10938

Szczegóły
Tytuł 10938
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10938 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10938 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10938 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDREW OFFUT CONAN I NAJEMNIK TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MERCENARY PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC Dla Kirby McCauley PROLOG Łysina starego człowieka błyszczała w ostrym świetle, które uwydatniało brązowe plamy znaczące gęsto suchą, napiętą skórę. Źródłem tej bezlitosnej jasności był poczwórny kaganek oliwny, zawieszony na łańcuchu pod sufitem. Bezwłosa czaszka należała do Sabaninusa barona Korveki. Na jego piersiach wisiał ciężki łańcuch z medalionem, będący oznaką władzy. Wełniana szata w kolorze ciemnego wina miała długie rękawy i zapięto ją pod samą szyję, choć w komnacie nie było zimno. Baron powoli wzniósł pomarszczoną i poznaczoną żółtymi plamami rękę i dotknął kosmyków w kolorze mleka, które zwieszały się za uszami i otaczały jego łysinę niczym wystrzępione frędzle. Nawet te żałosne resztki dawniejszej czupryny pożółkły z wiekiem, tak samo jak paznokcie. Baron Korveki zamrugał i pochylił się nad stołem, by lepiej przyjrzeć się swemu przybyłemu z daleka gościowi. Widział go bardzo niewyraźnie, lecz roztaczająca się wokół przybysza aura złego geniuszu nie była jedynie grą wyobraźni. Sabaninus znów zmrużył oczy. Miał nadzieję, że nikt nie dostrzega jego ślepoty. Prawda była jednak taka, że każdy, kto choć raz na niego zerknął, nie mógł nie zauważyć, jak mruży powieki, jak krzywi się i natęża wzrok w próbie rozróżnienia szczegółów czegoś, co znajdowało się zaledwie kilka kroków przed nim. Baron Korveki był pewien tylko jednej cechy swego gościa. Mężczyzna ów miał żółtą skórę, przypominającą złoto oglądane o zachodzie słońca. Stary szlachcic nigdy wcześniej nie spotkał nikogo o żółtej skórze. Ten człowiek złożył mu właśnie pewną propozycję, w rzeczy samej, najdziwniejszą i najbardziej kuszącą pod słońcem. Sabaninus rozważał ją w milczeniu. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Żaden z nich nie poruszył się. Nikt im nie przeszkadzał, gdyż tak rozkazał baron Sabaninus, który teraz dumał nad swą przeszłością i przyszłością. Był panem dalekich, północno–zachodnich wyżyn Koth i wdowcem. Żadna z żon nie obdarzyła go synem, który odziedziczyłby jego włości dostarczające wspaniałych zbiorów. Nie posiadał nawet córki, która mogłaby wyjść za mąż za syna innego szlachetnie urodzonego i zrodzić potomków będących dziedzicami rodu władców Korveki. Nawet to byłoby o wiele lepsze niż sytuacja, w jakiej się teraz znajdował. Baron nie był szczęśliwym człowiekiem. Sabaninus wiedział, że na dworze w Khorshemish od dawna nazywają go „Baronem– Wsiowym Prostakiem” i „Panem Gamoniem”. Ostatnio zaś wymyślono przezwisko „Pomarszczony Świński Pęcherz znad Błękitnego Jeziora”. Inni panowie nieustannie spiskowali, ale żaden z nich od lat nie odwiedził Sabaninusa. Nikt nie szukał jego poparcia ani rady. Dobra barona Korveki były cenne, ale on sam nikomu niepotrzebny. Nie był ani zausznikiem króla, ani też nigdy nie został pozbawiony łask. Dlatego żadna z pałacowych koterii ani razu nie szukała w nim sprzymierzeńca. Mieszkańcy innych krain znali Koth z wyrabianej tam doskonałej broni, natomiast mało kto wiedział coś o Korvece. Naturalny granitowy mur skutecznie odcinał bogatą w czyste jeziora i górskie strumienie krainę barona od reszty kraju. Włości Sabaninusa doskonale nadawały się do hodowli zwierząt oraz uprawy pożytecznych roślin i nigdy nie robiono tu nic innego. W Hyrkanii, leżącej za morzem Vjlayet, w dalekiej Zambouli na południu, powszechnie znano i ceniono kothyjskie miecze. Ale któż poza przekupkami w stolicy Koth słyszał o sałacie, kapuście czy oliwkach z latyfundiów barona Korveki? Czy ludzie mieszkający w miastach i pałacach naprawdę doceniali tych, którzy ich karmili? Rzadko myślano o Sabaninusie Korveki, a jeśli już, to mówiono o nim jedynie jako o zdziwaczałym prowincjonalnym szlachcicu z gór, odciętym od reszty świata starcu, który przysyłał doskonałe warzywa do pałacu i na targi w Khorshemish. „Ach tak, wełna Korveki jest oczywiście doskonała, ale czy słyszałeś już o tym przystojnym kapitanie straży i żonie kuzyna królowej…?” Na mocy dawnego traktatu baron Korveki od dawna nie mógł handlować ze swym sąsiadem, małym królestwem Khauranu, które wąskim klinem przytulało się do wschodniej granicy Koth. Strome, sięgające nieba góry oddzielały Korvekę od Korinthii i Zamory na północy. Ziemie barona Korveki, które równie dobrze same mogłyby być królestwem, pozostawały nieomal zapomniane. — Khauran — mruknął Sabaninus. — Tak. Khauran Nieszczęsnych Królowych — rzekł miękkim głosem jego gość. Ach, pomyślał Sabaninus, gdybym tylko mógł ożenić się z obecną królową. Ten mariaż uczyniłby go sławnym w Khorshemish! Wąskoocy, podstępni królowie Koth od dawna myśleli o zagarnięciu maleńkiego wschodniego sąsiada. Gdyby na jego tronie zasiadł Kothyjczyk z rodu władców Korveki, przymierze łatwo mogłoby przekształcić się w aneksję Khauranu, a potem… Sabinamus, syn Sabaninusa, pan Korveki i król Koth! Uśmiech ożywił obwisłe wargi barona. Taka perspektywa, łącznie z natychmiastowym uznaniem go za bohatera, znaczyła dla niego więcej niż korona Khauranu na jego własnych skroniach. Zależało mu także na wdzięcznej pamięci swego ludu. W ciągu całych czterech dziesiątków lat, od czterdziestego drugiego roku życia, kiedy to odziedziczył po ojcu medalion i tytuł barona, bezustannie usiłował zaskarbić sobie podziw poddanych. Tymczasem złoty łańcuch i wysadzany szafirami medalion ciążyły