14487

Szczegóły
Tytuł 14487
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14487 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14487 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14487 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAROSŁAW MOŹDZIOCH OBŁĘD e-edition ©www.e-biblioteka.com A.D. MMV DZIEŃ PIERWSZY - Gówno mnie to obchodzi. - Co? -była zaskoczona. - To, co słyszałaś: Gówno mnie to obchodzi. - ..... - Przestań zachowywać się jak harcerka i nie histeryzuj. Mam wszystko w dupie! Głęboko w od – by –cie mam to, co się tam dzieje, rozumiesz?! Czuję się świetnie!Świe – tnie!!! Hahaha ! Re – we – la –cyj - nie, bo nie muszę patrzyć na te wasze zastraszone mordy! - Ale tu... -zdążyła wtrącić. - Odwalcie się wreszcie ode mnie - wpadłem jej w słowo - ty i cała reszta, słyszysz? –krzyczałem . - Mam gdzieś wasze pieprzone, zafajdane problemy; wiszą mi kalafiorem. Nie dzwoń więcej i niech nikt nie dzwoni, rozumiesz? Rozumiesz mnie?!!! - ..... - Rozumiesz?!... Dotarło?! –wrzeszczałem . Po krótkiej chwili usłyszałem: - ...Tak. - To bardzo się cieszę. Rzuciłem słuchawkę. Coś pękło. Co to było? Jak to się stało, że wylałem te wszystkie brudy na głowę osoby, która niczemu nie była winna? Przecież ona tylko wykonuje polecenia. Usiadłem na podłodze i próbowałem się opanować. Oddychałem ciężko. W gardle ponownie czułem jak rośnie mi wielka, dławiąca kula. Nie mogłem powstrzymać łez, ale nerwy wcale nie puszczały. We łabie coraz bardziej dudniło, jakby ktoś umieścił tam wielki japoński bęben... DZIEŃ DRUGI Wstałem. Uświadomiłem sobie, że obudził mnie jazgot wjeżdżającej na podwórko śmieciarki. Ręce telepały się od zdenerwowania. Skuliłem się i palcami złapałem za włosy. Każdy dźwięk z zewnątrz drażnił nerwy. Wcisnąłem twarz w poduszkę i zacząłem wyć. Wrzeszczałem do wtóru głosów w głowie. Głosy, jak muchy, obsiadły głowę. *** Wokół lampy latała mucha. Leżałem i obserwowałem jej esy – floresy. To była jedna z myśli, która wyleciała mi z głowy. To była duża mucha – duża, wielka myśl – moja tajemnica. Nie mogłem pozwolić jej, by wyleciała z pokoju. Nie mogłem pozwolić na to, aby ktoś inny ją złapał i ją poznał. Wszyscy czyhali na to, aby wyłapać moje myśli i wsadzić je do swoichgłów . Na suficie zauważyłem jeszcze jedną myśl; potem drugą, trzecią, czwartą... Moja głowa była dziurawa: uciekały przez nią myśli... A na zewnątrz – przyczajeni – siedzieliONIi czekali tylko na dogodny moment, aby je złapać. Przeklęci złodzieje. Wolałem zabić wszystkie swoje myśli, niż pozwolić, by dostały się do innych głów. Do później nocy wyłapałem wszystkie myśli. Truchełka ułożyłem na stoliku. Potem zgniotłem je, uformowałem jedną kulkę i połknąłem. To były moje myśli, więc ich miejsce jest we mnie. DZIEŃ TRZECI Przez zasłoniętą firankę obserwowałem dozorcę. Wiedziałem, że to nie jest prawdziwy dozorca, tylko szpieg, który mnie śledzi. Zdradził się swoją gorliwością. Ale ja go przechytrzyłem: już od tygodnia nie wyrzucałem swoich śmieci do zsypu, bo wiedziałem, że on wszystko zbiera i przekazuje moim wrogom. Włączyłem radio, żeby sprawdzić, czy nie ma dla mnie żadnych komunikatów. Na chybił – trafił wybrałem jakąś stację. Usłyszałem piosenkę śpiewaną po angielsku – to był dla mnie sygnał i szyfr, który nadawali moi opiekunowie: „Strzeż się! Jesteś obserwowany przez wrogów!”