14592
Szczegóły |
Tytuł |
14592 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14592 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14592 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14592 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
OCZEKIWANIE
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Soczystym czerwonym żarem płonęły frontony marmurowych pałaców skupionych jedne
nad
drugimi na nieurodzajnej górze, której jałowa grań odcinała się na mierzchnącym
niebie
widmowym i lśniącym zarysem. Nad Zatoką Genueńską zachodziło zimowe słońce.
Wschodnia połać nieba poza wybrzeżem z litej skały była podobna do ciemnego
szkła. Pełne
morze również robiło wrażenie szkła z polewą purpury, w którym światło gasnącego
dnia
marudziło, jakby lgnąc do wody. Żagle nielicznych feluk, unieruchomionych
gładzią,
wyglądały różowo i radośnie w gęstniejącym zmroku. Dziobami wszystkie były
zwrócone ku
wspaniałemu miastu. Po wewnętrznej stronie mola, zakończonego okrągłą basztą,
woda
zdawała się czarna. Większy, prostożaglowy okręt, odpływający od miasta i
zatrzymany w
biegu raptownym sztilem, patrzył w czerwony krąg słońca. Bandera na nim zwisła,
co
sprawiało, że barw jej nie dało się odróżnić; pomimo to chudy człek w wytartej
kurcie
żeglarskiej i cudacznej czapce z chwastem na głowie tkwiący tu bezczynnie z
ramionami
zarzuconymi na komorę lufy ogromnego działa, czającego się wraz z trzema takimiż
na
platformie baszty, nie zdawał się mieć wątpliwości, do jakiego państwa należał
okręt.
Lapidarnie, wyjmując parzygąbkę z ust, nie odwracając nawet głowy, odpowiedział
na
pytanie młodego cywila w długim płaszczu, w botfortach, o nonszalanckim wyrazie
twarzy
wyłaniającej się z fałd białego halsztuka.
— Elbijski.
Fajkę wetknął między zęby i zachowywał się nadal nietowarzysko. Elegancki młody
człowiek
o przyjemnej powierzchowności — był to Cosmo, syn baroneta Charlesa Lathama na
Latham
Hall w hrabstwie York — powtórzył cicho „Elbijski" i trwał w swym zapatrzeniu na
zasztilowany okręt z jego nierozpoznawalną banderą.
Dopiero gdy słońce zapadło za wody śródziemnomorskie, a na nieruchomym okręcie
ściągnięto nierozpoznawalną flagę, poruszył się i zwrócił wzrok ku przystani.
Najbliżej po
zachodniej stronie stał angielski okręt liniowy imponujących wymiarów,
zakotwiczony w
pobliżu nabrzeża. Jego wysokie maszty sterczały ponad dachy domów, a właśnie
ściągnięto z
masztu flagowego znak i zastąpiono go latarnią czyniącą dziwne wrażenie śród
jasności
zmierzchu. Zacierały się w głębi przystani sylwetki statków zgrupowanych dalej.
Cosmo
powiódł oczyma po kolistej platformie baszty. Nachylony nad działem człek palił
fajkę
obojętnie.
— Pan jesteś dozorcą tej baszty? — zapytał młodzieniec.
Zagabnięty zmierzył go ukradkowym spojrzeniem i udzielił odpowiedzi nie
zmieniając pozy i
odzywając się raczej do siebie:
— Teraz to nie strzeżone miejsce. Wojny skończone.
— Czy na noc zamykają wiodące do baszty drzwi? — dopytywał się Cosmo.
— Nad tym należałoby się zastanowić, zwłaszcza pan,
na przykład powinien to zrobić i inni mający zapewniony nocleg w miękkim łóżku.
Młodzieniec pochylił głowę na ramię i popatrzył na niego z półuśmiechem.
— Nie wydaje się, abyś pan o to się troszczył — rzekł. — Tedy wnoszę, że i ja
nie mam po
co. Póki tu pozostajesz, czuję się bezpieczny. Toć przyszedłem tu schodami za
panem trop w
trop.
Człowiek z fajką w zębach powstał raptownie.
— Pan przyszedłeś za mną? A po cóż, o święci pańscy!
Młody człowiek przyjął to ze śmiechem jak dobry żart.
— Ponieważ szedłeś pan przede mną. Nikogusieńko nie było widać w pobliżu mola.
Zniknąłeś mi raptem. Wtedy spostrzegłem, że drzwi u stóp baszty stoją otworem i
poszedłem
w górę po schodach na tę platformę. I zdziwiłoby mnie bardzo, gdybym nie zastał
tu pana.
Człek w dziwnej, zdobnej w chwast czapce słuchał wyjąwszy z ust fajkę.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Nikt, prócz Anglika, nie zachowałby się podobnie — wytłumaczył sobie z
przelotnym
wyrazem niepokoju na twarzy. — Jesteście narodem ekscentrycznym.
— Nie upatruję nic ekscentrycznego w moim postępowaniu. Po prostu chciałem wyjść
za
miasto. A molo nadawało się do tego równie dobrze jak każde inne miejsce. Bardzo
tu
przyjemnie.
Gdy tak stali w milczeniu, jeden naprzeciw drugiego, lekki powiew musnął ich
policzki.
— Jestem tylko trwoniącym czas podróżnym — rzekł Cosmo ze swobodą. — Dziś z rana
przybyłem w te strony. Rad jestem, że przyszło mi do głowy przejść się tu-
taj, obejrzeć sobie miasto w blaskach zachodu i przyjrzeć się okrętowi z Elby.
Nie może ich
być dużo. Pan zasię, przyjacielu...
— Mam tyleż prawa trwonić tu czas jak ktokolwiek z angielskich wojażerów... —
wtrącił
człek śpiesznie.
— Bardzo tu miło — powtórzył młody podróżny, wpatrując się w mroki ogarniające
platformę baszty.
— Miło? — podchwycił rozmówca. — Owszem, być może. Ostatnim razem byłem na tej
platformie mając zaledwie lat dziesięć. Krągły masywny pocisk wiercił się i
grzechotał po
całym jej kamiennym bruku. Czynił zdumiewająco dużo zamętu i wydawał się żywą
istotą w
napadzie furii.
— Masywny pocisk! — wykrzyknął Cosmo, rozglądając się po gładkich flizach, jakby
szukając śladu nawiedzenia przez kulą armatnią baszty. — Skąd się tu wziął?
— Wziął się z angielskiego brygu, należącego do eskadry lorda Keitha. Stał
zupełnie blisko i
otworzył na nas ogień... Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Ta wasza zuchwałość! Jeden
pocisk z
którejś z tych kolubryn — ciągnął dalej klepiąc po wybrzuszeniu ogromnego działa
tuż przy
nim — wystarczyłby, żeby bryg poszedł na dno jak kamień.
— Wierzę. Ale od dawna przestała zadziwiać świat brawura naszych marynarzy —
mruknął
młody podróżnik.
