14911

Szczegóły
Tytuł 14911
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14911 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14911 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14911 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Albert E. Cowdrey Królowa jednej nocy Mikry mężczyzna szedł pospiesznie korytarzem przesyconym wonią ciętych kwiatów. Poruszał wargami, odczytując nazwiska na marmurowych płytach. W końcu znalazł tę właściwą i przemówił do chłodnego głazu. – Słoneczko – szepnął – nie mam tego, o co ci chodziło, ale kupiłem absolutnie śliczną kopię... Jesteś tam? Cisza. Powtórzył pytanie. Dłuższa cisza. – O mój Boże – zawołał, aż po mauzoleum poniosło się echo. – Gdzie ona poszła? Co zechce zrobić? * * * – Weź se popatrz na tego cholernego króla – warknął detektyw Alphonse Fournet. – Zgryza masz – stwierdził jego partner, detektyw D. J. Tobin. DJ był czarny, Alphonse biały, ale obaj mówili w dialekcie centralnego Nowego Orleanu, zwanym Yat. Gliniarze z drogówki przesunęli barierki na Canal Street, żeby ich przepuścić. Parada ugrzęzła jednak w miejscu. Na ruchomej platformie król w peruce wznosił toast za swoją królową, bladziutką debiutantkę, dygoczącą na schodach klubu dla bogaczy. Tuż za nimi platforma prezentująca temat parady – BIBLIA – z szarpanymi przez wiatr, ulepionymi z masy papierowej Adamem, Ewą i wężem, zablokowała drogę nie oznakowanemu wozowi policji. – To ten wszawy adwokat, Bose – marudził dalej Fournet, wymieniając z nazwiska prawnika, który zasłynął przez swój niemal magiczny talent do wyciągania oprychów zza kratek. – Pierdolony król na jedną, kurwa, noc. Chuj z nim. – Chłopie, zgryza masz. Znów ci żona dupę obrabia? Fournet nie odpowiedział, bo znienacka na asfalcie roztrzaskały się kryształowe kielichy, Królowa Kronosa popędziła do środka klubu, żeby się rozgrzać, a parada znów ruszyła naprzód. Za Adamem i Ewą zrobiło się miejsce, DJ dał gazu i samochód przeskoczył przez Canal Street do Bourbon Street. Tłum rozstępował się z oporami, pewnie tak, jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Fournet opuścił szybę. – Won mie z drogi, pojeby! – ryknął. – Chłopie, ty naprawdę masz zgryza – pokręcił głową DJ. Zakręcił kółkiem i samochód wspiął się na chodnik. Zepchnęli pod ścianę wściekle kolorową grupę transwestytów-dziwek i zatrzymali się pod wypolerowaną mosiężną plakietą głoszącą „Hotel ELEGANZA”. Kierownik, pan Arcady, powitał ich w drzwiach, wykręcając pulchne łapki i powtarzając w kółko, że jeszcze nigdy, nigdy, nigdy nie było tu morderstwa gościa. – Ze wszystkim jest pierszy raz – warknął Fournet. – Pan znalaz ciało? – Nie. Znalazł je chłopiec hotelowy, Melvin Billups. Od tamtej pory ciągle wymiotuje w męskiej toalecie. – To pokaż nam pan, gdzie, co i jak. Miejscem zbrodni był udekorowany na różowo pokój, szczodrze umeblowany kopiami antyków. Fournet pochylił się nad kobietą w wieczorowej sukni koloru brzoskwini. Włosy miała podbarwione na błękit, ale teraz jej twarz była jeszcze bardziej niebieska, i do tego z ust sterczał język. – Nazwisko? – spytał Arcady’ego. – Anna Inverness z Filadelfii w stanie Pensylwania. Mogę... mogę już iść? – A zjeżdżaj pan. Tylko czekaj pan na nas w biurze. I powiedz Melvinowi, że jak skończy rzygać, ma mie tu przyjść. Fournet wydobył zmaltretowany notes i ołówek, polizał gryf i napisał: „Zbrodnia: Morderstfo. Ofiara: Anna Inwers. Motyw: Kradziesz? Sprafca: Niezn.” Właśnie gryzmolił opis miejsca zbrodni, gdy kaczkowatym krokiem wszedł do pokoju doktorek Pelf i zaskrzeczał: – Co, znowu wy? Pelf miał w pasie prawie sto czterdzieści, ale wyglądało na to, że głos się w nim nijak nie mieści. Doktorek, sapiąc, zwalił się na kolana i zaczął badać zwłoki. – Pewnie zara usłyszymy, że ją zabili granatem – powiedział wiecznie wesoły DJ, założył gumowe rękawiczki i zaczął zbierać odciski palców. – Nie. Jest, jak widać. Panią starszą zgarotowano. – Zga... cotowano? – Uduszono sznurem. Jeden moment. Widzicie te małe ślady wzdłuż bruzdy wisielczej? Na moje oko uduszono ją naszyjnikiem. – A sznur by nie pękł? – Ten nie pękł. Fala aromatu sprawiła, że Fournet się obejrzał. W drzwiach pojawił się Melvin Billups, młodzian uzależniony od wody kolońskiej Brut. Fournet kazał mu prowadzić do biura Arcady’ego. Tam Melvin z radością opowiedział, jak znalazł ciało. – Szykowała się na bal Kronosa. Chciała lekką przekąskę, to żem jej przyniósł ser i owoce. A ona leży na podłodze i jęzor jej sterczy jak lesbie ze wzwodem. – Drzwi były otwarte? – E, nie. Stukałem, nikt nie odpowiadał, to użyłem klucza-matki. Fournet zmarszczył brwi. Zamiast zieleni hafciarza, twarz Melvina była różowa z czerwonymi pryszczami. Obwąchiwanie nie ujawniło pod Brutem ani śladu wymiocin. – Ha – powiedział z namysłem. Wyglądało jednak na to, że niezarzygany bagażowy nie miał nic wspólnego ze zbrodnią. Policjant zapytał więc Arcady’ego o naszyjnik. – W rzeczy samej – odpowiedział kierownik – około trzech godzin temu otworzyłem sejf, by wyjąć dla niej naszyjnik. – Co to było? Jamenty? – Nie, szkiełka. Ale dobre szkiełka, jeśli pan wie, co mam na myśli. – Ale mi kurna pomoc. Jesteśmy w światowej stolicy tandetnych świecidełków. Pod hotel podjechała trupiarka po odbiór zwłok. Na oczach Fourneta panią Inverness, ubraną w plastikowy worek, wsunięto do samochodu na noszach ze składanym podwoziem. Mundurowy glina z Ósmego Posterunku przerwał rozlepianie żółtej, policyjnej taśmy, żeby strzelić mu szeroki uśmiech. – Ależ, kurna, koniec dla bogatej baby – mruknął Fournet i poszedł do radiowozu, gdzie już