10223

Szczegóły
Tytuł 10223
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10223 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10223 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10223 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dean R. Koontz Z�e miejsce The bad place Prze�o�y�: Miros�aw Ko�cisk Wydanie oryginalne: 1989 Wydanie polskie: 1991 Odmienny obraz ka�de widzi oko I ka�de ucho inny s�yszy �piew, A ka�de serce, gdy wejrze� g��boko, Uka�e w�asn� sromot� i grzech. Diab�y ukryte pod ludzkim przebraniem Na koniec piekie� zasiedl� podziemia, Lecz dobro�, przyja�� i mi�o�� powstanie Z dna serca biednego stworzenia. Ksi�ga Zliczonych Smutk�w 1 Noc by�a bezwietrzna i zdumiewaj�co cicha, jakby ulica przemieni�a si� w opuszczon� pla�� zamar�� w oku cyklonu, ju� po przej�ciu jednej nawa�nicy, a przed nadej�ciem nast�pnej. W nieruchomym powietrzu unosi� si� s�aby zapach dymu, cho� samego dymu nigdzie nie by�o wida�. Rozci�gni�ty na zimnym chodniku, twarz� ku ziemi, Frank Pollard odzyska� przytomno��, lecz nie poruszy� si�, czekaj�c, a� opadnie ze� oszo�omienie. Zamruga�, usi�uj�c odzyska� ostro�� widzenia. Mia� wra�enie, �e gdzie� wewn�trz jego oczu trzepocz� niezliczone welony. Zaczerpn�� g��boki haust ch�odnego powietrza, odnajduj�c w nim wo� niewidzialnego dymu i krzywi�c si� z powodu cierpkiego posmaku. Wok� niego t�oczy�y si� cienie, przywodz�ce na my�l zgromadzenie ubranych w d�ugie szaty postaci. Stopniowo wzrok wyostrzy� mu si�, lecz w s�abym ��tawym �wietle, kt�re nap�ywa�o gdzie� z ty�u, niewiele m�g� zobaczy�. Oddalony o jakie� sze�� czy osiem st�p du�y pojemnik na �mieci tak niewyra�nie rysowa� si� w mroku, �e przez moment wyda� mu si� nieprawdopodobnie obcy, niczym wytw�r pozaziemskiej cywilizacji. Frank przygl�da� mu si� przez dobr� chwil�, zanim u�wiadomi� sobie, co to jest. Nie mia� poj�cia, gdzie si� znajduje ani jak tu trafi�. Musia� straci� przytomno�� zaledwie na kilka sekund, bo serce wali�o mu, jak gdyby dopiero co ucieka�, ratuj�c �ycie. �wietliki na wietrze... S�owa te przemkn�y mu przez g�ow�, ale nie mia� poj�cia, co mog�y znaczy�. Gdy usi�owa� skoncentrowa� si� i wy�owi� z nich jaki� sens, powy�ej prawego oka odezwa� si� t�py b�l. �wietliki na wietrze... J�kn�� cicho. Pomi�dzy nim a kontenerem przemkn�� szybki, gi�tki cie�. Ma�e, lecz b�yszcz�ce zielone oczy popatrzy�y na niego z lodowatym zainteresowaniem. Przestraszony, podni�s� si� na kolana. Wyrwa� mu si� mimowolny piskliwy okrzyk, bardziej przypominaj�cy st�umione zawodzenie piszcza�ki ni� g�os cz�owieka. Zielonooki obserwator znikn��. To by� tylko kot. Zwyczajny czarny kot. Frank stan�� na nogi, zatoczy� si� i omal nie potkn�� o le��cy na jezdni obok niego przedmiot. Ostro�nie pochyli� si� i podni�s� go: torba podr�na, wykonana z mi�kkiej sk�ry, zapakowana do pe�na i zaskakuj�co ci�ka. Przypuszcza�, �e nale�a�a do niego. Nie m�g� sobie przypomnie�. Z torb� w r�ku podszed� niepewnym krokiem do pojemnika i opar� si� o jego przerdzewia�y bok. Obejrzawszy si� spostrzeg�, �e znajduje si� pomi�dzy rz�dami czego�, co wygl�da�o na jednopi�trowe, ozdobione sztukateri� domy czynszowe. Wszystkie okna by�y czarne. Po obu stronach, zwr�cone przodem do kraw�nika, na zadaszonych parkingach sta�y samochody mieszka�c�w. Stoj�ca na ko�cu ulicy latarnia rzuca�a dziwn�, ��t� po�wiat�, bardziej przypominaj�c� o�wietlenie gazowe ni� �wiat�o �ar�wki elektrycznej. Jej blask by� zbyt s�aby, aby ods�oni� szczeg�y okolicy, w kt�rej si� znajdowa�. Kiedy ju� uspokoi� przy�pieszony oddech, a jego t�tno wr�ci�o do normy, u�wiadomi� sobie nagle, �e nie ma poj�cia, kim jest naprawd�. Zna� tylko swoje nazwisko - Frank Pollard - i to by�o wszystko. Nie wiedzia� ile ma lat, z czego si� utrzymuje, sk�d przyby�, dok�d si� udaje i dlaczego. Tak go to zaskoczy�o, �e przez chwil� oddech zamar� mu w piersiach, a zaraz potem serce zacz�o t�uc si� jak oszala�e. Po�piesznie wypu�ci� powietrze z p�uc. �wietliki na wietrze... C�, u diab�a, mog�o to znaczy�? Pulsuj�cy nad prawym okiem b�l przewierca� mu czo�o. Gor�czkowo rozejrza� si� na lewo i na prawo, szukaj�c przedmiotu czy widoku, kt�ry zdo�a�by rozpozna� - czegokolwiek, co da�oby mu punkt zaczepienia w �wiecie, jawi�cym mu si� nagle jako ca�kowicie obcy. Gdy noc nie ofiarowa�a mu niczego, na czym m�g�by si� oprze�, si�gn�� w g��b siebie, desperacko szukaj�c czego� znajomego. Jego w�asna pami�� okaza�a si� jednak jeszcze ciemniejsza ni� ulica, na kt�rej si� znajdowa�. Stopniowo zacz�� sobie u�wiadamia�, �e zapach dymu os�ab�, a na jego miejsce pojawi�a si� s�aba, lecz przyprawiaj�ca o md�o�ci wo� gnij�cych w pojemniku �mieci. Smr�d rozk�adu obudzi� w nim my�li o �mierci, co z kolei niejasno przypomnia�o mu, �e ucieka przed kim� lub przed czym�, co chce go zabi�. Kiedy jednak usi�owa� sobie przypomnie�, dlaczego i przed kim ucieka, nie m�g� dotrze� do w�a�ciwych zakamark�w pami�ci. Prawd� m�wi�c, o tym, �e ucieka, wiedzia� bardziej instynktownie ni� na podstawie jakiegokolwiek wspomnienia. Owion�� go leciutki podmuch wiatru. Zaraz potem powr�ci�a cisza, jak gdyby martwa noc usi�owa�a powr�ci� do �ycia, lecz starczy�o jej si� zaledwie na jedno dr��ce tchnienie. Poruszony nim zmi�ty kawa�ek papieru z szelestem potoczy� si� po chodniku i zatrzyma� przy jego prawym bucie. Jeszcze jeden podmuch. Papier odfrun�� w noc. Znowu zapanowa�a martwa cisza. Co� si� dzia�o. Frank wyczuwa�, �e owe kr�tkotrwa�e powiewy mia�y swoje z�owrogie �r�d�o, �e nios�y ze sob� gro�b�. Nie opuszcza�a go irracjonalna pewno��, �e zostanie zmia�d�ony przez potworn� si��. Popatrzy� w bezchmurne niebo, na ponur� i pust� czer� przestrzeni i ur�gliwy blask odleg�ych gwiazd. Je�eli nawet co� si� ku niemu stamt�d zbli�a�o, to nie potrafi� tego dojrze�. Noc westchn�a jeszcze raz. Tym razem mocniej. Jej oddech by� ostry i wilgotny. By� ubrany w sportowe buty, bia�e skarpety, d�insy i koszul� w niebiesk� krat�. Nie mia� kurtki, a przyda�aby mu si� teraz. Powietrze co prawda nie by�o lodowate, najwy�ej rze�kie, lecz wci�� go prze�ladowa� wewn�trzny ch��d - zimny, d�awi�cy strach. Nie m�g� opanowa� dr�enia, wystawiony na ch�odne pieszczoty