— Dużo jest na świecie nieustraszonych, lecz łut szczęścia wart więcej od funta
odwagi. Bryg
odpłynął nietknięty. Tak, lepiej mieć szczęście niż odwagę. Pewniejsze ono jest
od mądrości i
mocniejsze od sprawiedliwości. Szczęście to wielka rzecz. Jedyna, jaką warto
posiadać. A wy
mieliście je zawsze. Tak, signore, nale-
żysz pan do szczęśliwej nacji, bo w przeciwnym razie nie stałbyś na tej
platformie
spoglądając poprzez wody w stronę tej kruszyny lądu, stanowiącej ostatnie
schronienie
waszego największego wroga.
Cosmo oparł się o kamienny mur w pobliżu strzelnicy, po przeciwnej stronie,
której człek z
fajeczką w zębach uczynił gest wieloznaczny i pompatyczny.
— Zastanawiam się, co za myśli panu przychodzą do głowy — podjął on równym
beznamiętnym głosem. — A może jesteś za młody, żeby wiele się zastanawiać. Za
pozwoleniem, lecz słyszałem zawsze, że z Anglikiem można mówić szczerze, a z
wymowy
pańskiej sądząc, nie wątpię, iż jesteś tej narodowości.
— Mogę pana zapewnić, iż w myślach jestem daleki od nienawiści... Oho! Elbijski
okręt
oddala się. Czy to sprawiają tylko ciemności i tak łudzą wzrok?
— W nocy bywa duszno. Więcej wiatru jest na wodzie niźli tu, gdzie stoimy; nie
sądzę
jednak, aby się okręt oddalił. Interesujesz się pan tym elbijskim okrętem,
signore?
— Teraz urok ma wszystko, co tej wyspy dotyczy — wyznał nonszalancko wojażer. —
Powiedziałeś, że jestem za młody, żeby się zastanawiać. Nie wydajesz mi się
wiele starszy
ode mnie. Ciekawym, jakie sam snujesz myśli.
— Myśli prostego człowieka, nieciekawe dla angielskiego lorda — odparł przygodny
rozmówca z zaciętością i lekceważeniem.
— Czy uważasz pan wszystkich Anglików za lordów? — zapytał Cosmo i roześmiał się.
— Nie uważam. Sądzę z wyglądu. Przypominam sobie, jak pewien stary człowiek
mówił, że
jesteście narodem panów.
— Doprawdy? — wykrzyknął młody człowiek i po-
nownie zaśmiał się cicho i mile. — Przypominam sobie starego człowieka, który
mówił, że
jesteśmy narodem kupców.
— Nazione di mercante — powtórzył człek z wolna. — Ba, może to również prawda.
Różni
ludzie, różna mądrość.
— To mi nie przychodziło na myśl — rzekł Cosmo, z lekkim podskokiem sadowiąc się
na
omurowaniu baszty. Oparł jedną nogę na masywnej lawecie działa i zapatrzył się
jasnymi
oczyma w ciemnoczerwoną smugę nieba na zachodzie, pozostawioną przez rejterujące
słońce
na kształt cięcia zadanego cierpiącemu ciału wszechświata... — Różni ludzie,
różne mądrości
— powtórzył w zadumie. — Suponuję, że to tak być musi. Ludzie wiodą tak różne
życie... A
jakiegoż rodzaju była mądrość tego starego człowieka?
— Mądrość wielkiej równiny, nieomal płaskiej jak morze — odrzekł rozmówca
młodzieńca z
powagą. — Głos jego, gdym go usłyszał, zabrzmiał tak niespodziewanie jak wasz
głos,
signore. Właśnie otoczyły mnie cienie zapadającej nocy, gdy rzuciłem okiem ku
zachodniemu
skrajowi horyzontu i dostrzegłem lwa, chybiającego w skoku uciekającego daniela.
Pomknęli
w blask i znikli. Zupełnie jak we śnie. Kiedym się odwrócił, stał za mną stary
człowiek, nie
dalej niż o pół szerokości tej platformy. Na me zdumienie odpowiedział tylko
uśmiechem.
Długimi jego kędziorami igrał wiatr. Z pół dnia podpatrywał, mnie snadź z
zagłębień gruntu i
z sitowia, głowiąc się, czego szukam. Wylądowałem, żeby powałęsać się po
równinie.
Niekiedy miewam ochotę być sam. Mój okręt był o wiele mil od tego miejsca w
załomie tego
pustynnego wybrzeża, za daleko, by taki jak ja, obcy człowiek mógł do niego
wrócić po nocy.
Przenocowałem tedy w zagrodzie starego czło-
wieka, w chatce z trawy i trzcin, tuż przy stawku mrowiącym się od ptactwa.
Obchodził się ze
mną jak z synem. Gadał do świtu, a gdy słońce wzeszło, nie powróciłem na okręt.
Niewiele
chudoby miałem na okręcie i mało wartej, a nie było tam nikogo, kto zwracałby
się do mnie:
„mój synu", z tą szczególną intonacją, wiesz, co mam na myśli, signore.
— Nie wiem, ale mogę się domyślić — zabrzmiało w odpowiedzi niefrasobliwie, choć
ze
szczerą powagą właściwą pierwszej młodości, co wywołało uśmiech starszego
mężczyzny.
Na ogół twarz jego oblekała powaga. Angielski nieznajomy podjął po przerwie.
— Zdezerterowałeś pan ze swego okrętu, aby dotrzymywać towarzystwa pustelnikowi
na
pustyni tylko przez wzgląd, iż wzruszył cię swym głosem. Czy tak mam to rozumieć?
— Zgadłeś, signorino. Może i coś więcej w tym się kryło. Niewątpliwie jednak
zdezerterowałem z okrętu.
— A gdzież to było?
— Na południowo-amerykańskim wybrzeżu — uciął niespodziewanie człowiek
trzymający
się po przeciwnej stronie wielkiego działa. — A teraz nadszedł czas, abyśmy się
rozstali.
Lecz ani jeden, ani drugi nie ruszył się i dłuższy czas zachowywali milczenie,
stając się dla
siebie nawzajem podobni do cieni na tym masywie baszty, która sama także, w
miarę
zapadania ciemności, upodabniała się do szarego widma unoszącego się nad ciemnym
nieruchomym morzem.
— Jak długo pozostałeś pan z pustelnikiem na pustyni? — spytał Cosmo. — I jak go
opuściłeś?
— Signore, to on mnie opuścił. Gdy pochowałem
go, nie miałem tam nic więcej do roboty. Nauczyłem się dużo przez ten rok.
— Czego się pan nauczył, mój przyjacielu? Chciałbym to wiedzieć.
— Signore, mądrość jego nie była taka jak innych ludzi i za długo trwałoby
wyjaśnianie tego
tu, na tej baszcie i o tak późnej porze. Wielu rzeczy nauczyłem się. Na przykład,
jak być
cierpliwym... Czy nie przychodzi ci na myśl, signore, że długa nieobecność może
zaniepokoić
jego przyjaciół lub służących w hotelu?
— Mówię panu, że nie byłem dłużej w tym mieście niż dwie godziny i nie
rozmawiałem z
nikim, zanim myśmy się spotkali, prócz z ludźmi w hotelu.
— Mogą rozpocząć poszukiwania.
— Czemuż mieliby zawracać sobie głowę? Jeszcze nie jest późno. Dlaczego mieliby
zwrócić
uwagę na moją nieobecność?