mu coraz bardziej, a jego panowanie nigdy nie zostało docenione. Ach, zostać zaproszonym do wspaniałego pałacu w Khorshemish! Przejść przez szpaler pełnych podziwu i zazdrości szlachetnie urodzonych, po czym zostać uhonorowanym przez wdzięcznego króla! Już nigdy nie byłby gamoniowatym panem z gór, przedmiotem kpin i docinków. Och, tak! W takim celu z przyjemnością odbyłby długą podróż do stolicy. Gość uśmiechnął się. — Masz rację, baronie Korveki; jako niezależny król Khauranu byłbyś jedynie małżonkiem, zawsze świadomym obecności Koth i słusznie obawiającym się ataku. — Skąd wiesz, o czym myślę, człowieku z Khitai? — Posiadam liczne umiejętności, baronie, lecz odczytywanie cudzych myśli do nich nie należy. Po prostu nie jestem głupi, usłyszałeś moją propozycję i zacząłeś się namyślać. Mądry człek odgadnie, o czym myślałeś. — Młodość — westchnął baron. — Ach, nie! — Gładka, błyszcząca złotem ręka wzniosła się w geście przestrogi. — Nie młodość, Sabaninusie z Korveki, jedynie pozór młodości. To możemy dla ciebie osiągnąć. Wewnątrz pozostaniesz tym samym człowiekiem i z pewnością nie poczujesz się urażony, gdy nadmienię, iż śmierć nadal nie spuści z ciebie swego płonącego oka. Baron spojrzał nań z przejęciem i charkotliwe westchnienie wyrwało się z jego ust, w których brakowało dwóch dolnych zębów. Jeden z pozostałych właśnie zaczynał go boleć. — Moje włosy… — Będą gęste i brązowe. — Moje… moje usta… — Znów czerwone i nie obwisłe. Czy twoje zęby były białe? Staną się bielsze i będą wszystkie… Sabaninus podniósł dłonie i obracając je, przyjrzał się im uważnie. — Moje… — Gładkie i silne. Ręce człowieka… — cudzoziemiec zawiesił głos. — Mogę ująć dwa z każdych trzech lat twego życia, baronie. Będziesz miał ręce, włosy, zęby i cały wygląd człowieka trzydziestoletniego. A to wystarczy, baronie Korveki. Stary szlachcic przełknął ślinę. — Baronie z Mrocznych Gór, baronie Wiejskich Gospodarstw, Panie Owczarzu — gdy wypowiadał szeptem te pogardliwe tytuły, w jego oczach zaiskrzyły się łzy. Na długą chwilę opuścił powieki. — Dla mnie… trzydzieści lat… to jak wiek dojrzewania dla innych, Khi Zangu. Żółtoskóry mężczyzna siedział w milczeniu. Znowu zapadła cisza. Światło połyskiwało na łysej głowie barona i złotej skórze gościa. — Jesteś… pewien, Khi Zangu, że można to osiągnąć? — Tak. Chociaż nie obędzie się bez pewnych kosztów… Baron zachował czujne milczenie, przybysz zaś z Khitai wykonał lekki, lekceważący gest. — To będzie kosztowało życie. Jedno ludzkie życie za Koth! Tobie nic nie grozi, nawet najmniejsze niebezpieczeństwo. Kiedy przemiana się dopełni, musisz tylko pamiętać, by poruszać się żwawo, bo choć będziesz wyglądał na młodego, nadal pozostaniesz sobą… — Lecz to nie wystarczy. — Oczywiście, że nie. Twoja powierzchowność będzie zaledwie złudnym obrazem tego, co było. Lecz nie muszę ci przypominać, że dla kogoś takiego jak ty, szlachetny baronie, każdy okruch radości życia jest rzeczą nie do pogardzenia. — Tak. Po ośmiu dziesiątkach i dwóch latach sam dobrze o tym wiem. Ale wydaje się, że mieć naprawdę trzydzieści… — Nie, baronie, to się nie uda. Ale czyż pozór bycia młodszym to mało? Baron wlepił oczy w człowieka, którego widział jak przez gęstą poranną mgłę lub przez kurtynę wodospadu. — Khitajczyku… Khi Zangu… Ile ty masz lat? Ile ty masz lat? Silne białe zęby błysnęły w żółtobrązowej twarzy. — Zastanawiałem się, kiedy zwrócisz na to uwagę! A jak myślisz, ile? — Ja… — Nie musisz przede mną niczego udawać, Sabaninusie — powiedział Khi Zang, po raz pierwszy ośmielając się zwrócić do gospodarza po imieniu. — Wiem, że widzisz kiepsko i wytężasz oczy, by cokolwiek zobaczyć! Sabaninus przez chwilę godził się ze słowami cudzoziemca i zastanawiał, czy inni także wiedzą o jego prawie całkowitej ślepocie. Zapewne. Okłamywał tylko samego siebie. A teraz… czy ów młody gość z krainy, która leżała tak daleko, że przez wielu była uważana za legendę… kłamał? Czy to była sztuczka? Czy Sabaninus Korveki kolejny raz miał stać się jedynie ofiarą żartu i przedmiotem kpin? Desperacko pragnął jednak, aby to nie było prawdą. Chciał wierzyć Khi Zangowi z Khitai. — Wyglądasz… na nieco ponad… trzydzieści lat. Khitajczyk rzekł obojętnym tonem: — Mój syn jest starszy, baronie, ma prawie pięćdziesiątkę. Przebyłem tysiące mil, by cię odwiedzić. Moje lata nie zniknęły, po prostu nie są widoczne. Są ukryte w mym umyśle. — Pamiętasz wszystko? — Pamiętam. — I odbyłeś tę drogę, by ofiarować mi mło… pozór młodości? — Tak. — Dlaczego? Khi Zang pochylił się do przodu. — Kiedyś, w przyszłości, Sabaninusie Korveki, ja lub mój syn będziemy mieć w Khauranie pewną sprawę do załatwienia. Nie poprosimy o nic, czego ty lub twój syn nie będziecie mogli dać nam z własnej woli. To stanie się w przyszłości, Sabaninusie, a jaką przyszłość masz w tej chwili przed sobą? Teraz jako zapłatę wezmę od ciebie worek, jeden worek, baronie, napełniony tym, co masz w skarbcu w takiej obfitości. Złotem. — Złotem! Wiesz nawet o… — Tak. Fortuna rodu Korveki jest ogromna, ale jakie znaczenie ma złoto dla człowieka, który umiera stary, samotny i pozbawiony dziedzica? — Znajdujesz się w moim domu, a jesteś okrutny, Khitajczyku! Khi Zang zobaczył, że baron zachował nieco dawnej siły i dumy, więc schylił głowę w głębokim ukłonie. — Okrutny. Tak, szczerość dla starca jest okrutna. Czy mówiąc z tobą należy zatem unikać prawdy, żeby nie być „okrutnym”, baronie Korveki? Kiedy na początku tej rozmowy spytałem: „Czym zapłaciłbyś za młodość?”, ty wybuchnąłeś: „Wszystkim, co mam!” Za pozór młodości, zatem i za okazję, jaką ta rzecz z sobą niesie… czego żądam? Zaledwie dwudziestej części tego, co posiadasz? Cóż to za wdzięczność w zamian za