14592

Szczegóły
Tytuł 14592
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14592 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14592 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14592 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Conrad OCZEKIWANIE CZĘŚĆ PIERWSZA I Soczystym czerwonym żarem płonęły frontony marmurowych pałaców skupionych jedne nad drugimi na nieurodzajnej górze, której jałowa grań odcinała się na mierzchnącym niebie widmowym i lśniącym zarysem. Nad Zatoką Genueńską zachodziło zimowe słońce. Wschodnia połać nieba poza wybrzeżem z litej skały była podobna do ciemnego szkła. Pełne morze również robiło wrażenie szkła z polewą purpury, w którym światło gasnącego dnia marudziło, jakby lgnąc do wody. Żagle nielicznych feluk, unieruchomionych gładzią, wyglądały różowo i radośnie w gęstniejącym zmroku. Dziobami wszystkie były zwrócone ku wspaniałemu miastu. Po wewnętrznej stronie mola, zakończonego okrągłą basztą, woda zdawała się czarna. Większy, prostożaglowy okręt, odpływający od miasta i zatrzymany w biegu raptownym sztilem, patrzył w czerwony krąg słońca. Bandera na nim zwisła, co sprawiało, że barw jej nie dało się odróżnić; pomimo to chudy człek w wytartej kurcie żeglarskiej i cudacznej czapce z chwastem na głowie tkwiący tu bezczynnie z ramionami zarzuconymi na komorę lufy ogromnego działa, czającego się wraz z trzema takimiż na platformie baszty, nie zdawał się mieć wątpliwości, do jakiego państwa należał okręt. Lapidarnie, wyjmując parzygąbkę z ust, nie odwracając nawet głowy, odpowiedział na pytanie młodego cywila w długim płaszczu, w botfortach, o nonszalanckim wyrazie twarzy wyłaniającej się z fałd białego halsztuka. — Elbijski. Fajkę wetknął między zęby i zachowywał się nadal nietowarzysko. Elegancki młody człowiek o przyjemnej powierzchowności — był to Cosmo, syn baroneta Charlesa Lathama na Latham Hall w hrabstwie York — powtórzył cicho „Elbijski" i trwał w swym zapatrzeniu na zasztilowany okręt z jego nierozpoznawalną banderą. Dopiero gdy słońce zapadło za wody śródziemnomorskie, a na nieruchomym okręcie ściągnięto nierozpoznawalną flagę, poruszył się i zwrócił wzrok ku przystani. Najbliżej po zachodniej stronie stał angielski okręt liniowy imponujących wymiarów, zakotwiczony w pobliżu nabrzeża. Jego wysokie maszty sterczały ponad dachy domów, a właśnie ściągnięto z masztu flagowego znak i zastąpiono go latarnią czyniącą dziwne wrażenie śród jasności zmierzchu. Zacierały się w głębi przystani sylwetki statków zgrupowanych dalej. Cosmo powiódł oczyma po kolistej platformie baszty. Nachylony nad działem człek palił fajkę obojętnie. — Pan jesteś dozorcą tej baszty? — zapytał młodzieniec. Zagabnięty zmierzył go ukradkowym spojrzeniem i udzielił odpowiedzi nie zmieniając pozy i odzywając się raczej do siebie: — Teraz to nie strzeżone miejsce. Wojny skończone. — Czy na noc zamykają wiodące do baszty drzwi? — dopytywał się Cosmo. — Nad tym należałoby się zastanowić, zwłaszcza pan, na przykład powinien to zrobić i inni mający zapewniony nocleg w miękkim łóżku. Młodzieniec pochylił głowę na ramię i popatrzył na niego z półuśmiechem. — Nie wydaje się, abyś pan o to się troszczył — rzekł. — Tedy wnoszę, że i ja nie mam po co. Póki tu pozostajesz, czuję się bezpieczny. Toć przyszedłem tu schodami za panem trop w trop. Człowiek z fajką w zębach powstał raptownie. — Pan przyszedłeś za mną? A po cóż, o święci pańscy! Młody człowiek przyjął to ze śmiechem jak dobry żart. — Ponieważ szedłeś pan przede mną. Nikogusieńko nie było widać w pobliżu mola. Zniknąłeś mi raptem. Wtedy spostrzegłem, że drzwi u stóp baszty stoją otworem i poszedłem w górę po schodach na tę platformę. I zdziwiłoby mnie bardzo, gdybym nie zastał tu pana. Człek w dziwnej, zdobnej w chwast czapce słuchał wyjąwszy z ust fajkę. — To wszystko? — Wszystko. — Nikt, prócz Anglika, nie zachowałby się podobnie — wytłumaczył sobie z przelotnym wyrazem niepokoju na twarzy. — Jesteście narodem ekscentrycznym. — Nie upatruję nic ekscentrycznego w moim postępowaniu. Po prostu chciałem wyjść za miasto. A molo nadawało się do tego równie dobrze jak każde inne miejsce. Bardzo tu przyjemnie. Gdy tak stali w milczeniu, jeden naprzeciw drugiego, lekki powiew musnął ich policzki. — Jestem tylko trwoniącym czas podróżnym — rzekł Cosmo ze swobodą. — Dziś z rana przybyłem w te strony. Rad jestem, że przyszło mi do głowy przejść się tu- taj, obejrzeć sobie miasto w blaskach zachodu i przyjrzeć się okrętowi z Elby. Nie może ich być dużo. Pan zasię, przyjacielu... — Mam tyleż prawa trwonić tu czas jak ktokolwiek z angielskich wojażerów... — wtrącił człek śpiesznie. — Bardzo tu miło — powtórzył młody podróżny, wpatrując się w mroki ogarniające platformę baszty. — Miło? — podchwycił rozmówca. — Owszem, być może. Ostatnim razem byłem na tej platformie mając zaledwie lat dziesięć. Krągły masywny pocisk wiercił się i grzechotał po całym jej kamiennym bruku. Czynił zdumiewająco dużo zamętu i wydawał się żywą istotą w napadzie furii. — Masywny pocisk! — wykrzyknął Cosmo, rozglądając się po gładkich flizach, jakby szukając śladu nawiedzenia przez kulą armatnią baszty. — Skąd się tu wziął? — Wziął się z angielskiego brygu, należącego do eskadry lorda Keitha. Stał zupełnie blisko i otworzył na nas ogień... Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Ta wasza zuchwałość! Jeden pocisk z którejś z tych kolubryn — ciągnął dalej klepiąc po wybrzuszeniu ogromnego działa tuż przy nim — wystarczyłby, żeby bryg poszedł na dno jak kamień. — Wierzę. Ale od dawna przestała zadziwiać świat brawura naszych marynarzy — mruknął młody podróżnik. — Dużo jest na świecie nieustraszonych, lecz łut szczęścia wart więcej od funta odwagi. Bryg odpłynął nietknięty. Tak, lepiej mieć szczęście niż odwagę. Pewniejsze ono jest od mądrości i mocniejsze od sprawiedliwości. Szczęście to wielka rzecz. Jedyna, jaką warto posiadać. A wy mieliście je zawsze. Tak, signore, nale- żysz pan do szczęśliwej nacji, bo w przeciwnym razie nie stałbyś na tej platformie spoglądając poprzez wody w stronę tej kruszyny lądu, stanowiącej ostatnie schronienie waszego największego wroga. Cosmo oparł się o kamienny mur w pobliżu strzelnicy, po przeciwnej stronie, której człek z fajeczką w zębach uczynił gest wieloznaczny i pompatyczny. — Zastanawiam się, co za myśli panu przychodzą do głowy — podjął on równym beznamiętnym głosem. — A może jesteś za młody, żeby wiele się zastanawiać. Za pozwoleniem, lecz słyszałem zawsze, że z Anglikiem można mówić szczerze, a z wymowy pańskiej sądząc, nie wątpię, iż jesteś tej narodowości. — Mogę pana zapewnić, iż w myślach jestem daleki od nienawiści... Oho! Elbijski okręt oddala się. Czy to sprawiają tylko ciemności i tak łudzą wzrok? — W nocy bywa duszno. Więcej wiatru jest na wodzie niźli tu, gdzie stoimy; nie sądzę jednak, aby się okręt oddalił. Interesujesz się pan tym elbijskim okrętem, signore? — Teraz urok ma wszystko, co tej wyspy dotyczy — wyznał nonszalancko wojażer. — Powiedziałeś, że jestem za młody, żeby się zastanawiać. Nie wydajesz mi się wiele starszy ode mnie. Ciekawym, jakie sam snujesz myśli. — Myśli prostego człowieka, nieciekawe dla angielskiego lorda — odparł przygodny rozmówca z zaciętością i lekceważeniem. — Czy uważasz pan wszystkich Anglików za lordów? — zapytał Cosmo i roześmiał się. — Nie uważam. Sądzę z wyglądu. Przypominam sobie, jak pewien stary człowiek mówił, że jesteście narodem panów. — Doprawdy? — wykrzyknął młody człowiek i po- nownie zaśmiał się cicho i mile. — Przypominam sobie starego człowieka, który mówił, że jesteśmy narodem kupców. — Nazione di mercante — powtórzył człek z wolna. — Ba, może to również prawda. Różni ludzie, różna mądrość. — To mi nie przychodziło na myśl — rzekł Cosmo, z lekkim podskokiem sadowiąc się na omurowaniu baszty. Oparł jedną nogę na masywnej lawecie działa i zapatrzył się jasnymi oczyma w ciemnoczerwoną smugę nieba na zachodzie, pozostawioną przez rejterujące słońce na kształt cięcia zadanego cierpiącemu ciału wszechświata... — Różni ludzie, różne mądrości — powtórzył w zadumie. — Suponuję, że to tak być musi. Ludzie wiodą tak różne życie... A jakiegoż rodzaju była mądrość tego starego człowieka? — Mądrość wielkiej równiny, nieomal płaskiej jak morze — odrzekł rozmówca młodzieńca z powagą. — Głos jego, gdym go usłyszał, zabrzmiał tak niespodziewanie jak wasz głos, signore. Właśnie otoczyły mnie cienie zapadającej nocy, gdy rzuciłem okiem ku zachodniemu skrajowi horyzontu i dostrzegłem lwa, chybiającego w skoku uciekającego daniela. Pomknęli w blask i znikli. Zupełnie jak we śnie. Kiedym się odwrócił, stał za mną stary człowiek, nie dalej niż o pół szerokości tej platformy. Na me zdumienie odpowiedział tylko uśmiechem. Długimi jego kędziorami igrał wiatr. Z pół dnia podpatrywał, mnie snadź z zagłębień gruntu i z sitowia, głowiąc się, czego szukam. Wylądowałem, żeby powałęsać się po równinie. Niekiedy miewam ochotę być sam. Mój okręt był o wiele mil od tego miejsca w załomie tego pustynnego wybrzeża, za daleko, by taki jak ja, obcy człowiek mógł do niego wrócić po nocy. Przenocowałem tedy w zagrodzie starego czło- wieka, w chatce z trawy i trzcin, tuż przy stawku mrowiącym się od ptactwa. Obchodził się ze mną jak z synem. Gadał do świtu, a gdy słońce wzeszło, nie powróciłem na okręt. Niewiele chudoby miałem na okręcie i mało wartej, a nie było tam nikogo, kto zwracałby się do mnie: „mój synu", z tą szczególną intonacją, wiesz, co mam na myśli, signore. — Nie wiem, ale mogę się domyślić — zabrzmiało w odpowiedzi niefrasobliwie, choć ze szczerą powagą właściwą pierwszej młodości, co wywołało uśmiech starszego mężczyzny. Na ogół twarz jego oblekała powaga. Angielski nieznajomy podjął po przerwie. — Zdezerterowałeś pan ze swego okrętu, aby dotrzymywać towarzystwa pustelnikowi na pustyni tylko przez wzgląd, iż wzruszył cię swym głosem. Czy tak mam to rozumieć? — Zgadłeś, signorino. Może i coś więcej w tym się kryło. Niewątpliwie jednak zdezerterowałem z okrętu. — A gdzież to było? — Na południowo-amerykańskim wybrzeżu — uciął niespodziewanie człowiek trzymający się po przeciwnej stronie wielkiego działa. — A teraz nadszedł czas, abyśmy się rozstali. Lecz ani jeden, ani drugi nie ruszył się i dłuższy czas zachowywali milczenie, stając się dla siebie nawzajem podobni do cieni na tym masywie baszty, która sama także, w miarę zapadania ciemności, upodabniała się do szarego widma unoszącego się nad ciemnym nieruchomym morzem. — Jak długo pozostałeś pan z pustelnikiem na pustyni? — spytał Cosmo. — I jak go opuściłeś? — Signore, to on mnie opuścił. Gdy pochowałem go, nie miałem tam nic więcej do roboty. Nauczyłem się dużo przez ten rok. — Czego się pan nauczył, mój przyjacielu? Chciałbym to wiedzieć. — Signore, mądrość jego nie była taka jak innych ludzi i za długo trwałoby wyjaśnianie tego tu, na tej baszcie i o tak późnej porze. Wielu rzeczy nauczyłem się. Na przykład, jak być cierpliwym... Czy nie przychodzi ci na myśl, signore, że długa nieobecność może zaniepokoić jego przyjaciół lub służących w hotelu? — Mówię panu, że nie byłem dłużej w tym mieście niż dwie godziny i nie rozmawiałem z nikim, zanim myśmy się spotkali, prócz z ludźmi w hotelu. — Mogą rozpocząć