— Dlaczego?... A dlatego po prostu, że pańska wieczerza może być gotowa o tej
porze —
odparł człek niecierpliwie.
— To możliwe, ale ja jeszcze nie jestem głodny — rzekł młodzieniec niedbale. —
Niech
sobie szukają po całym mieście, jeżeli chcą. — A potem dodał z zainteresowaniem.
— Czy
pan sądzisz, że przyszłoby im do głowy poszukać mnie tutaj?
— Nie. To ostatnie miejsce, jakie przyszłoby na myśl komukolwiek — mruknął jakby
do
siebie samego mężczyzna. Po czym znacznie podniósł głos. — Naprawdę musimy się
rozstać.
Dobranoc, signore.
— Dobranoc.
Człek w kurcie żeglarskiej chwilę wytrzeszczał oczy, potem zsunął gwałtownie
czapkę o
dziwnym chwaście na bakier.
— Nie odchodzę stąd — rzekł.
— A ja myślałem, że tak. To dlaczego życzyłeś mi pan dobrej nocy?
— Bo musimy się rozejść.
— Przypuszczalnie, prędzej czy później — przyznał Cosmo życzliwym tonem. —
Chciałbym
się jeszcze spotkać z panem.
— Musimy się rozstać zaraz, natychmiast, na tej baszcie.
— Dlaczego?
— Bo chcę pozostać sam — odpowiedział człek po najkrótszym zawieszeniu głosu.
— Daj pan pokój! Po cóż pan chcesz pozostać sam? Cóż pan tu możesz robić. —
oponował
rozweselony młodzieniec. Wreszcie dodał, jakby mu przyszła do głowy zabawna myśl.
—
Chyba że naprawdę parać się chcesz inkantacjami — ciągnął dalej swobodnie — i
może
wywoływać złego ducha. — Zamilkł. — Ba, są ludzie, wierzący w możliwość tego
procederu
— dorzucił drwiąco.
— Nie bardzo się mylą — zabrzmiało złowrogo w odpowiedzi. — Każdy ma diabła tuż
przy
sobie. Nie sprzeciwiaj się, signore, nie wywołuj go we mnie. Najlepiej, jeśli
bez słowa
odejdziesz stąd w pokoju.
Młody wojażer nie zmienił niedbałej pozy. Człowiek w czapce dosłyszał słowa
wypowiedziane spokojnie jakby do siebie:
— Wolę pozostać tu w spokoju.
A spokój naprawdę był cudowny. Ciche ich głosy nie zdawały się płoszyć go w
najmniejszej
mierze. Ów spokój człowiekowi w czapce zdawał się ogromem swym i bezkresem
zasięgu
popierać flegmę Anglika przeciw wzbierającemu w nim samym gniewowi. Nie zdołał
się
opanować i ku niewygodnemu towarzyszowi posunął się z groźnym gestem, który
zamarł w
niezde-
cydowaniu. Zsunął jeszcze bardziej czapkę na bakier i zaczął się drapać za uchem.
— Pan należysz do ludzi, nawykłych do robienia, co się im podoba. Ale tym razem
nie
możesz postawić na swoim. Prosiłem pana grzecznie, abyś mnie zostawił samego na
tej
baszcie. Zwracałem się jak człowiek do człowieka. Jeśli jednak nie można panu
przemówić
do rozsądku, to ja...
Cosmo odbiwszy się dłońmi od skraju omurowania zeskoczył niemal na środek
platformy i
stanął na równe nogi. Mówił z najzupełniejszym spokojem.
— Rządzę się wyłącznie rozsądkiem — oświadczył. — Lecz żądanie pańskie wydaje mi
się
zwykłym kaprysem. Bo cóż masz tu pan do roboty? Ptactwo morskie poszło spać i ja
mam
równe, co i pan, prawa do wytchnienia tutaj. A przeto... — Zdawał się uderzony
nagłą myślą.
— Toć nie możesz miewać tu schadzek — zastanowił się z pewną sympatią.
Nieznajomy parsknął krótkim szyderczym śmiechem, co słysząc młody człowiek
bąknął pod
nosem rozsądnie:
— Nie. Całkiem się nie nadaje... Śród tych ponurych starych armat... — Podniósł
głos. —
Zostawiam panu całe miejsce wolne, tyle tylko uczynić mogę. — Cofnął się tyłem
ze środka
platformy i siadł tym razem na masywnej komorze sześćdziesięciofuntowego działa.
—
Zaczynaj pan swoje inkantacje — zwrócił się ku wysokiej mrocznej postaci
trwającej chwilę
bez ruchu, czym bodaj zdradzała swą bezradność. Mężczyzna milczał chwilę, po
czym
odezwał się poważnie:
— Bez wątpienia, signore, zdajesz sobie sprawę, iż odkąd rozpoczęliśmy dyskurs,
każdej
chwili miałem możność rzucić się na ciebie znienacka, kiedy siedziałeś na skraju
omurowania, i strącić do stóp baszty. —
Czekał chwilę na odpowiedź i rzekł z całą powagą: — Zaprzeczysz pan może?
— Nie. Nie myślę przeczyć — padło niedbale w odpowiedzi. — Ani mi się śniło mieć
się na
baczności. Jednak umiem pływać.
— Czyż nie wiesz pan, że tam w dole jest obramowanie z wielkich głazów?
Zginąłbyś
straszną śmiercią...
A teraz, signore, czy nie zechcesz uczynić, o co proszę, i wrócić do hotelu, o
wiele
bezpieczniejszego miejsca od tej platformy?
— Bezpieczeństwo to niewielka pokusa, a ja ani przez chwilę nie uwierzę, abyś
pan myślał o
zdradzieckiej napaści na mnie.
— Racja! — padło niechętne przyznanie od strony, gdzie rysowała się wysoka
widmowa
postać uwieńczona zarysem dziwacznej czapki. — Racja, skoro pan tak to nazywa, w
samej
rzeczy nie miałem zamiaru.
— Sam przyznajesz. Wierzę, że jesteś szlachetnym człowiekiem. Jednakowoż w tej
sytuacji
nie widzę się w jakikolwiek sposób zobowiązany do słuchania pana.
— Pan jesteś przebiegły — wybuchnął nieznajomy gwałtownie. — Macie to we krwi.
Jakże
należy postępować z ludźmi pańskiego pokroju?
— Spróbuj pan odpędzić mnie — insynuował młody człowiek. Dłuższy czas nie było
odpowiedzi, potem od strony wysokiej sylwetki zabrzmiało tonem namysłu:
— Bądź co bądź... jest on Anglikiem.
— Z tego względu nie mam się za niezwyciężonego — zauważył spokojnie Cosmo.
— Wiem. Walczyłem z angielskimi żołnierzami w Buenos Aires. Wyrobiłem sobie
zdanie,
diabłu też oddając sprawiedliwość, iż ludzie waszej narodowości nie obcują ze
szpiegami, ani
też miłują tyranów... Proszę
mi powiedzieć, czy to prawda, że tylko dwie godziny byłeś pan w mieście?
— Najszczersza prawda.
— A jednak wszyscy tyrani z całego świata są pańskimi sprzymierzeńcami —
powiedział,
idąc za biegiem swych myśli, widmowy człowiek półgłosem.