czekał DJ. – Miała w torebce sto dwadzieścia. Połowa twoja. – DJ podał kumplowi banknoty. Fournet bez słowa wsunął je w kieszeń. – I jak myślisz, jak to było ze starą? – Według chłopaka drzwi były zamknięte, więc sama wpuściła mordercę. Zobaczył, że ma na szyi cuś jakby jamenty, to ją udusił naszyjnikiem, zabrał go i spłynął. – Poderwała se baba nie tego ogiera – osądził DJ. – Stara historia. Fournet zmarszczył brwi. W tej rozsądnej rekonstrukcji cos mu nie grało, tylko co? Zapatrzył się na obrzygującego chodnik pijanego marynarza, którego kumple obstawili kółkiem i rytmicznie skandowali „Wal! Wal! Wal!” Coś mu się z tym obrazkiem kojarzyło... tylko nie mógł sobie przypomnieć, co takiego. – Jedziem stąd, cholera – powiedział i samochód z łomotem zjechał z krawężnika, miażdżąc paciorki i puszki po piwie. Parada przeszła już przez Canal Street, pozostawiając po sobie wielki, snujący się tłum ludzi, wszystkich obwieszonych grubymi sznurami błyszczących paciorków, które z platform rozrzucali zamaskowani ofiarodawcy. Fournet westchnął. Tu każdy mógł być zabójcą, co wracał teraz beztrosko do domu udekorowany narzędziem zbrodni. * * * Fournet późno wrócił do domu przy Laissez les Bons Temps Rouler Boulevard w dzielnicy Algiers. Nałożył sobie czerwoną fasolę, ryż i zrazy z garnków, które jego żona zostawiła w kuchni na parze. Wziął jeszcze piwo i dołączył do niej w pokoju w piwnicy, gdzie oglądała powtórkę serialu. Obróciła się do niego z kwaśną miną na nalanej twarzy. – Właśnie żem się dziś dowiedziała, że porucznik Toussaint będzie królem Nerona. Czemu żeś mi nie powiedział? – Wyleciało mie z głowy. – A pewnie. Żem się musiała wywiedzieć od jego królowej w spożywczaku. Tej wielkiej czarnej z obyczajówki. Ona mi mówi, a ja na to: „Pierszy raz widze, żeby królowa sama robiła sprawunki”, a ona: „To żeś zobaczyła, złociutka.” Wyglądało na to, że cała historia nie ma celu poza podkreśleniem, że już wszyscy oprócz Fournetów osiągnęli królewski status. – Nawet kiedyś bym chciała sama zostać królową Hekate. Znaczy, zanim umre, nie? Myślisz, że jak ja się czuje, kiedy jest coroczny Lunch Królowych, a ja nigdy nie mogie na niego pójść, co? – Nie mamy tyle pieniędzy. Nie mam jak nastukać tyle kasy co inni. Co ty se myślisz, że ja pracuję w Narkotykach? – No a niby jak ta paniena z Obyczajówki se załatwiła? – W Obyczajówce można się dowiedzieć kupe kłopotliwych rzeczy. W Obyczajówce można nastukać kasy. W Zabójstwach jest inaczej. Weź kiedyś spróbuj szantażować trupa. Alma od serca pociągnęła nosem i poszła do sypialni na piętrze. Fournet polał sobie koniaku i skakał po kanałach, aż zasnął w fotelu. Nic nowego w domostwie Fournetów. Tuż po świcie obudził się, wykąpał, żeby nie zesztywnieć, ubrał się w garnitur non-iron za sto pięćdziesiąt dolców, białą koszulę i sznurkowy krawat, który w modzie był w 1958, i pojechał w stronę wielopoziomowego superskrzyżowania zwanego Crescent City Connection. Słońce dokonało swojego miejscowego zdumiewającego wyczynu, wstając nad zachodnim brzegiem Missisipi, i jego odbicie we wstecznym lusterku chlasnęło Fourneta po oczach. Nad skrzyżowaniem wisiała błękitna mgiełka spalin. Ruch był straszliwy. Zaczął się nowy dzień. * * * W Zabójstwach jak zwykle kotłowało się niczym w psychiatryku. Już od tygodni wydział przypominał ZOO. Zwłoki znajdowano na pustych parcelach, w kanałach, ściekach, w komunalnych blokach. Jedne kredowobiałe, inne szare jak żwir, bywały też czarne i opuchnięte jak przejrzałe oberżyny. Nad wszystkimi zawisał smród nieświeżej krwi, jak z ust o poranku, i/albo odór rozkładu. Porządkowanie Chaosu było domeną Procedury. Dzień po dniu otrzymywano papiery do załatwienia. System komputerowy migotał, popiskiwał albo padał do wtóru salwy wyzwisk. Fournet i DJ oglądali trupy, ziewali, pili kawę, żeby nie zasnąć, odpytywali świadków, gryzmolili w notesach. Ze swojego biura szef wydziału Amedee Toussaint darł się na podległych mu ludzi, żądając, by trzymali dziennikarzy z dala od jego tyłka. Nawet normalnie miał głos jak wielki bęben, ale kiedy się wydzierał, słychać go było nawet na przedmieściach. I wtedy, jakby nie wystarczyło tradycyjne zamieszanie na okoliczność Mardi Gras, „Times Picayune” postanowił zrobić wielką aferę z morderstwa pani Inverness. „GOŚĆ UDUSZONY W ŚRODKU KARNAWAŁU”, grzmiał poranny nagłówek. W rezultacie burmistrz odebrał serię telefonów od naprawdę wpływowych właścicieli hoteli. Tuż po południu Fournet i DJ zostali wezwani do biura Toussainta. Zastali go w pończochach, peruce, białych, winylowych kozakach i plastikowej koronie, uróżowanego, z wyszywaną cekinami peleryną. Gdy ćwiczył wymachiwanie do wyimaginowanych tłumów, z berła błyskały cyrkonie. – I jak myślicie? – zapytał. – Król, że bania mała – zapewnił go DJ o niezawodnym instynkcie politycznym. – W życiu żem nie widział, żeby który lepiej wyglądał. – A bo ja wiem – mruknął niezadowolony porucznik. – Strój niezgorszy, ale brakuje tu jeszcze czegoś, żeby błysnął. Potem spoważniał. – Słuchać mie tu. Dzwonił burmistrz i sra żarem. Chodzi o morderstwo tej staruchy w hotelu, jo? – Jo – wymamrotali słuchacze. Toussaint postukał berłem w okazały bandzioch Fourneta, żeby podkreślić wagę swojej wypowiedzi. – Macie mie znaleźć tego skurwla, co to zrobił, a jak się wam nie uda, to znajdźcie jakiegoś innego skurwla i jemu to podmalujcie. I jasna sprawa, ja nic takiego wam nie powiedziałem, ale tak, kurwa, ma być, jasne? No przecież, jak rany, mówimy o TURYSTACH. I wypierdalać, tylko bez trzaskania drzwiami – zakończył. Gdy wychodzili, paradował