ANDREW OFFUT CONAN I NAJEMNIK TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MERCENARY PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC Dla Kirby McCauley PROLOG Łysina starego człowieka błyszczała w ostrym świetle, które uwydatniało brązowe plamy znaczące gęsto suchą, napiętą skórę. Źródłem tej bezlitosnej jasności był poczwórny kaganek oliwny, zawieszony na łańcuchu pod sufitem. Bezwłosa czaszka należała do Sabaninusa barona Korveki. Na jego piersiach wisiał ciężki łańcuch z medalionem, będący oznaką władzy. Wełniana szata w kolorze ciemnego wina miała długie rękawy i zapięto ją pod samą szyję, choć w komnacie nie było zimno. Baron powoli wzniósł pomarszczoną i poznaczoną żółtymi plamami rękę i dotknął kosmyków w kolorze mleka, które zwieszały się za uszami i otaczały jego łysinę niczym wystrzępione frędzle. Nawet te żałosne resztki dawniejszej czupryny pożółkły z wiekiem, tak samo jak paznokcie. Baron Korveki zamrugał i pochylił się nad stołem, by lepiej przyjrzeć się swemu przybyłemu z daleka gościowi. Widział go bardzo niewyraźnie, lecz roztaczająca się wokół przybysza aura złego geniuszu nie była jedynie grą wyobraźni. Sabaninus znów zmrużył oczy. Miał nadzieję, że nikt nie dostrzega jego ślepoty. Prawda była jednak taka, że każdy, kto choć raz na niego zerknął, nie mógł nie zauważyć, jak mruży powieki, jak krzywi się i natęża wzrok w próbie rozróżnienia szczegółów czegoś, co znajdowało się zaledwie kilka kroków przed nim. Baron Korveki był pewien tylko jednej cechy swego gościa. Mężczyzna ów miał żółtą skórę, przypominającą złoto oglądane o zachodzie słońca. Stary szlachcic nigdy wcześniej nie spotkał nikogo o żółtej skórze. Ten człowiek złożył mu właśnie pewną propozycję, w rzeczy samej, najdziwniejszą i najbardziej kuszącą pod słońcem. Sabaninus rozważał ją w milczeniu. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Żaden z nich nie poruszył się. Nikt im nie przeszkadzał, gdyż tak rozkazał baron Sabaninus, który teraz dumał nad swą przeszłością i przyszłością. Był panem dalekich, północno–zachodnich wyżyn Koth i wdowcem. Żadna z żon nie obdarzyła go synem, który odziedziczyłby jego włości dostarczające wspaniałych zbiorów. Nie posiadał nawet córki, która mogłaby wyjść za mąż za syna innego szlachetnie urodzonego i zrodzić potomków będących dziedzicami rodu władców Korveki. Nawet to byłoby o wiele lepsze niż sytuacja, w jakiej się teraz znajdował. Baron nie był szczęśliwym człowiekiem. Sabaninus wiedział, że na dworze w Khorshemish od dawna nazywają go „Baronem– Wsiowym Prostakiem” i „Panem Gamoniem”. Ostatnio zaś wymyślono przezwisko „Pomarszczony Świński Pęcherz znad Błękitnego Jeziora”. Inni panowie nieustannie spiskowali, ale żaden z nich od lat nie odwiedził Sabaninusa. Nikt nie szukał jego poparcia ani rady. Dobra barona Korveki były cenne, ale on sam nikomu niepotrzebny. Nie był ani zausznikiem króla, ani też nigdy nie został pozbawiony łask. Dlatego żadna z pałacowych koterii ani razu nie szukała w nim sprzymierzeńca. Mieszkańcy innych krain znali Koth z wyrabianej tam doskonałej broni, natomiast mało kto wiedział coś o Korvece. Naturalny granitowy mur skutecznie odcinał bogatą w czyste jeziora i górskie strumienie krainę barona od reszty kraju. Włości Sabaninusa doskonale nadawały się do hodowli zwierząt oraz uprawy pożytecznych roślin i nigdy nie robiono tu nic innego. W Hyrkanii, leżącej za morzem Vjlayet, w dalekiej Zambouli na południu, powszechnie znano i ceniono kothyjskie miecze. Ale któż poza przekupkami w stolicy Koth słyszał o sałacie, kapuście czy oliwkach z latyfundiów barona Korveki? Czy ludzie mieszkający w miastach i pałacach naprawdę doceniali tych, którzy ich karmili? Rzadko myślano o Sabaninusie Korveki, a jeśli już, to mówiono o nim jedynie jako o zdziwaczałym prowincjonalnym szlachcicu z gór, odciętym od reszty świata starcu, który przysyłał doskonałe warzywa do pałacu i na targi w Khorshemish. „Ach tak, wełna Korveki jest oczywiście doskonała, ale czy słyszałeś już o tym przystojnym kapitanie straży i żonie kuzyna królowej…?” Na mocy dawnego traktatu baron Korveki od dawna nie mógł handlować ze swym sąsiadem, małym królestwem Khauranu, które wąskim klinem przytulało się do wschodniej granicy Koth. Strome, sięgające nieba góry oddzielały Korvekę od Korinthii i Zamory na północy. Ziemie barona Korveki, które równie dobrze same mogłyby być królestwem, pozostawały nieomal zapomniane. — Khauran — mruknął Sabaninus. — Tak. Khauran Nieszczęsnych Królowych — rzekł miękkim głosem jego gość. Ach, pomyślał Sabaninus, gdybym tylko mógł ożenić się z obecną królową. Ten mariaż uczyniłby go sławnym w Khorshemish! Wąskoocy, podstępni królowie Koth od dawna myśleli o zagarnięciu maleńkiego wschodniego sąsiada. Gdyby na jego tronie zasiadł Kothyjczyk z rodu władców Korveki, przymierze łatwo mogłoby przekształcić się w aneksję Khauranu, a potem… Sabinamus, syn Sabaninusa, pan Korveki i król Koth! Uśmiech ożywił obwisłe wargi barona. Taka perspektywa, łącznie z natychmiastowym uznaniem go za bohatera, znaczyła dla niego więcej niż korona Khauranu na jego własnych skroniach. Zależało mu także na wdzięcznej pamięci swego ludu. W ciągu całych czterech dziesiątków lat, od czterdziestego drugiego roku życia, kiedy to odziedziczył po ojcu medalion i tytuł barona, bezustannie usiłował zaskarbić sobie podziw poddanych. Tymczasem złoty łańcuch i wysadzany szafirami medalion ciążyły mu coraz bardziej, a jego panowanie nigdy nie zostało docenione. Ach, zostać zaproszonym do wspaniałego pałacu w Khorshemish! Przejść przez szpaler pełnych podziwu i zazdrości szlachetnie urodzonych, po czym zostać uhonorowanym przez wdzięcznego króla! Już nigdy nie byłby gamoniowatym panem z gór, przedmiotem kpin i docinków. Och, tak! W takim celu z przyjemnością odbyłby długą podróż do stolicy. Gość uśmiechnął się. — Masz rację, baronie Korveki; jako niezależny król Khauranu byłbyś jedynie małżonkiem, zawsze świadomym obecności Koth i słusznie obawiającym się ataku. — Skąd wiesz, o czym myślę, człowieku z Khitai? — Posiadam liczne umiejętności, baronie, lecz odczytywanie cudzych myśli do nich nie należy. Po prostu nie jestem głupi, usłyszałeś moją propozycję i zacząłeś się namyślać. Mądry człek odgadnie, o czym myślałeś. — Młodość — westchnął baron. — Ach, nie! — Gładka, błyszcząca złotem ręka wzniosła się w geście przestrogi. — Nie młodość, Sabaninusie z Korveki, jedynie pozór młodości. To możemy dla ciebie osiągnąć. Wewnątrz pozostaniesz tym samym człowiekiem i z pewnością nie poczujesz się urażony, gdy nadmienię, iż śmierć nadal nie spuści z ciebie swego płonącego oka. Baron spojrzał nań z przejęciem i charkotliwe westchnienie wyrwało się z jego ust, w których brakowało dwóch dolnych zębów. Jeden z pozostałych właśnie zaczynał go boleć. — Moje włosy… — Będą gęste i brązowe. — Moje… moje usta… — Znów czerwone i nie obwisłe. Czy twoje zęby były białe? Staną się bielsze i będą wszystkie… Sabaninus podniósł dłonie i obracając je, przyjrzał się im uważnie. — Moje… — Gładkie i silne. Ręce człowieka… — cudzoziemiec zawiesił głos. — Mogę ująć dwa z każdych trzech lat twego życia, baronie. Będziesz miał ręce, włosy, zęby i cały wygląd człowieka trzydziestoletniego. A to wystarczy, baronie Korveki. Stary szlachcic przełknął ślinę. — Baronie z Mrocznych Gór, baronie Wiejskich Gospodarstw, Panie Owczarzu — gdy wypowiadał szeptem te pogardliwe tytuły, w jego oczach zaiskrzyły się łzy. Na długą chwilę opuścił powieki. — Dla mnie… trzydzieści lat… to jak wiek dojrzewania dla innych, Khi Zangu. Żółtoskóry mężczyzna siedział w milczeniu. Znowu zapadła cisza. Światło połyskiwało na łysej głowie barona i złotej skórze gościa. — Jesteś… pewien, Khi Zangu, że można to osiągnąć? — Tak. Chociaż nie obędzie się bez pewnych kosztów… Baron zachował czujne milczenie, przybysz zaś z Khitai wykonał lekki, lekceważący gest. — To będzie kosztowało życie. Jedno ludzkie życie za Koth! Tobie nic nie grozi, nawet najmniejsze niebezpieczeństwo. Kiedy przemiana się dopełni, musisz tylko pamiętać, by poruszać się żwawo, bo choć będziesz wyglądał na młodego, nadal pozostaniesz sobą… — Lecz to nie wystarczy. — Oczywiście, że nie. Twoja powierzchowność będzie zaledwie złudnym obrazem tego, co było. Lecz nie muszę ci przypominać, że dla kogoś takiego jak ty, szlachetny baronie, każdy okruch radości życia jest rzeczą nie do pogardzenia. — Tak. Po ośmiu dziesiątkach i dwóch latach sam dobrze o tym wiem. Ale wydaje się, że mieć naprawdę trzydzieści… — Nie, baronie, to się nie uda. Ale czyż pozór bycia młodszym to mało? Baron wlepił oczy w człowieka, którego widział jak przez gęstą poranną mgłę lub przez kurtynę wodospadu. — Khitajczyku… Khi Zangu… Ile ty masz lat? Ile ty masz lat? Silne białe zęby błysnęły w żółtobrązowej twarzy. — Zastanawiałem się, kiedy zwrócisz na to uwagę! A jak myślisz, ile? — Ja… — Nie musisz przede mną niczego udawać, Sabaninusie — powiedział Khi Zang, po raz pierwszy ośmielając się zwrócić do gospodarza po imieniu. — Wiem, że widzisz kiepsko i wytężasz oczy, by cokolwiek zobaczyć! Sabaninus przez chwilę godził się ze słowami cudzoziemca i zastanawiał, czy inni także wiedzą o jego prawie całkowitej ślepocie. Zapewne. Okłamywał tylko samego siebie. A teraz… czy ów młody gość z krainy, która leżała tak daleko, że przez wielu była uważana za legendę… kłamał? Czy to była sztuczka? Czy Sabaninus Korveki kolejny raz miał stać się jedynie ofiarą żartu i przedmiotem kpin? Desperacko pragnął jednak, aby to nie było prawdą. Chciał wierzyć Khi Zangowi z Khitai. — Wyglądasz… na nieco ponad… trzydzieści lat. Khitajczyk rzekł obojętnym tonem: — Mój syn jest starszy, baronie, ma prawie pięćdziesiątkę. Przebyłem tysiące mil, by cię odwiedzić. Moje lata nie zniknęły, po prostu nie są widoczne. Są ukryte w mym umyśle. — Pamiętasz wszystko? — Pamiętam. — I odbyłeś tę drogę, by ofiarować mi mło… pozór młodości? — Tak. — Dlaczego? Khi Zang pochylił się do przodu. — Kiedyś, w przyszłości, Sabaninusie Korveki, ja lub mój syn będziemy mieć w Khauranie pewną sprawę do załatwienia. Nie poprosimy o nic, czego ty lub twój syn nie będziecie mogli dać nam z własnej woli. To stanie się w przyszłości, Sabaninusie, a jaką przyszłość masz w tej chwili przed sobą? Teraz jako zapłatę wezmę od ciebie worek, jeden worek, baronie, napełniony tym, co masz w skarbcu w takiej obfitości. Złotem. — Złotem! Wiesz nawet o… — Tak. Fortuna rodu Korveki jest ogromna, ale jakie znaczenie ma złoto dla człowieka, który umiera stary, samotny i pozbawiony dziedzica? — Znajdujesz się w moim domu, a jesteś okrutny, Khitajczyku! Khi Zang zobaczył, że baron zachował nieco dawnej siły i dumy, więc schylił głowę w głębokim ukłonie. — Okrutny. Tak, szczerość dla starca jest okrutna. Czy mówiąc z tobą należy zatem unikać prawdy, żeby nie być „okrutnym”, baronie Korveki? Kiedy na początku tej rozmowy spytałem: „Czym zapłaciłbyś za młodość?”, ty wybuchnąłeś: „Wszystkim, co mam!” Za pozór młodości, zatem i za okazję, jaką ta rzecz z sobą niesie… czego żądam? Zaledwie dwudziestej części tego, co posiadasz? Cóż to za wdzięczność w zamian za rękę królowej i księcia, którego po sobie zostawisz? Twoja dusza i twoja fortuna pozostaną twoje, Sabaninusie Korveki. Tak, pomyślał Sabaninus, rozważając słowa gościa. — O, Pani Ishtar! Czy mogę ci odmówić? — baron nie liczył na odpowiedź, czuł jedynie, że powinien o to zapytać. Khitajczyk miał rację. Życie, jego honor i marzenie były wszystkim, co miało jakąkolwiek wartość. Warto było dać złoto w zamian za przyszłość, która mogła się przed nim otworzyć. Najbliższe dni mogły przynieść spełnienie marzeń. Sabaninus zastanawiał się i rozważał, a w końcu porzucił wszelkie opory i nie dbał już o worek złota. Czym było złoto? Lecz… co on mówił o życiu? Baron znów stał się czujny. Chyba ten człowiek nie zażąda syna, którego miał nadzieję spłodzić z królową Ialamis? — Jak mogę ci odmówić? — rzekł głośno. Khi Zang zachował milczenie. — Więc zgoda — powiedział baron. — Co trzeba zrobić? Powiedz mi, dokładnie. Życie? Czyjego życia ci trzeba? — Każ przygotować dla nas podziemną komnatę w swej warownej wieży. Przywiedź tam, przynieść, zwab — sposób nie ma znaczenia — dziewczynę. Będziesz przy wszystkim obecny, musisz więc zachować ostrożność oraz robić to, co nakażę. — Ja… nie zabiję… — Nie! Będziesz stał spokojnie, w milczeniu i patrzył. Twoją wolę paraliżują przestarzałe wyobrażenia na temat Dobra i Zła. Dziś wieczorem musisz otrząsnąć się z tych przesądów, dla siebie i dla Koth! Tylko tego od ciebie wymagam, baronie Korveki. — Przypominasz mi… — Tak. Lecz nie okłamię ani nie zwiodę cię, Sabaninusie. Ja na tym świecie niczego nie dostałem darmo, a czy tobie się to udało w ciągu ośmiu dziesiątków i dwóch lat życia? Twój zysk, być może tron Koth, zostanie okupiony kosztem innego, nic nie znaczącego życia. Tak musi być i ty musisz to zrozumieć. Baron wzniósł drżące i poznaczone wątrobowymi plamami kościste palce przed swą zapadniętą, starczą twarz. Nie jestem złym człowiekiem. Nigdy nie byłem złym człowiekiem. To dla Korveki i dla Koth! Jego głos, który dobiegł zza wzniesionych dłoni, był niski i stłumiony: — Zrobię to. Nateela z Ophiru miała osiemnaście lat i od urodzenia była niewolnicą. Szczęście uśmiechnęło się do niej w dniu, w którym mężczyzna w wiejskim odzieniu kupił ją w Khorshemish. Człowiek ten śmierdział owcami i był czyimś sługą. Nateela ze strachem odbyła w jego towarzystwie długą podróż na północny wschód. Za groźnymi, trudnymi do pokonania górami ujrzała krainę pięknych jezior oraz zielonych wzgórz, pocętkowanych pasącymi się owcami. Kiedy zjechali niżej, zobaczyła, że pastwiska oddzielone są od pól uprawnych murkami z szarych kamieni. Na polach rosło zboże, a ludzie wydawali się szczęśliwi. Później, gdy jej strażnik skierował się ku wielkiemu staremu dworowi, na nowo opanował ją strach. Bała się niepotrzebnie. Miała wówczas jedenaście lat, a przez siedem następnych żyła w szczęściu i pokoju. Miała dobre jedzenie, wygodne łóżko i nigdy nie była bita. Ani razu nie pomyślała o tym, by opuścić posiadłość barona Korveki. Skrycie kochała tego człowieka jak własnego ojca. Natomiast obiektem jej dojrzałej kobiecej miłości był Vanirius, syn rządcy. Przystojny, młody, wolny człowiek odwzajemniał uczucia pięknej niewolnicy. Tego wieczora Nateela nie wiedziała, dlaczego baron pwebywa tak długo na dole, w wilgotnych lochach wieży, wraz ze swym tajemniczym gościem. Ale ani pytała, ani się tym przejmowała. Baron rozkazał jej, by kiedy księżyc znajdzie się nad zagrodą do strzyżenia owiec, zniosła na dół dzban jabłecznika. Nie bała się, schodząc w ciemność, do podziemnej komnaty. Na dole był jej pan, któremu ufała i chętnie służyła. Nie był złym człowiekiem. Dziwiło ją jedynie to, że stary baron nakazał przynieść jabłecznik, a nie wino, które tam na dole, w ciemności i wilgoci, uśmierzyłoby ból w jego lewej nodze, prawym łokciu i lewym ramieniu. Wiedziała, jak bardzo dokucza mu reumatyzm. Pragnęła być czarodziejką, gdyż wtedy mogłaby ulżyć jego cierpieniom. Był taki stary. Wiek barona Korveki znacznie przekraczał długość życia osiąganą przez większość mężczyzn i kobiet. Nateela zdawała sobie z tego sprawę, lecz niepokoiło ją jedynie to, co stanie się z nią po jego śmierci. Baron, co było niewytłumaczalne, nie wybrał żadnego następcy ani nikogo nie adoptował. Król w Khorshemish z pewnością przejmie tę krainę i przyśle nowego pana, aby tu rządził. Było bardzo prawdopodobne, że żaden z arystokratów nie zechce tej zapomnianej, odległej prowincji i nie przyjmie nazwiska oraz tytułu barona Korveki. Wtedy urząd ten może przypaść rządcy, a jego syn Vanirius… Nateela myślała o tym z radosnym drżeniem serca. Na razie jednak służyła baronowi Sabaninusowi dobrze, wiernie i z miłością. Powietrze, w miarę schodzenia, stawało się coraz bardziej gęste, śmierdziało ziemią i pleśnią, chociaż ze zdumieniem wyczuła również zapach kadzidła. Woń była przyjemna, choć trochę zbyt natarczywa. Na schodach panował mrok. Na dole zachęcająco mrugały świece. Niewolnica usłyszała rozmowę dwóch ludzi. Schylając się pod zwieszającymi się ze sklepienia pajęczynami, schodziła powoli, uważając, żeby się nie potknąć. Usłyszała głos barona. Jednak dopiero po chwili mogła rozróżnić słowa: — Powiedziałem rządcy, że wyruszymy razem, ty i ja, sami, późno w nocy, do Khorshemish. Nakazałem, by zadbał o wszystko. Dwaj ludzie czekają na ciebie i mego siostrzeńca, Sergianusa, przy stajni, z osiodłanymi końmi i prowiantem dla nas czterech. — Wygląda na to, że dobrze to przygotowałeś. — Nateela usłyszała niski, naznaczony obcym akcentem głos nieznajomego, żółtego człowieka. — A dziewczyna? — Ishtar mi wybaczy — rzedł baron gardłowym, bardziej niż zwykle drżącym głosem. — Powinna zaraz przynieść nam napój odświeżający. Zakończyłeś przygotowania? — Tak, Sabaninusie. Nateelę zastanowiły te słowa, ale zapomniała o nich natychmiast, gdy uświadomiła sobie, iż cudzoziemiec zwraca się do jej pana po imieniu. Nigdy wcześniej nie słyszała, by ktoś tak czynił w jego obecności. Zeszła na dół i pomyślała, że dobrze byłoby zaznaczyć swoją obecność. Jak na dobrą służkę przystało, zakaszlała. — Stój przy mnie, w obrębie tego koła, to wszystko — mówił dalej Khitajczyk. — Może… — Później, baronie Korveki, słyszałem kaszel. O Mitro! pomyślała Nateela, biedny, stary baron zaczął głuchnąć! Khitajczyk podniósł głos: — I w samą porę! To zapleśniałe powietrze wysusza człowiekowi usta i gardło! Wtedy dwaj mężczyźni umilkli. Nateela była zadowolona, że obcy ją usłyszał. Stanęła u stóp schodów, przy wejściu do lochu. Westchnęła lekko, bo ziemia pod jej stopami była zimna i wilgotna. — Dobry, słodki jabłecznik, moi panowie. — Cóż to za wspaniały podarunek od tak ślicznej dziewczyny… — powiedział z uśmiechem przybysz z Khitai. Nie był brzydki, jak dotąd przypuszczała. Błyszczące czarne włosy i dziwne oczy w kształcie migdałów były dla niej czymś nowym, całkowicie odmiennym od tego, do czego przywykła. Nie mogła więc czuć się swobodnie w obecności nieznajomego. Uśmiechnęła się nieśmiało. Idąc z tacą w kierunku barona, czuła, że śledzą ją czarne, skośne oczy cudzoziemca. Baron Korveki ubrany był w białą bluzę z długimi rękawami, szerokie nogawice i obszerną, szkarłatną, podróżną opończę. Obaj mężczyźni patrzyli na nią bardzo uważnie. Mimo iż w całym Koth niewolnice chodziły nagie od pasa w górę ku zadowoleniu swoich panów, na dworze Sabaninusa Korveki nie przestrzegano tego zwyczaju. Nateela była zresztą odziana tak skąpo i kusząco, że nawet z nagimi piersiami nie wyglądałaby bardziej interesująco. Obcisły, obrębiony na żółto stanik z zielonego sukna raczej podkreślał niż zakrywał to, co kryło się pod nim. Długa spódnica tej samej barwy co stanik falując w rytm kroków podkreślała zmysłowe kołysanie bioder. Oprócz tego Nateela miała na sobie jedynie miedzianą bransoletę i amulet, który zwieszał się z szyi na zwykłym rzemyku. — Jakaś ty piękna, moje drogie dziecko — rzekł Khitajczyk podchodząc do niej. Uśmiechnęła się i opuściła powieki, podczas