nocnego powietrza, r�wnocze�nie walcz�c z rozchodz�cym si� gdzie� z g��bi cia�a zimnem. Podmuch zamar� w oddali. Noc odzyska�a sw�j niczym nie zm�cony spok�j. Przekonany, �e musi si� st�d wydosta� - i to szybko - oderwa� plecy od �mietnika. Niepewnym krokiem ruszy� wzd�u� ulicy, oddalaj�c si� od ko�ca szeregu pal�cych si� ulicznych lamp. Pod��a� w stron� ciemno�ci, czyni�c to zupe�nie bezwiednie, prze�wiadczony, �e to miejsce nie jest bezpieczne i �e pe�ne bezpiecze�stwo, o ile mo�na by�o je znale��, znajduje si� gdzie indziej. Wiatr ponownie przybra� na sile, a jego podmuchy przynios�y ledwo s�yszalny odg�os dziwnego gwizdu, przypominaj�cego p�yn�c� z daleka muzyk� ko�cianej piszcza�ki. Po przej�ciu paru krok�w, gdy jego nogi nabra�y pewno�ci, a oczy dostosowa�y si� do mroku nocy, dotar� do zbiegu ulic. Z obu stron ci�gn�y si� kute w �elazie bramy, osadzone w bladych stiukowych �ukach. Spr�bowa� otworzy� najbli�sz� furtk�. Nie by�a zamkni�ta, a jej jedyne zabezpieczenie stanowi� prosty zatrzask. G�o�ne skrzypienie zawias�w wywo�a�o grymas na twarzy Franka, kt�remu pozostawa�o tylko mie� nadziej�, �e jego prze�ladowca nie us�ysza� tego d�wi�ku. Teraz bowiem, chocia� w zasi�gu wzroku nie by�o nikogo, Frank nie mia� �adnych w�tpliwo�ci, �e jest �cigany. Wiedzia� o tym r�wnie dobrze, jak zaj�c wie o ruszaj�cym w pole lisie. W plecy uderzy� go kolejny podmuch, nios�c ze sob� muzyk� fletu, cho� ledwie s�yszaln� i pozbawion� wyra�nej melodii, ale natr�tn�. Przenika�a go. Wzmaga�a strach. Za czarn� �elazn� bram�, po kt�rej bokach ros�y zaro�la i k�py pierzastej paproci, bieg� chodnik, prowadz�cy mi�dzy dwoma pi�trowymi domami. Posuwaj�c si� nim Frank dotar� na prostok�tne podw�rze. Mrok rozprasza�y jedynie rozmieszczone w przeciwleg�ych ko�cach placu s�abe �ar�wki, wskazuj�ce przej�cie. Drzwi mieszka� na parterze wychodzi�y bezpo�rednio na zadaszon� promenad�; mieszkania na pi�trze mia�y drzwi ukryte pod balkonem z �elazn� balustrad�. Ciemne okna wychodzi�y na trawniki, rabaty azalii i sukulent�w oraz nieliczne palmy. Na jednej z md�o o�wietlonych �cian rysowa� si� dese� z cieni ostro zako�czonych palmowych li�ci, a wz�r ten by� tak nieruchomy, �e zdawa� si� wyrze�biony w kamiennej ok�adzinie. W tym momencie znowu za�wiergota� mi�kko tajemniczy flet, budz�c silniejszy ni� przedtem wiatr, kt�ry o�ywi� cienie na �cianie. W�r�d rozedrganych plam �wiat�a i cienia zjawi�a si� na kr�tko zniekszta�cona, czarna sylwetka biegn�cego przez podw�rze Franka. Natkn�� si� na inn� �cie�k�, min�� jak�� bram� i w ko�cu wypad� na ulic�, na kt�r� wychodzi� front budynku. By�a to boczna uliczka, pozbawiona jakiegokolwiek o�wietlenia. Tu noc panowa�a wszechw�adnie. Powiew, kt�ry nadszed�, by� jeszcze d�u�szy i silniejszy. Kiedy raptownie si� urwa�, a wraz z nim zamilk�o zawodzenie fletu, zdawa�o si�, �e noc zawis�a w absolutnej pr�ni, jakby oddalaj�cy si� podmuch zabra� ze sob� ka�d� cz�steczk� zdatnego do oddychania powietrza. Frank poczu� k�ucie w uszach, jak przy gwa�townej zmianie wysoko�ci; gdy ruszy� w stron� zaparkowanych po drugiej stronie ulicy samochod�w, powietrze nap�yn�o gwa�townie z powrotem. Obejrza� cztery samochody, zanim natkn�� si� na otwarte drzwi. W�lizguj�c si� za kierownic� forda, rozwar� je na ca�� szeroko��, aby wpu�ci� do �rodka jak najwi�cej �wiat�a. Spojrza� za siebie na przebyt� przed chwil� drog�. Spowity w mroku, u�piony dom otacza�a martwa cisza. Zwyczajny budynek, a jednak wygl�da� z�owieszczo. Nikogo nie by�o wida�. A mimo to Frank wiedzia�, �e kto� si� do niego zbli�a. Si�gn�� pod desk� rozdzielcz� wozu, wyci�gn�� wi�zk� przewod�w i po�piesznie uruchomi� silnik, dopiero w�wczas u�wiadamiaj�c sobie, �e taka umiej�tno�� sugeruje �ycie na bakier z prawem. Nie czu� si� jednak z�odziejem. Nie mia� poczucia winy, a poza tym policja nie budzi�a w nim niech�ci czy obawy. Prawd� m�wi�c, w tej chwili z rado�ci� powita�by gliniarza, kt�ry pom�g�by mu upora� si� z prze�ladowc�. Nie czu� si� jak przest�pca, raczej jak cz�owiek przez d�ugi czas zmuszony do wyczerpuj�cej ucieczki przed nieub�aganym, zawzi�tym wrogiem. Gdy si�ga� po klamk� otwartych drzwi, gdzie� nad nim na kr�tko rozb�ys�o bladob��kitne �wiat�o i w tej samej chwili eksplodowa�y wszystkie szyby forda po stronie kierowcy. Grad drobnych od�amk�w hartowanego szk�a za�cieli� tylne siedzenie klej�c� si� warstw�. Poniewa� przednie drzwi by�y otwarte, eksploduj�ca szyba nie zrobi�a mu krzywdy, niemal w ca�o�ci spadaj�c na chodnik. Zatrzaskuj�c gwa�townie drzwi, spojrza� przez pust� ram� na pogr��one w ciemno�ciach zabudowania, lecz nie dostrzeg� nikogo. Frank wrzuci� bieg, zwolni� hamulec i mocno wdusi� peda� gazu. Odje�d�aj�c od kraw�nika zaczepi� o tylny zderzak stoj�cego przed nim wozu. Kr�tki, ostry zgrzyt gi�tego metalu przeszy� cisz� nocy. Atak jeszcze si� nie sko�czy�. Na czas nie d�u�szy ni� sekunda, nad samochodem ponownie rozb�ys�o iskrz�ce, b��kitne �wiat�o, przednia szyba na ca�ej swej szeroko�ci pokry�a si� tysi�cami drobnych p�kni��, cho� nie uderzy� w ni� �aden przedmiot. Frank odwr�ci� twarz i mocno zacisn�� oczy, w sam� por�, by unikn�� o�lepienia przez rozpryskuj�ce si� od�amki. Przez chwil� nic nie widzia� przed sob�, nie zmniejszy� jednak szybko�ci - wola� narazi� si� na zderzenie, ni� ryzykowa� hamowanie i schwytanie przez niewidzialnego wroga. Deszcz szklanych okruch�w zasypa� jego pochylon� g�ow�, na szcz�cie t�pe kraw�dzie bezpiecznego szk�a nie zrobi�y mu �adnej krzywdy. Otworzy� oczy i mru��c je pod naporem wpadaj�cego do �rodka powietrza usi�owa� co� dojrze�. Pozostawi� ju� cz�ciowo za sob� obszar zwartej zabudowy i doje�d�a� do skrzy�owania. Mocno zakr�ci� kierownic� w prawo, tylko nieznacznie dotykaj�c hamulca, i wpad� na jak�� lepiej o�wietlon� ulic�. Gdy wychodzi� z zakr�tu, na chromach auta, niczym ognie �wi�tego Elma, zal�ni�o szafirowob��kitne �wiat�o, czemu towarzyszy�a eksplozja tylnej opony. Nie s�ysza� strza�u. W u�amek sekundy p�niej p�k�a druga tylna opona. Samoch�d zachwia� si�, zjecha� nieco w lewo, po czym zacz�� zarzuca� od kraw�nika do kraw�nika. Frank gor�czkowo kr�ci� kierownic�. Obie przednie opony wybuch�y