po gabinecie, wywijając berłem. – Kogoś musimy oskarżyć – usłyszał DJ od Fourneta nad kawą w kafeterii na parterze – bo wylądujemy na motorynkach w slumsach. Znaczy, potrzeba nam kości, żeby psy się czymś zajęły. – Może Arcady? – E, nie, ma worek kasy. Jak go zwiniemy, ten Bose wyląduje na nas jak półtonowy kanarek. DJ zmarszczył się srodze w umysłowym wysiłku. Dłoń Fourneta strzeliła nagle o stół jak sędziowski młotek. – Ten chłopak z hotelu. Kłamał o rzyganiu. – Jo, racja – powiedział DJ, choć nie miał pojęcia, o co chodzi. – No to wio. – Gdzie? – Do hotelu, pojebie. W hotelu Eleganza spotkał ich szok. Gdy dopadli pana Arcady’ego, dowiedzieli się, że Melvin nie przyszedł rano do pracy, bo został aresztowany. – ARESZTOWANY? – Owszem – odparł kierownik. – Wie pan, sierżancie, zawsze mi się wydawało, że Melvin to tylko pryszcz z nogami. Ale on miał jakieś życie. – ARESZTOWANY? – powtórzył Fournet. – Za zabójstwo Inwers? – Nie, tej drugiej – powiedział Arcady. – Co, nie słyszeliście? Dziś rano została uduszona jego dziewczyna. – Hej! – krzyknął DJ. Fournet wybałuszył oczy: – Że co, wiedziałeś, mądralo? – Było w telewizji. – Znaczy to faktycznie morderca? – Ty to faktycznie jesteś dedektyw. – DJ walnął kumpla w plecy. – Wybrałeś gościa i nawet nie wiedziałeś, że to ten. Po telefonie z biura Arcady’ego Fournet i DJ wrócili do centrum, do komendy głównej. Cywilny wykopał dla nich kasetę z właśnie zakończonego przesłuchania Melvina, znalazł też magnetofon, żeby mogli ją sobie odsłuchać. – Przecież nie mógłbym zrobić nic złego mojej malutkiej – Pokojowy szlochał przez nos. – Ja ją kocham, jak rany. Właśnie dlatego zabrałem ten jamentowy naszyjnik, żeby jej dać. – A, tak? – warknął przesłuchujący detektyw Schlechter. – A to jezd ciekawostka, Mel. To może opowiedz mie o tym naszyjniku. Od razu ci się polepszy, jak mie opowiesz. A jak nie, to ci się pogorszy, jak bede musiał zaczunć po tobie skakać. Jeszcze trochę nacisków i Melvin przyznał, że zdjął naszyjnik z ciała pani Inverness i ukrył go w spłuczce w męskiej toalecie w hotelowym holu. Wtedy Schlechter zwinął go za kradzież, sprawę dwóch morderstw pozostawiając do wyjaśnienia w dalszym śledztwie. Fournet i DJ wyszli z komendy i udali się do aresztu śledczego po drugiej stronie wąskiej uliczki. Z zewnątrz budynek wyglądał jak wielkie, szare schronisko dla zwierząt. Wewnątrz wrażenie to wzmagał smród środków dezynfekujących, podłego żarcia i niemytych ciał. Detektywi przeszli przez wykrywacze metalu, pomachali paru znajomym i skierowali się do biura naczelnika aresztu. W towarzystwie zastępcy szeryfa wyprowadzili Melvina z tymczasowej celi, gdzie czekał na pierwszą wizytę w sądzie, i przeszli do pokoju przesłuchań, którego ściany pokrywała łuszcząca się szarozielona farba. W niedopasowanym pomarańczowym kombinezonie Melvin zdecydowanie nie przypominał odpicowanego bagażowego z hotelu Eleganza. Woń Bruta zastąpił smród celi i nieszczęścia. Młodziak płakał już całe godziny i teraz znów zaczął, upierając się, że nikogo nie zabił. – Ależ zabiłeś – powiedział łagodnie Fournet. – Zabiłeś panio Inwers, żeby mieć naszyjnik dla dziewczyny. – Nie, nie, nie – szlochał Melvin. – Powiesz prawde, skołujemy ci dożywocie – kusił DJ. – A nie, to babach, zastrzyk trucizny. Udał, że wbija sobie igłę w lewe przedramię. Melvin skrzywił się. – Bądź miły dla dzieciaka – powiedział Fournet. – Pewnie sam nie wiedział, co robi. Prawda, Melvin? – O nie. Jeszcze nigdy nic takiego nie zrobiłem. Jak się cieszę, że mamusia umarła i poszła do nieba. – Widzisz, DJ? Melvin to porządny chłop. Chce nam powiedzieć prawde, nie, Mel? – Tajest – załkał bagażowy. Fournet podsunął przed DJ-a notatnik i długopis. – Pisz: „Chcę powiedzieć prawdę. Nie wiedziałem, co robię.” Ale co zrobiłeś, Mel, pociągnąłeś za naszyjnik? – Co? – Ciągnąłeś za naszyjnik? – A tak. Tak. Był tak zaciśnięty... – Pisz tak, DJ. „Naszyjnik był zaciśnienty na gardle pani Inwers i pociągnąłem za niego mocno...” Po godzinie dostarczyli Toussaintowi krótkie, podpisane przez Melvina oświadczenie, z którego mogłoby wynikać, że spanikował i zabił panią Inverness w czasie próby rabunku. Potem poszli do kafeterii na więcej kawy. – No, to powinno nam pomóc – powiedział Fournet, gdy mieszali plastikowymi łyżeczkami w plastikowych kubkach. – Podziwiałem sposób, w jaki skłoniłeś Melvina do przyznania się – ciepło oświadczył DJ. – Bo widzisz, to jak zapędzić szczura w róg – wyjaśnił Fournet. – On w lewo, to i ty w lewo. On w prawo, ty też. Tylko bym chciał, żebyśmy jeszcze znaleźli ten naszyjnik. Wtedy Toussaint naprawdę nas doceni. – Znajdziemy. Z ciebie naprawde jest wielki dedektyw. Co dzień, jak na ciebie patrze, to się czegoś ucze. Nagle Fournet zerwał się na równe nogi i wrzasnął: – SCHLECHTER! CHONO TU! Przysadzisty facet, przypominający żeliwnego bałwanka w wiecznie nieodprasowanym garniturze, przedarł się do ich stolika i zwalił w wolne krzesło. – No co? – zapytał, przyglądając się pozostałej dwójce pozbawionymi złudzeń ślepiami bezdomnego kocura. Zamoczył w kawie wielki, oblepiony lukrem kawał rolady. – Powiedz o tym naszyjniku, co nim udusili dziewczyne Billupsa – zagadnął Fournet. – No, tak mówiła jej mamuśka. Ja tam nic takiego nie widziałem. Zgoda, była blizna wisielcza, ale przy zwłokach nie było nijakiego sznura ani nic. – Kurna jego – zatchnął się DJ. – Ale ten naszyjnik się kręci! Gdzie on może teraz być? Jak myślisz, partnerze? Po głębokim namyśle Fournet odparł: – Chyba se kupie roladę. Ta Schlechtera się fajnie klei. * * * Po powrocie do wydziału Fournet i