10917
Szczegóły |
Tytuł |
10917 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10917 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10917 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10917 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jewgienij Łukin
Wygłuszacz
Z tomu Portret wiedźmaga w młodości („Partriet kudesnika w junosti”)
Opowieści z Bakłużyno w tłumaczeniu EuGeniusza Dębskiego
A wy na tej ziemi żyjecie,
Jak czerwie w spróchniałym pniu drzewa:
Ani rymu nikt o was nie ułoży,
Ani piosenki o was nie zaśpiewa!
Maksym Gorki
I nagle włączyłem swoje urządzenie! A ci się przestraszyli, przerazili wręcz, jak zwyczajne
owce!
Ray Bradbury
– A to takie z ciebie ścierwo... – marudnym tonem uczynił zarzut klientowi stary
czarodziej Jefrem Niechoroszew, wysłuchawszy do końca jego opowieści. – Nie lubisz,
rozumiem, jak naród odpoczywa duchowo?
Po trzydniówce zawsze był dość obcesowy w stosunkach z ludźmi, ale nawet jeśli był co
nieco chamowaty, to w sposób specyficznie dobroduszny, i prawie nikt się na niego z tego
powodu nie gniewał.
A tu trafił się klient eksplozywny, co się zowie. Podryguje, ręce fruwają z miejsca na
miejsce, ostra grdyka wysunięta do przodu ofiarnie i wyzywająco zarazem, jak u hugenota
w wigilię Nocy Świętego Bartłomieja: macie, rżnijcie!
– Ja też jestem naród! – Klient od razu wskoczył na wysokie obroty. – I wcale nie
wiadomo, jakich ludzi jest więcej: takich, jak ja, czy...
Czarodziej zarechotał.
– Więcej, mniej... – wycedził leniwie. – Kto jest głośniejszy, ten jest naród, rozumiesz?
Gość zacisnął zęby. Kości policzkowe i zapadnięte blade policzki pokryły się plamami.
Przez chwilę wydawało się nawet, że wstanie i trzaśnie drzwiami.
Nie wstał. Wytrzymał.
– Dobra! – rzucił. – Twoje na wierzchu. Ścierwo ze mnie... Ale teoretycznie, można ich
wyciszyć?
– Ależ można... – posępnie odparł wieszcz, czując, że nie odczepi się klient, oj nie. Ale
też nie lubił, Niechoroszew, wdawać się w zaklinanie na kacu, silnie nie lubił. – Wszystko
można... Dlaczego nie? Rzucę na ciebie zaklęcie...
– Na mnie?!
– Przecież nie na siebie, nie? Trzask-prask, i po krzyku. Nie będziesz ich więcej słyszał...
Przez kilka sekund klient trwał w osłupieniu.
– No to są jaja – powiedział w końcu. – To po licho ja sobie daczę kupowałem? Żeby
siedzieć w martwej ciszy?.. A szpaki? A żaby?.. Przecież muszę się przywitać, jak sąsiad się
odezwie...
– Nie ogłuszę cię całkowicie... – skrzywił się czarodziej. – Żaby będziesz słyszał, szpaki...
sąsiadów też, jeśli się do ciebie odezwą...
Klient rzucił szybkie pełne niedowierzania spojrzenie na czarodzieja i pogrążył się
w niespokojnym namyśle.
– Hm... Myślałem, że wy na innych rzucicie zaklęcie... – mruknął niepewnie. – Albo na
cały teren...
– Na cały teren będzie troszki drogo – zauważył stary cudodziej.
Milczeli chwilę, pogrążeni w rozmyślaniach. Na obudowie monitora, zwieszając senny
pysk na zakurzony ślepy, aż chciałoby się rzec: zasnuty pajęczyną ekran, rozwalił się kudłaty
kocur, ale nie czarny, jak należałoby sądzić, a biały z szarymi plamami. Zwierz, co było
widoczne, tracił sierść, ponieważ dywan w zachłamionym pokoju czarodzieja wyglądał jak
źle uprzątnięte pole bawełniane.