jednocze�nie. Samochodem pot�nie zatrz�s�o, ale ucieczka powietrza z przednich k� powstrzyma�a na chwil� sun�cy w lewo ty�, co pozwoli�o Frankowi zapanowa� nad rozszala�� kierownic�. Tak�e teraz nie pad� �aden strza�. Nie mia� poj�cia, dlaczego to wszystko si� dzieje - a jednak w jaki� spos�b wiedzia�. To by�o naprawd� przera�aj�ce: gdzie� w g��bi pod�wiadomo�ci dok�adnie pojmowa�, co si� sta�o, czym jest ta dziwna si�a, kt�ra w zastraszaj�cym tempie niszczy samoch�d. Zdawa� te� sobie spraw�, �e szans� jego ucieczki s� raczej nik�e. S�aby niebieskawy b�ysk... Implozja zniszczy�a tyln� szyb�. Wok� niego przemkn�a chmura lepkich, a r�wnocze�nie k�uj�cych kawa�k�w szk�a. Odpryski uderzy�y go w g�ow�, uwi�z�y we w�osach. Frank skry� si� za zakr�tem, jad�c dalej na czterech dziurawych oponach. Odg�os �opocz�cych gum i grzechot metalowych obr�czy s�ycha� by�o pomimo ryku wiatru rozgniataj�cego mu twarz. Spojrza� we wsteczne lusterko. Noc pi�trzy�a si� za nim niczym ogromny czarny ocean, a mrok rozprasza�y jedynie rzadko rozrzucone lampy uliczne, kt�rych nik�y blask przywodzi� na my�l �wiat�a dw�ch rz�d�w statk�w, p�yn�cych w konwoju. Gdy wychodzi� z zakr�tu, mia� na liczniku trzydzie�ci mil na godzin�. Nie zwa�aj�c na zniszczone opony usi�owa� przy�pieszy� do czterdziestu, ale wtedy pod mask� co� zagrzechota�o, w�r�d zgrzyt�w i pisk�w silnik zacz�� si� krztusi� i nie da�o si� z niego nic wi�cej wycisn��. W po�owie drogi do kolejnego skrzy�owania �wiat�a wysiad�y lub eksplodowa�y - Frank nie wiedzia� dok�adnie. Cho� latarnie rozstawiono w znacznych odst�pach, rzucany przez nie blask starcza�, by zapewni� niezb�dn� widoczno��. Silnik zakas�a� ponownie i ford zacz�� traci� pr�dko��. Nie dotykaj�c hamulca Frank przejecha� przez skrzy�owanie na czerwonym �wietle, a nast�pnie wdusi� peda� gazu do oporu, ale bez skutku. Na koniec pos�usze�stwa odm�wi�a tak�e kierownica. Bezu�yteczne ko�o obraca�o si� lu�no w jego spoconych d�oniach. Najwidoczniej opony rozlecia�y si� ostatecznie. W zetkni�ciu z nawierzchni� stalowe obr�cze krzesa�y snopy z�otych i turkusowych iskier. �wietliki na wietrze... Wci�� nie rozumia�, co to znaczy. Poruszaj�c si� z pr�dko�ci� dwudziestu mil na godzin� samoch�d sun�� prosto na prawy kraw�nik. Frank nacisn�� hamulec, lecz pr�dko�� ani kierunek jazdy nie uleg�y zmianie. W�z uderzy� w kraw�nik, przeskoczy� go, z j�kiem rozdzieranych przez stal cienkich blach �ci�� latarni�, by wreszcie z hukiem zatrzyma� si� na pniu olbrzymiej palmy daktylowej, rosn�cej przed bia�ym bungalowem. Nim jeszcze ch�odne nocne powietrze zd��y�o st�umi� echo uderzenia, w domu rozb�ys�y �wiat�a. Frank gwa�townie otworzy� drzwi, chwyci� le��c� na siedzeniu obok sk�rzan� torb� i wyskoczy� na zewn�trz, strz�saj�c z siebie lepi�ce si� kawa�ki szk�a. Chocia� nie by�o zimno, poczu� na twarzy wyra�ny ch��d, wywo�any przez �ciekaj�ce z czo�a stru�ki potu. Obliza� wargi i poczu� smak soli. Jaki� cz�owiek otworzy� frontowe drzwi bungalowu i wyszed� na werand�. �wiat�a pojawi�y si� r�wnie� w s�siednim domu. Frank popatrzy� za siebie. Mia� wra�enie, �e dostrzega mkn�cy nad ulic� niewielki ob�ok po�yskuj�cego szafirowo py�u. Dwie przecznice dalej wybuch�y �ar�wki ulicznych latarni, tak jakby nagle przep�yn�� przez nie bardzo silny pr�d. Po�yskliwe niczym l�d od�amki szk�a z chrz�stem opad�y na asfalt. Wyda�o mu si�, �e w panuj�cych ciemno�ciach widzi wysok�, mglist� posta�, oddalon� najwy�ej o przecznic�, kt�ra zmierza w jego stron�. Nie by� jednak ca�kiem pewien. Na lewo od Franka m�czyzna z bungalowu ruszy� biegiem w stron� palmy, przy kt�rej sta� ostatecznie znieruchomia�y ford. Co� m�wi� po drodze, lecz Frank go nie s�ucha�. �ciskaj�c torb� zawr�ci� na pi�cie i zacz�� biec. Nie wiedzia� dok�adnie, przed czym ucieka, dlaczego jest tak wystraszony i gdzie mo�e znale�� schronienie, a jednak mimo wszystko bieg�, bo by� pewien, �e je�li pozostanie na miejscu jeszcze par� sekund, zostanie zabity. 2 Pozbawiony okien tylny przedzia� furgonetki roz�wietla�y s�abe b�yski czerwonych, niebieskich, zielonych, bia�ych i bursztynowych lampek kontrolnych elektronicznego sprz�tu inwigilacyjnego. Najwi�cej �wiat�a dawa�y jednak dwa ekrany komputerowe, kt�rych mi�kka, zielona po�wiata nadawa�a temu mog�cemu przyprawi� o klaustrofobi� pomieszczeniu wygl�d kabiny �odzi podwodnej. Ubrany w sportowe buty, be�owe sztruksy i br�zowy sweter Robert Dakota siedzia� na obrotowym krze�le na wprost dw�ch bli�niaczych terminali. Uderza� rytmicznie stop� o deski pod�ogi, a praw� r�k� rado�nie dyrygowa� niewidzialn� orkiestr�. Na g�owie mia� zestaw z�o�ony ze s�uchawek stereo oraz ma�ego mikrofonu umieszczonego tu� przy ustach. W tym momencie s�ucha� w�a�nie One O'Clock Jump Benny Goodmana, doskona�ej wersji klasycznej swingowej kompozycji Counta Basiego, sze�� i p� minuty niebia�skiego szcz�cia. Gdy Jess Stacy jeszcze raz zagra� na pianinie temat, a Harry James w��czy� si� ze znakomit� parti� na tr�bk�, zmierzaj�c do najs�ynniejszego zako�czenia w ca�ej historii swingu, Bobby nie posiada� si� ze szcz�cia. R�wnocze�nie jednak nie spuszcza� z oka obu ekran�w. Terminal po prawej po��czony by� mikrofalowo z systemem komputerowym Decodyne Corporation, przed siedzib� kt�rej zaparkowa� swoj� furgonetk�. Dzi�ki temu m�g� na nim obserwowa�, czym zajmowa� si� w biurze Tom Rasmussen w czwartek o 1:10 w nocy - a nie by�o to nic dobrego. Rasmussen odszukiwa� i kopiowa� jeden po drugim zbiory danych zespo�u zajmuj�cego si� projektowaniem oprogramowania, kt�ry uko�czy� ostatnio nowy i rewolucyjny program Decodyne o nazwie "Czarnoksi�nik". "Czarnoksi�nik" wyposa�ony zosta� w starannie przemy�lane instrukcje wzbraniaj�ce dost�pu obcym: elektroniczne zwodzone mosty, fosy i wa�y. Jednak�e Tom Rasmussen by� ekspertem w dziedzinie komputerowych zabezpiecze� i nie by�o fortecy, kt�rej by nie zdoby�, je�li tylko mia� wystarczaj�co du�o czasu. Prawd� m�wi�c, gdyby "Czarnoksi�nik" nie by� opracowany w systemie komputerowym odizolowanym od �wiata zewn�trznego, Rasmussen dobra�by si� do zbioru danych spoza mur�w Decodyne, korzystaj�c ze swego komputera i linii telefonicznej. Jak na ironi�, od pi�ciu