poszukiwania. — Czemuż mieliby zawracać sobie głowę? Jeszcze nie jest późno. Dlaczego mieliby zwrócić uwagę na moją nieobecność? — Dlaczego?... A dlatego po prostu, że pańska wieczerza może być gotowa o tej porze — odparł człek niecierpliwie. — To możliwe, ale ja jeszcze nie jestem głodny — rzekł młodzieniec niedbale. — Niech sobie szukają po całym mieście, jeżeli chcą. — A potem dodał z zainteresowaniem. — Czy pan sądzisz, że przyszłoby im do głowy poszukać mnie tutaj? — Nie. To ostatnie miejsce, jakie przyszłoby na myśl komukolwiek — mruknął jakby do siebie samego mężczyzna. Po czym znacznie podniósł głos. — Naprawdę musimy się rozstać. Dobranoc, signore. — Dobranoc. Człek w kurcie żeglarskiej chwilę wytrzeszczał oczy, potem zsunął gwałtownie czapkę o dziwnym chwaście na bakier. — Nie odchodzę stąd — rzekł. — A ja myślałem, że tak. To dlaczego życzyłeś mi pan dobrej nocy? — Bo musimy się rozejść. — Przypuszczalnie, prędzej czy później — przyznał Cosmo życzliwym tonem. — Chciałbym się jeszcze spotkać z panem. — Musimy się rozstać zaraz, natychmiast, na tej baszcie. — Dlaczego? — Bo chcę pozostać sam — odpowiedział człek po najkrótszym zawieszeniu głosu. — Daj pan pokój! Po cóż pan chcesz pozostać sam? Cóż pan tu możesz robić. — oponował rozweselony młodzieniec. Wreszcie dodał, jakby mu przyszła do głowy zabawna myśl. — Chyba że naprawdę parać się chcesz inkantacjami — ciągnął dalej swobodnie — i może wywoływać złego ducha. — Zamilkł. — Ba, są ludzie, wierzący w możliwość tego procederu — dorzucił drwiąco. — Nie bardzo się mylą — zabrzmiało złowrogo w odpowiedzi. — Każdy ma diabła tuż przy sobie. Nie sprzeciwiaj się, signore, nie wywołuj go we mnie. Najlepiej, jeśli bez słowa odejdziesz stąd w pokoju. Młody wojażer nie zmienił niedbałej pozy. Człowiek w czapce dosłyszał słowa wypowiedziane spokojnie jakby do siebie: — Wolę pozostać tu w spokoju. A spokój naprawdę był cudowny. Ciche ich głosy nie zdawały się płoszyć go w najmniejszej mierze. Ów spokój człowiekowi w czapce zdawał się ogromem swym i bezkresem zasięgu popierać flegmę Anglika przeciw wzbierającemu w nim samym gniewowi. Nie zdołał się opanować i ku niewygodnemu towarzyszowi posunął się z groźnym gestem, który zamarł w niezde- cydowaniu. Zsunął jeszcze bardziej czapkę na bakier i zaczął się drapać za uchem. — Pan należysz do ludzi, nawykłych do robienia, co się im podoba. Ale tym razem nie możesz postawić na swoim. Prosiłem pana grzecznie, abyś mnie zostawił samego na tej baszcie. Zwracałem się jak człowiek do człowieka. Jeśli jednak nie można panu przemówić do rozsądku, to ja... Cosmo odbiwszy się dłońmi od skraju omurowania zeskoczył niemal na środek platformy i stanął na równe nogi. Mówił z najzupełniejszym spokojem. — Rządzę się wyłącznie rozsądkiem — oświadczył. — Lecz żądanie pańskie wydaje mi się zwykłym kaprysem. Bo cóż masz tu pan do roboty? Ptactwo morskie poszło spać i ja mam równe, co i pan, prawa do wytchnienia tutaj. A przeto... — Zdawał się uderzony nagłą myślą. — Toć nie możesz miewać tu schadzek — zastanowił się z pewną sympatią. Nieznajomy parsknął krótkim szyderczym śmiechem, co słysząc młody człowiek bąknął pod nosem rozsądnie: — Nie. Całkiem się nie nadaje... Śród tych ponurych starych armat... — Podniósł głos. — Zostawiam panu całe miejsce wolne, tyle tylko uczynić mogę. — Cofnął się tyłem ze środka platformy i siadł tym razem na masywnej komorze sześćdziesięciofuntowego działa. — Zaczynaj pan swoje inkantacje — zwrócił się ku wysokiej mrocznej postaci trwającej chwilę bez ruchu, czym bodaj zdradzała swą bezradność. Mężczyzna milczał chwilę, po czym odezwał się poważnie: — Bez wątpienia, signore, zdajesz sobie sprawę, iż odkąd rozpoczęliśmy dyskurs, każdej chwili miałem możność rzucić się na ciebie znienacka, kiedy siedziałeś na skraju omurowania, i strącić do stóp baszty. — Czekał chwilę na odpowiedź i rzekł z całą powagą: — Zaprzeczysz pan może? — Nie. Nie myślę przeczyć — padło niedbale w odpowiedzi. — Ani mi się śniło mieć się na baczności. Jednak umiem pływać. — Czyż nie wiesz pan, że tam w dole jest obramowanie z wielkich głazów? Zginąłbyś straszną śmiercią... A teraz, signore, czy nie zechcesz uczynić, o co proszę, i wrócić do hotelu, o wiele bezpieczniejszego miejsca od tej platformy? — Bezpieczeństwo to niewielka pokusa, a ja ani przez chwilę nie uwierzę, abyś pan myślał o zdradzieckiej napaści na mnie. — Racja! — padło niechętne przyznanie od strony, gdzie rysowała się wysoka widmowa postać uwieńczona zarysem dziwacznej czapki. — Racja, skoro pan tak to nazywa, w samej rzeczy nie miałem zamiaru. — Sam przyznajesz. Wierzę, że jesteś szlachetnym człowiekiem. Jednakowoż w tej sytuacji nie widzę się w jakikolwiek sposób zobowiązany do słuchania pana. — Pan jesteś przebiegły — wybuchnął nieznajomy gwałtownie. — Macie to we krwi. Jakże należy postępować z ludźmi pańskiego pokroju? — Spróbuj pan odpędzić mnie — insynuował młody człowiek. Dłuższy czas nie było odpowiedzi, potem od strony wysokiej sylwetki zabrzmiało tonem namysłu: — Bądź co bądź... jest on Anglikiem. — Z tego względu nie mam się za niezwyciężonego — zauważył spokojnie Cosmo. — Wiem. Walczyłem z angielskimi żołnierzami w Buenos Aires. Wyrobiłem sobie zdanie, diabłu też oddając sprawiedliwość, iż ludzie waszej narodowości nie obcują ze szpiegami, ani też miłują tyranów... Proszę mi powiedzieć, czy to prawda, że tylko dwie godziny byłeś pan w mieście? — Najszczersza prawda. — A jednak wszyscy tyrani z całego świata są pańskimi sprzymierzeńcami — powiedział, idąc za biegiem swych myśli, widmowy człowiek półgłosem. Niemniej widmowy podróżnik zastrzegł się