– Nie rozumiem tylko – poskarżył się klient. – Po co oni ze sobą głośniki ciągną na łono?
Nie mogą w mieście się nasłuchać? Mam pecha do sąsiadów... Z prawej Dmitro Karabastrow,
z lewej Walerka Prokopjew, a działki wąskie, jak wstążki makaronu, żeby każdy miał dostęp
do jeziora...
Gospodarz udawał, że słucha, nawet czasem kiwał głową ze współczuciem, sam natomiast
kombinował, jakby tu się wycwanić i użyć jakiegoś tańszego zaklęcia i może prostszego, żeby
za bardzo mózgu nie szarpać. Mdliło Jefrema, kiwało. Ale wyrzucić klienta za próg to zły
omen.
– No i jak hukną z obu stron!.. – marudził klient.
Kot na monitorze z nudów ziewnął, prezentując różowy pysk i, przeciągnąwszy się,
zwinął w precel, łącząc pysk z ogonem. Kot widywał tu klientów naprawdę różnistych.
– Niby, dobra, nie możesz, facet, bez ryku w uszach – namiętnie perorował gość. – Kup
sobie debilnik ze słuchawkami! Dlaczego, pytam, cały powiat zagłuszasz swoją muzyką?..
Przy słowie „zagłuszasz” stary wiedźmag poderwał się, mętne oczka zapłonęły. Olśniło,
znaczy się.
– Jest! – zawołał. – Dokładnie to! Idź kup sobie debilnik na sedeki... taki prosty... bez
bajerów...
– Czy wy sobie kpicie?! – Klient w końcu nie wytrzymał i poderwał się na równe nogi.
– Nie rzucaj się, tylko słuchaj! Księżyc jest w pierwszej ćwiartce, tak? Wyjdziesz z domu
dokładnie o północy, debilnik trzymaj za pazuchą. I pilnuj, żeby księżyc był cały czas za
lewym ramieniem. Potem spluń na wszystkie strony świata i druciki do słuchaweczek –
słuchasz mnie? – oderwij... U nasady, bez oszczędzania. Tylko uważaj, nie wyrzuć – a ja
potem na debilniku z nich zrobię zawiązy, rozumiesz?
– Co zrobicie?
– Zawiązy. Węzły z zamową... Co sprawi, że debilnik będzie działał jako wygłuszacz.
Tanie i silne, nie? Hektar pokryje lekko, z nawiązką, a ty, przecież, więcej nie chcesz, tak?
Jaką masz działkę? Sześć arów?
***
Wysiadłszy z brzęczącego i zgrzytającego całym sobą mikrobusu na pętli „Chuliwy
chutora”, Jegor Nadtoczij ominął osadę i ruszył dubrawą w kierunku osiedla podmiejskich
dacz. Kończył się kwiecień. Z gałęzi zwisały w wielkiej ilości jasnozielone robaczki na
połyskujących niewidzialnie cienkich, jedwabistych niteczkach; Jegor co i rusz musiał między
nimi lawirować.
Szedł, nie kryjąc zjadliwego uśmieszku, i od czasu do czas głaskał głęboką kieszeń
szortów, w której leżał zaczarowany debilnik z zawiązami z drucików. Czyli wygłuszacz.
Emiter zakłóceń. Jak na razie nie musiał go używać: ani radia nie było w najbliższej okolicy,
ani telewizora. Tylko odkuwał suche gałązki niewidzialny, zły dzięcioł – widać nie trafił mu
się jeszcze smaczny larwi kąsek. Z prawej w lukach między pniami wymachiwał szarym
listowiem osikowy zagajnik, z lewej widniało niebo i wypinała się w kierunku ziemi zwarta
białocielna chmura.
Och, doczekacie wy się u mnie, panowie... – smakował triumf Jegor, przemykając pod
kolejnym jasnozielonym robaczkiem. – Och, doczekacie się...