gdy on wziął kubek z jej tacy. Potem cofnął się o krok w kierunku barona. Wypowiedział coś w języku, którego nie znała. Słowa brzmiały dziwnie, ale niezwykle płynnie i nieco przypominały pieśń. — Dziękuję ci, Nateelo — rzekł baron drżącym głosem. Wyglądał tak, jakby coś go dręczyło. — Jesteś kochana, Nateelo. — Dziękuję, panie — odparła niewolnica czując napływającą radość. Pochwała ogromnie ją ucieszyła. Wtem usłyszała coś za swoimi plecami. Khitajczyk przyklęknął szybko i narysował krótki łuk zamykający koło, w którym znajdował się wraz z baronem Sabaninusem. Nateela obejrzała się. Nie byli już sami w podziemnej komnacie. Dziewczynę sparaliżował strach do tego stopnia, że nawet nie krzyknęła. Nowo przybyły w niczym nie przypominał człowieka. Wydał z siebie przerażający skrzek. Jego tułów był masywnym ciemnym kształtem o niewyraźnych szczegółach, wydającym się wyrastać wprost z mroku nocy. Nateela zobaczyła wyraźnie jedynie straszliwie płonące oczy i niezliczone połyskujące kły. Potwór skoczył w jej stronę. Krzyknęła i cofnęła się… Poczuła między łopatkami czyjąś dłoń, która pchnęła ją gwałtownie w kierunku potwora. — NIE! — rozpoznała głos barona i choć jej myśli ogarnęła już przedśmiertna groza, poczuła wdzięczność, że to nie on ją pchnął. — Przestań, głupcze! — warknął Khitajczyk. — Wyjdź z kręgu, a i ty… To było wszystko, co usłyszała Nateela. Przed jej oczami rozpostarła się czerń bezgwiezdnej nocy. Po chwili nic już nie widziała, nic nie słyszała oraz nic nie czuła. W okamgnieniu została rozdarta na dwoje i pożarta. Khitajczyk zacisnął dłoń na ramieniu barona, po czym wznowił czarnoksięskie inkantacje. Straszydło zniknęło z warowni barona Sabaninusa tak nagle, jak się pojawiło. Po Nateeli pozostało jedynie kilka bryzgów krwi, których Demon Ciemności nie zdążył wychłeptać, nim zniknął w przedwiecznym Mroku. W tej samej chwili zniknął także baron Sabaninus. Człowiek, który stał na jego miejscu, miał na sobie odzienie barona. Jednak na tym wyprostowanym, o pół wieku młodszym mężczyźnie ani spodnie, ani opończa nie zwieszały się tak luźno jak na starym baronie. Młodzieniec wyciągnął przed siebie ręce i poruszył nimi niezdarnie, wlepiając oczy w swe dłonie. Potem spojrzał na Khitajczyka. — Na loki Ishtar… Widzę cię wyraźnie! — Spodziewałem się tego, Sergianusie! — Każdy szczegół… Och, bogowie! Pani Ishtar, matko mych ojców… Jestem… To ja i nie ja! — Ja widzę to, co tobie pokaże dopiero lustro — rzekł czarownik z Khitai. — Widzę mężczyznę trzydziestoletniego, wysokiego i dumnie wyprostowanego. Piersi i łydki napęczniałe od młodych muskułów tak, że ledwo mieszczą się w tunice. Strzechę gęstych brązowych włosów, z których poranne słońce wykrzesze czerwone błyski. Twarz daleką od pospolitej i daleką od starczej i bystre młode oczy. Nikt cię nie pozna! — Ishtar… — Czy to bogini, której wizerunek z kości słoniowej znajduje się w twej komnacie? Tylko ona może cię teraz rozpoznać! Pamiętaj, że konie czekają. Czekają… na kogo? — Na mnie! Nie, nie tak! Konie czekają na Sergianusa, mego siostrzeńca. Siostrzeńca barona Sabaninusa z Korveki… Ja jestem Sergianus! — Zatem witaj, mój młody panie Sergianusie. — Khi Zang rozłożył ręce zamaszystym gestem. — Nic już nas tutaj nie trzyma! Sergianusie, jedźmy, królowa czeka! — Tak! Nateela w jednej chwili została zapomniana. — Tak! — powtórzył Sergianus silnym głosem, który był jednocześnie dojrzały i młodzieńczy. — Królowa czeka! Śmiejąc się i drżąc z podniecenia, Sergianus podszedł do schodów i ruszył w górę. Za nim podążył uśmiechnięty, żółty czarnoksiężnik z Khitai. Śnieżna kula księżyca oślepiająco jarzyła się nad nimi, gdy wsiadali na konie. Towarzyszyli im dwaj młodzi ludzie, których ambicja i zachłanność zagwarantowały ich posłuszeństwo. Pojechali na wschód przez uśpioną baronię. Za sobą wiedli dwa juczne konie. Wszyscy posiadali sztylety, lecz tylko Khi Zang i Sergianus mieli przytroczone do siodeł miecze. Po kilku godzinach jeden jeździec odłączył się, by wrócić do swego domu oddalonego o tysiące mil stąd. Tam miał zamiar czekać na ziszczenie się celu jego misji, czyli ponowne narodziny upiornego boga wywodzącego się z mroków starożytnej historii Khitai. Z pozostałej trójki zaledwie jeden miał zakończyć podróż w stolicy Khauranu Nieszczęsnych Królowych. Przeznaczeniem dwóch pozostałych było umrzeć za jego marzenia. 1 ŚMIERĆ W SHADIZAR Wysoki młodzieniec przemierzał mroczne ulice uśpionego miasta ostrożnie niczym drapieżnik na polowaniu. Jego wielkie dłonie były gotowe w każdej chwili wyciągnąć miecz lub( sztylet. Oczy nieustannie przepatrywały kiepsko oświetlone zaułki i trwające w nich cienie, które przypominały atramentowoczarne kotary. Szedł w kierunku granicy terenu patrolowanego przez Straż Miejską. Był wysoki i potężnie zbudowany, lecz poruszał się prawie bezszelestnie. Z głębi czarnej bramy przypatrywały mu się uważnie zachłanne oczy. Zabójca uznał, że młodzieniec nie posiada pieniędzy, pozwolił mu przejść. Młody człowiek dotarł do rogu Drogi Bazarowej i bez wahania skręcił w lewo, w zaułek Erlika Ukoronowanego. Uliczka ta była jeszcze węższa i ciemniejsza od poprzedniej. W chwili gdy skręcał, zderzyła się z nim drobna postać. Zwinna i szczupła młoda kobieta wpadła na niego z pełnym pędem, łopocząc szatą z ufarbowanego na czerwono samodziału i półprzeźroczystej gazy ponaszywanej miedzianymi monetami, zbyt drobnymi, by mogły skusić nawet najnędzniejszego złodzieja. Lekka zadyszka i dzikie oczy powiedziały mu, że dziewczyna biegła, aczkolwiek niezbyt długo. Nie usłyszał, jak się zbliżała, ponieważ stopy miała bose. Szybko położył ręce na ramionach młodej kobiety i odsunął ją od siebie, by móc spojrzeć w jej twarz. — Hej, dziewczyno, dokąd… Mimo że potężne dłonie spoczywały na jej ramionach, kasztanowoskóra Azjatka zawirowała, schyliła głowę i przebiegła pod jego łokciem. Młodzieniec nawet się nie odwrócił. Parsknął, potrząsnął głową i ruszył dalej. Puścił rękojeść sztyletu i zmrużył oczy, przyglądając się uważnie oknom wznoszącego się przed nim domu. — Hej ty, wielki! Na pół obrócił się i spojrzał za siebie. Dziewczyna, wiotka i smukła, zatrzymała się na środku skrzyżowania, gdzie było najbezpieczniej. Oparła ręce na biodrach i stanęła twarzą do niego. — Nie idź tą drogą, chyba że nie masz nic przeciwko wplątywaniu się w kłopoty innych! — Czy myślisz, że ten miecz noszę tylko po to, by obcinać sobie nim paznokcie? — odkrzyknął młody mężczyzna. Prychnęła i odrzuciła głowę w tył tak, że włosy zafalowały w powietrzu. — Uff! Nie. Jesteś dość wielki, by używać go do innych celów. Pomyślałam sobie tylko, że tutejszy ludek unika cudzych kłopotów jak ognia, a ty właśnie idziesz prosto w jeden z nich. Co najmniej trzy lub cztery ostrza. Masz barbarzyński akcent, skąd pochodzisz? — Nie z tej strony morza Vilayet co ty, dziewczyno. — Barczysty olbrzym, na którego muskularnych piersiach materiał tuniki napiął się niepokojąco, rozejrzał się bacznie. Jego skóra była brązowa od słońca, a tunika miała kolor pustynnego piasku. — Dlaczego mnie ostrzegłaś? Zachowywał ostrożność i słusznie. Znał dobrze Arenjun, a Shadizar cieszyło się jeszcze gorszą sławą. Tak kusząca młoda kobieta mogła z łatwością odwrócić jego uwagę, a w tym czasie jej wspólnik mógłby podkraść się bezszelestnie i zaatakować go od tyłu. Na Ulicy Erlika panowała jednak cisza, a w zasięgu wzroku prócz dziewczyny nie było żywego ducha. Wyznawcy kultu Erlika albo nie zebrali się tej nocy w pobliskiej świątyni, albo też odprawiali swoje obrzędy w zupełnej ciszy. Uciekinierka wzruszyła ramionami. Byłby to niemal chłopięcy gest, gdyby nie towarzyszący mu ruch piersi. Conan przyjrzał się im i stwierdził, że były niemal nagie. Nic dziwnego; samodział i gaza… Dziewczyna była biedna jak świątynny karaluch! — Wpadłam na ciebie, a ty nie złapałeś mnie i nie próbowałeś przycisnąć do ściany. Dlaczego? — Nie dlatego, bym nie uważał cię za ładną — odparł szybko i z nadzieją. — Wolę, abyś sama pokazała mi, jak dojść do miejsca, w którym moglibyśmy się lepiej poznać… W odpowiedzi usłyszał pogardliwy chichot. — Nie masz nic, co by mnie pociągało, młokosie! — Jestem przynajmniej o rok starszy od ciebie i dość silny, by chronić dziewczynę taką jak ty! — Wyprężył dumnie pierś, nie zaprzestając jednocześnie uważnego rozglądania się po okolicy. Spowita w ciemności Ulica Erlika nadal była wyludniona. — Ho ho! Są dziesiątki takich, chłopcze z gór, i wszyscy mają wielkie gorące łapy, żądne włóczenia się po moim ciele jak bezpańskie psy! Ja wymagam dobrej monety. — Idź zatem w swoją stronę i znajdź sobie jakiegoś grubego kupca z pieniędzmi, które może zechce on wydać na dziewczynę tak biedną, iż nie stać jej nawet na jedwab. Ja również wymagam drogiej monety. Zaczęła coś mówić, ale zmieniła zamiar. Jeszcze raz wzruszyła ramionami, potrząsnęła długimi, gęstymi włosami i odwróciwszy się, poszła Drogą Bazarową w kierunku rozległego placu zwanego Bazarem. Barbarzyńca zdążył zauważyć, że dziewczyna przesadnie kołysze szczupłymi biodrami. — Kobiety — mruknął jak doświadczony mężczyzna i zlekceważył jej radę. Ruszył dalej, oddalając się od oświetlonego skrzyżowania. Wiedział, że Shadizar to zdradzieckie miasto, ale nie obawiał się go. Jeśli stolica Zamory była dżunglą, to on był w niej lwem. W Shadizar kończył się szlak karawan zwany Drogą Królów. Można tu było kupić każdy towar, od płodów rolnych i błyskotek po broń i niewolników. W tutejszych zamtuzach osiągalne były wszelkie rodzaje rozpusty. Oczywiście za odpowiednią cenę. Conan, bez względu na to, jak mocno zżerała go ciekawość i jak bardzo kusiły go własne oczy, szepty nagabywaczy oraz opowieści zasłyszane w gospodzie, powstrzymywał się od zgłębiania zwyrodniałych tajemnic Niegodziwego Shadizar. Nie była to kwestia pieniędzy. Wysoki, potężnie zbudowany młodzian nie był bez grosza, a w stajni przy gospodzie, w której się zatrzymał, miał dwa konie. Póki co jednak gotówka była mu zbyt potrzebna, by trwonić ją na przyjemności. Conan miał na głowie inne sprawy. Dotyczyły one jego duszy… W drodze ze wzgórz Cymmerii zatrzymał się w Arenjun, gdzie zyskał sławę niezwykle zuchwałego złodzieja. Spędził tam prawie dwa miesiące i choć wyjechał z bogatym łupem, to jednak zapłacił za to tracąc coś o wiele cenniejszego, a mianowicie część samego siebie. Natura obdarzyła go barbarzyńską lekkomyślnością i niefrasobliwą beztroską młodego wieku, ale teraz nie można było nazwać go najszczęśliwszym człowiekiem w Shadizar. Przybył tutaj mając na uwadze dwa sprzeczne cele. Pragnął uzyskać posłuchanie u tyranizowanego przez czarnoksiężników króla i jednocześnie pozostać niezauważalnym. Wkrótce dowiedział się, że cudzoziemski młodzieniec nie może stanąć przed władcą Zamory bez wyłożenia pewnej sumy na rzecz licznych urzędników w strojnych szatach. Poza tym nie musiał również wypytywać zbyt wielu karczmarzy, by dowiedzieć się, że nie może pozwolić sobie na dłuższy pobyt w Wyższym Mieście. Znalazł więc sobie tańsze lokum po drugiej stronie Bazaru, w dzielnicy znanej w innych częściach Shadizar jako Pustynia. Zatrzymał się w gospodzie pod „Spienionym Waletem”, zwanej też „Zezowatym Waletem”. Tej nocy, tak, jak poprzedniej, Conan wybrał się na polowanie. Nie wędrował bez celu. Początkowo szedł w stronę Wyższego Miasta. Dlaczegóż zatem skręcił w Ulicę Erlika? Nie wiedział tego. W tej części miasta nie należało oczekiwać bogatego łupu. Skoro zaś chciał przekupić hieny, wciskające się między króla a tych, którzy mieli nadzieję otrzymać posłuchanie, Conan musiał zdobyć wiele złota. Nawet w słoneczny dzień w wijących się, wąskich uliczkach Niższego Miasta panował półmrok. Ocieniające je obskurne domostwa, przypominające jaskinie, wynajmowali łotrzykowie, kryjący się przed władcami wszystkich okolicznych krajów i państw–miast. Gnieździli się tutaj złodzieje, których sąsiedztwo sprawiało, że mieszkania w tej dzielnicy nie cieszyły się dużym powodzeniem wśród ludzi, którzy mogliby je wynająć. Na terenie Pustyni znajdowały się liczne, ponure świątynie niegodnych kultów, których wyznawcy nie byli mile widziani w przyzwoitych dzielnicach. Kulty Shadizar częstokroć były wymyślone tylko po to, aby religijne obrzędy na cześć płodności mogły stanowić osłonę dla wyuzdanej rozpusty. Kapłankami były ladacznice w wieku od lat sześciu do osiemdziesięciu. Inne sprzedajne kobiety wałęsały się wśród wielbicieli występku, poszukiwaczy przyjemności i licznych ciekawskich, przyciągniętych przez sławę Shadizar. Uzbrojeni bandyci grasowali po ulicach i czaili się w bramach mrocznych jak ich dusze. Kobiety nie żałowały zatem pieniędzy i własnych ciał, by zapewnić sobie opiekę silnego i uzbrojonego mężczyzny. Wielu ludzi, którzy mieszkali w Shadizar, żyło w ciągłym strachu, ale nie mogli albo nie mieli odwagi przeprowadzić się gdzie indziej. Ostatniej nocy Cymmerianin odmówił ochrony dwóm kobietom, z których pierwsza miała sześćdziesiąt lat, a druga nie była nawet podlotkiem. Odrzucił także podobną propozycję mężczyzny, który okazał się tak nachalny, że trzeba było przetrącić mu kilka kości. Tego wieczora Conan usłyszał już opis ohydnych orgii odprawianych w Odnowionej Świątyni Ishtar–Seta oraz opowiedziano mu szczegóły lubieżnych obrządków ku czci Derketa Cloaka. Widział także, jak zadufany wielki Nemedyjczyk został zręcznie i szybko zabity nożem przez chłopca, który nie mógł mieć więcej niż trzynaście lat i stanął do walki twarzą w twarz. Później, w gospodzie, był świadkiem ciągnącej się w nieskończoność bijatyki. Jej przyczyna — młoda blondynka — na początku utarczki miała na sobie jaskrawoczerwone jedwabne wstęgi, a pod koniec jedynie bransolety. Wreszcie została rzucona pod nogi dwóm ponurym Stygijczykom, którzy pośpiesznie zawlekli ją do obskurnej izby. Conan powstrzymywał się od udziału w tych awanturach. Powziął w tym względzie solenne postanowienie i był zdecydowany go dotrzymać. Przybył tutaj w daleko ważniejszej sprawie: musiał zdobyć złoto, by móc odzyskać swą duszę! Nie chciał wplątywać się w problemy innych. Potrzebował czasu, by zaplanować kradzież i wybrać bogatą ofiarę. Ostatnio był zamieszany w zbyt wiele. W Arenjun zbieg okoliczności i jego własna odwaga zaowocowała śmiercią dwóch czarnoksiężników oraz zniszczeniem ich siedzib. Potem ukryty w maul, które w Arenjun było małą, wyjętą spod prawa dzielnicą, w Shadizar zaś obejmowało połowę miasta, Cymmerianin dowiedział się, że jest poszukiwany. Nieco wcześniej Conan wdał się w sprzeczkę ze Strażą Miejską, podczas której zabił jednego żołnierza, zranił drugiego, a ich dowódcę pozbawił honoru oraz oficerskiego patentu. Były kapitan oraz jego przyjaciele skrycie przetrząsali Arenjun szukając potężnego młodzieńca o błękitnych oczach i barbarzyńskim akcencie. To samo, ale otwarcie czynili strażnicy oraz jeden odziany w łachmany szpicel. Do tego towarzystwa dołączył człowiek z dalekiego Iranistanu, który zadawał wymijające, a jednocześnie trafne pytania dotyczące nawyków i miejsca pobytu pewnego cymmeriańskiego barbarzyńcy. W tym momencie Conan uznał, że Arenjun stało się dla niego stanowczo zbyt małe. Zabrał swój dobytek i nocą opuścił miasto. Udał się na północ, do Shadizar. Mógł zabrać ze sobą pewną chętną przyjaciółkę, lecz nie podzielał jej uczuć. Na miejsce dotarł wybierając dłuższą trasę, mijającą z daleka Drogę Królów, która była najkrótszym szlakiem łączącym te dwa miasta. Chociaż Shadizar był stolicą, a wartownicy przy bramie podejrzliwi, skoro tylko nowo przybyły znalazł się w obrębie murów, zadawano mu niewiele pytań. Zbyt wielu tutaj miało zbyt dużo do ukrycia. „Nie pytaj, bo sam będziesz pytany” — tak brzmiała najpospolitsza w Shadizar maksyma. W Arenjun nigdy nie było wiadomo, kto spiskuje ani kto może być śmiertelnie niebezpieczny. W Shadizar można było śmiało założyć, że wszyscy coś knują, są miłośnikami występku i mają skłonność do nikczemności. Conan wolał Shadizar. Nietrudno było mu zachować wymaganą przez okoliczności czujność. Uśmiechnął się ponuro, przemierzając pogrążone w mroku ulice miasta. Dla wprawy uchwycił prawą ręką rękojeść miecza. Ostrze momentalnie przecięło powietrze i Cymmerianin z uśmiechem schował miecz. Cały popis nie był dłuższy niż trzy uderzenia serca. — Tutaj nie ma nic, co warto byłoby ukraść — mruknął do siebie, a dźwięk ten przypomniał warknięcie. — Lepiej zawrócę do centrum. Sprawa Oka Erlika nie była jeszcze zakończona, choć mag Hisarr Zulu już nie żył, a Conan wyszedł z tej przygody z niewielkim majątkiem. Opuścił płonący pałac czarnoksiężnika z kilkoma sztukami broni i tobołkiem złapanych naprędce porządnych ubrań. Posiadał również dwa konie i kilka wielbłądów wraz z łupami skradzionymi w Samarze. Młodziutka dziewczyna o zdumiewających umiejętnościach i daleko bardziej przebiegła jej matka pomogły młodemu złodziejowi uwolnić się od narowistych wielbłądów i srebra, które za nie otrzymał, a także od kilku innych drobiazgów. Conan został ze wspomnieniami, nową wiedzą dotyczącą natury kobiet i przysięgą, co do której, jak liczni mężczyźni przed nim, wierzył, że ją dotrzyma. Strażnicy przy bramie Shadizar i właściciel „Zezującego Waleta” kazali sobie oddać większą część łupów przywiezionych z Arenjun. Conanowi pozostały jedynie konie i kilka sztuk złota. W Shadizar przebywał zaledwie od dwóch dni. Przez dwie noce, opuszczając gospodę tuż po zachodzie słońca, włóczył się po stolicy Zamory. Nie bywał zaczepiany. Jego potężna postura, muskularne ramiona i rozjarzone błękitne oczy budziły należyty respekt. Pochwa ze zniszczonej zielonej skóry, zwisająca u lewego biodra, nie była nowa. Widać było po niej, że przeszła wiele. Wystająca z niej pozbawiona ozdób rękojeść dawała do zrozumienia, że jej właściciel nie nosi miecza od parady. Na sztylecie również nie było żadnych zbędnych dodatków. Spojrzenie w oczy Conana, szybka ocena jego postawy, chodu i potężnych dłoni mówiły napotykanym opryszkom, że lepiej poszukać sobie, ofiary gdzie indziej. Wszystko w tym młodym człowieku dawało do zrozumienia, że jego sztylet bywał używany do mięsa innego niż gotowane. Z pewnością również ostry miecz w przeszłości musiał często być wycierany ze szkarłatnych plam. Conan szukał łupu. Złodziejstwo było tylko częścią jego zainteresowań, ale uważał się za lepszego od zwyczajnych opryszków i rzezimieszków. Był szybki, potrafił się wspinać i skradać. Miał instynkt, którego nie powstydziłby się dobry generał czy szpieg. Ostatecznie mógł zostać jednym bądź drugim, ale teraz nie miał jeszcze osiemnastu lat i ciągle się uczył. Conan dotarł do końca Ulicy Erlika i zobaczył to, przed czym uciekała bezimienna dziewczyna. Nie wiedział, dlaczego poprzeczną ulicę nazwano Drogą Khauranu, i nie potrafił powiedzieć, kto był właścicielem ozdobnej lektyki opartej o ścianę pobliskiego domu. Nie obchodziło go to. Nie miał pojęcia, czy w lektyce ktoś jest, a jeżeli tak, to czy zajmująca ją osoba jest żywa czy martwa, zraniona czy omdlała. Był pewien tylko jednego: cudzoziemiec, który bez odpowiedniej eskorty kazał nocą zanieść się w tę część miasta, musiał być głupi. Dwaj ludzie nieśli