. Już trzeci dzień, gdy włączałem radio, słyszałem angielskie piosenki. Jeśli to będzie się przedłużać, będę musiał uciekać, bo to będzie znak, że złodzieje myśli są na moim tropie. Byłem wdzięczny swoim opiekunom, że mnie ostrzegają. Miałem ochotę zostawić odbiornik włączony, ale wolałem zachować ostrożność. Mogła powtórzyć się taka sama sytuacja, jak z telewizorem. Dobrze, że w porę zauważyłem, że „gadające głowy” w telewizorze to perfidni szpiedzy śledzący każdy mój ruch. Zdradzili się, gdy podali informację, że w Tajlandii nastąpiły powodzie. Głupcy, myśleli, że się przestraszę i ucieknę z domu, by oni mogli zainstalować podsłuchy. Potem próbowali jeszcze kilkakrotnie, na przykład kusili mnie, aby zadzwonił pod jakieś numery. Ale je byłem sprytniejszy: sprawdziłem w „Księdze liczb”, co te liczby oznaczają i już wiedziałem, że to pułapka. Prymitywne sztuczki stosują! Nie wiedzą z kim mają do czynienia. Myślą, że dam się tak łatwo zabić jakKennedy , albo porwać jakMonroe . DZIEŃ CZWARTY Pukanie Ktoś zaczął natarczywie dobijać się do drzwi. W głowie coś wrzasnęło. Złapałem się za włosy i waliłem potylicą w podłogę, aby to coś zagłuszyć. Nie pomagało. Poczułem z ustach słodko – mdły smak krwi – efekt przygryzionego języka. Pukanie. W głowie pukanie odbijało się echem jak łomot w pustej katedrze. Pukanie – Łomot... Pukanie – Łomot... Pukanie – Łomot... Nagle fala dźwięków ucichła, ale nie odpłynęła całkowicie. Watowata, miła cisza, aż tu nagle... Pukanie... - Z gazowni! Kontrola liczników! - Człowieku, idź sobie, bo nie ręczę za siebie - zakwiliłem, ale w duchu marzyłem, aby wlazł, i abym mógł go rozszarpać gołymi rękami. Palce - same - zaciskały się w pięści. - Z gazowni!..Hallo ! -wołał facet i jednocześnie stukał w drzwi. - Ten pan na pewno jest - usłyszałem skrzekliwy głosik wszystkowiedzącej sąsiadki z naprzeciwka. - Widziałam, jak kilka dni temu wracał i dzisiaj nie wychodził. - Na pewno? -dopytywał się głos. - Na pewno, na pewno - skwapliwie przytakiwał babsztyl. -Hallo , gazowania! - Facet, zostaw mnie w spokoju. Idź stąd. Idź. - Mówiąc to, wstawałem z podłogi rozglądając się za czymś ciężkim lub ostrym. -Eeee , chyba wyszedł, jak pani nie widziała. - Jak mówię, że nie wychodził, to znaczy, że nie wychodził - upierała się urażonym głosem. Jeszcze raz zastukał, ale już bez większego entuzjazmu. - Co za namolny skurwysyn - syczałem podkradając się wolno do drzwi. Zerknąłem przez wziernik. - No nic, zostawię kartkę... - Ale on tam jest - konfidencjonalnie szeptała sąsiadka wskazując paluchem w moje drzwi. - Ciebie też zabiję, stara suko - szepnąłem z nienawiścią obserwując jej zniekształconą przez rybie oko judasza twarz. - Może nie jest sam?hehe . Może sobie kogoś przygruchał,hehe , jakąś miłą sąsiadeczkę. Wpadła wczoraj na wieczorną herbatkę i została na późne śniadanko, co?paniusiu ,hehehe . - No wie pan? -oburzyła się sąsiadka i odruchowo ścisnęła podomkę pod szyją. - Tu mieszkają same porządne kobiety. - Tak jak ty, stara suko - mruknąłem przez zaciśnięte zęby. W głowie oszalałem głosy wrzeszczały: prosiły, groziły, wyzywały: „Jesteś mięczakiem; stary pedale, co boisz się? Zawsze byłeś cykor, dlatego nikt cię nie szanuje. Jesteś szmatą; ostatnią, śmierdzącą szmatą!!! Otwórz drzwi i zabij ich!” - A