Na wprost na kursie pojawiły się zalewowe łęgi, i od razu, odbijając się od tafli wody,
jasny kobiecy głos z odległego głośnika oznajmił z radością: „A teraz w wykonaniu chóru
kozaczego wysłuchacie pieśni z tekstem Guillaume Apolineire „Pod mostem Mirabeau cicho
płynie Sekwana...”
Kilka sekund później chór dał do wiwatu – z pohukiwaniem, modulacją i świstem.
Jegorem wstrząsnął dreszcz.
Wkrótce pojawiły się pierwsze dacze. Audiopojedynek Karabastowa i Prokopjewa
słychać było z daleka. Eksplozja ciężkiego rocka rozbiła w dym srebrnogłosy chór chłopięcy,
złożony z dzieci rodzin patologicznych, a na przeciwnym końcu osiedla ktoś ogłuszająco
śpiewał „Oczi czornyje”, przy tym kantował i fałszował tak, jak nie kantuje nawet Cygan na
końskim targu.
Chyba już czas... Jegor wyjął debilnik i rozwinął go z papieru, na którym natchnionymi
fantazyjnie literami stary czarodziej Jefrem Niechoroszew wypisał był tekst startowej
zamowy. Starannie przeczytawszy wszystko co do słóweczka – z miną maksymalnej
złośliwości na ostrej jak szydło twarzyczce – wdusił oznaczony magicznym krzyżykiem
przycisk.
Nie zawiedź mnie, magu, proszę...
I nie zawiódł. Już w następnej sekundzie wszystkie głośniki w okolicy rozdarły się
magicznie wywołanym obrzydliwym falującym wyciem. Gdyby Jegor Nadtoczij był starszy
o jakieś tam pięćdziesiąt lat, to by rozpoznał ów bezlitosny tępy ryk, przez który – ze
zmiennym powodzeniem – usiłował był kiedyś przedrzeć się „Głos Ameryki”, „Swoboda”
i inne wraże radiostacje, których misją było wywoływanie wątpliwości w uczciwych
i prostych sercach obywateli radzieckich.
– No i teraz zobaczymy, jak długo wytrzymacie... – szyderczo rzucił w przestrzeń Jegor,
pakując wygłuszacz do kieszeni szortów.
Śmiertelnie przerażony koszmarnym rykiem, od którego, jak się wydawało, wibrowało już
całe osiedle, przeraźliwie kracząc i machając skrzydłami, rzucił się do ucieczki rozczochrany
gawron. Ale właściciele dacz – ludzie uparci – ciągle nie mogli uwierzyć, że to, co słyszą to
na serio, i na długo.
To nic. Jeszcze pięć, góra dziesięć minut – i rzucą się, kochaneczki, do miasta – do
serwisu aparatury. A w mieście usłyszą, że nie ma problema! Wszystko jest okejowo,
wszystko działa...
Za płotem ze sztachet, opierając się spracowanymi rękami o stylisko szpadla, sterczał
Dmitro Karabastow i z ciężkim niedowierzaniem na twarzy wsłuchiwał się w wycie, płynące
z wnętrza stojącego przed nim na taborecie radioodbiornika.
– Czołem, sąsiedzie! – ostrożnie odezwał się Jegor.
Dmitro zerknął nań zezem spod zasępionych brwi.
– Czołem, czołem... – odpowiedział ponuro, po czym znowu zatroskany wgapił się
w szalejący odbiornik. – No i popatrz: co chcą to z nami robią! Słyszałeś kiedy coś takiego?
Myśląc tylko o tym, żeby się jakoś niechcący nie zdradzić, Jegor Nadtoczij uniósł ramiona
i udając przerażenie potrząsnął głową.
– Nie no, za cholerę nie rozumiem współczesnej muzyki – przyznał załamany Dmitro. –
Bo co to jest?! No co? A jakie kiedyś puszczali melodie, jakie piosenki! Radosne,
i wzruszające... A to co jest? Ani słów, ani melodii – ryk i tyle...
Powzdychał, powzdychał, i, machnąwszy z rezygnacją ręką, podkręcił potencjometr na
maksa.