rękę królowej i księcia, którego po sobie zostawisz? Twoja dusza i twoja fortuna pozostaną twoje, Sabaninusie Korveki. Tak, pomyślał Sabaninus, rozważając słowa gościa. — O, Pani Ishtar! Czy mogę ci odmówić? — baron nie liczył na odpowiedź, czuł jedynie, że powinien o to zapytać. Khitajczyk miał rację. Życie, jego honor i marzenie były wszystkim, co miało jakąkolwiek wartość. Warto było dać złoto w zamian za przyszłość, która mogła się przed nim otworzyć. Najbliższe dni mogły przynieść spełnienie marzeń. Sabaninus zastanawiał się i rozważał, a w końcu porzucił wszelkie opory i nie dbał już o worek złota. Czym było złoto? Lecz… co on mówił o życiu? Baron znów stał się czujny. Chyba ten człowiek nie zażąda syna, którego miał nadzieję spłodzić z królową Ialamis? — Jak mogę ci odmówić? — rzekł głośno. Khi Zang zachował milczenie. — Więc zgoda — powiedział baron. — Co trzeba zrobić? Powiedz mi, dokładnie. Życie? Czyjego życia ci trzeba? — Każ przygotować dla nas podziemną komnatę w swej warownej wieży. Przywiedź tam, przynieść, zwab — sposób nie ma znaczenia — dziewczynę. Będziesz przy wszystkim obecny, musisz więc zachować ostrożność oraz robić to, co nakażę. — Ja… nie zabiję… — Nie! Będziesz stał spokojnie, w milczeniu i patrzył. Twoją wolę paraliżują przestarzałe wyobrażenia na temat Dobra i Zła. Dziś wieczorem musisz otrząsnąć się z tych przesądów, dla siebie i dla Koth! Tylko tego od ciebie wymagam, baronie Korveki. — Przypominasz mi… — Tak. Lecz nie okłamię ani nie zwiodę cię, Sabaninusie. Ja na tym świecie niczego nie dostałem darmo, a czy tobie się to udało w ciągu ośmiu dziesiątków i dwóch lat życia? Twój zysk, być może tron Koth, zostanie okupiony kosztem innego, nic nie znaczącego życia. Tak musi być i ty musisz to zrozumieć. Baron wzniósł drżące i poznaczone wątrobowymi plamami kościste palce przed swą zapadniętą, starczą twarz. Nie jestem złym człowiekiem. Nigdy nie byłem złym człowiekiem. To dla Korveki i dla Koth! Jego głos, który dobiegł zza wzniesionych dłoni, był niski i stłumiony: — Zrobię to. Nateela z Ophiru miała osiemnaście lat i od urodzenia była niewolnicą. Szczęście uśmiechnęło się do niej w dniu, w którym mężczyzna w wiejskim odzieniu kupił ją w Khorshemish. Człowiek ten śmierdział owcami i był czyimś sługą. Nateela ze strachem odbyła w jego towarzystwie długą podróż na północny wschód. Za groźnymi, trudnymi do pokonania górami ujrzała krainę pięknych jezior oraz zielonych wzgórz, pocętkowanych pasącymi się owcami. Kiedy zjechali niżej, zobaczyła, że pastwiska oddzielone są od pól uprawnych murkami z szarych kamieni. Na polach rosło zboże, a ludzie wydawali się szczęśliwi. Później, gdy jej strażnik skierował się ku wielkiemu staremu dworowi, na nowo opanował ją strach. Bała się niepotrzebnie. Miała wówczas jedenaście lat, a przez siedem następnych żyła w szczęściu i pokoju. Miała dobre jedzenie, wygodne łóżko i nigdy nie była bita. Ani razu nie pomyślała o tym, by opuścić posiadłość barona Korveki. Skrycie kochała tego człowieka jak własnego ojca. Natomiast obiektem jej dojrzałej kobiecej miłości był Vanirius, syn rządcy. Przystojny, młody, wolny człowiek odwzajemniał uczucia pięknej niewolnicy. Tego wieczora Nateela nie wiedziała, dlaczego baron pwebywa tak długo na dole, w wilgotnych lochach wieży, wraz ze swym tajemniczym gościem. Ale ani pytała, ani się tym przejmowała. Baron rozkazał jej, by kiedy księżyc znajdzie się nad zagrodą do strzyżenia owiec, zniosła na dół dzban jabłecznika. Nie bała się, schodząc w ciemność, do podziemnej komnaty. Na dole był jej pan, któremu ufała i chętnie służyła. Nie był złym człowiekiem. Dziwiło ją jedynie to, że stary baron nakazał przynieść jabłecznik, a nie wino, które tam na dole, w ciemności i wilgoci, uśmierzyłoby ból w jego lewej nodze, prawym łokciu i lewym ramieniu. Wiedziała, jak bardzo dokucza mu reumatyzm. Pragnęła być czarodziejką, gdyż wtedy mogłaby ulżyć jego cierpieniom. Był taki stary. Wiek barona Korveki znacznie przekraczał długość życia osiąganą przez większość mężczyzn i kobiet. Nateela zdawała sobie z tego sprawę, lecz niepokoiło ją jedynie to, co stanie się z nią po jego śmierci. Baron, co było niewytłumaczalne, nie wybrał żadnego następcy ani nikogo nie adoptował. Król w Khorshemish z pewnością przejmie tę krainę i przyśle nowego pana, aby tu rządził. Było bardzo prawdopodobne, że żaden z arystokratów nie zechce tej zapomnianej, odległej prowincji i nie przyjmie nazwiska oraz tytułu barona Korveki. Wtedy urząd ten może przypaść rządcy, a jego syn Vanirius… Nateela myślała o tym z radosnym drżeniem serca. Na razie jednak służyła baronowi Sabaninusowi dobrze, wiernie i z miłością. Powietrze, w miarę schodzenia, stawało się coraz bardziej gęste, śmierdziało ziemią i pleśnią, chociaż ze zdumieniem wyczuła również zapach kadzidła. Woń była przyjemna, choć trochę zbyt natarczywa. Na schodach panował mrok. Na dole zachęcająco mrugały świece. Niewolnica usłyszała rozmowę dwóch ludzi. Schylając się pod zwieszającymi się ze sklepienia pajęczynami, schodziła powoli, uważając, żeby się nie potknąć. Usłyszała głos barona. Jednak dopiero po chwili mogła rozróżnić słowa: — Powiedziałem rządcy, że wyruszymy razem, ty i ja, sami, późno w nocy, do Khorshemish. Nakazałem, by zadbał o wszystko. Dwaj ludzie czekają na ciebie i mego siostrzeńca, Sergianusa, przy stajni, z osiodłanymi końmi i prowiantem dla nas czterech. — Wygląda na to, że dobrze to przygotowałeś. — Nateela usłyszała niski, naznaczony obcym akcentem głos nieznajomego, żółtego człowieka. — A dziewczyna? — Ishtar mi wybaczy — rzedł baron gardłowym, bardziej niż zwykle drżącym głosem. — Powinna zaraz przynieść nam napój odświeżający. Zakończyłeś