DJ zostali wezwani do biura Toussainta, gdzie otrzymali gratulacje z tytułu szybkiego uzyskania poniekąd wiarygodnego przyznania się do winy. – Niezgorzej – mruknął szef. – Znaczy, to pierdoły, ale wystarczy, żebyśmy mogli go wsadzić za morderstwo, a to wszystkim ulży, rozumiemy się? Toussaint przebrał się z powrotem w garnitur, pozostał jednak w koronie. Chyba zapomniał ją zdjąć. – Czasem prawie jestem pewien, że nie są z was takie pojeby, jakich przeważnie udajecie. Słuchajcie, spróbujcie jeszcze wycisnąć z tego Melvina, że zabił swoją laskę. Dwie pieczenie na jednym ogniu, nie? Naradzając się z DJ-em przy piwie w barze Ya Mama’s przy Tulane Avenue, Fournet zdecydował, że trzeba by obejrzeć miejsce zbrodni, zanim spróbują nakłonić Melvina, by podłożył się po raz drugi. – Zapamiętaj sobie, DJ – powiedział uroczyście. – Jeszcze nikomu nie zaszkodziło przyjrzeć się dowodom, póki pamiętał, że to tylko dowody. Z lektury raportu Schlechtera wynikało, że lala Melvina nazywała się Baby C. Motley. Gdy Fournet i DJ przybyli do niemalowanego domku przy Grand Trianon Street, gdzie mieszkała, zastali tam ciżbę ludzi, niosących jej matce pociechę i jedzenie. – Pilnujesz bryki – rozkazał Fournet, lustrując zapuszczoną okolicę. – Ostatnim razem, jak mi ukradli, Toussaint przez miesiąc się do mnie dopieprzał. Pani Motley, żeńska obfitość opięta widowiskowym, pomarańczowym kimonem, z włosami upiętymi na różowych plastikowych wałkach, siedziała w kuchni, łkała i jadła lasagne. Natężenie dźwięku mogło rozerwać bębenki. Fournet przebijał się przez tłum, gdy nagle krzesło przy stole zaoferował mu brat Baby, szeregowy policjant z Ósmego Posterunku imieniem Lester Motley. – Detektyw Fournet! – powitał go ciepło. Sierżant zmarszczył się. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tę wypucowaną buźkę. – My się znamy? – Tak jest, spod hotelu Eleganza. Znam nazwiska wszystkich w Wydziale Zabójstw, począwszy od porucznika Toussainta. E, wy tam, cicho być! – wrzasnął Lester. – I nie podsłuchiwać, jasne? Tu jezd szerżant z policji i niby że musi porozmawiać z Mamusią! Wszyscy się odsunęli, tworząc rejon względnej ciszy, w którym Fournet mógł zwrócić się do matki w żałobie. – Baby była pani córką, pani Motley? – Jo, a jaka śliczna była. Nawet nie mogie panu powiedzieć, jaka ona była słodziutka i kochana. W życiu ani dnia nie chorowała, aż poznała tego chłopaka. A wtedy z miejsca, jak się nie posypie. Najsampierw grzybica, potem cuś z drogami moczowymi, aż w końcu zabili ją tym naszyjnikiem, co od niego dostała. BOŻE, jak ja nienawidzę Melvina Billupsa. Ten chłopak chyba jest przeklęty, albo co. – Czy Melvin był u niej, kiedy zginęła? – Wogle nikogo nie było. No i tego nijak nie rozumiem. Baby zawsze wstawała czuć świt do roboty, rozbierała mięso w supermarkecie. Była całkiem sama w pokoju, kiedy żem usłyszała, jak się przewraca i zaczyna szarpać. I już nigdy nie widziałam... mojej Baby... żywej... Jej okrągła twarz niebezpiecznie nabrzmiała, z oczu trysnęły strumienie łez. Zewsząd rzuciły się kobiety z pękami chusteczek higienicznych. Fournet pożegnał się i wstał. Lester zaciągnął go w kąt pokoju i podał drinka – jak się okazało, wódkę z sokiem pomarańczowym. – Panie sierżancie – powiedział z szacunkiem – mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że moją ambicją jest pójść w pańskie ślady, że tak powiem. Fournet pociągnął łyczek ze szklanki. – Wiesz co, no, może mógłbyś mi pomóc przy tej sprawie. Twoja mama powiedziała, że Baby zabito naszyjnikiem, który dał jej Billups. Był tu wtedy? I gdzie jest naszyjnik? Lester pokręcił głową. – Baby miała go na sobie wieczorem. Naprawdę się jej podobał. Pierwsza naprawdę fajna rzecz, jaką dostała od Melvina. On poszedł do domu wpół do dziesiątej wieczorem i rano już się nie pokazał. Mama była w łóżku w salonie, ja mam pokój na tyłach domu, a pokój Baby był dokładnie pośrodku. Na jego różowiutkiej buźce nie było miejsca na cokolwiek poza zdumieniem. – No ja po prostu nie mam pojęcia, jak ktokolwiek mógłby się do niej dobrać. No nijak. Fournet dopił drinka. – Masz przed sobą wielką przyszłość w organach ścigania, synu – powiedział, i przebił się do drzwi. DJ opierał się o maskę wozu i wydmuchiwał kółka dymu, które wznosiły się i rozpływały na bezchmurnym, lutowym niebie. Obok maszerowała szkolna orkiestra, zmierzająca ku którejś z parad. Sekcja dęta wydawała dźwięki godne stada antylop gnu w rui. Pulchne dziewczęta w kostiumach składających się wyłącznie z cekinów kręciły tyłeczkami i laskami. Za nimi kroczyli zlani potem muzycy, dmąc w swe instrumenty, aż im oczy wyłaziły na wierzch. – I co, to był Melvin? – spytał DJ. – Za Chiny. Ani ktokolwiek inny. Baby siedziała tam jak kiełbasa w kanapce, między mamusią i bratem, a ten to gliniarz. Zbrodnia fizycznie niemożliwa. Patrzyli na siebie w konfuzji. – Tutaj, kurwa, coś śmierdzi – wypowiedział się DJ. – Moja babcia prowadzi taki kościół duchowy na Świętego Rocha. Coś jak wudu dla katolyków. Sie modliła do Świętej Panienki i zarżnęła kupę kurczaków, żebym dostał awans. Może uderzymy do niej, żeby popytała duchów? Fournet nie był jednak gotów, by zdać się na czary. – Najpierw jeszcze trochi potropimy. Nie wyjdzie, walimy do babki. * * * Tego wieczora życie na Laissez les Bons Temps Rouler Boulevard toczyło się mniej więcej tym samym torem co poprzedniego, tylko tym razem Alma nie włączyła kuchenki pod garami z wodą, wskutek czego obiad Fourneta zbrylił się jak cement. Sierżant i tak zjadł go bez słowa, podczas gdy żona ciosała mu na głowie kołki, bo wciąż nie była