Niemniej widmowy podróżnik zastrzegł się flegmatycznie wśród zapadającej nocy:
— Pan nie wiesz, kim są moi przyjaciele.
— Nie wiem, lecz w mym mniemaniu nie patrzy na to, abyś poszedł plotkować do
austriackich szpiegów lub rajcował z piemonckimi sbirri. A co dotyczy księży,
którzy wszędy
nos wtykają, ja...
— Nie znam we Włoszech żywej duszy — przerwał mu Cosmo.
— Ale wkrótce poznasz. Ludzie pańskiego pokroju zawierają znajomości wszędzie.
Obawiam
się pustej gawędy z cudzoziemcami. Czy mogę zawierzyć panu, jako Anglikowi, że
nie
powiesz, co tu zobaczysz?
— Możesz pan. Nie wyobrażam sobie, jakiego bezprawnego czynu zamierzasz tu
dokonać.
Umieram z ciekawości. Czy to możliwe, abyś naprawdę był jakimś czarodziejem? Rób
swoje.
Zakreślaj magiczny krąg, jeśli parasz się takim rzemiosłem, i wywołuj dusze
zmarłych.
Za całą odpowiedź posłyszał ciche chrząknięcie na wpół poważne, a na poły
żartobliwe.
Cosmo, siedząc na komorze lufy swego działa, obserwował z wielkim
zainteresowaniem
ruchy człowieka, który tak gwałtownie oponował przeciw jego obecności, a teraz
nie zdawał
się zwracać na niego najmniejszej uwagi. Niewątpliwie nie były to ruchy maga, bo
wcale nie
przypominały kreślenia kręgów. Przystąpił do odmorskiej
strony baszty i zdawał się bez końca wyciągać jakieś przedmioty z górnej
kieszeni swej kurty.
Młody Anglik zeszedł ze swej armaty i, zamieniwszy się cały we wzrok, zbliżał
się krok za
krokiem, aż odskoczył z okrzykiem:
— O, nieba, chce łowić ryby... — Cosmo zaniemówił przez chwilę ze zdumienia, po
czym
wybuchnął głośnym okrzykiem:
— I na co ta cała pańska tajemniczość? To największy szwindel, jaki mi się...
— Przystąp bliżej, signore, ale uważaj, żebyś mi nogami nie poplątał szpagatu...
Widzisz to
pudełko?
Obie głowy zbliżyły się z ufnością i młody wojażer dojrzał walcowaty przedmiot,
będący
rzeczywiście okrągłym blaszanym pudełkiem. Towarzysz wcisnął mu je w rękę z
prośbą: —
Potrzymaj to, signore, chwilę. — Przy tej okazji Cosmo przekonał się, że
pokrywka pudełka
przylegała hermetycznie. Człek w czapce zagłębił rękę w kieszeni spodni,
dobywając
krzesiwko. Anglik był zaskoczony, gdy zobaczył swego tak przed tym wrogo
usposobionego
kompana, jak wciskał się między potężną lufę działa i kamienny mur, wychylił się
przez
otwór strzelnicy, aż pozostały widoczne tylko czarne jego pończochy i podeszwy
ciężkich
butów. Po chwili głos człowieka, przyduszony, doszedł Cosma wzdłuż grubego muru:
— Podaj mi teraz pudełko, signore.
Wciągnięty w te tajemnicze manipulacje, których sens przejrzał dostatecznie,
Cosmo usłuchał
bez zwłoki, zbliżywszy się do strzelnicy wysunął pudełko na całą długość
ramienia, aż
dotknął gotowej uchwycić je ręki człowieka, leżącego na brzuchu z głową za
zrębem baszty.
Ręka człowieka po omacku znalazła i porwała pudełko. Było uwiązane na szpagacie
leżącym
na
platformie, którego długość poczęła się zmniejszać, aż w końcu znikła całkowicie.
Człowiek
schowany w głębi strzelnicy leżał cicho jak mysz pod miotłą, a młody podróżny
wytężał słuch
wśród absolutnej ciszy, aby uchwycić najlżejszy dźwięk u stóp baszty. Nie
dosłyszał jednak
nic prócz słabego wybijania godziny przez zegar miejski. Poczekał jeszcze chwilę
i tonem
chętnego wspólnika wyszeptał w otwór:
— Ryba chwyciła?
Odpowiedź nadeszła ledwie dosłyszalnie:
— Nie, ale to akurat o tej godzinie. Zainteresowanie Cosma wzrastało. Choć fakty
same
przez się nie usprawiedliwiały takiego podniecenia, wszystko to miało pozór i
urok
niespodziewanej przygody. Sprzyjała temu tajemnica rozgrywająca się u stóp
starego miasta,
piętrzącego się niczym góra rzeźb udekorowana światłami, które zaczynały
pojawiać się na
ciemnym kolosalnym masywie tego wyniosłego wybrzeża. Na zachodzie znikło
ostatnie
lśnienie. W przystani było ciemno; jedyne światło to latarnia na rufie
brytyjskiego liniowca.
Człowiek w strzelnicy poruszył się nieco. Cosmo zdwoił czujność, lecz pozornie
nic nie
zaszło. Nie było ani gwaru głosów, ani plusku, ani poruszenia gdziekolwiek
dookoła baszty.
Nagle człowiek w strzelnicy zaczął wijąc się wpełzać z powrotem na platformę i w
parę chwil
później stanął, wyprostował swą wysoką postać i znalazł się oko w oko ze swym
pomocnikiem.
— Nadeszła i poszła — rzekł. — Czy słyszałeś cokolwiek, signore?
— Nic absolutnie. Musiała być widmem łodzi, boć czynisz pan aluzję do lodzi,
nieprawdaż?
— Si! mam nadzieję, że ktokolwiek wypatrzyłby
ją z brzegu, musiałby ją wziąć za widmo. Ów angielski okręt wojenny po nocy
wysyła
patrolujące łodzie. Nie po to jednak, by śledziły widma.
— Oczywiście! Widma nie wchodzą w rachubę. Cóż może być bardziej bez znaczenia
od
widma łodzi?
— Pan należy do trzeźwo myślących, signore. O duchy frasują się nieoświeceni,
jednak kto
wie? To śmieszne bodaj mówić o widmie łodzi, rzeczy z nieożywionej materii. Czyż
widmo
nie należy do dziedziny ducha, nie jest duszą ludzką, którą żal albo miłość,
zgryzota albo
słabość pozbawiają spokoju? Tak przedstawiają tę rzecz klechdy, jakie się słyszy.
Ale stary
pustelnik z równiny, o którym mówiłem, zapewniał mnie, że umarli zbyt są radzi,
że
skończyli z życiem, żeby czynić zamęt na ziemi.
— Ach! Ten pański pustelnik! — zakrzyknął Cosmo z chłopięcym zdumieniem. —
Supanuję,
że byłoby bezcelowe pytać się pana, w czym panu dopomogłem.
— W drobnej szmuglerskiej aferze, signore. Niewątpliwie, signore, w Anglii są
komory
celne, a przeto muszą być i szmuglerzy.
