5441
Szczegóły |
Tytuł |
5441 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5441 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5441 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5441 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mike Resnick
Kiedy starzy bogowie umieraj�
CYKL O KIRINYADZE
Ngai, kt�ry rz�dzi wszech�wiatem ze Swego z�otego
tronu na szczycie Kirinyagi, zwanej dzi� przez ludzi G�r�
Keni�, stworzy� S�o�ce i Ksi�yc i nakaza�, by podzieli�y
si� w�adz� nad Ziemi�.
S�o�cu rozkaza� ogrzewa� �wiat tak, by wszystkie
stworzenia Ngai mno�y�y si� i ros�y w si�� w jego blasku.
A kiedy �wiat�o gas�o i Ngai udawa� si� na spoczynek,
Ksi�yc mia� czuwa� nad bezpiecze�stwem Jego dzieci.
Jednak�e Ksi�yc okaza� si� fa�szywy - w sekrecie
zawi�za� przymierze z Lwem, Lampartem i Hien�, i przez
wiele nocy, gdy Ngai smacznie spa�, Ksi�yc zwraca� ku
Ziemi jedynie cz�� swego oblicza. W�wczas drapie�cy
wyruszali na ��w, rani�c, morduj�c i po�eraj�c inne
stworzenia.
Wreszcie pewien cz�owiek, mundumugu - czarownik -
zrozumia�, �e Ksi�yc oszuka� Ngai i postanowi� temu
zaradzi�. M�g� oczywi�cie zwr�ci� si� do Ngai, by� jednak
zbyt dumny, tote� uzna�, �e sam sprawi, by mi�so�ercy nie
mogli d�u�ej sprzymierza� si� z ciemno�ci�.
Zamkn�� si� samotnie w swojej bomie, nie
przyjmuj�c nikogo. Dziewi�� dni i dziewi�� nocy rzuca�
ko��mi, szykowa� zakl�cia i warzy� mikstury, a kiedy
rankiem dziesi�tego dnia wyszed� przed chat�, by� got�w
dokona� tego, co musia�o zosta� zrobione.
S�o�ce sta�o wysoko na niebie, on za� wiedzia�,
�e p�ki spogl�da z g�ry na ziemi�, ciemno�ci nie nadejd�.
Tote� za�piewa� tajemn� pie�� i wkr�tce wzlecia� w
powietrze, aby stawi� mu czo�o.
- St�j! - rzek�. - Tw�j brat, Ksi�yc, zwr�ci�
si� ku z�u. Musisz pozosta� na niebie albo stworzenia
Ngai nadal b�d� umiera�.
- Czemu� mia�oby mnie to obchodzi�? - odpar�o
S�o�ce. - Nie mog� porzuci� swych obowi�zk�w tylko
dlatego, �e m�j brat nie wykonuje swoich.
Mundumugu uni�s� r�k�.
- Nie pozwol� ci przej�� - rzek�.
S�o�ce jednak roze�mia�o si� tylko i ruszy�o
dalej sw� �cie�k�, a kiedy dotar�o do mundumugu, po�kn�o
go i wyplu�o popio�y, bowiem nawet najpot�niejszy
mundumugu nie jest w stanie powstrzyma� S�o�ca w jego
biegu.
Historia ta znana jest wszystkim mundumugu od
czasu, gdy Ngai stworzy� Gikuju, pierwszego cz�owieka.
Spo�r�d nich wszystkich tylko jeden zignorowa� zawart� w
niej m�dro��.
Ja jestem tym mundumugu.
Powiada si�, �e od chwili swych narodzin czy
nawet pocz�cia ka�da istota pod��a w�asnym nieuniknionym
szlakiem, kt�ry prowadzi j� do �mierci. Je�li to prawda, a
tak si� zdaje, musi ona tak�e dotyczy� ludzi. A je�eli
dotyczy ludzi, to i bog�w, kt�rzy stworzyli cz�owieka na
swoje podobie�stwo.
Jednak�e wiedza nie umniejsza b�lu, jaki sprawia
nam czyja� �mier�. Wraca�em w�a�nie od Katumy, kt�r�
pociesza�em po stracie ojca. Stary Siboki zmar� wreszcie,
nie z powodu ran czy choroby, lecz raczej przygnieciony
straszliwym brzemieniem lat. Siboki by� jednym z
pierwszych kolonist�w, kt�rzy przybyli na Kirinyag�.
Nale�a� do Rady Starszych i cho� z wiekiem os�ab� na ciele
i umy�le, wiedzia�em, �e b�dzie mi go brakowa�o.
W�druj�c przez wiosk� d�ug� kr�t� �cie�k� wzd�u�
rzeki, prowadz�c� do mojej bomy, wyra�nie czu�em, �e
tak�e m�j kres si� zbli�a. Niewiele lat dzieli�o mnie i
Sibokiego; w istocie by�em ju� starym cz�owiekiem, kiedy
opu�cili�my Keni� i wyemigrowali�my na Kirinyag�.
Wiedzia�em, �e wkr�tce nadejdzie moja kolej, a przecie�
mia�em nadziej�, �e �mier� troch� zaczeka. Nie kierowa�a
mn� mi�o�� w�asna, lecz �wiadomo��, �e Kirinyaga nie jest
jeszcze gotowa, aby przetrwa� beze mnie. Mundumugu to co�
wi�cej ni� szaman, kt�ry rzuca uroki i sprzedaje zakl�cia.
Stanowi on skarbnic� wszystkich praw i zwyczaj�w, tradycji
i m�dro�ci ludu Kikuju; w mojej opinii za� Kirinyaga nie
zrodzi�a godnego mnie nast�pcy.
�ycie mundumugu jest ci�kie i samotne - ludzie,
kt�rym s�u�y, bardziej l�kaj� si� go ni� kochaj�. To nie
jego wina, lecz raczej kwestia pozycji. Mundumugu
musi czyni� co uzna za najlepsze dla szczepu - a to
oznacza, i� czasami zmuszony jest podejmowa� niepopularne
decyzje.
Dziwne zatem, �e decyzja , kt�ra doprowadzi�a do
mego upadku, nie mia�a nic wsp�lnego z moim ludem, lecz
dotyczy�a obcego.
Mimo wszystko jednak winienem by� �ywi� jakie�
podejrzenia, bowiem �adna rozmowa nie odbywa si� bez
powodu. Gdy po drodze do bomy mija�em strzeg�ce pola
strachy na wr�ble, natkn��em si� na Kimantiego, m�odego
syna Ngobe, p�dz�cego do domu dwie kozy z porannego
wypasu.
- Jambo, Koriba - powita� mnie, os�aniaj�c oczy
przed pal�cymi promieniami s�o�ca.
- Jambo, Kimanti - odpar�em. - Widz�, �e ojciec
pozwala ci ju� zajmowa� si� kozami. Wkr�tce nadejdzie
dzie�, gdy przeka�e ci opiek� nad byd�em.
- Wkr�tce - zgodzi� si�, podaj�c mi tykw� z wod�.
- Ciep�y mamy dzie�. Napijesz si� mo�e?
- To bardzo hojnie z twojej strony - stwierdzi�em,
bior�c od niego tykw� i unosz�c j� do ust.
- Zawsze by�em dla ciebie hojny, nieprawda�,
Koribo? - spyta�.
- Owszem - odpar�em podejrzliwie, zastanawiaj�c
si�, o jak� przys�ug� zamierza mnie poprosi�.
- Czemu zatem pozwalasz, by prawa r�ka mojego
ojca nadal pozostawa�a zeschni�ta i bezu�yteczna? -
spyta�. - Dlaczego nie rzucisz zakl�cia i nie uzdrowisz
jej?
- To nie takie proste, Kimanti - odpar�em. - Nie
ja wysuszy�em r�k� twojego ojca, lecz Ngai. Nie uczyni�by
tego bez powodu.
- Czemu mog�oby s�u�y� okaleczenie mojego ojca? -
chcia� wiedzie� Kimanti.
- Je�li sobie �yczysz, z�o�� Ngai w ofierze koz�a
i zapytam, dlaczego tego dokona� - odrzek�em.
Zastanowi� si� przez chwil�, po czym potrz�sn��
g�ow�.
- Nie obchodzi mnie odpowied� Ngai, bowiem nic
ona nie zmieni. - Umilk�, zagubiony w my�lach. - Jak
s�dzisz, czy d�ugo Ngai b�dzie naszym bogiem?
- Zawsze - odpar�em, zdumiony pytaniem.
- To niemo�liwe - odrzek� z powag�. - Z pewno�ci�
Ngai nie by� naszym bogiem w czasach, gdy by� jeszcze
mtoto. Musia� zabi� starych bog�w za m�odu, kiedy mia�
du�o si�. Teraz jednak ju� od dawna jest naszym bogiem i
nadszed� czas, by kto� zabi� jego. Mo�e nowy b�g oka�e
wi�cej wsp�czucia memu ojcu?