królową. – Mamy Mardi Gras i każden w mnieście to król, królowa albo co – wytknęła. – Wszystkie te króle i królowe to banda pajaców obwieszonych sztucznymi diamentami, z przyprawionymi brodami i w ogóle cali są podrobieni. – Przysięgam na Boga, masz tyle ambicji co worek kartofli. Kiedy poszła spać, polał sobie większą porcję koniaku i skakał po kanałach. Na czwartym pokazywali paradę Nerona, ale przeskoczył to szybko, tłumiąc wyzwiska. W końcu na siedemdziesiątym ósmym znalazł maraton komedii, który mu się spodobał, i usiadł wygodniej. Pora się rozerwać. Właśnie chichotał, bo jeden z bohaterów wpadł w piłę w tartaku, gdy film przerwano na skrót wiadomości. W czasie parady Nerona doszło do śmiertelnego wypadku. Pośpiesznie wrócił na kanał czwarty. Gigantyczna ciżba, jaskrawo podświetlana fleszami i racami, ospale rozstępowała się przed ambulansem. Kwiczały klaksony, syreny wyły i gwizdały. Dziennikarz wrzeszczał do mikrofonu, podając szczegóły. Fournet słuchał, mruknął „Chrysssste,” dopił koniak, wyłączył pilotem telewizor i poszedł do sypialni. – Stało się co? – sennie zapytała Alma z otchłani uwitego w pościeli gniazda. Nad panią Fournet unosił się obłok zapachów maści i kremów, którymi smarowała się na dobranoc. – Można powiedzieć. Zapadła męcząca cisza, aż Alma spytała: – No? Co takiego? – Toussaint spadł ze swojej platformy i skręcił kark, ot co. Alma uniosła się z posłania niczym wynurzający się diugoń i patrzyła na męża oczami jak spodki. – Nie pieeeeerdol – szepnęła. – To też można powiedzieć – powiedział, gramoląc się do łóżka ubrany w bokserki rozmiaru XXL. – Jakbyś został szefem od zabójstw, to byłoby nas stać, żebym za rok została królową Hekate. – Nie dostanę roboty po Toussaincie. Nadinspektor będzie szukał kogoś młodego i czarnego, a ja ni jedno, ni drugie. – Rozwiunż te sprawe i dostaniesz posadę. – Srali muszki. Ten naszyjnik to chyba jest z kosmosu. – Albo mnie znajdziesz pieniądze, żebym była królową, albo do grobowej deski nie będziesz miał nawet jednej spokojnej godziny. – Suka! – Gnój! – Cipa! – Fiut! Tej nocy Fournet zdecydowanie się nie wyspał. Alma zresztą też nie, ale odkuła się, gdy wyszedł do pracy. * * * Następnego poranka na komendzie głównej Fournet półprzytomnie brnął przez blade korytarze, których ściany na wysokości ramion zdobił wyszmalcowany pas, aż z łomotem wpadł do biura o ścianach z dykty, umeblowanego obiektami z laminowanej płyty paździerzowej. DJ już na niego czekał, rozdzierająco ziewając i siorbiąc kawę z automatu z papierowego kubka. – Doktorek Pelf chciał, żebyś zadzwonił. – Po co? DJ wzruszył ramionami. Fournet wybrał numer. Gdy usłyszał rzężenie Pelfa, zapytał: – O co biega, doktorku? – Prawidłowa forma tego zwrotu to „co słychać, doktorku” – powiedział Pelf żartem. – Pewnie słyszałeś już, że twój szef nie żyje? – Jo. Spadł z paradnej platformy. No i? – Zgadniesz, jak zginął? – Strzelił łbem w krawężnik. – Pudło. Uduszenie sznurem. Złamana kość tarczowata. Nie zabił go upadek, spadł, bo go dusili. A chcesz wiedzieć, czym? – Metrem koncentrycznego kabla? – podsunął Fournet z nadzieją. Pelf zachichotał. – Akurat. Naszyjnik znów w akcji. Fournet walczył o jasność myśli, ale głowę miał jak wypełnioną gipsem. – Był kto z nim na platformie? – Nikt, poza Królewskim Podczaszym, który ma osiem lat i jest siostrzeńcem burmistrza. – Więc to też niemożliwe, jak te poprzednie. Odłożył słuchawkę, przekazał wieści DJ-owi najkrócej, jak zdołał, i poszedł do męskiej toalety. Wybrał tam sobie wygodną kabinę, usiadł i wetknął za głowę rolkę papieru toaletowego. Ukołysany szmerem wody, nie zwracając uwagi na echo głosów i ryk spłuczek, zasnął i przedrzemał pięćdziesiąt pięć minut. Pomogło. Gdy wrócił do biura, DJ właśnie przypinał kaburę do szelek. – Świeże zwłoki – ujął rzecz krótko. Mieszkanie ostatniej ofiary leżało na zachód od Dzielnicy Łacińskiej, w uczęszczanym przez przestępców rejonie Tremé. W starym, zapuszczonym budynku, pokrytym kilkoma warstwami brunatnej farby, niepewne spiralne schody wiodły do taniej kawalerki. Drzwi pilnował Lester Motley z Ósmego Posterunku. – Cześć, sierżancie – powitał Fourneta radośnie. – Trafiają się nam te najfajniejsze trupy, nie? – Jo, pewnie – mruknął detektyw. Wnętrze mieszkania było symfonią barwionych na zielono strusich piór, pseudoafrykańskich masek z pchlego targu, zetlałego potpourri, słojów wypełnionych suszoną trawą z pampasów. Był też wysoki na metr osiemdziesiąt królik z masy papierowej, niegdyś dekoracja z przedstawienia teatru dla dzieci, odziany w lśniący cekinami saczek. Posiadacz wszystkich tych dóbr był wysoki i chudy, łysy i owinięty szalem boa. Leżał na podłodze, a obok, luzem, spoczywała porażająca ruda peruka. Najwyraźniej był zagorzałym uczestnikiem parad, bo wszędzie walały się pamiątkowe aluminiowe dublony z kilkunastu różnych. Gdy Fournet pochylał się nad zwłokami, jego wzrok przykuła jedna z monet. Jej awers zdobił wizerunek pijanego grubasa w todze i wyraz „Neron”. Transwestyta łapał klientów w tłumie na zeszłonocnej paradzie. Fournet z miejsca padł na kolana, odchylając od szyi ofiary sznury paciorków, perukę i purpurowe boa z piór. – Co żeś tam znalaz? – zapytał DJ, ale Fournet go zignorował. Patrzył ponuro na znajomy już, głęboki, nabiegły czerwienią ślad zadzierzgnięcia, przerywany sińcami i drobnymi rankami, jakie zostawiły kamienie naszyjnika. „Ja jebię” brzmiało za słabo, a nic innego jakoś mu nie przychodziło do głowy. Wstał, wpatrzony w DJ-a, niemal nie słysząc szurania i skrzypienia przeciążonych schodów, które zwiastowały powolne