— Słyszałem o nich oczywiście. Ale gotowym się założyć, iż nie ma takiego, który
byłby do
pana podobny. Ani też uwierzę, iż szmuglują tak małe paczki jak ta, którą
spuściłeś do
widmowej łodzi. Naturalnie widziałeś łódź. Była.
— Ktoś przeciął sznurek, signore, jak sam pan widzisz. Proszę popatrzeć, tu mamy
cały
szpagat prócz małego kawałka. Mógł to uczynić pływak w ciemnej wodzie. Człowiek
mający
duszę, zdolny ujść za widmo... Nazwijmy go widmem, signore.
— Dobrze, nazwijmy — odrzekł młodzieniec beztrosko. — Jutro, gdy się obudzę,
wszystko z
pewnością wy-
da mi się snem. Nawet w tej chwili mam ochotę się uszczypnąć.
— A to po co, na Boga?
— Tak mówi się u nas w kraju. Niechybnie wyda mi się wszystko snem. Pan, jego
pustelnik,
nasz dyskurs, a i sama ta baszta.
— Powiedziałbym „doskonale", gdyby nie to, że większość ludzi lubi opowiadać
swoje sny.
Nie, signore, raczej niech to będzie dla pana bardziej błahe od opowiastki o
duchach, o tych
duchach, w które nie wierzysz. Narzuciłeś mi się pan, jak byś był gospodarzem
tego miejsca,
a ja żywię dla pana przyjazne uczucia.
— Nie prosiłem o pańską przyjaźń — odparł młody wojażer tak otwarcie i bez
wszelkiej
obraźliwej intencji, że jego rozmówca uznał to za zwykłe stwierdzenie faktu.
— Oczywiście, że nie, a choć jestem przybyszem i obcym w mym własnym rodzinnym
mieście, upewniam pana, że lepiej we mnie mieć przyjaciela niźli wroga. A
najlepsze ze
wszystkiego, co możesz zrobić, to zapomnieć wszystko o mnie. Byłoby to także
najszlachetniej z pańskiej strony.
— Naprawdę? — odrzekł Cosmo współczująco. — Jak możesz się pan spodziewać, że
zapomnę o najniezwyklejszym wydarzeniu w całym moim życiu?
— W całym życiu? Hm. Masz pan jeszcze całe życie przed sobą, signorino.
— Och, ależ to przygoda!
— Do tego piję właśnie. Czeka pana tyle cudownych przygód, signorino, że prędko
tę
przygodę zapomnisz. Więc czemu nie od razu?
— Nie, mój przyjacielu, nie wydajesz mi się pan osobą, którą łatwo zapomnieć.
— Ja... Boże uchowaj... Dobranoc, signore.
Zaledwie te słowa padły z jego ust, a już w paru skokach przebył platformę, dał
nurka w
czarne prostokątne wyjście po odlądowej stronie i zbiegł po schodach tak lekkim
krokiem, że
i najsłabszy odgłos nie doszedł z dołu. Cosmo zszedł, ślimakiem schodów, lecz
stąpając
ostrożnie w gęstych ciemnościach. Drzwi u dołu stały otworem i wyszedł na pustą
keję. Nie
dostrzegł tam nic podobnego do czmychającego cienia. Na samym skraju wybrzeża
mętne
światło ćmiło przez otwarte drzwi małego i niskiego budynku o trzech arkadach.
Był to rodzaj
odwachu, bo stał tam na warcie szyldwach, bodaj że austriacki żołnierz w białym
mundurze.
Ale obowiązkiem jego musiało być dawanie baczenia na schodki wiodące z przystani
do
odwachu, bo pozwolił młodemu podróżnemu przejść, jakby go wcale nie spostrzegł.
Na
długiej kei zapanowała najzupełniejsza noc. Tu i ówdzie mdła latarnia uliczna
rzucała słabe
blaski na nierówne flizy, po których młody wojażer szedł sprężyście, zdając się
nie tykać ich
stopą. Był pod przyjemnym wrażeniem, że coś niezwykłego mu się wydarzyło, i to
przyśpieszało jego ruchy. Czuł się również bardzo głodny i śpieszył do swego
hotelu, by
najpierw zjeść obiad, a potem przemyśleć gruntownie przygodę, w tym głębokim
przekonaniu, że należała ona zarówno do podniecających, jak i niezrozumiałych.
II
Cosmo Latham miał wrodzony dar orientacji w obcym otoczeniu, wprost bezcenny dla
oficera
kawalerii; rzadko ten dar był mu przydatny nawet w ostatniej kampanii na
półwyspie, w ciągu
tych paru miesięcy, kiedy to był kornetem w armii Wellingtona. Niewiele miał
okazji do
przejawiania daru orientacji jako subaltern i nowo zaciężny. Jednak tej nocy
przydał mu się
bardzo w wędrówce do hotelu po zupełnie obcym mieście. Szedł we właściwym
kierunku bez
zwracania zbytnio uwagi, którędy idzie. Miał bowiem zaprzątniętą głowę myślami o
umiłowanym rodzinnym gnieździe, którego każdy kamień, każde drzewo wyrysowywało
mu
się przed oczyma. Myślał o pozostałych tam, których również kochał, a każdą z
tych osób
inaczej, o ojcu, sir Charlesie, o siostrze Henrietcie.
Jeszcze przed Wielką Rebelią dziedzicznym gniazdem Lathamów było Latham Hall,
duży
budynek o licznych przybudówkach, wielostylowy, oskrzydlony romantycznym parkiem
i z
rozległym widokiem na yorkshireskie wzgórze. Życiowej mądrości Lathama z owego
okresu
należy przypisać, że majątek nie uległ konfiskacie. Snadź ów Latham zręcznie
unikał
narażania się wysoko postawionym i wpływowym osobistościom. Nie odznaczali się
jednak tą zaletą późniejsi Lathamowie wraz z sir Charlesem, ojcem Cosma.
Nieprzeciętna indywidualność sir Charlesa dla sąsiadów z okolicy pozostała
zakrytą kartą.
Przeciwne losy sprawiły, że wskutek idiosynkrazji własnego ojca spędził on
wczesną młodość
w głuszy hrabstwa York, w otoczeniu nie sprzyjającym jego gustom, choć był przez
naturę
hojnie obdarzony silnym intelektem, żywą wyobraźnią i talentami towarzyskimi.
Potem czas
pewien służył w gwardii, jednak po krótkim czasie wystąpił z armii i wyruszył w
długotrwałe
wojaże po Francji i Włoszech. Podówczas, przed samą Rewolucją, chevalier Latham
cieszył
się wielkim powodzeniem w paryskich i wersalskich kołach towarzyskich, obracając
się
wśród najwybitniejszych osobistości, a to nie tyle dzięki błyskotliwości umysłu,
co sile swego
charakteru i szerokości horyzontów. Nagle wymknął się jednak przyjaciołom,
wyrzekł
sukcesów i udał do Włoch. Tam wśród osiadłych we Florencji Anglików poznał dwie
panny
Aston, a z tego czy innego względu stał się ulubieńcem ich owdowiałej matki.
