego wyczynu, wstając nad zachodnim brzegiem
Missisipi, i jego odbicie we wstecznym lusterku chlasnęło Fourneta po oczach. Nad
skrzyżowaniem wisiała błękitna mgiełka spalin. Ruch był straszliwy. Zaczął się nowy dzień.
* * *
W Zabójstwach jak zwykle kotłowało się niczym w psychiatryku. Już od tygodni wydział
przypominał ZOO. Zwłoki znajdowano na pustych parcelach, w kanałach, ściekach,
w komunalnych blokach. Jedne kredowobiałe, inne szare jak żwir, bywały też czarne i opuchnięte
jak przejrzałe oberżyny. Nad wszystkimi zawisał smród nieświeżej krwi, jak z ust o poranku,
i/albo odór rozkładu.
Porządkowanie Chaosu było domeną Procedury. Dzień po dniu otrzymywano papiery do
załatwienia. System komputerowy migotał, popiskiwał albo padał do wtóru salwy wyzwisk.
Fournet i DJ oglądali trupy, ziewali, pili kawę, żeby nie zasnąć, odpytywali świadków, gryzmolili
w notesach. Ze swojego biura szef wydziału Amedee Toussaint darł się na podległych mu ludzi,
żądając, by trzymali dziennikarzy z dala od jego tyłka. Nawet normalnie miał głos jak wielki bęben,
ale kiedy się wydzierał, słychać go było nawet na przedmieściach.
I wtedy, jakby nie wystarczyło tradycyjne zamieszanie na okoliczność Mardi Gras, „Times
Picayune” postanowił zrobić wielką aferę z morderstwa pani Inverness. „GOŚĆ UDUSZONY
W ŚRODKU KARNAWAŁU”, grzmiał poranny nagłówek. W rezultacie burmistrz odebrał serię
telefonów od naprawdę wpływowych właścicieli hoteli.
Tuż po południu Fournet i DJ zostali wezwani do biura Toussainta. Zastali go w pończochach,
peruce, białych, winylowych kozakach i plastikowej koronie, uróżowanego, z wyszywaną
cekinami peleryną. Gdy ćwiczył wymachiwanie do wyimaginowanych tłumów, z berła błyskały
cyrkonie.
– I jak myślicie? – zapytał.
– Król, że bania mała – zapewnił go DJ o niezawodnym instynkcie politycznym. – W życiu
żem nie widział, żeby który lepiej wyglądał.
– A bo ja wiem – mruknął niezadowolony porucznik. – Strój niezgorszy, ale brakuje tu jeszcze
czegoś, żeby błysnął.
Potem spoważniał.
– Słuchać mie tu. Dzwonił burmistrz i sra żarem. Chodzi o morderstwo tej staruchy w hotelu,
jo?
– Jo – wymamrotali słuchacze. Toussaint postukał berłem w okazały bandzioch Fourneta, żeby
podkreślić wagę swojej wypowiedzi.
– Macie mie znaleźć tego skurwla, co to zrobił, a jak się wam nie uda, to znajdźcie jakiegoś
innego skurwla i jemu to podmalujcie. I jasna sprawa, ja nic takiego wam nie powiedziałem, ale
tak, kurwa, ma być, jasne? No przecież, jak rany, mówimy o TURYSTACH. I wypierdalać, tylko
bez trzaskania drzwiami – zakończył.
Gdy wychodzili, paradował po gabinecie, wywijając berłem.
– Kogoś musimy oskarżyć – usłyszał DJ od Fourneta nad kawą w kafeterii na parterze – bo
wylądujemy na motorynkach w slumsach. Znaczy, potrzeba nam kości, żeby psy się czymś zajęły.
– Może Arcady?
– E, nie, ma worek kasy. Jak go zwiniemy, ten Bose wyląduje na nas jak półtonowy kanarek.
DJ zmarszczył się srodze w umysłowym wysiłku. Dłoń Fourneta strzeliła nagle o stół jak
sędziowski młotek.
– Ten chłopak z hotelu. Kłamał o rzyganiu.
– Jo, racja – powiedział DJ, choć nie miał pojęcia, o co chodzi.
– No to wio.
– Gdzie?
– Do hotelu, pojebie.
W hotelu Eleganza spotkał ich szok. Gdy dopadli pana Arcady’ego, dowiedzieli się, że Melvin
nie przyszedł rano do pracy, bo został aresztowany.
– ARESZTOWANY?
– Owszem – odparł kierownik. – Wie pan, sierżancie, zawsze mi się wydawało, że Melvin to
tylko pryszcz z nogami. Ale on miał jakieś życie.
– ARESZTOWANY? – powtórzył Fournet. – Za zabójstwo Inwers?
– Nie, tej drugiej – powiedział Arcady. – Co, nie słyszeliście? Dziś rano została uduszona jego
dziewczyna.
– Hej! – krzyknął DJ.
Fournet wybałuszył oczy:
– Że co, wiedziałeś, mądralo?
– Było w telewizji.
– Znaczy to faktycznie morderca?
– Ty to faktycznie jesteś dedektyw. – DJ walnął kumpla w plecy. – Wybrałeś gościa i nawet
nie wiedziałeś, że to ten.
Po telefonie z biura Arcady’ego Fournet i DJ wrócili do centrum, do komendy głównej.
Cywilny wykopał dla nich kasetę z właśnie zakończonego przesłuchania Melvina, znalazł też
magnetofon, żeby mogli ją sobie odsłuchać.
– Przecież nie mógłbym zrobić nic złego mojej malutkiej – Pokojowy szlochał przez nos. – Ja
ją kocham, jak rany. Właśnie dlatego zabrałem ten jamentowy naszyjnik, żeby jej dać.
– A, tak? – warknął przesłuchujący detektyw Schlechter. – A to jezd ciekawostka, Mel. To
może opowiedz mie o tym naszyjniku. Od razu ci się polepszy, jak mie opowiesz. A jak nie, to ci
się pogorszy, jak bede musiał zaczunć po tobie skakać.