zbliżanie się doktorka Pelfa. Znienacka przeciskał się przez drzwi wbrew intencjom Pelfa, z którym zresztą nawet się nie przywitał, i ze słoniowym impetem popędził do schodów, gdzie złapał Motleya za ramię. – Lester – sapnął – wiesz, co się dzieje z młodym gliniarzem, jak wyląduje w pierdlu? Tego zatkało. – Tyle się dzieje, że ma potem dupe jak wylot tunelu kolejowego. Dawaj mie tu zara ten cholerny naszyjnik. Już! Dawaj go! Lester powoli wyciągnął błyszczący przedmiot z kieszeni i włożył go w dłoń Fourneta. – Kiedy go pierwszy raz zabrałem, Baby już nie miała z niego pożytku – tłumaczył się. – Syszałem, że Toussaint szuka ładnych fantów do kostiumu, a ja naprawdę bardzo chcę być w Zabójstwach. – To czemu żeś go zabrał tym razem, co? – Ten pedał musiał go rąbnąć ze zwłok porucznika, nie? Znaczy, to był złodziej. A ja bym, no, zwrócił ten naszyjnik. – A pewnie – powiedział Fournet i wrócił do DJ-a i Pelfa. DJ komentował wesoło: – To co, doktorku, dowiemy się, że ofiara zakrztusiła się włosem? – Nic z tego, niestety. To znów wiecie co. Fournet wślizgnął się do łazienki, w której stała czworonożna wanna wypełniona tubkami i pudełeczkami kosmetyków, oraz pełnowymiarowe, ale popękane i zmętniałe lustro. Zamknął drzwi za sobą i wyjął naszyjnik z kieszeni. Przypomniał mu się opis Arcady’ego. Szkiełka, ale dobre szkiełka. Porządny kryształ górski, niektóre z kamieni wciąż splamione krwią. Żadnego zapięcia, które mogłoby pęknąć, solidny, mocny sznur. Marzenie dusiciela. Na próbę okręcił sobie naszyjnik wokół otłuszczonej dłoni, ale nagle zdarł go z ręki i cisnął do wanny. Przeniósł przerażony wzrok ze sznura kryształów na własne odbicie w lustrze. – Niemożliwe – szepnął. A jednak. Wyraźnie poczuł, jak naszyjnik zaciska się wokół dłoni. Z kieszeni koszuli wyciągnął długopis, pochylił się i podniósł nim naszyjnik. Przeszukał cały ten złom w wannie, znalazł niemal pustą puderniczkę, wrzucił naszyjnik do środka, docisnął wieczko i wrzucił pudełeczko do kieszeni płaszcza. Z łazienki wyszedł już zdecydowany. Zawołał do DJ-a: – Niby gdzie twoja babcia ma ten swój kościół? – Przy Świętym Rochu. – No to tam mamy następny przystanek. W tej sprawie dedektyw to za mało. Pora pogonić duchy do roboty. * * * Kościół Duchowy Duszpasterstwa Szerzenia Słowa Bożego mieścił się w lokalu po knajpie z pieczonymi kurczakami, stojącym na kiepsko utrzymanym odcinku Alei Świętego Rocha wśród garści domków-bliźniaków. Babcia DJ-a miała skórę niby ircha, pociętą zmarszczkami jak wyschnięte błoto. Ubrana w dżinsy i podkoszulkę przesuwała plastikowe i metalowe krzesła, żeby pozamiatać podłogę kościoła, śpiewając cicho: „Mą dłoń trzyma w dłoni swej wędrowiec z Galilei”. DJ zapytał ją, co słychać, w zamian otrzymał dziarskiego buziaka i uścisk, i przedstawił Fourneta. – Więc co mogie dla was zrobić? – chciała wiedzieć starsza pani. Fournet wyciągnął puderniczkę i zaprezentował naszyjnik. – Toto zabiło czterech ludzi, znaczy, o tylu wiem. I to nie tak, że zabito ich tym naszyjnikiem – on ich sam zadusił. I jeszcze próbował ścisnąć mie dłoń, kiedy mu się przyglądałem. Zmarszczyła brwi. – Pewnie wlaz w niego duch węża. – Jak to się dzieje? – Kto wie? Na świecie jest mnóstwo duchów, i każden musi gdzieś wleźć. Desiré, kochaniutki, wiesz, gdzie co jest, to znajdź piwo dla kolegi, a ja się przygotuje do załatwienia tej klątwy. Fournet przeżył wstrząs na wieść o tym, że jego partner miał na pierwsze Desiré. Coś mu się wcześniej wydawało, że owo D to od Derrick, a DJ bynajmniej nie wyprowadzał go z błędu. W małej, zadbanej kuchni na zapleczu kościoła popijali piwo Turbodog, a Fournet wyjaśniał, jak wszedł w posiadanie naszyjnika. DJ był pod wrażeniem. – Skąd wiedziałeś, że ten gliniarz go wzioł? – A kto inny? Za pierszym razem zabrał go Melvin, za trzecim ten przebieraniec, ale kto był jedynym, który mógłby go capnąć za drugim i czwartym? Ty widziałeś mnie, ja ciebie, a naszyjnik znikał przed przyjazdem doktorka Pelfa. – A, kumam, o co biega. Ty to jesteś normalnie dedektyw. – Dzięki. Weszła babcia DJ-a, ubrana w fioletowe szaty. W dłoni trzymała świeżo ścięty liść palmy sago. Wyjaśniła, że od czasów pierwszej, jerozolimskiej Niedzieli Palmowej w palmach pozostało wspomnienie Pana Jezusa, jadącego po nich na osiołku, i były błogosławione. – Z drugiej strony, wiecie, co się stało z drzewem, z którego zrobiono krzyż? Było przeklente i wyginęło. I już nie ma takich drzew. Desiré, kochaniutki, zajrzyj do lodówki i podaj mie ten niebieski słój z wodą święconą. Najpierw wraz z nimi odmówiła Modlitwę Pańską, potem zamoczyła palmowy liść w wodzie święconej i wysunęła go w stronę Fourneta, który powiesił sobie naszyjnik na dłoni, a teraz patrzył – już niezdolny do niedowierzania – jak imitacje diamentów skręcają się i rozplatają, połyskując. – Ano, jest tu coś paskudnego – stwierdziła kapłanka. Zanurzyła paciorki w wodzie i naszyjnik zaczął się zwijać jeszcze gwałtowniej. – A teraz wszyscy razem, jasne? – dyrygowała. – Jak coś powiem, to macie krzyknąć „AMEN”, i to głośno! Wzięła głęboki wdech i zaczęła: – Ponieważ to uczyniłeś, bundź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych! – AMEN! – ryknęli. – Na brzuchu byndziesz się czołgał! – AMEN! – Proch byndziesz jadł po wszystkie dni swojego istnienia! – AMEN! – Wyjdź, wynżu! Wyjdź, wynżu! Egzorcyzm trwał jakieś dwadzieścia minut, aż z całej trójki pot lał się strumieniami. Naszyjnik wciąż się wiercił, ale poza tym nic się nie stało. – No, to jest kurde duch – przyznała babcia, ocierając czoło. – To nie żaden przypadkowy gość, który