flegmatycznie wśród zapadającej nocy: — Pan nie wiesz, kim są moi przyjaciele. — Nie wiem, lecz w mym mniemaniu nie patrzy na to, abyś poszedł plotkować do austriackich szpiegów lub rajcował z piemonckimi sbirri. A co dotyczy księży, którzy wszędy nos wtykają, ja... — Nie znam we Włoszech żywej duszy — przerwał mu Cosmo. — Ale wkrótce poznasz. Ludzie pańskiego pokroju zawierają znajomości wszędzie. Obawiam się pustej gawędy z cudzoziemcami. Czy mogę zawierzyć panu, jako Anglikowi, że nie powiesz, co tu zobaczysz? — Możesz pan. Nie wyobrażam sobie, jakiego bezprawnego czynu zamierzasz tu dokonać. Umieram z ciekawości. Czy to możliwe, abyś naprawdę był jakimś czarodziejem? Rób swoje. Zakreślaj magiczny krąg, jeśli parasz się takim rzemiosłem, i wywołuj dusze zmarłych. Za całą odpowiedź posłyszał ciche chrząknięcie na wpół poważne, a na poły żartobliwe. Cosmo, siedząc na komorze lufy swego działa, obserwował z wielkim zainteresowaniem ruchy człowieka, który tak gwałtownie oponował przeciw jego obecności, a teraz nie zdawał się zwracać na niego najmniejszej uwagi. Niewątpliwie nie były to ruchy maga, bo wcale nie przypominały kreślenia kręgów. Przystąpił do odmorskiej strony baszty i zdawał się bez końca wyciągać jakieś przedmioty z górnej kieszeni swej kurty. Młody Anglik zeszedł ze swej armaty i, zamieniwszy się cały we wzrok, zbliżał się krok za krokiem, aż odskoczył z okrzykiem: — O, nieba, chce łowić ryby... — Cosmo zaniemówił przez chwilę ze zdumienia, po czym wybuchnął głośnym okrzykiem: — I na co ta cała pańska tajemniczość? To największy szwindel, jaki mi się... — Przystąp bliżej, signore, ale uważaj, żebyś mi nogami nie poplątał szpagatu... Widzisz to pudełko? Obie głowy zbliżyły się z ufnością i młody wojażer dojrzał walcowaty przedmiot, będący rzeczywiście okrągłym blaszanym pudełkiem. Towarzysz wcisnął mu je w rękę z prośbą: — Potrzymaj to, signore, chwilę. — Przy tej okazji Cosmo przekonał się, że pokrywka pudełka przylegała hermetycznie. Człek w czapce zagłębił rękę w kieszeni spodni, dobywając krzesiwko. Anglik był zaskoczony, gdy zobaczył swego tak przed tym wrogo usposobionego kompana, jak wciskał się między potężną lufę działa i kamienny mur, wychylił się przez otwór strzelnicy, aż pozostały widoczne tylko czarne jego pończochy i podeszwy ciężkich butów. Po chwili głos człowieka, przyduszony, doszedł Cosma wzdłuż grubego muru: — Podaj mi teraz pudełko, signore. Wciągnięty w te tajemnicze manipulacje, których sens przejrzał dostatecznie, Cosmo usłuchał bez zwłoki, zbliżywszy się do strzelnicy wysunął pudełko na całą długość ramienia, aż dotknął gotowej uchwycić je ręki człowieka, leżącego na brzuchu z głową za zrębem baszty. Ręka człowieka po omacku znalazła i porwała pudełko. Było uwiązane na szpagacie leżącym na platformie, którego długość poczęła się zmniejszać, aż w końcu znikła całkowicie. Człowiek schowany w głębi strzelnicy leżał cicho jak mysz pod miotłą, a młody podróżny wytężał słuch wśród absolutnej ciszy, aby uchwycić najlżejszy dźwięk u stóp baszty. Nie dosłyszał jednak nic prócz słabego wybijania godziny przez zegar miejski. Poczekał jeszcze chwilę i tonem chętnego wspólnika wyszeptał w otwór: — Ryba chwyciła? Odpowiedź nadeszła ledwie dosłyszalnie: — Nie, ale to akurat o tej godzinie. Zainteresowanie Cosma wzrastało. Choć fakty same przez się nie usprawiedliwiały takiego podniecenia, wszystko to miało pozór i urok niespodziewanej przygody. Sprzyjała temu tajemnica rozgrywająca się u stóp starego miasta, piętrzącego się niczym góra rzeźb udekorowana światłami, które zaczynały pojawiać się na ciemnym kolosalnym masywie tego wyniosłego wybrzeża. Na zachodzie znikło ostatnie lśnienie. W przystani było ciemno; jedyne światło to latarnia na rufie brytyjskiego liniowca. Człowiek w strzelnicy poruszył się nieco. Cosmo zdwoił czujność, lecz pozornie nic nie zaszło. Nie było ani gwaru głosów, ani plusku, ani poruszenia gdziekolwiek dookoła baszty. Nagle człowiek w strzelnicy zaczął wijąc się wpełzać z powrotem na platformę i w parę chwil później stanął, wyprostował swą wysoką postać i znalazł się oko w oko ze swym pomocnikiem. — Nadeszła i poszła — rzekł. — Czy słyszałeś cokolwiek, signore? — Nic absolutnie. Musiała być widmem łodzi, boć czynisz pan aluzję do lodzi, nieprawdaż? — Si! mam nadzieję, że ktokolwiek wypatrzyłby ją z brzegu, musiałby ją wziąć za widmo. Ów angielski okręt wojenny po nocy wysyła patrolujące łodzie. Nie po to jednak, by śledziły widma. — Oczywiście! Widma nie wchodzą w rachubę. Cóż może być bardziej bez znaczenia od widma łodzi? — Pan należy do trzeźwo myślących, signore. O duchy frasują się nieoświeceni, jednak kto wie? To śmieszne bodaj mówić o widmie łodzi, rzeczy z nieożywionej materii. Czyż widmo nie należy do dziedziny ducha, nie jest duszą ludzką, którą żal albo miłość, zgryzota albo słabość pozbawiają spokoju? Tak przedstawiają tę rzecz klechdy, jakie się słyszy. Ale stary pustelnik z równiny, o którym mówiłem, zapewniał mnie, że umarli zbyt są radzi, że skończyli z życiem, żeby czynić zamęt na ziemi. — Ach! Ten pański pustelnik! — zakrzyknął Cosmo z chłopięcym zdumieniem. — Supanuję, że byłoby bezcelowe pytać się pana, w czym panu dopomogłem. — W drobnej szmuglerskiej aferze, signore. Niewątpliwie, signore, w Anglii są komory celne, a przeto muszą być i szmuglerzy. — Słyszałem o nich oczywiście. Ale gotowym się założyć, iż nie ma takiego, który byłby do pana podobny. Ani też uwierzę, iż szmuglują tak małe paczki jak ta, którą spuściłeś do widmowej łodzi. Naturalnie widziałeś łódź. Była. — Ktoś przeciął sznurek, signore, jak sam pan widzisz. Proszę