lektykę, podczas gdy tylko jeden pełnił straż. Na terenie Pustyni nawet za dnia byłoby to zbyt mało, zwłaszcza wtedy, gdy dwaj z trzech służących nie umieli posługiwać się bronią. Teraz, gdy Cymmerianin pojawił się na rogu, jeden z tragarzy podrygiwał w kałuży własnej krwi. Drugi uciekał w górę Drogi Khauranu, najwyraźniej nie mając zamiaru zatrzymać się przed dotarciem do południowych wzgórz Brythunii — północnego sąsiada Zamory. Żaden z czterech napastników nie rzucił się za nim w pogoń. Trzech osaczało ubranego w hełm i kolczugę strażnika, który oparł się plecami o ścianę i kreślił mieczem błyskawiczne ósemki. Bandyci doskonale wiedzieli, że żołnierz nie może machać tak w nieskończoność. Czwarty zbir powstał znad ciała powalonego tragarza i przyłączył się do pozostałych. Trzymał sztylet zabitego oraz własny o ostrzu długim na łokieć. Dwaj inni mieli miecze, a ostatni bandyta, atakujący strażnika od prawej, również uzbrojony był w dwa sztylety. — Damy sobie radę! — jeden z walczących z żołnierzem zbirów powstrzymał idącego ku nim kamrata, który zabił tragarza. — Ty wyciągnij królika z nory i zacznij zdzierać z niego kosztowności. Jak będzie się opierał, sprawdź, czy krwawi! Uch! Mówił zbyt długo, odwracając przy tym głowę w kierunku nadchodzącego towarzysza. Strażnik, dobry wojownik, szybko zmienił taktykę, wysunął odrobinę jedną stopę i czubkiem miecza dosięgnął gardła mówcy. Mężczyzna zatoczył się, porzucił broń i schwycił się za szyję. Krew tryskała mu między palcami. Mężczyzna, wydając okropny gulgocący jęk, cofnął się niepewnym krokiem, po czym runął na ziemię. Pozdrawiam cię, wojowniku, pomyślał Conan. Postanowił skorzystać z rady nieznajomej i wycofać się w kierunku Wyższego Miasta. W tejże chwili mężczyzna z zakrwawionym sztyletem zerwał zasłonę lektyki. Wewnątrz, w świetle zatkniętej na pobliskim słupie samotnej pochodni, błysnęła dłoń okryta pierścieniami i bransoletami. Złodziej krzyknął z bólu, gdy ostrze krótkiego sztyletu rozorało mu rękę. Kobieta, pomyślał Conan, i to bogata! Ta bransoleta była złota i wysadzana szlachetnymi kamieniami, a oczka w pierścieniach z pewnością nie były szkiełkami. Pomoc okazana takiej damie mogła być bardziej opłacalna niż kradzież… Ale także z pewnością bardziej niebezpieczna, sądząc po zachowaniu trzech rozwścieczonych oprychów. Cymmerianin podjął decyzję. Złodziej, broczący krwią ze zranionej dłoni, najwyraźniej miał zamiar zapuścić dłuższe ostrze do wnętrza lektyki. To, co wykrzyknął Conan, nie miało znaczenia w żadnym języku, ale jednocześnie było całkowicie zrozumiałe w każdej części świata. Brzmiało to: „KAWAAAH!!!”, po czym barbarzyńca pognał przed siebie. Co było do przewidzenia, mężczyzna przy lektyce zrezygnował z morderstwa i obejrzał się. Zobaczył wysokiego na przeszło sześć stóp, barczystego młodzieńca z czarnymi, powiewającymi nad czołem włosami. Długi miecz już wznosił się do ciosu. Widząc pędzącego na siebie olbrzyma bandyta był na tyle głupi, że postanowił stawić mu czoło. Conan ciął dwa razy. Za pierwszym uderzeniem miecz trafił w sztylet z taką siłą, że krótkie ostrze pofrunęło w powietrze. Sztylet uderzył o ścianę krzesząc iskry i upadł ze szczękiem na ulicę. Drugie cięcie Conana rozpruło brzuch mężczyzny od prawego do lewego biodra. Złodziej nie zdążył jeszcze paść na kolana, gdy Cymmerianin, wiedząc, że z tym przeciwnikiem już skończone, zwrócił lodowate oczy na pozostałych dwóch złodziei. Ci nie pokonali jeszcze strażnika, który — jak z podziwem zauważył Conan — ani nie osłabł, ani nawet nie został zraniony. — Którego mam zabić od tyłu? Pytanie to zostało wypowiedziane tak złowieszczym tonem, że nawet gdyby przed Cymmerianinem stało dwudziestu ludzi, to obejrzeliby się wszyscy. Jeden z napastników, nim się odwrócił, odskoczył mądrze o kilka kroków. Drugi zapomniał o tym i wykręcił szyję, by zerknąć przez ramię. Strażnik lektyki natychmiast skorzystał z nadarzającej się okazji. Cięcie było zadane po mistrzowsku. Żołnierz zabił drugiego złodzieja tak jak poprzedniego, przeciągając samym czubkiem miecza po jego szyi. To wystarczyło, by tętnica została otwarta i drugi mężczyzna zalał krwią bruk ulicy. Conan, szczerząc zęby jak wilk, skoczył do trzeciego, ustawiając się bokiem do strażnika. Wbił wzrok w samotnego złodzieja, odzianego w brudną brązową tunikę. — Zajrzyj do swej pani — rzucił Conan do strażnika, nie odrywając oczu od wroga. — Ha! — Zdesperowany złodziej, z pewnością Kothyjczyk, rzucił się na Cymmerianina. Ten uskoczył i spokojnie popatrzył na przemykający obok miecz. Z równym spokojem Conan przyglądał się, jak złodziej uderza na odlew. Cios był niezgrabny. Przeciwnik Cymmerianina posiadał najwyraźniej niewielką wiedzę o walce wręcz i zbyt późno zaczął wykręcać nadgarstek cofając ostrze. Niezły złodziej, pomyślał Conan, ale do niczego jako szermierz. — Lepiej uciekaj — usłyszał zdumiony Kothyjczyk. — Słuchaj, to moja sprawa — wtrącił strażnik. — Zapłacono mi… — Dziś wieczorem — odpowiedział mu Conan, nie spuszczając oczu ze złodzieja — zapłacono ci, byś umarł dla pracodawczyni, która okazała się tak głupia, by wynająć ochronę zbyt słabą na tę część miasta nie tylko w nocy, ale nawet za dnia! Byłbyś martwym człowiekiem, Shemito, pomyśl nad tym! Zajrzyj teraz do tej bezmyślnej kobiety, zanim skaleczy się swoim przeklętym sztyletem, uuch! Końcowe stęknięcie spowodował atak złodzieja, który wspaniałym zamachem miecza spróbował ściąć głowę Conana. Cymmerianin przykucnął i usłyszał wizg powietrza ciętego przez ostrze mknące niepokojąco nisko nad jego włosami. A potem pokazał kothyjskiemu opryszkowi, dlaczego tak szeroki cios był niemądry i zbyt ryzykowny. Wyprostował się, stanął twarzą do niego i nim przerażony złodziej zdążył zatrzymać swą rozpędzoną klingę, przebił mu brzuch. Oczy Kothyjczyka rozszerzyły się, z nagłym sapnięciem wciągnął powietrze. Cofając się odruchowo przed zimną stalą, która rozpruła mu jelita, uderzył plecami o ścianę z suszonych na słońcu cegieł. Mur powstrzymał jego upadek. Conan, pomrukując gniewnie, przystanął naprzeciw rannego złodzieja i czekał. Ramię mężczyzny opadło. Rękojeść miecza umknęła martwiejącym palcom. Kothyjski złodziej wolno osunął się po ścianie. Pochylił głowę, a wciąż przytomne oczy wpatrzyły się w krwawiącą dziurę w brzuchu. Conan podszedł do swego przeciwnika. — Boli? — zapytał. — Nigdy się nie zagoi, ale nie musisz umierać powoli, w smrodzie i bólu. — Dotknął czubkiem miecza piersi Kothyjczyka, przebił mu serce i starannie wytarł miecz o skraj tuniki trupa. — W imię Ishtar — wyszeptał strażnik. — Niech cię licho! Conan spojrzał na wysokiego, młodego mężczyznę w hełmie z żółtymi piórami i świetnej kothyjskiej kolczudze, bez wątpienia Shemitę. — To jest miłosierdzie — wyjaśnił spokojnie Conan i odetchnął głęboko, by odzyskać spokój po walce. Czy wy tam w Shem nie znacie miłosierdzia? Czy pozostawiłbyś tego człowieka, by umierał powoli patrząc jak gniją jego wnętrzności, wyjąc z bólu i wdychając smród własnej śmierci? Okryta pierścieniami dłoń chwyciła brzeg okna lektyki, kobieta wystawiła głowę i zwymiotowała. Conan postąpił ku niej dwa kroki. 2 PRACA DLA ZŁODZIEJA Conan rozejrzał się. Ani na Drodze Khauranu, ani na Ulicy Erlika nie było nikogo. Ci, którzy mieszkali w przyległych domach, z pewnością słyszeli odgłosy walki, ale nie, tylko pozostali wewnątrz, lecz także pogasili wszelkie światła. Oczywiście każdy, kto przypadkiem zbliżył się do tego miejsca, obecnie zmierzał pośpiesznie w przeciwną stronę. Cymmerianin znów spojrzał na kobietę wychylającą się z lektyki. Teraz dyszała ciężko nad gęstą kałużą. Pomijając godne pożałowania okoliczności nieznajoma dama wyglądała niezwykle. Conan nigdy nie widział tego typu urody ani stroju. Włosy miała spiętrzone tak wysoko, że ich lśniące pasma musiały być owinięte na jakimś stożku specjalnie umocowanym na czubku głowy. W czarnych jak nocne niebo lokach na podobieństwo gwiazd połyskiwały perły. Conan domyślił się, że muszą być one główkami długich szpilek. Szyję i górną część biustu okrywała kolia z kilkuset zwojów złotego drutu, do którego przytwierdzono mnóstwo szlachetnych kamieni. Niższe krągłości ujęte były troskliwie w opaskę z białego jedwabiu. Wielki, ciężki pas był również wysadzany klejnotami. Podtrzymywał on długą sutą spódnicę o barwie bladożółtej, rozciętą wysoko na lewym boku. Noga, którą widać było w szparze uchylonych drzwiczek lektyki, była zgrabna, zakończona drobną stopą, obutą w pozłacany sandał. Wysoki obcas zaklekotał na bruku, gdy pokasłująca kobieta zaczęła gramolić się na zewnątrz. Twarz, która spojrzała na Conana, należała do kobiety może czterdziestoletniej. Raczej przystojnej niż pięknej, z kośćmi policzkowymi o interesującym kształcie i przestraszonymi oczami, kryjącymi się pod długimi, sztywnymi od czarnego lakieru rzęsami. Obie jej ręce okryte były biżuterią. — Jeden tragarz uciekł — powiadomił ją spokojnie Conan — a drugi jest martwy. Nic dziwnego, przyszłaś tutaj ubrana w połowę królewskiego skarbca, w towarzystwie tylko jednego strażnika. Spojrzała na niego półprzytomnie. Jej oczy błyszczały. — Dlaczego… — zaczęła. — Jesteś bardzo młody. Conan popatrzył na nią drwiąco. — I tylko to masz do powiedzenia? — potrząsnął głową i spojrzał na strażnika. — Kim jesteś? — zapytał Shemita. — Oboje żyjecie tylko dzięki temu, że zlekceważyłem ostrzeżenie i zapuściłem się w ten zaułek. Czy wszystko, na co was stać, to powiedzieć mi, że jestem młody i wam nieznany? Nieznaczny ruch przyciągnął jego uwagę. Spojrzał w bok i zobaczył wyciągającą się ku niemu dłoń dźwigającą cztery pierścienie. Tylko kciuk i palec wskazujący były wolne. Paznokcie pomalowane były na kolor szkarłatny. Conan bardzo wolno schował miecz do pochwy. Dopiero wtedy, gdy wyciągnięta ręka zachwiała się niezdecydowanie, ujął ją i pomógł kobiecie wysiąść z lektyki. Strażnik był prawie tak wysoki jak Conan. Nieznajoma, nawet na swych hałaśliwych wysokich obcasach, była niska. Być może także z tego powodu wzięła się ta kunsztowna, wysoka fryzura. — Jestem Khashtris z Khauranu. To mój osobisty strażnik, Shubal. I naprawdę jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Weź me pierścienie, zsuną się łatwo. — Jestem Conan, Cymmerianin. Nie zdejmę twoich pierścieni, pani Khashtris. Puściła jego rękę i sama zsunęła trzy z czterech pierścieni. Wyciągnęła je na dłoni, a Conan przyjął je po chwili wahania. — To tylko błyskotki — powiedziała. — Uratowałeś mi życie, Cymmerianinie. Uratowałeś życie nam obojgu. Conan otworzył wielką pięść i podejrzliwie spojrzał na jej błyszczącą zawartość. — Czy chodzi ci o to, pani, że nie jest to złoto i srebro wysadzane topazem, kamieniem księżycowym i rubinem? — Och nie, Conanie, to prawdziwe klejnoty. A teraz są one jedynie wyrazem wdzięczności. Przybyliśmy z Khauranu, by kupić powidła i tkaniny z krajów wschodu. Jeden z moich strażników zachorował, a ja byłam dość głupia, by chcieć zobaczyć ulicę o tej szczególnej nazwie: Droga Khauranu, nim rankiem wyjedziemy do domu. Drugi strażnik uciekł, gdy zaczął się atak. Nie widziałeś go, jak przypuszczam. Widzisz, nie jestem tak całkiem bezmyślna, a Shubal jest jednym z dwóch najodważniejszych ludzi w Shadizar, stanął przeciwko czterem, co oznaczało niemal pewną śmierć. Gdybyś szukał pracy, Conanie, powiedzmy za dwadzieścia sztuk srebra za miesiąc służby, mego bezpieczeństwa strzegliby dwaj najodważniejsi ludzie w tym niegodziwym kraju, tak mało przypominającym Khauran. Trochę przydługa i zawiła mowa, pomyślał Conan, jednocześnie ujęty słowami Khashtris. W dodatku kobieta wydawała się szczera. Przypuszczał, iż Khauran mógł być krajem, w którym mężczyzna szybko zaczyna się nudzić. Ale miesiąc… może. To, że cytowała jego słowa zarzucające jej bezmyślność, nie przyprawiło go o zażenowanie. Gdyby okazała gniew, zastanowiłby się nad przeprosinami. Nie zrobiła tego, więc nie przeprosił. — Oczywiście mówisz o dwudziestu sztukach srebra dla nas obu — powiedział, bo zauważył mroczne spojrzenie, jakim obrzucił go Shubal. — Naturalnie. — I Shubal, który widział, jak zostałem nagrodzony, oczywiście również otrzyma nagrodę, jako najodważniejszy człowiek w Shadizar. Khashtris z Khauranu skinęła głową. — Naturalnie. Jesteś bystry, nieprawdaż, Conanie z… z Cymmerii? Czy to miasto? — Kraj — odrzekł Conan z wymuszoną obojętnością — leżący na północ od Aquilonii… i Kresowego Królestwa. Jest nie więcej niż dwa razy większy od Zamory — dodał, nieco przesadzając. — A Khauran to miasto? Shemita odwrócił twarz, by jego pracodawczyni nie dostrzegła uśmiechu. Cymmeria, Zamora i Khauran bez trudu zmieściłyby się w rozległym Shem, a zostałoby jeszcze miejsce dla Korai i może jednego państwa–miasta. — Kraj — odpowiedziała niewzruszenie Khashtris — o powierzchni równej połowie Zamory. Przykro mi, że nie znam twojej ojczyzny, Conanie. Ale dlaczego ty nie miałbyś zobaczyć mojej? Rankiem opuszczamy Khauran. Przyłączysz się do nas? — Przypuszczam, że zdążę uporządkować swoje sprawy do… południa — odparł Conan. — Moja kolczuga jest w naprawie, ale mam parę koni. Khashtris z Khauranu spojrzała na niego spod lakierowanych rzęs. — My także mamy konie, ale nie mamy tragarzy… — Nie jeździsz konno, pani? — Nie — popatrzyła na lektykę i z powrotem na swego wybawcę, który zauważył, że zadbała, by przypadkiem nie omieść wzrokiem rozrzuconych wokół trupów. — A co do dzisiejszej nocy… — Strażnicy szlachetnej pani — przerwał jej Conan — oczywiście nie będą nieśli lektyki. Jeżeli zechcesz iść piechotą, poniosę twoje krzesło… — ignorując zdumione spojrzenie swej nowej pracodawczyni, minął ją i podszedł do porzuconej lektyki. Podniósł ją i z łatwością zarzucił sobie na plecy. — Shubalu, dobre spotkanie! Nie ma złej krwi między Shem, Cymmerią i Khauranem. — Ani między nami, Conanie — dodał wysoki Shemita. Jego ponury nastrój znikł, gdy Conan zaproponował mu przyjaźń i wymógł na Khashtris obietnicę nagrody. — Pani — powiedział Conan, pochylony nieco pod swym ładunkiem — czy idziemy teraz do twej gospody? — Shubalu… — zaczęła, a po chwili dodała: — Nie, czekaj, ty pójdziesz z tyłu. Ja poprowadzę Conana. Przenocujesz z nami, Conanie? — Mam własne miejsce — oznajmił i zdał sobie sprawę, że czeka go długi spacer. Podczas gdy „Spieniony Walet” znajdował się zaledwie kilka ulic dalej, szlachetnie urodzona kobieta musiała zatrzymać się w Wyższym Mieście, w daleko świetniejszym otoczeniu. Ruszyli w górę Ulicy Erlika. Przodem szła niska, obwieszona klejnotami kobieta, za nią czarnogrzywy Cymmerianin z lektyką na ramieniu, a za nimi strażnik Shemita z dłonią ipartą na rękojeści miecza. Kiedy dotarli do lepiej oświetlonej dzielnicy, zaczęli napotykać innych przechodniów. Większość z nich wytrzeszczała oczy na widok dziwacznej trójki, jednakże nikt ich nie zaczepił. Conan miał rację, gospoda pod „Spragnionym Lwem” rzeczywiście leżała daleko. Po powrocie resztę nocy Cymmerianin spędził na trwonieniu topazowego pierścienia z kobietą z Shadizar, która miała na sobie znacznie więcej szminki niż ubrania. Za sobą zaś miała wiek dziewczęcy, dzięki czemu Conan poznał kilka nowych sposobów uprawiania miłości. Kurtyzana była oczarowana jego młodością i potężną budową w równym stopniu jak pierścieniem z dobrego złota z prawdziwym klejnotem. Wymiana była więc sprawiedliwa. Rankiem oboje uznali, że dobrze spędzili noc. Następnego dnia Conan, który w ogóle nie posiadał żadnej kolczugi, rozstał się z otrzymanym od Khashtris pierścieniem z rubinem. Klejnot ten wystarczył na spiczasty turański hełm z opadającą na kark metalową plecionką, osłonę na krocze ze skóry nabijanej stalowymi ćwiekami oraz niezbyt długą kolczugę bez rękawów. Kupiec, zadowolony z pierścienia, dorzucił pikowany kaftan, który zakładało się pod kolczugę. Conan powiedział handlarzowi, że potrzebuje także dwóch tragarzy do niesienia lektyki pewnej damy. Przezornie nie wymienił jej imienia ani celu podróży. Kupiec szybko znalazł dwóch bezrobotnych braci z Ophiru. Conan dokładnie ich wypytał, po czym zapewnił, że brak lojalności zaowocuje tym, iż ich grzbiety będą długo się goić. Kolczuga była nowa, a hełm bez wątpienia zdobił wcześniej odrąbaną głowę jakiegoś wojownika, o czym świadczył poziomy rząd błyszczących nowych ogniw na kolczudze nakarcznika, którymi połączono rozciętą plecionkę. W nowej zbroi Cymmerianin jechał powoli przez Shadizar. Dosiadał jednego konia i prowadził za sobą drugiego. Towarzyszyło mu dwóch tragarzy. Ci mieli na sobie szafranowe koszule bez rękawów i niebieskie nogawice, długie sztylety, sandały z rzemieniami owiniętymi wokół kostek oraz długie włosy. Oczy Conana odruchowo zwężały się, gdy spoglądał w okna mijanych domów. Złodziejski nawyk… lecz nie był już złodziejem. Miał patronkę, której pierścień z kamieniem księżycowym nosił na najmniejszym palcu lewej ręki. Cóż mógłby teraz zrobić? Włamać się do świątyni Erlika Ukronowanego, gdzie białe koty, składane w ofierze żółtookiemu bogowi śmierci, przeobrażały się w rude? Kącik ust Conana wykrzywił się. Grymas ten trudno byłoby nazwać uśmiechem. — Erlik. Uniósł prawą dłoń i musnął rzemień owinięty wokół szyi. Wiszący na nim amulet wykonany był z surowej gliny. Miał kształt rombu i zdobiły go dwa kawałki szkła. Zwykły barbarzyński amulet… Każdy, kto by na niego spojrzał, uznałby go za bezwartościowe nic. Conan uśmiechnął się posępnie. Tak, nic… Dla tego „nic” umarło kilka osób, łącznie z potężnym czarnoksiężnikiem, i było ono poszukiwane przez władców dwóch krajów. Cymmerianin ukrył pod gliną cenny zamboulański amulet zwany Okiem Erlika, który odebrał czarnoksiężnikowi w Arenjun. Jednak amulet ten nie posiadał teraz dla Conana żadnego znaczenia. Barbarzyńca miał daleko poważniejsze zmartwienia. Przesunął ręce do tyłu, dotykając starannie umocowanego do siodła zawiniątka, które wyglądało jak skórzana poduszka. Żadna jednak poduszka nigdy dla nikogo nie była tak ważna… Cymmerianin, rozmyślając o tym, dotarł do „Spragnionego Lwa” w towarzystwie Ophiryjczyków, których zatrudnił dla Khashtris. Przypominając sobie strażnika i tragarza, którzy uciekli minionej nocy, Conan doszedł do wniosku, iż jego pracodawczyni nie posiada umiejętności dobierania ludzi. Oczywiście wyłączywszy zatrudnienie jego samego… Khashtris zastał odzianą w sute, żółte szaty podróżne, co go nieco rozczarowało. Ona i Shubal byli gotowi do drogi. Czekali również dwaj inni wynajęci przez nią tragarze. Byli mieszkańcami Shadizar, chociaż rodzice jednego z nich z pewnością przybyli tutaj ze Stygii. — Dobrze — powiedział Conan. — Będziemy potrzebowali czterech tragarzy, żeby mogli się zmieniać. Mam nadzieję, że potrafią również walczyć. Było zadziwiające, jak łatwo Khashtris i Shubal zgodzili się na przywództwo Cymmerianina. — A strażnik, który umknął wczoraj w nocy? — zapytał Conan. — Ani śladu tego tchórzliwego psa — odparł Shemita. — Hmm! Nie spodziewałem się, że przybędzie tutaj, próbując znów się wynająć — rzekł Conan. On i Shubal wymienili nieznaczne uśmiechy. Obaj z radością porachowaliby kości temu tchórzowi. Trzeci strażnik nadal był chory. Zadecydowano, że zostanie tutaj