ot, tak wlazł w te paciorki. Jak dla mnie to wiedźmia robota. – I co ja teraz zrobię? – spytał Fournet. – Dowiedz się, kto był jego właścicielem, zanim zaczął zabijać. I będziesz miał wiedźmę. Przy drzwiach jest dzban na ofiary, więc, Desiré, jak będziecie wychodzili z kolegą, to nie mińcie go ot, tak. Jakby to było tylko dla ciebie, to nic bym nie wzięła, ale w policjanckich sprawach, na moje oko, należy mi się zapłata. Fournet i DJ włożyli do wysokiego dzbana dziesięć dolarów z pieniędzy pani Inverness, po czym wrócili do samochodu, gdzie rytmicznie popiskiwało radio. Fournet podniósł mikrofon. – Jo? – Właśnie dostalim telefon – zaskrzeczał głośnik. – Obywatelka zgłosiła, że sprzedała dowód rzeczowy pani... jak jej tam? Inver... Inven... – Inwers – warknął Fournet. – Co ty, czytać nie umisz? No i co ona sprzedała tej babie? – Jakiś naszyjnik. Zainteresowani? * * * Fournet i DJ przez dłuższą chwilę stali na mokrym chodniku pod sklepem z gargulcami, oglądając wystawę sklepu „Pamiątki Mardi Gras, właśc. Marie LaMarie”. Sklep z suwenirami był tak zagracony, że w porównaniu z nim w mieszkaniu transwestyty panował wzorowy ład. Tłoczone zaproszenia, naszpikowane kryształami berła, maski udekorowane klejnotami i piórami, peleryny obszyte cekinami, karnawałowy kostium Indianina o tak zawiłych wzorach, że wzrok w nich ginął. – No, mają tu trochę autentyków – przyznał Fournet i przecisnął się przez drzwi. Podeszła uśmiechnięta, pulchna kobieta z Cajunów, mówiąc „bonjour”. Była opalona, miała czarne włosy i ciemne, wilgotne oczy, jak rozumna jałówka. – Co słychać? – zagadnął Fournet, legitymując się. – Fajny sklep, nie ma gadania. – Ziękuję. Ja jestem Marie LaMarie. Miło, że się panu podoba. Dziesięć roków nazad, jakżeśmy się tu sprowadzili z munżem z Opelousas, to żem se pomyślała, że jak już mam mieszkać w cité, to na glanc. No to żem otworzyła „Pamiątki Mardi Gras”. – A czemu tyle pani zeszło, zanim zadzwoniła pani na policję o naszyjniku, pani LaMarie? – Nie lubie programów policyjnych, to fszysko takie krfawe. Jak się zaczynajo, to wyłączam dźwięk w telewizorze. Ale dziś ktoś zaczął mówić o morderstwie, i toute de suite... – strzeliła palcami – natychmiast zrozumiałam. Pokazał jej naszyjnik. Potaknęła. – Jo, to ten. Kupiła go starsza pani. Bardzo się jej podobał. Powiedziałam jej, że pasowałby królowej, i to prawda. – Gdzie go pani dostała, pani LaMarie? – Ze sprzedaży spuścizny. Prosze do biura, sprawdze w papierach. Powiodła ich krętym szlakiem między stosami zakurzonych kostiumów. Gipsowe głowy prezentowały maski na ćwierć twarzy, na pół, całą, na całą głowę. Antyczne litografie pokazywały platformy pełne klejnotów, insektów, demonów, rusałek. – Na zapleczu mam też dział dla dorosłych – powiedziała Marie LaMarie. – Panowie chcecie tam wejść, nie ma sprawy, ale ja się wstydzę. W biurze miała przeszkloną szafkę pełną pamiątek po balach – lśniących szpil, pucharów, bransolet, także naszyjników. Fournet i DJ czekali, podczas gdy ona przeglądała karty inwentarzowe w pudełku po butach. – Aha. Właścicielka zmarła i był kiermasz jej rzeczy. Ten naszyjnik miał naprawdę przetarty sznur. Z munżem lubimy wędkować, więc przełożylim paciorki na porządne żyłkie, z gwarancją na dziewięćdziesiąt kilo. Jak już go sprzedałam, dostałam list od prawnika, co go chciał odkupić. Zaczęła kopać w drugim pudełku, wypchanym rachunkami i korespondencją, i wydobyła zeń grubą kopertę z kremowego papieru. – O – powiedziała, podając list. – Facet nazywa się Bose. Ponoć to była część spadku i na kiermasz trafiła przez pomyłkie. Nie odpowiedziałam, to dziś zadzwonił. Mówie mu, że sprzedałam, a on jakby wpadł w rozpacz, wiecie? Pyta, kto kupił, a ja, że jedna pani, co się nazywała Inverness, a on mówi: O Jezu, ta, co ją zabili? No to wiedziałam, że trzeba wezwać policję. Uśmiechnęła się sentymentalnie. – Ten pan Bose miał taki smutny głos. Chiba naprawde kochał żonę, skoro tak bardzo chce dostać z powrotem jej naszyjnik. Mam nadzieję, że mój munsz też będzie taki, gdy umrę. Fournet miał jednak wrażenie, że Bose’em nie powodowała miłość. * * * Kancelaria adwokacka Bose, Partridge & Lemon zajmowała najwyższe jedenaście pięter drapacza chmur o nazwie Place St. Georges. Fournet i DJ musieli się dwa razy przesiąść z windy do windy, zanim dotarli na wyżyny, na których przebywali szefowie biura. Sekretarka A. L. T. Bose’ego Trzeciego była zatrważającą kobietą. Jej hełm blond włosów najwyraźniej wyszedł spod obrabiarki. – Kogo mam zapowiedzieć? – Detektyw Fournet i detektyw Tobin, policja Nowego Orleanu. – Mogę wiedzieć, co panów tu sprowadza? – Sprawa służbowa. – Mogliby panowie podać więcej szczegółów? – Nie. – Proszę usiąść. Gdy znikała w gabinecie Bose’a, Fournet głośno zapytał DJ-a: – Co ona, kurwa, myśli, że kim jest? Bose siedział za długim, kosztownym stołem z mahoniu. Jego obity skórą fotel był tylko o włos mniejszy od tronu. Z wysokiego, ozdobnego okna miało się widok z lotu ptaka na Missisipi, na nabrzeża i magazyny, szare ulice i połyskliwe kanały, ciągnące się aż ku błękitnawemu horyzontowi. Mimo wszystkich tych oznak dostatku i powodzenia Bose nie wyglądał na człowieka szczęśliwego. Podkrążone oczy zapadły się w gniazda sinych worków, szczupłe, blade dłonie drżały jak u ofiary parkinsonizmu. Fournetowi od razu przyszło do głowy słowo „zaszczuty”. – Czym mogę panom detektywom służyć? – zapytał Bose słabym, niewyraźnym głosem. Akcent miał z najlepszej dzielnicy – zaciągał jak człowiek tak zmęczony, że już niemal zasypia. Fournet podsunął sobie wysoki fotel, usiadł i gestem