tygodni pracowa� w Decodyne w charakterze nocnego stra�nika. Zatrudniono go na podstawie rozlicznych, bardzo przekonuj�cych - a, oczywi�cie, fa�szywych dokument�w. Dzisiejszej nocy sforsowa� ostatnie zabezpieczenia "Czarnoksi�nika". Za chwil� opu�ci biuro z pakietem dyskietek, wartych dla konkurencji grube pieni�dze. One O'Clock Jump sko�czy� si�. - Muzyka stop - rzuci� Bobby do mikrofonu. Ta s�owna komenda spowodowa�a, �e skomputeryzowany system compact-discu przerwa� prac�, otwieraj�c r�wnocze�nie kana� ��czno�ci z Julie, jego �on� i wsp�lnikiem. - Jeste� tam, dziecino? Na swym posterunku, w samochodzie ustawionym w najdalszym k�cie parkingu z ty�u biurowca Decodyne, przez s�uchawki odbiera�a t� sam� muzyk�. Westchn�a. Czy Vernon Brown gra� kiedykolwiek lepiej na puzonie ni� Podczas tego nocnego koncertu w Carnegie? - A co powiesz o Krupie na b�bnach? - Ambrozja dla uszu. I afrodyzjak. Muzyka sprawia, �e chc� i�� z tob� do ��ka. - Nie chc�. Nie jestem �pi�cy. Poza tym jeste�my prywatnymi detektywami, pami�tasz? - Wola�abym, �eby�my byli kochankami. - Kochaniem nie zarobimy na nasz chleb powszedni. - Zap�ac� ci - odpar�a. - Tak? Ile? - Och, w kategoriach chleba powszedniego... p� bochenka. - Wart jestem ca�y bochenek. - Prawd� m�wi�c, wart jeste� ca�y bochenek, dwa rogale i grahamk� - zgodzi�a si� Julie. Mia�a mi�y, gard�owy, a zarazem bardzo seksowny g�os. Uwielbia� jej s�ucha�, zw�aszcza przez s�uchawki, gdy zdawa�o mu si�, �e to anio� szepce wprost do jego uszu. By�aby doskona�� �piewaczk� bigbandow�, gdyby �y�a w latach trzydziestych lub czterdziestych - no i gdyby mia�a s�uch. Znakomicie ta�czy�a swinga, ale nie potrafi�a niczego poprawnie zanuci�. Kiedy przychodzi�a jej ochota, aby po�piewa� wsp�lnie z utrwalonymi na starych nagraniach Margaret Whiting, Andrews Sisters, Rosemary Clooney czy te� Marion Hutton; Bobby, przez szacunek dla muzyki, zmuszony by� opuszcza� pok�j. - Co robi Rasmussen? - zapyta�a. Bobby rzuci� okiem na ekran z lewej strony, sprz�gni�ty z wewn�trznym systemem kamer strzeg�cych Decodyne. Rasmussen uwa�a�, �e przechytrzy� kamery i nie by� obserwowany. W rzeczywisto�ci �ledzili go od kilku tygodni, noc po nocy, rejestruj�c wszystkie jego poczynania na ta�mie video. - Stary Tom nadal przebywa w pokoju George'a Ackroyda, przy jego komputerze. - Ackroyd kierowa� projektem "Czarnoksi�nik". Bobby przeni�s� spojrzenie na drugi monitor, kt�ry pokazywa� dok�adnie to samo, co Rasmussen ogl�da� na ekranie komputera Ackroyda. - Sko�czy� w�a�nie kopiowanie ostatniego zbioru danych "Czarnoksi�nika" na dyskietk�. Rasmussen wy��czy� komputer w pokoju Ackroyda. R�wnocze�nie zgas� sprz�ony z nim ekran na wprost Bobby'ego. - Sko�czy�. Teraz ma ju� ca�y program. - A to glista. Musi by� z siebie zadowolony - powiedzia�a Julie. Bobby odwr�ci� si� ku nadal czynnemu ekranowi po lewej, pochyli� si� i z uwag� obserwowa� czarno-bia�y obraz Rasmussena siedz�cego przy terminalu Ackroyda. - S�dz�, �e si� u�miecha. - Zaraz zetrzemy mu ten u�miech. - Zobaczymy, co teraz zrobi. Chcesz si� za�o�y�, czy zostanie na miejscu, sko�czy s�u�b� i wyparuje dopiero rano - czy te� od razu ucieknie? - Od razu - odpar�a Julie. - Albo wkr�tce. Nie b�dzie chcia� ryzykowa� schwytania z dyskietkami. Zniknie, dop�ki nikogo tam nie ma. - Nie b�dzie zak�adu. My�l�, �e masz racj�. Przekazywany obraz zacz�� podskakiwa�, ale i tak wida� by�o, �e Rasmussen nadal tkwi na krze�le przy biurku Ackroyda. Jakby nieco wyczerpany, odchyli� si� do ty�u, ziewn�� i potar� oczy spodem d�oni. - Wygl�da jakby odpoczywa�, gromadzi energi� - powiedzia� Bobby. - Czekaj�c, a� si� ruszy, pos�uchajmy nast�pnego kawa�ka. - Dobry pomys�. Przekaza� kompaktowemu odtwarzaczowi komend� "Muzyka start" - i w nagrod� us�ysza� In the Mood Glenna Millera. Na ekranie Tom Rasmussen podni�s� si� z krzes�a. Ponownie ziewn��, przeci�gn�� si� i przeszed� w poprzek s�abo o�wietlonego pokoju do du�ego okna wychodz�cego na Michaelson Drive - ulic�, przy kt�rej sta� w�z Bobby'ego. Gdyby Bobby przecisn�� si� do przodu, do szoferki, prawdopodobnie ujrza�by Rasmussena stoj�cego w oknie na pierwszym pi�trze, pod�wietlonego przez stoj�c� na biurku Ackroyda lamp� i wpatrzonego w noc. Pozosta� na swoim miejscu, zadowalaj�c si� tym, co widzi na ekranie. Orkiestra Millera powtarza�a s�ynny motyw z In the Mood, za ka�dym razem nieco ciszej, tak �e w ko�cu niemal zupe�nie umilk�a... by nieoczekiwanie wybuchn�� pe�n� moc� i powt�rzy� ca�y cykl. W biurze Ackroyda Rasmussen odwr�ci� si� w ko�cu od okna i spojrza� w stron� zamocowanej na �cianie pod sufitem kamery. Zdawa�o si�, �e patrzy wprost na Bobby'ego, jakby �wiadomy obecno�ci �ledz�cych go oczu. Podszed� bli�ej i u�miechn�� si�. Muzyka stop - poleci� Bobby i orkiestra Millera natychmiast zamilk�a. Zwracaj�c si� do Julie, powiedzia�: - Mam tu co� dziwnego... - K�opoty? Nie przestaj�c si� u�miecha�, Rasmussen stan�� dok�adnie pod kamer�. Z kieszeni koszuli wyci�gn�� z�o�ony arkusz papieru, rozpostar� go i podsun�� przed obiektyw. Du�ymi, czarnymi literami wydrukowano na nim dwa s�owa: �EGNAJ DUPKU. - Na pewno k�opoty - powiedzia� Bobby. - Jak du�e? - Nie wiem. W chwil� p�niej ju� wiedzia�. Cisz� nocy rozdar� ogie� automatycznej broni. S�ysza� jej �oskot pomimo za�o�onych s�uchawek, ujrza� te�, jak kule dziurawi� �ciany furgonetki. Julie musia�a pochwyci� odg�osy kanonady, gdy� zawo�a�a: - Bobby, nie! - Zmiataj st�d, dziecino! Uciekaj! Nim sko�czy� to m�wi�, zerwa� z g�owy s�uchawki i pad� na pod�og�, rozci�gaj�c si� tak p�asko, jak tylko potrafi�. 