14634

Szczegóły
Tytuł 14634
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14634 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14634 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14634 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Król Gór Feliks W. Kres I od stu lat czeka Królowa światłości w najwyższej płacząca zamczyska wieżycy na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał i przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna. (fragment legendy grombelardzkiej) 1. - Panie, Najgodniejszy Książę Przedstawiciel prosi do siebie! Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwróciłem się do towarzyszącego mi Pana Lira P.W, z którym właśnie narzekaliśmy na ciężkie czasy. - Wybacz pan - rzekłem. - Pogawędzimy przy okazji. Odpowiedział ukłonem. Powoli i z godnością zbliżyłem się do wysokiego krzesła, na którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu. Na mój widok Najgodniejszy rozjaśnił twarz. - Poznaj pan - rzekł prędko, jakby bał się, że ucieknę - bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubilde’a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać. Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współgospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy. - Zaszczyt to dla mnie - rzekłem - poznać tak dobrze urodzonych szlachciców... Pan Zor przerwał mi prędko: - Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy dzikiego Grombelardu znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu? Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztusił się wesołością. - Cóż za gafa, panie Zor! - zarechotał. - „Dziki Grombelard” o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he! he! Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzymałem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą. - Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy - powiedziałem. - Pan Zor powiedział oczywiście „dżdżysty” (a taki jest w istocie), nie zaś „dziki”. Winę za nieporozumienie ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelardczyka używającego Konu. Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał głową, wreszcie uśmiechnął się. - Widać stary już jestem - rzekł z humorem - i niedosłyszę. - Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu - stwierdził Tubilde - że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty opuściłeś, panie, Grombelard? - Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparłem. - W młodości wiele podróżowałem... - O! - przerwał mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz się pan tym razem... Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę... Ale mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Drugiej Prowincji wiele niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam spędził, potwierdzisz je? Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelardzie. Z wielu powodów. - Nie wiem, co panowie powiedzieli - zacząłem wymijająco - mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszystko może się zdarzyć. Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem. - Znów się wymigujesz - powiedział. - Wspomniałeś kiedyś, że bawiłeś we wschodniej części Grombelardu... Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej. - O czym mam opowiedzieć? - zapytałem wreszcie, po dość długiej chwili milczenia. Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kierując spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili usłyszałem stanowczy, kobiecy głos: - Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do parku, źle się czuję... Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknięciem usunęła mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukłonie, Zor i Tubilde przyklękli. - Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi towarzyszył nasz Pogromca... Pod jego opieką mogę czuć się bezpieczna, nieprawdaż? Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie. - Mogę prosić o opiekę, prawda? Zgiąłem się wpół. - Chodźmy zatem. Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu i gościom, po czym ruszyłem za nią. Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegało końca... Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zasłoniły nas krzewy dzikiej róży. Niespiesznie zanurzaliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami. Mogła zrzucić maskę. - Cóż to, dzielny rycerzu? - zapytała z ironią. - Znów słaba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie - dawno już chciałam o to zapytać - czemu tak niechętnie mówisz o Grombelardzie? O przeszłości? Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku. - Czemu pytasz? - A czemu nie? Pocałowałem ją powoli, z namysłem. - Moje życie w Grombelardzie nie było lekkie - skłamałem. - Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego? - Nic, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz. Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce. - Kłamiesz - powtórzyła z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel... Usiłowała zajrzeć mi w oczy. - Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwał cię: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe imię? Milczałem. Cóż jej miałem powiedzieć? Że byłem rozbójnikiem? Że napadałem na karawany kupieckie, że mordowałem - i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grombelardu, raz i drugi słyszała może o okrutnych Ciężkich Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich dzielnych żołnierzach... Miałem przyznać się do swego rzemiosła? Przyznać, że... tęsknię za nim? - Nie odpowiesz mi? Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem ją, milczałem... Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic, bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo tego żądać. Patrzyłem, aż znikła w mroku. Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał - stracę ją. Ale czy wolno mi było zmącić przejrzysty dotąd wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? Wiedziałem, że jestem winien, że to ja rozbijam nasz związek. Miałem ochotę pobiec za nią i... uderzyć. Bić ją po głowie, po twarzy, dlatego właśnie, że była bez winy. Dlatego. Powtarzałem w kółko jedno słowo: „Rozbójnik”. Ale w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nienawiścią, czy też z dumą, że jednak kiedyś nim byłem... 2. - Ayana! Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała. - Chodź bliżej. Bliżej, mówię! Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wiedzą, kiedy należy się bać. Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Poleciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną, llapmańską wazę. Stos skorup. - To była piękna waza. - Co zrobiłaś? Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami. - Co zrobiłaś, pytam?! - Panie... ja... Wziąłem do ręki leżący na stole nóż. W tej samej chwili ktoś chwycił mnie za ramię. Liwra. - Czyś oszalał? Odebrała mi nóż i na powrót położyła na stole. Taak... Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda. - Zabiję cię, Liwra. Wiesz o tym? Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim. - Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam - czy czujesz?... Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wyrwać - coraz słabiej. Może chciała krzyknąć? Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocześnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Ayany. Strumień krwi buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi. Drzwi pękły. Oddychałem chrapliwie. Rozbójnik. Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie zaznałem spokoju. Obok stał puchar z winem. Cisnąłem z całej siły. Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany zwierciadło rozpadło się w kawałki. Skoczyłem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otworzyłem ją. Był w niej ogromny topór - jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką. Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogrodu. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z łoskotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą młodego pasterza. Rozbójnik. Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na trawnik. Rozbójnik... Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie. Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie innego człowieka, którego kazałem jej znać. A ja - byłem rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal... Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministrowie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piękne niewolnice... Ukłony, hołdy, tytuły... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, złotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna. Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot przedzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za cicho. W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie... Westchnąłem. W Grombelardzie, w Grombelardzie... Powoli rozwarłem powieki, świtało. Grombelard był daleko. Tu był Dartan. Ale Dartan to nie tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie - bogactwo... Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz wolności. Po sześciu latach? Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wychodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie było w niej Ayany. Ani Liwary... Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny. Nigdy dotąd nie popełniłem niczego równie niskiego. Można zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny - powód do chwały. Ale zabić wierną niewolnicę, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżby Dartan zrobił mnie takim? Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem Ayanę. Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno zaczerwieniony. - Bliżej! - poleciłem. Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem powtórzyłem niegłośno: - Powiedziałem: bliżej. Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła głowę dłońmi. Zagryzłem wargi. Nie chciałem uderzyć, powinna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów. - Nie trzeba, Aya... Naprawdę. Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko. Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie. - Wybaczysz mi, Aya? Rozpłakała się na głos. - Błagam, Panie... nie żartuj sobie ze mnie... Powstałem. Patrzyłem na wstrząsane szlochem ramiona, potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki. Strach. Wzbudzałem strach. Poczułem, jak znów narasta we mnie ta zwierzęca wściekłość, ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roztrzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny, granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór, przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy... Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami. Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnikach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie widziałem tego dotąd... W kim będę budził strach za następnych sześć lat? Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Kilka lat temu całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego faktyczni władcy. Rapis - Demon Walki - rządził na morzu. Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Kragdob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę z Łowczynią - piękną i samotną Królową Gór... O Rapisie słuch zaginął równe trzy lata temu. Niespełna dwa lata wcześniej zginął najznakomitszy z jeźdźców, Aktar, stratowany - o ironio! - przez własnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakował od sześciu lat. Od sześciu lat... Człowiek, do którego tron ów należał mordował niewolnice. Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to, by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogactwo nużyło mnie... Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmaragdów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa etykiety, zgłupiałem od dworskich zwyczajów... Pełzałem pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nią czekały. Do świata tych dostatków należała kobieta, którą kochałem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie... Powoli podszedłem do przeciwległej ściany i zdjąłem jeden z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów, ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie... Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złamałem broń. Odłamki cisnąłem w ogień. 3. Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulbakę i pojechałem do Rbita. Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwracałem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedyś jego uroda oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam - czarny kamień i ciężka, brunatna cegła, tu - lśniące bielą ściany domów, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pałacyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany „obronnym”, ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części. Skrzypienie opuszczanych mostów - pięknych, jak wszystko inne. Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na wiadomość, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wieść ze zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie udało mi się zastać go w „śmietniku”, jak pogardliwie nazywał swój pałac. Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedłem do środka. Piękna dziewczyna w liberii pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem. Nie, nie można było odmówić mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i myśli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał, że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio. Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś - zardzewiały już nieco. Ja sam go wbiłem. W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie bez trudu otwierać i zamykać, Zawiasy były dobrze naoliwione, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita nie towarzyszył szczęk naciskanej klamki ani żaden inny dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróciłem głowę. - Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie, jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko dobrze... Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego: był uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice zakończone były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków i harpunów. - Wybierasz się na wojnę? - zapytałem, marszcząc brwi. - Co znaczy ten ekwipunek? Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel. Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy. - Wyjeżdżam - rzekł krótko. - Do Grombelardu. Patrzyliśmy na siebie. Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach... Poprosić o radę. Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi to powie. Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył, że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć. Rzeczywiście starał się. Potem przestał. Myślałem, że zrezygnował. Był spokojny. - Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić. Więc uciekam, to chyba zrozumiałe? Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je machnięciem ogona. - Niebezpieczeństwo? - zapytałem zdumiony. - Jakie niebezpieczeństwo? Pokręcił wielkim łbem. - Patrzy i nie widzi - mruknął jakby do siebie. - Co się dzieje? Spojrzał mi prosto w oczy. - Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm - stwierdził. - Nic z ciebie nie zostało... Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni. Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o tym nie wiesz? Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała być istnym obrazem zdumienia. Westchnął. - Na Szerń, byłem pewien, że doskonale orientujesz się w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo, przeciwnik nie powinien wiedzieć - o ile, rzecz jasna, już nie wie - że mamy z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzroku, węszy, spiskuje... Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego gobelinu pozostały tylko strzępy. - Czarownik... - rzekł cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd? Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie: - Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu z tobą, lub sam. Chciałem ci to powiedzieć. Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome. Czekał. Wolno pokręciłem głową. - Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o których muszę ci powiedzieć... Jest... kobieta... Przerwałem, śmiał się. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci śmiech. - Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknął. Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi. - Tylko nie przerywaj - zastrzegł się. - Jeśli powiem coś, co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim przyjacielem. - Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę. - Dobrze: Pani Irina J.C.C. Milczenie. - Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy widzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Iriną jest mu na rękę... Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lessa I.B. Myślałeś, że to już dawno skończone? Nie, Glorm, nie skończone. Nie mogłem wykrztusić słowa. - I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twej przeszłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że zdajesz sobie z tego doskonale sprawę... - Kłamiesz... - Kocur nie kłamie, licz się ze słowami. - Rbit... Uwierzę we wszystko, ale... Ty się mylisz! - Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Łażę za nim od trzech dni. O Lessie natomiast wiem od Litary V.R.; kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna sekreciki o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je ona, oznacza, to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara mogła się pomylić. Zresztą - możesz tak uważać. Ale co do czarownika - mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem. Nadal mi nie wierzysz? Objąłem czoło dłońmi. - Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj dalej. Twój romans nie jest jedyną sprawą; która mnie boli... Czy wiesz, że jesteś śmieszny? Popatrz na siebie, spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i aksamitne porcięta w gwiazdki. I ta czapka z piórkiem.. Glorm, do cholery... Gdzie twój niedźwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik, strach, a błazen - tylko śmiech... Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę. Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, docierało do mnie. Irina...? Musiałem wierzyć. A przecież... nie umiałem. - Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam się Rbit L.S.L, nie jestem jakimś tam Wyżej Postawionym, nie jestem Szlachcicem Czystej Krwi, jak ty, lecz Magnatem. Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko zechciał - wszak i fortunę mam niemałą - dochrapałbym się nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krępują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę. - Przestań, Rbit. - Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Pogromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie - a według mnie w całym Imperium - człowieka, który w pojedynkę zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje... Człowieku, czy nie widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że... - Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz! Cisza. - Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy... Milczenie. - Dobrze. Dwa dni. 4. Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczony i przepełniony żalem. Irina... A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaźnił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. „Kocur nie kłamie” - powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Ludzie - bo potrafią i lubią to robić, sępy - bo taka jest ich natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie nawet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie kłamie nigdy. Kłamstwo uważa za największą hańbę. Gdy go uderzysz - będzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - będzie starał się zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu zarzucisz kłamstwo - rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynkę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem: kłamiesz. Był moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym szeregu - będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci. Zelżysz go - wysłucha w milczeniu, dobędziesz miecza - ucieknie i nie zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cię, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz się w opałach - pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż - zwykły Wyżej Postawiony Kocur nosi w sobie więcej godności i honoru, niż wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i Magnaci razem wzięci, nie mówiąc już o sępach... Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie wierzyć własnym oczom. Słowu kota - musiałem. I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział. TAK BYŁO. Ale, ze względu na Irinę - musiałem też sprawdzić. Irina... Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę kochałem. I oto w jednym momencie - miałem znienawidzić... Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie, zrobiła zabawkę... Ale najgorsze... najgorsze było to, że mnie szpiegowała... Dlaczego? Miałem ochotę zapłakać. Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona... Kochałem ją przecież całym zapałem miłości, jaki wynieść zdołałem z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem tę miłość i żądałem dla niej szacunku od innych, bo była czymś niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. I kruchym. Czterdzieści z górą lat życia i oto pierwsza kobieta, której włosów dotykałem wiedziony nie żądzą rozrywki, lecz uczuciem. I chęcią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo - naiwny - sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny. Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne - teraz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem, mając dług do spłacenia. Zawsze płaciłem. Z nawiązką. Zapłacę i teraz. Zsiadłem z konia, nierównie już spokojniejszy, niż u Rbita. Gdzie miecz, tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej sama zbierze śmierć, miast ją zadać. Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już miłości - będzie jeszcze zemsta... Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora siodło cisnąłem na podłogę. Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał olbrzymi młot, pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa pękła natychmiast. Uderzyłem jeszcze dwa razy, po czym wyłamałem resztki potrzaskanych desek. Godzinę później ujrzałem się w zwierciadle. Patrzył na mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierówne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę do kolan oraz skórzane, mocne buty z cholewą. U boku wisiał mu długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymocowany był ogromny topór i krótki miecz, z drugiej strony kusza i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną żelaznymi łuskami rękawicą, olbrzym dzierżył krótką, mocną włócznię o szerokim grocie. Basergor-Kragdob, Król Gór. Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojącego w nim człowieka... Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi do sypialni i wśliznąłem się do niej. Cisnąłem siodło na łóżko. Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną... Na Szerń, jakże bardzo musiałem dotąd jej ufać! Jakże musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty, szalenie prosty sposób. Miałem Pióro - Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krótkim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysięgę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć Pióro pod szatą i zażądać: „Poprzysięgnij na Krafa, że jestem jedynym twoim kochankiem”... Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz. Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jednak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się odbyć podobne spotkanie... Zagryzłem usta. Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią. Cóż... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię, cóż dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudów - wyszkoliłem swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko, co potrafiły. Jedna Liwra znała sztukę władania mieczem - jej ojciec był czystej krwi Armektańczykiem... Ale Liwra... Liwra nie żyła... - Ayana! Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy. Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż, którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. Podeszła. - Tak... panie? - Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C. Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie rulon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim namyśle napisałem: „Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał. Kocham Cię. Golst J.K.” Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym wręczyłem Ayanie. - Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale nie mój. Milczała. - Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczański powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić trochę złota - wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej pod nogi. Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą niewolnicą. Możesz do mnie mówić nie pytana. Wahała się chwilę. - Pięknie ci, panie, w tym stroju! Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi. W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że Liwra bywała jeszcze śmielsza, ale Liwra była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice skłaniali przed nią głowy, proponowali zawrotne sumy za odstąpienie. Tak... Liwra mogła mówić wszystko, mogła mnie nawet pouczać. Liwra... - Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę. Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju. Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydobyłem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem pieczęć. - Dagona, Karita, Kalarta, Fatta! Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe. Po chwili stały przede mną. - Dziś wieczorem, a właściwie w nocy - powiedziałem powoli - złoży mi wizytę pewna dama. Będzie jej zapewne towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak - będziecie musiały je zabić. Cisza. - Wolno wam pytać, ale krótko. Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona: - Co potem, Panie? Podszedłem do okna. - Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo. Zaznaczyłem w nim, że wszystko, coście kiedykolwiek uczyniły, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie. Dokument oddacie komendantowi gwardii. Wypalą wam znamię wyzwolonych i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością. Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszlacheckie. Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta - prawie dziecko - zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle. - Dość tego. Chcę być sam. Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały. - Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesięć batów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem. Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu. Za kilka godzin zabić miałem Irinę. 5. Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawiłem kielich. - Mów. - Przyszedł Pan Ral R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali. Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny. Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona. - Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe przeczucie. Zakląłem, opierając się o kominek. - I ja czuję, że święci się coś niedobrego... Pióra nas ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć... Czyżby nasz czarownik coś zwąchał? - To możliwe, Glorm. Wściekłym ruchem strąciłem z kominka porcelanowe figurki. Białe odłamki pokryły dywan. - Nie mogę teraz opuścić tego domu! - zgrzytnąłem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej. - Więc dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to szarpanie szczęścia za wąsy... - Każę otworzyć bramę - powiedziałem z namysłem. - I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam na obiad. - Doskonale. Po chwili dorzucił: - Ledwie cię poznałem w tym stroju. Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła przed Rbitem półmisek z pieczystym i kryształową czarkę z winem. Mówiliśmy po grombelardzku. - Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona... Rbit rozlał wino. - Czyś oszalał? Chcesz...? - Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest „twarda tarcza”? Nastroszył wąsy. - To niegodne mężczyzny, Glorm. Lubię zabijać, wiesz o tym. Ale nie w taki sposób. - Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, co jestem winien. Milczenie. - Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej... Milczenie. - To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomogę. Rozumiesz, czemu? - Rozumiem. Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanęła Fatta. - Panie... żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić. Zerwałem się na równe nogi. - Powiedz, że mnie nie ma - rozkazałem. - Rbit, za kotarę! Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice. - Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą do jadalni - strzelajcie. Koń osiodłany? - Tak, Panie. Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wracając na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł się do środka. Na mój widok uspokoił się. - Co się tu dzieje? - zapytałem spokojnie. - Kto ci dał prawo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy? - Niewolnica Waszej Godności broniła nam wstępu do domu... - Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Gwardzista stropił się. - Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedział. - Ach... I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? - zapytałem kpiąco. Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najrozumniejszym. - Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna niejakiego Kocura Rala. W. - wyrecytował sucho. - Pana Rala R.W. - poprawiłem chłodno. - Zapominasz się, żołnierzu. - Pana Rala R.W. - powtórzył z przymusem. - Mamy rozkaz aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu przypadkiem znajdował. - Aresztować? Na jakiej podstawie? - Nie wolno mi powiedzieć. - Nie znam żadnego Kocura o tym imieniu - oświadczyłem. - Ale zapewne chcecie przeszukać dom. Proszę. Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadziłem ich do sali jadalnej. - Na piętro tędy... Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem, sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z jękiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi zatoczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję. Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch krokach upadł - Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchnąłem krótko. - Pora, Glorm - rzucił Kocur. Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię obcasem. - Kto was tu nasłał? - Był... list od Wa... Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i pobiegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów byłem na dole. - Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegł Rbit. - Ręczę za to. - Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni, a potem... niech nas gonią. Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta pobiegła za nami. - Panie, zabierz mnie! - zawołała z płaczem. - Nie chcę wolności, chcę z to... Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przednie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wypadłem do ogrodu. Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni. Wskoczyłem na kulbakę. - Heeej! Jak burza pomknęliśmy ku bramie! Była otwarta, ale stali przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Przeraźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną wielkimi, zajęczymi wręcz skokami. Wiedziałem, że potrafi biegać jeszcze szybciej... Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechodnie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen jabłek. Dudniły kopyta Galvatora. - Heeej! W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wsunąłem miecz do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na boki. Most. Du-du! du-du! - zahuczały podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją łańcuch. Stal huknęła o kamienie, trysnął snop iskier. Krata opadła z głuchym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni. Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy. - Do Riveirollo! - rzuciłem. Szybko oddaliliśmy się od miasta. 6. Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południowym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się. Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęliśmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił: - Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj trochę, zemsta nie ucieknie... Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi. - Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żołnierz? Oddała moje pismo gwardii... Muszę ją dostać, Rbit. Potem... potem wszystko jedno. Poruszył z dezaprobatą wąsami. - Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć? Milczałem. - Powiedz mi - rzekł po chwili - ty ją naprawdę kochałeś? Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem. - Ludzie to dziwny naród... - wymamrotał. - No cóż... Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu? Otarłem twarz. - Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym człowiekiem w Rollaynie. - To prawda. Ale po trupach... znaczy się - otwarcie? Szaleństwo. - Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej mieszkańców. - I swojej? Żachnąłem się. - Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność? Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy... Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu. - Masz rację. Odwykłem od walki... To nic. Pójdę także. Może pozdrowię Gartolena? Spojrzeliśmy po sobie. - Spotkamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do świtu. - Tak. Milczenie. - Za godzinę będzie ciemno. - Tak, pora ruszać. Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po namyśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas z pochwą i wsunąłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew. - Idziemy. Ale przez okno. Pierwszy wyskoczył Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco głośniej. - Naprzód. Ruszyliśmy wyciągniętym biegiem. Od Rollayny dzieliły nas prawie trzy mile. Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most. Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana krata. Byłem w mieście. Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno i czysto... Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że przeciw komu tego miecza dobędę - ten musi umrzeć. Musi. Dotknąłem lekko wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przyrzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina nie żyła. Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płonących na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegały głosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy, sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na szyi Pióra i powiedziałem: - Aarad kogrobo sterk! Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękojeściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar... - Kangror lahakhar roteg, roteg kochor. Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało. Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu z Szernią. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem zmusić do wykonania najprostszego nawet rozkazu. Gwardziści... Czas naglił, ale chciałem zostawić znienawidzonemu miastu tyle trupów, ile tylko zdołam. Poderżnąłem im gardła. Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce ujrzałem Trzeci Most. Był zamknięty, poznałem to z daleka. Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedostać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonałby żaden czarownik. Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedostanie się do środkowej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego wyjścia jednak nie widziałem. Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku miasta. Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki, aż ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką zwichrzyłem delikatnie jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie używane Pióro nie chciało mnie nieść i z trudem dotarłem na wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczęście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwałem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po ulicach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej bramy, wiodącej na dziedziniec pałacowy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardziści, nie zamierzałem jej jednak forsować. Przemykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny. Serce zabiło boleśnie... Ileż to razy, na Szerń, szedłem tą drogą, lecz - w innym zupełnie celu... Ileż to razy w tych mrocznych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, całowałem usta... A teraz... Teraz niosłem gorący miecz. Dla niej. Miecz... Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej. Byłem na miejscu. Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu. Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno; czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzydła doleciał straszliwy zgiełk. Natychmiast zrozumiałem, co to oznacza: odkryto Rbita, lub jego dzieło... Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Chwilę później wybiłem ramieniem szybę i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem w stronę łoża... Było puste. Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsiednim pokoju. I tu nikogo. Ruszyłem biegiem ku następnym drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem i wpadła na mnie młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło. - Gdzie twoja pani? Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowiłem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem palce, coś chrupnęło. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod ścianę. Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie żywej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy. Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Ukryłem się szybko za kominkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sąsiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadł młody mężczyzna. - Najgodniejsza?! Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Rozległo się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał. Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii, gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne ciało twarzą do góry. To był Sorsil R.R., doradca i prawa ręka Gartolena. W pokojach Iriny?... Z furią wywinąłem mieczem, chichocząc jak wariat ciąłem i dźgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu. - Masz jedną zabawkę mniej... kochanie - wychrypiałem. Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar ludzkich głosów. Drgnąłem, chwytając potężny haust powietrza: jeden z nich należał do... Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdążyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz. Panował tam niesamowity chaos, lokaje krzyczeli, dworzanie biegali, zderzając się z rozsypanymi bezładnie gwardzistami, wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczącego pieska... Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli! Przewrócił jakiś świecznik... Pobiegłem w kierunku środkowej części pałacu. Tuż za zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek. Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody. Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie znajomą, czarnowłosą sylwetkę, otoczoną wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znieruchomiała, ale w tej samej chwili uderzyła ją w piersi odrąbana głowa Pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot, przerzuciłem przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwaliłem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pięści swej bran