- Ngai stworzy� �wiat - przypomnia�em. - Stworzy�
Kikuju, Masaj�w i Wakamb�w, a nawet Europejczyk�w, a tak�e
�wi�t� g�r� Kirinyag�, kt�rej miano nosi nasz �wiat.
Istnia� od zarania dziej�w i b�dzie istnia� a� do ich
kresu.
Kimanti ponownie potrz�sn�� g�ow�.
- Je�li od tak dawna nad nami czuwa, jest ju�
got�w, by umrze�. Pozostaje tylko kwestia, kto go zabije.
- Zamilk�, po czym doda� z namys�em. - Mo�e ja sam, kiedy
b�d� starszy i silniejszy?
- Mo�e - zgodzi�em si�. - Zanim jednak to
zrobisz, pozw�l, �e opowiem ci histori� o Kr�lu Zebr.
- Czy opowiada ona o zebrach, czy o Ngai? -
spyta�.
- Pos�uchaj sam - odpar�em. - W�wczas, kiedy ju�
sko�cz�, ty mi odpowiesz.
Ostro�nie usiad�em na ziemi, a on przykucn�� obok
mnie.
- Dawno temu - zacz��em - zebry nie mia�y pask�w.
By�y br�zowe niczym zesch�a trawa na sawannie, nieciekawe
dla oczu jak pie� akacji. Poniewa� za� ich barwa chroni�a
je, rzadko porywali je lew i lampart, kt�rym �atwiej
przychodzi�o chwyta� gnu, topi i impal�.
Pewnego dnia Kr�lowi Zebr urodzi� si� syn. Nie
by� on jednak normalnym �rebi�ciem, poniewa� nie mia�
nozdrzy. Kr�l Zebr z pocz�tku zasmuci� si�, potem za�
poczu� z�o��, �e co� takiego w og�le mog�o si� zdarzy�. Im
bardziej zastanawia� si� nad tym, tym wi�ksze czu�
oburzenie. W ko�cu wspi�� si� na �wi�t� g�r� i dotar� na
szczyt, do st�p z�otego tronu, z kt�rego Ngai rz�dzi
�wiatem.
- Czy przyby�e�, aby s�awi� moj� cze��? - spyta�
Ngai.
- Nie! - odpar� Kr�l Zebr. - Przyszed�em, by ci
powiedzie�, �e jeste� strasznym bogiem i �e zamierzam ci�
zabi�.
- C� takiego uczyni�em, �e pragniesz mojej
�mierci? - spyta� Ngai.
- Obdarzy�e� mnie synem, kt�ry nie ma nozdrzy,
nie mo�e zatem wyczu� lwa i lamparta. Z pewno�ci� znajd�
go i zabij�, gdy w ko�cu opu�ci sw� matk�. Zbyt d�ugo
by�e� naszym bogiem i zapomnia�e�, co oznacza wsp�czucie.
- Zaczekaj! - rzuci� Ngai i nagle w jego g�osie
zabrzmia�a tak wielka moc, �e Kr�l Zebr zamar� w miejscu.
- Skoro tego chcesz, zwr�c� twojemu synowi nozdrza.
- Czemu w og�le by�e� tak okrutny? - spyta� Kr�l
Zebr, nie do ko�ca udobruchany.
- Tajemne s� plany bog�w - odpar� Ngai - i to, co
tobie mo�e wydawa� si� okrutne, w istocie cz�sto okazuje
si� dobrodziejstwem. Poniewa� by�e� dobrym, szlachetnym
kr�lem, obdarzy�em twego syna oczami, kt�re widzia�y w
ciemno�ciach, przenika�y zaro�la, spogl�da�y na drug�
stron� pni, tak aby lew i lampart nigdy go nie zaskoczyli,
nawet gdyby sprzyja� im kierunek wiatru. Z powodu tego
daru nie potrzebowa� nozdrzy, tote� zabra�em mu je, aby
nie musia� wdycha� py�u, kt�ry d�awi jego pobratymc�w
podczas pory susz. Teraz jednak odda�em mu zmys� w�chu i
odebra�em specjalny wzrok, bowiem tego si� domaga�e�.
- A zatem mia�e� jaki� pow�d! - j�kn�� Kr�l Zebr.
- Kiedy sta�em si� takim g�upcem?
- W chwili, gdy pomy�la�e�, �e jeste� wi�kszy ode
mnie - odpar� Ngai, d�wigaj�c si� na sw� pe�n� wysoko��.
Jego g�owa wznios�a si� ponad chmury. - Aby za� ukara� ci�
za tw� �mia�o��, rozkazuj�, by od tej chwili ty i ca�e
twoje plemi� nie by�o ju� br�zowe niczym zesch�a trawa,
lecz pokryte czarnymi i bia�ymi pasami, kt�re z odleg�o�ci
wielu mil przyci�gn� uwag� lwa i lamparta. Niewa�ne, gdzie
si� udacie, nigdy nie zdo�acie ukry� si� przed nimi.
To rzek�szy Ngai machn�� r�k� i nagle wszystkie
zebry na �wiecie pokry�y si� znanymi nam dobrze paskami.
Urwa�em, przygl�daj�c si� Kimantiemu.
- To ju� koniec? - spyta�.
- To ju� koniec.
Kimanti obserwowa� skolopendr�, pe�zn�c� po
piasku.
- Zebra by� jeszcze dzieckiem i nie m�g� wyja�ni�
swemu ojcu, �e ma niezwyk�e oczy - powiedzia� wreszcie. -
R�ka mojego ojca jest uschni�ta od wielu deszcz�w, za�
jedyne wyja�nienie, jakie us�ysza�, to to, �e tajemnicze
s� plany Ngai. Nie dosta� w zamian �adnych nowych zmys��w,
kt�re mog�yby wynagrodzi� mu kalectwo. Z pewno�ci�
zauwa�y�by je u siebie. - Kimanti spojrza� na mnie z
namys�em. - To ciekawa historia, Koribo, i przykro mi z
powodu Kr�la Zebr, uwa�am jednak, �e musi wkr�tce pojawi�
si� nowy b�g i zabi� Ngai.
I tak siedzieli�my, s�dziwy rozwa�ny mundumugu,
dysponuj�cy przypowie�ciami na ka�dy temat, i niem�dry
m�ody kehee - nie obrzezany ch�opak - dysponuj�cy nie
wi�ksz� wiedz� na temat swego �wiata, ni� byle kijanka.
Tkwili�my tak po przeciwnych stronach nie tylko drogi, ale
te� �wiata.
Jedynie b�g obdarzony poczuciem humoru m�g�by sprawi�,
�e to kehee mia� racj�.
Wszystko zacz�o si�, kiedy rozbi� si� statek.
(Niekt�rzy ludzie mogliby stwierdzi� z gorycz�,
�e prawdziwy pocz�tek nast�pi� w chwili, gdy Kirinyaga
zawar�a umow� z Rad� Eutopii, ale myliliby si�.)
Statki Kontroli podr�uj� nieustannie pomi�dzy
�wiatami eutopijskimi. Niekt�rym dostarczaj�c towary,
innym poczt�, jeszcze innym us�ugi. Jedynie Kirinyaga nie
ma z nimi �adnych kontakt�w. Wolno im nas obserwowa� - w
istocie to jeden z warunk�w umowy - jednak�e nie mog�
wtr�ca� si� w nasze sprawy. A poniewa� pr�bowali�my
stworzy� utopi� kikujsk�, nie interesuje nas handel z
Europejczykami.
Niemniej jednak statki Kontroli od czasu do czasu
l�dowa�y na Kirinyadze. W umowie stwierdzono, �e je�li
jakikolwiek obywatel nie jest szcz�liwy w naszym �wiecie,
wystarczy jedynie, by przeszed� do miejsca zwanego
Przystani�, a statek Kontroli zabierze go stamt�d i
zawiezie na Ziemi� b�d� te� inny �wiat eutopijski. Kiedy�
ich statek przywi�z� do nas dw�ch imigrant�w, za� dawno,
na samym pocz�tku istnienia Kirinyagi, Kontrola wys�a�a
sw� przedstawicielk�, kt�ra pr�bowa�a wp�yn�� na nasze
praktyki religijne.
Nie wiem, dlaczego w og�le �w statek przelatywa�
tak blisko Kirinyagi. Ostatnimi czasy nie wzywa�em
Kontroli, aby dokona�a poprawek orbity, bowiem dopiero za
dwa miesi�ce mia�y spa�� kr�tkie deszcze i wci�� powinna
panowa� s�oneczna upalna pogoda. Z tego, co mi wiadomo,
�aden z mieszka�c�w wioski nie wyruszy� do Przystani,
tote� Kontrola nie powinna interesowa� si� Kirinyag�.
Jednak�e pozostaje faktem, �e nagle na czystym b��kitnym
niebie rozb�ys�a smuga �wiat�a, opadaj�ca ku powierzchni
planety. Potem nast�pi� wybuch; cho� nie widzia�em go,
s�ysza�em huk i dostrzeg�em rezultaty, bowiem krowy
sp�oszy�y si� wyra�nie, za� stada impali i zebr umkn�y w
panice.