i sam wróci do domu. Khashtris nie mogła czekać, ponieważ jej kuzynka pilnie potrzebowała zakupionych pachnideł. Conan obejrzał dokładnie cztery dobrze obładowane juczne konie. Shubal miał potężnego gniadosza, którym nie pogardziłby nawet ciężkozbrojny aquiloński rycerz. Cymmerianin wspaniałomyślnie oznajmił, że wolni od służby tragarze mogą jechać na zmianę na jego zapasowym koniu. — Byłoby o wiele łatwiej, gdyby kobiety jeździły konno — stwierdził, gdy Shubal pomagał Khashtris wsiąść do lektyki. — Arystokracja Khauranu nie dosiada koni — powiedziała Khashtris z łagodną surowością, zaciągając nową zasłonę, na której wyhaftowane było zielone drzewo z czerwonymi owocami. — Nawet mężczyźni, pani? — Tylko do bitwy — zapewniła. Conan skinął głową. — Pani… czy mógłbym zapytać, czy znasz króla Khauranu? Westchnęła i na jej twarzy pojawił się wyraz melancholii. — Khauran Nieszczęsnych Królowych nie ma króla. Królowa jest córką siostry mej matki. Conana ogarnęło uniesienie, które spłynęło na niego jak gorąca struga. Kuzynka królowej! Wszak straszliwa kradzież, którą popełnił Hisarr Zulu, mogła zostać naprawiona jedynie przez tego, kto nosi koronę. Demon powiedział: koronowana osoba, nie król, niekoniecznie mężczyzna! Conan spojrzał szybko w oczy kobiety i rzekł: — Pani Khashtris, jest coś, co może uczynić dla mnie jedynie twoja kuzynka. Dla niej to nic, dla mnie wszystko. Pomóż mi, a zwrócę twój klejnot i będę służyć ci przez pół roku bez zapłaty — wyciągnął ku niej kunsztowny srebrny pierścień z księżycowym kamieniem. Khashtris nie mogła nie zauważyć napięcia w jego głosie. — Dlaczego, Conanie… Nie ma potrzeby czynić tak pochopnych obietnic. Doskonale pamiętam, że żyję tylko dzięki twej odwadze i zręczności w posługiwaniu się mieczem. Sprawię, że spotkasz się z mą królewską kuzynką, i wstawię się za tobą. Czy powiesz mi, w czym może ci pomóc królowa kraju, o którego istnieniu dowiedziałeś się zaledwie wczoraj? — Szlachetna pani, zrobię to! Ujął ją za rękę, by wsunąć pierścień na jej palec. Potem cofnął się o krok i oddał zaskoczonej kobiecie cymmeriański pokłon wierności. Wcześniej zrobił to tylko raz. Trzy lata temu tuż przed atakiem na Venarium, kiedy został uznany za wojownika, w ten sam sposób okazał swe posłuszeństwo wodzom zjednoczonych klanów Cymmerii. W taki oto sposób Khashtris, kuzynka królowej Khauranu, zyskała absolutną władzę nad synem barbarzyńskiego kowala. Uśmiechnęła się, odwróciła i zaciągnęła do końca haftowane zasłony. Ruszono w drogę. Lektykę nieśli na razie wszyscy czterej tragarze. Przodem jechał Shubal, a za lektyką człapało pięć koni, z których cztery dźwigały juki. Za nimi podążał olbrzym w błękitnej stali i spiczastym turańskim hełmie. Kawalkada przemierzyła Shadizar i przez południową bramę wydostała się na Drogę Królów. Godzinę później jej tropem podążyli inni. 3 MIECZE W CIEMNOŚCI Kiedy znaleźli się na szlaku karawan zwanym Drogą Królów, Conah i Shubal ustawili się tuż za lektyką. Jeden wolny tragarz dosiadł luźnego konia Cymmerianina. Drugi trzymał wodze pierwszego jucznego, a za nim ciągnęły posłusznie pozostałe. Shubal, jak wkrótce dowiedział się Conan, był assahuri, shemickim wojownikiem śmierci, któremu nie wolno było się cofnąć. Rozmawiając skręcili z szerokiej drogi na zachód, do Khauranu. — Dlaczego Khauran nosi przydomek „Nieszczęsnych Królowych”? — zapytał Conan. — Klątwa. Dawno temu królowa Khauranu zmierzyła się z demonem. Wydaje mi się, że wynik walki zapewnił królowej płodność i całkowitą niezależność Khauranu od Koth. Jednak błogosławieństwo przyniosło ze sobą przekleństwo. Raz na sto lat królowa rodzi dziecko– demona, czarownicę, którą łatwo poznać po znamieniu w kształcie półksiężyca na piersi. — Za każdym razem, hę? — Nie żartuję, Conanie. To prawda. Dziewczynce nadaje się imię Salome, po pierwszej czarownicy, po czym jest ona zabijana. Siedem lat temu królowa Ialamis powiła bliźniaczki. Jedna z dziewczynek miała znak. Nadano jej złowróżbne imię i zostawiono na pustyni, by umarła. Księżniczka Taramis, siostra czarownicy, nic o tym nie wie. Zostanie o tym powiadomiona w czasie Obrzędu Inicjacji, gdy skończy trzynaście lat. Khaurańska Królowa Ialamis Smutna jest samotną i nieszczęśliwą kobietą. Owdowiała wkrótce po tym, jak skazała na śmierć własną córkę. To druga część przekleństwa królowych Khauranu; rzadko kiedy długo pozostają szczęśliwymi małżonkami. — Ktoś powinien pocieszyć Ialamis. Ale kto żeni się z królowymi Khauranu? — Silni i odważni mężczyźni! Jechali dalej. Conan rozmyślał nad dolą nieszczęsnej kobiety, której pomocy tak potrzebował. W drodze spotkali olbrzymią karawanę, a przed zachodem minął ich oddział konnych zamorańskich żołnierzy. Później Cymmerianin klął szpetnie przez długi czas, gdyż wyprzedziło ich kilku jadących galopem młodzieńców, którzy spłoszyli juczne konie i wzniecili chmurę żółtego kurzu. Wreszcie wędrowcy zjechali ze szlaku i rozbili obóz. Namioty rozstawili tak, że Conan i Shubal dzielili jeden, czterej tragarze drugi, a Khashtris miała trzeci dla siebie. Krótko po wschodzie słońca znów byli w drodze. Wreszcie mała karawana wkroczyła na żyzne ziemie Khauranu. Khashtris uznała, że powietrze stało się słodsze i rozchyliła zasłony lektyki. Od czasu do czasu nawet wysiadała i szła piechotą. Conan starannie pilnował, na którego tragarza wypada kolej jazdy wierzchem. Razem z Shubalem nie byli rozczarowani, że nie mają nic innego do roboty poza przyglądaniem się zgrabnym nogom swojej pani. Raz, gdy Khashtris wysiadła z lektyki, Conan zsiadł z konia i zbliżył się do niej. — Urodziłaś się w pięknym kraju, pani. — Tak, Conanie, posłuchaj ptaków! Zobacz, jak wiejski lud uśmiecha się do nas, gdy przechodzimy. Wszyscy w Khauranie są szczęśliwi… — przerwała nagle, marszcząc brwi. — Z wyjątkiem samej królowej — odpowiedział Conan. — Tak. — Shubal opowiedział mi o klątwie Królowych Khauranu. Może mógłbym, pani, przełamać ją dla ciebie. — Tak wiele o mnie myślisz, Conanie? — Z pewnością nie jesteś ani niewrażliwa, ani małoduszna, pani Khashtris! Jestem ci niezwykle wdzięczny, że obiecałaś przedłożyć moją prośbę królowej. — Czy zechcesz mi o tym teraz powiedzieć? — Tak, pani. W Arenjun natknąłem się na pewnego maga, Hisarr Zulu — rzekł Conan. Nie widział powodu, by nadmieniać, iż stało się tak dlatego, że usiłował obrabować tego maga i wpadł w zastawioną przez niego pułapkę. — On ukradł moją duszę. Ja… — Twoją duszę? — zapytała zdumiona Khashtris. Conan mimo woli spojrzał na poduszkę przymocowaną do siodła. — Tak, właśnie tak. Myślę, że nie śmiałem się od tamtej pory ani nie wiedziałem, co to znaczy spać spokojnie przez całą noc. Moja dusza jest zamknięta w lustrze. W taki sposób ów mag zmusił mnie, bym wykonał dla niego pewną misję. W jej trakcie spotkałem upiornego ducha piasku, grasującego na pustyni między Arenjun a Zamboulą. Od niego dowiedziałem się, w jaki sposób mogę spowodować śmierć Hisarr Zulu. Kiedy powróciłem, ten czarownik próbował mnie zabić, ale ja okazałem się przebieglejszy. To on zginął, ale moja dusza, esencja mego istnienia, pozostała uwięziona w zwierciadle. On mógł ją uwolnić, ale musiałem go zabić, w przeciwnym razie sam bym umarł. Gdyby lustro zostało stłuczone, ja pozostałbym przy życiu, ale bez duszy. Widziałem już takie stwory. Służyły one Hisarr Zulu. Wolałbym raczej umrzeć wbity na pal i zostać rozszarpany przez sępy! Jednakże jeżeli zwierciadło zostanie rozbite przez koronowanego władcę, dusza wróci do mnie. Tak powiedział demon piasku, który był bratem Hisarr Zulu i został przez niego zamordowany. — Och, Conanie! Na Ishtar i Ashtoretha, jakie to okropne! — Khashtris odwróciła się ku niemu, a jej kunsztowna fryzura zachwiała się na wysokości jego czoła. — Gdybym nosiła koronę, pomogłabym ci natychmiast, nieszczęśniku! Jednakże moja kuzynka położy kres twoim cierpieniom zaraz po naszym przybyciu. To nie ulega żadnej kwestii. Tak się stanie. Teraz wiesz, moja piękna pani, która mogłabyś być moją matką, dlaczego stanąłbym w twojej obronie nawet przeciwko samemu Setowi, pomyślał Conan i z powrotem wsiadł na konia. Pamiętał że został wynajęty jako strażnik, a nie towarzysz podróży. Nocą barbarzyńcę poderwał dźwięk, który nie powinien był się rozlec. Conan wiedział, co usłyszał. Shubal spał o dwie stopy dalej, oddychając głośno i głęboko. Cymmerianin postanowił nie budzić Shemity. Podniósł się bezszelestnie. Nie tracąc czasu na wdziewanie kaftana ani kolczugi, przypasał miecz nie czyniąc przy tym najmniejszego szelestu ani szczęku. Bezgłośnie wyczołgał się z namiotu. Uważał, by nie potrącić Shubala, ponieważ ten mógłby przebudzić się z mimowolnym okrzykiem czy stęknięciem, a komuś na zewnątrz bardzo zależało na zachowaniu ciszy. Conan był przyzwyczajony do odwzajemniania tego typu pragnień. Namiot Khashtris był oddalony od jego namiotu o nie więcej niż dziesięć kroków. Trzeci wierzchołek trójkąta tworzył bardziej odległy namiot tragarzy. Conan dostrzegł stojących przy nim ludzi. Najbliższy stał niecałe pięć kroków od niego, odwrócony tyłem. Nieznajomy szybko pochylił się nad człowiekiem leżącym na ziemi. Opadło smukłe ostrze. Conan usłyszał stłumiony jęk agonii. Światło księżyca zabłysło w gasnących oczach i Cymmerianin rozpoznał zatrudnionego przez siebie ophiryjskiego tragarza. Barbarzyńca popełzł do przodu jak skradająca się pantera. Chwilę później na ziemi leżały dwa trupy. Człowiek, którego zabił, był jednym z tragarzy wynajętych przez Khashtris. To on zamordował Ophiryjczyka. Conan przykucnął i rozejrzał się. Wilczy uśmiech wykrzywił jego rysy. Pozostali czterej niczego nie usłyszeli. Teraz bardzo ostrożnie ruszyli ku namiotowi Khashtris. Conan błyskawicznie podjął decyzję. Podszedł od tyłu do namiotu kobiety. Czterech… Zatem ktoś musiał ich śledzić. Ktoś sprzymierzony z dwoma tragarzami, których zatrudniła Khauranka. Conan przycupnął za jej namiotem. W chwilę później materiał cicho ustąpił pod ostrzem. Kuzynka królowej przebudziła się z ogromną ręką zakrywającą jej dolną część twarzy. Krótki szept powstrzymał jej szamotaninę: — To ja, Conan. Uspokój się. Khashtris, z walącym sercem, zakrytymi ustami i krzepkim ramieniem opartym na jej piersiach, trwała w mroku i zastanawiała się, czy jest broniona, czy też atakowana. Ciemność i cisza stały się tak przerażające, że uderzenia jej serca brzmiały jak kroki maszerującej armii. Czuła również mocny łoskot w potężnym torsie przyciśniętym do swoich nagich pleców. Płótno zasłaniające wejście do namiotu zostało odciągnięte od zewnątrz. Na posłanie padła smuga światła księżyca. Przygarbiony mężczyzna wślizgnął się do środka. Za nim wsunął się jeszcze jeden. Trzeci miał miecz. Conan odepchnął od siebie przerażoną pracodawczynię i podniósł się. W ciszy i ciemności namiotu jego chrapliwe słowa sparaliżowały czających się morderców. — Czego szukacie, parszywe psy? Śmierci? I skoczył do przodu tnąc na odlew. Tak prostackiego cięcia nie zadałby w świetle dnia. Jednak jego oczy przyzwyczaiły się już do mroku panującego w namiocie. Tamci zaś nie widzieli w tej chwili niczego, dlatego zaryzykował. Jego miecz przeniknął mięśnie i kości, a raniony stęknął okropnie. Conan natychmiast przekręcił ostrze i uwolnił je od ciała ofiary. Skoczył w bok i usłyszał odgłos, padającego przeciwnika. — Kto… kto uderzył? Baranthes? — Ja uderzyłem, psie. Przyszliście tutaj, by mordować, róbcie to! — głos był jednocześnie ludzki i zwierzęcy, tak przeszywający, że skóra na karku Khashtris zjeżyła się. Obaj zabójcy ścierpli ze strachu. — Na Seta! To Conan! Tym razem Cymmerianin nic nie powiedział. Przykucnął i dźgnął. Jego ręka od ramienia do nadgarstka miała trzy stopy długości, a dzierżony przez nią miecz następne trzy stopy. Kiedy pędzące ostrze dosięgło celu, nie rozległ się jęk. Mężczyzna zawył przeraźliwie. W czasie gdy się przewracał, Conan ruszył ku niemu, nieomylnym instynktem zasłaniając Khashtris. Pochylił się w stronę wejścia namiotu i ciął w dół, jakby rąbał drewnianą kłodę. Ostrze nie sięgnęło ziemi. Utknęło w rozstępującej się masie. Cymmerianin, słysząc paskudny charkot wydobywający się z ludzkiego gardła, domyślił się, że miecz trafił w płuca albo kark okaleczonego wcześniejszym sztychem, zdradliwego tragarza z Zamory. Conana nie obchodziło jego pochodzenie. Uwolnił stal i odskoczył w prawo. Usłyszał świst powietrza ciętego mieczem trzeciego napastnika. On jeszcze nie wiedział, że został już bez swych towarzyszy… — Lepiej zmykaj, psie — warknął głucho Conan. — Jesteś sam. Zabiłem trzech, a Shubal i Khashtris żyją! Zamiast skorzystać z rozsądnej rady, mężczyzna zaatakował. Conan znów umknął. Niedoszły zabójca trafił w słup podtrzymujący namiot z taką siłą, że aż stęknął w chwili uderzenia. Słup przełamał się. Gdy namiot runął na nich, Khashtris zapiszczała z przerażenia, a Conan zaatakował. Nie próbował trafić mieczem niewidzialnego wroga. Namacał jego ramię, złamał je, a potem skręcił mu kark. Cymmerianin niczym żywa kolumna stał w absolutnej ciemności z materiałem namiotu okrywającym mu głowę i ramiona. Rozluźnił uchwyt. Trzeci napastnik upadł u stóp Khashtris. Khauranka znów zapiszczała. — Tu było trzech. — Conan przesunął się pod opadającym płótnem w kierunku jej głosu i przykucnął. Kobieta miała dwakroć więcej lat niż on, ale to, jak już wiedział, w ciemności nie miało znaczenia… O świcie przerażony Shubal odciągnął zwalony namiot i wytrzeszczył oczy. Conan uśmiechnął się do niego szeroko. — Witaj, Shubalu. Masz twardy sen. — Cymmerianin niedbale machnął ręką. — Czy byłbyś uprzejmy zarzucić ten namiot z powrotem? Na chwilę. Shubal z otwartymi ustami zrobił, o co go poproszono. Conan wstał i uniósł płótno, by szlachetna Khashtris mogła odnaleźć swe ubranie. 4 DUSZA CYMMERIANINA Conan, Shubal i Khashtris znajdowali się w obozowisku, w którym „byli jedynymi żywymi ludźmi. W zamian mieli teraz dwa dodatkowe osiodłane konie. Tragarze byli martwi. Obu Ophiryjczyków zamordowali bandyci, a tych wynajętych przez Khashtris zabił Conan. Dwaj pozostali bandyci byli barbarzyńcy nieznani. Znali ich za to Khashtris i Shubal. W zabitych rozpoznali strażników; tego, który był „chory”, i tego, który uciekł w czasie napaści w Shadizar. — Ci dwaj to uknuli — dumał głośno Conan. — Wy oboje i tragarze mieliście umrzeć. Zapewne ci dwaj porozumieli się ze złodziejami z Shadizar albo ich wynajęli. Podróżujesz z wielkim bogactwem i bardzo kiepską ochroną, Khashtris — nazwał ją po imieniu. Shubal zauważył to, ale nic nie powiedział. Szlachetnie urodzona ściągnęła wargi. — To się nie udało, więc podstawili ci dwóch tragarzy — ciągnął Conan. — Wynajęłaś ich… — Ależ byłam głupia! — wykrzyknęła Khashtris. — Tak, to była głupota — zgodził się Conan spokojnie. — Ci dwaj zdrajcy śledzili nas. Ten półkrwi Stygijczyk dał mnie i Shubalowi orzeszki, które były nasączone jakąś usypiającą trucizną. Ja nie lubię takich rzeczy, więc wyplułem je na stronie, ponieważ nie chciałem go urazić. Shubał i ja mieliśmy spać, a ty w tym czasie zostałabyś obrabowana i zamordowana. Zapewne nie tylko zamordowana… Któż może wiedzieć, dlaczego najpierw zabili ophiryjskich tragarzy, a nie nas. — Niech Ishtar przeklnie mnie za głupotę! — wybuchnął Shubal. — Powinieneś mnie wychłostać, Conanie! — Nasza pracodawczyni bardziej zasługuje na cięgi. Za to, że wynajęła tylko dwóch godnych zaufania ludzi i czterech zdradliwych szczurów! Ale nie mówmy już o tym więcej. Może pewnego dnia ja sam popełnię jeden czy dwa błędy. Moja szlachetna pani — zwrócił się do Khashtris — tym razem zostawimy to głupie krzesło na drążkach. Będziesz jechała konno, jak uczciwy wojownik, a nie jak podstępny kapłan Seta. Jeśli się nie zgodzisz, będziesz szła, podczas gdy Shubal i ja pojedziemy. Na Croma, mamy teraz osiem koni! Przywiązać cię do jednego, czy sama zdołasz go dosiąść? Spojrzała na niego, mrugając wielkimi oczami. — Ja… Ja nigdy… moje nogi… — Nogi mojej pani są piękniejsze, zgrabniejsze i silniejsze niż nogi piętnastoletniej dziewczyny. Śmiało, choć raz przestań być damą. Spodoba ci się to. Khashtris wytrzeszczyła oczy i zagryzła usta, a potem nagle uśmiechnęła się szeroko. I tak wjechali do otoczonego murami miasta Khauran, stolicy Khuaranu, i ruszyli szeroką główną ulicą. Wszyscy dosiadali dobrych wierzchowców. Khashtris siedziała wyprostowana. Jej nagie nogi były mocno przyciśnięte do końskich boków. Ludzie gapili się z osłupieniem. Szlachetnie urodzona dama trzymała głowę wysoko i patrzyła wprost przed siebie. Jeden z dodatkowych koni był obładowany bronią zabitych. Conan nie lubił obdzierać trupów, ale nie był również człowiekiem, który pozwoliłby, żeby dobra stal rdzewiała gdzieś w krzakach. Wreszcie dojechali do willi z zielonkawego marmuru, z czarnymi kolumnami, znajdującej się w pobliżu królewskiego pałacu. Tu Khashtris została powitana przez swą służbę. Conana zmuszono do wzięcia kąpieli, a w tym czasie oczyszczono jego zbroję i uprano tunikę. W domu Khashtris nie było odzienia pasującego na ogromnego Cymmerianina. Barbarzyńca ubrał się zatem w mokrą tunikę, na którą naciągnął kaftan i kolczugę. Jego pracodawczyni jeszcze nie była gotowa. Conan i Shubal czekali na nią, osuszając ogromne szklanice wina i rozmawiając. Shubal przebrał się w obszytą srebrem śnieżnobiałą tunikę i brokatowy krótki płaszcz, który Conan uznał za zupełnie bezużyteczny. Wreszcie pojawiła się Khashtris, wykąpana, uczesana i przebrana. Natychmiast zauważyła, jak brudna jest opończa Conana. Zaproponowała Cymmerianinowi pelerynę taką, jaką miał Shubal, który obserwował rozgrywającą się przed nim scenkę z głupawym uśmieszkiem. Barbarzyńca odmówił, postanawiając nie rozstawać się ze swym podróżnym płaszczem. Potem Khashtris i jej strażnicy udali się do pałacu, gdzie posłaniec już zaniósł wieści o ich przybyciu. W drodze do królowej wiele par oczu obserwowało wysokiego, potężnie zbudowanego młodzieńca o gorejących błękitnych oczach i szopie czarnych włosów przyciętych równo nad czołem. Barbarzyńca i Shubal szli za swą przybraną klejnotami pracodawczynią. W Khauranie dobrze widziane były brody, jednak Conan gładko ogolił twarz. Nowa kolczuga, wypolerowana, lśniła w słońcu. Chociaż jej właściciel od czasu zakupu zabił już czterech ludzi, jego zbroja nie została jeszcze zadraśnięta żadnym ostrzem. Wkrótce znaleźli się w marmurowych salach pałacu. Towarzyszył im klekot wysokich obcasów Khashtris i szelest jej żółtych spódnic. Mijali drzwi ozdobione arabeskami ze złota, opancerzonych strażników, którzy zdawali się niczego nie widzieć, oraz służących, których głowy chyliły się w pokłonach przed kuzynką królowej. Wreszcie dotarli do wysokich dwuskrzydłowych odrzwi wyłożonych srebrnymi płytami. Jakiś rzemieślnik musiał spędzić co najmniej rok rysując na nich różnorodne sceny z przeszłości khauriańskiej dynastii. Khashtris była oczekiwana. Herold obwieścił jej przybycie, po czym weszła do komnaty. Conan podążył za nią i znalazł się w olbrzymiej sali. Na ścianach z różowego marmuru o czerwonych i szarych żyłkach wisiały proporce. Posadzka zarzucona była dywanami ze wschodu; a w mosiężnych, zdobionych