Niemniej, w
parę miesięcy potem zdecydował się nagle na powrót do kraju. Całą noc do świtu
spędził
bezsennie, krążąc po wspaniałych komnatach swego florenckiego apartamentu,
toczył srogą
walkę z sobą samym. W rezultacie postanowił drogą morską wracać do kraju. Było
to
najłatwiejszym sposobem ominięcia z dala Paryża. Doszła go niedawno wieść, że
urodziła się
córeczka markizostwu d'Armiand, najlepszym z przyjaciół, jakach pozyskał sobie w
świetnej
sosjecie Francji. W Livorno, w przeddzień zaokrętowania zmagał się z sobą w
nowym
przystępie rozterki. Podczas długiej podróży morskiej, nim zstąpił na ojczyste
brzegi,
zaniechał myśli udania
się na północ i zakopania w rodzinnych pieleszach. Pozostał w Londynie
pogardliwy i
rozpróżniaczony i, acz niechętnie, wciągnął się w tryb życia światowca, aż
powracający z
Włoch znajomy przywiózł mu wiadomości. Miss Aston wychodziła za toskańskiego
szlachcica w dojrzałych leciech, a wedle krążących we Florencji dziwnych plotek,
jeśli
młodsza jej siostra, miss Molly Aston, dała kosza dwóm po kolei konkurentom, to
dlatego, że
uważała się w jakiś sposób za zaręczoną z nim, Charlesem Lathamem.
Może dręczony wyrzutami sumienia, a może w przystępie oburzenia, sir Charles
impulsywnie
udał się w podróż do Włoch przez południową Francję. Długa to była droga. Z
początku był
zdumiony, zmieszany i zły, lecz w podróży, nim dotarł do jej celu, miał czas na
zastanowienie
się nad splotem okoliczności, grożących wytworzeniem absurdalnej i wstrętnej
sytuacji.
Powiedział sobie, że przez poślubienie Molly Aston da się uniknąć mnóstwa
rozmaitych
kłopotów. Tak też postąpił, zyskując sobie szacunek rozsądnych ludzi, i po dwóch
latach
spędzonych za granicą wrócił do kraju, aby zamknąć się w rodzinnej siedzibie, z
której
otwierał się widok na rozległy i romantyczny krajobraz, dla niego jeden z
najpiękniejszych w
świecie.
Molly Aston odznaczała się urodą służącą w swoim czasie za natchnienie paru
wędrownym
poetom i co najmniej jednemu włoskiemu rzeźbiarzowi, lecz Cosmo, w miarę
podrastania,
zdawał sobie sprawę, że w rodzinnym życiu była zerem. Szczytem jej samowoli było
nadane
mu imię. Postawiła na swoim, nazwano go Cosmo, ponieważ w dalekiej przeszłości
Astonowie zaliczali do swych prababek florentynkę, spokrewnioną rzekomo z
Medyceuszami. Cosmo miał cerę jasną i nic nie wziął po matce prócz imienia.
Henrietta była
w ty-
pie południowych piękności. Lady Latham wcześnie odumarła swoje dzieci. Za życia
zdobiła
Latham Hall na podobieństwo posągu. Jako pani domu ograniczała się do
dysponowania
obiadu. Z drobiazgowym zamiłowaniem do porządku i niezwykłą przeciętnością
umysłu
łączyła silny temperament, toteż gdyby mając lat osiemnaście nie zakochała się
na zabój w
mężczyźnie, za którego wyszła, gustowałaby pewnie w towarzyskim życiu,
rozrywkach,
może i hulankach. Lecz jedyną jej rozrywką i hulanką było wypisywanie długich
listów do
rozsianych po całym świecie niezliczonych przyjaciół i krewnych, widywanych po
zamążpójściu bardzo rzadko. Nigdy się nie skarżyła. Jej skryty strach przed
powzięciem
jakiejkolwiek decyzji i zatajony żar temperamentu znalazły wyraz w zupełnym
poddaniu się
woli sir Charlesa. Nigdy nie zdobyłaby się na poproszenie o konie do wyjazdu z
wizytą w
sąsiedztwo, gdy jednak mąż napomknął: „Zdaje się, moja pani, że byłoby dobrze,
gdybyś tych
a tych odwiedziła", ożywiała się natychmiast, odpowiadała ochoczo: „Niewątpliwie,
sir
Charles", i biegła wystroić się wspaniale — kto wie, czy nie dzięki owej kropli
krwi
Medyceuszów — ale i bardzo gustownie.
Z czasem sir Charles postarzał się niewspółmiernie do swych lat, a nawet zaczął
przybierać na
tuszy, lecz każdy musiał przyznać, że swego czasu był bardzo przystojny, co
tłumaczyło
zadurzenie się w nim żony. W polityce był bardziej stronnikiem Mr. Pitta niźli
szczerym
torysem. Kochał swój kraj, wierzył w jego wielkość, w jego wyższość moralną,
jego potęgę
niezwyciężoną. Nic nie zdołało zachwiać go w wierności wszelkim przesądom
narodowym.
Nie sprzyjał potentatom i zwykłej arystokracji, gardził eleganckim światem i nie
chciał mieć
nic wspólnego z „parweniuszami" jakiegokolwiek
rodzaju. Nie będąc dobrodusznym był jednak z natury uprzejmy i gościnny.
Wrodzona jego
szlachetność była tak dobrze znana, że nikt się nie zdziwił, gdy w swym
yorkshireskim
majątku zaofiarował schronienie rodzinie francuskich emigranitów, marktiizostwu
d' Armand
z ich małą córeczką, Adelą. Przybyli oni do Anglii, ogołoceni niemal ze
wszystkiego, z
dwojgiem służących, dzielących z nimi niebezpieczeństwa i trudy ucieczki przed
ekscesami
rewolucji.
Spokoju strojnej, leniwej i zgodnej lady Latham nie zakłócił bynajmniej pobyt
tych osób w
Latham Hall; miał być tymczasowy, a przeciągnął się całe lata. Czyż ongi
d'Armandowie nie
byli przyjaciółmi od serca sir Charlesa we Francji? Lady Latham nie była ciekawa.
Zrobiło na
niej pewne wrażenie, że markiza była córką chrzestną królowej neapolitańskiej.
Reszta nie
sprawiała jej kłopotu; było tylko więcej służby w dworskiej oficynie, więcej
osób przy stole i
w salonie, gdzie spędzano wieczory.
Osłonięta abażurem lampa z reflektorem, wisząca wysoko na jednej ze ścian,
rzucała mocne
światło na sportretowanego do pół figury jednego z Lathamów, a zwłaszcza na jego
żółty
jedwabny kaftan. Ten Latham był rumiany, w stroju z białego kamlotu, a postacią
niewiele
różniłby się od swego własnego stangreta, gdyby nie zadawały temu kłam wrażliwe
jego usta.
Prócz tej kolorystycznej plamy obszerny salon z oknami na taras — sir Charles
zwykł z niego
podziwiać zachody słońca — był mroczny i robił wrażenie olbrzymiego, co
sprawiało, że
obecni w nim, nawet sam sir Charles, nabierali cech niezmaterializowanych cieni,
a
wypowiedziane przez nich słowa zdawały się przybierać wielkie, pozbawione
jasności
przestrzenie.