poza tym, co pan sobie wyobraża; ja nie podglądam. - No pewnie, wyliniałaklempo – mruknąłem. Dłoń zacisnęła się na klamce. - No na pewno, gdzieżbym śmiał posądzać o to szanowną panią - odrzekłgazownik , uśmiechając się złośliwie. Kończąc wypisywanie bloczka, zapytał: - odda to pani sąsiadowi, jak go spotka? -Phi - wzruszyła obrażona chudymi ramionami - a co pan myśli, że ja cały dzień nie mam nic innego do roboty, tylko sterczeć pod drzwiami i patrzyć, czy ktoś wchodzi, albo wychodzi? Pan wsadzi to w dziurkę od klucza. Sam znajdzie. Odwróciła się na pięcie i dumnie wkroczyła do swojego mieszkania. Nie wytrzymała jednak; w progu odwróciła się i zapytała: - A ile mu wychodzi? - Co? - No, ile mu wyszło za gaz. - A skąd mogę wiedzieć, przecież nie odczytałem licznika. - Inkasent wzruszył ramionami. - No, ale tak przeciętnie to ile mu wychodzi? - A tak przeciętnie, to około 30 złotych. - Tak mało? To on jakąś zniżkę ma? -stara z naprzeciwka była szczerze zdziwiona. - Nie, nie ma, tak mu z licznika wychodzi. - Pewnie zakombinował coś z tym licznikiem, no bo jak to może wychodzić tylko trzydzieści? -dumała wredna jędza. - On taki jakiś jest... -próbowała zainteresować swoimi podejrzeniami inkasenta. - Późno przychodzi, albo wcale nie wychodzi z domu, a jak już wyjdzie, to go nawet kilka tygodni może nie być. - No jak go kilka tygodni nie ma, to i licznik nie bije, no nie? - No niby tak, ale żeby tylko trzydzieści? To musi być jakaś grubsza sprawa... - Ja tam nie wiem, spisuję tylko to, co na liczniku. - A ja to bym sprawdziła taki licznik, który pokazuje tak mało... Pan da ten kwitek; oddam mu osobiście. Wyszarpnęła mu świstek z dłoni i szybko wbiegła do siebie, zatrzaskując drzwi. Inkasent pokiwał głową; zerknął jeszcze raz na moje drzwi i zszedł na dół. Słyszałem go jak schodził w dół. Słyszałem jeszcze jak wyszedł z korytarza na ulicę, a nawet jeszcze chwilę potem wydawało mi się, że z miejskiego zgiełku mogę wyłowić jego charakterystyczne kroki. To wydało mi się bardzo zabawne - takie śledzenie słuchem zwierzyny, której ja – łowca łaskawie pozwoliłem się oddalić. Przez chwilę żałowałem tego, że pozwoliłem mu odejść. Wyobraziłem sobie zapach jego strachu, ale po chwili stwierdziłem, że nie godzien jest mojego zainteresowania. Cicho odstąpiłem od drzwi. Siadłem na podłodze. W głowie nadal huczało i wirowało, ale zaczynałem się przyzwyczajać. Głosy łaskotały i ślizgały się po mózgu. To było nawet całkiem...miłe – nie musiałem myśleć. TylkoJAsię liczyłem.JAbyłem w sobie punktem centralnym. To wychodziło z głowy, rozszerzało się i po chwiliJAstałem się centrycznym punktem świata. Słyszałem triumfujące bębny bojowe, klekoczące kołatki na swoją cześć. JAbyło dumne. Wreszcie zajmowało należne sobie miejsce. Spojrzałem na obsikane spodnie i dopiero teraz poczułem słodki odór moczu, potu i jeszcze czegoś...czegoś zwierzęcego? Nie, to nie było zwierzęce, ale i nie było ludzkie. Mdliło mnie; przez moment czułem do siebie obrzydzenie, ale tylko przez moment. Głęboko zacząłem wdychać własną woń z jakąś wyuzdaną satysfakcją. Położyłem się i skuliłem. Gdzieś tam głęboko, na dnie mózgu, coś małego dobijało i wołało, ale było dobrze zamknięte. Napiąłem lekko mięśnie i pierdnąłem, aby to odgonić jeszcze głębiej i jeszcze dalej. Do ogólnego smrodu dołączył