Jeszcze trochę nacisków i Melvin przyznał, że zdjął naszyjnik z ciała pani Inverness i ukrył go
w spłuczce w męskiej toalecie w hotelowym holu. Wtedy Schlechter zwinął go za kradzież,
sprawę dwóch morderstw pozostawiając do wyjaśnienia w dalszym śledztwie.
Fournet i DJ wyszli z komendy i udali się do aresztu śledczego po drugiej stronie wąskiej
uliczki. Z zewnątrz budynek wyglądał jak wielkie, szare schronisko dla zwierząt. Wewnątrz
wrażenie to wzmagał smród środków dezynfekujących, podłego żarcia i niemytych ciał.
Detektywi przeszli przez wykrywacze metalu, pomachali paru znajomym i skierowali się do
biura naczelnika aresztu. W towarzystwie zastępcy szeryfa wyprowadzili Melvina z tymczasowej
celi, gdzie czekał na pierwszą wizytę w sądzie, i przeszli do pokoju przesłuchań, którego ściany
pokrywała łuszcząca się szarozielona farba.
W niedopasowanym pomarańczowym kombinezonie Melvin zdecydowanie nie przypominał
odpicowanego bagażowego z hotelu Eleganza. Woń Bruta zastąpił smród celi i nieszczęścia.
Młodziak płakał już całe godziny i teraz znów zaczął, upierając się, że nikogo nie zabił.
– Ależ zabiłeś – powiedział łagodnie Fournet. – Zabiłeś panio Inwers, żeby mieć naszyjnik dla
dziewczyny.
– Nie, nie, nie – szlochał Melvin.
– Powiesz prawde, skołujemy ci dożywocie – kusił DJ. – A nie, to babach, zastrzyk trucizny.
Udał, że wbija sobie igłę w lewe przedramię. Melvin skrzywił się.
– Bądź miły dla dzieciaka – powiedział Fournet. – Pewnie sam nie wiedział, co robi. Prawda,
Melvin?
– O nie. Jeszcze nigdy nic takiego nie zrobiłem. Jak się cieszę, że mamusia umarła i poszła do
nieba.
– Widzisz, DJ? Melvin to porządny chłop. Chce nam powiedzieć prawde, nie, Mel?
– Tajest – załkał bagażowy.
Fournet podsunął przed DJ-a notatnik i długopis.
– Pisz: „Chcę powiedzieć prawdę. Nie wiedziałem, co robię.” Ale co zrobiłeś, Mel,
pociągnąłeś za naszyjnik?
– Co?
– Ciągnąłeś za naszyjnik?
– A tak. Tak. Był tak zaciśnięty...
– Pisz tak, DJ. „Naszyjnik był zaciśnienty na gardle pani Inwers i pociągnąłem za niego
mocno...”
Po godzinie dostarczyli Toussaintowi krótkie, podpisane przez Melvina oświadczenie,
z którego mogłoby wynikać, że spanikował i zabił panią Inverness w czasie próby rabunku. Potem
poszli do kafeterii na więcej kawy.
– No, to powinno nam pomóc – powiedział Fournet, gdy mieszali plastikowymi łyżeczkami
w plastikowych kubkach.
– Podziwiałem sposób, w jaki skłoniłeś Melvina do przyznania się – ciepło oświadczył DJ.
– Bo widzisz, to jak zapędzić szczura w róg – wyjaśnił Fournet. – On w lewo, to i ty w lewo.
On w prawo, ty też. Tylko bym chciał, żebyśmy jeszcze znaleźli ten naszyjnik. Wtedy Toussaint
naprawdę nas doceni.
– Znajdziemy. Z ciebie naprawde jest wielki dedektyw. Co dzień, jak na ciebie patrze, to się
czegoś ucze.
Nagle Fournet zerwał się na równe nogi i wrzasnął:
– SCHLECHTER! CHONO TU!
Przysadzisty facet, przypominający żeliwnego bałwanka w wiecznie nieodprasowanym
garniturze, przedarł się do ich stolika i zwalił w wolne krzesło.
– No co? – zapytał, przyglądając się pozostałej dwójce pozbawionymi złudzeń ślepiami
bezdomnego kocura. Zamoczył w kawie wielki, oblepiony lukrem kawał rolady.
– Powiedz o tym naszyjniku, co nim udusili dziewczyne Billupsa – zagadnął Fournet.
– No, tak mówiła jej mamuśka. Ja tam nic takiego nie widziałem. Zgoda, była blizna wisielcza,
ale przy zwłokach nie było nijakiego sznura ani nic.
– Kurna jego – zatchnął się DJ. – Ale ten naszyjnik się kręci! Gdzie on może teraz być? Jak
myślisz, partnerze?
Po głębokim namyśle Fournet odparł:
– Chyba se kupie roladę. Ta Schlechtera się fajnie klei.
* * *
Po powrocie do wydziału Fournet i DJ zostali wezwani do biura Toussainta, gdzie otrzymali
gratulacje z tytułu szybkiego uzyskania poniekąd wiarygodnego przyznania się do winy.
– Niezgorzej – mruknął szef. – Znaczy, to pierdoły, ale wystarczy, żebyśmy mogli go wsadzić
za morderstwo, a to wszystkim ulży, rozumiemy się?
Toussaint przebrał się z powrotem w garnitur, pozostał jednak w koronie. Chyba zapomniał ją
zdjąć.
– Czasem prawie jestem pewien, że nie są z was takie pojeby, jakich przeważnie udajecie.
Słuchajcie, spróbujcie jeszcze wycisnąć z tego Melvina, że zabił swoją laskę. Dwie pieczenie na
jednym ogniu, nie?
Naradzając się z DJ-em przy piwie w barze Ya Mama’s przy Tulane Avenue, Fournet
zdecydował, że trzeba by obejrzeć miejsce zbrodni, zanim spróbują nakłonić Melvina, by podłożył
się po raz drugi.