Po jakich� dwudziestu minutach m�ody Jinja, syn
Kichanty, wbieg� na wzg�rze do mojej bomy.
- Musisz p�j�� ze mn�, Koribo! - wydysza�,
gwa�townie chwytaj�c powietrze.
- Co si� sta�o? - spyta�em.
- Rozbi� si� statek Kontroli! - rzek�. - Pilot
wci�� �yje!
- Ci�ko jest ranny?
Jinja przytakn��.
- Bardzo ci�ko. My�l�, �e wkr�tce umrze.
- Jestem ju� stary i w�dr�wka do pilota zaj�aby
mi bardzo du�o czasu - rzek�em. - Lepiej b�dzie, je�li
wezwiesz trzech m�odych ludzi z wioski i przyniesiecie go
tu na noszach.
Jinja pos�usznie pobieg� do wsi, a ja tymczasem
wr�ci�em do chaty, aby sprawdzi� czy mam co�, co pozwoli
mi z�agodzi� b�l pilota. Znalaz�em troch� li�ci qat, na
wypadek, gdyby pilot mia� do�� si�, by �u� i kilkana�cie
ma�ci, gdyby by� na to za s�aby. Za pomoc� komputera
po��czy�em si� te� z Kontrol� i uprzedzi�em, �e po
zbadaniu pilota zawiadomi� ich o jego stanie.
Par� lat wcze�niej wys�a�bym mojego pomocnika nad
rzek�, �eby przyni�s� wod�, kt�r� m�g�bym obmy� rannego,
jednak�e nie mia�em ju� pomocnika, za� mundumugu nie nosi
wody, tote� po prostu czeka�em na szczycie wzg�rza,
spogl�daj�c w stron� miejsca katastrofy. Wok� wraku
p�on�y trawy, z ziemi wznosi�a si� kolumna dymu. Ujrza�em
Jinja i pozosta�ych, biegn�cych przez sawann� z noszami.
Topi, impala i nawet bawo�y ucieka�y im z drogi. Potem na
niemal dziesi�� minut znikn�li mi z oczu. Kiedy zn�w ich
zobaczy�em, szli ju� wolniejszym krokiem, d�wigaj�c rannego
cz�owieka.
Zanim jednak dotarli do mojej bomy, na d�ugiej
kr�tej �cie�ce prowadz�cej z wioski pojawi� si� Karenja.
- Jambo, Koriba - pozdrowi� mnie.
- Co tu robisz? - spyta�em.
- Prawie ca�a wie� ju� wie, �e rozbi� si� statek
Kontroli - odpar�. - Nigdy dot�d nie widzia�em
Europejczyka. Przyszed�em, aby si� przekona�, czy jego
twarz naprawd� jest bia�a jak mleko.
- Czeka ci� zaw�d - odpar�em. - Nazywamy ich
bia�ymi, w rzeczywisto�ci jednak s� r�owo-br�zowi.
- Mimo wszystko - odpar� kucaj�c - nigdy �adnego
nie widzia�em.
Wzruszy�em ramionami.
- Jak chcesz.
Jinja i jego towarzysze przybyli w kilka minut
p�niej, d�wigaj�c nosze. Spoczywa�o na nich skr�cone
cia�o pilota. R�ce i nogi mia� po�amane, prawie ca�e jego
cia�o pokrywa�y oparzenia. Straci� mn�stwo krwi, a z
niekt�rych ran s�czy�a si� ona nadal. By� nieprzytomny,
lecz oddycha� miarowo.
- Asante sana - zwr�ci�em si� do czterech
m�odzie�c�w. - Dzi�kuj�. Dobrze si� dzi� spisali�cie.
Kaza�em jednemu z nich nape�ni� moje tykwy wod�.
Pozostali trzej sk�onili si� i ruszyli z powrotem w d�
zbocza, gdy ja tymczasem wybra�em z moich ma�ci t�, kt�ra
jak najmniej podra�ni oparzenia.
Karenja patrzy� jak w transie. Dwa razy musia�em
go upomnie�, bowiem zafascynowany dotyka� jasnych w�os�w
pilota. Gdy s�o�ce przesun�o si� na niebie, poleci�em mu,
aby pom�g� mi przeci�gn�� pilota w cie�.
Kiedy ju� opatrzy�em rannego, wr�ci�em do chaty,
w��czy�em komputer i ponownie po��czy�em si� z Kontrol�.
Wyja�ni�em, �e pilot nadal �yje, jednak�e po�ama�
wszystkie ko�czyny, jego cia�o pokrywaj� oparzenia, a on
sam jest pogr��ony w �pi�czce i zapewne wkr�tce umrze.
W odpowiedzi oznajmili, �e wys�ali ju� lekarza,
kt�ry zjawi si� w ci�gu p� godziny. Za��dali, aby kto�
czeka� na niego w Przystani i przyprowadzi� go do mojej
bomy. Poniewa� Karenja nadal przygl�da� si� pilotowi,
poleci�em mu, aby powita� statek i sprowadzi� do mnie
medyka.
Przez nast�pn� godzin� pilot nie poruszy� si� ani
razu, a przynajmniej tak s�dz� - jednak�e na kilka minut
zdrzemn��em si�, wsparty plecami o pie� drzewa, tote� nie
mog� by� pewny. Obudzi� mnie g�os kobiety, przemawiaj�cej
w j�zyku, kt�rego nie s�ysza�em ju� od wielu lat. Z trudem
wsta�em z ziemi, akurat na czas, by powita� lekark�
przys�an� przez Kontrol�.
- Pan musi by� Koriba - rzek�a po angielsku. -
Pr�bowa�am porozumie� si� z towarzysz�cym mi d�entelmenem,
nie s�dz� jednak, by zrozumia� cho� s�owo.
- Jestem Koriba - odpar�em po angielsku.
Wyci�gn�a do mnie r�k�.
- Doktor Joyce Witherspoon. Czy mog� zobaczy� pacjenta?
Zaprowadzi�em j� na miejsce, gdzie le�a� pilot.
- Zna pani jego nazwisko? - spyta�em. - Nie
mogli�my znale�� �adnych dokument�w.
- Samuel albo Samuels, nie jestem pewna - odpar�a,
kl�kaj�c obok noszy. - Kiepsko z nim. - Dokona�a
pospiesznych bada�. - W bazie mogliby�my pom�c mu znacznie
bardziej, nie chcia�abym jednak rusza� go w tym stanie.
- Wystarczy jedno moje s�owo i w ci�gu godziny
zanios� go do Przystani - odpar�em. - Im wcze�niej
znajdzie si� w waszym szpitalu, tym lepiej.
Potrz�sn�a g�ow�.
- Obawiam si�, �e b�dzie musia� tu zosta�, p�ki
nie odzyska nieco si�.
- Zastanowi� si� nad tym - powiedzia�em.
- Nie ma si� nad czym zastanawia� - rzek�a. -
Jako lekarz uwa�am, �e jest za s�aby, by go przenosi�.
- Wskaza�a kawa�ek ko�ci goleniowej, kt�ra przebi�a sk�r�
i stercza�a na zewn�trz.
- Musz� nastawi� wi�kszo�� z�ama� i upewni� si�,
�e nie wda�o si� zaka�enie.
- Mo�e to pani zrobi� w waszym szpitalu -
stwierdzi�em.
- Albo tutaj, ze znacznie mniejsz� szkod� dla
zdrowia pacjenta - doda�a. - W czym le�y problem, Koribo?
- Problem, Memsaab Witherspoon - odpar�em -
polega na tym, �e Kirinyaga to kikujska utopia. Oznacza to
odrzucenie wszystkiego, co europejskie, ��cznie z wasz�
medycyn�.
- Nie zamierzam praktykowa� jej na Kikuju - nie
zgodzi�a si�. - Pr�buj� jedynie ocali� pilota Kontroli,
kt�ry przypadkiem rozbi� si� na waszej planecie.
Przez d�ug� chwil� przygl�da�em si�
nieprzytomnemu m�czy�nie.
- W porz�dku - zgodzi�em si� wreszcie. - Mo�e
pani opatrzy� jego rany.
- Dzi�kuj� - rzek�a.
- Jednak�e za trzy dni musi st�d odej�� -
doda�em. - Nie mog� d�u�ej ryzykowa� ska�enia naszej
kultury.
Spojrza�a na mnie, jakby zamierza�a protestowa�,
jednak�e nie odezwa�a si� ani s�owem. Otwar�a jedynie
przywiezion� przez siebie apteczk� i wstrzykn�a co� w
rami� m�czyzny - zapewne �rodek uspokajaj�cy albo
przeciwb�lowy, czy te� po��czenie ich obu.
- To czarownica! - rzuci� Karenja. - Sp�jrz
tylko, jak przebija jego sk�r� metalowym cierniem! -
Zafascynowany, patrzy� na pilota. - Teraz z pewno�ci�
umrze.
