7733
Szczegóły |
Tytuł |
7733 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7733 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7733 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7733 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkady Fiedler
Dzi�kuj� ci kapitanie
8
cri es
DOROBEK LITERACKI ARKADEGO FIEDLERA
BYBY �PIEWAJ� W UKAJALI po polsku, angielsku, niemiecku w Szwajcarii i w NRD, szwedzku, holenderski!, serbskoehorwacku, czesku, litewsku, rumu�sku, s�owe�sku, rosyjsku, w�giersku, esto�sku, �otewsku, bulgarsku
ZWIERZ�TA Z LASU DZIEWICZEGO po polsku, s�owacku, niemiecku, hebrajsku
KANADA PACHN�CA �YWIC� po polsku, niemiecku w Szwajcarii i NRD, s�owacku, czesku, rosyjsku, rumu�sku, esto�sku, serbskochorwacku, bu�gars�cu
ZDOBYWAMY AMAZONK� po polsku, rosyjsku, niemiecku
DYWIZJON 303 po polsku, angielsku w W. Brytanii i w USA, francusku, portu-galsku, holenderski!
�ARLIWA WYSPA BENIOWSKIEGO po polsku, angielsku, holendersku, hebrajsku
DZI�KUJ� CI KAPITANIE po polsku, angielsku
RIO DE ORO po polsku, niemiecku, rosyjsku, litewsku, �otewsku
MA�Y BIZON po polsku, niemiecku, rosyjsku, serbskochorwacku, czesku, s�owacku, ukrai�sku, litewsku
GOR�CA WIE� AMBINANITELO po polsku, niemiecku, esto�sku, rosyjsku, w�giersku, chorwacku, bu�garsku, hebrajsku, macedo�sku, serbskochorwacku
WYSPA ROBINSONA po polsku, niemiecku, hebrajsku, ukrai�sku, w�giersku, czesku, serbskochorwacku
ORINOKO po polsku, ukrai�sku, niemiecku, czesku, bu�garsku WYSPA KOCHAJ�CYCH LEMUR�W po polsku, serbskochorwacku DZIKIE BANANY po polsku, niemiecku, ukrai�sku, czesku, s�owe�sku
NOWA PBZYGODA: GWINEA po polsku, s�owacku, niemiecku, czesku, w�giersku, rosyjsku
I ZNOWU KUSZ�CA KANADA po polsku, niemiecku, s�owacku, czesku SPOTKA�EM SZCZʌLIWYCH INDIAN po polsku, niemiecku MADAGASKAR OKRUTNY CZARODZIEJ po polsku, czesku PI�KNA STRASZNA AMAZONIA po polsku, czesku
Tylko po polsku:
PRZEZ WIRY I POROHY DNIESTRU
BICHOS, MOI BRAZYLIJSCY PRZYJACIELE
WSROD INDIAN KOROADOW
JUTRO NA MADAGASKAR
RADOSNY PTAK DRONGO
M�J OJCIEC I D�BY
WIEK M�SKI � ZWYCI�SKI
Opracowanie graficzne J�ZEF SKORACKl
Zdj�cia wykona� autor
Ksi��ka zatwierdzona przez Ministerstwo O�wiaty
pismem z dnia 22 XII 1956 r. nr Po 3-3230/58 do bibliotek szkolnych (kl. X�XI)
MIEJSKA BIBLIOTEKA PtiBW� li
W ?rrhttU
Redaktor ALEKSANDRA KAHSKA
Printed %n Poland WYDAWNICTWO POZNA�SKIE POZNA� 1976
,Thank �jou9 capfn, thank ijom.'"
I.
Wybitnym, mo�e najwybitniejszym marynarzem w�r�d kapitan�w polskiej marynarki handlowej by� kapitan Szworc. Nie dlatego, �e od trzydziestu trzech lat wiernie s�u��c morzu, pozna� wiele jego tajemnic i zdoby� wszystkie stopnie sztuki �eglarskiej, i �e jak nikt inny wyprowadzi� potrafi� statek z ka�dej, przygody � nie dlatego: wielko�� jego by�a w tym, �e kapitan Szworc ca�ego siebie po�wi�ci� morzu, ca�e serce swe z jakim� niebywa�ym zapami�taniem odda� statkom, wszystkie swe my�li, wszystkie poloty, wszystkie sny zatopi� w statkach. Posiad� w�adz� nad nimi ogromn�, lecz przy tym tak g��boko zagrz�z� w tej pasji, �e ju� nie sta� go by�o na nic innego i �e zaniedba� innego kunsztu, r�wnie wa�nego w �yciu, mo�e nawet wa�niejszego, a przy tym pozornie tak prostego: pokochania ludzi ludzkim sercem. ,
Kapitan nie nauczy� si� kocha� cz�owieka, nie umia� doj�� z cz�owiekiem do �adu. W tym obcym dla siebie �ywiole stale pope�nia� b��dy, cz�sto wybucha� gniewem, rani�. Rani� cz�owieka na morzu i rani� go na l�dzie. By� twardy i zawzi�ty, jak zawzi�tym trzeba by� przy zwalczaniu morskich sztorm�w. Lecz tych osobistych sztorm�w nie przezwyci�y�: z cz�owiekiem przegrywa�. Przegrywa� sw�j wielki morski dorobek. Gdy zaszed� w lata, w kt�rych pragnie si� widzie� owoce swej pracy, i gdy od ludzi ��da si� uznania swych niezaprzeczonych zas�ug, spotyka� go zaw�d: odmawiano mu uznania. Omija�y go awanse i nagrody, unika�o go s�owo wdzi�czno�ci. Kapitan pieni� si� i gorzknia�. Ludzie wzruszali ramionami.
Gdzie� na sinych przestrzeniach mi�dzy Gdyni� a Ameryk�, p�niej za� mi�dzy Londynem a Atlantykiem narasta� dramat ludzkiego istnienia: wielki marynarz przegrywa� sens swego �ycia, poniewa� nie umia� rozwi�za� po ludzku swych spraw ludzkich. By� wewn�trznie czysty jak kryszta�, lecz na zewn�trz szorstki jak zamarzni�ta gruda; by� na wskro� uczciwy w swej sparta�skiej surowo�ci, lecz przy tym � a mo�e dlatego � bezradny jak dziecko. Odpycha� ludzi od siebie, a przy tym � o rzewna niekonsekwencjo ludzkiej natury! � �akn�� ich wdzi�czno�ci. Owo niezaspokojone pragnienie podzi�ki sta�o si� w ko�cu dla niego udr�k�, prze�laduj�c� go dniem i noc�. �w g��d duszy nie opuszcza� go na mostku kapita�skim w czasie sztormu ani w kabinie, am' na ulicach kontynent�w. By� z nim w zgie�ku Manhattanu i by� w ciszy Kana�u Manchesterskiego. Coraz rozpaczliwiej kapitan potrzebowa� ludzkiej wdzi�czno�ci. Ju� nie tylko dla ratowania tre�ci w�asnego �ycia, dobiegaj�cego jesieni, lecz i dla �ycia swego syna: gdzie� w Kanadzie �y�a podczas wojny jego �ona i r�s� kilkuletni synek.
Wi�c coraz �arliwiej domaga� si� wdzi�czno�ci, walczy� o ni� uporczywie, zgrzyta�, warcza�, rani� i w coraz biedniejszych mota� si� sieciach. By�a w tym wielka bezbronno�� i beznadziejno��, by�o okrucie�stwo losu i czasem mia�o si� wra�enie, jak gdyby zmartwychwsta� kt�ry� z tragicznych bohater�w Conrada i �ywy obnosi� sw� dol� po �wiecie.
A� oto kt�rej� nocy w tej wojnie, kt�ra zacz�a si� tragicznym wrze�niem, podczas jednego z najkrwawszych epizod�w Bitwy o Atlantyk, gdzie� u wybrze�y �nie�nej Grenlandii, kapitan pos�ysza� nareszcie s�owa wdzi�czno�ci. Wyp�yn�y z najg��bszych uczu� ludzkiej duszy. Nie wypowiedzia� ich �aden mo�ny tego �wiata. Powiedzia� je n�dzny, na p� �ywy marynarz chi�ski. Biedny Chi�czyk, a przecie� s�owa jego by�y niezmiernie wa�ne, bo tak w�a�nie, z tym samym uczuciem, z t� s�uszno�ci�, dzi�kowa� w�wczas mogli kapitanowi wszyscy jego prze�o�eni, ca�a ludzko��, ca�y �wiat.
P�nym latem w trzecim roku wojny olbrzymi konw�j opu�ci� Stany Zjednoczone, id�c w kierunku Brytanii. Na kilkudziesi�ciu statkach wi�z� p� miliona ton najcenniejszego �adunku wojennego. Statki tworzy�y dwana�cie kolumn, post�puj�cych obok siebie. Sz�y bandery wszystkich sojusznik�w. Polskie statki by�y dwa: �Wis�a", prowadzona przez kapitana Szworca, i mniejsze od �Wis�y" � �Gop�o".