– Zapamiętaj sobie, DJ – powiedział uroczyście. – Jeszcze nikomu nie zaszkodziło przyjrzeć
się dowodom, póki pamiętał, że to tylko dowody.
Z lektury raportu Schlechtera wynikało, że lala Melvina nazywała się Baby C. Motley. Gdy
Fournet i DJ przybyli do niemalowanego domku przy Grand Trianon Street, gdzie mieszkała,
zastali tam ciżbę ludzi, niosących jej matce pociechę i jedzenie.
– Pilnujesz bryki – rozkazał Fournet, lustrując zapuszczoną okolicę. – Ostatnim razem, jak mi
ukradli, Toussaint przez miesiąc się do mnie dopieprzał.
Pani Motley, żeńska obfitość opięta widowiskowym, pomarańczowym kimonem, z włosami
upiętymi na różowych plastikowych wałkach, siedziała w kuchni, łkała i jadła lasagne. Natężenie
dźwięku mogło rozerwać bębenki. Fournet przebijał się przez tłum, gdy nagle krzesło przy stole
zaoferował mu brat Baby, szeregowy policjant z Ósmego Posterunku imieniem Lester Motley.
– Detektyw Fournet! – powitał go ciepło.
Sierżant zmarszczył się. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tę wypucowaną buźkę.
– My się znamy?
– Tak jest, spod hotelu Eleganza. Znam nazwiska wszystkich w Wydziale Zabójstw,
począwszy od porucznika Toussainta. E, wy tam, cicho być! – wrzasnął Lester. – I nie
podsłuchiwać, jasne? Tu jezd szerżant z policji i niby że musi porozmawiać z Mamusią!
Wszyscy się odsunęli, tworząc rejon względnej ciszy, w którym Fournet mógł zwrócić się do
matki w żałobie.
– Baby była pani córką, pani Motley?
– Jo, a jaka śliczna była. Nawet nie mogie panu powiedzieć, jaka ona była słodziutka i kochana.
W życiu ani dnia nie chorowała, aż poznała tego chłopaka. A wtedy z miejsca, jak się nie posypie.
Najsampierw grzybica, potem cuś z drogami moczowymi, aż w końcu zabili ją tym naszyjnikiem,
co od niego dostała. BOŻE, jak ja nienawidzę Melvina Billupsa. Ten chłopak chyba jest przeklęty,
albo co.
– Czy Melvin był u niej, kiedy zginęła?
– Wogle nikogo nie było. No i tego nijak nie rozumiem. Baby zawsze wstawała czuć świt do
roboty, rozbierała mięso w supermarkecie. Była całkiem sama w pokoju, kiedy żem usłyszała, jak
się przewraca i zaczyna szarpać. I już nigdy nie widziałam... mojej Baby... żywej...
Jej okrągła twarz niebezpiecznie nabrzmiała, z oczu trysnęły strumienie łez. Zewsząd rzuciły
się kobiety z pękami chusteczek higienicznych.
Fournet pożegnał się i wstał. Lester zaciągnął go w kąt pokoju i podał drinka – jak się okazało,
wódkę z sokiem pomarańczowym.
– Panie sierżancie – powiedział z szacunkiem – mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli
powiem, że moją ambicją jest pójść w pańskie ślady, że tak powiem.
Fournet pociągnął łyczek ze szklanki.
– Wiesz co, no, może mógłbyś mi pomóc przy tej sprawie. Twoja mama powiedziała, że Baby
zabito naszyjnikiem, który dał jej Billups. Był tu wtedy? I gdzie jest naszyjnik?
Lester pokręcił głową.
– Baby miała go na sobie wieczorem. Naprawdę się jej podobał. Pierwsza naprawdę fajna
rzecz, jaką dostała od Melvina. On poszedł do domu wpół do dziesiątej wieczorem i rano już się
nie pokazał. Mama była w łóżku w salonie, ja mam pokój na tyłach domu, a pokój Baby był
dokładnie pośrodku.
Na jego różowiutkiej buźce nie było miejsca na cokolwiek poza zdumieniem.
– No ja po prostu nie mam pojęcia, jak ktokolwiek mógłby się do niej dobrać. No nijak.
Fournet dopił drinka.
– Masz przed sobą wielką przyszłość w organach ścigania, synu – powiedział, i przebił się do
drzwi.
DJ opierał się o maskę wozu i wydmuchiwał kółka dymu, które wznosiły się i rozpływały na
bezchmurnym, lutowym niebie. Obok maszerowała szkolna orkiestra, zmierzająca ku którejś
z parad. Sekcja dęta wydawała dźwięki godne stada antylop gnu w rui. Pulchne dziewczęta
w kostiumach składających się wyłącznie z cekinów kręciły tyłeczkami i laskami. Za nimi
kroczyli zlani potem muzycy, dmąc w swe instrumenty, aż im oczy wyłaziły na wierzch.
– I co, to był Melvin? – spytał DJ.
– Za Chiny. Ani ktokolwiek inny. Baby siedziała tam jak kiełbasa w kanapce, między
mamusią i bratem, a ten to gliniarz. Zbrodnia fizycznie niemożliwa.
Patrzyli na siebie w konfuzji.
– Tutaj, kurwa, coś śmierdzi – wypowiedział się DJ. – Moja babcia prowadzi taki kościół
duchowy na Świętego Rocha. Coś jak wudu dla katolyków. Sie modliła do Świętej Panienki
i zarżnęła kupę kurczaków, żebym dostał awans. Może uderzymy do niej, żeby popytała duchów?
Fournet nie był jednak gotów, by zdać się na czary.
– Najpierw jeszcze trochi potropimy. Nie wyjdzie, walimy do babki.