jeszcze charakterystyczny zapach siarkowodoru. -Pierdzenieee ... –wyskrzeczałem chichocząc. –Pier –dzieee – ć,hihihihi ... Każdą sylabę akcentowałem kolejną serią gazów. To wprawiało mnie w nieopanowaną wesołość. Robiłem to do momentu (nawet nie wiedziałem, że mogę to robić na zawołanie) aż popuściłem i gacie w kroku zabarwiły się na brązowo. Zwinąłem się w pałąk i uważnie obejrzałem plamę; dotykałem jej paluchami, które potem wpychałem do nosa, łapczywie wchłaniając zapach. Delektowałem się nim. Zachciało mi się sikać. Już miałem wstać, ale zrezygnowałem. Ciepła stróżka pociekła mi po udach. Wytężyłem się najmocniej jak tylko potrafiłem, by ciało mogło lepiej poczuć ostry strumień. Położyłem się w ciepłej kałuży. Żółtopomarańczowa plama powiększała się. Zafascynowany tym nowym, niespotykanym cudem, obserwowałem połyskującą taflę. Teraz byłem jak wielka góra na środku morza. Na przylegającym do parkietu policzku szczułem leciutki przybój. Kątem oka obserwowałem jak maleńki paproch kurzu opadł na taflę kałuży i kręcił się wokół własnej osi. Dmuchnąłem w jego kierunku. Fala dosięgła go, a on uniósł się na niej i opadł. Plunąłem w jego kierunku, ale chybiłem. Kilkakrotnie ponowiłem tę metodę zatopienia okruszka, ale bezskutecznie. Wreszcie podniosłem się, klęknąłem nad nim i zacząłem bombardować plwociną z góry. Na żółtym morzu, wokół nieszczęsnej drobinki, z głośnym klapnięciem tworzyła się biała piana. Jakaż ona maleńka, a jakiJAwielki. Ona, nieporadna, mała, nic nieznacząca, bezbronna jest teraz wMOJEJmocy. Poczułem do niej litość, ale litość zaraz zmieniła się w pogardę i obrzydzenie do czegoś tak nijakiego i nikłego. Znudzony tą zabawą, pacnąłem drobinę dłonią tak mocno, że krople moczu rozbryznęły się na ścianach i drzwiach. Rozbawiony tym pomysłem waliłem w kałużę obiema rękami. Krople opryskiwały ściany, twarz, włosy i pierś. To byłoMOJEkrólestwo i mogłem z nim zrobić wszystko, co tylko zechcę.JAbyłem wszechpotężną Górą na środku morza. Byłem bogiem tej krainy, którą sam stworzyłem z własnych soków. Ona była częścią mnie. Kołatanie i szum w głowie ustawał. Na to miejsce napływało uczucie błogości i zadowolenia. Ogarniała mnie senność. Oddawałem się jej spokojnie, bo wiedziałem, że już nie dopadną mnie żadne zmory. Przymknąłem oczy i zobaczyłem swoją krainę pięknie skrzącą się w promieniach. Leżałem na ciepłej plaży. Wiedziałem, że mogę spocząć i że nikt nie zakłuci mojego snu. Byłem ponad stworzenie, bo byłem twórcą; byłem ponad czasem, bo jednym duchem ręki sięgałem do krańców swojej krainy; jednym spojrzeniem obejmowałem cały świat. Wszyscy drżeli przed moją potęgą i gniewem. Byłem Górą i wystarczyło jedno kiwnięcie palcem, jeden gest, aby posłać wszystkich i wszystko w niwecz... Dobrze jest być bogiem. DZIEŃ CZWARTY (c.d.) Pukanie - Jesteś tam? – Usłyszałem głos Magdy. Pukanie. - Cholera, już kostki mnie bolą, mógłby wreszcie naprawić ten dzwonek.... - Może go nie ma? – To był głos Joanny. „Po cholerę one przyszły? Wredne baby. Przecież mówiłem, że ich nie potrzebuję, ale przecież te suki wcale mnie nie słuchają”. Ogarnęła mnie wściekłość. Pukanie. - Do jasnej cholery, otwieraj. Wiem, że tam jesteś. – Głos Magdy był niecierpliwy, rozkazujący. „Ta suka chce się tu wedrzeć. Chce zająć moje królestwo. Podstępna, podstępna, podstępna