Eskorty przydzielono sk�po: jeden kontrtorpedowiec i dwie korwety �zatrwa�aj�co ma�o jak na tak ogromny konw�j. Tote�, aby do pewnego stopnia wyr�wna� braki os�ony, konw�j wysun�� si� tym razem daleko na p�noc, okr��aj�c tysi�cmilowym �ukiem zwyk�e �erowiska nieprzyjaciela. Ostatnie telegramy donosi�y, �e jego �odzie podwodne zauwa�ono na po�udniu, na prostej trasie Nowa Fundlandia � Wyspy Brytyjskie.
Wzd�u� Labradoru pogoda by�a paskudna. Kilkudniowy sztorm dawa� si� we znaki statkom i ludziom. Potem nagle uspokoi�o si� i ludzie odetchn�li, a gdy z nastaniem nast�pnego dnia za�wieci�o mocne s�o�ce, zadowolone oczy odkry�y na p�nocno-zachodnim niebosk�onie rozleg�y l�d o wysokich g�rach, pokrytych l�ni�cym �niegiem. By�a to Grenlandia.
Wszyscy powitali j� rado�nie. Wtargn�li oto daleko na p�noc, a wi�c w pas bezpiecze�stwa. Zreszt� co za pogoda! S�o�ce, niebieskie niebo, granatowe morze, martwa fala, fenomenalna widzialno�� i �nie�ne, malownicze g�ry, wyra�ne z odleg�o�ci dwudziestu mil jak na d�oni � wszystko to napawa�o �wie��, wielk� ufno�ci�. Konw�j pru� fale powoli, we wzorowym porz�dku. Kolumny jego sz�y jak karne wojsko. W ich stalowej oci�a�o�ci by� majestat. Sz�y szeregi jakby gigantycznych �o�nierzy, �wiadomych swej roli w rozstrzygaj�cej bitwie. By� to poch�d niemal�e triumfalny, a marynarzom, patrz�cym na to wszystko, na statki i na Grenlandi�, ros�y serca i tego poranku �niadanie smakowa�o wi�cej ni� kiedykolwiek: jedli na pogod� jak wilki.
Kapitan Szworc obserwowa� odleg�y brzeg przez lornetk� i w pewnej chwili uwag� jego przyku� niezwyk�y szczeg�.
� Co to?! � zawo�a� zdziwiony do oficera wachtowego. � G�ra lodowa?!
By�o tak w istocie. Prawie na trawersie konwoju, mi�dzy statkami a odleg�ym l�dem, stercza�a z wody bia�a bry�a lodu.
Jaka� samotna, �rednich rozmiar�w g�ra lodowa, w�druj�ca z p�nocy.
� Tak, panie kapitanie, g�ra lodowa! � potwierdzi� wachtowy. Kapitan Szworc, jak to on: by� impulsywny i �atwo powstawa�,
nawet na nieporz�dki w przyrodzie. Twarz jego, twarz o rysach drapie�nego ptaka, zaostrzy�a si�, a oczy zap�on�y wyra�nym
gniewem.
� G�ra lodowa?! � krzykn��. � O tej porze roku?!...
Lecz nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e by�a to g�ra lodowa, na tych wodach i w tym miesi�cu jaki� wybryk przyrody. Wybryk czy nie wybryk, z wyj�tkowym zjawiskiem nale�a�o si� pogodzi� i przej�� nad nim do porz�dku. Kapitan przesta� si� przejmowa�.
Potem, po �niadaniu, co� go jednak tkn�o. Pomy�la� zn�w
0 g�rze lodowej i dalej �ledzi� j� przez lornetk�. G�ra pozosta�a ju� nieco w tyle, konw�j j� min��. Uparta my�l nie dawa�a spokoju kapitanowi. Hitlerowcy, wiadomo, byli mistrzami maskowania
1 niewyczerpanych podst�p�w: gdyby chcieli za�o�y� w tym newralgicznym zak�tku Atlantyku p�ywaj�c� baz�, czy� nie ukryliby jej najsprytniej w�a�nie pod mask� takiej oto g�ry lodowej?
Kapitan wysila� wzrok, lecz nic podejrzanego nie zauwa�y�. Tymczasem konw�j oddali� si� od g�ry o przesz�o dziesi�� mil. W pewnej chwili w�asna my�l wyda�a si� kapitanowi niedorzeczna. Poniecha� jej troch� zawstydzony.
W�a�nie na statku komodorskim, na kt�rym p�yn�� dow�dca konwoju, wywieszono flagi na zmian� kursu. Konw�j zwr�ci� si� na wsch�d, w stron� Islandii.
Po pi�knym dniu zapad� mro�ny, cichy wiecz�r. Na niebie �wieci� ksi�yc dochodz�cy pe�ni. Powietrze jakby nasi�kn�o lekk� mgie�k�. Zaciemnienie statk�w by�o zupe�ne i nawet z bliska, z odleg�o�ci mili, nikt by
nie przypuszcza�, �e tu� przemyka si� wielki konw�j.
Po po�udniu, przed kilku godzinami, jedna z korwet rzuci�a
dwie bomby g��binowe. Marynarze, przywykli do fa�szywych
alarm�w, nie przywi�zywali do tego zbytniej wagi, raczej drwili
sobie, jak zwykle z �beczek �miechu":
� Znowu dokuczaj� biednym rybom!...
To by�o po po�udniu i teraz, wieczorem, epizod z bombami g��binowymi, zapomniany, ton�� w niepami�ci jak co� bardzo odleg�ego. Teraz jedynie bliski i �ywy by� pracowity oddech turbin i cylindr�w, jedynie rzeczywiste by�o parcie naprz�d, wyt�one, przyczajone parcie naprz�d.
W dwie godziny po zachodzie s�o�ca wachtowych na statkach przeszy� wstrz�s zdumienia. Ich oczy, zdj�te nag�� groz�, przyku� jeden punkt: na lewym skrzydle konwoju, w tyle. Tam szed� tankowiec. Tam nagle wystrzeli� w g�r� s�up ognia. S�up, zdawa�oby si�, niepoj�ty, taki straszliwy. Jaki� upiorny strumie� ognia wdzieraj�cy si� pionowo w niebo. Wdar� si� wysoko, na trzysta, czterysta metr�w, szeroki na d�ugo�� statku. By� to wybuch �adunku ropy.
Rozja�ni�o si� przy tym okropnie. Wszystkie blackouty diabli wzi�li. Wszystkie statki konwoju wyprys�y z ciemno�ci jak w z�ych czarach i stan�y o�wietlone blaskiem jak tarcze na tle czarnej toni.
Lecz trwa�o to tylko sekund� czy dwie. S�up ognia by� b�yskawic�. R�wnie gwa�townie zgas�. U g�ry pozostawi� tylko pi�ropusz dymu, rosn�cy na wszystkie boki jak olbrzymi, czarny grzyb. Na dole za� tankowiec rozerwa� si� na dwie cz�ci. Dziobowa cz�� natychmiast zaton�a; rufa p�yn�a nadal po powierzchni wody i pali�a si� spokojnym, powolnym p�omieniem. Z p�omienia wyskakiwa�y ciemne sylwetki i wpada�y do wody. Z daleka podobne by�y do nik�ych robaczk�w. Ludzie w tragedii s� czasem podobni do nik�ych robaczk�w. . _ .
Marynarze konwoju dopiero w kilka chwil p�niej u�wiadomili sobie, �e r�wnocze�nie z wybuchem ognia rozleg� si� pot�ny huk. Przedtem go nie s�yszeli: tak w�adcza by�a si�a wybuchu i tak ca�kowicie poch�ania� ich wszystkie zmys�y. To oko tylko prze�ywa�o straszn� chwil�.
Wnet gdzie� w nocy, spoza konwoju, zadudni�y g�uche odg�osy grzmot�w. By�y silne i statki od nich si� trz�s�y. Jednocze�nie na niebie wykwit�y o�wietlaj�ce rakiety. Chocia� s�abiej ni� przedtem, sta�o si� znowu widno na morzu. Rakiety pali�y si� d�ugo. Niekt�rym marynarzom zadr�a�y serca. Wielu zacz�o wo�a�:
� Rajder! RajderL.
Ze statku komodorskiego posz�y rozkazy �wietlne. Konw�j wykona� je skwapliwie i we wzorowym porz�dku. Wszystkie statki r�wnocze�nie, jak za poci�gni�ciem sznurka, zmieni�y kurs o 45 stopni w lewo: znak dobrej dyscypliny.