* * *
Tego wieczora życie na Laissez les Bons Temps Rouler Boulevard toczyło się mniej więcej
tym samym torem co poprzedniego, tylko tym razem Alma nie włączyła kuchenki pod garami
z wodą, wskutek czego obiad Fourneta zbrylił się jak cement. Sierżant i tak zjadł go bez słowa,
podczas gdy żona ciosała mu na głowie kołki, bo wciąż nie była królową.
– Mamy Mardi Gras i każden w mnieście to król, królowa albo co – wytknęła.
– Wszystkie te króle i królowe to banda pajaców obwieszonych sztucznymi diamentami,
z przyprawionymi brodami i w ogóle cali są podrobieni.
– Przysięgam na Boga, masz tyle ambicji co worek kartofli.
Kiedy poszła spać, polał sobie większą porcję koniaku i skakał po kanałach. Na czwartym
pokazywali paradę Nerona, ale przeskoczył to szybko, tłumiąc wyzwiska. W końcu na
siedemdziesiątym ósmym znalazł maraton komedii, który mu się spodobał, i usiadł wygodniej.
Pora się rozerwać. Właśnie chichotał, bo jeden z bohaterów wpadł w piłę w tartaku, gdy film
przerwano na skrót wiadomości. W czasie parady Nerona doszło do śmiertelnego wypadku.
Pośpiesznie wrócił na kanał czwarty. Gigantyczna ciżba, jaskrawo podświetlana fleszami
i racami, ospale rozstępowała się przed ambulansem. Kwiczały klaksony, syreny wyły i gwizdały.
Dziennikarz wrzeszczał do mikrofonu, podając szczegóły.
Fournet słuchał, mruknął „Chrysssste,” dopił koniak, wyłączył pilotem telewizor i poszedł do
sypialni.
– Stało się co? – sennie zapytała Alma z otchłani uwitego w pościeli gniazda. Nad panią
Fournet unosił się obłok zapachów maści i kremów, którymi smarowała się na dobranoc.
– Można powiedzieć.
Zapadła męcząca cisza, aż Alma spytała:
– No? Co takiego?
– Toussaint spadł ze swojej platformy i skręcił kark, ot co.
Alma uniosła się z posłania niczym wynurzający się diugoń i patrzyła na męża oczami jak
spodki.
– Nie pieeeeerdol – szepnęła.
– To też można powiedzieć – powiedział, gramoląc się do łóżka ubrany w bokserki rozmiaru
XXL.
– Jakbyś został szefem od zabójstw, to byłoby nas stać, żebym za rok została królową Hekate.
– Nie dostanę roboty po Toussaincie. Nadinspektor będzie szukał kogoś młodego i czarnego,
a ja ni jedno, ni drugie.
– Rozwiunż te sprawe i dostaniesz posadę.
– Srali muszki. Ten naszyjnik to chyba jest z kosmosu.
– Albo mnie znajdziesz pieniądze, żebym była królową, albo do grobowej deski nie będziesz
miał nawet jednej spokojnej godziny.
– Suka!
– Gnój!
– Cipa!
– Fiut!
Tej nocy Fournet zdecydowanie się nie wyspał. Alma zresztą też nie, ale odkuła się, gdy
wyszedł do pracy.
* * *
Następnego poranka na komendzie głównej Fournet półprzytomnie brnął przez blade
korytarze, których ściany na wysokości ramion zdobił wyszmalcowany pas, aż z łomotem wpadł
do biura o ścianach z dykty, umeblowanego obiektami z laminowanej płyty paździerzowej.
DJ już na niego czekał, rozdzierająco ziewając i siorbiąc kawę z automatu z papierowego
kubka.
– Doktorek Pelf chciał, żebyś zadzwonił.
– Po co?
DJ wzruszył ramionami. Fournet wybrał numer. Gdy usłyszał rzężenie Pelfa, zapytał:
– O co biega, doktorku?
– Prawidłowa forma tego zwrotu to „co słychać, doktorku” – powiedział Pelf żartem. – Pewnie
słyszałeś już, że twój szef nie żyje?
– Jo. Spadł z paradnej platformy. No i?
– Zgadniesz, jak zginął?
– Strzelił łbem w krawężnik.
– Pudło. Uduszenie sznurem. Złamana kość tarczowata. Nie zabił go upadek, spadł, bo go
dusili. A chcesz wiedzieć, czym?
– Metrem koncentrycznego kabla? – podsunął Fournet z nadzieją.
Pelf zachichotał.
– Akurat. Naszyjnik znów w akcji.
Fournet walczył o jasność myśli, ale głowę miał jak wypełnioną gipsem.
– Był kto z nim na platformie?
– Nikt, poza Królewskim Podczaszym, który ma osiem lat i jest siostrzeńcem burmistrza.
– Więc to też niemożliwe, jak te poprzednie.
Odłożył słuchawkę, przekazał wieści DJ-owi najkrócej, jak zdołał, i poszedł do męskiej toalety.
Wybrał tam sobie wygodną kabinę, usiadł i wetknął za głowę rolkę papieru toaletowego.
Ukołysany szmerem wody, nie zwracając uwagi na echo głosów i ryk spłuczek, zasnął
i przedrzemał pięćdziesiąt pięć minut. Pomogło.
Gdy wrócił do biura, DJ właśnie przypinał kaburę do szelek.
– Świeże zwłoki – ujął rzecz krótko.
Mieszkanie ostatniej ofiary leżało na zachód od Dzielnicy Łacińskiej, w uczęszczanym przez
przestępców rejonie Tremé. W starym, zapuszczonym budynku, pokrytym kilkoma warstwami
brunatnej farby, niepewne spiralne schody wiodły do taniej kawalerki. Drzwi pilnował Lester
Motley z Ósmego Posterunku.
– Cześć, sierżancie – powitał Fourneta radośnie. – Trafiają się nam te najfajniejsze trupy, nie?
– Jo, pewnie – mruknął detektyw.