Z jednej strony kominka z włoskich marmurów —
stanowił nowy nabytek według projektu samego sir Charlesa — skrzyła się obfita
biżuteria
lady Latham, a cała jej leżąca na sofie osoba tchnęła spoczynkiem. Naprzeciw
niej, na
stylowej kuszetce zwykła leżeć markiza z szaleni lady Latham narzuconym na nogi.
D'Armandowie w ucieczce przed terrorem ledwie uszli z życiem, a poza tym z
niczym. Samo
życie markizy w tym czasie było bardzo zagrożone.
Sir Charles bodaj zdawał sobie z tego sprawę bardziej od jej męża, markiza.
Została w
pamięci sir Charlesa jako nie mająca sobie równej w kapryśnych zmianach od
wesołości do
zadumy, czarująca, czynna, fascynująca, najinteligentniejsza i najpiękniejsza z
dam
francuskiego dworu. Czysty jej, ale słaby głos, docierając do niego poprzez
długość salonu,
miał patetyczną wymowę, a w tonie jego odpowiedzi dźwięczały wspomnienia
głębokiego
uczucia i szacunek należny wielkiej niedoli. Od czasu do czasu lady Latham
rzucała trzeźwą
uwagę, na co sir Charles odpowiadał z wyszukaną uprzejmością, ale nieco oschle,
myśląc
sobie, że w ustach tej kobiety nawet Modlitwa Pańska brzmiałaby prozaicznie.
Następowały
dłuższe przerwy w konwersacji i każde z nich podążało za biegiem swych myśli,
tak
pogmatwanych i niespokojnych jak zaczynający się od skraju tarasu, gdzie pięknie
zachodziło
słońce, świat mórz i lądów, w którym ścierały się i walczyły narody w
najburzliwszym bodaj
okresie historii.
Z głębi włoskiego kominka padały blaski płonących angielskich polan na Adelę
d'Armand,
przesiadującą spokojnie na niskim stołeczku przy kuszetce swej matki. Jej jasne
włosy, cera i
ciemnoniebieskie oczy stanowiły żywy kontrast ze smagłą urodą Henrietty Latham,
ciemnej
szatynki z błyszczącymi raczej inteligencją niż uczuciem orzechowymi oczyma. Od
czasu do
czasu mała
Francuzka odwracała głowę, spoglądając na sir Charlesa, do którego w tym zaciszu
przywiązała się jak córka.
Podówczas Adela d'Armand rzadko widywała swego ojca. Markiz przeważnie bywał
poza
domem. Częste jego wyjazdy były ofiarą złożoną dla sprawy książąt, oceniających
to
niewątpliwie, lecz uważających poświęcenie się jednego z d'Armandów za zupełnie
naturalne.
Darzyli go swą łaską obarczając dalekimi i niebezpiecznymi misjami do północno-
niemieckich i północno-włoskich dworów. Przy powszechnym rozpadzie dawnego
ustroju
misje te były daremne, gdyż nikt jeszcze intrygami i układami nie powstrzymał
lawiny.
Jednak markiz nie zdawał sobie w pełni sprawy z tej bezwzględnej prawdy, bo
entuzjazm
stwarza nadzieje i nimi się żywi. Z całą powagą przyjmował instrukcje na te
szaleńcze
wyprawy i wyruszał niezwłocznie, wpadając jak po ogień do Latham Hali, aby
uścisnąć
cierpiącą żonę i cichą swą córkę oraz gruntownie przedyskutować sprawę ze swym
nieporównanym angielskim przyjacielem, przed którym nie ukrywał najtajniejszych
myśli czy
nadziei. Zarówno jedne, jak i drugie znajdowały zrozumienie u sir Charlesa,
myśli bowiem
były trzeźwe i wolne od absurdalnych iluzji wszystkich wygnańców, czym
przemawiały do
światłego jego umysłu i do tajonej wzgardy, jaką żywił względem wszystkich
arystokratów
— nadzieje zaś markiza wypływały z mocnego przekonania, iż Anglia jest niezłomna
i
konserwatywna, co sir Charles miał za najnaturalniejszą rzecz w świecie.
Godzinę lub dwie spacerowali po chłodnym, tchnącym wilgocią szpalerze laurowym.
Okazały sir Charles utykając niczym kaleki syn samego Jowisza, a markiz
przystosowując
krok do niego, z marsem na czole, zgarbiony, w wysiłku mówienia miarowo i
płynnie. Sir
Charles wyrażał światłe swe myśli krótkimi zdaniami,
nacechowanymi wzgardą dla ślepych poczynań ludzkich i krótkowzroczności, lecz i
niezachwianą wiarą w lepszą przyszłość.
Został zawarty traktat w Amiens i reprezentujący wygnaną dynastię w Anglii
hrabia d'Artois
wyraził życzenie, aby d'Armand stale był przy jego osobie. Markiza i Adela
opuściły Latham
Hall i udały się do Londynu na zmienne koleje losu i ubóstwo będące udziałem
niemal
wszystkich, ogołoconych do cna emigrantów. Był to cięższy od wszelkich innych
dowód
poświęcenia dla monarchii. Gnieździli się w brudnym domu z żółtej cegły, w
którym do ich
czteropokojowego mieszkania wiodły bardzo wąskie i strome schody. Sług mieli
dwoje.
Pokojówka ich była ciemnoskórą Mulatką, sprowadzoną dzieckiem przez ciotkę
markizy
jeszcze za monarchii z Indii Zachodnich, a służącym ich — człek nieokreślonej
narodowości,
zwany Bernardem. Ongi pieczeniarz w rezydencji wiejskiej d'Armandów, nie opuścił
on
rodziny, towarzysząc jej w ucieczce i tułaczce, nim znalazła schronienie w
Anglii, a wykazał
w potrzebie niespodziewane zdolności jako factotum. Pobyt w Latham Hall znudził
go
niewymownie. Nie mógł znieść regularnego trybu życia, jaki się tam wiodło. Do
melancholii
doprowadzały go stałe godziny obfitych posiłków. Po przeprowadzce do Londynu
ożywił się
bardzo, bo znalazł tam dużo do roboty i codzienne okazje do przejawiania swych
różnorodnych uzdolnień. Z rana wyruszał na targ, odkurzał pokój, który zwał
salonem,
kucharzył, w czym służyły mu za natchnienie szerokie, od ucha do ucha, uśmiechy
błyskającej białymi zębami miss Aglae, Murzynki, w której bardzo gustował.
Południową
porą po ukończeniu powierzchownego sprzątania cicho, mimo swoich ciężkich butów
z
kwadratowymi czubkami, wchodził do pokoju markizy i pewnie,
ceremonialnie, z niebywałym szacunkiem przenosił ją na otomanę. Aglae szła za
nim z
poduszką, pledem i solami trzeźwiącymi, zachowując sztuczną powagę. Dodawała mu
bodźca
jej obecność oraz pewność, że po ułożeniu markizy na otomanie zostanie
nagrodzony
błyskiem białych zębów czarnej pokojówki. Później mademoiselle Adela, piękność
jasnowłosa, udawała się z wizytami, a krok w krok -towarzyszyła jej Aglae niczym
noc
następująca po dniu; Bernard zwykł patrzeć w ślad za schodzącymi w nadziei, iż
Aglae
podniesie ku niemu ruchliwe swe oczy, ożywiające ciemnobrązową twarz. Resztę
popołudnia
miał tym spojrzeniem opromienioną. Wieczorami należało do jego funkcji
anonsowanie
gości, pnących się mozolnie po schodach. Nosili znakomite nazwiska Francji, a
przybywali
pieszo po błocie lub w kurzu nędznych uliczek, aby wypełnić słabo oświetlony
pokój,
stanowiący salon markizy d'Armand. Do pełnienia tej funkcji wciągał białe
pończochy, prane
co drugi dzień przez miss Aglae, a potężne swe bary wciskał w bardzo ciasny i
wytarty
zielony kaftan z dużymi metalowymi guzikami. Miss Aglae zawsze znalazła parę
wolnych
chwil, żeby się przyjrzeć, czy liberia dobrze na nim leży, i wyszczotkować ją.