Tymczasem pal�ca si� rufa tankowca pozosta�a w tyle. Przypomina�a �uka przeci�tego na p� przez okrutnego ch�opca. Nikt z niej ju� nie wyskakiwa�. Wypala�a si� do reszty. U g�ry, wysoko nad ni�, wisia� wci�� g�sty k��b dymu. O�wietlony z do�u cegla-stym r�em, nie wygl�da� ju� jak grzyb ani pi�ropusz; przybra� fantastyczny kszta�t olbrzymiego ptaka spowitego w gro�ny kir � ponury znak morskiej niedoli.
Nie by� to � jak w pierwszej chwili s�dzono � atak nieprzyjacielskiego raidera, okr�tu nawodnego, lecz atak okr�tu podwodnego. Odg�osy licznych wybuch�w pochodzi�y od bomb g��binowych, rzucanych przez nasz� w�asn� eskort�. Eskorta puszcza�a r�wnie� rakiety o�wietlaj�ce. Mia�y odkry� wroga, w razie gdyby by� na powierzchni morza, lub przynajmniej zmusi� go do schowania si� pod wod�.
Wtem, ku os�upieniu marynarzy, nowa fontanna ognia, tym razem po prawej stronie konwoju. W powietrze poszed� drugi tankowiec. Nie ulega�o zatem w�tpliwo�ci, �e by�o doko�a wi�cej okr�t�w podwodnych.
Ucieka�! Ucieka�! By� to jedyny ratunek konwoju, jedyny jego obowi�zek i jedyna my�l, jaka przenikn�a serca i m�zgi dw�ch i p� tysi�ca marzynarzy: ucieka�! Mimo to nie by�o paniki. Konw�j wci�� szed� zwarty i skrz�tnie wykonywa� manewry; statki pilnowa�y jak oka w g�owie swych stanowisk.
S�aba eskorta, uwijaj�c si� jak szalona, zdwaja�a swe wysi�ki i g�sto wali�a bombami g��binowymi w morze, a rakietami o�wietlaj�cymi w niebo. Niekt�re statki wola�y ciemno��. Wi�c by zgasi� te same rakiety, gromi�y do nich z karabin�w maszynowych i w g�r� sypa�y bujne smugi czerwonych pocisk�w. Inne statki widzia�y w morzu podejrzane cienie: bi�y do nich zawzi�cie z dzia�. By� huk, by� harmider, by� chaos, by�a pot�ga �wiate�, by�o wido-
10
wisko koszmarne, a w tym wszystkim by�y �ci�ni�te gard�a i oczy wpatrzone trwo�nie w powierzchni� wody.
� Weso�o jak na Broadwayu! �� za�artowa� nagle kto� z za�ogi �Gop�a". Za�mia� si� przy tym gard�owo, lecz �miech si� nie uda�, brzmia� jak st�umiony skowyt.
� Uwzi�li si� na tankowce! � powiedzia� kto� inny na pociech�.
�Gop�o" sz�o w ostatniej, prawej kolumnie jako trzeci od przodu statek. Zn�w nakazano manewr i ca�y konw�j skr�ca� w lewo. Wtedy w kolumnie �Gopia" powsta�a jaka� ra��ca nieprawid�owo��: wszystkie statki wykona�y jednoczesny zwrot pr�cz jednego, pierwszego w kolumnie. �w pierwszy, nie troszcz�c si�
0 rozkaz komodora, uparcie chcia� i�� dalej w dotychczasowym kierunku. Gdy �Gop�o" go mija�o, sprawa si� wyja�ni�a. Wachtowy, drugi oficer Smogulski, zawo�a� do kapitana:
� Ale� on tonie!
Statek ton��. By� storpedowany. Nikt z s�siad�w nie zauwa�y� wybuchu torpedy. Dzi�b jego zapad� ju� pod wod�, rufa stercza�a wysoko w powietrzu. Jak znamiona rozpaczy wybija�y si� do g�ry �ruba i ster, narz�dzia przed chwil� jeszcze donios�e, lecz teraz ju� na nic niezdatne. Statek zanurza� si� szybko. Ton�� bez wzruszenia, bez zgie�ku, bez spazm�w, bez �wiate�, bez protestu: cicho
1 �agodnie. Kona� przejmuj�co, bez skargi. Jak czarny, potulny zwierz schodzi� spokojnie do grobu. Zaledwie ,,Gop�o" min�o ton�cego olbrzyma, ju� dope�nia� si� jego los. Jego zupe�ne milczenie wobec �mierci przera�a�o. Jego bezsilna potulno�� by�a wstrz�saj�ca. . , ,
Ludzie z �Gop�a" zdr�twieli, nie mogli oderwa� wzroku od tego widowiska.
Noc by�a jak koszmar � z�a, d�uga i dr�cz�ca. Wr�g by� liczny i zawzi�ty. Rzuca� si� na konw�j prawie co �, godzina. Topi� statki. Szata�skie torpedy przychodzi�y
z ukrycia, znienacka, nie wiadomo sk�d. Rozszarpywa�y. Nikt nie widzia� ich �r�d�a i nikt nie wiedzia�, na kogo teraz kolej. Jak s�uszne okaza�o si� por�wnywanie konwoju do trzody
11
zwierz�t! Tej nocy konw�j by� trzod� bezbronnych owiec, i to marynarzy najbardziej dr�czy�o: byli zupe�nie bezradni.
Kapitan �Gop�a" by� w�ciek�y. Kilka dni temu, na l�dzie podczas odprawy kapitan�w przed odej�ciem konwoju zwr�ci� uwag� na niedostateczno�� w�t�ej eskorty.
� Ach, to g�upstwo! Bitwa o Atlantyk jest ju� prawie wygrana! � lekcewa��co odpowiedzia�y mu che�pliwe w�adze alianckie.
Trudno by�o zmru�y� oko tej nocy. Wi�kszo�� marynarzy w pasach ratunkowych czuwa�a na pok�adach niedaleko komin�w, gdzie by�o najcieplej. Oficerowie, trzeba to podkre�li�, dawali przyk�ady r�wnowagi i m�stwa. Najgorzej by�o ludziom w kot�owniach i przy maszynach. Nic tu nie widzieli, a wszystko w dw�jnas�b odczuwali i s�yszeli. Wybuchy, nawet odleg�e, odbija�y si� najsilniej. �atwo szarpa�y ludzkie nerwy. Wiadomo z opowiada� palaczy, �e starszy mechanik �Gop�a", in�ynier Brunon, schodz�c cz�sto do maszynowni, �wietnie uspokaja� swych ludzi. Wiadomo r�wnie�, �e drugi oficer Smogulski po sko�czonej wachcie nagle o�wiadczy�, �e ma wszystko w czterech literach, po czym zeszed� do kabiny, rozebra� si�, po�o�y� do swej koi i spa� snem najsmaczniejszym a� do rana.
Kapitan Szworc sta� przez ca�� noc na posterunku na mostku drugiego polskiego statku, �Wis�y". Raz pomy�la� o swej �onie i dziecku. W�a�nie wtedy, gdy w s�siedztwie zapali� si� storpedowany tankowiec. By�a to chwila nad wyraz przykra dla kapitana: nie m�g� przypomnie� sobie rys�w twarzy w�asnego synka. Dozna� zabobonnego strachu. Obla� si� zimnym potem. Zbieg� na d� do kabiny i spojrza� na fotografi� ich dwojga. Potem wr�ci� na mostek i by� zn�w spokojny.
W drugiej po�owie nocy wszyscy zrozumieli, �e obrona konwoju s�abnie i eskorcie zaczyna brakn�� bomb g��binowych: wybuchy ich by�o s�ycha� coraz rzadziej. Tymczasem nieprzyjaciel nie popuszcza�. Raz po raz wybiera� sobie nowe ofiary. Zm�czenie za��g i napi�cie nerw�w dochodzi�o do ostatnich granic. W duszach t�uk�y si� mod�y, �eby ju� zaprzestano katuszy, �eby, na mi�o�� Boga, nareszcie dano odetchn��. W tej bezradno�ci mo�na by�o postrada� rozum. A jednak konw�j, nie trac�c na chwil� zim-
12
nej krwi, wci�� karnie trzyma� si� zwart� kup� i ucieka� we wzorowym porz�dku.
Oko�o czwartej nad ranem jaki� statek, storpedowany, dosta� jakby ob��du. Zacz�� wy� pot�n� syren� bez przerwy, ustawicznie. Za�oga ju� go opu�ci�a, a on, ton�c powoli, pozostawa� w tyle, lecz nie przestawa� bucze� i bucze�. Rycza� wniebog�osy, jak gdyby wzywaj�c kogo� na pomoc. By�a w tym potwornym g�osie wielka histeria, by�o co� zara�liwego � ludziom zacz�y drga� i lata� nerwy � by�a to histeria zranionej maszyny. Bez ko�ca, zdawa�o si�, szarpa�a ludzkie uszy i �w �wist rozpaczy przenika� teraz do szpiku r�wnie przejmuj�co jak przedtem, na pocz�tku nocy, potulne milczenie ton�cego statku.