dziwka”. - Może jednaj gdzieś wyszedł. „I ona też... Zmówiły się. Zmówiły, zmówiły, zmówiły się dwie chodzące dziury. Myślą, że podstępem się tu wkradną i wchłoną mnie w te swoje dziury”. - On tam jest, słyszałam – wtrąciła sąsiadka. – Wcześniej też nie wpuścił inkasenta, ale on jest w domu – usłużnie informowała. „Ta stara kurwa też chce do nich dołączyć. Też chce mojego królestwa. O nie. Nie dam się tym cipom. Stara, a jeszcze jej się zachciewa królestwa. Zła, wredna, zapchlona suka”. - Niech pani nie wtyka nosa wnieswoje sprawy – usłyszałem Magdę. – Najlepiej będzie, jak pani sprawdzi, czy nie ma jej we własnej kuchni. -Phi ! Też coś – obruszyła się sąsiadka. – Co za brak kultury! Hołota jedna hałasuje w spokojnym domu. Zaraz na policję zadzwonię – mówiąc to zatrzasnęła drzwi. - Co za wredna, wścibska baba – skwitowała jej groźbę Magda i ponownie zaczęła walić w drzwi. - Czarek, do jasnej; nie zachowuj się jak dzieciak. Otwórz, chcę tylko porozmawiać. „Akurat, tylko porozmawiać... Chcesz zająć moje miejsce. Dobrze cię znam. Ty, ty, ty...dziuro . To nie pierwszy raz, ale teraz ci się nie uda. Nawet ta mała, podstępna wydra ci nie pomoże. Nie pomoże, nie pomoże... Zabiję was; zabiję...suki ,hihihihi ....” - Joasiu, spróbuj ty, bo ja już nie mogę. - A może go nie ma? Może wyszedł? - Kurcze, na co mi przyszło... Żeby podsłuchiwać pod drzwiami. Pukanie. - No nic, może faktycznie wyszedł, chociaż ten cerber z przeciwka twierdzi, że nie wychodził... Pukanie - Czarek... - Czarek! No dobra, idziemy sobie. Ale jak dowiem się, że byłeś i nam nie otworzyłeś, to nawet mi się na oczy nie pokazuj. Chodźmy Joasiu... Wredna małpa, jak nie chce nas widzieć to niech się wypcha. -Ciiii ...bo jeszcze usłyszy. - Ty też zwariowałaś? Przecież jeśli go nie ma, to nie usłyszy, a jak jest, to niech wie, że jest „wredną małpą”; gdyby otworzył, to by tego nie usłyszał. Chodźmy stąd. - Zostawię mu kartkę. Napiszę, żeby zadzwonił, jak wróci. „Uważaj, bo zadzwonię, ty mała, podstępna wydro. Myślisz, że się dam nabrać na taki głupi podstęp? Ty śmieszna, głupia wydro. Chciałabyś... Chciałabyś kłamliwa zdziro sprawić, żebym opuścił swoje królestwo, a ty byś - jak podstępna żmija - wpełzła na moje miejsce. Ty głupia, głupia, głupia...nie dam się nabrać. To podstęp, podstęp, podstęp... Ale ja jestem czujny. Mnie nie zwiedziecie,hihihihi ...” - Dobrze; ja idę. Czekam na dole. Wreszcie dyskusja pod moimi drzwiami skończyła się. Wstałem i wyjrzałem przez judasza. Korytarz był pusty, ale tylko przez moment. Gdy ucichły kroki Joanny, drzwi z przeciwka otworzyły się. Obserwowałem, jak stara skrada się pod mój numer, wyjmuje kartkę i czyta. Potem przykleiła ucho do drzwi i nasłuchiwała. „Co, na przeszpiegi cię zostawili, wyliniałaklempo ?” –wyszeptałem . – A nie mówiłem, że te podstępne baby coś knują? Głupie, głupie, głupie. Myślały, że się dam nabrać”. Potem przytknęła oko do judasza i nagle nasze spojrzenia, oddalone od sienie o grubość deski, zetknęły się. Mrugnąłem. „Precz, suko, bo moje oko cię spopieli. Precz!” –pomyślałem tylko. Stara wzdrygnęła się i uciekła do siebie. „Tak suko, gdybym chciał, to mojeoko zamieniłoby cię w popiół – mruknąłem – wystarczyłoby tylko, żebym zechciał”. „Zrób to, zrób to! Pokaż swoją straszną moc! Zrób to!” –wołały głosy. Coś podszeptywało, aby