Wnętrze mieszkania było symfonią barwionych na zielono strusich piór, pseudoafrykańskich
masek z pchlego targu, zetlałego potpourri, słojów wypełnionych suszoną trawą z pampasów. Był
też wysoki na metr osiemdziesiąt królik z masy papierowej, niegdyś dekoracja z przedstawienia
teatru dla dzieci, odziany w lśniący cekinami saczek.
Posiadacz wszystkich tych dóbr był wysoki i chudy, łysy i owinięty szalem boa. Leżał na
podłodze, a obok, luzem, spoczywała porażająca ruda peruka. Najwyraźniej był zagorzałym
uczestnikiem parad, bo wszędzie walały się pamiątkowe aluminiowe dublony z kilkunastu różnych.
Gdy Fournet pochylał się nad zwłokami, jego wzrok przykuła jedna z monet. Jej awers zdobił
wizerunek pijanego grubasa w todze i wyraz „Neron”. Transwestyta łapał klientów w tłumie na
zeszłonocnej paradzie.
Fournet z miejsca padł na kolana, odchylając od szyi ofiary sznury paciorków, perukę
i purpurowe boa z piór.
– Co żeś tam znalaz? – zapytał DJ, ale Fournet go zignorował. Patrzył ponuro na znajomy już,
głęboki, nabiegły czerwienią ślad zadzierzgnięcia, przerywany sińcami i drobnymi rankami, jakie
zostawiły kamienie naszyjnika.
„Ja jebię” brzmiało za słabo, a nic innego jakoś mu nie przychodziło do głowy. Wstał,
wpatrzony w DJ-a, niemal nie słysząc szurania i skrzypienia przeciążonych schodów, które
zwiastowały powolne zbliżanie się doktorka Pelfa.
Znienacka przeciskał się przez drzwi wbrew intencjom Pelfa, z którym zresztą nawet się nie
przywitał, i ze słoniowym impetem popędził do schodów, gdzie złapał Motleya za ramię.
– Lester – sapnął – wiesz, co się dzieje z młodym gliniarzem, jak wyląduje w pierdlu?
Tego zatkało.
– Tyle się dzieje, że ma potem dupe jak wylot tunelu kolejowego. Dawaj mie tu zara ten
cholerny naszyjnik. Już! Dawaj go!
Lester powoli wyciągnął błyszczący przedmiot z kieszeni i włożył go w dłoń Fourneta.
– Kiedy go pierwszy raz zabrałem, Baby już nie miała z niego pożytku – tłumaczył się. –
Syszałem, że Toussaint szuka ładnych fantów do kostiumu, a ja naprawdę bardzo chcę być
w Zabójstwach.
– To czemu żeś go zabrał tym razem, co?
– Ten pedał musiał go rąbnąć ze zwłok porucznika, nie? Znaczy, to był złodziej. A ja bym, no,
zwrócił ten naszyjnik.
– A pewnie – powiedział Fournet i wrócił do DJ-a i Pelfa.
DJ komentował wesoło:
– To co, doktorku, dowiemy się, że ofiara zakrztusiła się włosem?
– Nic z tego, niestety. To znów wiecie co.
Fournet wślizgnął się do łazienki, w której stała czworonożna wanna wypełniona tubkami
i pudełeczkami kosmetyków, oraz pełnowymiarowe, ale popękane i zmętniałe lustro. Zamknął
drzwi za sobą i wyjął naszyjnik z kieszeni.
Przypomniał mu się opis Arcady’ego. Szkiełka, ale dobre szkiełka. Porządny kryształ górski,
niektóre z kamieni wciąż splamione krwią. Żadnego zapięcia, które mogłoby pęknąć, solidny,
mocny sznur. Marzenie dusiciela.
Na próbę okręcił sobie naszyjnik wokół otłuszczonej dłoni, ale nagle zdarł go z ręki i cisnął do
wanny. Przeniósł przerażony wzrok ze sznura kryształów na własne odbicie w lustrze.
– Niemożliwe – szepnął.
A jednak. Wyraźnie poczuł, jak naszyjnik zaciska się wokół dłoni.
Z kieszeni koszuli wyciągnął długopis, pochylił się i podniósł nim naszyjnik. Przeszukał cały
ten złom w wannie, znalazł niemal pustą puderniczkę, wrzucił naszyjnik do środka, docisnął
wieczko i wrzucił pudełeczko do kieszeni płaszcza.
Z łazienki wyszedł już zdecydowany. Zawołał do DJ-a:
– Niby gdzie twoja babcia ma ten swój kościół?
– Przy Świętym Rochu.
– No to tam mamy następny przystanek. W tej sprawie dedektyw to za mało. Pora pogonić
duchy do roboty.
* * *
Kościół Duchowy Duszpasterstwa Szerzenia Słowa Bożego mieścił się w lokalu po knajpie
z pieczonymi kurczakami, stojącym na kiepsko utrzymanym odcinku Alei Świętego Rocha wśród
garści domków-bliźniaków.
Babcia DJ-a miała skórę niby ircha, pociętą zmarszczkami jak wyschnięte błoto. Ubrana
w dżinsy i podkoszulkę przesuwała plastikowe i metalowe krzesła, żeby pozamiatać podłogę
kościoła, śpiewając cicho: „Mą dłoń trzyma w dłoni swej wędrowiec z Galilei”.
DJ zapytał ją, co słychać, w zamian otrzymał dziarskiego buziaka i uścisk, i przedstawił
Fourneta.
– Więc co mogie dla was zrobić? – chciała wiedzieć starsza pani. Fournet wyciągnął
puderniczkę i zaprezentował naszyjnik.
– Toto zabiło czterech ludzi, znaczy, o tylu wiem. I to nie tak, że zabito ich tym naszyjnikiem –
on ich sam zadusił. I jeszcze próbował ścisnąć mie dłoń, kiedy mu się przyglądałem.
Zmarszczyła brwi.
– Pewnie wlaz w niego duch węża.
– Jak to się dzieje?