złotem i onyksami stojakach płonęły wielkie lampy. Tutaj nie było strażników. Przebywało w niej sześcioro dorosłych i mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka, ubrana jak miniaturka królowej. Dziecko było tu tylko przez krótką chwilę, gdyż zaraz zostało wyprowadzone przez opiekunkę. Conan obrzucił dziewczynkę uważnym spojrzeniem. Siostra zabitej czarownicy miała włosy czarne jak Khashtris, ale nie spiętrzone w stożek. Khashtris przyklękła przed kobietą siedzącą na tronie, który stał na wyłożonym szkarłatnym dywanem podwyższeniu. Conan i Shubal, stojący tuż za pracodawczynią, zgięli karki w niskim ukłonie. Królowa Khauranu była uderzająco podobna do swej kuzynki. Tylko jej czarne włosy były ułożone inaczej niż u Khashtris i bardziej ozdobnie przybrane. Nad królewską koroną kok władczyni pokrywała złota siatka, w którą wpleciono perły oraz żółte i dymne topazy połyskujące tak, jakby mrugały na Conana. Jedynie twarz, dłonie i palce Ialamis były odsłonięte. Młodą kobietę spowijały fałdy haftowanego aksamitu i świecącej satyny. Na temat jej figury Conan mógł powiedzieć niewiele. Tylko to, że miała szerokie biodra i była pulchna. Wysokie czoło i cieniutkie brwi królowej nie przypadły do gustu barbarzyńskiemu góralowi z zimnej Cymmerii. Spodobały mu się natychmiast jej usta o barwie wina i śliczny nosek o drobnych nozdrzach. Ze zdumieniem zauważył, że jej twarz nie jest twarzą kobiety nieszczęśliwej. Strój władczyni był przepyszny. Haftowany złotogłów spływał w dół od wysokiego, sztywnego kołnierza z bladopurpurowego jedwabiu. Rękawy tuż nad łokciem były ściśnięte przez złote naramienniki, a poniżej tkanina opadała miękkimi fałdami w dół do ciasnych mankietów, które wychodziły aż na grzbiety dłoni. Poniżej stanu spływało wiele łokci błyszczącej satyny, która miała kolor turkusu widzianego przez taflę lodu. Jasnopurpurowy stanik rozszerzał się w obfitą spódnicę o brzegu zdobionym srebrem w fingueskim stylu Bakhaurus. Pas ze skrzącego się srebrzystego materiału, z zapinką z muszli, pereł i srebrnego drutu, otaczał kaftan. Z jego skraju opadała w dół trzecia spódnica. Z przodu tworzyła ona głębokie wycięcie w kształcie odwróconej litery V, której ramiona spływały wzdłuż nóg władczyni. Z płatków uszu królowej zwisały, jak kaskady żarzącego się światła, cudownie ornamentowane kolczyki. Na prawej dłoni Ialamis miała pierścień z przeplatających się pasemek srebra i złota. Conan przełknął ślinę. Królowa była zaledwie o kilka lat starsza niż on, zatem najemnik, który był strażnikiem jej starszej kuzynki, pozwolił sobie na jedno czy dwa głupie marzenia… Królowej towarzyszył zarządca miasta, Acrallidus. Jego broda była siwa, aczkolwiek włosy zachowały kasztanową barwę. Obok niego stał królewski doradca Arkhaurus odziany w ciemnobrązowe i czerwone szaty. Był to mężczyzna w sile wieku. Na jego piersiach, na łańcuchu ze skręconego srebrnego drutu wisiała ogromna pieczęć z karnelianu. Przystojnym młodzieńcem, trzymającym się blisko królowej, po jej prawej ręce, był Sergianus, syn księcia Tor z Nemedii. Wielki złoty medalion zwieszał się na połyskującym złotym łańcuchu na jego piersiach. Młody szlachcic z dalekich stron był zakochany w królowej i oddany jej bezgranicznie, co Conan dostrzegł na pierwszy rzut oka. Zwrócił również uwagę na to, że królowa Ialamis w taki sam sposób patrzy na Sergianusa. Władczyni miała więc narzeczonego z dalekiej krainy leżącej na północnym zachodzie i syn kowala natychmiast zapomniał o swoich marzeniach. Wszyscy słuchali, gdy Khashtris opowiadała o pobycie w Shadizar, o napaści, późniejszym spisku, o wierności Shubala oraz o męstwie Cymmerianina. Oczy zgromadzonych zaczęły na nowo szacować wielkiego młodzieńca. Teraz w tych spojrzeniach był już szacunek i zainteresowanie. Conan milczał. Była to jego pierwsza wizyta w królewskim pałacu i w towarzystwie tak wysoko urodzonych osobistości Cymmerianin ze wszystkich sił starał się wyglądać starzej i poważniej. Miał nadzieję, że mądre oczy Acrallidusa nie rozpoznają złodzieja. Khashtris zakończyła opowiadać swe przygody. Wszyscy zachowali milczenie, a królowa Ialamis zwróciła się do wysokiego przybysza: — Conanie z Cymmerii! Dwa razy uratowałeś życie naszej umiłowanej kuzynce i jesteśmy ci bardziej wdzięczni, niż potrafimy wyrazić to słowami. Wymień nagrodę, wojowniku. O co chcesz prosić królową Khauranu? Conan okazał zapewne brak szacunku, gdy nie namyślając się wiele odpowiedział: — Mojej duszy! Królowa zamrugała i spojrzała nań ze zdziwieniem. Członkowie jej świty wymienili pytające spojrzenia, ale nikt się nie odezwał. — On mówi dosłownie, królowo — rzekła Khashtris. — Pewien zamboulański czarnoksiężnik w Arenjun znał zaklęcia, za pomocą których kradł dusze żyjącym ludziom i zamykał je w zwierciadłach. Teraz ów czarnoksiężnik nie żyje, ale Conan i jego dusza pozostały oddzielone. Gdyby lustro zostało rozbite, stałby się on… straszliwą bezwolną kreaturą. — Niewiarygodne — mruknął Acrallidus. — Straszne! — wyszeptała królowa. Sergianus podniósł brew. — Czary? — zapytał. — Oddzielanie duszy od ciała? To rzeczywiście niewiarygodne! — Tak samo jak przekleństwo królowych Khauranu — powiedziała cichym głosem królowa. — Conanie, co możemy dla ciebie uczynić? Cymmerianin pokazał im skórzany pakunek przytroczony do pasa. Przypomniał on dobrze wypchaną skórzaną poduszkę, opasaną krzyżującymi się rzemieniami. Przykucnął i położył ją na posadzce z różowego marmuru, kilka kroków przed trzema stopniami wyniesienia, na którym stał tron królowej. — Jest tu lustro, królowo. Musi ono zostać złożone w twoje ręce. — Czy ja sama mam je rozwinąć? — Nie, królowo. Podczas gdy wszyscy patrzyli, Conan rozwiązywał, zrywał i zsuwał węzły. Potem rozwinął cztery warstwy czegoś, co okazało się szerokim pasem dobrze wyprawionej i niezwykle miękkiej skóry. Wewnątrz znajdowały się dwie owiązane sznurami żelazne płyty. Cymmerianin rozdzielił je i wyciągnął pakunek owinięty w ciemnozielony aksamit, którym były wybite ściany komnaty Hisarr Zulu. Rozwijał fałdy z wielką uwagą, a oczy wszystkich obecnych powiększały się w oczekiwaniu. W końcu Conan wyjął to, co tak dobrze zabezpieczył przed przypadkowym stłuczeniem: zwierciadło Hisarr Zulu. — Porządnie je owinąłeś, Cymmerianinie! Conan spojrzał na człowieka, który wyrzekł te słowa, mężczyznę zwanego Sergianusem z Nemedii, ubranego w kaftan z sukna o barwie wina zarzucony na nieco dłuższą, zieloną tunikę. — Nic w świecie nie było dla mnie ważniejsze, panie Sergianusie, z wyjątkiem mojego życia. — Jednakże zaryzykowałeś je, by uratować naszą kuzynkę — powiedziała królowa Ialamis. — Tak. A ona doprowadziła mnie do ciebie, królowo. Tylko ten, kto nosi królewską koronę, może położyć kres czarowi i zwrócić mi moją duszę. Gdyby lustro zostało rozbite, ja i moja dusza pozostalibyśmy rozdzieleni na zawsze. Ale jeżeli zostanie stłuczone przez koronowanego władcę, zostaniemy znów połączeni. Królowa pochyliła się, jej spojrzenie przesuwało się z oblicza barbarzyńcy na jego zwierciadło i z powrotem na twarz młodzieńca. — Zatem musimy je rozbić dla ciebie, Conanie. — Chwileczkę — rzekł Arkhaurus, królewski doradca. Oczy Conana zwęziły się. — Zaczekaj, pani. Przypuśćmy, że to wszystko jest częścią czarnoksięskiego spisku? Że przez rozbicie zwierciadła jakiś straszliwy czar zostanie rzucony na ciebie? Czy możemy pozwolić na… — Królowo i kuzynko! Zawdzięczam temu człowiekowi życie! Nie wierzę, by można wątpić w jego słowa, ani nie wierzę, że ktoś knuje coś przeciw tobie. Conan jest nieszczęśliwy… a Arkhaurus krzywdzi zarówno jego, jak i mnie. — Królowo Khauranu… — zaczął Acrallidus, lecz Ialamis podniosła rękę. Na ten milczący znak zarządca miasta przerwał i nikt inny nie ośmielił się zabrać głosu. Królowa przyglądała się uważnie Conanowi. Wreszcie skinęła głową i wyprostowała się. — Podaj mi to lustro, Conanie z Cymmerii. Cortan ujął maleńkie, obramowane drewnem zwierciadło i zaniósł je do stóp podestu. Stojąc na posadzce u podstawy tronowego podwyższenia, nie musiał podnosić głowy, by spojrzeć w oczy siedzącej władczyni. Wyciągnął lustro, a królowa ujęła je obiema rękami. Królewskie palce musnęły jego dłoń. Conan nie poczuł niczego niezwykłego, może tylko to, że palce były bardzo delikatne. Królowa Ialamis spojrzała w zwierciadło martwego czarnoksiężnika i z jej pomalowanych na czerwono ust wyrwało się westchnienie. Potem powiedziała: — Ależ… w tym szkle jest człowiek, maleńki młodzieniec… To ty, Conanie! — Niektórzy myślą, że to bardziej ja niż ten, co stoi przed tobą — powiedział barbarzyńca nie zdając sobie sprawy z dwuznaczności tych słów. — Czary! — wysyczał Arkhaurus. — Chcę zobaczyć! — młody Krallides, syn Acrallidusa, przecisnął się do przodu. Królowa nie zezwoliła mu na to. Trzymając ostrożnie lustro zeszła z podwyższenia. Conan odsunął się na bok, a ona, szeleszcząc satyną, zrobiła trzy kroki po dywanie okrywającym różowe płyty i zatrzymała się przy ścianie. Podniosła lustro w obu rękach i spojrzała na Conana. — Królowo — rzucił naglącym tonem Sergianus. — Odłamki… Rozgniewany Conan zerknął na niego w chwili, gdy Ialamis cisnęła lustrem o kamienną ścianę. Cymmerianin usłyszał trzask i wstrząsnął się, jakby pod wpływem uderzenia poczuł w swoim wnętrzu potężne szarpnięcie, jakby ciało otaczało wypełniającą się teraz pustkę. Cały czas patrzył na Sergianusa. Oczy Conana stały się ogromne, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Włosy podniosły mu się na ramionach i na karku. Nikt inny tego nie zauważył. Wszyscy patrzyli na zwierciadło. Zgromadzeni, choć widzieli lustro roztrzaskujące się o ścianę komnaty audiencyjnej, nie zobaczyli jednak opadających kawałków szkła. Wszystkie unosiły się trzy stopy nad podłogą, tuż przed ścianą, o którą zostało roztrzaskane lustro. Połyskujące srebro i kawałki szkła zdawały się tańczyć w powietrzu jak pyłki kurzu albo rozsypane klejnoty. A potem rozległy się westchnienia, ponieważ każdy fragment zwierciadła buchnął płomieniem tak jasnym, że obecni zmrużyli oczy. Ogień i szkło zniknęły. Na podłodze pod ścianą leżała drewniana rama czarodziejskiego zwierciadła Hisarr Zulu. Nie został ani jeden kawałek szkła. W komnacie nie było też śladu dymu. Teraz wszyscy spojrzeli na Cymmerianina. Zobaczyli, jak wlepia oczy w Sergianusa, który zauważywszy to, zmarszczył brwi. Potem Conan przymknął oczy i zachwiał się. Potrząsnął głową. Obrzucił Sergianusa niedowierzającym spojrzeniem i odwrócił się do królowej. Kiedy podniósł głowę, Shubal i Khashtris po raz pierwszy od czasu, gdy ciemnogrzywy olbrzym pojawił się w ich życiu, zobaczyli na jego twarzy naturalny uśmiech, daleki od zwierzęcego szczerzenia zębów, do którego zdążyli już przywyknąć. — Królowo, dokonało się. Jestem dłużnikiem Khauranu i twoim. Czuję, że moja dusza do mnie wróciła! — Zaledwie spłaciłam dług, Conanie — rzekła królowa zapominając o liczbie mnogiej używanej przez monarchów. — Jesteś mile widziany w Khauranie, wybawco moj… naszej kuzynki. 5 W TAWERNIE HILIDESA Conan i Shubal przez kilka godzin spacerowali po Khauranie, a później Shemita zaprowadził swego młodszego towarzysza na ulicę tawern i gospod. Po pewnym czasie, stanęli pod markizą w szerokie pomarańczowe i jasnozielone pasy. Markiza była okropna i drażniła oczy, ale wnętrze tawerny wyglądało zupełnie normalnie. W czystej izbie stały dwa długie stoły na kozłach i ławy oraz cztery mniejsze trójnożne stoliki dla osób, które chciały porozmawiać na osobności. Dwaj strażnicy, których pani pozostała w pałacu, usiedli przy jednym z mniejszych stołów. — Shubal! — rozległ się okrzyk. — Nie było cię tu przez pewien czas! — To dlatego, że byłem w Shadizar z moją panią — powiedział Shemita do krzepkiego, rumianego człowieka z ogromnym brzuchem i oczami koloru świeżo wyprawionej żabiej skóry. Jego brązowe włosy i broda wyglądały tak, jakby ktoś cisnął w nie garść piasku. — Ach! Shadizar, co? Co? I wróciłeś — zdziwił się oberżysta. — Ho, ho, z tego, co słyszałem o tym mieście, twój powrót graniczy z cudem! Nie dalej jak wczoraj Verenus, który przybył z dostawą, powiedział, że syn Pertesa wyruszył do Shadizar miesiąc temu! Jak po obejrzeniu Shadizar, rzekł mi Verenus, Miasta Niegodziwości, mamy utrzymać dobrych khaurańskich chłopców na rodzinnych gospodarstwach, co? Co? — Cudem, który przywiódł mnie tu z powrotem, jest ten młodzieniec — powiedział Shubal, poklepując Conana po ramieniu. — Skoro Verenus był tutaj, Hilidesie, przynieś nam po kuflu swego rozwodnionego piwa. — Już się robi. Odszpuntowałem beczkę dziś rano. Co masz na myśli mówiąc, że on ma coś wspólnego z cudami? Chyba że cud polega na tym, że chłopak w jego wieku wyrósł na takiego olbrzyma i w dodatku znosi towarzystwo kogoś takiego jak ty? O to chodzi? Co? — Shadizar opuściłem bez żalu — odparł Shemita. — Szlachetna Khashtris i ja nieomal zostaliśmy tam zabici. Hilides z głuchym dudnieniem postawił dwa glazurowane gliniane kufle. Ten człek ma ramiona drwala, a brzuch króla, pomyślał Conan. — Och! Opowiedz nam tę historię, co? Jak do tego doszło, Shubalu? Burda w domu rozpusty? Zirytowany mąż? Ho, ho! Co? — Ten ryczący grubas o mózgu muła jest naszym gospodarzem, Conanie. To Hilides. Hilidesie, oto Conan, Cymmerianin. Nowy strażnik szlachetnej Khashtris. — Cymmeria — wielki oberżysta popatrzył na potężnego towarzysza Shubala. — Conan. Conan. Witamy w Khauranie, Cymmerianinie. Współczuję ci z powodu twego gustu w dobieraniu sobie przyjaciół. Masz piękną kolczugę. Nie jesteś z Shadizar? Conan potrząsnął głową. — Ta kolczuga jest — rzekł i wysuszył swój kufel. — Małych kufli używasz, Hilidesie — skrzywił się znacząco. Hilides roześmiał się. — Wypiłeś go zbyt szybko. W ten sposób poparzysz sobie język! Poczekaj, jak ci się odbije! Podskoczysz na milę, kiedy bekniesz. Browar Brzęcząca Moneta. Shubal przysięga, że Verenus skrapia piwo wodą. Conan milczał skołowany, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Nie, nie, Hilidesie, przysięgam, że ty to robisz! — Ha! Ho, ho! — Hilides trzasnął się w brzuch, który, jak zauważył Conan, był twardy jak udo. — Jedyną rzeczą, jaką podlewam, jest mój ogród! Ja uważam, że Verenus warzy je z trawy alfalfa, Conanie. Chociaż wydaje się to dziwne, jest dość powszechne. — Dlatego, że to jest tanie — powiedział Shubal. — A córka Verenusa staje się pięknością! Uch, uważaj z piciem, Conanie. Szlachetna Khashtris jest drażliwa w tej kwestii… — Zaledwie zwilżyłem gardło — odparł Conan. — Nalej, Hilidesie, w kufel godziwych rozmiarów, jeśli masz takowy. To pójdzie na rachunek Shubala, chyba że nasza pani rozstanie się z kilkoma monetami albo ty dasz mi na kreskę. — Zrobię to dla przyjaciela Shubala, będącego darem od bogów dla niewieściego rodu. Poza tym nieźle wyglądasz. Za tę kolczugę mógłbyś na pół roku wykupić browar Verenusa. Jednakże na powitanie w Khauranie ja postawię wam kolejkę. — Drugi raz? — Tak — osuszyłeś ten pierwszy kufel tak szybko, że nawet nie poczułeś smaku piwa, ja nie zniósłbym takiej straty! Conan zachichotał, a Shubal wybuchnął śmiechem. — Ale tylko wtedy — zawołał Hilides — gdy usłyszę o Shadizar i twoich tam przygodach, Shubalu! — Uch! A spróbuj mnie powstrzymać od opowiadania — odrzekł Shubal, rozglądając się po oberży. Skinął do jednego z siedzących i machnął ręką na powitanie wchodzącemu żołnierzowi. O tej godzinie, poza Conanem i Shemitą, tylko trzech klientów spijało trunki Hilidesa. — Hilidesie! — zawołał jeden z nich. — Mam ochotę na małą shemicką kiełbaskę! Conan zamrugał z niedowierzaniem. — Ta mała oberża serwuje kiełbaski z Shem? — Nieprawdziwe — odparł Shubal z uśmiechem. — Hilides dodaje nieco pieprzu, szałwi i odrobinę miodu do khaurańskich kiełbasek, które przyrządza jego żona, i nazywa je shemickimi. Nic im nie można zarzucić. Sądzę, że jestem jedynym, który poznaje różnicę. Ale nic nie mówię. To dobre jedzenie, Conanie. Zjeży ci włosy na piersiach. Conan nic nie powiedział. W wyżej wymienionym miejscu nie miał jeszcze włosów i wielce bolał z tego powodu. Nie był to zatem jego ulubiony temat rozmowy. Do tej pory siedział oparty o ścianę, z wysuniętymi i rozrzuconymi nogami. Teraz pochylił się do przodu i walnął umięśnionymi przedramionami o stół. — Shubalu, co wiesz o tym Sergianusie? — Prawie nic, czyli tyle samo co inni. Mało mnie on obchodzi. Dzisiaj widziałem go drugi raz w życiu, a po raz pierwszy zwróciłem uwagę na jego medalion. — Co cię zaniepokoiło? — Chyba go rozpoznaję. Albo też kiedyś widziałem taki sam. — I…? — No cóż, widziałem go z pewnością nie w Nemedii, Conanie. Nigdy tam nie byłem. Albo może to był medalion bardzo podobny do tego, nie pamiętam. — Myślisz, że Sergianus może być złodziejem? Albo kupuje kradzione rzeczy? — Prawdę mówiąc, w ogóle o tym nie pomyślałem. A co do kupowania kradzionych towarów, większość z nas od czasu do czasu to robi. Nie, o niczym takim nie myślałem. Po prostu nie przypominam sobie, gdzie widziałem ten medalion, albo podobny. — Nie zauważyłeś niczego… niezwykłego w Sergianusie, Shubalu? — Oczywiście. Ma dziwny głos i sprawia wrażenie przyszłego samobójcy. — Dlaczego tak mówisz? — Conanie, on zaleca się do naszej królowej. Wydaje mi się, sądząc ze spojrzeń, jakie wymieniali, i z jego troski o nią, że oboje mogą być w sobie zakochani. — Jeden większy kufel piwa Verenusa! — zawołał nadchodzący Hilides. — Na mój rachunek, I kawałek ognistej kiełbaski z Shem. — Postawił talerz przy łokciu Gsnana. — Dzięki, Hilidesie — odrzekł Conan, zerkając na oberżystę. — Shubalu… dlaczego zalecanie się do królowej ma być samobójstwem? Hilides, na wpół odwrócony, zatrzymał się. — Samobójstwem? — Conanie — powiedział Shubal — nieszczęsne Królowe Khauranu mają więcej zmartwień niż tylko Klątwa Czarownic. Szybko wdowieją. Nasza królowa Ialamis wyszła za mąż w wieku czternastu lat, powiła bliźniaczki mając piętnaście… — …a jedna z córek była czarownicą — dopowiedział Hilides, ociągając się z odejściem. — …i owdowiała, gdy miała zaledwie siedemnaście lat. Gorączka zabrała jej męża i niewiele brakowało, by ją także. Miesiącami leżała przykuta do łoża. — Miesiącami — powtórzył Hilides, stając nad stołem i z niewzruszonym wyrazem twarzy przyłączając się do rozmowy. — Miesiącami. Była tak wycieńczona i słaba, że przez cały rok nie mogła sprawować rządów. Niektórzy myśleli, że nigdy nie wyzdrowieje. Teraz idzie czwarty rok od czasu jej choroby. Pan Arkhaurus uważa, że źródło słabości leży tak samo w ciele królowej, jak i w jej… umyśle — oberżysta zawahał się kończąc zdanie i zniżył głos, jak gdyby wypowiadanie takiego słowa w rozmowie o królowej było głęboko niestosowne. — Ten młody syn księcia z Nemedii nie zawraca sobie głowy myśleniem o takich rzeczach, co? — Właśnie o tym mówimy — wykrztusił Shubal z ustami pełnymi kiełbasy. — Conan i ja właśnie wyszliśmy z sali audiencyjnej i Conan zapytał… — Z sali audiencyjnej! I teraz jesteście tutaj? Moje łaskawe gwiazdy, cóż to za honor dla Hilidesa! — Och, przestań błaznować, stary mule. Więc Conan zapytał, czy zauważyłem coś niezwykłego w szlachetnym Sergianusie. Powiedziałem mu, że tak, że ten człowiek