3 Frank Pollard sprintem pokonywa� kolejne ulice, przemyka� si� z alejki w alejk�, od czasu do czasu przecinaj�c trawniki przed ciemnymi domami. Na kt�rym� z podw�rzy zaatakowa� go du�y czarny pies o ��tych oczach. Ujadaj�c i k�api�c z�bami goni� go a� do p�otu, a gdy Pollard zacz�� si� wspina�, nagle schwyci� go za nogawk� spodni. Frankowi serce t�uk�o si� bole�nie w piersi, gard�o mia� rozpalone i wyschni�te, bo oddychaj�c wci�ga� otwartymi ustami ogromne hausty ch�odnego, suchego powietrza. Nogi przeszywa� b�l. Zawieszona na prawym ramieniu podr�na torba ci�gn�a w d�, jakby by�a z �elaza, i przy ka�dym gwa�townym kroku wywo�ywa�a piek�ce k�ucie w nadgarstku i stawie barkowym. A jednak nie przystan��, nie spojrza� za siebie. Czu� bowiem, �e po pi�tach depcze mu co� potwornego, stworzenie, kt�re nigdy nie potrzebuje wypoczynku, kt�re obr�ci go w kamie�, je�li o�mieli si� podnie�� na nie oczy. Przebieg� na drug� stron� szerokiej ulicy, opustosza�ej o tak p�nej porze, i pomkn�� w kierunku najbli�szego zespo�u zabudowa�. Przez bram� dosta� si� na podw�rze, po�rodku kt�rego znajdowa� si� pusty basen ze sp�kan� i pokrzywion� cembrowin�. Najbli�sze otoczenie pogr��one by�o w ciemno�ciach, ale wzrok Franka ju� dostosowa� si� do otaczaj�cej nocy. Widzia� dostatecznie wyra�nie, by omin�� nieck� basenu. Poszukiwa� schronienia. Mo�e b�dzie tu wsp�lna pralnia, do kt�rej m�g�by si� w�ama�. Uciekaj�c przed nieznanym prze�ladowc�, dowiedzia� si� o sobie jeszcze czego�: mia� trzydzie�ci czy czterdzie�ci funt�w nadwagi i brakowa�o mu kondycji. Rozpaczliwie potrzebowa� chwili spokoju, by z�apa� oddech - i zastanowi� si�. Przemykaj�c wzd�u� drzwi mieszka� na parterze zauwa�y�, �e niekt�re z nich by�y otwarte, lu�no zwisaj�c na rozbitych zawiasach. Przyjrzawszy si� dok�adniej dostrzeg� pokrywaj�ce wiele szyb siateczki sp�ka�, dziury, a nawet powybijane ca�e tafle szk�a. Trawa na podw�rzu by�a martwa, krucha niczym stary papier. Zaro�la przekszta�ci�y si� w pl�tanin� martwych badyli, a obumar�a palma pochyla�a si� nad nimi nienaturalnie. Osiedle by�o opuszczone i zapewne czeka�o na przybycie ekipy rozbi�rkowej. Podszed� do krusz�cych si� betonowych schod�w w p�nocnej cz�ci podw�rza i popatrzy� za siebie. Ktokolwiek... cokolwiek go �ciga�o, by�o jeszcze niewidoczne. Sapi�c wspi�� si� na biegn�c� wzd�u� pierwszego pi�tra galeri� i ruszy� od mieszkania do mieszkania, a� wreszcie napotka� uchylone drzwi. By�y wypaczone, zawiasy obraca�y si� z trudem, lecz nie robi�y zbyt wiele ha�asu. W�lizgn�� si� do �rodka i mocno ci�gn�c, zamkn�� za sob� drzwi. Mieszkanie by�o prawdziw� studni� cieni, olei�cie czarnych i niesko�czenie g��bokich. S�aba popielata po�wiata wskazywa�a, gdzie znajduj� si� okna, nie dawa�a jednak tyle �wiat�a, by rozja�ni� wn�trze. Nas�uchiwa� w napi�ciu. Cisza by�a r�wnie g��boka jak ciemno��. Zachowuj�c ostro�no��, Frank skierowa� si� do najbli�szego okna, z kt�rego wida� by�o galeri� i podw�rze. W ramie tkwi�o zaledwie kuka od�amk�w szk�a, za to pod nogami chrz�ci�y i zgrzyta�y liczne okruchy. Stara� si� i�� jak najwolniej, aby nie pokaleczy� st�p i unikn�� zb�dnego ha�asu. Przy samym oknie zatrzyma� si� i ponownie zamieni� w s�uch. Cisza. Niczym lodowata ektoplazma ospa�ego ducha nap�yn�� do �rodka niemrawy strumie� zimnego powietrza, podzwaniaj�c lekko paru wyszczerbionymi kawa�kami szyby, kt�re nie zd��y�y jeszcze wypa�� z ramy. Przy ka�dym oddechu z ust Franka ulatywa�y w mrok blade pasemka pary. Nie zm�cona niczym cisza trwa�a dziesi�� sekund, dwadzie�cia, pe�n� minut�. Mo�e uda�o mu si� uciec. Mia� w�a�nie odwr�ci� si� od okna, gdy na zewn�trz us�ysza� czyje� kroki. D�wi�k dobiega� z odleg�ego ko�ca podw�rza, od strony chodnika prowadz�cego do ulicy. Ci�kie, podkute buty dzwoni�y o beton, a ka�dy krok odbija� si� g�uchym echem od stiukowych �cian okolicznych budynk�w. Frank zamar� w bezruchu, oddychaj�c cicho przez usta, jakby w obawie, �e jego prze�ladowca mo�e by� wyposa�ony w s�uch dzikiego kota. Po wej�ciu na podw�rze obcy przystan��. Min�a d�u�sza chwila, zanim podj�� marsz. Chocia� z powodu nak�adaj�cego si� echa d�wi�ki by�y zwodnicze, wygl�da�o na to, �e powoli kieruje si� wzd�u� cembrowiny basenu na p�noc, ku tym samym schodom, po kt�rych przed chwil� Frank dosta� si� na pierwsze pi�tro. Ka�dy zdecydowany, stawiany z dok�adno�ci� metronomu krok rozbrzmiewa� niczym dono�ny d�wi�k tykaj�cego katowskiego zegara, stoj�cego obok gilotyny, kt�ry odmierza ostatnie sekundy, jakie pozosta�y do wyznaczonego momentu opadni�cia ostrza. 4 Dodge, niczym �ywa istota, j�cza� za ka�dym razem, gdy kula przeszywa�a jego blaszane �ciany. Ran przybywa�o po kilkana�cie naraz, a zadawano je z tak zajad�� furi�, �e pociski pochodzi� musia�y z co najmniej dw�ch automat�w. Rozp�aszczony na pod�odze Bobby Dakota usi�owa� zwr�ci� na siebie uwag� Pana Boga za pomoc� �arliwych, zwr�conych ku niebu modlitw. W tym samym czasie nieustannie zasypywa� go grad kawa�k�w metalu. Jeden z ekran�w implodowa�, za chwil� jego los podzieli� drugi terminal. Pogas�y tak�e wszystkie lampki kontrolne, a jednak wewn�trz furgonetki nie by�o zupe�nie ciemno; w miar� jak jedna za drug� opancerzone stal� kule wali�y w obudow� aparatury, z niszczonych podzespo��w tryska�y snopy bursztynowych, zielonych, karmazynowych i srebrnych iskier. Lecia�o na niego szk�o i kawa�ki plastiku, drewno i strz�pki papieru. W wozie rozszala� si� istny huragan �mieci. Najgorszy ze wszystkiego by� jednak ha�as. Oczami duszy widzia� siebie zamkni�tego w ogromnym �elaznym b�bnie, wok� kt�rego ustawi�o si� sze�ciu wielkich motocyklist�w, t�uk�c w �ciany jego wi�zienia metalowymi obr�czami k�. Wielcy faceci o pot�nych mi�niach, byczych karkach, zmierzwionych, g�stych brodach i w�ciekle kolorowych trupich g��wkach wytatuowanych na ramionach, a nawet - niech to diabli - na twarzach; ro�li jak Thor, b�g wiking�w, lecz o p�on�cych, ob��kanych oczach. Bobby mia� �yw� wyobra�ni�. Zawsze my�la�, �e jest to jedna z jego najwa�niejszych zalet, �r�d�o si�y. Nie bardzo potrafi� jednak wyobrazi� sobie, w jaki spos�b mia�by wydosta� si� z tego piek�a. Z up�ywem ka�dej sekundy, gdy grad kul powi�ksza� dzie�o zniszczenia, ros�o jego zdumienie, �e nie zosta� jeszcze trafiony. Przywar� do pod�ogi nie mniej �ci�le ni� dywan, usi�uj�c wyobrazi� sobie, �e jego cia�o ma �wier� cala grubo�ci, �e jest celem o niewiarygodnie niskim profilu, ale i tak spodziewa� si�, i� lada moment odstrzel� mu ty�ek. Nie przewidzia� potrzeby u�ycia broni; to nie by�a sprawa takiego rodzaju. W ka�dym razie nie wygl�da�a na spraw� takiego rodzaju. Rewolwer kalibru 38 spoczywa� w schowku przy kierownicy, daleko poza jego zasi�giem, co jednak nie martwi�o go zbytnio, gdy� z pojedynczym rewolwerem przeciwko dw�m