– Kto wie? Na świecie jest mnóstwo duchów, i każden musi gdzieś wleźć. Desiré, kochaniutki,
wiesz, gdzie co jest, to znajdź piwo dla kolegi, a ja się przygotuje do załatwienia tej klątwy.
Fournet przeżył wstrząs na wieść o tym, że jego partner miał na pierwsze Desiré. Coś mu się
wcześniej wydawało, że owo D to od Derrick, a DJ bynajmniej nie wyprowadzał go z błędu.
W małej, zadbanej kuchni na zapleczu kościoła popijali piwo Turbodog, a Fournet wyjaśniał, jak
wszedł w posiadanie naszyjnika.
DJ był pod wrażeniem.
– Skąd wiedziałeś, że ten gliniarz go wzioł?
– A kto inny? Za pierszym razem zabrał go Melvin, za trzecim ten przebieraniec, ale kto był
jedynym, który mógłby go capnąć za drugim i czwartym? Ty widziałeś mnie, ja ciebie, a naszyjnik
znikał przed przyjazdem doktorka Pelfa.
– A, kumam, o co biega. Ty to jesteś normalnie dedektyw.
– Dzięki.
Weszła babcia DJ-a, ubrana w fioletowe szaty. W dłoni trzymała świeżo ścięty liść palmy sago.
Wyjaśniła, że od czasów pierwszej, jerozolimskiej Niedzieli Palmowej w palmach pozostało
wspomnienie Pana Jezusa, jadącego po nich na osiołku, i były błogosławione.
– Z drugiej strony, wiecie, co się stało z drzewem, z którego zrobiono krzyż? Było przeklente
i wyginęło. I już nie ma takich drzew. Desiré, kochaniutki, zajrzyj do lodówki i podaj mie ten
niebieski słój z wodą święconą.
Najpierw wraz z nimi odmówiła Modlitwę Pańską, potem zamoczyła palmowy liść w wodzie
święconej i wysunęła go w stronę Fourneta, który powiesił sobie naszyjnik na dłoni, a teraz patrzył
– już niezdolny do niedowierzania – jak imitacje diamentów skręcają się i rozplatają, połyskując.
– Ano, jest tu coś paskudnego – stwierdziła kapłanka. Zanurzyła paciorki w wodzie i naszyjnik
zaczął się zwijać jeszcze gwałtowniej.
– A teraz wszyscy razem, jasne? – dyrygowała. – Jak coś powiem, to macie krzyknąć
„AMEN”, i to głośno!
Wzięła głęboki wdech i zaczęła: – Ponieważ to uczyniłeś, bundź przeklęty wśród wszystkich
zwierząt domowych i polnych!
– AMEN! – ryknęli.
– Na brzuchu byndziesz się czołgał!
– AMEN!
– Proch byndziesz jadł po wszystkie dni swojego istnienia!
– AMEN!
– Wyjdź, wynżu! Wyjdź, wynżu!
Egzorcyzm trwał jakieś dwadzieścia minut, aż z całej trójki pot lał się strumieniami. Naszyjnik
wciąż się wiercił, ale poza tym nic się nie stało.
– No, to jest kurde duch – przyznała babcia, ocierając czoło. – To nie żaden przypadkowy gość,
który ot, tak wlazł w te paciorki. Jak dla mnie to wiedźmia robota.
– I co ja teraz zrobię? – spytał Fournet.
– Dowiedz się, kto był jego właścicielem, zanim zaczął zabijać. I będziesz miał wiedźmę. Przy
drzwiach jest dzban na ofiary, więc, Desiré, jak będziecie wychodzili z kolegą, to nie mińcie go ot,
tak. Jakby to było tylko dla ciebie, to nic bym nie wzięła, ale w policjanckich sprawach, na moje
oko, należy mi się zapłata.
Fournet i DJ włożyli do wysokiego dzbana dziesięć dolarów z pieniędzy pani Inverness, po
czym wrócili do samochodu, gdzie rytmicznie popiskiwało radio. Fournet podniósł mikrofon.
– Jo?
– Właśnie dostalim telefon – zaskrzeczał głośnik. – Obywatelka zgłosiła, że sprzedała dowód
rzeczowy pani... jak jej tam? Inver... Inven...
– Inwers – warknął Fournet. – Co ty, czytać nie umisz? No i co ona sprzedała tej babie?
– Jakiś naszyjnik. Zainteresowani?
* * *
Fournet i DJ przez dłuższą chwilę stali na mokrym chodniku pod sklepem z gargulcami,
oglądając wystawę sklepu „Pamiątki Mardi Gras, właśc. Marie LaMarie”.
Sklep z suwenirami był tak zagracony, że w porównaniu z nim w mieszkaniu transwestyty
panował wzorowy ład. Tłoczone zaproszenia, naszpikowane kryształami berła, maski
udekorowane klejnotami i piórami, peleryny obszyte cekinami, karnawałowy kostium Indianina
o tak zawiłych wzorach, że wzrok w nich ginął.
– No, mają tu trochę autentyków – przyznał Fournet i przecisnął się przez drzwi.
Podeszła uśmiechnięta, pulchna kobieta z Cajunów, mówiąc „bonjour”. Była opalona, miała
czarne włosy i ciemne, wilgotne oczy, jak rozumna jałówka.
– Co słychać? – zagadnął Fournet, legitymując się. – Fajny sklep, nie ma gadania.
– Ziękuję. Ja jestem Marie LaMarie. Miło, że się panu podoba. Dziesięć roków nazad,
jakżeśmy się tu sprowadzili z munżem z Opelousas, to żem se pomyślała, że jak już mam mieszkać
w cité, to na glanc. No to żem otworzyła „Pamiątki Mardi Gras”.
– A czemu tyle pani zeszło, zanim zadzwoniła pani na policję o naszyjniku, pani LaMarie?