zachęcił DJ-a, by ten zrobił to samo. Wyjął z kieszeni puderniczkę i wysypał naszyjnik na blat stołu. Potem usiadł wygodnie i patrzył, jak oczy Bose’ego robią się coraz większe. – Znajomy? – Mm, tak. Mm, tak, poznaję go. Nosiła go moja żona, Aloysia. Został, mm, omyłkowo sprzedany. Głębokie westchnienie. – To był wielki... ogromny... błąd. Aloysia w ostatniej woli wyraźnie napisała, że chce być pochowana w swoich regaliach z 1963 roku, kiedy była Królową Medei. Urodziła się, no cóż, w kiepskiej dzielnicy, nad Kanałem Przemysłowym – szepnął, jakby wciąż zdumiony tym mezaliansem. – Ta jedna noc chwały była dla niej niewiarygodnie istotna. Oto jej portret – wskazał. Fournet i DJ obrócili się, by ujrzeć olejny obraz kobiety w królewskich szatach, błyszczącej koronie, z berłem i aż nadto znajomym naszyjnikiem. Twarz miała taką, że zegar by stanął, a jej małe czarne oczy patrzyły z intensywnością godną kobry królewskiej, czy w tym przypadku królowej kobr. DJ pochylił się i szepnął partnerowi w ucho: – W tym naszyjniku ni ma żadnego ducha węża. To ta wiedźma we własnej osobie. – O Jezu w mordę kopany – mruknął Fournet. – To w ten sposób facet tak się, cholera, dorobił. Co prowadził jakąś sprawę, ona rzucała urok na przeciwników. – Obrócił się z powrotem do Bose’a i zapytał: – Gdzie jest teraz? – W Mauzoleum Evermore. Przynajmniej tam spoczywają jej doczesne szczątki. Jej dusza może być gdzie indziej. Byłoby miło – dodał z namysłem – gdybym... gdybym, no, mógł złożyć ten naszyjnik w miejscu jej spoczynku. W przeciwnym wypadku, kto wie, co może uczynić Aloysia? Jego głos zadrżał. – Przykro mi – powiedział Fournet, wkładając naszyjnik z powrotem do puderniczki, a tę do kieszeni. – Bo to dowód rzeczowy. Może sąd zwolni go za rok, albo dwa, ale wtedy i tak przejdzie do spadkobierców pani Inwers. Mam tylko nadzieję, że nie zabije żadnego z nich tak, jak zabił ją, transwestytę, dziewczynę – rzeźnika i szefa Wydziału Zabójstw. – O Boże! – krzyknął Bose i ukrył twarz w dłoniach pokrytych wątrobianymi plamami. Potem, powoli, uniósł wzrok. – Ale... – Ale co? – Tak się składa, czysty przypadek, że jestem w posiadaniu kopii tego naszyjnika. To ją moglibyście złożyć jako dowód. Obrzucił Fourneta znaczącym spojrzeniem. – To IDEALNA kopia. Zdziwiłby się pan, sierżancie, gdyby pan wiedział, ile za nią zapłaciłem. Proszę tylko spojrzeć. – Wyciągnął z szuflady krzyżówki stołu z biurkiem książeczkę czekową w długiej oprawie z czarnej, tłoczonej skóry, na której złotymi literami wypisane było jego nazwisko. – Proszę tylko spojrzeć, ile za nią zapłaciłem – powiedział Bose i podał książeczkę Fournetowi, którego spojrzenie, zapewne przypadkowo, padło nie na kwotę zapłaconą firmie Goldmark Fine Jewelers, a na bieżący stan konta prawnika. Ta kwota robiła coś więcej, niż tylko wrażenie. – Gdyby tylko był jakiś sposób – zawodził Bose swoim eleganckim, skazanym na wymarcie głosem – na to, byśmy, przy czym „my”, w tej dyskusji, oznacza pana, mnie i pańskiego, mm, partnera... abyśmy zdołali osiągnąć kompromis. Fournet spojrzał na DJ-a. DJ na Fourneta. – Taka możliwość – powiedział powoli Fournet – jest niewykluczona. * * * – No to jak ci się tera układa w domu? – zapytał DJ, gdy wpadł na Fourneta na balu Hekate. Obaj mieli na sobie wypożyczone fraki. Wszędzie wokół jak polichromatyczne morze wirowały i falowały pary, ukryte za maskami piękności i bestii. Do tańca przygrywała Orientalna Orkiestra Jazzowa „Nowy Lewiatan”. Minął rok, znów powrócił karnawał Mardi Gras, bo zawsze tak robił. W odpowiedzi na pytanie DJ-a Fournet wskazał na podium, pośrodku Audytorium Miejskiego, na którym na królewskim tronie połyskiwała olbrzymia sylwetka Almy. – Kiedy jest szczenśliwa, wszyscy so szczenśliwi. Kiedy nie, katastrofa. Teraz jest szczenśliwa. Jak tam na nowej posadzie? Nadinspektor wybrał DJ-a na stanowisko po Toussaincie, powołując się na jego udział w rozwiązaniu sprawy morderstwa pani Inverness. Alma chciała, żeby Fournet pozwał departament policji o dyskryminację, ale wytłumaczył jej, że lepiej mieć w DJ-u przyjaciela, a poza tym z duchami nie ma co wojować. – Ciężko jest – DJ zawsze był szczery. – Staram się jednak pamiętać wszystko, czego się od ciebie naumiałem. No i babunia pomaga, jak potrafi. – Skarb kobieta. Wiesz, DJ, są dobre wiedźmy, złe wiedźmy, no i... – jego spojrzenie znów padło na Almę – jeszcze są brzydkie wiedźmy. Tak przy okazji, co u Melvina Billupsa? – Sędzia odrzucił zarzut morderstwa. Na szczęście już po tym, jak awansowałem. Za kradzież dostał dwa lata minus czas spędzony w areszcie. – Kurwa, sędziowie są zbyt łagodni. Później Fournet zatańczył z królową balu. Alma lśniła i błyszczała od tak wielu cyrkonii, że aż pożałował, iż nie wziął okularów przeciwsłonecznych. Opięta gorsetem talia w dotyku przypominała beczkę na olej, a prowadzenie jej w tańcu było jak sterowanie przeciążoną motorówką do przemytu narkotyków na wzburzonym morzu. Jednak miłość emanowała z Almy jak aura. – Kochany – szepnęła – to najwspanialsza noc od pierwszego kwietnia 1970 roku, kiedy najpierwsiejszy raz poszliśmy do łóżka w motelu Rubicon na Airline Drive. – No bo wiesz – zapewnił ją szarmancko – ja wciąż jestem ten sam facet. – Pochylili się ku sobie i doszłoby do pocałunku, ale jego brzuszysko i jej biust sprzysięgły się, by temu zapobiec. I tak tancerze wirowali, aż słońce wzeszło nad zachodnim brzegiem rzeki i nadeszła chwila, kiedy połyskliwe platformy zamieniły się w dynie, a królowie i królowe w gospodynie domowe, gliniarzy, prawników, wiceprezesów pomniejszych firm. Chwila,