automatycznym karabinom nie mia� �adnych szans. Kanonada urwa�a si�. Po niszczycielskiej kakofonii nasta�a cisza tak doskona�a, �e Bobby'emu wyda�o si�, �e og�uch�. W powietrzu unosi� si� smr�d gor�cego metalu, przegrzanych podzespo��w elektronicznych, spalonej izolacji, a tak�e... benzyny. Widocznie kt�ry� pocisk musia� uszkodzi� zbiornik. Silnik nadal pracowa� na ja�owym biegu, a z pogruchotanej aparatury wok� Bobby'ego wci�� jeszcze wyskakiwa�y iskry. Szans� ucieczki z p�omieni by�y o wiele mniejsze ni� prawdopodobie�stwo wygrania pi��dziesi�ciu milion�w dolar�w w stanowej loterii. Gor�co pragn�� wyj�� na zewn�trz, gdyby jednak wypad� z furgonetki, m�g�by trafi� prosto pod lufy automat�w czekaj�cych na niego zbir�w. Z drugiej strony, je�eli w dalszym ci�gu b�dzie tkwi� na pod�odze w kompletnych ciemno�ciach, licz�c na to, �e bez sprawdzania uznaj� go za martwego, dodge mo�e si� zaj�� p�omieniem, niczym polane benzyn� obozowe ognisko, a on sam upiecze si� jak frytka. Bez trudu wyobrazi� sobie jak wychodzi z wozu i natychmiast wita go grad kul, jak podskakuje i skr�ca si� w spazmatycznym ta�cu �mierci na asfalcie ulicy, niczym po�amana marionetka miotaj�ca si� w pl�taninie nitek. Jeszcze �atwiej przysz�o mu jednak wyobrazi� sobie zwijaj�ce si� w ogniu p�aty sk�ry, pokryte b�blami dymi�ce cia�o, p�on�ce jak pochodnia w�osy, wytopione oczy, poczernia�e na w�giel z�by czy spopielaj�ce j�zyk p�omienie, kt�re wraz z oddechem, poprzez gard�o, docieraj� do p�uc. Czasami nadmierna wyobra�nia staje si� prawdziwym przekle�stwem. Opary benzyny zg�stnia�y do tego stopnia, �e oddychanie przychodzi�o mu z najwy�szym trudem, tote� zacz�� si� podnosi�. Gdzie� na zewn�trz zatr�bi� samoch�d. S�ysza� zbli�aj�cy si� szybko, pracuj�cy na wysokich obrotach silnik. Kto� krzykn�� i automat znowu plun�� ogniem. Bobby grzmotn�� o pod�og�, zastanawiaj�c si�, co, u diab�a, mo�e si� tam dzia�. Jednak w miar� jak tr�bi�cy bez przerwy samoch�d by� coraz bli�ej, u�wiadomi� sobie, co musia�o si� zdarzy�: Julie. Zdarzy�a si� Julie. Czasami by�a niczym jaki� naturalny �ywio�. Zjawia�a si� jak burza, jak przecinaj�ca ciemne niebo b�yskawica. Powiedzia� jej, �eby si� wynosi�a, chcia� j� ocali�. Nie pos�ucha�a go. Mia� ochot� da� jej solidnego kopniaka za up�r, ale tak�e kocha� j� za to. 5 Odsuwaj�c si� od wyt�uczonego okna, Frank usi�owa� zgra� swoje kroki z rytmem st�p m�czyzny na podw�rzu w dole, maj�c nadziej�, �e w ten spos�b zag�uszy towarzysz�cy im chrz�st szk�a. Wydawa�o mu si�, �e jest w salonie, ca�kowicie pustym, je�li nie liczy� piasku pozostawionego przez ostatnich lokator�w czy te� naniesionego oknami przez wiatr. I rzeczywi�cie, nie myli� si�. Id�c w poprzek pokoju dotar� do korytarza, przebywaj�c t� drog� wzgl�dnie cicho i na nic nie wpadaj�c. Po omacku, po�piesznie pokona� hol, ciemny niczym nora drapie�nika. Otoczy� go zaduch wilgoci, ple�ni i moczu. Min�� wej�cie do pokoju, w najbli�szych drzwiach skr�ci� na prawo i znalaz� si� przy nast�pnym zdewastowanym oknie. Tym razem rama by�a zupe�nie pusta. Okno nie wychodzi�o na podw�rze, lecz na o�wietlon�, opustosza�� ulic�. Co� zaszele�ci�o za jego plecami. Obr�ci� si�, bezradnie mrugaj�c nie widz�cymi w ciemno�ciach oczami i z trudem t�umi�c okrzyk. To musia� by� przemykaj�cy pod �cian� szczur, kt�ry natrafi� na zesch�e li�cie lub skrawki papieru. To tylko szczur. Frank nas�uchiwa� odg�osu krok�w, lecz je�li nawet prze�ladowca by� blisko, to �ciany skutecznie t�umi�y wszelkie d�wi�ki. Jeszcze raz wyjrza� przez okno. W dole rozci�ga� si� martwy trawnik, suchy jak piach, lecz bardziej od niego br�zowy, kt�rego zwi�d�e �d�b�a nie zapewnia�y najmniejszej amortyzacji. Spu�ci� na d� torb�. Wyl�dowa�a z g�uchym �oskotem. Krzywi�c si� na my�l o czekaj�cym go skoku, wspi�� si� na parapet i przykucn�� w wybitym oknie z r�kami zaci�ni�tymi na o�cie�nicy. Zawaha� si�. Podmuch wiatru zwichrzy� mu w�osy i zimn� pieszczot� przejecha� po twarzy. By� to zwyczajny wiatr, nie maj�cy nic wsp�lnego z nienaturalnymi podmuchami, kt�rym towarzyszy�a nieziemska, niezwyk�a muzyka odleg�ego fletu. Nagle z salonu za plecami Franka wylecia�a b��kitna, pulsuj�ca b�yskawica i pomkn�a korytarzem w stron� drzwi. W chwil� p�niej nast�pi�a eksplozja, a rozprzestrzeniaj�ca si� fala uderzeniowa wstrz�sn�a �cianami. Wydawa�o si�, �e powietrze zestali�o si� w tward� substancj�. Drzwi wej�ciowe rozsypa�y si� na kawa�ki. S�ysza� jak ich fragmenty spadaj� na pod�og� kilka pokoi dalej. Skoczy� natychmiast. Uda�o mu si� wyl�dowa� na stopach, jednak kolana nie wytrzyma�y obci��enia. Jak d�ugi rozci�gn�� si� w zesch�ej trawie. W tym momencie zza rogu pojawi�a si� du�a ci�ar�wka. Naczepa mia�a �ciany z listewek i drewniane drzwi z ty�u. Kierowca sprawnie zmieni� bieg i min�� blok, nie�wiadomy obecno�ci Franka. Poderwa� si� na nogi, z�apa� torb� i wybieg� na ulic�. Po wyj�ciu zza zakr�tu ci�ar�wka nie nabra�a jeszcze szybko�ci, tote� Frank wola� uchwyci� si� drzwi z ty�u naczepy, po czym podci�gn�� si� na jednej r�ce, a� stan�� na tylnym zderzaku. Gdy ci�ar�wka przy�pieszy�a, popatrzy� za siebie, na nikn�ce w oddali zabudowania. W �adnym z okien nie po�yskiwa�o tajemnicze b��kitne �wiat�o; wszystkie by�y ciemne i puste, jak ziej�ce w czaszce oczodo�y. Na najbli�szym skrzy�owaniu pojazd skr�ci� w prawo, mkn�c coraz szybciej w pogr��on� we �nie noc. Wyczerpany Frank przywar� do drzwi. By�oby mu wygodniej, gdyby pozby� si� sk�rzanej torby podr�nej, �ciska� j� jednak mocno, bo podejrzewa�, �e jej zawarto�� pomo�e mu dowiedzie� si� kim jest, sk�d przyby� i przed czym ucieka. 