Potem na wschodzie zacz�o �wita� i wraz z jutrzenk� przyszed� spok�j. Usta�y wybuchy torped i nocne koszmary.
Dzie� nasta� podobny do poprzedniego, s�oneczny i ch�odny. Morze by�o spokojne. Przez kilka godzin pa-* nowa�a nie zm�cona cisza i ludziom taja�y serca. Doznawano ulgi i wierzono, �e wr�g wycofa� si� przed jasno�ci� dnia. Lecz b�ogie nadzieje zawiod�y i kr�tko przed samym po�udniem nast�pi� nowy atak.
Atak bezczelny. Wyrwa� ofiar� z samego �rodka pierwszego rz�du, tu� obok komodora. Odg�os wybuchu by� t�umiony, raczej jak odleg�y stuk. Z lewej burty trafionego statku wytrys�a jak bia�a krew poka�na fontanna wody. Na wielu pok�adach nie zauwa�ono wcale ataku, i dziwiono si�, dlaczego statek, zwalniaj�c nagle biegu, nie wzi�� udzia�u w zarz�dzonej zmianie kursu. Le�a� mocno i prosto na wodzie. S�siedzi mijali go, on jakby odbiera� tragiczn� defilad�. Za�oga jego pospiesznie spuszcza�a wszystkie cztery szalupy. Niekt�rzy marynarze, mniej cierpliwi, skakali z burty wprost do morza.
� Te� im spieszno! -� dziwiono si� doko�a.
Wtem z kot��w wypuszczono par�, kt�ra otoczy�a �r�dokr�cie bia�ym ob�okiem: oczywisty dow�d, �e uznano statek za stracony.
Podczas gdy rozbitk�w bra� na pok�ad ostatni w konwoju frachtowiec francuski, opuszczony statek wci�� le�a� na wodzie,
13
ogromny i wynios�y jak poprzednio. Wcale nie zanurza� si� i nic nie wskazywa�o, aby by� uszkodzony. Ludzie wyrzucili go ze spo�eczno�ci konwoju, lecz on jakby nie przyjmowa� ich wyroku i wznosi� si� dumny i niezachwiany, obraz �ycia i t�yzny.
Konw�j oddala� si� od niego coraz bardziej, by� ju� o trzy, cztery mile. Min�o p� godziny. �adnej zmiany, �adnego przechy�u! Ludzie w konwoju zacz�li w�tpi� i przeb�kiwa�, czy za�oga nie opu�ci�a go przedwcze�nie. Mo�e stch�rzy�a?
Wtedy sta�a si� przejmuj�ca rzecz. Statek poruszy� si�. Wypad� ze swej niewzruszonej okaza�o�ci. Nagle podni�s� dzi�b do g�ry, szybko i rozpaczliwie, niby wyrzucona ryba chwytaj�ca powietrze, i w ci�gu kilku sekund pogr��y� si� w wodzie. Ogromny kad�ub znik� prawie, piorunem w jednym przera�aj�cym oddechu. Ca�y ko�cowy dramat nie trwa� d�u�ej ni� dwie minuty.
Ludzie mieli gorzk� wizj�: jak gdyby widzieli pi�kn�, dzieln� kobiet� znosz�c� d�ugo i z godno�ci� jaki� wielki b�l, by naraz, bez ostrze�enia dla bli�nich, bez widomego znaku swej tragedii za�ama� si� i upa�� bez �ycia.
By� to nowy rodzaj �mierci, w kt�rym koniec przychodzi� niespodziewanie jak podst�pny cios, i by�a to przestroga dla marynarzy, by nigdy nie ufa� statkom raz zranionym torped�.
� Zapad� si� jakby w pysk strzeli�, jak n� w mas�o! � z�yma� si� kto� na �Gople" z niesmakiem i z oburzeniem w g�osie.
Tymczasem �Wis�a" prze�ywa�a dreszcze szczeg�lnej y emocji. Sz�a jako ostatnia w swej kolumnie, nikogo za sob� ju� nie maj�c. W chwili gdy konw�j wykonywa� zwrot na lewo, powsta�o w szeregach ma�e zamieszanie i obok �Wis�y", na jej trawersie, znalaz� si� poprzedzaj�cy j� brytyjski statek, tankowiec. Naraz asystent Siejski, pe�ni�cy s�u�b� na mostku, krzykn��:
� Uwaga! Peryskop za ruf�!...
Z�owieszczy znak pojawi� si� nagle jakie� dwie�cie metr�w za tankowcem, a trzysta metr�w za �Wis��". Pru� wod�, a� wytryski-wa�a jasnym �ukiem, i d��y� w kierunku kilwateru �Wis�y". Najwyra�niej wypatrywa� nowej ofiary, jednej z dw�ch: tankowca
14
albo �Wis�y". W jasny dzie�, w s�o�cu, na do�� spokojnym morzu by�a to bezczelno�� zdumiewaj�ca. Wr�g czu� si� pewny siebie i otwarcie szydzi� z eskorty.
Na tankowcu r�wnie� zauwa�ono peryskop i otworzono do niego ogie� z karabin�w maszynowych i artylerii przeciwlotniczej. Wkr�tce przy��czy�a si� do walki i �Wis�a". Zacz�a wali� z dzia�ka na rufie. Ogniem kierowa� drugi oficer Anczewski. Pociski wybucha�y blisko celu na powierzchni wody. Niewiele zapewne wyrz�dza�y szkody, ale przynajmniej przep�oszy�y wroga. Peryskop znik�.
�ywa kanonada zwabi�a dwie korwety, kt�re w czas przybywszy zacz�y obk�ada� miejsce bombami g��binowymi. Marynarze zaciskali pi�ci i radowali si�: nareszcie jeden ze zb�j�w wpad� w kleszcze i sam by� szczuty jak zwierzyna. Korwety tropi�y jak w�ciek�e psy, zbyt d�ugo trzymane na smyczy. Bucha�y zawzi�to�ci�. Przy pi�tej czy sz�stej bombie wyp�yn�y na powierzchni� morza plamy oliwy. Kt�ry� z marynarzy zarycza� triumfalnie. Rzucono jeszcze kilka bomb, potem konw�j by� zbyt daleko i marynarze nie mogli dok�adnie widzie�, co si� dzieje.
Gdy tankowiec wymija� �Wis��", by wyprzedzi� j� i wej�� na swoje miejsce, z pok�adu jego witano j� weso�o podniesionymi kciukami. �Wis�a" odpowiada�a ochoczo.
Reszta dnia up�yn�a w spokoju, lecz cisza nie zwiod�a* nikogo. Nieprzyjaciel dostatecznie przekona� si� o szczu-p�ej obronie konwoju. W nocy nale�a�o spodziewa� si� piek�a. Gdy po zachodzie s�o�ca mroki zapada�y na morze, w duszach ludzkich zaczaja� si� l�k. Prze�ycia ostatniej nocy wraca�y z uporem do pobudzonej wyobra�ni. Przypomniano sobie n�dzny los rozbitk�w w szalupach, porzuconych mniej �ub-wi�cej na �ask� morza. Ma�o kto my�la� o ich ratunku. Eskorta nie mog�a ratowa�, zbyt nieliczna i uwik�ana w walk�, statki za� nie kwapi�y si�. Statki, kt�re id� jako ostatnie na ko�cu kolumn, maj� obowi�zek zabierania rozbitk�w. Nie zabiera�y. Wola�y ucieka�, ratuj�c w�asn� sk�r�. Groza by�a silniejsza ni� moralna po-
I
winno�� � i gdzie� na wielkiej wodnej pustyni dojrzewa�o obfite �niwo �mierci.
Tote� pierwszy tego wieczoru atak okr�tu podwodnego, kr�tko po zapadni�ciu ciemno�ci, targn�� nerwami marynarzy jak rozpalone �elazo. Mimo woli w g��bi pod�wiadomo�ci nastr�j niepewno�ci r�s�. Wzbiera� jaki� czad, gotowa� si� zd�awiony krzyk. Ucieka�! Nale�a�o na gwa�t ucieka� od straszliwych bestii, od zion�cych torped. Oby mie� skrzyd�a!...
O godzinie �smej pi��dziesi�t siedem wieczorem przed dziobem �Wis�y" storpedowano brytyjski tankowiec. Wysoki jak zwykle s�up ognia i silna detonacja, kt�ra wszystkich s�siad�w poderwa�a na nogi. Kapitan Szworc by� w�a�nie w swym salonie. Jednym susem wyskoczy� na mostek. Po drodze s�ysza� dzwonek okr�towego telegrafu. To wachtowy, trzeci oficer Poszycki, posy�a� jaki� rozkaz do maszynowni.