– Nie lubie programów policyjnych, to fszysko takie krfawe. Jak się zaczynajo, to wyłączam
dźwięk w telewizorze. Ale dziś ktoś zaczął mówić o morderstwie, i toute de suite... – strzeliła
palcami – natychmiast zrozumiałam.
Pokazał jej naszyjnik. Potaknęła.
– Jo, to ten. Kupiła go starsza pani. Bardzo się jej podobał. Powiedziałam jej, że pasowałby
królowej, i to prawda.
– Gdzie go pani dostała, pani LaMarie?
– Ze sprzedaży spuścizny. Prosze do biura, sprawdze w papierach.
Powiodła ich krętym szlakiem między stosami zakurzonych kostiumów. Gipsowe głowy
prezentowały maski na ćwierć twarzy, na pół, całą, na całą głowę. Antyczne litografie pokazywały
platformy pełne klejnotów, insektów, demonów, rusałek.
– Na zapleczu mam też dział dla dorosłych – powiedziała Marie LaMarie. – Panowie chcecie
tam wejść, nie ma sprawy, ale ja się wstydzę.
W biurze miała przeszkloną szafkę pełną pamiątek po balach – lśniących szpil, pucharów,
bransolet, także naszyjników. Fournet i DJ czekali, podczas gdy ona przeglądała karty
inwentarzowe w pudełku po butach.
– Aha. Właścicielka zmarła i był kiermasz jej rzeczy. Ten naszyjnik miał naprawdę przetarty
sznur. Z munżem lubimy wędkować, więc przełożylim paciorki na porządne żyłkie, z gwarancją
na dziewięćdziesiąt kilo. Jak już go sprzedałam, dostałam list od prawnika, co go chciał odkupić.
Zaczęła kopać w drugim pudełku, wypchanym rachunkami i korespondencją, i wydobyła zeń
grubą kopertę z kremowego papieru.
– O – powiedziała, podając list. – Facet nazywa się Bose. Ponoć to była część spadku i na
kiermasz trafiła przez pomyłkie. Nie odpowiedziałam, to dziś zadzwonił. Mówie mu, że
sprzedałam, a on jakby wpadł w rozpacz, wiecie? Pyta, kto kupił, a ja, że jedna pani, co się
nazywała Inverness, a on mówi: O Jezu, ta, co ją zabili? No to wiedziałam, że trzeba wezwać
policję.
Uśmiechnęła się sentymentalnie.
– Ten pan Bose miał taki smutny głos. Chiba naprawde kochał żonę, skoro tak bardzo chce
dostać z powrotem jej naszyjnik. Mam nadzieję, że mój munsz też będzie taki, gdy umrę.
Fournet miał jednak wrażenie, że Bose’em nie powodowała miłość.
* * *
Kancelaria adwokacka Bose, Partridge & Lemon zajmowała najwyższe jedenaście pięter
drapacza chmur o nazwie Place St. Georges. Fournet i DJ musieli się dwa razy przesiąść z windy
do windy, zanim dotarli na wyżyny, na których przebywali szefowie biura.
Sekretarka A. L. T. Bose’ego Trzeciego była zatrważającą kobietą. Jej hełm blond włosów
najwyraźniej wyszedł spod obrabiarki.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Detektyw Fournet i detektyw Tobin, policja Nowego Orleanu.
– Mogę wiedzieć, co panów tu sprowadza?
– Sprawa służbowa.
– Mogliby panowie podać więcej szczegółów?
– Nie.
– Proszę usiąść.
Gdy znikała w gabinecie Bose’a, Fournet głośno zapytał DJ-a:
– Co ona, kurwa, myśli, że kim jest?
Bose siedział za długim, kosztownym stołem z mahoniu. Jego obity skórą fotel był tylko
o włos mniejszy od tronu. Z wysokiego, ozdobnego okna miało się widok z lotu ptaka na Missisipi,
na nabrzeża i magazyny, szare ulice i połyskliwe kanały, ciągnące się aż ku błękitnawemu
horyzontowi.
Mimo wszystkich tych oznak dostatku i powodzenia Bose nie wyglądał na człowieka
szczęśliwego. Podkrążone oczy zapadły się w gniazda sinych worków, szczupłe, blade dłonie
drżały jak u ofiary parkinsonizmu. Fournetowi od razu przyszło do głowy słowo „zaszczuty”.
– Czym mogę panom detektywom służyć? – zapytał Bose słabym, niewyraźnym głosem.
Akcent miał z najlepszej dzielnicy – zaciągał jak człowiek tak zmęczony, że już niemal zasypia.
Fournet podsunął sobie wysoki fotel, usiadł i gestem zachęcił DJ-a, by ten zrobił to samo.
Wyjął z kieszeni puderniczkę i wysypał naszyjnik na blat stołu. Potem usiadł wygodnie i patrzył,
jak oczy Bose’ego robią się coraz większe.
– Znajomy?
– Mm, tak. Mm, tak, poznaję go. Nosiła go moja żona, Aloysia. Został, mm, omyłkowo
sprzedany.
Głębokie westchnienie.
– To był wielki... ogromny... błąd. Aloysia w ostatniej woli wyraźnie napisała, że chce być
pochowana w swoich regaliach z 1963 roku, kiedy była Królową Medei. Urodziła się, no cóż,
w kiepskiej dzielnicy, nad Kanałem Przemysłowym – szepnął, jakby wciąż zdumiony tym
mezaliansem. – Ta jedna noc chwały była dla niej niewiarygodnie istotna. Oto jej portret –
wskazał.
Fournet i DJ obrócili się, by ujrzeć olejny obraz kobiety w królewskich szatach, błyszczącej
koronie, z berłem i aż nadto znajomym naszyjnikiem. Twarz miała taką, że zegar by stanął, a jej
małe czarne oczy patrzyły z intensywnością godną kobry królewskiej, czy w tym przypadku
królowej kobr.
DJ pochylił się i szepnął partnerowi w ucho:
– W tym naszyjniku ni ma żadnego ducha węża. To ta wiedźma we własnej osobie.