popatrzeć, tu mamy cały szpagat prócz małego kawałka. Mógł to uczynić pływak w ciemnej wodzie. Człowiek mający duszę, zdolny ujść za widmo... Nazwijmy go widmem, signore. — Dobrze, nazwijmy — odrzekł młodzieniec beztrosko. — Jutro, gdy się obudzę, wszystko z pewnością wy- da mi się snem. Nawet w tej chwili mam ochotę się uszczypnąć. — A to po co, na Boga? — Tak mówi się u nas w kraju. Niechybnie wyda mi się wszystko snem. Pan, jego pustelnik, nasz dyskurs, a i sama ta baszta. — Powiedziałbym „doskonale", gdyby nie to, że większość ludzi lubi opowiadać swoje sny. Nie, signore, raczej niech to będzie dla pana bardziej błahe od opowiastki o duchach, o tych duchach, w które nie wierzysz. Narzuciłeś mi się pan, jak byś był gospodarzem tego miejsca, a ja żywię dla pana przyjazne uczucia. — Nie prosiłem o pańską przyjaźń — odparł młody wojażer tak otwarcie i bez wszelkiej obraźliwej intencji, że jego rozmówca uznał to za zwykłe stwierdzenie faktu. — Oczywiście, że nie, a choć jestem przybyszem i obcym w mym własnym rodzinnym mieście, upewniam pana, że lepiej we mnie mieć przyjaciela niźli wroga. A najlepsze ze wszystkiego, co możesz zrobić, to zapomnieć wszystko o mnie. Byłoby to także najszlachetniej z pańskiej strony. — Naprawdę? — odrzekł Cosmo współczująco. — Jak możesz się pan spodziewać, że zapomnę o najniezwyklejszym wydarzeniu w całym moim życiu? — W całym życiu? Hm. Masz pan jeszcze całe życie przed sobą, signorino. — Och, ależ to przygoda! — Do tego piję właśnie. Czeka pana tyle cudownych przygód, signorino, że prędko tę przygodę zapomnisz. Więc czemu nie od razu? — Nie, mój przyjacielu, nie wydajesz mi się pan osobą, którą łatwo zapomnieć. — Ja... Boże uchowaj... Dobranoc, signore. Zaledwie te słowa padły z jego ust, a już w paru skokach przebył platformę, dał nurka w czarne prostokątne wyjście po odlądowej stronie i zbiegł po schodach tak lekkim krokiem, że i najsłabszy odgłos nie doszedł z dołu. Cosmo zszedł, ślimakiem schodów, lecz stąpając ostrożnie w gęstych ciemnościach. Drzwi u dołu stały otworem i wyszedł na pustą keję. Nie dostrzegł tam nic podobnego do czmychającego cienia. Na samym skraju wybrzeża mętne światło ćmiło przez otwarte drzwi małego i niskiego budynku o trzech arkadach. Był to rodzaj odwachu, bo stał tam na warcie szyldwach, bodaj że austriacki żołnierz w białym mundurze. Ale obowiązkiem jego musiało być dawanie baczenia na schodki wiodące z przystani do odwachu, bo pozwolił młodemu podróżnemu przejść, jakby go wcale nie spostrzegł. Na długiej kei zapanowała najzupełniejsza noc. Tu i ówdzie mdła latarnia uliczna rzucała słabe blaski na nierówne flizy, po których młody wojażer szedł sprężyście, zdając się nie tykać ich stopą. Był pod przyjemnym wrażeniem, że coś niezwykłego mu się wydarzyło, i to przyśpieszało jego ruchy. Czuł się również bardzo głodny i śpieszył do swego hotelu, by najpierw zjeść obiad, a potem przemyśleć gruntownie przygodę, w tym głębokim przekonaniu, że należała ona zarówno do podniecających, jak i niezrozumiałych. II Cosmo Latham miał wrodzony dar orientacji w obcym otoczeniu, wprost bezcenny dla oficera kawalerii; rzadko ten dar był mu przydatny nawet w ostatniej kampanii na półwyspie, w ciągu tych paru miesięcy, kiedy to był kornetem w armii Wellingtona. Niewiele miał okazji do przejawiania daru orientacji jako subaltern i nowo zaciężny. Jednak tej nocy przydał mu się bardzo w wędrówce do hotelu po zupełnie obcym mieście. Szedł we właściwym kierunku bez zwracania zbytnio uwagi, którędy idzie. Miał bowiem zaprzątniętą głowę myślami o umiłowanym rodzinnym gnieździe, którego każdy kamień, każde drzewo wyrysowywało mu się przed oczyma. Myślał o pozostałych tam, których również kochał, a każdą z tych osób inaczej, o ojcu, sir Charlesie, o siostrze Henrietcie. Jeszcze przed Wielką Rebelią dziedzicznym gniazdem Lathamów było Latham Hall, duży budynek o licznych przybudówkach, wielostylowy, oskrzydlony romantycznym parkiem i z rozległym widokiem na yorkshireskie wzgórze. Życiowej mądrości Lathama z owego okresu należy przypisać, że majątek nie uległ konfiskacie. Snadź ów Latham zręcznie unikał narażania się wysoko postawionym i wpływowym osobistościom. Nie odznaczali się jednak tą zaletą późniejsi Lathamowie wraz z sir Charlesem, ojcem Cosma. Nieprzeciętna indywidualność sir Charlesa dla sąsiadów z okolicy pozostała zakrytą kartą. Przeciwne losy sprawiły, że wskutek idiosynkrazji własnego ojca spędził on wczesną młodość w głuszy hrabstwa York, w otoczeniu nie sprzyjającym jego gustom, choć był przez naturę hojnie obdarzony silnym intelektem, żywą wyobraźnią i talentami towarzyskimi. Potem czas pewien służył w gwardii, jednak po krótkim czasie wystąpił z armii i wyruszył w długotrwałe wojaże po Francji i Włoszech. Podówczas, przed samą Rewolucją, chevalier Latham cieszył się wielkim powodzeniem w paryskich i wersalskich kołach towarzyskich, obracając się wśród najwybitniejszych osobistości, a to nie tyle dzięki błyskotliwości umysłu, co sile swego charakteru i szerokości horyzontów. Nagle wymknął się jednak przyjaciołom, wyrzekł sukcesów i udał do Włoch. Tam wśród osiadłych we Florencji Anglików poznał dwie panny Aston, a z tego czy innego względu stał się ulubieńcem ich owdowiałej matki. Niemniej, w parę miesięcy potem zdecydował się nagle na powrót do kraju. Całą noc do świtu spędził bezsennie, krążąc po wspaniałych komnatach swego florenckiego apartamentu, toczył srogą walkę z sobą samym. W rezultacie postanowił drogą morską wracać do kraju. Było to najłatwiejszym sposobem ominięcia z dala Paryża. Doszła go niedawno wieść, że urodziła się córeczka