6 - Wy��cz si� i uciekaj! Bobby naprawd� my�la�, �e rzuci wszystko i ucieknie, kiedy tylko zacz�y si� k�opoty. "Zmiataj st�d, dziecino! Uciekaj!" Mia�a ucieka� tylko dlatego, �e on jej tak kaza�, jakby by�a pos�uszn� �oneczk�, a nie pe�noprawnym wsp�lnikiem, cholernie dobrym detektywem. Bra� j� za mi�czaka, kt�ry p�knie, gdy tylko zrobi si� gor�co. No c�, do diab�a z tym. Przed oczami stan�a jej ukochana twarz - weso�e niebieskie oczy, usiany piegami zadarty nos, pe�ne usta - obramowana g�stymi w�osami o barwie z�otego miodu, zmierzwionymi (jak to najcz�ciej bywa�o) niczym u ma�ego ch�opca, kt�ry w�a�nie ockn�� si� z drzemki. Chcia�a z�apa� go za ten perkaty nos, �cisn�� na tyle mocno, aby w jego b��kitnych oczach zal�ni�y �zy, �eby wiedzia�, jak bardzo j� rozz�o�ci� sugeruj�c ucieczk�. Prowadzi�a obserwacj� ze stanowiska z ty�u budynku Decodyne, z samochodu ulokowanego w odleg�ym ko�cu nale��cego do korporacji parkingu, ukrytego w g��bokim cieniu roz�o�ystego india�skiego laurowca. W momencie, gdy Bobby powiedzia� o k�opotach, uruchomi�a silnik toyoty. Nim w s�uchawkach rozbrzmia�y strza�y, wrzuci�a bieg, zwolni�a r�czny hamulec, w��czy�a reflektory i wdusi�a do oporu peda� przy�pieszenia. Z pocz�tku jecha�a w s�uchawkach i wywo�ywa�a Bobby'ego, lecz z drugiej strony dociera� do niej jedynie og�uszaj�cy �oskot. Potem w s�uchawkach zapanowa�a martwa cisza, wi�c �ci�gn�a je z g�owy i rzuci�a na tylne siedzenie. Wy��cz si� i uciekaj! A niech go diabli! Gdy zbli�a�a si� do ko�ca ostatniego rz�du stanowisk, zdj�a praw� nog� z gazu, wciskaj�c r�wnocze�nie lew� peda� hamulca. Ma�y samoch�d wpad� w po�lizg, kt�ry wyrzuci� go na biegn�c� wok� biurowca drog� dojazdow�. Zakr�ci�a ostro kierownic� i doda�a gazu, zanim jeszcze ty� wozu przesta� �ci�ga� na bok. Zapiszcza�y opory. Z wyciem silnika, z j�kliwym grzechotem torturowanego metalu, samoch�d skoczy� do przodu. Strzelali do Bobby'ego, a Bobby prawdopodobnie nie m�g� si� nawet broni�, gdy� nie troszczy� si� zbytnio o noszenie pistoletu przy ka�dej robocie. Zabiera� bro� tylko wtedy, gdy charakter sprawy wskazywa� na mo�liwo�� u�ycia si�y. Zlecenie Decodyne wygl�da�o bezpiecznie, szpiegostwo przemys�owe potrafi czasami by� nieprzyjemne, lecz w tym przypadku mieli przeciwko sobie Toma Rasmussena, komputerowca, chciwego sukinsyna, cwanego jak pies czytaj�cy Szekspira, rekordzist� w kradzie�ach komputerowych, ale r�wnocze�nie cz�owieka, kt�rego r�ce nie by�y splamione czyj�� krwi�. Rasmussen stanowi� �yj�cy w wieku wysokiej technologii odpowiednik potulnego urz�dnika-defraudanta, a przynajmniej takie sprawia� wra�enie. Natomiast Julie zabiera�a bro� na ka�d� robot�. Bobby by� optymist�; ona - pesymistk�. Bobby oczekiwa�, �e ludzie b�d� dzia�a� we w�asnym interesie i zachowaj� si� rozs�dnie, za� Julie ka�dego z pozoru normalnego cz�owieka podejrzewa�a o utajon� psychopati�. W g��bi schowka przy kierownicy tkwi� przypi�ty do �cianki smith & wesson 357 magnum, a uzi z dwoma zapasowymi magazynkami, po trzydzie�ci naboj�w ka�dy, le�a� na fotelu obok. Z tego, co us�ysza�a w s�uchawkach zanim zamilk�y, wynika�o, �e bardziej przydatny b�dzie w�a�nie uzi. Toyota dos�ownie przefrun�a wzd�u� �ciany Decodyne i gwa�townie skr�ci�a w lewo, w Michaelson Drive, niemal staj�c na dw�ch ko�ach i prawie wymykaj�c si� spod kontroli. Z przodu, przy kraw�niku na wprost budynku, sta� dodge Bobby'ego, a na jezdni obok zatrzyma�a si� inna furgonetka - ciemnoniebieski ford - z szeroko otwartymi drzwiami. Dw�ch m�czyzn, kt�rzy najwidoczniej wysiedli z forda, sta�o o cztery czy pi�� jard�w od dodge'a i pru�o do niego z automat�w tak zawzi�cie, �e mo�na by�o pomy�le�, i� nie interesuje ich tkwi�cy wewn�trz cz�owiek, �e chc� uregulowa� jakie� dziwaczne osobiste porachunki z sam� furgonetk�. Przerwali ogie� i zwr�cili si� w jej stron�, gdy wypad�a z podjazdu na Michaelson Drive, po czym po�piesznie za�o�yli nowe magazynki. Najw�a�ciwsz� rzecz� by�oby przeby� dziel�ce j� od tamtych dwie�cie jard�w, zjecha� na bok, wy�lizgn�� si� z wozu i pos�uguj�c si� nim jako os�on� podziurawi� opony forda, a nast�pnie przytrzyma� ich pod ogniem do czasu przybycia policji. Niestety, nie mia�a na to wszystko czasu. W�a�nie unosili lufy karabin�w. Przera�a�a j� pustka panuj�ca noc� na ulicach stolicy Okr�gu Orange, pozbawionych wszelkiego ruchu, zalanych �wiat�em sodowych lamp w ��tym kolorze moczu. Znajdowali si� w dzielnicy bank�w i biur - �adnych dom�w, restauracji czy bar�w nie by�o w obr�bie kilku przecznic. R�wnie dobrze mog�oby to by� miasto na Ksi�ycu b�d� te� wizja �wiata po przej�ciu apokaliptycznej zarazy, z kt�rej ocala�o bardzo niewielu. Nie mia�a czasu, �eby tych dw�ch potraktowa� zgodnie z zaleceniami podr�cznik�w, nie mog�a te� liczy� na �adn� pomoc, dlatego musia�a zrobi� to, czego si� najmniej spodziewali: wyst�pi� w roli kamikadze, pos�u�y� si� samochodem jako broni�. Kiedy tylko odzyska�a pe�n� kontrol� nad toyot�, wgniot�a w pod�og� peda� gazu i pomkn�a prosto na nich. Otworzyli ogie�, lecz ona ze�lizgn�a si� ju� z siedzenia i przesun�a nieco w bok, usi�uj�c nie wychyla� g�owy ponad desk� rozdzielcz�, a r�wnocze�nie w miar� nieruchomo trzyma� kierownic�. Zaj�cza�y uderzaj�ce w samoch�d kule, posypa�o si� szk�o. W sekund� p�niej w�z Julie uderzy� jednego ze strzelc�w z tak� moc�, �e impet zderzenia rzuci� jej g�ow� do przodu, prosto na kierownic�, rozcinaj�c czo�o, �ciskaj�c szcz�ki a� do b�lu. W tym samym momencie, w kt�rym poczu�a piek�cy b�l twarzy, us�ysza�a, jak cia�o odskakuje od przedniego zderzaka i spada na mask�. Krwawi�c obficie z rany na czole, Julie wcisn�a hamulec i r�wnocze�nie usiad�a. Na wprost siebie ujrza�a szeroko rozwarte oczy nieboszczyka wci�ni�tego w pust� ram� przedniej szyby. Jego twarz znalaz�a si� tu� nad kierownic� - roztrzaskane z�by, rozdarte wargi, rozci�ty podbr�dek, porozbijane policzki. Nie mia� lewego oka, a jedna ze z�amanych n�g wsun�a si� do wn�trza wozu, wygi�ta dziwacznie na desce rozdzielczej. Julie ponownie odszuka�a hamulec i nadepn�a go z ca�ej si�y. Nag�a zmiana szybko�ci poruszy�a zw�okami. Bezw�adne cia�o przetoczy�o si� przez mask� i gdy w�z podskakuj�c zatrzyma� si�, spad�o pod przednie ko�a. Z rozko�atanym sercem, ci�gle mrugaj�c, aby usun�� zalewaj�c� prawe oko krew, chwyci�a z s�siedniego fotela uzi, gwa�townie pchn�a drzwi i wypad�a na zewn�trz. Pobieg�a szybko, nie zapominaj�c o tym, by trzyma� si� blisko ziemi. Drugi strzelec siedzia� ju� w niebieskiej furgonetce. Doda� gazu, zapomniawszy zmieni� bieg, tote� porusza� si� ze straszliwym piskiem opon, kt�re zacz�y ju� dymi�. Julie pu�ci�a dwie kr�tkie serie, dziurawi�c obie opony forda od swojej strony. Kierowca nie zatrzyma� si�. Wrzuci� w ko�cu w�a�ciwy