jest przykładem samobójcy. — Och! — Hilides wyszczerzył zęby i pokiwał głową. — Bo kręci się koło królowej? Może jest, co? Czy oni są w dobrej komitywie? Tak słyszałem. Słyszałem również to, że królowa od lat nie była taka szczęśliwa. Przynajmniej tak mówią, no nie? Ja nie marnuję czasu na wałęsanie się po sali audiencyjnej i wypatrywanie oczu na naszą suwerenkę oraz jej czarującego gościa z Nemedii — rozejrzał się. — Merkesie! Nasz Shubal właśnie wraca od niej! — Od Ishtar? Nie bądź głupi! Ona nie rozmawia z Shemitami! — odkrzyknął głos z drugiego końca oberży. — Miałem na myśli królową… Shubal odwrócił się i zawołał do Merkesa: — Ani z nikim tak kudłatym jak ty! Aczkolwiek dla twojej wiedzy dodam, że Ishtar nie pochodzi z Khauranu. Ona jest shemicką boginią. — Miałem na myśli królową… — powtórzył Hilides, próbując odzyskać kontrolę nad rozmową. — Bzdury i lanie wody! — zawołał Merkes z gąszczu swej czarnej brody. — Urodziła się tutaj, w Khauranie, dokładnie tam, gdzie stoi Jej świątynia, po drugiej stronie pałacu. — Ty niedouczony ciemniaku! — wykrzyknął żołnierz, ten, którego pozdrawiał Shubal. Siedział samotnie w najdalszym kącie z tyłu tawerny. — Ishtar pochodzi z mojej rodzinnej Zamory! — Nie! — wykrzyknął jakiś kudłaty człowiek. — Ona jest z Nemedii. Shubal ze śmiechem potrząsnął głową. — Zaiste, specjalnością tej oberży jest głupota jej klienteli! Wszyscy wiedzą, że Bel urodził się w Shumerze, z shemickiej… — A co ma do tego Bel? — zapytał Hilides. — …dokładnie cztery tysiące dziewięć lat temu, to jest na dzień przed początkiem świata. — Bel urodził się w Shem, zanim było jakieś Shem? — rzucił drwiąco Hilides. — Ishtar — ciągnął Shubal, nawet nie spojrzawszy na gospodarza — również według Pelishtianów pochodzi z Shem. Twierdzą oni, że miasto Asgalun pojawiło się w miejscu jej narodzin, w pełni ukształtowane, z kamienia, który został rozłupany zieloną błyskawicą. Kapłani zgadzają się, że stało się to w dwieście lat po narodzinach Bela i doszło do tego, bo w Shem brakowało kobiecej ręki. Na gwiazdy na niebie, czy możecie sobie wyobrazić, jacy musieli być mężczyźni mający tylko jednego boga i to mężczyznę? Oho! — Czy wiesz, że Bel jest turańskim bóstwem złodziei? — spróbował włączyć się do dysputy Conan. — Oto co jest złego w Stygii! — uderzył pięścią w stół Merkes, porzucając kwestię pochodzenia Ishtar. — Ci mieszkańcy północy mają jedynie tego paskudnego Seta! — Ach! — Hilides wyszczerzył zęby. Mówił szybko i podniósł wielką rękę, by zwrócić ich uwagę. — Ale wy macie niezapomnianą Derketo! Ta po trzykroć zmysłowa kreatura jest doskonale kobieca i stygijska w każdym calu! Żeby znaleźć lud z jedynym męskim bóstwem, musielibyście iść do tego pustynnego szczepu, Habiru. — W Nemedii nazywamy ją: Derketo–Stygijska Żmija! Jest patronką dziwek! Conan siedział w milczeniu, próbując nie pić zbyt łapczywie świeżo uwarzonego piwa, podczas gdy inni rozmawiali o niczym. Bogowie! Kogo to obchodzi!? Tam, skąd pochodził, bogowie byli bardzo liczni, a najważniejszy wśród nich był Crom. Ten bóg nigdy jednak nie był nazywany ojcem. Dawał on nowo narodzonemu dziecku moc pokonywania przeciwieństw i więcej się nim nie zajmował. Jakież szanujące się bóstwo zawracałoby sobie głowę sprawami ludzkości? Ludzie sami musieli się o siebie troszczyć i wybierać bogów, których mogliby obwiniać o to, co poszło źle. Tymczasem Cymmerianin chciał dowiedzieć się więcej o Sergianusie. Nie mógł zapomnieć wizji, jakiej doświadczył w komnacie królowej. — …boga–pająka z Yezud! — mówił Merkes. — Shubalu — wtrącił Conan cicho i szybko — jak nazywa się ten człowiek z Nemedii? — Sergianus. — Nie, na Croma! Ten, który mówił, że Ishtar jest Nemedyjką. — Ha! — spróbował ponownie Hilides. — Można powiedzieć, że ci dwaj nie są przyjaciółmi. Conan przed chwilą zaprzeczył Shubalowi! — Każdy tak wielki — stwierdził Merkes — jeżeli chce, może mnie nazwać głupcem! — Aha!… — rzekł Shubal. — To Nebiono. — Kiedy wyjechał z Nemedii? — Nie wiem. — Słuchajcie, ci dwaj nas lekceważą, no nie? — Neb! — zawołał Shubal. — Jak długo nie było cię w Nemedii? — Zbyt długo, na Mitrę! A co ci do tego? Conan wykręcił szyję, by dojrzeć kasztanowowłosego człowieka w rogu izby. Nebiono miał na sobie tunikę, która prawdopodobnie przestała być nowa całe lata temu, kiedy jej właściciel ostatni raz przycinał włosy. Opończa tego człowieka była albo bardzo brudna, albo niemądrze ufarbowana na kolor kurzu. — Ciekaw jestem, co myślisz o swoim ziomku z pałacu — zagadnął Cymmerianin. — O synu księcia z Tor. — Skąd jesteś, wielkoludzie? — zapytał gburowato Nebiono. — Z Cymmerii. Nazywam się Conan. — Cóż, mam zasadę nigdy nie sprzeczać się z człowiekiem, który nosi miecz i kolczugę — powiedział Nebiono, mający może pięć i pół stopy wzrostu. — Nie znam tego, o którym mówisz. Sergianus, tak? Ale Tor nie jest księstwem. Conan odwrócił się nieco bardziej. — Sergianus jest synem księcia z Tor w Nemedii. — No cóż — rzekł Nebiono. — Może po prostu chce być bardziej ważny. Tor jest baronią. Rządzoną przez barona. Baron Amalric ma może pięćdziesiątkę. Jego syn, który po nim odziedziczy, również nosi imię Amalric. — Nie posiada innych synów? — Oczywiście, że posiada! Któż wie wszystko o drugich i trzecich synach, urodzonych szlachetnie i nie tylko… Hilidesie, jeśli nie zamierzasz spędzić reszty życia przy ich stole, to chciałbym jeszcze wina i kromkę czarnego chleba. Hilides oddalił się od Conana i Shemity. Drugi piwosz, ten żołnierz siedzący w pobliżu drzwi, wysupłał monetę i wyszedł. Shubal powiedział: — Dlaczego pierwszego dnia pobytu w Khauranie tak bardzo ciekawi cię ten Nemedyjczyk? Conan popatrzył na niego z powagą. — A ty nie jesteś ciekaw? Może stać się twoim królem. — Nie, najwyżej małżonkiem królowej. Ale rozumiem, o co ci chodzi. — Syn pomniejszego barona wynoszący się do godności księcia, noszący medalion, który ty widziałeś gdzieś indziej, nie w Nemedii. Może jest on jednym z tych przeklętych zingarańskich awanturników albo przebranym stygijskim czarnoksiężnikiem, starym jak same góry. — Wierzysz w czary? — Shubal wzruszył ramionami. — Być może mylę się w sprawie tego amuletu. Kończysz? Lepiej wracajmy. Powinniśmy być w pałacu i czekać, więc lepiej bądźmy tam, gdy szlachetna Khashtris zechce wracać do domu. — Muszę wychylić jeszcze jedno piwo, po prostu po to, by ochłodzić usta po kawałku tej przeklętej kiełbasy! Język mi ścierpł, a gardło mam takie jak połykacz płomieni na bazarze w Arenjun! Shubal roześmiał się. — Zatem skończę ją za ciebie — zaproponował i wygarnął resztę kiełbaski Conana. — Nie wszyscy możemy mieć równie silne żołądki. — Silne? Twój musi być wybity miedzianą blachą! — Chodź, Conanie, zawsze możemy spróbować wyżebrać trochę wina w pałacu. — Hmm. Podnieśli się do wyjścia nie zwracając uwagi na protesty Hilidesa, który chciał usłyszeć o tym, co nazwał „przygodą” Shubala w Shadizar. Shemita obiecał, że opowie mu wszystko jutro, i obaj strażnicy opuścili tawernę. Cztery przecznice dalej skrócili sobie drogę przez targowisko zatłoczone kramami, skrzyniami i koszami, gwarne od krzyków przekupniów zachwalających swe towary. Conan wdychał powietrze pachnące aromatami tuzinów gatunków warzyw i owoców oraz równie licznych przypraw. Shubal naparł na niego ramieniem, raptownie zmieniając kierunek marszu. Shemita skręcił ku stołowi z owocami pod prostą szkarłatną markizą. W jej cieniu siedziała stara, tłusta kobieta z twarzą okrągłą, jak księżyc w pełni i z kilkoma zaledwie zębami. Obok niej stała młoda, pociągająco pulchna dziewczyna z niepospolicie dużymi piersiami, rozpierającymi błękitny kaftan i fartuch. — Sfalana! — zawołał radośnie Shubal. — Nie brakowało ci mnie? Młoda kobieta rzuciła mu lodowate spojrzenie spod gęstych, wygiętych w łuki brwi. — Och, a czyżbyś gdzieś wyjechał? — Zła dziewczyno! Wiesz, że tak i że za mną tęskniłaś. — Udało mi się znaleźć inne zajęcie — odparła Sfalana, spoglądając szacująco na Conana. Stara kobieta zatrzęsła się, wybuchając niesamowicie wysokim śmiechem. Dźwięk ten bardzo przypominał chichot szakala na turańskiej pustyni. — Z pewnością liczyłaś melony — stwierdził Shubal, zachowując niewzruszony wyraz twarzy. — A co z uściskiem na powitanie? — Jestem zajęta, Shubalu. — On chce tylko ścisnąć twoje melony! — zaskrzeczała stara kobieta i na nowo wybuchnęła jazgotliwym śmiechem. — Dlaczego zamiast tego nie kupisz dwóch z tych, Shubalu? Nie rozgrzeją cię, ale przysięgam, że pochodzą prosto z Korveki. — Och, oczywiście — szydził Shubal. — Wyobrażam sobie, że sprowadzasz melony z… Korveki! Obie kobiety, stara i młoda, patrzyły na wysokiego młodzieńca stojącego w milczeniu. — Z Korveki… — powtórzył Shubal. — Przysięgam — zachichotała stara. — Uwierz jej, a uwierzysz, że Derketo jest dziewicą — powiedziała Sfalana. — A gdzie byłeś? Shubal sięgnął nad spiętrzonymi owocami i ujął jej ręce. — W Shadizar, ze szlachetną Khashtris. Dla niej był to po prostu wyjazd na zakupy, po pachnidła dla królowej. Ale dla mnie skończył się nieomal śmiercią. Zostaliśmy zaatakowani i… — Och, Shubalu! Aha! pomyślał Conan. Teraz zrozumiał, dlaczego Sfalana tak zimno powitała Shubala. Bez wątpienia kochała go, a on wyjechał nie mówiąc jej ani słowa. Oczy i zaciśnięte dłonie lepiej niż słowa wyrażały jej niepokój. — Tak. Czterech bandytów zabiło jednego tragarza, a drugi umknął. Dwaj strażnicy uknuli ten spisek, Sfalano! Jeden udawał chorego, więc tej nocy było nas tylko dwóch, a drugi uciekł, gdy zaczął się atak. To… och, Sfalano, to Conan. Pochodzi z Cymmerii. Uratował moje życie i życie naszej pani. Sfalana zwróciła na barbarzyńcę ciemne oczy. — Ishtar uśmiechnęła się do mnie, Conanie z Cymmerii. Ty jesteś jej uśmiechem — rzekła i natychmiast całą swą uwagę poświęciła z powrotem Shubalowi. — Zostałeś zraniony? — Nawet nie draśnięty, przysięgam. Opowiedzieć ci o tym wieczorem? Skinęła głową. — Przyjdziesz na kolację? — spojrzała na Conana, jakby myśląc, że jego też powinna o to zapytać, ale tak naprawdę nie chciała tego zrobić. — Uch… nie, najpierw pokażę Conanowi kilka rzeczy. On także służy szlachetnej Khashtris, a jeszcze nawet nie widział swojego łóżka. Właśnie wracamy do naszej pani. Lepiej już pójdziemy. Szlachetna Khashtris czeka na nas w pałacu. — W pałacu! — wykrzyknęła stara kobieta i wybuchnęła śmiechem. — W Korvece — powiedział jej Conan i mrugnął. Był już zmęczony odgrywaniem roli gapia. Kobieta roześmiała się znowu i zawołała: — A co wiesz o Korvece, wielki chłopcze? Jesteś z Koth? — Nie, z Cymmerii, na północ od… — Ach! Cymmeria! Słyszałam o niej. Zimno! Nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo z tego kraju. Nazywam się Mishellisa, Conanie z Cymmerii. Przyjdź wieczorem z Shubalem, a pokażę wam, jak się bawić! — zachichotała jak głodny szakal, by zapewnić go, że tylko żartuje. Conan uznał, że lepiej będzie dokończyć rozpoczęte zdanie i nie zwracać uwagi na jej słowa: — …od Koth. Nigdy nie słyszałem o Korvece. Powiedziałem tak, bo ty mówiłaś, że te melony pochodzą z Korveki. — Słyszałeś, Shubalu, ty niedowierzający Shemito! Twój wielki przyjaciel mi wierzy! — Uwierz jej, Conanie — rzekł Shubal — a uwierzysz, że piasek można pić… — Podczas gdy stara kobieta wciąż rechotała, Shubal spojrzał na Sfalanę. — Później… — zerknął na Mishellisę. — Idźcie do łóżka babko. Jej hałaśliwy śmiech gonił dwóch młodych ludzi jeszcze przez pół bazaru. Shubal spojrzał w niebo. — Lepiej przyśpiesz kroku. — Co to jest Korveka? — zapytał Conan. — Baronia w Koth, zaraz za naszą zachodnią granicą. Powinna należeć do Khauranu, który kiedyś był częścią Koth. Za czasów Cesarstwa… — Wydawałeś się podniecony, gdy usłyszałeś tę nazwę. — Przepraszam — mruknął do zachodzącej im drogę niewiasty. — O, tak! Na widok Sfalany i myśląc o nocy z nią prawie o tym zapomniałem. Tak, Korveka! To tam widziałem ten medalion, to znaczy, taki sam jak ten, który, ma Sergianus. Na szyi barona Korveki, w Koth! Przejeżdżałem przez jego włości kilka lat temu w drodze do Khauranu. — Patrz, jak idziesz, prostaku! — warknął na Conana mężczyzna z wielkim brzuchem odziany w łopocącą, jaskrawozieloną szatę. Cymmerianin wlepił w niego oczy. Grubas z licznymi podbródkami skwapliwie usunął się z drogi, mamrocząc coś pod nosem. — Jak wygląda baron Korveki, Shubalu? Śmiech Shubala zabrzmiał jak szczeknięcie. — Na pewno nie tak przystojny jak Sergianus! To było pięć lat temu. Stary Sabanitus… nie, Sabaninus… prawdopodobnie już nie żyje. To bardzo stary człowiek. Bardzo stary, Conanie. Sergianus jest tak młody, że chyba nawet nie mógłby być jego synem. Przez całą drogę do królewskiego pałacu Conan zastanawiał się nad słowami Shubala i nad wizją, jaką miał w komnacie audiencyjnej królowej. 6 CZARY Conan został przedstawiony czterem domownikom szlachetnej Khashtris, a później Shubal zaprowadził go do ich wspólnego pokoju. Był on większy niż większość tych, w których Cymmerianin dotychczas sypiał. Tłusta, kluchowata blondynka w nieskończoność zapewniała go, że siennik jest czysty i świeży, najwyraźniej chcąc dać tym coś do zrozumienia. Conan zdjął kolczugę i pikowany kaftan. Evriga, matka pulchnej dziewczyny, jeszcze grubsza od córki, wzięła z barbarzyńcy krawiecką miarę. Khashtris nakazała bowiem, by uszyto dwie tuniki dla jej nowego strażnika. Evriga mruczała, krążąc wokół Cymmerianina. Kiedy jej córka zastanawiała się na głos, czy tak wielki młodzieniec jest równie wielki we wszystkich miejscach, Evriga gniewnie rozkazała dziewczynie wyjść z komnaty. Córka wyszła, matka zaś obróciła się do Conana. — Tylko żebyś nie ważył się tknąć swymi potężnymi łapskami tej dziewczyny, słyszysz? Conan nawet nie dopuścił do siebie myśli o czymś takim. Teraz pomyślał, że mogłoby do tego dojść tylko wtedy, gdyby on i ta dziewczyna zostali wysadzeni na małej bezludnej wyspie i gdyby wiedział, że zostaną tam, sami, co najmniej sześć miesięcy. Odpowiedział zatem bez złośliwości, nie bacząc na Shubala, który za plecami Evrigi robił pocieszne miny. — Słyszę i będę posłuszny. — Gładko powiedziane — sapnęła Evriga. — Czy chcesz, żebym jeszcze przysiągł? Zrobię to z przyjemnością. Evriga chrząknęła i zajęła się mierzeniem. Conan, wznoszący się nad Evrigą niczym góra, oznajmił z powagą: — Przysięgam to na Croma, ponurego Pana Gór, i na Badba, i Lira, i Macha, i Manannana, i tak samo na Morrigana oraz Nemaina Jadowitego, że nie tknę twej córki. — Nigdy nie słyszałam o żadnym z nich — oznajmiła Evrigą. — Na Ishtar, co za ramiona! — Przysięgam także na Ishtar, która, jak wiadomo, pochodzi z Nemedii, i na Seta, i przysięgam także na Derketo… — Nawet nie wspominaj imienia tej stygijskiej puszczalskiej bogini, barbarzyńco! — I na Yoga — ciągnął uroczyście Conan — Króla Demonów. — Dobrze — pośpieszyła z zapewnieniem kobieta — w porządku. — Zakończywszy mierzenie, zostawiła ich samych. Conan i Shubal natychmiast wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Shemita uspokoił się na chwilę, by stwierdzić, że tak naprawdę to Erviga miała na niego chrapkę, i znów zaczął rechotać. Conan nie odpowiedział, gdyż Evriga mogła być jego babką. — Dwie tuniki! Przez całe życie nie posiadałem trzech tunik, Shubalu! — Też mi długo! — wyszczerzył zęby Shemita. — Ile ty właściwie masz lat, Conanie? — Osiemnaście. — Aha. Z jednej strony zawsze myślałem, że jesteś starszy. Z drugiej, wydawałeś się młodszy. Ja mam dwadzieścia, mój przyjacielu, strażniku szlachetnej Khashtris. Conan, który naprawdę miał siedemnaście, skinął głową i razem udali się na wieczorny posiłek. Spartus, przełożony służby Khashtris, dał nowemu domownikowi srebrną monetę. — Za sześć takich można kupić miecz podobny do tego, który nosisz. Za osiem dobrą klacz — oznajmił. — To nie ma nic wspólnego z twoją zapłatą, po prostu nie możesz być bez grosza w Khauranie. — Ile kosztuje kufel piwa u Hilidesa? — zapytał Conan Shubala. — Dwa za miedziaka. Tę srebrną monetę można wymienić na dwadzieścia miedziaków. — Jestem więc prawie dość bogaty, aby się upić — powiedział Conan i skwapliwie schował monetę z podobizną królowej. Shubal roześmiał się, po czym oznajmił, że ma sprawę do załatwienia, i wyszedł. Conan, który znał cel wyprawy Shemity, poczuł zazdrość. Potem przypomniał sobie, że jest wciąż na służbie, niezależnie od tego, czy w Khauranie groziło Khashtris jakieś niebezpieczeństwo, czy nie. Dokończył kolację i wyszedł, by sprawdzić ogród za domem. Spróbował zabić czas gawędząc z ogrodnikiem, ale ten starzec nie dbał o towarzystwo. Okazał się mrukliwym gburem. Conan znajdował się w obcym mieście i wiedział, że jego jedyny przyjaciel przebywa teraz u kobiety. Barbarzyńca poczuł się samotny. Nie było to zbyt przyjemne. Zamyślony wrócił do przydzielonej im komnaty. Shubala oczywiście nie było. Conan czekał, na przemian siedząc, leżąc i niespokojnie przemierzając izbę. Rozmyślał nad wypadkami dzisiejszego dnia i o tym, czego się dowiedział i co widział w chwili, gdy jego dusza na powrót łączyła się z ciałem. Te myśli niepokoiły go. Jednocześnie nie mógł zapomnieć o tym, co tej nocy Shubal będzie robił z „melonami” Sfalany, i to podwójnie wytrącało go z równowagi. Był dotkliwie świadom obecności Khashtris w tym ogromnym, pogrążonym w mroku domu. Jej domu, domu Szlachetnej Khashtris, w którym była panią, damą i kuzynką królowej, a nie przerażoną i wdzięczną kobietą pod zawalonym namiotem. W końcu jego umysł i ciało stały się tak udręczone, że musiał wyjść z pokoju, który wydawał się kurczyć i stawać zbyt ciasnym nawet dla jednej osoby. Cztery ściany wręcz przygniatały barbarzyńcę. Wyszedł. W domu panowała cisza i mrok. Cymmerianin, bezszelestnie jak pantera, przeciął wyłożone dywanami korytarze o ścianach z marmuru. Tylnymi drzwiami wydostał się na zewnątrz. Drzewa szumiały, a trawa i zarośla napełniły nozdrza Cymmerianina zapachem zieleni, świeżości i chłodu. Przechodząc przez cienie rzucane przez światło księżyca, zapamiętywał układ drzew, krzewów i rabatek. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby jeden czy dwóch zabójców przeskoczyło przez mur. Niestety, nikt się nie pojawił. Zdawało się, że gałęzie drzew szepcą o miłości. Conan okrążył budynek. Wspiął się na werandę i siedział przez pewien czas między kolumnami o kwadratowych podstawach, pomalowanych na błękit nieba i ozdobionych wizerunkami dumnych zielonych, żółtych oraz niebieskich ptaków. To również wkrótce mu się znudziło. Podniósł się. Spróbował wrócić frontowymi drzwiami, ale były zamknięte. Dobrze, pomyślał zadowolony z tej ostrożności i przeszedł na tyły domu. Te drzwi także były zamknięte od środka. Też dobrze, ale… No cóż, pomyślał Conan, nikt nie wie, że wyszedłem na zewnątrz, a księżyc jest już wysoko. To środek nocy. Bardzo sumienny sługa z tego Spartusa! Ostatecznie Conan spędził noc w ogrodzie. Tuż po wschodzie słońca usiadł na werandzie. W brzuchu zaczęło mu burczeć, gdy czekał, aż wstaną domownicy szlachetnej Khashtris. Wreszcie drzwi zostały otwarte. Conan powiedział, co mu się przytrafiło, a Evriga roześmiała się na powitanie. Potem, gdy w samotności jadł śniadanie, kucharz zaczął sarkać, że tunika Cymmerianina cuchnie. — Zatem — warknął cicho Conan, nie podnosząc głowy znad drewnianej miski — wstrzymaj oddech. I daj mi więcej tej papki, w przeciwnym razie powiem twojej pani, jak to podpijasz jej wino od razu z samego rana… Dokładkę otrzymał bez słowa sprzeciwu i pozostawiono go w spokoju. Shubal wszedł do kuchni w chwili, gdy Conan kończył posiłek. Uśmiechnęli się do siebie, Shemita mrugnął znacząco, ale żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Wolałbym raczej służyć w jakiejś armii, pomyślał Cymmerianin, zostawiając Shubala nad miską. Conan nie miał tego ranka nic do roboty i wcale nie był z tego zadowolony. Dopiero po południu wraz z Shubalem odprowadzili swą pracodawczynię do pałacu, do komnaty spotkań Rady Królewskiej. Khashtris weszła do środka, a jakiś czas później spomiędzy kolumn pokrytych wielobarwnymi wzorami wyłonił się Arkhaurus. Od razu podszedł do Conana. — Wczoraj bacznie przyglądałeś się panu Sergianusowi, Conanie — zagadnął doradca. — Gdy nasza królowa uwalniała cię spod władzy czarnej magii, cały czas patrzyłeś na niego. Dlaczego to robiłeś? — Ja… czy mogę odpowiedzieć na pytanie pytaniem, Arkhaurusie? Skąd przybył ten człowiek? — Aha, myślisz, że znałeś go wcześniej? — Oczy Arkhaurusa były ciemne jak bezgwiezdna noc, a jego spojrzenie ostre jak okruch obsydianu. Doradca królowej miał na sobie długą białą tunikę i ciemnobrązowe nogawice. Jak zwykle na piersiach, na srebrnym łańcuchu wisiała karnelianowa pieczęć. Kiedy Conan nic nie powiedział, Arkhaurus przemówił: — Odpowiem ci, jako że jesteś strażnikiem kuzynki królowej i bohaterem, który przywiódł ją bezpiecznie do domu, z niegodziwego Shadizar. Najpierw zobaczyli go ludzie przy zachodniej bramie. Ujrzeli przerażający widok: człowieka w świetnym, ale podartym i brudnym odzieniu, całego zakrwawionego, idącego pieszo. Przedstawił się. Uwierzono mu z powodu jego wielkopańskich manier i medalionu. Wartownicy przywiedli go do Acralhdusa w czasie, gdy odbywaliśmy naradę. Wkrótce zobaczyliśmy go wykąpanego i odzianego w czyste szaty. Przy winie opowiedział nam, że został napadnięty przez zbójców, którzy zabili dwóch członków jego świty i uciekli, słysząc ujadanie psa. Pomyśleli, że nadciągają inni, zabrali więc wierzchowce syna diuka i jego świty, jak również juczne konie i odjechali w góry. — Czy był ranny? Arkhaurus potrząsnął głową. — Poza małym draśnięciem na prawej ręce nie miał żadnych ran. — Zatem walczył, a krew na jego ubraniu mogła pochodzić z gardeł zabitych wrogów. — Widzę, że znasz się na walce i potrafisz wyciągnąć wnioski. To dobrze, mój chłopcze. Poprosiliśmy go o pobłażliwość oraz cierpliwość i wysłaliśmy ludzi, by obejrzeli miejsce wydarzeń. Sergianus przychylnie odniósł się do naszego życzenia, które miało na celu sprawdzenie jego wiarygodności. W rzeczy samej, jest on uprzejmym i sympatycznym człowiekiem. Nasi ludzie po powrocie zameldowali, że znaleźli trupy, krew i ślady wielu kopyt. Wiodły one na zachód, do Koth. — Do Koth? — Tak. Były to tropy uciekających bandytów. A przynajmniej uciekających koni, pomyślał Conan i skinął milcząco. — Jeden zakrwawiony miecz leżał na ziemi. Poza tym bandyci zabrali resztę broni i konie. — Nie zabijając Sergianusa. Arkhaurus ściągnął usta i obrzucił Conana ostrzegawczym spojrzeniem. — Książę Sergianus — rzekł, znacząco akcentując tytuł — wyjaśnił, że gdy jego ludzie zostali powaleni, on zrzucony z konia udawał martwego. Z pewnością jednemu pieszemu nie udałoby się pokonać trzech konnych. Bandyci ruszyli ku niemu, by sprawdzić, czy nie żyje, kiedy usłyszeli szczekanie psa. Jeden z napastników stwierdził głośno, że bez wątpienia oznacza to, że nadchodzą jacyś ludzie, więc zbójcy zajęli się łupami i odjechali galopem. — Czy książę Sergianus powiedział, że jeden z nich został ranny? — Mówił, że nawet dwóch. Gdy tylko odjechali, nasz gość podniósł się i pieszo ruszył do miasta. Zaprowadziliśmy go do królowej. W naszej obecności powtórzył tę historię. Wszystkie szczegóły zgadzały się. W tej sytuacji królowa Ialamis zaoferowała mu, jako cudzoziemcowi i potomkowi wysokiego rodu, obrabowanemu na jej ziemi, gościnę w pałacu. Wydarzyło się to dwa miesiące temu. Sergianus zadomowił się w Khauranie. — I zaleca się do królowej Ialamis. — Jest dla niej bardzo uprzejmy. Wszyscy to widzą. Nasza królowa przez długi czas była najbardziej samotną i najnieszczęśliwszą kobietą, Conanie. Wkrótce będzie miała dwadzieścia jeden lat. Jednakże przez siedem lat dźwigała brzemię korony oraz swego nieszczęścia i rodziła zaledwie raz, choć dzieci były bliźniaczkami, wiesz o tym? — Tak. — To klątwie, która spoczywa na królowych Khauranu. — Tak. — I że w tym stuleciu to biedna Ialamis powiła czarownicę i sama podjęła konieczną, lecz straszliwą i rozdzierającą duszę decyzję dotyczącą tego napiętnowanego przez demona dziecka? — To również wiem. I że owdowiała w kilka lat później. — Tak. Zatem rozumiesz, że nie byłem doradcą szczęśliwej królowej — doradcą i nieledwie ojcem. Ialamis wygląda starzej niż powinna, zważywszy jej wiek, Conanie, a przed przybyciem tego nemedyjskiego księcia wyglądała jeszcze gorzej. Miała kłopoty ze snem i cierpiała okropnie z powodu nękających ją koszmarów, w których słyszała martwe dziecko płaczące na pustyni. Dzieckiem tym była czarownica Salome. Źródło nieszczęść i zła. Jednakże moja królowa nosiła je w swoim łonie. Conan skinął głową. Nie wyobrażał sobie, iż będąc ojcem mógłby uczynić coś podobnego. Bez względu na powody. W żadnym zaś razie nie skazałby na śmierć niemowlęcia. — Tak — rzekł głośno Cymmerianin — rozumiem i dziękuję ci, Arkhaurusie, za poświęcony mi czas. Zatem później, kiedy przybył syn nemedyjskiego księcia… — Tylko że w Nemedii nie ma żadnego księstwa Tor, pomyślał. — Gdy pojawił się młody książę z Tor, lata opadły z naszej królowej jak martwe liście z silnego drzewa, które na wiosnę wypuszcza nowe pąki i kwitnie. Widziałem, jak życie wraca do jej smutnych oczu, Conanie. Teraz moja królowa jest pełna radości, czasami prawie dziewczęca. Pan Sergianus, Conanie, jest najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się królowej Ialamis, a tym samym i Khauranowi, od wielu lat. Tak jak ty dla jej szlachetnej kuzynki, której uratowałeś życie. Według mnie moja królowa i książę Sergianus są w sobie zadurzeni, choć nie są kochankami. — W każdym razie jeszcze nie. Rzekł tu Shubal, który nie zauważony przez Arkhaurusa podszedł do nich. Conan spostrzegł podchodzącego Shemitę, ale nie widział powodu, by przerywać królewskiemu doradcy. Arkhaurus spojrzał ostro na Shubala. — Zatem wizja Nemedyjczyka bez ziemi jako pana Khauranu nie niepokoi cię, panie — raczej stwierdził, niż zapytał Conan. — Nie — odparł Arkhaurus. — Lepszy jest, jeśli o to idzie, awanturnik bez ziemi niż władca kraju, który od dawna patrzy łakomym okiem na ten mały naród — stwierdził Shemita. — Shubal — rzekł Arkhaurus — ma na myśli oczywiście Koth. Jednakże z pewnością nie możemy nazwać księcia Sergianusa „awanturnikiem”. — Och, nie, nie. Chodzi mi o to, że nawet gdyby był takowym, byłoby to lepsze od Kothyjczyka. Koth z radością oddałoby swe zachodnie prowincje w zamian za dominację nad bogatym Khauranem! — Hmmm — mruknął dyplomatycznie Arkhaurus. — Ale, Conanie… nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie: dlaczego tak natrętnie wpatrywałeś się w pana Sergianusa? Czy widziałeś go wcześniej? — Nie, to, co zobaczyłem, było… — nagle Cymmerianinowi wpadł do głowy pewien pomysł. Błysnął mu w myślach jak drogocenny klejnot przymocowany do przemykającej przez umysł strzały. — Arkhaurusie… czy czytasz po turańsku? Na twarzy męża stanu odbiło się zaskoczenie, ale skinął twierdząco. — Tak — powiedział i przeszedł na turański: — Tak, mówię, czytam i potrafię pisać w tym języku, Conanie. Dlaczego pytasz? — Ponieważ jest to jedyny język, w jakim umiem pisać, no, niezbyt doskonale. Shubalu… znasz litery? Shubal nie wyglądał zbyt pewnie. — Tak, uff, shemickie nieźle… — Które ja potrafię przeczytać — rzekł Arkhaurus. — Ja nie — stwierdził Conan. — Cóż, prawdę mówiąc — ciągnął Shubal — piszę nieźle po shemicku, ale lepiej po kothyjsku. W Khauranie mówiło się po kothyjsku z niewielkimi różnicami gwarowymi. Język pisany zaś jeszcze bardziej przypominał swój pierwowzór. — Zatem chcę przeprowadzić pewną próbę. Shubalu… nie wymieniając nazwiska, opisz, jak wygląda człowiek, o którym rozmawialiśmy wczoraj, ten, który miał medalion. — Sergianus? — Nie, ten drugi i bez nazwiska, Shubalu. — Aha. Ale on zapewne już nie żyje, Conanie. To było cztery lata temu. Prawie pięć. — Posłuchaj mnie. Shubal zgodził się i wszyscy trzej poszli do kancelarii. Wiekowy skryba nie był zadowolony, rozstając się z dwoma arkuszami welinowego papieru na rzecz pary nie budzących zaufania najemników, jednakże byli oni ludźmi szlachetnej Khashtris, a ich prośbę poparł doradca tronu. Urzędnik nie mógł więc odmówić. Zaraz potem Conan i Shubal, odwróceni do siebie plecami, zaczęli pieczołowicie kreślić rysopisy. Zaintrygowany Arkhaurus czekał, trzymając na wodzy narastającą niecierpliwość. Jednak widać było, że może ona wkrótce przerodzić się w gniew. Shemita i Cymmerianin przerywali od czasu do czasu pisanie, by przeszukać swe wspomnienia lub znaleźć odpowiednie słowa. Co jakiś czas każdy z nich klął w języku zupełnie różnym od tego, w którym pisał. Conan skończył pierwszy, a Shubal w chwilę później. Arkhaurus spojrzał pytająco na Cymmerianina, który kazał Shemicie przeczytać swój opis. — „On jest bardzo stary” — zaczął Shubal, dukając jak chłopiec, mimo że czytał własne, dopiero co napisane słowa. — „Jego głowa w większej części jest łysa. Włosy ma białe, wpadające w żółte i zwieszające się jak frędzle. Na czaszce są plamy, pomarańczowo– brązowe. Tak samo jak na rękach, i mruży oczy. Myślę, że nie widzi zbyt dobrze. Jego lewa powieka opada. Tak samo usta, wokół nich ma głębokie zmarszczki. Zęby są pożółkłe i dwóch brakuje po prawej…” — Na górze czy na dole? — przerwał mu Conan. — Na dole. „Wąsy ma białe i pełniejsze po lewej stronie. Jest bardzo chudy. Na grzbietach dłoni widać wyraźnie grube żyły. I ręce mu trzęsą się bardzo”. Shemita podniósł głowę i wzruszył ramionami. Conan widocznie pobladł. — I opisałeś… — Sabaninusa, barona Korveki, z Koth. — Słuchaj, Conanie, jaki jest cel tych… uczniowskich ćwiczeń? — zniecierpliwił się doradca. — Arkhaurusie, to są czary. Pewien człowiek, którego spotkaliśmy wczoraj, twierdził, że Tor w Nemedii nie jest księstwem, lecz baronią. Albo Sergianus chciał się wywyższyć, albo o tym nie wiedział… A Shubal poznał także jego medalion. Widział ten przedmiot pięć lat temu na piersiach barona kothyjskiej Korveki. Arkhaurus westchnął ciężko i uniósł ręce w górę. — Jakie jest znaczenie tych drobiazgowych dociekań? — Takie — rzekł Conan — że Sergianus przemówił w momencie, gdy królowa zamierzyła się, by rozbić dla mnie czarodziejskie lustro. Dlatego, w chwili gdy dusza do mnie wracała, patrzyłem właśnie na niego. I wtedy on się zmienił. Zobaczyłem innego człowieka, w tym samym ubraniu i z medalionem. Nigdy wcześniej nie byłem na wschodzie Koth ani w Khauranie i nigdy nie widziałem władcy Korveki. Ale oto kogo zobaczyłem wczoraj, stojącego obok twojej królowej, królewski doradco. I Conan przeczytał głośno to, co napisał: — Wysoki, chudy, bardzo stary mężczyzna z łysiną pocętkowaną żółtymi plamami i żółtawobiałymi włosami, zwieszającymi się wokół głowy jak postrzępiona zasłona. Jego wąsy, również białe i pożółkłe, były rzadsze po prawej stronie, a lewe oko, wąs i kącik ust opadają. Zmarszczki znaczą jego twarz jak głębokie wąwozy, szczególnie wokół ust, w których brakuje dwóch dolnych zębów po prawej stronie. Ręce mu drżą, a żyły na ich grzbietach pęcznieją pod skórą jak gąsienice. Skórę ma błyszczącą, bez włosów. Dłonie są również poznaczone tymi samymi brązowo–pomarańczowymi plamami co na czaszce nad włosami. Ma małą brązową brodawkę na policzku pod lewym nozdrzem. — Tak samo jak baron Sabaninus! — wykrzyknął Shubal. — To… co napisałeś, brzmi jak jego rysopis! — Shemita nerwowo podrapał się po piersiach. — Ale jak… — Czary — stwierdził Conan. — Niemożliwe — rzekł doradca królowej. — Zbieg okoliczności. Ten rysopis może dotyczyć wszystkich ludzi w sędziwym wieku. Jakie może być jego znaczenie w tej sytuacji? Czego to może dotyczyć? — Może dotyczyć Khauranu! Przypuśćmy, że właśnie tak jest — powiedział Conan. — Że w jakiś sposób kothyjski baron zyskał powierzchowność młodzieńca i został tu przysłany — wielce prawdopodobne, że przez króla, który, jak powiedziałeś, patrzy pożądliwie na Khauran. Ten człowiek przybył tu zatem, by uwieść i poślubić twoją samotną królową. — Przyłączyć Khauran do Koth! — wybuchnął Shubal. — Czary — powtórzył Conan. — A ja, ofiara czarów, mogłem przejrzeć ten czar w chwili, gdy zdejmowano ze mnie mój własny. Trzej mężczyźni przypatrywali się sobie w milczeniu, gdy spomiędzy wielobarwnych kolumn wyłoniła się Khashtris, gotowa wracać do domu. Kiedy zmierzch pogrążył pałac w różowych i pogłębiających się jasnopurpurowych odcieniach, w swej osobistej komnacie Ialamis siedziała tuż obok Sergianusa. On rozwodził się na temat propozycji Acrallidusa, dotyczącej ożenku jego syna. Młody pan patrzył przed siebie. Królowa, jak zahipnotyzowana, wpatrywała się w jego twarz i usta. Powieki ocieniały ciemne, rozmarzone oczy, ale nie skrywały błyskających w nich iskier miłości. W podobny sposób niektóre niewolnice patrzą na swoich panów. Jej kolano przesunęło się delikatnie i oparło o jego nogę, a on spojrzał na nią. Mówił oskarżycielsko i z pewnością nie tak, jak powinien był mówić do królowej: — Ialamis! Czy ty mnie słuchasz? — Tak — odrzekła cicho. — Jeżeli uważasz, że to zły pomysł, powiem to Acrallidusowi i to położy kres całej sprawie. — Mówisz tak, jakbyś myślała o czymś innym lub marzyła. — Bo to prawda. — Czy możesz poświęcić więcej uwagi sprawom dotyczącym swego królestwa? — Nie wtedy, gdy jestem z tobą. — Czy nie możesz przestać patrzeć na mnie w ten sposób, pani? — Nie, Sergianusie — rzekła miękko. — A powinnam? Pogłaskał ją niedbale po udzie. — Muszę iść. — Dlaczego? — zapytała cichym głosem. Przysunęła się bliżej, a jej usta pozostały rozchylone. Dotknął ich lekko wargami. Tylko dotknął. Potem zacisnął dłonie na jej ramionach i odepchnął ją łagodnie. — Ponieważ muszę — powiedział Sergianus i opuścił królową Khauranu. Patrzyła za nim rozmarzonym wzrokiem i westchnęła. Na twarz Sergianusa, gdy tylko wyszedł na korytarz, wypełzł triumfujący uśmiech. Mam ją! — pomyślał, ta oziębła poza sprawi, że wkrótce będzie żebrała! Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i udał się do swojej komnaty. Tam czekał Arkhaurus, doradca królowej Khauranu. 7 ROSELA I ZABÓJCY Następnego wieczora Khashtris udała się do pałacu, by pograć w karty z królową, i miała pozostać tam na noc albo wrócić do domu w asyście królewskich strażników. Conan i Shubal mieli zatem wolne i poszli do tawerny Hilidesa. Przy pierwszym kuflu piwa, gdy Conan upierał się, że w drodze tutaj byli śledzeni, w drzwiach oberży stanęła dziewczyna. Wyglądała na piętnaście lat. Masa kasztanowych loków otaczała jej twarz w kształcie serca, z dużymi oczami przypominającymi półokrągłe jaspisy. W rozdarciu króciutkiej żółtej tuniki, która ledwo osłaniała jej elfie ciało, połyskiwało drobne ramię. Wielkooka dziewczyna była zasapana jak po biegu. Jej spojrzenie szybko przesunęło się po klientach oberży i zatrzymało na Conanie. Podbiegła do niego i zanim zdążył zaprotestować, siadła mu na kolanach. Zarzuciła mu ramiona na szyję i wydyszała: — Proszę, udawaj, że jestem twoją kobietą, a jeżeli wpadnie tu za mną mężczyzna, popatrz na niego groźnie! Conan bardziej niż chętnie przytulił dziewczynę. Jego ręka otoczyła jej plecy i spoczęła na płaskim, miękkim brzuchu. W drzwiach stanął mężczyzna. On również dyszał po długim biegu. Rozejrzał się po wnętrzu tawerny i gdy spostrzegł barbarzyńcę, Conan obrzucił go ponurym spojrzeniem. Mężczyzna zwarł szczęki i popatrzył na potężne ramię osłaniające plecy dziewczyny. Zajrzał w lodowate niebieskie oczy, które przypominały ostrza sztyletów i wpijały się w niego znad jej głowy. Zgrzytnął zębami i wyszedł. Na imię miała Rosela i była śliczna. Po chwili Shubal poszedł sobie, pojmując, że stał się trzecim koniem przy dyszlu. Cymmerianinowi najzupełniej wystarczało towarzystwo Roseli. Ostatniej nocy Conan był tak samotny, że teraz nie poczuł żadnego współczucia dla Shubala. Nawet nie spojrzał na plecy wychodzącego Shemity. Kilka sekund później na ulicy rozległ się krzyk. Nim ucichł, rozbrzmiał szczęk krzyżowanych brzeszczotów. Maleńka Rosela zsunęła się z kolan Conana, gdy ten z przekleństwem zerwał się na równe nogi. Dobył miecza i rzucił się do drzwi. Tuż za nimi, na kiepsko oświetlonej ulicy, leżał umierający mężczyzna. Dwaj inni, zamaskowani, atakowali czwartego. Był nim Shubal i to on znów wykrzyknął imię Conana. Na ten okrzyk jeden z napastników obejrzał się. Ów obrót sprawił, że miecz Conana trafił nie w bok szyi, a w samo gardło. Z przeciętej tętnicy buchnęła krew. Mężczyzna zrobił pięć lub sześć chwiejnych kroków w tył, patrząc ze zdumieniem na ociekające czerwienią dłonie, i upadł na ziemię. Conan i Shubal w tym samym czasie wbili miecze w brzuch i kark ostatniego napastnika. Trzej mężczyźni leżeli we krwi. Conan zobaczył, że krew tryska także z paskudnie rozpłatanego lewego przedramienia Shubala. Shemita, dźgając drugiego bandziora, zostawił swój miecz w jego brzuchu i teraz zaciskał dłoń na ranie. — Nie miałem się czym osłonić — powiedział usprawiedliwiająco. — Mogłem albo wyciągnąć rękę, albo stracić połowę twarzy. — Tylko nie zemdlej, usiądź. — Conan obejrzał się i zobaczył stojącą w drzwiach przerażoną Roselę. Zza niej wyglądały liczne twarze mężczyzn. — Hej, dziewczyno — warknął do niej Conan — przynieś tu zaraz kubek wina. Zejdźcie jej z drogi, wy tam! Odwrócił się do Shubala i stwierdził, że Shemita nie usiadł, a przykucnął obok pierwszego powalonego mężczyzny. — To biedny, stary Nebiono — powiedział. — Zabili go, zanim wyszedłem. Nemedyjczyk, pomyślał Conan. W oddali zobaczył podskakującą latarnię i usłyszał kroki nadbiegających ludzi. Pojawiło się czterech mężczyzn z wyciągniętymi mieczami. — Co tu się dzieje? Wy dwaj jesteście cudzoziemcami, prawda? Conan, widząc, że są to żołnierze straży miejskiej prychnął gniewnie: — I co z tego? Nie lubisz cudzoziemców? — Zerknął koso na młodego człowieka trzymającego wysoko uniesioną latarnię. Nadęty szczeniak, pomyślał, zarozumiały jak kogut, bo dano mu trochę władzy. — Nie wtedy, gdy widzę trzy trupy! Uważajcie się za aresztowanych. — A ty uważaj, że znalazłeś się w kłopotach, jeżeli jeszcze raz coś takiego powiesz, kapralu. Ja jestem Shubal, a to Conan i obaj jesteśmy strażnikami szlachetnej Khashtris, która, jak wiedzą nawet cudzoziemcy, jest kuzynką naszej królowej Ialamis. Zamknij usta i otwórz oczy, a zobaczysz, że dwa trupy mają zasłonięte twarze. Czy to nie mówi ci, że raczej nie jesteśmy tymi, którzy powinni zostać zatrzymani? Cymmerianin powstrzymał