przygotowania? — Tak, Sabaninusie. Nateelę zastanowiły te słowa, ale zapomniała o nich natychmiast, gdy uświadomiła sobie, iż cudzoziemiec zwraca się do jej pana po imieniu. Nigdy wcześniej nie słyszała, by ktoś tak czynił w jego obecności. Zeszła na dół i pomyślała, że dobrze byłoby zaznaczyć swoją obecność. Jak na dobrą służkę przystało, zakaszlała. — Stój przy mnie, w obrębie tego koła, to wszystko — mówił dalej Khitajczyk. — Może… — Później, baronie Korveki, słyszałem kaszel. O Mitro! pomyślała Nateela, biedny, stary baron zaczął głuchnąć! Khitajczyk podniósł głos: — I w samą porę! To zapleśniałe powietrze wysusza człowiekowi usta i gardło! Wtedy dwaj mężczyźni umilkli. Nateela była zadowolona, że obcy ją usłyszał. Stanęła u stóp schodów, przy wejściu do lochu. Westchnęła lekko, bo ziemia pod jej stopami była zimna i wilgotna. — Dobry, słodki jabłecznik, moi panowie. — Cóż to za wspaniały podarunek od tak ślicznej dziewczyny… — powiedział z uśmiechem przybysz z Khitai. Nie był brzydki, jak dotąd przypuszczała. Błyszczące czarne włosy i dziwne oczy w kształcie migdałów były dla niej czymś nowym, całkowicie odmiennym od tego, do czego przywykła. Nie mogła więc czuć się swobodnie w obecności nieznajomego. Uśmiechnęła się nieśmiało. Idąc z tacą w kierunku barona, czuła, że śledzą ją czarne, skośne oczy cudzoziemca. Baron Korveki ubrany był w białą bluzę z długimi rękawami, szerokie nogawice i obszerną, szkarłatną, podróżną opończę. Obaj mężczyźni patrzyli na nią bardzo uważnie. Mimo iż w całym Koth niewolnice chodziły nagie od pasa w górę ku zadowoleniu swoich panów, na dworze Sabaninusa Korveki nie przestrzegano tego zwyczaju. Nateela była zresztą odziana tak skąpo i kusząco, że nawet z nagimi piersiami nie wyglądałaby bardziej interesująco. Obcisły, obrębiony na żółto stanik z zielonego sukna raczej podkreślał niż zakrywał to, co kryło się pod nim. Długa spódnica tej samej barwy co stanik falując w rytm kroków podkreślała zmysłowe kołysanie bioder. Oprócz tego Nateela miała na sobie jedynie miedzianą bransoletę i amulet, który zwieszał się z szyi na zwykłym rzemyku. — Jakaś ty piękna, moje drogie dziecko — rzekł Khitajczyk podchodząc do niej. Uśmiechnęła się i opuściła powieki, podczas gdy on wziął kubek z jej tacy. Potem cofnął się o krok w kierunku barona. Wypowiedział coś w języku, którego nie znała. Słowa brzmiały dziwnie, ale niezwykle płynnie i nieco przypominały pieśń. — Dziękuję ci, Nateelo — rzekł baron drżącym głosem. Wyglądał tak, jakby coś go dręczyło. — Jesteś kochana, Nateelo. — Dziękuję, panie — odparła niewolnica czując napływającą radość. Pochwała ogromnie ją ucieszyła. Wtem usłyszała coś za swoimi plecami. Khitajczyk przyklęknął szybko i narysował krótki łuk zamykający koło, w którym znajdował się wraz z baronem Sabaninusem. Nateela obejrzała się. Nie byli już sami w podziemnej komnacie. Dziewczynę sparaliżował strach do tego stopnia, że nawet nie krzyknęła. Nowo przybyły w niczym nie przypominał człowieka. Wydał z siebie przerażający skrzek. Jego tułów był masywnym ciemnym kształtem o niewyraźnych szczegółach, wydającym się wyrastać wprost z mroku nocy. Nateela zobaczyła wyraźnie jedynie straszliwie płonące oczy i niezliczone połyskujące kły. Potwór skoczył w jej stronę. Krzyknęła i cofnęła się… Poczuła między łopatkami czyjąś dłoń, która pchnęła ją gwałtownie w kierunku potwora. — NIE! — rozpoznała głos barona i choć jej myśli ogarnęła już przedśmiertna groza, poczuła wdzięczność, że to nie on ją pchnął. — Przestań, głupcze! — warknął Khitajczyk. — Wyjdź z kręgu, a i ty… To było wszystko, co usłyszała Nateela. Przed jej oczami rozpostarła się czerń bezgwiezdnej nocy. Po chwili nic już nie widziała, nic nie słyszała oraz nic nie czuła. W okamgnieniu została rozdarta na dwoje i pożarta. Khitajczyk zacisnął dłoń na ramieniu barona, po czym wznowił czarnoksięskie inkantacje. Straszydło zniknęło z warowni barona Sabaninusa tak nagle, jak się pojawiło. Po Nateeli pozostało jedynie kilka bryzgów krwi, których Demon Ciemności nie zdążył wychłeptać, nim zniknął w przedwiecznym Mroku. W tej samej chwili zniknął także baron Sabaninus. Człowiek, który stał na jego miejscu, miał na sobie odzienie barona. Jednak na tym wyprostowanym, o pół wieku młodszym mężczyźnie ani spodnie, ani opończa nie zwieszały się tak luźno jak na starym baronie. Młodzieniec wyciągnął przed siebie ręce i poruszył nimi niezdarnie, wlepiając oczy w swe dłonie. Potem spojrzał na Khitajczyka. — Na loki Ishtar… Widzę cię wyraźnie! — Spodziewałem się tego, Sergianusie! — Każdy szczegół… Och, bogowie! Pani Ishtar, matko mych ojców… Jestem… To ja i nie ja! — Ja widzę to, co tobie pokaże dopiero lustro — rzekł czarownik z Khitai. — Widzę mężczyznę trzydziestoletniego, wysokiego i dumnie wyprostowanego. Piersi i łydki napęczniałe od młodych muskułów tak, że ledwo mieszczą się w tunice. Strzechę gęstych brązowych włosów, z których poranne słońce wykrzesze czerwone błyski. Twarz daleką od pospolitej i daleką od starczej i bystre młode oczy. Nikt cię nie pozna! — Ishtar… — Czy to bogini, której wizerunek z kości słoniowej znajduje się w twej komnacie? Tylko ona może cię teraz rozpoznać! Pamiętaj, że konie czekają. Czekają… na kogo? — Na mnie! Nie, nie tak! Konie czekają na Sergianusa, mego siostrzeńca. Siostrzeńca barona Sabaninusa z Korveki… Ja jestem Sergianus! — Zatem witaj, mój młody panie Sergianusie. — Khi Zang rozłożył ręce zamaszystym gestem. — Nic już nas tutaj nie trzyma! Sergianusie, jedźmy, królowa czeka! — Tak! Nateela w jednej chwili została zapomniana. — Tak! — powtórzył Sergianus silnym głosem, który był jednocześnie dojrzały i młodzieńczy. — Królowa czeka! Śmiejąc