� Zwolni�em biegu! Da�em w prawo!... � m�ody oficer zawiadomi� kapitana, kt�ry nagle, w�ciek�y, wrzasn��:
� Dlaczego pan zwolni�e�?!
� Jeste�my przecie� rescue-ship!... Ostatni w kolumnie! � t�umaczy� si� wachtowy.
� To wiem!
Kapitan po�ar�by go g�osem. Pot�pia� manewr oficera. Z oczu jego tryska�y gromy. Hukn�� przez tub� na d�:
� Ca�a naprz�d! Do sternika:
� Lewo na burt�!
� Lewo na burt� � powt�rzy� spokojnie sternik.
W kilkunastu sekundach �Wis�a" zatoczy�a �wier� ko�a i by�a ju� niemal na wysoko�ci tankowca, oko�o dwie�cie metr�w na lewo od niego. Tankowiec pali� si� teraz na dziobie zwyk�ym, miarowym ogniem i szed� naprz�d ju� tylko si�� dotychczasowego rozp�du.
Wtedy kapitan Szworc zn�w si� odezwa�. Pad� jego rozkaz:
� Ca�� wstecz!...
Woda doko�a rufy naraz zacz�a sycze�, zabulgota�a. Statek jakby zaj�cza� w swych wn�trzno�ciach, kt�re zatrz�s�y si� od dreszcz�w. Rzek�by�: zapasy dw�ch potwornych mocy, jednej pr�cej wci�� naprz�d, drugiej coraz silniej hamuj�cej. �Wis�a" przy-
stawa�a. Brzemienna decyzj� rzuci�a wrogowi r�kawic�. Wyzwa�a wielki los.
Wiatr d�� od strony pal�cego si� tankowca. Stamt�d grozi� nowy wybuch i rozlanie si� ropy w kierunku �Wis�y". Lecz w�a�nie dlatego kapitan s�usznie obra� to stanowisko, gdy� w t� stron� wiatr musia� r�wnie� zap�dza� wszelkie szalupy czy tratwy, spuszczone z nieszcz�snego statku. I nie myli� si�. Na powierzchni morza, nieco z przodu, ju� by�o wida� migotliwe sygna�y, nadawane czerwonym �wiate�kiem z szalupy. Dochodzi� tak�e z do�u chrapliwy g�os:
� Help, help!
Na mostku zad�wi�cza� dzwonek telefoniczny. Drugi oficer Anczewski z pozycji dzia�owej na rufie pyta�:
� Co b�dziemy robili?
� Ratowa� ludzi! � warkn�� kapitan i zawiesi� s�uchawk�. Anczewski chwil� pomy�la�. Potem rzek� do kucharza i stewarda, wojak�w z obs�ugi dzia�a:
� Nie potrzebuj� was tutaj! Id�cie do kuchni gotowa� kaw�!...
Tankowiec pali� si� w ca�ej swej przedniej po�owie jak _ pochodnia i w jej r�owym blasku �Wis�a", jaskrawo o�wietlona, stanowi�a wprost wymarzony cel dla torpedy. Oczekiwano jej lada chwila, a jednak nikt na statku nie traci� przytomno�ci umys�u, wszystko odbywa�o si� zadziwiaj�co sk�adnie i rozkazy by�y celowe, a wykonanie ich ' szybkie.
� Zawiesi� sztormtrap! � zarz�dzi� kapitan. Sam pozosta� na mostku, nadal manewruj�c statkiem, natomiast w�a�ciw� akcj� ratunkow� powierzy� pierwszemu oficerowi B�jce. �w�e, cz�ek m�ody, szczup�y, energiczny, zawzi�ty w dyskusjach, zuchwa�y w pogl�dach, r�wnie o'dwa�nie umia� zabiera� si� do czynu, jak do s�owa.
Gdy �Wis�a" i szalupa z rozbitkami zbli�y�y si� do siebie, rzucono z pok�adu lin�. Szalupa by�a przepe�niona po brzegi mas� ludzk�, kt�ra widocznie nie och�on�a dotychczas z przera�enia. W pobli�u sztormtrapu wybuch�a na szalupie panika. Kilku na-
16
- Dzi�kuj� ci, kapitanie
17
raz wyskoczy�o z �odzi, lecz tylko jeden zdo�a� uchwyci� drabink�, reszta wpad�a do wody. W szalupie. powsta�a kot�owanina. B�jka wiedz�c, czym to grozi, przeci�� lin� i krzykiem nakaza� spok�j. Szalupa oddali�a si� od burty �Wis�y" o kilka metr�w.
Pierwszego rozbitka wci�gni�to po sztormtrapie na pok�ad. Wygl�da� jako� cudacznie i marynarze zacz�li mu si� dok�adnie przygl�da� przy �wietle pobliskiego po�aru.
� Olaboga! � zawo�a� kto� w najwy�szym zdziwieniu. � To� to Chi�czyk!
Fakt, �e pierwszym wyratowanym marynarzem tu, na Atlantyku P�nocnym, by� Chi�czyk, podzia�a� jak magia. Wszyscy wyczuli w tym wyra�ny komizm. Kto� zarechota� g�o�nym �miechem.
Drugie zbli�enie si� szalupy do �Wis�y" posz�o ju� sprawniej. Jeden z brytyjskich oficer�w, obecnych na szalupie, obj�� na niej komend� � okaza�o si�, �e to drugi oficer tankowca � i znakomicie podprowadzi� j� pod sztormtrap. Tu stan�� przy ko�cu �odzi i silnym ramieniem pilnowa� porz�dku. Martwa fala do�� niespokojnie uderza�a o burt�. Szalupa skaka�a w g�r� i na d�. Tylko w chwilach, gdy by�a u g�ry, drugi oficer puszcza� za ka�dym razem jednego rozbitka na sztormtrap. W ten spos�b wy�adowanie odbywa�o si� bez wypadku.
Drugim wyratowanym, ku og�lnej uciesze, by� r�wnie� Chi�czyk. Trzecim � znowu Chi�czyk, czwartym � Chi�czyk. Tego ju� by�o za wiele. Tankowiec by� przecie� brytyjski. Jaka� ogromna, nieprzeparta weso�o�� ogarnia�a marynarzy i gdy przy pi�tym Chi�czyku powsta�a na dole kr�tka przerwa, chciano si� ju� zak�ada� mi�dzy sob�, co nast�pnie b�dzie: Chi�czyk czy nie-Chi�-czyk?
� Chi�czyk! � stwierdzono w chwil� p�niej z udanym oburzeniem i niewiar� i nowy wybuch �miechu na tle chi�skiej obfito�ci.
Chi�czyk�w by�o przesz�o trzydziestu w szalupie; bia�ych, przewa�nie oficer�w, oko�o dziesi�ciu. Drugi oficer tankowca, cz�owiek niezwykle dzielny i obowi�zkowy, postanowi� natychmiast wraca� �odzi� na poszukiwanie reszty rozbitk�w, jeszcze nie wy�owionych z morza.
Tymczasem Chi�czycy, zaledwie zeszli ze sztormtrapu, wszyscy jak na zmow� biegli bez namys�u na pok�ad szalupowy �Wis�y"
18
i tam siadali przy obydw�ch �odziach ratunkowych. Otoczyli je murem z ludzkich cia�. Czekali. Mieli twarze zamkni�te, lecz w oczach ich pali� si� ob��d i zdecydowanie na wszystko. Nie spuszczali wzroku z szalup. Patrzyli w nie jak w o�tarze. By�y to n�dzne, biedne, zaczajone postacie. Byli cisi, przera�eni i gro�ni. Strach odebra� im poczucie rzeczywisto�ci, pr�cz jednego: patrzenia uparcie w szalupy. Szalupy �Wis�y" sta�y si� dla nich symbolem �ycia. Byli przygotowani. Czekali na nast�pny atak torpedy, by zaw�adn�� szalupami.
Tak to �Wis�a" znalaz�a si� nagle w obliczu nowego niebezpiecze�stwa, gro��cego jej od wyratowanych rozbitk�w.
Jeden z bia�ych rozbitk�w, Anglik, artylerzysta ze storpedowanego tankowca, chcia� ten problem rozwi�za� na sw�j spos�b, do�� drastyczny. M�ode jeszcze ch�opaczysko, na widok �chi�skiego muru" doko�a szalup, znienacka rozsierdzi� si� i miotaj�c g�o�ne przekle�stwa, pobieg� jak wariat na mostek �Wis�y". Doskoczy� do gniazda karabin�w maszynowych i zacz�� przy nich manipulowa�. Chcia� strzela� do Chi�czyk�w oblegaj�cych �odzie ratunkowe. By� ju� bliski wykonania zamiaru, gdy dopad� go drugi oficer Anczewski i z trudem powstrzyma�.
� Czy� zwariowa�?! � hukn�� Anczewski.