– O Jezu w mordę kopany – mruknął Fournet. – To w ten sposób facet tak się, cholera, dorobił.
Co prowadził jakąś sprawę, ona rzucała urok na przeciwników. – Obrócił się z powrotem do
Bose’a i zapytał:
– Gdzie jest teraz?
– W Mauzoleum Evermore. Przynajmniej tam spoczywają jej doczesne szczątki. Jej dusza
może być gdzie indziej. Byłoby miło – dodał z namysłem – gdybym... gdybym, no, mógł złożyć
ten naszyjnik w miejscu jej spoczynku. W przeciwnym wypadku, kto wie, co może uczynić
Aloysia?
Jego głos zadrżał.
– Przykro mi – powiedział Fournet, wkładając naszyjnik z powrotem do puderniczki, a tę do
kieszeni. – Bo to dowód rzeczowy. Może sąd zwolni go za rok, albo dwa, ale wtedy i tak przejdzie
do spadkobierców pani Inwers. Mam tylko nadzieję, że nie zabije żadnego z nich tak, jak zabił ją,
transwestytę, dziewczynę – rzeźnika i szefa Wydziału Zabójstw.
– O Boże! – krzyknął Bose i ukrył twarz w dłoniach pokrytych wątrobianymi plamami. Potem,
powoli, uniósł wzrok. – Ale...
– Ale co?
– Tak się składa, czysty przypadek, że jestem w posiadaniu kopii tego naszyjnika. To ją
moglibyście złożyć jako dowód.
Obrzucił Fourneta znaczącym spojrzeniem.
– To IDEALNA kopia. Zdziwiłby się pan, sierżancie, gdyby pan wiedział, ile za nią zapłaciłem.
Proszę tylko spojrzeć. – Wyciągnął z szuflady krzyżówki stołu z biurkiem książeczkę czekową
w długiej oprawie z czarnej, tłoczonej skóry, na której złotymi literami wypisane było jego
nazwisko.
– Proszę tylko spojrzeć, ile za nią zapłaciłem – powiedział Bose i podał książeczkę Fournetowi,
którego spojrzenie, zapewne przypadkowo, padło nie na kwotę zapłaconą firmie Goldmark Fine
Jewelers, a na bieżący stan konta prawnika. Ta kwota robiła coś więcej, niż tylko wrażenie.
– Gdyby tylko był jakiś sposób – zawodził Bose swoim eleganckim, skazanym na wymarcie
głosem – na to, byśmy, przy czym „my”, w tej dyskusji, oznacza pana, mnie i pańskiego, mm,
partnera... abyśmy zdołali osiągnąć kompromis.
Fournet spojrzał na DJ-a. DJ na Fourneta.
– Taka możliwość – powiedział powoli Fournet – jest niewykluczona.
* * *
– No to jak ci się tera układa w domu? – zapytał DJ, gdy wpadł na Fourneta na balu Hekate.
Obaj mieli na sobie wypożyczone fraki. Wszędzie wokół jak polichromatyczne morze wirowały
i falowały pary, ukryte za maskami piękności i bestii. Do tańca przygrywała Orientalna Orkiestra
Jazzowa „Nowy Lewiatan”.
Minął rok, znów powrócił karnawał Mardi Gras, bo zawsze tak robił. W odpowiedzi na
pytanie DJ-a Fournet wskazał na podium, pośrodku Audytorium Miejskiego, na którym na
królewskim tronie połyskiwała olbrzymia sylwetka Almy.
– Kiedy jest szczenśliwa, wszyscy so szczenśliwi. Kiedy nie, katastrofa. Teraz jest szczenśliwa.
Jak tam na nowej posadzie?
Nadinspektor wybrał DJ-a na stanowisko po Toussaincie, powołując się na jego udział
w rozwiązaniu sprawy morderstwa pani Inverness. Alma chciała, żeby Fournet pozwał
departament policji o dyskryminację, ale wytłumaczył jej, że lepiej mieć w DJ-u przyjaciela,
a poza tym z duchami nie ma co wojować.
– Ciężko jest – DJ zawsze był szczery. – Staram się jednak pamiętać wszystko, czego się od
ciebie naumiałem. No i babunia pomaga, jak potrafi.
– Skarb kobieta. Wiesz, DJ, są dobre wiedźmy, złe wiedźmy, no i... – jego spojrzenie znów
padło na Almę – jeszcze są brzydkie wiedźmy. Tak przy okazji, co u Melvina Billupsa?
– Sędzia odrzucił zarzut morderstwa. Na szczęście już po tym, jak awansowałem. Za kradzież
dostał dwa lata minus czas spędzony w areszcie.
– Kurwa, sędziowie są zbyt łagodni.
Później Fournet zatańczył z królową balu. Alma lśniła i błyszczała od tak wielu cyrkonii, że aż
pożałował, iż nie wziął okularów przeciwsłonecznych. Opięta gorsetem talia w dotyku
przypominała beczkę na olej, a prowadzenie jej w tańcu było jak sterowanie przeciążoną
motorówką do przemytu narkotyków na wzburzonym morzu. Jednak miłość emanowała z Almy
jak aura.
– Kochany – szepnęła – to najwspanialsza noc od pierwszego kwietnia 1970 roku, kiedy
najpierwsiejszy raz poszliśmy do łóżka w motelu Rubicon na Airline Drive.
– No bo wiesz – zapewnił ją szarmancko – ja wciąż jestem ten sam facet. – Pochylili się ku
sobie i doszłoby do pocałunku, ale jego brzuszysko i jej biust sprzysięgły się, by temu zapobiec.
I tak tancerze wirowali, aż słońce wzeszło nad zachodnim brzegiem rzeki i nadeszła chwila,
kiedy połyskliwe platformy zamieniły się w dynie, a królowie i królowe w gospodynie domowe,
gliniarzy, prawników, wiceprezesów pomniejszych firm. Chwila,