się i drżąc z podniecenia, Sergianus podszedł do schodów i ruszył w górę. Za nim podążył uśmiechnięty, żółty czarnoksiężnik z Khitai. Śnieżna kula księżyca oślepiająco jarzyła się nad nimi, gdy wsiadali na konie. Towarzyszyli im dwaj młodzi ludzie, których ambicja i zachłanność zagwarantowały ich posłuszeństwo. Pojechali na wschód przez uśpioną baronię. Za sobą wiedli dwa juczne konie. Wszyscy posiadali sztylety, lecz tylko Khi Zang i Sergianus mieli przytroczone do siodeł miecze. Po kilku godzinach jeden jeździec odłączył się, by wrócić do swego domu oddalonego o tysiące mil stąd. Tam miał zamiar czekać na ziszczenie się celu jego misji, czyli ponowne narodziny upiornego boga wywodzącego się z mroków starożytnej historii Khitai. Z pozostałej trójki zaledwie jeden miał zakończyć podróż w stolicy Khauranu Nieszczęsnych Królowych. Przeznaczeniem dwóch pozostałych było umrzeć za jego marzenia. 1 ŚMIERĆ W SHADIZAR Wysoki młodzieniec przemierzał mroczne ulice uśpionego miasta ostrożnie niczym drapieżnik na polowaniu. Jego wielkie dłonie były gotowe w każdej chwili wyciągnąć miecz lub( sztylet. Oczy nieustannie przepatrywały kiepsko oświetlone zaułki i trwające w nich cienie, które przypominały atramentowoczarne kotary. Szedł w kierunku granicy terenu patrolowanego przez Straż Miejską. Był wysoki i potężnie zbudowany, lecz poruszał się prawie bezszelestnie. Z głębi czarnej bramy przypatrywały mu się uważnie zachłanne oczy. Zabójca uznał, że młodzieniec nie posiada pieniędzy, pozwolił mu przejść. Młody człowiek dotarł do rogu Drogi Bazarowej i bez wahania skręcił w lewo, w zaułek Erlika Ukoronowanego. Uliczka ta była jeszcze węższa i ciemniejsza od poprzedniej. W chwili gdy skręcał, zderzyła się z nim drobna postać. Zwinna i szczupła młoda kobieta wpadła na niego z pełnym pędem, łopocząc szatą z ufarbowanego na czerwono samodziału i półprzeźroczystej gazy ponaszywanej miedzianymi monetami, zbyt drobnymi, by mogły skusić nawet najnędzniejszego złodzieja. Lekka zadyszka i dzikie oczy powiedziały mu, że dziewczyna biegła, aczkolwiek niezbyt długo. Nie usłyszał, jak się zbliżała, ponieważ stopy miała bose. Szybko położył ręce na ramionach młodej kobiety i odsunął ją od siebie, by móc spojrzeć w jej twarz. — Hej, dziewczyno, dokąd… Mimo że potężne dłonie spoczywały na jej ramionach, kasztanowoskóra Azjatka zawirowała, schyliła głowę i przebiegła pod jego łokciem. Młodzieniec nawet się nie odwrócił. Parsknął, potrząsnął głową i ruszył dalej. Puścił rękojeść sztyletu i zmrużył oczy, przyglądając się uważnie oknom wznoszącego się przed nim domu. — Hej ty, wielki! Na pół obrócił się i spojrzał za siebie. Dziewczyna, wiotka i smukła, zatrzymała się na środku skrzyżowania, gdzie było najbezpieczniej. Oparła ręce na biodrach i stanęła twarzą do niego. — Nie idź tą drogą, chyba że nie masz nic przeciwko wplątywaniu się w kłopoty innych! — Czy myślisz, że ten miecz noszę tylko po to, by obcinać sobie nim paznokcie? — odkrzyknął młody mężczyzna. Prychnęła i odrzuciła głowę w tył tak, że włosy zafalowały w powietrzu. — Uff! Nie. Jesteś dość wielki, by używać go do innych celów. Pomyślałam sobie tylko, że tutejszy ludek unika cudzych kłopotów jak ognia, a ty właśnie idziesz prosto w jeden z nich. Co najmniej trzy lub cztery ostrza. Masz barbarzyński akcent, skąd pochodzisz? — Nie z tej strony morza Vilayet co ty, dziewczyno. — Barczysty olbrzym, na którego muskularnych piersiach materiał tuniki napiął się niepokojąco, rozejrzał się bacznie. Jego skóra była brązowa od słońca, a tunika miała kolor pustynnego piasku. — Dlaczego mnie ostrzegłaś? Zachowywał ostrożność i słusznie. Znał dobrze Arenjun, a Shadizar cieszyło się jeszcze gorszą sławą. Tak kusząca młoda kobieta mogła z łatwością odwrócić jego uwagę, a w tym czasie jej wspólnik mógłby podkraść się bezszelestnie i zaatakować go od tyłu. Na Ulicy Erlika panowała jednak cisza, a w zasięgu wzroku prócz dziewczyny nie było żywego ducha. Wyznawcy kultu Erlika albo nie zebrali się tej nocy w pobliskiej świątyni, albo też odprawiali swoje obrzędy w zupełnej ciszy. Uciekinierka wzruszyła ramionami. Byłby to niemal chłopięcy gest, gdyby nie towarzyszący mu ruch piersi. Conan przyjrzał się im i stwierdził, że były niemal nagie. Nic dziwnego; samodział i gaza… Dziewczyna była biedna jak świątynny karaluch! — Wpadłam na ciebie, a ty nie złapałeś mnie i nie próbowałeś przycisnąć do ściany. Dlaczego? — Nie dlatego, bym nie uważał cię za ładną — odparł szybko i z nadzieją. — Wolę, abyś sama pokazała mi, jak dojść do miejsca, w którym moglibyśmy się lepiej poznać… W odpowiedzi usłyszał pogardliwy chichot. — Nie masz nic, co by mnie pociągało, młokosie! — Jestem przynajmniej o rok starszy od ciebie i dość silny, by chronić dziewczynę taką jak ty! — Wyprężył dumnie pierś, nie zaprzestając jednocześnie uważnego rozglądania się po okolicy. Spowita w ciemności Ulica Erlika nadal była wyludniona. — Ho ho! Są dziesiątki takich, chłopcze z gór, i wszyscy mają wielkie gorące łapy, żądne włóczenia się po moim ciele jak bezpańskie psy! Ja wymagam dobrej monety. — Idź zatem w swoją stronę i znajdź sobie jakiegoś grubego kupca z pieniędzmi, które może zechce on wydać na dziewczynę tak biedną, iż nie stać jej nawet na jedwab. Ja również wymagam drogiej monety. Zaczęła coś mówić, ale zmieniła zamiar. Jeszcze raz wzruszyła ramionami, potrząsnęła długimi, gęstymi włosami i odwróciwszy się, poszła Drogą Bazarową w kierunku rozległego placu zwanego Bazarem. Barbarzyńca zdążył zauważyć, że dziewczyna przesadnie kołysze szczupłymi biodrami. — Kobiety — mruknął jak doświadczony mężczyzna i zlekceważył jej radę. Ruszył dalej, oddalając się od oświetlonego skrzyżowania. Wiedział, że