otworzyć drzwi, zapukać do starej, a gdy otworzy, złapać ją za gardło i walić młotkiem w ten jej wścibski, pieprzony łeb. Och, jak marzyłem o tym. „Rozbić łeb tej suce! –wyłem w duchu – rozbić, rozbić, rozbić...albo lepiej zdusić gołymi rękami, tak żeby rozprysł się jak dojrzały arbuz. Kurwa mać, jak ja tego chcę!” Poczułem podniecenie. Tworzący się na spodniach namiot przycisnąłem mocno do chłodnych drzwi. „O tak...najpierw bym zabawił się z tym starym próchnem...” Przed oczami zaczęły mi przebiegać najbardziej wyuzdane sceny: obleśna nekrofilia naszpikowana sadyzmem; wgryzanie się w łykowatemięcho , wpychanie swojej władczej maczugi między zwiędłe uda i chude pośladki, rozrywanie skóry pazurami. Mała część mnie czuła potworne obrzydzenie, ale większa doznawała niewyobrażalnej rozkoszy. To była prawdziwe objawienie. Ocierałem się o drzwi, aż długi, obfity wytrysk zlał się z wizją chudej, pomarszczonej szyi z zaciskającymi się na niej palcami i charczących bezzębnych ust z konwulsyjnie trzepoczącym się fioletowym językiem. Dysząc, osunąłem się po drzwiach. Oparłem się o nie plecami i zamarłem. Delektowałem się i upajałem nowymi doznaniami i odkryciami. DZIEŃ CZWARTY (wieczór) Spod półprzymkniętych powiek obserwowałem jak do przedpokoju napływa biała, lekko fosforyzująca mgła. Nie zdziwiło mnie, gdy opary zaczęły wirować i po chwili ukształtowały się w dobrze znaną ze snów wiedźmę. Uświadomiłem sobie, że od dawna na nią czekałem. Poczułem upajający zapach i – jednocześnie – smak mokrej sierści. Podeszła do mnie. Gdy sięnachyliła, by spojrzeć mi w oczy, uderzył mnie skisły zaduch mięsa. Działał jak narkotyk. Mruczałem zadowolony, jak pieszczone dziecko. Długim palcem dotknęła miejsca na czole. Każdy mięsień wyprężył się. Ciało przeszył ekstatyczny orgazm. W mgnieniu oka, wszystkie wizje ostatnich dni, zlały się w jeden obraz, który równie momentalnie ukształtował się w kobiecą twarz: cudną, groźną i doskonale idealną. - Jestem... - Jesteś gotów – powiedziała. - Jestem bogiem. – Chciałem, aby to zabrzmiało dumnie. Zaśmiała się szyderczo. - Co?ty jesteś?... Patrz więc. Stara pomieszała paluchem w mojej jaźni. Jak w kotle zawirowała ohyda, piękno, groza, rozkosz, ból, szczęście... Czułem to wszystko jednocześnie i osobno, i te doznania mało mnie nie rozerwały. Gdyby nie paraliż, z całą pewnością zwieracze puściłyby i teraz tarzałbym się we wszystkich swoich ekskrementach i wydzielinach. - Nawet to, co teraz czujesz nie jest bogiem. To tylko dalekie odczuwanie bóstwa, które jest na tyle daleko, żebyś się nie spalił – wyjaśniła z szyderstwem i spojrzała z obrzydzeniem. – Ty jesteś kundlem... - Tak, tak, tak...jestem kundlem, kundlem, kundlem – przytakiwałem i w duchu błagałem, by nie przerywała. - Parszywym, zarobaczonym... - Parszywym, parszywym, parszywym...tak , jestem, jestem, jestem... Staruchę zaczęła bawić taka wymiana zdań. - Śmieciem...odchodem ... - Tak, tak, jestem... - Kupą robaczywego gnoju... - Tak, tak, tak.... - Nie...ty nawet nie jesteś kupą gnoju... - Nie, nie, nie.... - Ty jesteś niczym. - Niczym, niczym, niczym.... Wreszcie uwolniła mnie. Z zakamarków swoich łachów wyjęła ułomek asfaltowej masy. Plunęła na niego i coś mruczała. Potem złapała mnie za włosy, odchyliła do tyły głowę i brutalnie wcisnęła kawałek w czaszkę