markizostwu d'Armiand, najlepszym z przyjaciół, jakach pozyskał sobie w świetnej sosjecie Francji. W Livorno, w przeddzień zaokrętowania zmagał się z sobą w nowym przystępie rozterki. Podczas długiej podróży morskiej, nim zstąpił na ojczyste brzegi, zaniechał myśli udania się na północ i zakopania w rodzinnych pieleszach. Pozostał w Londynie pogardliwy i rozpróżniaczony i, acz niechętnie, wciągnął się w tryb życia światowca, aż powracający z Włoch znajomy przywiózł mu wiadomości. Miss Aston wychodziła za toskańskiego szlachcica w dojrzałych leciech, a wedle krążących we Florencji dziwnych plotek, jeśli młodsza jej siostra, miss Molly Aston, dała kosza dwóm po kolei konkurentom, to dlatego, że uważała się w jakiś sposób za zaręczoną z nim, Charlesem Lathamem. Może dręczony wyrzutami sumienia, a może w przystępie oburzenia, sir Charles impulsywnie udał się w podróż do Włoch przez południową Francję. Długa to była droga. Z początku był zdumiony, zmieszany i zły, lecz w podróży, nim dotarł do jej celu, miał czas na zastanowienie się nad splotem okoliczności, grożących wytworzeniem absurdalnej i wstrętnej sytuacji. Powiedział sobie, że przez poślubienie Molly Aston da się uniknąć mnóstwa rozmaitych kłopotów. Tak też postąpił, zyskując sobie szacunek rozsądnych ludzi, i po dwóch latach spędzonych za granicą wrócił do kraju, aby zamknąć się w rodzinnej siedzibie, z której otwierał się widok na rozległy i romantyczny krajobraz, dla niego jeden z najpiękniejszych w świecie. Molly Aston odznaczała się urodą służącą w swoim czasie za natchnienie paru wędrownym poetom i co najmniej jednemu włoskiemu rzeźbiarzowi, lecz Cosmo, w miarę podrastania, zdawał sobie sprawę, że w rodzinnym życiu była zerem. Szczytem jej samowoli było nadane mu imię. Postawiła na swoim, nazwano go Cosmo, ponieważ w dalekiej przeszłości Astonowie zaliczali do swych prababek florentynkę, spokrewnioną rzekomo z Medyceuszami. Cosmo miał cerę jasną i nic nie wziął po matce prócz imienia. Henrietta była w ty- pie południowych piękności. Lady Latham wcześnie odumarła swoje dzieci. Za życia zdobiła Latham Hall na podobieństwo posągu. Jako pani domu ograniczała się do dysponowania obiadu. Z drobiazgowym zamiłowaniem do porządku i niezwykłą przeciętnością umysłu łączyła silny temperament, toteż gdyby mając lat osiemnaście nie zakochała się na zabój w mężczyźnie, za którego wyszła, gustowałaby pewnie w towarzyskim życiu, rozrywkach, może i hulankach. Lecz jedyną jej rozrywką i hulanką było wypisywanie długich listów do rozsianych po całym świecie niezliczonych przyjaciół i krewnych, widywanych po zamążpójściu bardzo rzadko. Nigdy się nie skarżyła. Jej skryty strach przed powzięciem jakiejkolwiek decyzji i zatajony żar temperamentu znalazły wyraz w zupełnym poddaniu się woli sir Charlesa. Nigdy nie zdobyłaby się na poproszenie o konie do wyjazdu z wizytą w sąsiedztwo, gdy jednak mąż napomknął: „Zdaje się, moja pani, że byłoby dobrze, gdybyś tych a tych odwiedziła", ożywiała się natychmiast, odpowiadała ochoczo: „Niewątpliwie, sir Charles", i biegła wystroić się wspaniale — kto wie, czy nie dzięki owej kropli krwi Medyceuszów — ale i bardzo gustownie. Z czasem sir Charles postarzał się niewspółmiernie do swych lat, a nawet zaczął przybierać na tuszy, lecz każdy musiał przyznać, że swego czasu był bardzo przystojny, co tłumaczyło zadurzenie się w nim żony. W polityce był bardziej stronnikiem Mr. Pitta niźli szczerym torysem. Kochał swój kraj, wierzył w jego wielkość, w jego wyższość moralną, jego potęgę niezwyciężoną. Nic nie zdołało zachwiać go w wierności wszelkim przesądom narodowym. Nie sprzyjał potentatom i zwykłej arystokracji, gardził eleganckim światem i nie chciał mieć nic wspólnego z „parweniuszami" jakiegokolwiek rodzaju. Nie będąc dobrodusznym był jednak z natury uprzejmy i gościnny. Wrodzona jego szlachetność była tak dobrze znana, że nikt się nie zdziwił, gdy w swym yorkshireskim majątku zaofiarował schronienie rodzinie francuskich emigranitów, marktiizostwu d' Armand z ich małą córeczką, Adelą. Przybyli oni do Anglii, ogołoceni niemal ze wszystkiego, z dwojgiem służących, dzielących z nimi niebezpieczeństwa i trudy ucieczki przed ekscesami rewolucji. Spokoju strojnej, leniwej i zgodnej lady Latham nie zakłócił bynajmniej pobyt tych osób w Latham Hall; miał być tymczasowy, a przeciągnął się całe lata. Czyż ongi d'Armandowie nie byli przyjaciółmi od serca sir Charlesa we Francji? Lady Latham nie była ciekawa. Zrobiło na niej pewne wrażenie, że markiza była córką chrzestną królowej neapolitańskiej. Reszta nie sprawiała jej kłopotu; było tylko więcej służby w dworskiej oficynie, więcej osób przy stole i w salonie, gdzie spędzano wieczory. Osłonięta abażurem lampa z reflektorem, wisząca wysoko na jednej ze ścian, rzucała mocne światło na sportretowanego do pół figury jednego z Lathamów, a zwłaszcza na jego żółty jedwabny kaftan. Ten Latham był rumiany, w stroju z białego kamlotu, a postacią niewiele różniłby się od swego własnego stangreta, gdyby nie zadawały temu kłam wrażliwe jego usta. Prócz tej kolorystycznej plamy obszerny salon z oknami na taras — sir Charles zwykł z niego podziwiać zachody słońca — był mroczny i robił wrażenie olbrzymiego, co sprawiało, że obecni w nim, nawet sam sir Charles, nabierali cech niezmaterializowanych cieni, a wypowiedziane przez nich słowa zdawały się przybierać wielkie, pozbawione jasności przestrzenie. Z jednej strony kominka z włoskich marmurów — stanowił nowy nabytek według projektu samego sir Charlesa — skrzyła się obfita biżuteria lady Latham, a cała jej leżąca na sofie osoba tchnęła