Joyce Witherspoon pracowa�a do p�nego wieczora,
oczyszczaj�c rany pilota, nastawiaj�c z�amane ko�ci,
zbijaj�c gor�czk�. Nie pami�tam, kiedy zasn��em, lecz gdy
si� obudzi�em, dygocz�c w ch�odnym porannym powietrzu tu�
po wschodzie s�o�ca, kobieta spa�a, a Karenja znikn��.
Rozpali�em ognisko, po czym usiad�em obok niego,
owini�ty kocem, czekaj�c a� s�o�ce ogrzeje powietrze.
Joyce Witherspoon ockn�a si� wkr�tce potem.
- Dzie� dobry - powiedzia�a, ujrzawszy mnie
siedz�cego nieopodal.
- Dzie� dobry, Memsaab Witherspoon - odpar�em.
- D�ugo spa�am? - spyta�a.
- Ju� ranek.
- Chodzi�o mi o godziny i minuty.
- Na Kirinyadze nie znamy minut ani godzin -
odpar�em. - Jedynie dni.
- Powinnam sprawdzi�, jak si� czuje pan Samuels.
- Nadal �yje - odpar�em.
- Oczywi�cie - odpowiedzia�a. - Ale biedak b�dzie
potrzebowa� przeszczep�w sk�ry, mo�liwe te�, �e straci praw�
nog�. Minie du�o czasu, zanim wr�ci do zdrowia... - Urwa�a,
rozgl�daj�c si� wok�. - Hmm... Gdzie mog�abym si� umy�?
- U st�p wzg�rza p�ynie rzeka - wyja�ni�em. -
Prosz� najpierw uderzy� kilka razy w wod�, aby sp�oszy�
krokodyle.
- Co to za Utopia, w kt�rej mieszkaj� krokodyle?
- spyta�a z u�miechem.
- Czy� istnieje raj bez w�y? - ja na to.
Roze�mia�a si� i ruszy�a w d� zbocza.
Poci�gn��em �yk z tykwy z wod�, po czym zgasi�em ognisko i
zasypa�em popio�y. Jeden z ch�opc�w z wioski wyprowadzi�
na ��k� moje kozy, drugi przyni�s� drwa na opa� i zabra�
nad rzek� puste tykwy, aby nape�ni� je wod�.
Kiedy Joyce Witherspoon wr�ci�a znad rzeki jakie�
dwadzie�cia minut p�niej, nie by�a sama. Towarzyszy�a jej
Kibo, trzecia, najm�odsza �ona Koinnage'a, najwy�szego
wodza wioski. W ramionach trzyma�a Katabo, swego synka.
Lewa r�ka ch�opca by�a paskudnie opuchni�ta i posinia�a.
- Znalaz�am t� kobiet� pior�c� nad rzek� -
oznajmi�a Joyce Witherspoon - i zauwa�y�am, �e jej dziecko
ma zaka�enie. Wygl�da to na uk�szenie jakiego� owada.
Zdo�a�am przekona� j� na migi, aby przysz�a tu ze mn�.
- Czemu nie przynios�a� do mnie Katabo? -
spyta�em Kibo w suahili.
- Ostatnio policzy�e� sobie dwie kozy, dziecko
jednak chorowa�o przez wiele dni, a Koinnage zbi� mnie za
to, �e zmarnowa�am jego kozy - odpar�a, tak bardzo
przera�ona tym, �e mnie rozgniewa�a, i� nie by�a w stanie
wymy�li� �adnego k�amstwa.
Kibo nie sko�czy�a jeszcze m�wi�, gdy Joyce
Witherspoon ruszy�a ku niej i dziecku ze strzykawk� w
r�ku.
- To antybiotyk o szerokim dzia�aniu - wyja�ni�a
mi. - Zawiera te� sterydy, zapobiegaj�ce sw�dzeniu i
b�lowi do czasu zlikwidowania infekcji.
- St�j! - rzuci�em szorstko po angielsku. - Nie wolno
pani tego zrobi� - oznajmi�em. - Przyby�a tu pani jedynie po
to, by zaj�� si� pilotem.
- To niemowl� bardzo cierpi - zaprotestowa�a. -
Wystarcz� dwie sekundy, aby zrobi� mu zastrzyk, kt�ry je
wyleczy.
- Nie mog� na to zezwoli�.
- O co panu chodzi? - spyta�a ostro. - Czyta�am
pa�sk� biografi�. Mo�e pan ubiera� si� jak dzikus i
siedzie� w piachu obok ogniska, ale studiowa� pan w
Cambridge i zrobi� doktorat w Yale. Z pewno�ci� wie pan,
jak �atwo mog� zako�czy� cierpienia tego dziecka.
- Nie w tym rzecz - odpar�em.
- A zatem w czym?
- Nie wolno pani leczy� tego dziecka. W tej
chwili mog�oby to wygl�da� na b�ogos�awie�stwo - jednak�e
kiedy� ju� przyj�li�my leki Europejczyk�w, a potem ich
religi�, stroje, prawa i zwyczaje, a� wreszcie
przestali�my by� Kikuju i stali�my si� now� ras�, ras�
czarnych Europejczyk�w, znanych jedynie jako Kenijczycy.
Przybyli�my na Kirinyag�, by upewni� si�, �e co� takiego
si� nie powt�rzy.
- On nie b�dzie wiedzia�, czemu czuje si� lepiej.
Je�li o mnie chodzi, mo�e pan przypisa� zas�ug� swojemu
bogu b�d� sobie.
Potrz�sn��em g�ow�.
- Doceniam pani dobre ch�ci, ale nie mog�
pozwoli�, aby zak��ci�a pani spok�j naszej Utopii.
- Prosz� na niego spojrze�! - wskaza�a spuchni�t�
r�k� Katabo. - Czy dla niego Kirinyaga to Utopia? Gdzie
zapisano, �e w Utopiach dzieci musz� chorowa� i umiera�?
- Nigdzie.
- A zatem?
- Nie zapisano tego - ci�gn��em dalej - poniewa�
Kikuju nie znaj� pisma.
- Mo�e wi�c pozwoli pan matce zdecydowa�?
- Nie.
- Dlaczego?
- Matka my�li jedynie o swoim dziecku -
wyja�ni�em. - Ja musz� my�le� o ca�ym �wiecie.
- Mo�e dla niej dziecko jest wa�niejsze ni� wasz
�wiat dla pana?
- Ona nie potrafi podj�� rozs�dnej decyzji -
odpar�em. - Jedynie ja mog� przewidzie� wszystkie
konsekwencje.
Nagle Kibo, kt�ra nie rozumia�a ani s�owa po
angielsku, zwr�ci�a si� do mnie:
- Czy europejska wied�ma mo�e uleczy� mojego
ma�ego Katabo? Dlaczego si� k��cicie?
- Europejska wied�ma przyby�a tu do Europejczyka
- odpowiedzia�em. - Jej moc nie ma wp�ywu na Kikuju.
- Nie mog�aby spr�bowa�? - spyta�a Kibo.
- Ja jestem waszym mundumugu - odpar�em szorstko.
- Ale sp�jrz na pilota - Kibo wskaza�a Samuelsa.
- Wczoraj by� prawie martwy. Dzi� jego sk�ra ju� si� goi,
a r�ce i nogi zn�w s� proste.
- Jej b�g to b�g Europejczyk�w - odrzek�em. - Tak
jak jej magia to magia Europejczyk�w. Ich zakl�cia nie
dzia�aj� na Kikuju.
Kibo umilk�a, przyciskaj�c do piersi Katabo.
Odwr�ci�em si� do Joyce Witherspoon.
- Przepraszam, �e m�wi�em w suahili, jednak�e
Kibo nie zna innego j�zyka.
- W porz�dku - odpar�a. - I tak wszystko
zrozumia�am.
- S�dzi�em, �e m�wi pani jedynie po angielsku.
- Czasami nie trzeba zna� s��w, by poj�� ich
znaczenie. Domy�lam si�, �e to co pan rzek�, da si�
sprowadzi� do jednego: "Nie b�dziesz mia� bog�w cudzych
przede mn�".
W tym momencie pilot j�kn�� i ca�a jej uwaga
skupi�a si� na nim. Powoli wraca�a mu �wiadomo��. Wci��
jeszcze by� p�przytomny, lecz wyszed� ju� ze �pi�czki.
Kobieta zacz�a wstrzykiwa� leki w kropl�wki, pod��czone
do jego r�k i n�g. Kibo patrzy�a zdumiona, trzymaj�c si� na
bezpieczn� odleg�o��.
Przez ca�y ranek pozosta�em na wzg�rzu. Zaproponowa�em,
�e zdejm� kl�tw� z r�ki Katabo i posmaruj� j� goj�c� ma�ci�,
lecz Kibo odm�wi�a twierdz�c, �e Koinnage nie zechce rozsta�
si� z kolejnymi kozami.
- Tym razem nie za��dam zap�aty - oznajmi�em,
bowiem chcia�em, by w�dz sta� po mojej stronie. Wyg�osi�em
zakl�cie nad dzieckiem, po czym posmarowa�em jego r�k�
ma�ci� z utartej kory akacji. Rozkaza�em Kibo, by zanios�a
dziecko do shamby i powiedzia�em, �e w ci�gu pi�ciu dni
r�ka b�dzie zdrowa.