-� To s� bestie, m�wi� panu! � pieni� si� artylerzysta.
Sprawia� wra�enie ca�kiem nieprzytomnego. Mia� zaledwie dwadzie�cia lat. Anczewski �atwo go obezw�adni� i przemoc� �ci�gn�� po trapie na d� na g��wny pok�ad.
� To s� bestie, m�wi� panu! � charcza� ch�opak uporczywie, ale z coraz mniejsz� zapalczywo�ci�. Z podniecenia- dzwoni�y mu z�by. Nienawi�� w jego g�osie szybko topnia�a, przechodzi�a jakby w skarg�. Ju� nie szamotali si�.
Anczewski patrza� na niego ze wsp�czuciem. Zaproponowa� mu przyja�nie:
� A cup of coffee?
� Yes, please! � odrzek� skwapliwie i prosz�co artylerzysta. Przynie�li mu kubek gor�cej kawy i artylerzysta wypi� j�
�apczywie.
By� to konw�j niezwyk�ych wybuch�w: gwa�townie zrywa�y si� s�upy ognia i ludzkich paroksyzm�w i szybko opada�y.
19
Dziw! Torpedy nie by�o. Marynarze �Wis�y", zdj�ci za-
bobonnym zdumieniem, nie mogli tego zrozumie�. Dzia-
� �y si� niewiarygodne cuda! Po�ar na tankowcu obj��
ju� prawie ca�y pok�ad i si�ga� do komina na rufie. Na
wodzie pod ruf� tkwi�a tratwa z kilkoma rozbitkami niezdolnymi
odbi� od burty. Lada chwila grozi�a im �mier� od wybuchu ropy.
� Spu�ci� ��d� na wod�! � zawo�a� kapitan Szworc po wys�uchaniu kr�tkiej relacji drugiego oficera z tankowca.
� Motor�wk�? � zapyta� z do�u starszy oficer B�jka.
� Tak, motor�wk�!
Spuszczenie jej odby�o si� w mig. Starszy oficer B�jka obj�� ster, drugi mechanik Terlecki � motor. Do pomocy zabrano dw�ch marynarzy, starszego marynarza Chab� i m�odszego marynarza Gorlickiego. Gdy motor�wka odbi�a od �Wis�y", towarzyszy�y jej ciche powinszowania koleg�w: jej przynajmniej ju� nie dosi�gnie eksplozja torpedy, jaka przebije lada chwila burt� polskiego statku.
Teraz dopiero, b�d�c bezpo�rednio na wodzie, B�jka u�wiadomi� sobie groz� po�o�enia �Wis�y". W promieniach pobliskiego po�aru statek jak gdyby wyr�s� na morskiego lewiatana. Sta� obna�ony i jasny niby pomnik, widoczny na wiele mil doko�a, �up pon�tny i cel najdogodniejszy. A wr�g by� w pobli�u. Zn�w, jak nocy poprzedniej, szarpa� konw�j. Tam o dwie, trzy mile wrza�o piek�o. Bi�y krwawe �uny, b�yski, smugi, huk, by�o piek�o. Jakim-�e kaprysem losu �Wis�a" wci�� jeszcze sta�a nie tkni�ta?
Wtem nad ich g�owami, tu� blisko rozb�ys�o ra��ce �wiat�o. Jaki� samolot wypu�ci� siln� rakiet�. Snop jej promieni rozwiera� si� ku do�owi ol�niewaj�cym kloszem, pod kt�rym by�y obydwa statki, �Wis�a" i pal�cy si� tankowiec, naraz o�wietlone jak w dzie�. Marynarze kl�li jak nigdy dotychczas. Gdyby przekle�stwa co� znaczy�y, niefrasobliwy lotnik nie �y�by. Lecz on zatacza� niskie ko�a i robi� zdj�cia filmowe. By� to ameryka�ski samolot. By� to prawdziwy Amerykanin, przyby�y z bazy islandzkiej.
Gdy motor�wka zbli�y�a si� do tankowca, ludzie na tratwie zacz�li rozpaczliwie wo�a� o pomoc. By�o ich czterech czy pi�ciu. Nie mogli odbi� od statku, wciskani pod jego ruf� przez kontr-pr�dy jakie tam si� wci�� tworzy�y. Tankowiec bowiem jeszcze sun�� naprz�d.
Starszy oficer B�jka, rozdra�niony rakiet� �wietln� i dzikim wrzaskiem rozbitk�w, powsta� i krzykn�� do nich tubalnym g�osem z wyrzutem w tonie:
� Are you British?!
� Tak! Tak! � odkrzykni�to z tratwy. � Jeste�my Brytyjczykami!!
� To stulcie g�by, psie krwie!
To poskutkowa�o. Tratwa natychmiast umilk�a.
Okaza�o si�, �e by� na niej jeden ranny, i to kapitan tankowca. Wypada�o le��cego ostro�nie prze�adowa�, wi�c motor�wka wt�oczy�a si� mi�dzy tratw� a ruf� statku. Kto� przy tym dotkn�� burty tankowca; szybko r�k� cofn��.
� Parzy, cholera!
�elazo parzy�o, ogie� by� ju� za �cian�. Tankowiec sprawia� niesamowite wra�enie rozpalonego od �rodka kot�a.
Piorunem przeniesiono rannego, ju� i reszta rozbitk�w si� usadowi�a. Na tratwie pozosta� tylko jeden, starszy marynarz Chaba. Marudzi� tam, czego� gor�czkowo szuka�, co� nerwowo przewraca�.
� Co tam robicie?! � zapyta� go niecierpliwie B�jka. �adnej odpowiedzi. Marynarz przetrz�sa� jak op�tany zapasy
�ywno�ciowe tratwy.
� Co robicie?!... � hukn�� B�jka.
� Nic... Szukam tylko whisky... � usprawiedliwia� si� tamten roz�alonym g�osem.
Na to B�jka rykn�� z ca�� furi�:
� Natychmiast wracaj, �apserdaku!...
Chaba zerwa� si�, ^wr�ci�. Mrucza� zawiedziony.
Wszyscy musieli pomaga�, by motor�wk� wydoby� z klinu mi�dzy tratw� a tankowcem. Chwila by�a ostatnia: z dzioba statku wyp�yn�a na morze p�on�ca ropa i szybko si� rozpo�ciera�a. Lecz i motor zaterkota�. ��d� w sam czas zacz�a si� oddala�.
Po chwili, gdy niebezpiecze�stwo min�o, starszy oficer, schylaj�c si� nad g�ow� Chaby, zapyta� go po cichu i przyja�nie:
� By�o co?
� G.�. � odpowiedzia� marynarz ze szczerym smutkiem. Skoro tylko rakieta �wietlna wygas�a, ujrzano w oddali na
wodzie czerwone �wiate�ka. Pochodzi�y od drugiej szalupy tan-
20
21
kowca, na kt�rej by�o kilku rozbitk�w. B�jka dowiedzia� si� od nich, �e wi�cej ludzi na wodzie ju� nie ma. Zabra� ich i wr�ci� do �Wis�y".
II.
Gdy �Wis�a" przechodzi�a najci�sz� godzin� swego �ywota, kapitan Szworc prze�ywa� osobliw� ekstaz�. Ekstaz� starego bojownika morza, kt�ry znalaz� si� w swoim �ywiole: w �miertelnym niebezpiecze�stwie. By� to zawsze cz�owiek twardy i srogi. Wrodzon� twardo�� jego pot�gowa�y przebyte sztormy morskie i burze �yciowe oraz sta�e obcowanie z owym zawi�ym tworem �elaznym, jakim jest statek. Sam nabra� od niego cech �elaza, i oto cz�owiek, kt�ry tak bezgranicznie oddany by� statkom (a tak obcy ludziom i wszystkiemu, co ludzkie), podj�� teraz, tej pami�tnej nocy, walk� za�art� i najdziwniejsz�.
Pieni� si� i miota�. Z�orzeczy� i zaklina�. W�cieka� si� i rzuca�. By�a to w�ciek�o�� tw�rcza. Zap�adnia�a ludzi, rusza�a narz�dzia, budzi�a zrywy. Nape�nia�a statek magiczn� moc�. Je�eli doko�a niego czyha�y z�owieszcze si�y, chc�ce go zniszczy�, to kapitan jakby odpycha� je i w duszy swej przeciwstawia� im inne si�y, jemu tylko w�a�ciwe, cho� r�wnie� zajad�e. Tej nocy na mostku sta� mag, rzucaj�cy zakl�cia na statek i morze.
By�y chwile, gdy cich� i zaczaja� si� w milczeniu. Wtedy twarz jego wygl�da�a okropnie. Zaci�ga�a si� ostrymi bruzdami, kt�re nadawa�y jej wyraz niebywa�ej srogo�ci. Zmienione rysy odbija�y napi�t� do ostateczno�ci wol�. Wessane z pasj� wargi przypomina�y obraz ryby g��binowej i jej nienasyconej drapie�no�ci.