spoczynkiem. Naprzeciw niej, na stylowej kuszetce zwykła leżeć markiza z szaleni lady Latham narzuconym na nogi. D'Armandowie w ucieczce przed terrorem ledwie uszli z życiem, a poza tym z niczym. Samo życie markizy w tym czasie było bardzo zagrożone. Sir Charles bodaj zdawał sobie z tego sprawę bardziej od jej męża, markiza. Została w pamięci sir Charlesa jako nie mająca sobie równej w kapryśnych zmianach od wesołości do zadumy, czarująca, czynna, fascynująca, najinteligentniejsza i najpiękniejsza z dam francuskiego dworu. Czysty jej, ale słaby głos, docierając do niego poprzez długość salonu, miał patetyczną wymowę, a w tonie jego odpowiedzi dźwięczały wspomnienia głębokiego uczucia i szacunek należny wielkiej niedoli. Od czasu do czasu lady Latham rzucała trzeźwą uwagę, na co sir Charles odpowiadał z wyszukaną uprzejmością, ale nieco oschle, myśląc sobie, że w ustach tej kobiety nawet Modlitwa Pańska brzmiałaby prozaicznie. Następowały dłuższe przerwy w konwersacji i każde z nich podążało za biegiem swych myśli, tak pogmatwanych i niespokojnych jak zaczynający się od skraju tarasu, gdzie pięknie zachodziło słońce, świat mórz i lądów, w którym ścierały się i walczyły narody w najburzliwszym bodaj okresie historii. Z głębi włoskiego kominka padały blaski płonących angielskich polan na Adelę d'Armand, przesiadującą spokojnie na niskim stołeczku przy kuszetce swej matki. Jej jasne włosy, cera i ciemnoniebieskie oczy stanowiły żywy kontrast ze smagłą urodą Henrietty Latham, ciemnej szatynki z błyszczącymi raczej inteligencją niż uczuciem orzechowymi oczyma. Od czasu do czasu mała Francuzka odwracała głowę, spoglądając na sir Charlesa, do którego w tym zaciszu przywiązała się jak córka. Podówczas Adela d'Armand rzadko widywała swego ojca. Markiz przeważnie bywał poza domem. Częste jego wyjazdy były ofiarą złożoną dla sprawy książąt, oceniających to niewątpliwie, lecz uważających poświęcenie się jednego z d'Armandów za zupełnie naturalne. Darzyli go swą łaską obarczając dalekimi i niebezpiecznymi misjami do północno- niemieckich i północno-włoskich dworów. Przy powszechnym rozpadzie dawnego ustroju misje te były daremne, gdyż nikt jeszcze intrygami i układami nie powstrzymał lawiny. Jednak markiz nie zdawał sobie w pełni sprawy z tej bezwzględnej prawdy, bo entuzjazm stwarza nadzieje i nimi się żywi. Z całą powagą przyjmował instrukcje na te szaleńcze wyprawy i wyruszał niezwłocznie, wpadając jak po ogień do Latham Hali, aby uścisnąć cierpiącą żonę i cichą swą córkę oraz gruntownie przedyskutować sprawę ze swym nieporównanym angielskim przyjacielem, przed którym nie ukrywał najtajniejszych myśli czy nadziei. Zarówno jedne, jak i drugie znajdowały zrozumienie u sir Charlesa, myśli bowiem były trzeźwe i wolne od absurdalnych iluzji wszystkich wygnańców, czym przemawiały do światłego jego umysłu i do tajonej wzgardy, jaką żywił względem wszystkich arystokratów — nadzieje zaś markiza wypływały z mocnego przekonania, iż Anglia jest niezłomna i konserwatywna, co sir Charles miał za najnaturalniejszą rzecz w świecie. Godzinę lub dwie spacerowali po chłodnym, tchnącym wilgocią szpalerze laurowym. Okazały sir Charles utykając niczym kaleki syn samego Jowisza, a markiz przystosowując krok do niego, z marsem na czole, zgarbiony, w wysiłku mówienia miarowo i płynnie. Sir Charles wyrażał światłe swe myśli krótkimi zdaniami, nacechowanymi wzgardą dla ślepych poczynań ludzkich i krótkowzroczności, lecz i niezachwianą wiarą w lepszą przyszłość. Został zawarty traktat w Amiens i reprezentujący wygnaną dynastię w Anglii hrabia d'Artois wyraził życzenie, aby d'Armand stale był przy jego osobie. Markiza i Adela opuściły Latham Hall i udały się do Londynu na zmienne koleje losu i ubóstwo będące udziałem niemal wszystkich, ogołoconych do cna emigrantów. Był to cięższy od wszelkich innych dowód poświęcenia dla monarchii. Gnieździli się w brudnym domu z żółtej cegły, w którym do ich czteropokojowego mieszkania wiodły bardzo wąskie i strome schody. Sług mieli dwoje. Pokojówka ich była ciemnoskórą Mulatką, sprowadzoną dzieckiem przez ciotkę markizy jeszcze za monarchii z Indii Zachodnich, a służącym ich — człek nieokreślonej narodowości, zwany Bernardem. Ongi pieczeniarz w rezydencji wiejskiej d'Armandów, nie opuścił on rodziny, towarzysząc jej w ucieczce i tułaczce, nim znalazła schronienie w Anglii, a wykazał w potrzebie niespodziewane zdolności jako factotum. Pobyt w Latham Hall znudził go niewymownie. Nie mógł znieść regularnego trybu życia, jaki się tam wiodło. Do melancholii doprowadzały go stałe godziny obfitych posiłków. Po przeprowadzce do Londynu ożywił się bardzo, bo znalazł tam dużo do roboty i codzienne okazje do przejawiania swych różnorodnych uzdolnień. Z rana wyruszał na targ, odkurzał pokój, który zwał salonem, kucharzył, w czym służyły mu za natchnienie szerokie, od ucha do ucha, uśmiechy błyskającej białymi zębami miss Aglae, Murzynki, w której bardzo gustował. Południową porą po ukończeniu powierzchownego sprzątania cicho, mimo swoich ciężkich butów z kwadratowymi czubkami, wchodził do pokoju markizy i pewnie, ceremonialnie, z niebywałym szacunkiem przenosił ją na otomanę. Aglae szła za nim z poduszką, pledem i solami trzeźwiącymi, zachowując sztuczną powagę. Dodawała mu bodźca jej obecność oraz pewność, że po ułożeniu markizy na otomanie zostanie nagrodzony błyskiem białych zębów czarnej pokojówki. Później mademoiselle Adela, piękność jasnowłosa, udawała się z wizytami, a krok w krok -towarzyszyła jej Aglae niczym noc następująca po dniu; Bernard zwykł patrzeć w ślad za schodzącymi w nadziei, iż Aglae podniesie ku