Wreszcie nadszed� czas, abym zszed� do wioski.
Musia�em pob�ogos�awi� strachy na wr�ble i da� Leibo,
kt�ra straci�a dziecko, mikstur� na z�agodzenie b�lu w
piersiach. Nast�pnie mia�em spotka� si� z Bakad�, kt�ry
zaakceptowa� cen� za sw� c�rk� i chcia�, abym dokona� jej
za�lubin. Wreszcie musia�em do��czy� do Koinnage'a oraz
Rady Starszych, omawiaj�cej najwa�niejsze sprawy tego
dnia.
W�druj�c d�ug� kr�t� �cie�k� wzd�u� rzeki,
pomy�la�em nagle, jak bardzo nasz �wiat przypomina Rajski
Ogr�d Europejczyk�w.
Sk�d mia�em wiedzie�, �e w�� ju� si� zjawi�?
Kiedy za�atwi�em swoje sprawy w wiosce,
odwiedzi�em chat� Ngobego i razem napili�my si� pombe.
Spyta� mnie o pilota, bowiem do tego czasu wie�� o jego
przybyciu rozesz�a si� w�r�d wszystkich mieszka�c�w
wioski. Wyja�ni�em, �e europejska mundumugu zajmuje si�
tym i za dwa dni zabierze go do siedziby Kontroli.
- Jej magia musi by� bardzo mocna - rzek�. -
S�ysza�em bowiem, �e �w cz�owiek paskudnie si� po�ama�. -
Urwa�. - Szkoda - doda� z �alem - �e czary te nie dzia�aj�
na Kikuju.
- Moja magia zawsze nam wystarcza�a - odpar�em.
- To prawda - powiedzia� niepewnie. - Pami�tam
jednak dzie�, kiedy przynie�li�my do ciebie syna
Tabariego, po tym, jak hieny zaatakowa�y go i odgryz�y mu
nog�. Z�agodzi�e� jego b�l, ale nie zdo�a�e� go ocali�.
Mo�e wied�ma z Kontroli potrafi�aby tego dokona�?
- Nogi pilota by�y po�amane, nie odgryzione -
broni�em si�. - Nikt nie zdo�a�by uratowa� syna Tabariego,
kiedy hieny ju� z nim sko�czy�y.
- Mo�e masz racj� - on na to.
W pierwszym odruchu chcia�em oburzy� si� na s�owo
"mo�e", potem jednak zdecydowa�em, �e nie zamierza� mnie
obrazi�. Tote� doko�czy�em pomb�, rzuci�em ko��mi,
odczyta�em, �e czekaj� go pomy�lne zbiory i wyszed�em.
Po�rodku wioski przystan��em, aby wyrecytowa�
dzieciom przypowie��, po czym ruszy�em do shamby
Koinnagego i wszed�em do jego bomy na codzienne spotkanie
Rady Starszych. Wi�kszo�� z nich by�a ju� na miejscu,
ponura i milcz�ca. Wreszcie Koinnage wynurzy� si� z chaty
i do��czy� do nas.
- Dzi� mamy do om�wienia powa�n� spraw� -
oznajmi�. - Mo�e najpowa�niejsz� ze wszystkich, jakimi
kiedykolwiek si� zajmowali�my - doda�, spogl�daj�c wprost
na mnie. Nagle odwr�ci� si� w stron� chat swoich �on. -
Kibo! - zawo�a�. - Chod� tutaj!
Kibo pos�ucha�a i ruszy�a ku nam, tul�c do siebie
ma�ego Katabo.
- Wszyscy widzieli�cie wczoraj r�k� mojego syna -
powiedzia� Koinnage. - Spuch�a do dwukrotnych rozmiar�w i
by�a barwy �mierci. - Odebra� �onie dziecko i uni�s� je
nad g�ow�. - A teraz patrzcie! - krzykn��.
R�ka Katabo zn�w wygl�da�a zdrowo. Niemal ca�a
opuchlizna ju� zesz�a.
- Moje lekarstwo zadzia�a�o szybciej ni�
oczekiwa�em - rzek�em.
- To nie twoje lekarstwo! - rzuci�
oskar�ycielsko. - To lek europejskiej wied�my!
Spojrza�em na Kibo.
- Poleci�em ci, aby� opu�ci�a moj� bom� jeszcze
przede mn� - oznajmi�em surowo.
- Nie zabroni�e� mi wraca� - odpar�a z zaci�t�
min�, staj�c obok Koinnagego. - Wied�ma uk�u�a r�k� Katabo
metalowym cierniem i zanim zd��y�am zej�� ze wzg�rza,
obrz�k prawie ust�pi�.
- Nie pos�ucha�a� mojego polecenia - powiedzia�em
z�owrogim tonem.
- Jestem najwy�szym wodzem i wybaczam jej -
wtr�ci� Koinnage.
- Ja jestem mundumugu i jej nie wybaczam! -
odpar�em.
I nagle wyzywaj�ca mina Kibo znikn�a zast�piona
wyrazem przera�enia.
- Mamy na g�owie wa�niejsze sprawy - warkn��
Koinnage.
To mnie zdumia�o, bowiem kiedy jestem z�y, nikt
nie ma odwagi stawi� mi czo�a.
Wyj��em z sakiewki gar�� �wiec�cego proszku,
sporz�dzonego z utartych odw�ok�w nocnych chrz�szczy,
wysypa�em go na d�o�, unios�em do ust i dmuchn��em py�em w
stron� Kibo. Kobieta krzykn�a ze zgrozy i run�a na
ziemi� w konwulsjach.
- Co jej zrobi�e�? - spyta� ostro Koinnage.
Przerazi�em j� bardziej, ni� by�by� w stanie
poj�� - uczciwa kara za to, �e mnie nie pos�ucha�a. G�o�no
rzek�em:
- Zaznaczy�em jej ducha tak, by wszyscy drapie�cy
Drugiego �wiata mogli odnale�� go noc�, kiedy �pi. Je�li
przysi�gnie nigdy wi�cej nie sprzeciwi� si� swojemu
mundumugu i oka�e stosown� skruch� za sw�j dzisiejszy
wyst�pek, w�wczas usun� z jej duszy znaki, zanim po�o�y
si� spa� dzi� wiecz�r. Je�li nie... - Wzruszy�em ramionami
pozwalaj�c, by gro�ba zawis�a w powietrzu.
- Mo�e europejska wied�ma usunie znaki? - rzuci�
Koinnage.
- S�dzisz, �e b�g Europejczyk�w jest pot�niejszy
ni� Ngai? - spyta�em gwa�townie.
- Nie wiem - odpar� Koinnage. - Jednak�e w jedn�
chwil� uleczy� r�k� mojego syna. Ngai zabra�oby to kilka
dni.
- Od lat powtarzasz, aby�my odrzucali wszystko,
co pochodzi od Europejczyk�w - doda� Karenja - a przecie�
sam widzia�em, jak wied�ma u�ywa�a swej magii na
umieraj�cym pilocie i s�dz�, �e jest ona mocniejsza ni�
twoje czary.
- To magia, z kt�rej mog� korzysta� tylko
Europejczycy - odpar�em.
- Nieprawda! - wtr�ci� Koinnage. - Czy� bowiem
wied�ma nie zaproponowa�a jej Katabo? Je�li potrafi
zapobiec cierpieniom naszych chorych i rannych szybciej
ni� Ngai, musimy rozwa�y� przyj�cie jej oferty.
- Je�eli to zrobicie, wkr�tce b�dziecie musieli
te� przyj�� ich boga, nauk�, stroje i zwyczaje.
- Ale to ich nauka stworzy�a Kirinyag� i
sprowadzi�a nas tutaj - zauwa�y� Ngobe. - Skoro dzi�ki
niej powsta�a Kirinyaga, jak mo�e by� z�a?
- Nie jest z�a dla Europejczyk�w - wyja�ni�em -
poniewa� stanowi cz�� ich kultury. Nam jednak nie wolno
zapomnie�, po co przybyli�my na Kirinyag�: aby zbudowa�
�wiat Kikuju i odtworzy� kikujsk� kultur�.
- Musimy si� nad tym powa�nie zastanowi� -
stwierdzi� Koinnage. - Przez lata wierzyli�my, �e ka�dy
aspekt europejskiej kultury jest z�y, bo nie znali�my
jej. Teraz jednak, kiedy ujrzeli�my, �e
nawet kobieta potrafi leczy� choroby szybciej ni� Ngai,
nadszed� czas, by rozwa�y� nasze stanowisko.
- Mo�e jej magia uleczy�aby moj� uschni�t� r�k�,
kiedy by�em ch�opcem? - doda� Ngobe. - C� w tym z�ego?
- By�oby to wbrew woli Ngai - odpar�em.
- Czy� Ngai nie w�ada wszech�wiatem? - spyta�.