nad nasadą nosa. Błysk poraził mnie. Nieludzki ból sprawił, że wyłem jak zarzynane zwierzę. To sprawiło jej satysfakcję; jej oczy śmiały się. Próbowałem się wyrwać. Modliłem się, aby ta sadystyczna inicjacja dobiegła końca. Wreszcie stanęła nade mną jak triumfatorka. - Już pora. Idź. –rozkazała , a potwierdzeniem rozkazu było mocne kopnięcie w bok. Nie musiała tego robić, bo wiedziałem, co mam robić i gdzie iść. Wybiegłem z mieszkania. Czułem straszliwą energię – moc niemal rozrywającą każdy mięsień. *** Ja – Ja – Ja mówię. Pani Księżyca Zawtórowałem: - Pani Księżyca. Widzę cię mój kochanku - Twój - twój – twój. Widzę cię i sprawiam, że się otwierasz - Otwieram – otwieram Przygotuj się na moje przyjęcie Przygotuj się na wielką wyprawę Przygotuj wątrobę na mój dom Otwórz bramę – zobacz mnie bez maski - Otwieram – otwieram - otwieram Ty ośmieliłeś się budzić Panią Księżyca Ty ośmieliłeś się obudzić jej żądzę Wybrała cię, kochanku - Wybrała mnie na kochanka Będziesz jej pokarmem, kochanku - Będę pokarmem – będę pokarmem Twoją duszę wypełni rozkosz Pani Księżyca mówi do ciebie, niewolniku - Moja Pani – Pani Księżyca Ja już cię widzę, niewolniku Jesteś mój od wieków, niewolniku - Twój – jestem twój od wieków. Czekałeś na to, wreszcie przybywam mójkochanku, mój niewolniku - Czekałem – czekałem – czekałem Oto jestem – oto jestem strzeżsię, niewolniku. - Czekam – czekam – czekam. POZA CZASEM Oto nadchodzi Byk, by posiąść Jałówkę, Oto kroczy Góra, by pokryć Dolinę, Oto zbliża się Kołodziej do Żaren. Oto Tłuczek zanurzy się w Stępie Przymknąłem oko. Przez rozszerzone nozdrza głośno wdychałam powietrze. Przepalało mi płuca i gorzką falą wypełniało ciało. Byłem coraz bliższy połączenia się z czernią. Od niej nauczę się wchłaniać wszystko; nauczę się i posiądę w sobie bezmiar przestrzeni; będę dusił, ścierał na pył i pluł pustką. Potem połknę samą czerń i zapanuję niepodzielnie, a potem zapadnę się w sobie - zniszczę samoświadomość, by mogło zapanować... NIC. I nie będzie już „potem”. Oto plan godny prawdziwego, jedynegoBOGA, stworzyciela NICZEGO. Wkroczyłem do ogromnego, surowego przedsionka. Jego doskonałości niekalały żadne barwy. Mrok gubił w sobie załamania przestrzeni, potęgując monumentalność. Był pustką bez punktów odniesienia - najdoskonalszym labiryntem. Jedynym wyznacznikiem kierunku, którym miałem podążać był zapach piżma – zapach mojej Wybranki. Z łatwością wyczuwałem go wśród tysięcy innych woni i niczym nić Ariadny prowadził mnie do celu. Mogłem kroczyć pewnie. Nagle z mroku wyłonił się strażnik. „Piżmową nić” przytłumił jego smród. Był to swąd tysięcy wojowników: ich potu, strachu, własnej posoki, krwi deflorowanych dziewic i rozkładającego się mięsa. - Odejdź!. Archont stał nieporuszony. - Odejdź, rzekłem! Postać pochyliła łeb, ale nie odstąpiła ani kroku. Dyszała jak miech i gotowała się do walki. Wiedziałem, że jestem silniejszy, ale ta bezrozumna istota nie zdawała sobie z tego sprawy. Jednym ruchem mogłem wyrwać jej wątrobę i zanim dusza zdołałaby się z niej ulotnić, połknąć. Atak nastąpił znienacka. Ciężki łeb trafił mnie w piersi. Upadłem i zanim zdołałem się podnieść, poczułem na szyi zaciskające się szpony. Nie czułem strachu. Przez moment nawet podziwiałem ten heroiczny atak, ale cień sympatii minął wraz z pierwszym sygnałem