Shadizar to zdradzieckie miasto, ale nie obawiał się go. Jeśli stolica Zamory była dżunglą, to on był w niej lwem. W Shadizar kończył się szlak karawan zwany Drogą Królów. Można tu było kupić każdy towar, od płodów rolnych i błyskotek po broń i niewolników. W tutejszych zamtuzach osiągalne były wszelkie rodzaje rozpusty. Oczywiście za odpowiednią cenę. Conan, bez względu na to, jak mocno zżerała go ciekawość i jak bardzo kusiły go własne oczy, szepty nagabywaczy oraz opowieści zasłyszane w gospodzie, powstrzymywał się od zgłębiania zwyrodniałych tajemnic Niegodziwego Shadizar. Nie była to kwestia pieniędzy. Wysoki, potężnie zbudowany młodzian nie był bez grosza, a w stajni przy gospodzie, w której się zatrzymał, miał dwa konie. Póki co jednak gotówka była mu zbyt potrzebna, by trwonić ją na przyjemności. Conan miał na głowie inne sprawy. Dotyczyły one jego duszy… W drodze ze wzgórz Cymmerii zatrzymał się w Arenjun, gdzie zyskał sławę niezwykle zuchwałego złodzieja. Spędził tam prawie dwa miesiące i choć wyjechał z bogatym łupem, to jednak zapłacił za to tracąc coś o wiele cenniejszego, a mianowicie część samego siebie. Natura obdarzyła go barbarzyńską lekkomyślnością i niefrasobliwą beztroską młodego wieku, ale teraz nie można było nazwać go najszczęśliwszym człowiekiem w Shadizar. Przybył tutaj mając na uwadze dwa sprzeczne cele. Pragnął uzyskać posłuchanie u tyranizowanego przez czarnoksiężników króla i jednocześnie pozostać niezauważalnym. Wkrótce dowiedział się, że cudzoziemski młodzieniec nie może stanąć przed władcą Zamory bez wyłożenia pewnej sumy na rzecz licznych urzędników w strojnych szatach. Poza tym nie musiał również wypytywać zbyt wielu karczmarzy, by dowiedzieć się, że nie może pozwolić sobie na dłuższy pobyt w Wyższym Mieście. Znalazł więc sobie tańsze lokum po drugiej stronie Bazaru, w dzielnicy znanej w innych częściach Shadizar jako Pustynia. Zatrzymał się w gospodzie pod „Spienionym Waletem”, zwanej też „Zezowatym Waletem”. Tej nocy, tak, jak poprzedniej, Conan wybrał się na polowanie. Nie wędrował bez celu. Początkowo szedł w stronę Wyższego Miasta. Dlaczegóż zatem skręcił w Ulicę Erlika? Nie wiedział tego. W tej części miasta nie należało oczekiwać bogatego łupu. Skoro zaś chciał przekupić hieny, wciskające się między króla a tych, którzy mieli nadzieję otrzymać posłuchanie, Conan musiał zdobyć wiele złota. Nawet w słoneczny dzień w wijących się, wąskich uliczkach Niższego Miasta panował półmrok. Ocieniające je obskurne domostwa, przypominające jaskinie, wynajmowali łotrzykowie, kryjący się przed władcami wszystkich okolicznych krajów i państw–miast. Gnieździli się tutaj złodzieje, których sąsiedztwo sprawiało, że mieszkania w tej dzielnicy nie cieszyły się dużym powodzeniem wśród ludzi, którzy mogliby je wynająć. Na terenie Pustyni znajdowały się liczne, ponure świątynie niegodnych kultów, których wyznawcy nie byli mile widziani w przyzwoitych dzielnicach. Kulty Shadizar częstokroć były wymyślone tylko po to, aby religijne obrzędy na cześć płodności mogły stanowić osłonę dla wyuzdanej rozpusty. Kapłankami były ladacznice w wieku od lat sześciu do osiemdziesięciu. Inne sprzedajne kobiety wałęsały się wśród wielbicieli występku, poszukiwaczy przyjemności i licznych ciekawskich, przyciągniętych przez sławę Shadizar. Uzbrojeni bandyci grasowali po ulicach i czaili się w bramach mrocznych jak ich dusze. Kobiety nie żałowały zatem pieniędzy i własnych ciał, by zapewnić sobie opiekę silnego i uzbrojonego mężczyzny. Wielu ludzi, którzy mieszkali w Shadizar, żyło w ciągłym strachu, ale nie mogli albo nie mieli odwagi przeprowadzić się gdzie indziej. Ostatniej nocy Cymmerianin odmówił ochrony dwóm kobietom, z których pierwsza miała sześćdziesiąt lat, a druga nie była nawet podlotkiem. Odrzucił także podobną propozycję mężczyzny, który okazał się tak nachalny, że trzeba było przetrącić mu kilka kości. Tego wieczora Conan usłyszał już opis ohydnych orgii odprawianych w Odnowionej Świątyni Ishtar–Seta oraz opowiedziano mu szczegóły lubieżnych obrządków ku czci Derketa Cloaka. Widział także, jak zadufany wielki Nemedyjczyk został zręcznie i szybko zabity nożem przez chłopca, który nie mógł mieć więcej niż trzynaście lat i stanął do walki twarzą w twarz. Później, w gospodzie, był świadkiem ciągnącej się w nieskończoność bijatyki. Jej przyczyna — młoda blondynka — na początku utarczki miała na sobie jaskrawoczerwone jedwabne wstęgi, a pod koniec jedynie bransolety. Wreszcie została rzucona pod nogi dwóm ponurym Stygijczykom, którzy pośpiesznie zawlekli ją do obskurnej izby. Conan powstrzymywał się od udziału w tych awanturach. Powziął w tym względzie solenne postanowienie i był zdecydowany go dotrzymać. Przybył tutaj w daleko ważniejszej sprawie: musiał zdobyć złoto, by móc odzyskać swą duszę! Nie chciał wplątywać się w problemy innych. Potrzebował czasu, by zaplanować kradzież i wybrać bogatą ofiarę. Ostatnio był zamieszany w zbyt wiele. W Arenjun zbieg okoliczności i jego własna odwaga zaowocowała śmiercią dwóch czarnoksiężników oraz zniszczeniem ich siedzib. Potem ukryty w maul, które w Arenjun było małą, wyjętą spod prawa dzielnicą, w Shadizar zaś obejmowało połowę miasta, Cymmerianin dowiedział się, że jest poszukiwany. Nieco wcześniej Conan wdał się w sprzeczkę ze Strażą Miejską, podczas której zabił jednego żołnierza, zranił drugiego, a ich dowódcę pozbawił honoru oraz oficerskiego patentu. Były kapitan oraz jego przyjaciele skrycie przetrząsali Arenjun szukając potężnego młodzieńca o błękitnych oczach i barbarzyńskim akcencie. To samo, ale otwarcie czynili strażnicy oraz jeden odziany w łachmany szpicel. Do tego towarzystwa dołączył