- Wiesz, �e tak.
- Zatem nic nie mo�e si� dzia� wbrew jego woli. A
je�li ona by mnie uleczy�a, post�pi�aby zgodnie z
�yczeniem Ngai.
Potrz�sn��em g�ow�.
- Nie rozumiesz.
- Pr�bujemy zrozumie� - mrukn�� Koinnage. -
O�wie� nas.
- Europejczycy znaj� wiele cud�w i cuda te mog�
was skusi�, tak jak dzieje si� to w tej chwili... je�li
jednak przyjmiecie jeden dar Europejczyk�w, wkr�tce zmusz�
was, aby�cie przyj�li je wszystkie. Koinnage, ich religia
zezwala na posiadanie tylko jednej �ony. Z kt�rymi dwiema
si� rozwiedziesz?
Odwr�ci�em si� do pozosta�ych.
- Ngobe, ludzie z Kontroli po�l� Kimantiego do
szko�y, w kt�rej nauczy si� czyta� i pisa�. Poniewa�
jednak my nie mamy pisma, nauczy si� pisa� i czyta� w
j�zyku Europejczyk�w, za� rzeczy i ludzie, o kt�rych
b�dzie czyta�, tak�e b�d� europejskie.
Ruszy�em pomi�dzy Starszych, ka�demu podaj�c
stosowny przyk�ad.
- Karenja, je�li zrobisz przys�ug� Tabariemu,
b�dziesz oczekiwa� w zamian kury, kozy, a mo�e nawet
krowy, w zale�no�ci od tego, jak wielka by�a ta przys�uga.
Jednak�e Europejczycy ka�� mu wynagrodzi� ci� papierowymi
pieni�dzmi, kt�rych nie mo�na zje�� i kt�re si� nie mno��,
nie wzbogacaj�c przez to swojego w�a�ciciela.
Kr��y�em dalej, a� w ko�cu obszed�em wszystkich
Starszych, ka�demu z nich wskazuj�c, co musieliby utraci�,
gdyby pozwolili Europejczykom wp�yn�� na nasze zwyczaje.
- Wszystko to jest jak jedna strona r�ki - odpar�
Koinnage, kiedy sko�czy�em. Uni�s� drug� r�k� d�oni� do
g�ry. - Na drugiej spoczywa koniec wszelkich chor�b i
cierpienia, a to niema�o. Koriba twierdzi, �e je�li
dopu�cimy do siebie Europejczyk�w, zmusz� nas, aby�my
zmienili nasze zwyczaje. Ja m�wi�, �e cz�� naszych
zwyczaj�w powinna zosta� zmieniona. Je�li ich b�g jest
wi�kszym uzdrowicielem ni� Ngai, mo�e potrafi da� nam
lepsz� pogod�, p�odniejsze byd�o, �y�niejsz� ziemi�?
- Nie! - krzykn��em. - Wy mo�e zapomnieli�cie,
dlaczego tu przybyli�my, ale ja nie. Naszym celem nie by�o
za�o�enie europejskiej utopii! Pragn�li�my Utopii dla
Kikuju!
- A czy osi�gn�li�my �w cel? - spyta� ironicznie
Karenja.
- Z ka�dym dniem zbli�amy si� do niego -
odpar�em. - Sprawiam, �e staje si� rzeczywisto�ci�.
- Czy w Utopii cierpi� dzieci? - nalega� Karenja.
- Czy m�czy�ni dorastaj� z uschni�tymi r�kami? Kobiety
umieraj� w po�ogu? Hieny atakuj� pasterzy?
- To kwestia r�wnowagi - wyja�ni�em. -
Nieograniczony wzrost doprowadza w ko�cu do
nieograniczonego g�odu. Nie widzieli�cie, czym si� to
sko�czy�o na Ziemi, ale ja tak.
Wreszcie przem�wi� stary Jandara.
- Czy w Utopii ludzie my�l�? - spyta� mnie.
- Oczywi�cie, �e tak - odpar�em.
- Skoro my�l�, czy przychodz� im do g�owy nie
tylko stare pomys�y, ale i nowe?
- Owszem.
- Zatem mo�e powinni�my pozwoli� wied�mie zaj��
si� naszymi ranami i chorobami - rzek�. - Je�li bowiem
Ngai zezwala, aby w jego Utopii pojawia�y si� nowe my�li,
musi wiedzie�, �e doprowadz� one do zmiany. A skoro zmiana
nie jest z�a, mo�e brak zmiany, do kt�rego tak usilnie
d��yli�my, stanowi z�o albo przynajmniej b��d. - Wsta� z
miejsca. - Mo�ecie przedyskutowa� t� kwesti�. Co do mnie,
od lat n�ka mnie b�l staw�w i Ngai nie potrafi� go
uleczy�. Zamierzam wspi�� si� na wzg�rze Koriby i
sprawdzi�, czy b�g Europejczyk�w zdo�a u�mierzy� moje
cierpienie.
Z tymi s�owymi wymin�� mnie i wyszed� z bomy.
By�em got�w spiera� si� przez ca�y dzie� i noc,
je�li trzeba, jednak�e Koinnage odwr�ci� si� do mnie
plecami - do mnie, swojego mundumugu! - i zani�s� syna z
powrotem do chaty Kibo. To sta�o si� sygna�em do
zako�czenia spotkania. Starsi po kolei wstawali i
wychodzili, nie �miej�c spojrze� mi w twarz.
Kiedy dotar�em do mego wzg�rza, ujrza�em ponad
tuzin mieszka�c�w wioski zebranych u jego st�p. Min��em
ich i wkr�tce dotar�em do mojej bomy.
Jandara nadal tam by�. Joyce Witherspoon zrobi�a
mu zastrzyk i podawa�a w�a�nie niewielk� fiolk� pastylek.
- Kto pani pozwoli� leczy� Kikuju? - spyta�em po
angielsku.
- Nie proponowa�am im pomocy - odpar�a. - Jestem
jednak lekarzem i nie mog� ich odprawi�.
- Zatem ja to zrobi�.
Po tych s�owach odwr�ci�em si� i spojrza�em na
wie�niak�w.
- Nie wolno wam tu wchodzi� - powiedzia�em
surowo. - Wracajcie do swoich shamb.
Doro�li poruszyli si� niespokojnie, lecz zostali
na miejscu, za� jeden drobny ch�opiec ruszy� na g�r�.
- Tw�j mundumugu zabroni� ci wspina� si� na to
wzg�rze - rzuci�em. - Ngai ukarze ci� za ten wyst�pek.
- B�g Europejczyk�w jest m�ody i silny - oznajmi�
ch�opiec. - Obroni mnie przed Ngai.
I ujrza�em, �e ten ch�opiec to Kimanti.
- Zosta�, ostrzegam! - wykrzykn��em.
Kimanti zwa�y� w d�oniach drewnian� w��czni�.
- Ngai nie zrobi mi krzywdy - oznajmi� pewnym
siebie tonem. - Je�li spr�buje, zabij� go tym.
Wymin�� mnie i podszed� do Joyce Witherspoon.
- Rozci��em sobie stop� na kamieniu - rzek�. -
Je�li tw�j b�g mnie wyleczy, w podzi�ce ofiaruj� mu ko�l�.
Nie zrozumia�a ani s�owa z tego, co powiedzia�,
kiedy jednak pokaza� jej ran�, zacz�a j� opatrywa�.
Wkr�tce potem zszed� ze wzg�rza nie n�kany przez
Ngai, a kiedy nast�pnego ranka nie tylko wci�� jeszcze
�y�, ale te� jego rana zosta�a uleczona, po wiosce
wie�� o tym rozesz�a si� i wkr�tce ustawi�a si� niemal
niesko�czona kolejka chorych i kalek, pragn�cych wspi��
si� na me wzg�rze i przyj�� europejskie leki na kikujskie
dolegliwo�ci.
Ponownie poleci�em im, aby si� rozeszli. Tym
razem zupe�nie jakby mnie nie s�yszeli. Pozostali na
miejscu, nie spieraj�c si� ze mn�, tak jak to zrobi�
Kimanti, nawet nie dostrzegaj�c mojej obecno�ci. Ka�dy z
nich czeka� cierpliwie, p�ki nie nadesz�a jego kolej, by
zwr�ci� si� o pomoc do europejskiej wied�my.
S�dzi�em, �e kiedy kobieta odejdzie, wszystko
wr�ci do normy, �e ludzie zn�w zaczn� l�ka� si� Ngai i
okazywa� szacunek swojemu mundumugu - jednak�e tak si� nie
sta�o. Och, zajmowali si� swymi codziennymi obowi�zkami,
obsadzali pola i wypasali byd�o... jednak�e nie zwracali
si� ju� do mnie ze swoimi problemami, jak to zawsze
czynili w przesz�o�ci.