bieg i pr�bowa� wymin�� j�, jad�c dalej na ocala�ych oponach. Ten facet by� mo�e zabi� Bobby'ego; teraz ucieka�. Je�li Julie go nie powstrzyma, prawdopodobnie nigdy nie zostanie odnaleziony. Przezwyci�aj�c wewn�trzny op�r unios�a uzi wy�ej i opr�ni�a magazynek w boczne okno szoferki. Furgonetka przy�pieszy�a, po czym zwolni�a raptownie i ze stale spadaj�c� pr�dko�ci� skr�ci�a w prawo, poruszaj�c si� po d�ugim �uku w stron� dalszego kraw�nika, na kt�rym wreszcie si� zatrzyma�a. Nikt z niej nie wysiad�. Nie spuszczaj�c wozu z oczu, Julie si�gn�a w g��b swojej toyoty, z�apa�a z siedzenia zapasowy magazynek i prze�adowa�a automat. Ostro�nie podesz�a do samochodu, kt�rego silnik wci�� pracowa� na wolnych obrotach, i otworzy�a drzwi. Czujno�� by�a w tym przypadku zb�dna, gdy� cz�owiek za kierownic� nie �y�. Walcz�c z md�o�ciami si�gn�a do stacyjki i wy��czy�a silnik. Zostawi�a forda za sob� i po�pieszy�a do podziurawionego jak rzeszoto dodge'a. Jedynym odg�osem, jaki do niej dociera�, by� szelest poruszanych s�abym wiatrem bujnych zaro�li, oddzielaj�cych teren korporacji od ulicy, przerywany od czasu do czasu �agodnym poszumem palmowych li�ci. P�niej us�ysza�a r�wnie� pracuj�cy na luzie silnik dodge'a, poczu�a smr�d benzyny, wi�c natychmiast krzykn�a: - Bobby! Nim dobieg�a do bia�ej furgonetki, tylne drzwi rozwar�y si� z trzaskiem i stan�� w nich Bobby, strz�saj�c z siebie kawa�ki metalu, strz�py plastiku, od�amki szk�a, drzazgi drewna i skrawki papieru. Z trudem �apa� oddech, co by�o zrozumia�e, gdy� opary benzyny usia�y wyprze� niemal ca�e powietrze z tylnego przedzia�u dodge'a. Z oddali dobieg� ryk syren. Oboje odeszli po�piesznie od samochodu. Zrobili zaledwie par� krok�w, kiedy rozb�ys�o pomara�czowe �wiat�o i z g�o�nym "fuuuum" nad rozlan� na chodniku benzyn� unios�y si� p�omienie, kt�re b�yskawicznie otoczy�y furgonetk� rozedrgan� zas�on�. Wyszli z rozci�gaj�cej si� wok� dodge'a strefy gor�ca i mru��c oczy przez chwil� wpatrywali si� w ogie�, po czym spojrzeli na siebie. Syreny d�wi�cza�y nieco bli�ej. - Krwawisz - powiedzia�. - Troch� otar�am sk�r� na czole. - Jeste� pewna? - To nic wielkiego. A co z tob�? Zrobi� g��boki wdech. - Wszystko w porz�dku. - Naprawd�? - Tak. - Nie jeste� ranny? - Najmniejszego dra�ni�cia. Istny cud. - Bobby? - Tak? - Nie znios�abym, gdyby� tam zgin��. - Nie zgin��em. Czuj� si� �wietnie. - Dzi�ki Bogu - powiedzia�a. A potem kopn�a go w praw� kostk�. - Au! Co jest, do diab�a? Kopn�a go w lew� kostk�. - Julie, do cholery! - Nigdy mi nie m�w, �ebym ucieka�a. - Co? - Jestem pe�noprawnym wsp�lnikiem we wszystkim. - Ale... - Jestem tak samo jak ty sprytna, tak samo szybka... Popatrzy� na martwego cz�owieka na jezdni, na drugiego w fordzie cz�ciowo widocznego przez otwarte drzwi, i powiedzia�: - To pewne, dziecino. - ... r�wnie twarda... - Wiem, wiem. Nie kop mnie wi�cej. - Co z Rasmussenem? - zapyta�a. Bobby popatrzy� na budynek Decodyne. - My�lisz, �e nadal tam jeszcze jest? - Jedyny wyjazd z parkingu ��czy si� z Michaelson Drive, a on si� tam nie pokaza�, wi�c je�eli nie uciek� na piechot�, ci�gle jest w �rodku. Musimy go dopa��, zanim wy�lizgnie si� z pu�apki razem z dyskietkami. - Tak czy inaczej, nie ma na nich niczego warto�ciowego - powiedzia� Bobby. W Decodyne mieli oko na Rasmussena od chwili, gdy zacz�� ubiega� si� o prac�, a to dlatego, �e agencja Dakota and Dakota Investigations - kt�ra podpisa�a z kompani� kontrakt na ochron� firmy - dok�adnie zbada�a doskonale podrobione dokumenty oszusta. Zarz�d Decodyne postanowi� gra� z Rasmussenem w kotka i myszk� dop�ki nie wyda si�, komu przeka�e "Czarnoksi�nika", kiedy ju� wejdzie w jego posiadanie; zamierzali wyst�pi� na drog� s�dow� wobec cz�owieka, kt�ry wynaj�� Rasmussena, gdy� bez w�tpienia jego pracodawca musia� by� jednym z powa�niejszych konkurent�w Decodyne. Pozwolili Tomowi Rasmussenowi doj�� do przekonania, �e unieszkodliwi� dy�urne kamery, podczas gdy w rzeczywisto�ci obj�to go ci�g�� obserwacj�. Pozwolili mu r�wnie� prze�ama� zabezpieczenia biblioteki program�w i odnale�� potrzebne informacje, w�r�d kt�rych - o czym nie m�g� wiedzie� - umie�cili tajne instrukcje powoduj�ce, �e ka�da skopiowana przez niego dyskietka stanie si� bezwarto�ciowym �mieciem, pe�nym fa�szywych danych. P�omienie z rykiem i trzaskiem poch�ania�y furgonetk�. Julie obserwowa�a, jak ich odbicia pl�saj�, chwiejnie wznosz�c si� w g�r� szklanych �cian i �lepych, czarnych okien Decodyne, jakby pragn�y si�gn�� dachu i tam zastygn�� w formie gargulc�w. Podnosz�c nieco g�os, tak aby pokona� huk ognia i wycie zbli�aj�cych si� syren, powiedzia�a: - No tak, my�leli�my, �e uwierzy�, i� przechytrzy� zabezpieczaj�cy system zapisu video. Tymczasem najwyra�niej wiedzia�, �e jest obserwowany. - Na pewno wiedzia�. - Wi�c r�wnie dobrze m�g� si� okaza� na tyle bystry, aby odszuka� powtykane w zbiorach komendy uniemo�liwiaj�ce kopiowanie, a nast�pnie w jaki� spos�b je obej��. Bobby zmarszczy� brwi. - Masz racj�. - Wi�c prawdopodobnie na tych dyskietkach ma pe�nowarto�ciowego "Czarnoksi�nika", bez �adnych przek�ama�. - Niech to diabli, nie mam zamiaru tam wchodzi�. Dosy� ju� dzisiaj do mnie strzelano. Policyjny w�z patrolowy wypad� zza rogu dwie przecznice dalej i p�dzi� w ich kierunku z wyj�c� syren� i w��czon� sygnalizacj�, wysy�aj�c� na przemian fale niebieskiego i czerwonego �wiat�a. - Nadci�gaj� zawodowcy - odezwa�a si� Julie. - Dlaczego nie pozwolimy im za�atwi� reszty? - Zostali�my wynaj�ci do wykonania tej roboty. Mamy zobowi�zania. Poza tym honor prywatnego detektywa to rzecz �wi�ta. Co by o nas pomy�la� Sam Spade? - Sam Spade mo�e nam nagwizda� - odpar�a. - Co sobie pomy�li Philip Marlowe? - Philip Marlowe mo�e nam nagwizda�. - Co o nas pomy�li nasz klient? - Nasz klient mo�e nam nagwizda�. - Kochanie, "nagwizda�" nie jest wyra�eniem powszechnie u�ywanym. - Wiem o tym, ale jestem dam�. - Z pewno�ci� ni� jeste�. Gdy czarno-bia�y samoch�d zahamowa� tu� przed nimi, druga policyjna maszyna pojawi�a si� z ty�u, a trzecia wypad�a na Michaelson Drive z jeszcze innej strony. Julie po�o�y�a uzi na chodniku i unios�a r�ce do g�ry, chc�c unikn�� nieszcz�liwej pomy�ki. - Napr