bólu i zmienił się w furię. Ignorując duszenie, złapałem strażnika za kły i podciągnąłem się tak, aby zębami złapać jego nozdrza. Wpiłem się w nie z całą siłą i tarmosiłam do momentu aż nie wyrwałem kawału krwawego ochłapu. Na twarzy poczułem gorącą krew. Uścisk na szyi zelżał. Archont z łbem odyńca odskoczył, ale wiedziałem, że nie zrezygnuje z walki. Z tyłu wyczułem oczekujące na rozstrzygnięcie walki kapłanki. Były cierpliwe. Ciało pokonanego będzie ich zapłatą za służbę. Rozszarpią je jak wściekłe Furie, umażą się jego krwią i będą tarzać się w ekstazie w jego wnętrznościach, i połykać ochłapy mięsa. Z boku posłyszałem dyszenie. Zrobiłem unik i dzięki temu kły dzika tylko mnie drasnęły. Odpowiedziałem kopnięciem i trafiłem. Strażnik padł na ziemię, trzymając za pachwinę. Wokół rozszedł się zapach fekaliów i wymiocin. Odwróciłem go na brzuch i posiadłem. Mogłem go litościwie dobić miażdżąc kark, ale jeszcze przez chwilę chciałem upajać się wonią jego klęski i strachu. W ostatniej, rozpaczliwej próbie, chciał wgryźć się w moją rękę, ale i tym razem byłem szybszy. Złapałem go za kły, mocno pociągnąłem i wyrwałem. Zanim się zorientował, wbiłem mu je w ślepia. Jego ryk zmieszał się z moim triumfalnym krzykiem. Wstałem. Stado szepczących wiedźm drgnęły niecierpliwie. Odstąpiłem od wijącego się ciała. Uzbrojoną w kieł dłonią dałem znak, że mogą zakończyć obrządek. Zawodząc i wyjąc, obsiadły go jak stado kruków. Tłoczyły się i kotłowały... Szarpały, wyrywały i gryzły zarówno drgające w konwulsjach ścierwo jak i siebie. Na kolejny cykl ustalały nowy porządek i nową hierarchię w swoim stadzie. Odszedłem, podejmując piżmowy trop. *** Kroczyłem lekko, niemal płynąłem. Zapachy dotykały i gładziły moje potężne ciało, a potem ulegle odsuwały się. Rytmowi kroków towarzyszyły westchnienia i pełne szacunku szepty: Oto kroczy Byk niezwyciężony Oto Oracz ziemi stąpa Oto Król nadchodzi On to jest – jest Wielki Tak. Byłem wielki; byłem potężny; byłem niezwyciężony. Smuga prowadzącej mnie woni skrzyła się. Pulsowała oparami milionów orgazmów kobiet, które były, są i będą; które posiądę z całym wyuzdaniem w tej jednej, jedynej – odzwierciedleniu ich wszystkich. Zaśpiewałem: - Nadchodzę moja Oblubienico. Już nadchodzę. Moje lędźwia przeszywa rozkoszny ból pożądania... Mroźne powiewy były sygnałem, że wędrówka w labiryncie dobiega końca. Korytarz z każdym krokiem zwężał się. Po chwili, rozpościerając ramiona, mogłem ich dosięgnąć, a sufit stał się tak niski, że musiałem się pochylić. Korytarz zamienił się w tunel. Na czworaka brnąłem dalej. Żużlowate ściany, strop i podłoga zaściskały się, ale - zdzierając skórę z ramion i bioder – brnąłem dalej. Wreszcie dotarłem do komory. Skuliłem się w niej jak w macicy; podciągnąłem kolana pod brodę i znieruchomiałem. Czekała mnie ostatnia próba. Po niej odrodzę się i stanę przed swoją Oblubienicą. Teraz wiedziałem, jaka jest bezbronna. Stłamszę ją z łatwością. Zasypiałem... We śnie widziałem malutkiego człowieczka. Niedługo narodzę się w nim. Wykluję się z niego i posiądę ją - jego Normalność.JA– Obłęd – będę panował. KONIEC Obłędjest fragmentem powieściMaska Luny wydanej przez Zysk iSka 2005 ABC Amber LIT Converter http://www.processtext.com/abclit.html ABC Amber LIT Converter http://www.processtext.com/abclit.html