Z pocz�tku s�dzi�em, �e rozpocz�� si� jeden z
owych rzadkich okres�w, w kt�rych nikt w wiosce nie choruje
ani na nic nie cierpi. Jednak�e pewnego dnia ujrza�em
Shanak�, w�druj�cego przez sawann�. Poniewa� rzadko
opuszcza� sw� shamb�, a nigdy wiosk�, zainteresowa�o mnie,
dok�d zmierza, i postanowi�em p�j�� za nim.
Przez ponad p� godziny maszerowa� wprost na
zach�d, a� wreszcie dotar� do l�dowiska w Przystani.
- Co si� sta�o? - spyta�em, kiedy do�cign��em go
wreszcie.
Otworzy� usta, demonstruj�c mi spory wrz�d nad
jednym z z�b�w.
- Bardzo mnie boli - rzek�. - Od trzech dni nie
mog� nic je��.
- Czemu nie przyszed�e� z tym do mnie? -
spyta�em.
- B�g Europejczyk�w pokona� Ngai - odpar�
Shanaka. - Nie pomo�e mi ju�.
- Pomo�e - zapewni�em go.
Shanaka potrz�sn�� g�ow�, po czym skrzywi� si�,
bowiem ruch wywo�a� now� fal� b�lu.
- Jeste� ju� stary, a Ngai to stary b�g i obaj
stracili�cie sw� moc - stwierdzi� ze smutkiem. -
Chcia�bym, aby tak nie by�o, ale to prawda.
- A zatem porzucasz swoje �ony i dzieci, poniewa�
straci�e� wiar� w Ngai? - zapyta�em ostro.
- Nie - odpar�. - Poprosz�, aby statek Kontroli
zabra� mnie do europejskiej mundumugu, a kiedy wied�ma
mnie uleczy, wr�c� do domu.
- Ja ci� ulecz� - oznajmi�em.
Przygl�da� mi si� przez d�ug� chwil�.
- Kiedy� istotnie m�g�by� to zrobi� - stwierdzi�
wreszcie. - Ale ten czas ju� min��. P�jd� do mundumugu
Europejczyk�w.
- Je�li tak zrobisz - o�wiadczy�em surowo - nigdy
nie b�dziesz ju� m�g� zwr�ci� si� do mnie o pomoc.
Wzruszy� ramionami.
- Wcale nie zamierza�em - odpar� bez cienia
goryczy ani urazy w g�osie.
Shanaka powr�ci� nast�pnego dnia, uleczony.
Odwiedzi�em jego bom� aby sprawdzi�, jak si�
czuje, niewa�ne bowiem, czy pragn�� mych us�ug czy nie, ja
wci�� pozostawa�em jego mundumugu. W�druj�c przez pola
jego shamby ujrza�em, �e ustawi� na nich dwa nowe strachy
na wr�ble, podarunki Europejczyk�w. Strachy mia�y
mechaniczne ramiona, kt�re porusza�y si� bezustannie, one
same za� obraca�y si� wok� w�asnej osi.
- Jambo, Koriba - powita� mnie Shanaka, a widz�c,
�e przygl�dam si� jego strachom, doda�: - Czy� nie s�
wspania�e?
- Wstrzymam si� z ocen�, p�ki nie zobacz�, jak
d�ugo b�d� dzia�a�y - odpar�em. - Im wi�cej ruchomych
cz�ci ma przedmiot, tym �atwiej si� psuje.
Popatrzy� na mnie i wyda�o mi si�, �e w jego
wzroku dostrzegam wsp�czucie.
- Stworzy� je b�g Kontroli - rzek�. - B�d�
dzia�a�y wiecznie.
- Albo do czasu, kiedy wyczerpie si� ich
zasilanie - odrzek�em, nie wiedzia� jednak, o czym m�wi�,
tote� nie poj�� d�wi�cz�cej w mych s�owach ironii. - Jak
tw�j z�b?
- Znacznie lepiej - odpar�. - Uk�uli mnie
magicznym cierniem, aby u�mierzy� b�l, a potem wyci�li z�e
duchy, kt�re nawiedzi�y moje usta. - Umilk� na chwil�. -
Maj� bardzo pot�nych bog�w, Koribo.
- Jeste� z powrotem na Kirinyadze - upomnia�em go
surowo. - Uwa�aj, �eby nie blu�ni�.
- Nie blu�ni� - zaprotestowa�. - M�wi� prawd�.
- A teraz pewnie chcesz, �ebym pob�ogos�awi�
strachy Europejczyk�w? - spyta�em z wyra�nym sarkazmem.
Wzruszy� ramionami.
- Je�li masz ochot� - rzek�.
- Je�li mam ochot�? - powt�rzy�em gniewnie.
- W�a�nie - odpar� nonszalancko. - Strachy s�
europejskie, wi�c nie potrzebuj� twojego b�ogos�awie�stwa,
ale je�eli mia�oby ci to sprawi� przyjemno��...
Cz�sto zastanawia�em si�, co mog�oby si� sta�,
gdyby z jakiej� przyczyny mieszka�cy wioski przestali si�
l�ka� swego mundumugu. Nigdy nie przypuszcza�em, �e
mogliby go zaledwie tolerowa�.
Kolejni mieszka�cy wioski udawali si� do
przychodni Kontroli i ka�dy wraca� przynosz�c z sob� dary
od Europejczyk�w. Przewa�nie by�y to oszcz�dzaj�ce czas
gad�ety. Zachodnie gad�ety. Gad�ety zabijaj�ce nasz�
kultur�.
Raz po raz chodzi�em do wioski i wyja�nia�em,
czemu nale�y odrzuca� podobne przedmioty. Dzie� za dniem
przemawia�em do Rady Starszych przypominaj�c im, po co
przybyli�my na Kirinyag�, lecz wi�kszo�� pierwszych
osadnik�w ju� nie �y�a, za� nast�pne pokolenie, ci, kt�rzy
stali si� naszymi Starszymi, nie pami�ta�o ju� Kenii. W
istocie ci z nich, kt�rzy rozmawiali z personelem
Kontroli, wracali do domu przekonani, �e to Kenia, nie
Kirinyaga, stanowi�a dla nas Utopi�, w kt�rej wszyscy byli
zadbani i wykarmieni, i niczyje pola nie cierpia�y z
powodu suszy.
Byli dla mnie uprzejmi, s�uchali z szacunkiem, po czym
wracali do czynno�ci i rozm�w, kt�re przerwa�o moje
przybycie. Przypomina�em im, jak wiele razy ja, i tylko ja,
ratowa�em ich przed nimi samymi, jednak�e zdawali si� nie
dba� o to. Wi�cej, jeden czy dw�ch Starszych zachowywa�o
si�, jakbym miast utrzymywa� czysto�� Kirinyagi w jaki�
tajemniczy spos�b powstrzymywa� jej rozw�j.
- Kirinyaga nie ma si� rozwija�! - protestowa�em.
- Kiedy osi�gnie si� Utopi�, nie odrzuca si� jej, m�wi�c:
Jakie zmiany mo�emy wprowadzi� jutro rano?
- Brak rozwoju oznacza stagnacj� - odpar�
Karenja.
- Mo�emy rozwija� si� poprzez ekspansj� -
rzek�em. - Mamy ca�y �wiat, kt�ry czeka na zaludnienie.
- To nie rozw�j, lecz rozmna�anie - odrzek�. -
Wspaniale spe�ni�e� swoje zadanie, Koribo, bowiem na
pocz�tku potrzebowali�my przede wszystkim porz�dku i celu
- jednak�e tw�j czas ju� min��. Teraz, kiedy
zakorzenili�my si� tutaj, sami mo�emy wybra�, jak b�dziemy
�y�.
- Ju� dokonali�my wyboru - powiedzia�em gniewnie.
- To dlatego tu przybyli�my.
- By�em tylko kehee - odpar� Karenja. - Nikt nie
pyta� mnie o zdanie. A ja nie pyta�em mojego syna, kt�ry
si� tu urodzi�.
- Kirinyaga zosta�a stworzona po to, by sta� si�
kikujsk� Utopi� - oznajmi�em. - �w cel stanowi podstaw�
naszej umowy. Nie mo�na go zmieni�.
- Nikt nie twierdzi, �e nie pragniemy �y� w
Utopii, Koribo - stwierdzi� Shanaka. - Jednak�e min�� ju�
czas, kiedy ty, i tylko ty wyrokowa�e�, czym jest Utopia.
- Zosta�o to wyra�nie okre�lone.
- Przez ciebie - odpar� Shanaka. - Niekt�rzy z
nas maj� w�asne definicje Utopii.
- By�e� przecie� jednym z za�o�ycieli Kirinyagi -
rzuci�em oskar�ycielsko. - Czemu nigdy wcze�niej nie
zg�asza�e� obiekcji?
- Wiele razy pragn��em to zrobi� - przyzna�
Shanaka.- Ale zawsze si� ba�em.
- Ba�e� si�? Kogo?
- Ngai. Albo ciebie.
- Co zreszt� na jedno wychodzi - doda� Karenja.