Były to
rozkoszne chwile. Z zapartym tchem, wyprostowany, w błogiej satysfakcji obracał
się na
wszystkie strony, jak mu szeptem nakazywała egzotyczna bogdanka. Później
przesiadywał na
krzesełku pod zamkniętymi drzwiami, łowiąc uchem stłumiony gwar konwersacji,
prowadzonej głosami o modulacji bez zarzutu; a kiedy goście zaczynali się
rozchodzić,
przyświecał im łojówką tkwiącą w małym świeczniku sponad poręczy podestu. Kiedy
już
sprostał wszystkim obowiązkom, rozkładał sobie legowisko na podłodze w wąskim
korytarzu,
dzielącym pokoje mieszkalne od dużej ko-
mórki, gdzie miss Aglae odpoczywała po trudach dnia. Leżąc pod dwoma cienkimi
kocami i
paląc w postawionym na podłodze świeczniku łojówkę, drzemał, póki miss Aglae nie
wysunęła owiązanej znoszonym czerwonym fularem głowy — i tylko głowy — przez
szparę
w drzwiach uchylonych, aby szeptem uciąć z nim pogawędkę. Była to pora, gdy tych
dwoje
służby wymieniało poglądy i dzieliło się myślami i obserwacjami. Czarna
pokojówka była
przebieglejsza od białego famulusa. Obsługując dwie damy miała więcej
sposobności
zobaczenia czegoś lub usłyszenia niż jej wielbiciel. Gwarzyli o widocznym
pogorszeniu się
zdrowia markizy nie ze współczuciem, a po prostu jako o symptomach sytuacji, o
trybie życia
markiza, stającego się domatorem, prawie już nie wyjeżdżającego. Co dzień
wychodził, lecz
nie wyruszał już w tygodnie i miesiące trwające wojaże, jak to przedtem bywało.
Dobiegły
kresu te nagłe i tajemnicze misje, opłacane z własnej kieszeni przez
angielskiego baroneta,
yorkshireskiego odludka. Wysłanie markiza d'Armand w charakterze zwykłego
szpiega było
nie do pomyślenia, a w świecie cywilizowanym nie znalazłoby się dworu, ważącego
się
potajemnie czy jawnie przyjąć emisariusza zdetronizowanej dynastii. W te sprawy
pokrótce
wtajemniczył Aglae Bernard umiejący czytać. Wszyscy wielcy tego świata byli w
strachu
przed Bonapartem. Wszystkich generałów przejmował on drżeniem. Miss Aglae miała
go za
czarodzieja. Bernard z innego punktu widzenia zapatrywał się na wielkość
Napoleona.
Polegała wyłącznie na potędze blagi. I pewnego razu po krótkim wahaniu Bernard
wybuchnął:
— Czy mam pannie powiedzieć prawdę o nim, miss Aglae? — W mętnym świetle łojówki
spostrzegł, że po-
takuje parokrotnym kiwnięciem owiązanej czarnej głowy, wychylonej ze szpary we
drzwiach.
— A więc — Bernard powtórnie zdobył się na wielki wysiłek — on jest bez
znaczenia.
Miss Aglae z trudem powstrzymywała się od głośnego wybuchu śmiechu, tak jak
zwykła
wyrażać swe proste reakcje. Słyszała przecie i panów wypowiadających się
podobnie o
Bonapartem, lecz przyszła jej nagle na myśl miss Adela i westchnęła.
— Zdaje się jednak, że położył łapę na całym świecie. Jakiego rodzaju to
człowiek? Pan go
widział?
Bernard widział tego osobnika. Upewnił miss Aglae, że to mizerak w długich
butach i z
gładkimi włosami zwisającymi wzdłuż żółtych policzków. Mógłby go złamać jak
słomkę,
gdyby go tylko dostał w ręce.
Biorąc to zapewnienie dosłownie czarna pokojówka zaproponowała, aby wyruszył i
dokonał
tego.
— Ruszyłbym natychmiast w drogę — rzekł wierny adorator — gdybym jednak to
zrobił,
nigdy już panny nie zobaczyłbym. Ma on przy sobie zawsze sto tysięcy ludzi.
Zaczynająca się już uśmiechać miss Aglae zareagowała tak bolesnym westchnieniem,
że
Bernard zapewnił ją, że nadejdzie dzień, o tak, przyjdzie dzień, kiedy każdy
dojdzie do
swego. Aglae była skłonna wierzyć temu proroctwu. Tymczasem jednak był kłopot z
miss
Adelą. Kochanej panience czas wyjść za mąż, a wszyscy są tak strasznie biedni.
Płomyk
łojówki chwiał się w przeciągu na korytarzu przy sienniku, służącym Bernardowi
za łoże,
rzucał pląsające cienie jego głowy w szlafmycy wysoko na ścianę. W mętnym tym
blasku
twarz Bernarda przybrała wyraz sentymentalny. Bąknął coś o miłości i że zwycięża
ona
wszystkie przeszkody.
— Bardzo głupi z pana człowiek, monsieur Bernard.
Miłość! Cóż pan za banialuki plecie? Za miłość nie kupi pan ryb na obiad. — I z
nagłą troską
zapytała: — Czy ma pan pieniądze na jutrzejsze zakupy na targu? — Bernard miał
je.
Niedużo. Ale miał trochę pieniędzy. — To niech pan wcześnie wyjdzie i kupi ryb
na obiad.
Tak kazała madame la marquise. To łatwiej, niż zabić cesarza — ciągnęła
sarkastycznie. — I
niech pan pamięta nie dać się zanadto oszukać grubej przekupce na Billingsgate —
dodała z
godnością, cofając głowę i zamykając drzwi do swej ciemnej komórki.
W miesiąc potem, siedząc na swym sienniku z oczyma utkwionymi w drzwiach
wiodących do
kredensu, Bernard zaczynał już przypuszczać, że czymś obraził Aglae i gawęda o
północy go
ominie, gdy drzwi się otworzyły i czarna głowa ukazała się w zwykły sposób. Lecz
była nisko
spuszczona. Białka oczu Mulatki lśniły, zalane łzami. Długo się nie odzywała.
Bernard był
strasznie zaniepokojony. Czekał w napięciu, by oznajmiła szeptem, co się stało
złego. Z
minutę trwało milczenie. Bernard głowił się, o co chodzi, aż wreszcie
oświadczyła, że „och"
nie podobają si