niemu ruchliwe swe oczy, ożywiające ciemnobrązową twarz. Resztę popołudnia miał tym spojrzeniem opromienioną. Wieczorami należało do jego funkcji anonsowanie gości, pnących się mozolnie po schodach. Nosili znakomite nazwiska Francji, a przybywali pieszo po błocie lub w kurzu nędznych uliczek, aby wypełnić słabo oświetlony pokój, stanowiący salon markizy d'Armand. Do pełnienia tej funkcji wciągał białe pończochy, prane co drugi dzień przez miss Aglae, a potężne swe bary wciskał w bardzo ciasny i wytarty zielony kaftan z dużymi metalowymi guzikami. Miss Aglae zawsze znalazła parę wolnych chwil, żeby się przyjrzeć, czy liberia dobrze na nim leży, i wyszczotkować ją. Były to rozkoszne chwile. Z zapartym tchem, wyprostowany, w błogiej satysfakcji obracał się na wszystkie strony, jak mu szeptem nakazywała egzotyczna bogdanka. Później przesiadywał na krzesełku pod zamkniętymi drzwiami, łowiąc uchem stłumiony gwar konwersacji, prowadzonej głosami o modulacji bez zarzutu; a kiedy goście zaczynali się rozchodzić, przyświecał im łojówką tkwiącą w małym świeczniku sponad poręczy podestu. Kiedy już sprostał wszystkim obowiązkom, rozkładał sobie legowisko na podłodze w wąskim korytarzu, dzielącym pokoje mieszkalne od dużej ko- mórki, gdzie miss Aglae odpoczywała po trudach dnia. Leżąc pod dwoma cienkimi kocami i paląc w postawionym na podłodze świeczniku łojówkę, drzemał, póki miss Aglae nie wysunęła owiązanej znoszonym czerwonym fularem głowy — i tylko głowy — przez szparę w drzwiach uchylonych, aby szeptem uciąć z nim pogawędkę. Była to pora, gdy tych dwoje służby wymieniało poglądy i dzieliło się myślami i obserwacjami. Czarna pokojówka była przebieglejsza od białego famulusa. Obsługując dwie damy miała więcej sposobności zobaczenia czegoś lub usłyszenia niż jej wielbiciel. Gwarzyli o widocznym pogorszeniu się zdrowia markizy nie ze współczuciem, a po prostu jako o symptomach sytuacji, o trybie życia markiza, stającego się domatorem, prawie już nie wyjeżdżającego. Co dzień wychodził, lecz nie wyruszał już w tygodnie i miesiące trwające wojaże, jak to przedtem bywało. Dobiegły kresu te nagłe i tajemnicze misje, opłacane z własnej kieszeni przez angielskiego baroneta, yorkshireskiego odludka. Wysłanie markiza d'Armand w charakterze zwykłego szpiega było nie do pomyślenia, a w świecie cywilizowanym nie znalazłoby się dworu, ważącego się potajemnie czy jawnie przyjąć emisariusza zdetronizowanej dynastii. W te sprawy pokrótce wtajemniczył Aglae Bernard umiejący czytać. Wszyscy wielcy tego świata byli w strachu przed Bonapartem. Wszystkich generałów przejmował on drżeniem. Miss Aglae miała go za czarodzieja. Bernard z innego punktu widzenia zapatrywał się na wielkość Napoleona. Polegała wyłącznie na potędze blagi. I pewnego razu po krótkim wahaniu Bernard wybuchnął: — Czy mam pannie powiedzieć prawdę o nim, miss Aglae? — W mętnym świetle łojówki spostrzegł, że po- takuje parokrotnym kiwnięciem owiązanej czarnej głowy, wychylonej ze szpary we drzwiach. — A więc — Bernard powtórnie zdobył się na wielki wysiłek — on jest bez znaczenia. Miss Aglae z trudem powstrzymywała się od głośnego wybuchu śmiechu, tak jak zwykła wyrażać swe proste reakcje. Słyszała przecie i panów wypowiadających się podobnie o Bonapartem, lecz przyszła jej nagle na myśl miss Adela i westchnęła. — Zdaje się jednak, że położył łapę na całym świecie. Jakiego rodzaju to człowiek? Pan go widział? Bernard widział tego osobnika. Upewnił miss Aglae, że to mizerak w długich butach i z gładkimi włosami zwisającymi wzdłuż żółtych policzków. Mógłby go złamać jak słomkę, gdyby go tylko dostał w ręce. Biorąc to zapewnienie dosłownie czarna pokojówka zaproponowała, aby wyruszył i dokonał tego. — Ruszyłbym natychmiast w drogę — rzekł wierny adorator — gdybym jednak to zrobił, nigdy już panny nie zobaczyłbym. Ma on przy sobie zawsze sto tysięcy ludzi. Zaczynająca się już uśmiechać miss Aglae zareagowała tak bolesnym westchnieniem, że Bernard zapewnił ją, że nadejdzie dzień, o tak, przyjdzie dzień, kiedy każdy dojdzie do swego. Aglae była skłonna wierzyć temu proroctwu. Tymczasem jednak był kłopot z miss Adelą. Kochanej panience czas wyjść za mąż, a wszyscy są tak strasznie biedni. Płomyk łojówki chwiał się w przeciągu na korytarzu przy sienniku, służącym Bernardowi za łoże, rzucał pląsające cienie jego głowy w szlafmycy wysoko na ścianę. W mętnym tym blasku twarz Bernarda przybrała wyraz sentymentalny. Bąknął coś o miłości i że zwycięża ona wszystkie przeszkody. — Bardzo głupi z pana człowiek, monsieur Bernard. Miłość! Cóż pan za banialuki plecie? Za miłość nie kupi pan ryb na obiad. — I z nagłą troską zapytała: — Czy ma pan pieniądze na jutrzejsze zakupy na targu? — Bernard miał je. Niedużo. Ale miał trochę pieniędzy. — To niech pan wcześnie wyjdzie i kupi ryb na obiad. Tak kazała madame la marquise. To łatwiej, niż zabić cesarza — ciągnęła sarkastycznie. — I niech pan pamięta nie dać się zanadto oszukać grubej przekupce na Billingsgate — dodała z godnością, cofając głowę i zamykając drzwi do swej ciemnej komórki. W miesiąc potem, siedząc na swym sienniku z oczyma utkwionymi w drzwiach wiodących do kredensu, Bernard zaczynał już przypuszczać, że czymś obraził Aglae i gawęda o północy go ominie, gdy drzwi się otworzyły i czarna głowa ukazała się w zwykły sposób. Lecz była nisko spuszczona. Białka oczu Mulatki lśniły, zalane łzami. Długo się nie odzywała. Bernard był strasznie zaniepokojony. Czekał w napięciu, by oznajmiła szeptem, co się stało złego. Z minutę trwało milczenie. Bernard głowił się, o co chodzi, aż wreszcie oświadczyła, że „och" nie podobają si