- Teraz jednak, kiedy Ngai przegra� bitw� z
bogiem Kontroli, nie boj� si� ju� m�wi� otwarcie - ci�gn��
dalej Shanaka. - Czemu mia�bym cierpie�, znosz�c b�l
z�b�w? Dlaczego grzechem b�d� blu�nierstwem jest zwr�cenie
si� do europejskiej wied�my? Czemu moja �ona, r�wnie stara
jak ja, kt�rej plecy zgarbi�y si� po latach d�wigania drew
i wody, mia�aby dalej to robi�, skoro istniej� maszyny,
kt�re j� zast�pi�?
- Je�li tak uwa�asz, to po co w og�le mia�by�
mieszka� na Kirinyadze? - spyta�em z gorycz�.
- Poniewa� r�wnie ci�ko jak ty pracowa�em, by
uczyni� z Kirinyagi dom dla Kikuju - odparowa�. - I nie
widz�, czemu mia�bym odej�c tylko dlatego, �e moja
definicja Utopii nie zgadza si� z twoj�. Dlaczego ty nie
odejdziesz, Koribo?
- Poniewa� powierzono mi obowi�zek stworzenia
naszej Utopii i nie doko�czy�em jeszcze swojego zadania -
odpar�em. - W istocie to fa�szywi Kikuju jak ty utrudniaj�
mi prac�.
Shanaka d�wign�� si� na nogi i spojrza� po
twarzach Starszych.
- Czy jestem fa�szywym Kikuju dlatego, �e pragn�,
by m�j wnuk nauczy� si� czyta�? - spyta� ostro. - Albo
poniewa� chc� z�agodzi� brzemi� mojej �ony? Czy dlatego,
�e nie zamierzam ju� d�u�ej znosi� b�lu, kt�rego �atwo
da�oby si� unikn��?
- Nie! - wykrzykn�li ch�rem Starsi.
- Uwa�ajcie! - ostrzeg�em ich. - Bowiem je�li on
nie jest fa�szywym Kikuju, to mnie takim nazywacie.
- Nie, Koribo - stwierdzi� Koinnage, podnosz�c
si� miejsca. - Nie jeste� fa�szywym Kikuju. - Zawiesi�
g�os. - Jednak�e mylisz si�. Twoje dni - i moje - ju�
min�y. By� mo�e przez jedn� ulotn� sekund� osi�gn�li�my
Utopi�, lecz owa sekunda ju� przesz�a, za� nowe chwile i
sekundy wymagaj� nowych Utopii. - I w�wczas Koinnage,
kt�ry w przesz�o�ci tak cz�sto spogl�da� na mnie z l�kiem,
nagle zmierzy� mnie wzrokiem pe�nym g��bokiego
wsp�czucia. - To by� nasz sen, Koribo - ale nie ich sen.
A je�li nawet dzi� jeszcze pozosta�o nam nieco w�adzy,
jutro z pewno�ci� nale�y do nich.
- Nie b�d� tego s�ucha�! - oznajmi�em. - Nie
mo�ecie dla w�asnej wygody zmienia� definicji Utopii.
Przenie�li�my si� tutaj po to, by zachowa� czysto�� naszej
wiary i zwyczaj�w, unikn�� tego, co spotka�o tak wielu
Kikuju w Kenii. Nie pozwol�, aby�my stali si� czarnymi
Europejczykami!
- Czym� jednak si� stajemy - powiedzia� Shanaka.
- Mo�e by�a taka chwila, kiedy s�dzi�e�, �e jeste�my
doskona�ymi Kikuju, lecz �w moment ju� dawno min��. Aby
takimi pozosta�, �aden z nas nigdy nie m�g�by mie� �adnej
nowej my�li, nie m�g�by spojrze� na �wiat w odmienny
spos�b. Staliby�my si� jak te strachy, kt�re b�ogos�awisz
co rano.
Przez d�ugi czas milcza�em, wreszcie powiedzia�em
cicho:
- Ten �wiat �amie mi serce. Tak bardzo si�
stara�em ukszta�towa� go wed�ug naszych pragnie�, a jednak
sp�jrzcie, czym si� sta�. Czym wy�cie si� stali.
- Mo�esz kierowa� zmian�, Koribo - powiedzia�
Shanaka - ale nie zdo�asz jej zapobiec. I dlatego w�a�nie
Kirinyaga zawsze b�dzie sprawia� ci b�l.
- Musz� p�j�� do mojej bomy i pomy�le� -
stwierdzi�em.
- Kwaheri, Koribo - rzuci� Koinnage. �egnaj,
Koribo. Zabrzmia�o to jak ostateczne po�egnanie.
Wiele dni sp�dzi�em samotnie na mym wzg�rzu,
spogl�daj�c za rzek�, na zielone sawanny, i rozmy�laj�c.
Ludzie, kt�rym pr�bowa�em przewodzi�, �wiat, kt�ry
pomog�em stworzy�, zdradzili mnie. Wiedzia�em, �e musia�em
w jaki� spos�b wzbudzi� gniew Ngai i �e wkr�tce ukarze
mnie on �mierci�. By�em got�w umrze�, wi�cej, wygl�da�em
�mierci... jednak�e wci�� �y�em, bowiem bogowie czerpi�
si�� z grona swych wyznawc�w, a Ngai by� teraz tak s�aby,
�e nie m�g� nawet zabi� kruchego starca.
W ko�cu postanowi�em po raz ostatni zej��
pomi�dzy m�j lud i sprawdzi�, czy ktokolwiek z nich
odrzuci� pokusy Europejczyk�w i powr�ci� do zwyczaj�w
prawdziwych Kikuju.
Wzd�u� �cie�ki sta�y rz�dy mechanicznych
strach�w. Dla nich jedynym sensownym b�ogos�awie�stwem
by�oby do�adowanie akumulator�w. Ujrza�em grupk� kobiet,
pior�cych stroje nad rzek�, zamiast jednak uderza� w
tkanin� kamieniami, szorowa�y je na tarach z tworzyw
sztucznych, najwyra�niej przygotowanych specjalnie dla
nich.
Nagle tu� za sob� us�ysza�em brz�k. Zdumiony
podskoczy�em, straci�em r�wnowag� i upad�em ci�ko na
ciernisty krzak. Kiedy w ko�cu pozbiera�em si� do kupy,
stwierdzi�em, �e o ma�o nie zosta�em przejechany przez
rower.
- Przepraszam, Koribo - powiedzia� jego
w�a�ciciel, kt�rym okaza� si� m�ody Kimanti. - S�dzi�em,
�e s�ysza�e�, jak nadje�d�am.
Ostro�nie pom�g� mi wsta�.
- Moje uszy s�ysza�y ju� wiele rzeczy - rzek�em.
- Krzyk rybo�owa, beczenie kozy, chichot hieny, p�acz nowo
narodzonego dziecka. Nigdy jednak nie mia�y us�ysze�
d�wi�ku sztucznych k�, pokonuj�cych piaszczyste zbocza.
- To znacznie szybsze i �atwiejsze ni� chodzenie
- odpar�. - Wybierasz si� dok�d� w szczeg�lno�ci? Ch�tnie
ci� podwioz�.
Zapewne to rower sprawi�, �e podj��em decyzj�.
- Owszem - odrzek�em. - Wybieram si� dok�d�, ale
nie dam si� zawie�� na rowerze.
- Zatem p�jd� z tob� - oznajmi�. - Gdzie idziesz?
- Do Przystani - powiedzia�em.
- Ach - u�miechn�� si� lekko. - Ty tak�e masz
spraw� do Kontroli. Boli ci�? Gdzie?
Dotkn��em lewej strony mojej klatki piersiowej.
- Tutaj - a jedyna pro�ba, jak� mam do Kontroli,
to �eby zabrali mnie jak najdalej od przyczyny tego b�lu.
- Opuszczasz Kirinyag�?
- Opuszczam to, czym si� sta�a - odpar�em.
- Dok�d p�jdziesz? - spyta�. - Co b�dziesz robi�?
- Udam si� gdzie indziej i b�d� robi� inne rzeczy
- odrzek�em tajemniczo, bowiem w istocie dok�d mo�e si�
przenie�� bezrobotny mundumugu?
- B�dzie nam ci� brakowa�o, Koribo - stwierdzi�
Kimanti.
- W�tpi�.
- Ale� tak - powt�rzy� szczerze. - Kiedy b�dziemy
recytowa� naszym dzieciom histori� Kirinyagi, twoje imi�
nie zostanie zapomniane. - Urwa�. - To prawda, �e si�
myli�e�, ale by�e� niezb�dny.
- Czy tak w�a�nie mam zosta� zapami�tany? -
spyta�em. - Jako z�o konieczne?
- Nie nazwa�em ci� z�ym. Po prostu by�e� w
b��dzie.
Nast�pnych kilka mil pokonali�my w ciszy.
Wreszcie dotarli�my do Przystani.
- Je�li chcesz, zaczekam tu z tob� - zaproponowa�
Kimanti.
- Wol� zosta� sam - odpar�em.
Wzruszy� ramionami.
- Jak sobie �yczysz. Kwaheri, Koribo.
- Kwaheri - odpar�em.
Gdy ods