Zdawa� si� mog�o, �e drapie�no�� ta i owe zakl�cia nie by�y p�onne: statek sta� wci�� nie tkni�ty. Jakby co� zapr�szy�o oczy nieprzyjaciela i odwraca�o jego peryskopy w inne strony, na inne wody. Jakby pr�d energii sp�ywaj�cy z mostku by� zbawienny. By� zbawienny. Porusza� ca�y statek o�ywion� spr�yn�.
Akcja rozwija�a si� jak z p�atka. Ju� motor�wk� wraz z rannym kapitanem podci�gni�to na taliach na pok�ad szalupowy. Przeniesiono go na noszach w bezpieczne miejsce. Ju� rozwi�zano spraw� umieszczenia owej niespodziewanej ci�by: bia�ych �
22
w kabinach oficer�w �Wis�y'" za�ogi chi�skiej � w bunkrach, nale�ycie wyczyszczonych. Zanim dwie godziny min�y od storpedowania tankowca, dzie�o by�o dokonane. W�r�d okoliczno�ci dramatycznych, w pos�pnej iluminacji po�aru, w niepewno�ci do�ycia nast�pnej chwili, dope�nia� si� pomy�lnie dwugodzinny obrz�dek, w kt�rym walczy�y o lepsze: poczucie obowi�zku i zaciek�o��. I je�li to by� czarnoksi�nik, pieni�cy si� na mostku, to w istocie zakl�cia jego odnios�y zwyci�stwo.
�Wis�a" rusza�a ju� w stron� konwoju, by go dogoni�, gdy w tym kierunku, daleko na horyzoncie, nast�pi� straszliwy wybuch, prawdopodobnie statku z �adunkiem amunicji. Przywo�a�o to wszystkich do rzeczywisto�ci, cho� trwa�o kr�tko �jak spalenie siarki na zapa�ce". Marynarze zaniepokoili si� serdecznie o los ,,Gop�a". Wiedzieli, �e statek wi�z� amunicj�.
Wtem podesz�a korweta pod �Wis��" i dow�dca jej zapyta�, czy statek czego nie potrzebuje i czy zabra� wszystkich rozbitk�w.
� Wszystkich � meldowa� kapitan Szworc przez megafon. � I 'i��dziesi�ciu czterech ludzi, w tym szesnastu Brytyjczyk�w, reszta Chi�czycy. Dw�ch rannych. Brak starszego oficera i trzech Chi�czyk�w, kt�rzy zgin�li podczas wybuchu.
� Dobrze, kapitanie! � odpowiedzia� dow�dca okr�tu z uznaniem i przy tej okazji pochwali� si�, �e korweta mia�a r�wnie� niez�� zdobycz: pi��dziesi�ciu dw�ch niemieckich je�c�w z zatopionego okr�tu podwodnego.
W�wczas jeden z polskich marynarzy wpad� na maniacki pomys�: chcia� mie� hitlerowc�w na �Wi�le". ��da� wymiany ich na rozbitk�w brytyjskich. Uczepi� si� tej my�li jak pijany p�otu, lak op�tany i w ko�cu nie wiedziano, �artuje czy nie �artuje. Noc by�a niebezpieczna dla nerw�w i statk�w.
W salonie �Wis�y" ulokowano kilku oficer�w z tankowca oraz
urz�dzono stacj� opatrunkow�. Jeden z Chi�czyk�w, stary bos-
m.in, odni�s� tak fatalne oparzenia, �e by�a obawa o jego �ycie.
Upe�nie wyczerpany, z twarz� zniekszta�con�, niezdolny porusza�
| o w�asnych si�ach, biedak zdawa� si� godzi� apatycznie z prze-
laczeniem. W�a�nie zak�adano mu opatrunki. Kapitan zajrza� do
� I mu. Gdy Chi�czyk go zobaczy� i pozna�, powsta�, ku zdumieniu
23
obecnych, na bezw�adne nogi i roztrz�siony, nagle odezwa� si� do niego g�osem dr��cym ze wzruszenia:
� Thank you, capfn. Thank you!...
Nieoczekiwany wybuch na p� �ywego Chi�czyka sprawi� na wszystkich wielkie wra�enie, lecz najbardziej os�upia�y by� kapitan. Zamigota�o mu co� obcego w �renicach � czy�by �lad wzruszenia? � i on, uosobienie odpychaj�cej surowo�ci, rzek� nie-swoim g�osem, niemal mi�kko:
-� B�d� cicho, cz�owieku!
Gdy to nie pomog�o, a Chi�czyk wci�� sta� i jakby b�ogos�awi�, kapitan nagle rozsro�y� si�. Widocznie nie wiedz�c, co pocz�� z sob�, hukn�� z ca�ych si� na nieszcz�liwca:
� Siadaj, do kro�set!...
I jak burza wypad� z salonu.
12.
Rano nast�pnego dnia �Wis�a" dop�dzi�a konw�j. Noc wyrwa�a w kolumnach statk�w szczerby zatrwa�aj�ce, ale �Gop�o", nie naruszone, ocala�o. Tego poranka do konwoju dobi�a r�wnie� silna flotylla sojuszniczych kontrtorpedowc�w i korwet. Znaczy�o to opanowanie sytuacji i kres udr�ki. Nieprzyjaciel natychmiast cofn�� swe pazury, skuli� sw� zuchwa�o��. Jeszcze napastowa�, lecz blado, bez przeboju i z ma�ym skutkiem.
Konw�j dotar� ostatecznie do port�w Brytanii. Prawda, poni�s� straty bolesne, trac�c przesz�o czwart� cz�� swego sk�adu i kilkudziesi�ciu marynarzy. A jednak, pomimo dw�ch piekielnych nocy i w�ciek�ych wysi�k�w wroga, nie rozbi� si�, nie zaprzepa�ci� si�, wykona� swe zadanie; moc statk�w i sprz�tu wojennego doprowadzi� do celu.
Razem z innymi �Wis�a" i �Gop�o" spe�ni�y dobrze sw�j marynarski obowi�zek. Przywioz�y amunicj�, samoloty i czo�gi. �Wis�a" ponadto �adunek specjalny: ludzi. Je�eli amunicja, samoloty i czo�gi, je�eli rz�dy, fronty, sztaby generalne i miliony �o�nierzy s�u�� � poprzez upiorn� machin� wojny � jednemu celowi: ratowaniu cz�owieka, to �Wis�a", w jakim� wspania�ym skr�cie, swym odwa�nym czynem zobrazowa�a owe cele wojny i ra-
tuj�c od zag�ady ludzi, polskiej marynarce handlowej przysporzy�a wymownego, szlachetnego blasku. W tym by�a jej zas�uga, jak i zas�uga jej kapitana, oficer�w i marynarzy.
A kapitan? Wiadomo, jak ogromnie spragniony by� ludzkiej wdzi�czno�ci. Lecz r�wnie� wiadomo, jak dziwnie o�lep�y i bezradny b��ka� si� we wszystkim, co by�o ludzkie, jak b��dzi� z cz�owiekiem. Wi�c czy teraz przynajmniej potrafi upora� si� z zadaniem? Czy odnajdzie w sobie samym ludzk� nut�? Czy potrafi doszuka� si� w�r�d t�oku pozornych warto�ci jedynie prawdziwej, cz�owieczej nagrody swego czynu? Czy zrozumie �w dzielny, lecz surowy i prymitywny samodzier�ca morski, tak ma�o rozumiej�cy dusz� ludzk� i mi�o�� ludzk� � czy zrozumie, �e wzruszenie i s�owa starego Chi�czyka otwiera�y �wiat niepomiernej wagi dla niego i niepomiernej wagi r�wnie� dla przysz�o�ci jego syna? �e je�eli nie znajdzie klucza do tego �wiata, mo�e zaprzepa�ci� dla siebie ca�y sw�j wielki dorobek morski?
24
,,�� France estf m&rt&!"
krzykn�� Murzyn i �Sosta�
t�giego sztisrciau�ca
I.
Dnia 20 czerwca 1940 roku, a wi�c tu� po upadku Francji i zawarciu rozejmu francusko-niemieckiego, S/S �Opole" wchodzi� do uj�cia rzeki Saloum we Francuskiej Afryce Zachodniej. Chocia� na ca�ym �wiecie wrza�o od pop�ochu, przera�enia i najczarniejszych przewidywa�, tu, nad afryka�sk� rzek�, panowa�a nie zm�cona i martwa cisza. Senny krajobraz, pe�en tropikalnej pary w powietrzu, tai� mglist� gro�b� i polscy marynarze nie mogli st�umi� wra�enia, �e oto wchodz� do rozwartej szeroko paszcz�ki w�a, a nie do zwyk�ego uj�cia rzeki. W�a o jakich� ukrytych zamys�ach. Statek zmierza� w g�r� rzeki Saloum do Kaolaku, miejscowo�ci o sto dwadzie�cia kilometr�w w g��b francuskiej kolonii, onegdaj jeszcze sojuszniczej, ale dzi� jakiej barwy?