człowiek z dalekiego Iranistanu, który zadawał wymijające, a jednocześnie trafne pytania dotyczące nawyków i miejsca pobytu pewnego cymmeriańskiego barbarzyńcy. W tym momencie Conan uznał, że Arenjun stało się dla niego stanowczo zbyt małe. Zabrał swój dobytek i nocą opuścił miasto. Udał się na północ, do Shadizar. Mógł zabrać ze sobą pewną chętną przyjaciółkę, lecz nie podzielał jej uczuć. Na miejsce dotarł wybierając dłuższą trasę, mijającą z daleka Drogę Królów, która była najkrótszym szlakiem łączącym te dwa miasta. Chociaż Shadizar był stolicą, a wartownicy przy bramie podejrzliwi, skoro tylko nowo przybyły znalazł się w obrębie murów, zadawano mu niewiele pytań. Zbyt wielu tutaj miało zbyt dużo do ukrycia. „Nie pytaj, bo sam będziesz pytany” — tak brzmiała najpospolitsza w Shadizar maksyma. W Arenjun nigdy nie było wiadomo, kto spiskuje ani kto może być śmiertelnie niebezpieczny. W Shadizar można było śmiało założyć, że wszyscy coś knują, są miłośnikami występku i mają skłonność do nikczemności. Conan wolał Shadizar. Nietrudno było mu zachować wymaganą przez okoliczności czujność. Uśmiechnął się ponuro, przemierzając pogrążone w mroku ulice miasta. Dla wprawy uchwycił prawą ręką rękojeść miecza. Ostrze momentalnie przecięło powietrze i Cymmerianin z uśmiechem schował miecz. Cały popis nie był dłuższy niż trzy uderzenia serca. — Tutaj nie ma nic, co warto byłoby ukraść — mruknął do siebie, a dźwięk ten przypomniał warknięcie. — Lepiej zawrócę do centrum. Sprawa Oka Erlika nie była jeszcze zakończona, choć mag Hisarr Zulu już nie żył, a Conan wyszedł z tej przygody z niewielkim majątkiem. Opuścił płonący pałac czarnoksiężnika z kilkoma sztukami broni i tobołkiem złapanych naprędce porządnych ubrań. Posiadał również dwa konie i kilka wielbłądów wraz z łupami skradzionymi w Samarze. Młodziutka dziewczyna o zdumiewających umiejętnościach i daleko bardziej przebiegła jej matka pomogły młodemu złodziejowi uwolnić się od narowistych wielbłądów i srebra, które za nie otrzymał, a także od kilku innych drobiazgów. Conan został ze wspomnieniami, nową wiedzą dotyczącą natury kobiet i przysięgą, co do której, jak liczni mężczyźni przed nim, wierzył, że ją dotrzyma. Strażnicy przy bramie Shadizar i właściciel „Zezującego Waleta” kazali sobie oddać większą część łupów przywiezionych z Arenjun. Conanowi pozostały jedynie konie i kilka sztuk złota. W Shadizar przebywał zaledwie od dwóch dni. Przez dwie noce, opuszczając gospodę tuż po zachodzie słońca, włóczył się po stolicy Zamory. Nie bywał zaczepiany. Jego potężna postura, muskularne ramiona i rozjarzone błękitne oczy budziły należyty respekt. Pochwa ze zniszczonej zielonej skóry, zwisająca u lewego biodra, nie była nowa. Widać było po niej, że przeszła wiele. Wystająca z niej pozbawiona ozdób rękojeść dawała do zrozumienia, że jej właściciel nie nosi miecza od parady. Na sztylecie również nie było żadnych zbędnych dodatków. Spojrzenie w oczy Conana, szybka ocena jego postawy, chodu i potężnych dłoni mówiły napotykanym opryszkom, że lepiej poszukać sobie, ofiary gdzie indziej. Wszystko w tym młodym człowieku dawało do zrozumienia, że jego sztylet bywał używany do mięsa innego niż gotowane. Z pewnością również ostry miecz w przeszłości musiał często być wycierany ze szkarłatnych plam. Conan szukał łupu. Złodziejstwo było tylko częścią jego zainteresowań, ale uważał się za lepszego od zwyczajnych opryszków i rzezimieszków. Był szybki, potrafił się wspinać i skradać. Miał instynkt, którego nie powstydziłby się dobry generał czy szpieg. Ostatecznie mógł zostać jednym bądź drugim, ale teraz nie miał jeszcze osiemnastu lat i ciągle się uczył. Conan dotarł do końca Ulicy Erlika i zobaczył to, przed czym uciekała bezimienna dziewczyna. Nie wiedział, dlaczego poprzeczną ulicę nazwano Drogą Khauranu, i nie potrafił powiedzieć, kto był właścicielem ozdobnej lektyki opartej o ścianę pobliskiego domu. Nie obchodziło go to. Nie miał pojęcia, czy w lektyce ktoś jest, a jeżeli tak, to czy zajmująca ją osoba jest żywa czy martwa, zraniona czy omdlała. Był pewien tylko jednego: cudzoziemiec, który bez odpowiedniej eskorty kazał nocą zanieść się w tę część miasta, musiał być głupi. Dwaj ludzie nieśli lektykę, podczas gdy tylko jeden pełnił straż. Na terenie Pustyni nawet za dnia byłoby to zbyt mało, zwłaszcza wtedy, gdy dwaj z trzech służących nie umieli posługiwać się bronią. Teraz, gdy Cymmerianin pojawił się na rogu, jeden z tragarzy podrygiwał w kałuży własnej krwi. Drugi uciekał w górę Drogi Khauranu, najwyraźniej nie mając zamiaru zatrzymać się przed dotarciem do południowych wzgórz Brythunii — północnego sąsiada Zamory. Żaden z czterech napastników nie rzucił się za nim w pogoń. Trzech osaczało ubranego w hełm i kolczugę strażnika, który oparł się plecami o ścianę i kreślił mieczem błyskawiczne ósemki. Bandyci doskonale wiedzieli, że żołnierz nie może machać tak w nieskończoność. Czwarty zbir powstał znad ciała powalonego tragarza i przyłączył się do pozostałych. Trzymał sztylet zabitego oraz własny o ostrzu długim na łokieć. Dwaj inni mieli miecze, a ostatni bandyta, atakujący strażnika od prawej, również uzbrojony był w dwa sztylety. — Damy sobie radę! — jeden z walczących z żołnierzem zbirów powstrzymał idącego ku nim kamrata, który zabił tragarza. — Ty wyciągnij królika z nory i zacznij zdzierać z niego kosztowności. Jak będzie się opierał, sprawdź, czy krwawi! Uch! Mówił zbyt długo, odwracając przy tym głowę w kierunku nadchodzącego towarzysza. Strażnik, dobry wojownik, szybko zmienił taktykę, wysunął odrobinę jedną stopę i czubkiem miecza dosięgnął gardła mówcy. Mężczyzna zatoczył się, porzucił broń i schwycił się za szyję. Krew