O zachodzie s�o�ca �Opole" oddali�o si� od morza ju� o kilkana�cie kilometr�w, gdy jego radiotelegrafista wpad� w niebywa�e podniecenie i pospiesznie przywo�a� kapitana J�drzejowskiego do odbiornika. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e londy�ska stacja radiowa kilkakrotnie nadawa�a po polsku rozkaz:
� Wszystkie polskie statki, zd��aj�ce do port�w francuskich, natychmiast skieruj� si� do najbli�szego portu brytyjskiego!
Wi�c paszcz�ka w�a nie by�a czczym marynarskim przywidzeniem i �Opole", po nocy na kotwicy, zmieni�o �witaniem kurs, opu�ci�o rzek� i po kr�tkim rejsie zawita�o do brytyjskiego Free-town w Sierra Leone.
� Well, well, well! � troch� zniecierpliwiony m�wi� wy�szy oficer w Naval Control Office we Freetown do kapitana J�drze-
jowskiego, kt�ry zameldowa� swoje przybycie i wy�uszczy� powody. � Znamy �w rozkaz BBC do polskich statk�w, lecz mog� pana zapewni�, �e tu, w Afryce, wydaje nam si� przedwczesny. Mamy wiadomo�ci ze �r�de� niew�tpliwie pewnych, �e jakkolwiek Francja podda�a si� w Europie, to jej kolonie w Afryce zajmuj� inne stanowisko i raczej stoj� przy sprawie sojuszniczej, So take it easy...
Gdy twarz kapitana J�drzejowskiego niedwuznacznie zdradza�a, �e jednak nie bierze tego tak lekko, wy�szy oficer, typowy produkt brytyjskich kolonii, nie ukrywaj�c swego poczucia wy�szo�ci, zniecierpliwi� si� i uwa�a� za wskazane da� sojuszniczemu kapitanowi nauczk� etyki:
� Zreszt� � o�wiadczy� godnie � wiezie pan �adunek z Anglii, brykiety, z przeznaczeniem do kolonii francuskiej. Jest nakazem naszej tradycji i uczciwo�ci, a�eby kupuj�cy zawsze otrzyma� zam�wiony towar.
� Nawet gdyby kupuj�cy by� wrogiem lub ukrytym sympatykiem wroga?
Oficer nie zwa�a� na cierpkie s�owa kapitana, lecz poczu� si� rozbawiony:
� Mog� pana jeszcze poinformowa�, �e w dniu dzisiejszym, w obecnej chwili znajduje si� w porcie w Dakarze czterna�cie brytyjskich statk�w. �aden z angielskich kapitan�w nie ba� si� i nie sprzeciwia� si� wej�ciu do francuskiego portu. Czy wystarczy to panu jako... otucha?
Dnia 26 czerwca �Opole" powt�rnie wchodzi�o do rzeki Saloum. Gdy min�o mielizny u uj�cia, dotychczasowa bryza usta�a jak uci�� i natychmiast zrobi�o si� niezno�nie duszno na statku. Przykry by� wst�p do kraju zab�jczego gor�ca, niewiadomych zasadzek i ludzkiej tajemnicy,
� Patrz! � zawo�a� nagle kucharz do stewarda Alfonsa. � Patrz na bander�!
Bandera zwisa�a bez ruchu jak sm�tny szmat. Nie by�o odrobiny wiatru.
� Do diaska! Z�y znak! � odrzek� steward, rzeczoznawca od wszystkiego.
26
27
Kaolak: mie�cina na ja�owiznach senegalskich, oko�o trzy tysi�ce mieszka�c�w, w tym dwustu bia�ych. Sil-ny garnizon: trzystu czarnych �o�nierzy. Murzyni w n�dzy. Biali znudzeni na �mier�, od pewnego czasu troch� podnieceni wypadkami we Francji. Do niedawna znaczny eksport orzeszk�w ziemnych, lecz teraz wysokie ich kupy czeka�y pod go�ym niebem na za�adowanie. Na rzece obok przystani le�a�y dwa statki: jaki� Du�czyk i, mi�a niespodzianka! � polski statek �Bielsk", bli�niak �Opola".
� Bywajcie, bywajcie! � wo�ali uradowani marynarze z l�du, gdy �Opole" zbli�a�o si� do przystani.
Lecz zaraz potem rzucono pytanie p� �artem, p� gniewnie: po kie licho ,',Opole" tutaj si� napatoczy�o?
I zanim przycumowano, przybysze ju� w og�lnych zarysach wiedzieli, co s�dzi� o Kaolaku. Widoki nie przedstawia�y si� r�owo. Tutejsi Francuzi, zdemoralizowani upadkiem Francji, byli w nastroju, by bra�, lecz nic nie dawa�. Agent okr�towy robi� trudno�ci i oci�ga� si� z p�aceniem rachunk�w nawet za zwyk�y prowiant dla za�ogi. W�adze, nastawione nieprzychylnie, by�y nie-uczynne. Wi�cej: pope�ni�y ju� brutalny gwa�t.
Oto du�ski statek. Przyby� dziesi�� dni temu, jeszcze przed �Bielskiem". Przed dwoma dniami w czasie nieobecno�ci kapitana wtargn�� nieoczekiwanie na jego pok�ad oddzia� wojska, ob�o�y� statek aresztem, wywiesi� francusk� bander�, a komend� powierzy� nowemu kapitanowi, Francuzowi. Gdy stary kapitan, Du�czyk, wr�ci� z miasta, omal �e nie oszala�. Teraz mieszka� jako okpiony pasa�er na w�asnym statku i sprawia� wra�enie, �e troch� rzuci�o mu si� na rozum. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e w tym wszystkim macza� swe palce agent okr�towy, Leblond: zaprosi� Du�czyka na aperitif i w tym w�a�nie czasie nast�pi�o obsadzenie
statku.
Du�ski statek le�a� w �rodku, mi�dzy �Bielskiem" a �Opolem". Kapitan J�drzejowski spostrzeg� na jego pok�adzie kilku senegalskich �o�nierzy i wart�, stoj�c� pod karabinem u wej�cia do trapu. By�o w tym widoku co� szczeg�lnie przygn�biaj�cego: jak gdyby dumnej istocie odebrano bezprawnie wolno�� i zakuto jej r�ce.
Przybycie �Opola" wywo�a�o sensacj� w osadzie i �ci�gn�o do przystani wielu gapi�w. Zaroi�o si� od Murzyn�w, wiele by�o
28
wybuch�w �miechu i weso�ych uwag. By�y te� grupki po dw�ch, trzech bia�ych, Syryjczyk�w lub Francuz�w. Oni nie �miali si�, lecz czujnym okiem �ledzili manewry cumowania i u�miechali si� pod nosem. U�miechy ich nie podoba�y si� marynarzom.
Kapitan J�drzejowski patrza� na rzek�. P�yn�a w tym miejscu do�� w�skim korytem, nie szerszym ni� sto pi��dziesi�t metr�w, a p� mili dalej zakr�t zamyka� widok doszcz�tnie. By�o tu ciasno, duszno, przygn�biaj�co, jak gdyby �Opole" z�o�liwymi czarami posadzono na ma�ym, martwym jeziorku, zamkni�tym zewsz�d na dziesi�tki mil beznadziejnym l�dem. Kapitan dozna� naraz przeszywaj�cej t�sknoty za szerokim oddechem morza. Zapragn�� fal, s�onego wiatru i ko�ysania si� statku.
Przez t�um do przystani przepcha� si� za�ywny jegomo�� i wszed� na �Opole". By� to m�czyzna ju� dobrze w sile wieku, o szr ono waty ch w�osach, lecz m�odzie�czych ruchach i bystrym wejrzeniu; po komendancie garnizonu najbardziej wp�ywowa figura w Kaolaku: agent Leblond.
� Bon jour, monsieur le capitaine! � zawo�a� kordialnie wielkim g�osem do kapitana J�drzejowskiego. � Bardzo si� ciesz�, �e pan przyby� do nas...
Kapitan nie w�tpi�, �e monsieur Leblond si� cieszy�. Potem, po za�atwieniu formalno�ci z w�adzami portowymi, agent rzek� do kapitana:
� �ona moja b�dzie bardzo rada pozna� pana... Czy m�g�bym .aprosi� na jutro do siebie na aperitif?
Twarz agenta mia�a wyraz chytrego lisa.
Je�eli Leblond by� cwanym lisem, to bezsprzecznie lisem o wielkim, wyra�nym wdzi�ku i o ujm