tryskała mu między palcami. Mężczyzna, wydając okropny gulgocący jęk, cofnął się niepewnym krokiem, po czym runął na ziemię. Pozdrawiam cię, wojowniku, pomyślał Conan. Postanowił skorzystać z rady nieznajomej i wycofać się w kierunku Wyższego Miasta. W tejże chwili mężczyzna z zakrwawionym sztyletem zerwał zasłonę lektyki. Wewnątrz, w świetle zatkniętej na pobliskim słupie samotnej pochodni, błysnęła dłoń okryta pierścieniami i bransoletami. Złodziej krzyknął z bólu, gdy ostrze krótkiego sztyletu rozorało mu rękę. Kobieta, pomyślał Conan, i to bogata! Ta bransoleta była złota i wysadzana szlachetnymi kamieniami, a oczka w pierścieniach z pewnością nie były szkiełkami. Pomoc okazana takiej damie mogła być bardziej opłacalna niż kradzież… Ale także z pewnością bardziej niebezpieczna, sądząc po zachowaniu trzech rozwścieczonych oprychów. Cymmerianin podjął decyzję. Złodziej, broczący krwią ze zranionej dłoni, najwyraźniej miał zamiar zapuścić dłuższe ostrze do wnętrza lektyki. To, co wykrzyknął Conan, nie miało znaczenia w żadnym języku, ale jednocześnie było całkowicie zrozumiałe w każdej części świata. Brzmiało to: „KAWAAAH!!!”, po czym barbarzyńca pognał przed siebie. Co było do przewidzenia, mężczyzna przy lektyce zrezygnował z morderstwa i obejrzał się. Zobaczył wysokiego na przeszło sześć stóp, barczystego młodzieńca z czarnymi, powiewającymi nad czołem włosami. Długi miecz już wznosił się do ciosu. Widząc pędzącego na siebie olbrzyma bandyta był na tyle głupi, że postanowił stawić mu czoło. Conan ciął dwa razy. Za pierwszym uderzeniem miecz trafił w sztylet z taką siłą, że krótkie ostrze pofrunęło w powietrze. Sztylet uderzył o ścianę krzesząc iskry i upadł ze szczękiem na ulicę. Drugie cięcie Conana rozpruło brzuch mężczyzny od prawego do lewego biodra. Złodziej nie zdążył jeszcze paść na kolana, gdy Cymmerianin, wiedząc, że z tym przeciwnikiem już skończone, zwrócił lodowate oczy na pozostałych dwóch złodziei. Ci nie pokonali jeszcze strażnika, który — jak z podziwem zauważył Conan — ani nie osłabł, ani nawet nie został zraniony. — Którego mam zabić od tyłu? Pytanie to zostało wypowiedziane tak złowieszczym tonem, że nawet gdyby przed Cymmerianinem stało dwudziestu ludzi, to obejrzeliby się wszyscy. Jeden z napastników, nim się odwrócił, odskoczył mądrze o kilka kroków. Drugi zapomniał o tym i wykręcił szyję, by zerknąć przez ramię. Strażnik lektyki natychmiast skorzystał z nadarzającej się okazji. Cięcie było zadane po mistrzowsku. Żołnierz zabił drugiego złodzieja tak jak poprzedniego, przeciągając samym czubkiem miecza po jego szyi. To wystarczyło, by tętnica została otwarta i drugi mężczyzna zalał krwią bruk ulicy. Conan, szczerząc zęby jak wilk, skoczył do trzeciego, ustawiając się bokiem do strażnika. Wbił wzrok w samotnego złodzieja, odzianego w brudną brązową tunikę. — Zajrzyj do swej pani — rzucił Conan do strażnika, nie odrywając oczu od wroga. — Ha! — Zdesperowany złodziej, z pewnością Kothyjczyk, rzucił się na Cymmerianina. Ten uskoczył i spokojnie popatrzył na przemykający obok miecz. Z równym spokojem Conan przyglądał się, jak złodziej uderza na odlew. Cios był niezgrabny. Przeciwnik Cymmerianina posiadał najwyraźniej niewielką wiedzę o walce wręcz i zbyt późno zaczął wykręcać nadgarstek cofając ostrze. Niezły złodziej, pomyślał Conan, ale do niczego jako szermierz. — Lepiej uciekaj — usłyszał zdumiony Kothyjczyk. — Słuchaj, to moja sprawa — wtrącił strażnik. — Zapłacono mi… — Dziś wieczorem — odpowiedział mu Conan, nie spuszczając oczu ze złodzieja — zapłacono ci, byś umarł dla pracodawczyni, która okazała się tak głupia, by wynająć ochronę zbyt słabą na tę część miasta nie tylko w nocy, ale nawet za dnia! Byłbyś martwym człowiekiem, Shemito, pomyśl nad tym! Zajrzyj teraz do tej bezmyślnej kobiety, zanim skaleczy się swoim przeklętym sztyletem, uuch! Końcowe stęknięcie spowodował atak złodzieja, który wspaniałym zamachem miecza spróbował ściąć głowę Conana. Cymmerianin przykucnął i usłyszał wizg powietrza ciętego przez ostrze mknące niepokojąco nisko nad jego włosami. A potem pokazał kothyjskiemu opryszkowi, dlaczego tak szeroki cios był niemądry i zbyt ryzykowny. Wyprostował się, stanął twarzą do niego i nim przerażony złodziej zdążył zatrzymać swą rozpędzoną klingę, przebił mu brzuch. Oczy Kothyjczyka rozszerzyły się, z nagłym sapnięciem wciągnął powietrze. Cofając się odruchowo przed zimną stalą, która rozpruła mu jelita, uderzył plecami o ścianę z suszonych na słońcu cegieł. Mur powstrzymał jego upadek. Conan, pomrukując gniewnie, przystanął naprzeciw rannego złodzieja i czekał. Ramię mężczyzny opadło. Rękojeść miecza umknęła martwiejącym palcom. Kothyjski złodziej wolno osunął się po ścianie. Pochylił głowę, a wciąż przytomne oczy wpatrzyły się w krwawiącą dziurę w brzuchu. Conan podszedł do swego przeciwnika. — Boli? — zapytał. — Nigdy się nie zagoi, ale nie musisz umierać powoli, w smrodzie i bólu. — Dotknął czubkiem miecza piersi Kothyjczyka, przebił mu serce i starannie wytarł miecz o skraj tuniki trupa. — W imię Ishtar — wyszeptał strażnik. — Niech cię licho! Conan spojrzał na wysokiego, młodego mężczyznę w hełmie z żółtymi piórami i świetnej kothyjskiej kolczudze, bez wątpienia Shemitę. — To jest miłosierdzie — wyjaśnił spokojnie Conan i odetchnął głęboko, by odzyskać spokój po walce. Czy wy tam w Shem nie znacie miłosierdzia? Czy pozostawiłbyś tego człowieka, by umierał powoli patrząc jak gniją jego wnętrzności, wyjąc z bólu i wdychając smród własnej śmierci? Okryta pierścieniami dłoń chwyciła brzeg okna lektyki, kobieta wystawiła głowę i zwymiotowała. Conan postąpił ku niej dwa kroki. 2 PRACA DLA ZŁODZIEJA Conan rozejrzał się