uśmiech. Nie wiedział, że Shubal potrafi tak dobrze przemawiać. Czterej strażnicy stali w milczeniu. Trzej podwładni wlepiali oczy w dowódcę, który w końcu zdecydował się otworzyć usta: — Shubal, mówisz? — Tak. I Conan. Nie dosłyszałem twojego imienia. Dowódca strażników skorzystał z okazji i przyklęknął obok martwego zabójcy. W ten sposób imię, które wymruczał, nie było wyraźne. Conan i Shubal spojrzeli na siebie. Shemita nadal ściskał zranione ramię, krwotok osłabł. Uśmiechnęli się porozumiewawczo. — Zamaskowany, prawda — powiedział dowódca straży. — I martwy. To twój, uff, miecz, Shubalu? — Ten też nie żyje, panie — oznajmił jeden ze strażników oglądający ofiarę Conana. — Powiedziałbym, że wykrwawił się na śmierć. Ma poderżnięte gardło. — Tak, to mój miecz — rzekł Shubal. Dowódca wyprostował się. — Złodzieje? — Zabójcy — wysyczał Shemita przez zaciśnięte zęby. — Zamordowali tego człowieka. On nawet nie miał broni. — Znasz któregoś z nich? — To Nebiono, Nemedyjczyk, który mieszkał tu od lat, był garbarzem. Ci dwaj… hej, Conanie, co robisz?! — Uspokój się. Wylewam wino, na twoją ranę. Roselo, nigdzie nie odchodź! Boli, Shubalu? Dobrze. Pożyczymy od tego zabójcy część jego płaszcza i przewiążemy ci rękę. — Nie — rzekła Rosela — odedrzyj pas z mojej tuniki. Ta opończa jest brudna. — Na Croma, dziewczyno, przecież ty i tak już prawie nic na sobie nie masz! Nie ruszaj się, Shubalu. Niech wino wsiąknie. Wino jest dobre na rany. — Co za marnotrawstwo… — wysapał Shubal. Rosela nie odeszła. Jej tunika pozostała nienaruszona, by później mógł ją zdjąć Cymmerianin. Rękę Shubala przewiązano szarfą miejskiego strażnika. Ani strażnicy, ani nikt z tawerny nie rozpoznał zamaskowanych bandytów. Jeden z nich, gdyby nie to, że zraniony Shubal zostawił swój miecz w jego wnętrznościach, mógłby przeżyć i zostać poddany przesłuchaniu. Dowódca straży, aby naprawić swój błąd, zapłacił Hilidesowi rachunek Cymmerianina i Shemity, po czym poprosił, nie rozkazał, aby Conan i Shubal jutro przyszli do sędziego i złożyli zeznania. Zamaskowani mordercy zostali zabici w samoobronie, niemniej zostało popełnione zabójstwo. Stolica Khauranu nie była pogrążonym w anarchii Shadizar, czy maul w Arenjun. Sąd w Khauranie musiał rozpatrzyć sprawę i złożyć raport zarządcy miasta Acrallidusowi. — Shubalu — zaczął Conan, gdy straż odeszła ulicą, zabierając ze sobą trupy. — Tak? — Czujesz się na siłach, by iść? — Dokąd? — Odprowadzimy cię do domu Sfalany, a potem… pójdziemy w swoją stronę. Pomyśl tylko, jak słodka panna od melonów będzie pielęgnować swego rannego bohatera. Jutro powiem szlachetnej Khashtris i nieocenionemu Spartusowi o tym, że zostałeś zraniony, więc nikt nie będzie miał nic przeciwko twej nieobecności. Może nawet Khashtris sama zechce zobaczyć się z sędzią. — Hm! Ale Sfalana o tej porze może już być w łóżku… — Czyżbyś podejrzewał, że nie zechce z radością przyjąć pod swój dach biednego, rannego wojownika? O łożu już nie wspomnę… — Hmmm. A ty co zrobisz? — Pokażę Roseli ogród za pałacem Khashtris, Shubalu. — Conanie… — Ciii, Roselo. Powiedz nie, a przeszukam całe miasto, by znaleźć tę łasicę, która wpędziła cię w me ramiona, i oddam cię! — Nie, nie, uchwycę twoją rękę i za nic nie zdołasz mnie od siebie oderwać. Shubal roześmiał się i stanął obok Conana. — Do Sfalany! — Do Sfalany, a potem do ogrodu! Tak więc Conan i Rosela z Khauranu odprowadzili rannego Shubala do domu sprzedawczyni owoców, a później Cymmerianin zabrał dziewczynę do ogrodów szlachetnej Khashtris i pokazał jej, czego nauczył się od kurtyzany w Shadizar. Mając swoją duszę i Roselę przy boku, zapomniał o nękającym go niepokoju oraz podejrzeniach dotyczących Sergianusa z Nemedii lub z Koth. Ta beztroska trwała przez cały tydzień, aż do dnia, w którym został obarczony dziwnym zadaniem… 8 SPISEK I KONTRSPISEK Wszystko zaczęło się zaraz potem, gdy Rosela została zatrudniona w pałacu, a ramię Shubala pokryła sina blizna. Królowa, wywiązując się z podjętego wcześniej zobowiązania,’ wyjechała do innego khaurańskiego miasta, by wziąć udział w poświęceniu nowej świątyni Ishtar. Z nią udali się Sergianus i Acrallidus. Księżniczkę Taramis oddano pod opiekę Khashtris. Uzgodniono, że dziecko nie zamieszka w domu kuzynki, lecz pozostanie w pałacu. Conan i Shubal rzecz jasna towarzyszyli Khashtris w przeprowadzce. Cymmerianin był niezadowolony. Nie pomagała nawet świadomość, że nie musi rozstawać się z Roselą. Zgrzytał zębami na myśl o pilnowaniu sześcioletniego dzieciaka! Do tej pory tylko raz widział Taramis. Ona oczywiście nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Przez całe życie przebywała w otoczeniu uzbrojonych mężczyzn i ich twarzom poświęcała mniej uwagi niż łyżkom zupy w czasie jedzenia. Krótko po południowym posiłku Taramis zrobiła się senna. Khashtris zabrała ją do jej pokojów i położyła do łóżka. Conan, w czasie snu księżniczki, nie stał się ani trochę szczęśliwszy. Siedział z Shubalem i Khashtris w pokoju przylegającym do sypialni Taramis. Ogromną komnatę, w której się znajdowali, wybito jedwabiem i satyną w kolorze białym, bladożółtym i zielonym — były to barwy Khauranu. Shemita i Khashtris usiłowali go nauczyć gry w karty, jednak Cymmerianin okazał się niezbyt pojętnym uczniem. Po pewnym czasie Khashtris oznajmiła, że ma do załatwienia jakąś sprawę, i zostawiła ich samych. W tej sytuacji, gdy Shubal postanowił udać się na poszukiwanie wina, Conan przyklasnął mu z entuzjazmem. Shemita wyszedł. W końcu doszło do tego, że zostałeś niańką, wojowniku! — myślał ponuro przygnębiony młodzieniec. I w tejże chwili przybyło wybawienie. Do pokoju, kołysząc biodrami i uśmiechając się zalotnie, weszła Rosela. Dźwigała słusznych rozmiarów dzban. — Hej, zabierz ze mnie tę ogromną łapę, łobuzie. To wino pochodzi z osobistych piwnic królowej! Wypij, zanim ktoś przyjdzie i zostanę ukarana za kradzież. Och! Ledwo żyję po wczorajszej nocy! Conan, wykrzywiając zabawnie twarz, szybko wychylił trunek. — Hmm, niezłe — powiedział tonem, który miał wyrażać głęboką znajomość dworu i win. A potem z szerokim uśmiechem, jednocześnie podszczypując Roselę, wychylił drugi puchar. Z westchnieniem zadowolenia odstawił puste srebrne naczynie i rozwiązał stanik dziewczyny. — A teraz, moja droga, posmakuj dobrego wina z moich ust! — Och, Conanie, jesteś taki… Całował ją, gdy nagle ogarnął go mrok i osunął się na podłogę. Następną rzeczą, jaką zobaczył, byli Khashtris i Shubal, którzy potrząsaniem i biciem po twarzy starali się przywrócić go do przytomności. Przez mgłę dostrzegł łzy błyszczące na twarzy kobiety. Co się stało? Poderwał się błyskawicznie, zatoczył i sięgnął po miecz. Miecz zniknął. Conan niespokojnie spojrzał na Shubala. I wtedy oszołomiony Cymmerianin zauważył, że na pięknym, zielonym, obrębionym złotogłowiem dywanie spoczywa w kałuży krwi mężczyzna. Leżał nieruchomo, wciąż zaciskając dłoń na rękojeści miecza barbarzyńcy! Cymmerianin znieruchomiał i zerknął na swą pracodawczynię i przyjaciela, po czym siadł tak samo nagle jak wstał. — Kilka razy uratowałeś mi życie, Conanie — rzekł Shubal — zatem dziękuję Ishtar, że mogłem spłacić ten dług. Conan wytrzeszczył oczy. W głowie miał mętlik. — Shubal uratował ciebie i księżniczkę. Ten człowiek chciał was zabić — wyjaśniła Khashtris. — Zostałeś uśpiony — stwierdził Shubal — tak samo, jak wcześniej Taramis. Wszedłem i przyłapałem tego człowieka skradającego się do jej komnaty z twoim mieczem w dłoni. Conan potrząsnął głową. Uśpiony? Rosela?… — Dlaczego? — Powiedziałbym, że ten łotr chciał zamordować księżniczkę i upozorować wszystko tak, aby wyglądało na to, żeś ty to zrobił, mój cymmeriański przyjacielu. Sprawdź, czy go znasz. Przez długą chwilę Conan gapił się pustym wzrokiem na Shubala. Potem przyklęknął obok człowieka, którego krew wsiąkła w królewski dywan. Bez emocji, czy tego śmiesznego „szacunku dla śmierci”, o którym po raz pierwszy usłyszał tu, w cywilizowanym Khauranie, przekręcił jego głowę. Trup spojrzał w górę szklistymi oczami. — On… znam go… widziałem go przed… Shubalu! To ten człowiek, który przybiegł tamtej nocy do tawerny za Roselą! — Aha. Cóż, lecz to nie po Roselę dzisiaj przyszedł! Conan wysunął miecz z dłoni mężczyzny, która nie zdążyła jeszcze stężeć. Wstał i schował broń do pochwy. — Rosela weszła tu tuż po twoim wyjściu — powiedział. — Przyniosła mi wino w srebrnym pucharze… — Nie ma go tutaj, Conanie — oznajmił cicho Shubal. — Jej także nie było, gdy wszedłem — potrząsnął głową. — Wygląda na to, że twoje spotkanie z nią nie było przypadkowe. Ona i ten człowiek uknuli zdradę. Zostałeś, obaj zostaliśmy oszukani. — Tej samej nocy ktoś zamordował Nemedyjczyka i próbował zabić ciebie. — A dzisiaj Taramis — wtrąciła Khashtris, załamując ręce. — Dlaczego? Conan zaklął z wściekłością. Pomyślał o Roseli, rozumiejąc teraz, że został wystrychnięty na dudka. Wspomniał, jak dziewczyna rzuciła mu się w ramiona i jak od tamtej pory cały czas była z nim. Od początku pragnęła jedynie zaskarbić sobie moje zaufanie, aby mnie wykorzystać! I udało się jej… Taramis miała być martwa, a on, Conan, po stokroć przeklęty. Czegóż można było oczekiwać po barbarzyńcy, o którym tak naprawdę nikt niczego nie wiedział?… — Była czyimś narzędziem! — Conan kopnął zabitego przez Shubala mężczyznę. — Tak samo obaj mordercy Nemedyjczyka… Nebiono wiedział, że w Nemedii nie ma księstwa Tor! — Tak — zgodził się Shubal, ponuro kiwając głową. — Tak, przyjacielu. Przypomnij sobie naszą „lekcję pisania”. Zauważono, że rozpoznałeś Sabaninusa, i zrozumiano, że jesteś niebezpieczny. Gdyby dziedziczka tronu została zabita, królowa miałaby dodatkowy powód, by szukać ukojenia w męskich ramionach i powtórnie wyjść za mąż. A później powinna… umrzeć zostawiając swego przyszłego syna jako dziedzica władców Khauranu i Koth! Natomiast ty zostałbyś stracony w imieniu prawa za popełnienie najbardziej odrażającego morderstwa, jakie można sobie wyobrazić. — O czym ty mówisz? — zapytała Khashtris. — O KIM? — Zatem on nas zdradził. — Conan podjął tok rozumowania przyjaciela. — Wyjawiliśmy nasze podejrzenia jego khaurańskiemu sprzymierzeńcowi! — Chcę wiedzieć! — zażądała stanowczo Khashtris, szybko ocierając łzy. — Co to za ludzie? Jej strażnicy popatrzyli na siebie. Skinęli głowami, podejmując decyzję, po czym opowiedzieli Khashtris wszystko. Kobieta osunęła się na otomanę zarzuconą żółtymi poduszkami. — Na Ishtar! — syknęła ledwie słyszalnie. — I pomyśleć, że kiedy zobaczyłam biegnącą Roselę, pomyślałam, czy nie zrobiłeś jej krzywdy, Conanie! — Widziałaś ją? Gdzie?! — Wychodziła… do ogrodu. Cymmerianin zacisnął zęby i wybiegł z komnaty. Nogi mu dygotały, a w głowie szumiało, gdy przemierzał korytarze pałacu. Z wściekłością, raz za razem zaciskał pięści raniąc sobie paznokciami wnętrza dłoni. Wkrótce znalazł się w rozległym ogrodzie. Nie wołał, szukał w milczeniu. Po kilku minutach zobaczył Roselę w odległej altance, wśród niskich, wiecznie zielonych krzewów przyciętych tak, że przypominały końskie głowy. Leżała na ziemi. Na jej brzuchu widniały rany po kilku pchnięciach nożem. — Och… Conanie… Przykucnął obok, nie dotykając dziewczyny. Jego oczy pozostały zimne, a głos drżał z gniewu: — Opowiedz mi wszystko, Roselo. I tak umrzesz od tych ran na brzuchu. Ale powiedz mi, w przeciwnym razie sprawię, że będziesz umierać w bólu o wiele gorszym, niż dotąd zaznałaś. — Zzabij mmnie, Conanie… — Kto, Roselo? Mów! — Ark… Arkhaurus. Wynajął mojego brata i mnie… tamtej nocy. Miałam… zdobyć twoje… za… ufanie… — Udało ci się, suko! Sam doradca królowej, tak? A dzisiaj? — Wiedział, że królowa wyruszy w podróż. To on mnie zatrudnił w pałacu. To on… och! boli! Conanie… to on sprawił, by księżniczka została tutaj i żebyś musiał przyjść do pałacu ze szlachetną Khashtris. Jedzenie… Taramis… zaprawiono nasennymi ziołami. I wino, które ja… ci podałam. Wybacz, Conanie, tak mi przykro… — Oczywiście, że ci przykro. Dalej! Arkhaurus pchnął cię nożem? — Mój brat Nardius miał… zabić księżniczkę twoim mieczem — dziewczyna mówiła z coraz większym trudem. — Mieliśmy zostać bogaci, tak powiedział Arkhaurus. Przyszedł tutaj. Zamiast… za… miast… — Zamiast tego, gdy czekałaś na zapłatę, odwdzięczył ci się ostrą stalą, prawda? Ten pies nawet tego nie zrobił jak należy. Pchnął cię w brzuch i zostawił, byś konała w męczarniach. Nie byłaś sprzymierzeńcem, na którego czekało bogactwo, Roselo. Byłaś wynajętym pomocnikiem i wiedziałaś więcej, niż powinnaś. Ten koniec od początku był ci przeznaczony. Zasłużyłaś na swój los. Leżała i patrzyła na niego, a łzy spływały po jej twarzy. Potem usta i oczy rozwarły się szeroko, a ciało wyprężyło. Agonia zakończyła się długim, ostatnim westchnieniem. Conan zostawił piętnastoletnią kusicielkę i zdrajczynię, która jednak była jego kobietą. Kolejny raz przysiągł sobie, że już nigdy się nie zakocha i jedynie będzie wykorzystywał napotkane dziewczyny. Odszedł, nie zamykając jej oczu. Khashtris, Shubal i Conan postanowili nikomu nie wspominać o próbie zamachu. Najwyraźniej nikt poza Arkhaurusem nie wiedział o spisku. — Pozwól mi go zabić — rzekł Conan ponuro. — Możemy później przenieść ciało brata Roseli, żeby wyglądało, iż to on zamordował Arkhaurusa. Powiemy, że przybyliśmy za późno, ale zdążyliśmy zabić mordercę. Powiemy, że zanim umarł, wskazał na Sergianusa… — Conanie, nie! — przerwała Khashtris, zagryzając usta i wykręcając palce tak, że paznokcie stały się białe. — Nie! To jest pałac królowej Khauranu! Ta sprawa dotyczy mojej kuzynki. Ona naprawdę kocha Sergianusa! Nieszczęsna… — No to przypuśćmy, że zaprosisz go na kolację — wycedził Cymmerianin — a ja zabiję go „w napadzie szału”! Królowa nie dowie się, że ją oszukano, i zostanie uratowana, razem z Khauranem. Ty, pani, będziesz musiała dać mi jedynie trochę czasu, bym zdążył uciec z Khauranu. — Wziąłbyś to wszystko na siebie?… — Czemu nie? Jestem cudzoziemcem i nic oprócz danego ci słowa mnie tu nie trzyma. Chcę wynieść się z tego przeklętego królestwa, Khashtris. Jestem winien wdzięczność królowej Ialamis… Myślisz, że miałbym coś przeciwko krwi Arkhaurusa i Sergianusa na tych rękach? — wyciągnął przed siebie dłonie i popatrzył dziko znad czubków palców. — Chcę ich krwi! Khashtris jednak zdołała go przekonać. Conan i Shubal zakopali w ogrodzie owinięte w dywan ciała Roseli i jej brata. Khashtris własnoręcznie zmyła krew z podłogi, po czym wezwała służbę i kazała rozłożyć nowy kobierzec. Nikt nie zapytał, co się stało ze starym. Na koniec Khashtris obiecała pomówić z kuzynką. Conan nie chciał zostać w pałacu. Powiedział, że jeżeli spotka Arkhaurusa, to z pewnością od razu go zabije. Tej nocy młody barbarzyńca wypił więcej niż kiedykolwiek. Dwa dni później Khashtris porozmawiała z królową, a później zdała sprawozdanie swym strażnikom. — Chciała tylko rozmawiać o Sergianusie, o swym drogim Sergianusie — mówiła zrozpaczona Khashtris. — Usiłowałam jej powiedzieć. Próbowałam. Nie mogłam. Zgodziła się spotkać z wami, chociaż nie wie dlaczego. Conan i Shubal popatrzyli jeden na drugiego i pokiwali głowami. Potem rozdrażniona Khashtris chciała spędzić tę noc z Cymmerianinem, lecz on jej odmówił. 9 WILK GRASUJE W KHAURANIE Conan i Shubal zostali przyjęci przez królową. Próbowali powiedzieć jej to, co wiedzieli i to, o czym myśleli, że wiedzą. Ialamis nie chciała słuchać. Nie dopuszczała do siebie jakiejkolwiek złej myśli o Sergianusie. Odesłała ich niemal natychmiast i powiedziała, że nie są już mile widziani w pałacu. Oznajmiła, że po jutrzejszej uczcie to jej strażnicy odprowadzą Khashtris do domu. Dwaj mężczyźni wyszli dumnym krokiem z pałacu. — Musimy wtajemniczyć Acrallidusa — rzekł Shubal. — Bogowie! Nikt inny nam nie wierzy! — Łatwiej będzie, jeśli pójdę i wpakuję kawał stali w tego przeklętego uwodziciela Sergianusa, czy Sabaninusa, czy też jak brzmi imię tego oszusta… Ona kocha demona! — A co czułeś będąc z Roselą? — Zamknij się, Shubal! Shemita westchnął i spojrzał w twarz Conana. Stali na placu między wzniosłym pałacem a wspaniałą świątynią Ishtar. — Nie, Conanie. Nie myśl o tym. Nie zdołasz tego zrobić. Teraz jesteśmy podejrzani. Królowa nigdy nie pozwoli nam się zbliżyć do Sergianusa! Posłuchaj: przestań gapić się na te mury i myśleć głupio o ich sforsowaniu! Musimy naradzić się z Acrallidusem, który jest mądry, i z Khashtris. W czwórkę obmyślimy plan. On nam uwierzy. Musi. W tym nasza jedyna nadzieja. — Nasza najlepsza nadzieja to nasze miecze, Shubalu. — Do licha, barbarzyńco! Czy ty potrafisz myśleć tylko o pozostawieniu za sobą szlaku krwi? Conan wbił w Shemitę zimny wzrok i po chwili Shubal poprosił Cymmerianina, by zapomniał o tych słowach. Nieco później barbarzyńca zgodził się na wtajemniczenie Acrallidusa. — Ale jak? — zapytał zarządca stolicy, wysłuchawszy ich historii. Rozejrzał się po komnacie w willi Khashtris, jak gdyby wybite gobelinami ściany mogły dostarczyć odpowiedzi. — W jaki sposób baron Sabaninus mógł stać się młodszy, czy zapewnić sobie młodzieńczy wygląd, czy… — Może skradł ciało młodszego człowieka? — zasugerował Conan. Jego oczy zalśniły. Gadanie, gadanie i gadanie. Był tym zmęczony. Jego cierpliwość już dawno się wyczerpała. Przypominał wilka trzymanego na łańcuchu. — I sposób, w jaki tu przybył, piechotą, obszarpany, skrwawiony… — Ta krew nie było jego krwią. Przyjechał z Koth. Z Koth, Acrallidusie, z dwoma służącymi, których zabił! Gdy uderzył, ich krew go obryzgała. Potem spłoszył własne konie, podarł na sobie ubranie i wytarzał się w kurzu. W taki sposób stał się żałosnym, budzącym współczucie obrabowanym szlachcicem i został zabrany do królowej, która mu pomogła i przygarnęła… Do licha! — Conan trzasnął pięścią w stół. Srebrzone puchary z brązu podskoczyły i chlusnęło z nich zaprawione korzeniami wino. — Cywilizowani ludzie! Czy wy niczego nie podejrzewacie? Nie potraficie w to uwierzyć? To CZARY! Na Ishtar i Croma, i Bel, i… Erlika. Wy, którzy jesteście ofiarami przekleństwa ciążącego na waszej królowej… czy nie rozumiecie? Uwierzcie! To czary! Conan poderwał się i odszedł od stołu. Zawrócił. Stał się wielkim, niecierpliwym wilkiem, jego oczy gorzały, każdy muskuł był napięty i gotów do walki. — Słuchajcie! Wy, obłudni cywilizowani ludzie z waszymi murami, marmurowymi salami, stukającymi butami, szeleszczącymi szatami i głupimi fryzurami. — Khashtris pobladła. — Słuchajcie! Wysłuchajcie tego, którego zwiecie barbarzyńcą, który urodził się na polu bitwy, był wojownikiem i złodziejem, stracił i odzyskał własną, duszę… i który wysłał w objęcia Pani Śmierci tylu ludzi, że starczyłoby ich na zaludnienie miasta w krainie umarłych. I opowiedział im o bitwie pod Venarium, w której brał udział mając piętnaście lat, o tym, jak walczył z upiorem w krypcie i pokonał go zdobywając miecz. Opowiedział im o czarnoksiężniku Yarze z Arenjun i słoniowatym potworze w jego czarnoksięskiej wieży, o magu Hisarr Zulu i jego bracie, który żył jako piasek przez dziesięć lat po śmierci, i o tym, jak zwyciężył ich obu. Pokazał im gliniany amulet, który nosił na piersi i wyjaśnił, co to jest. A oni słuchali. — Teraz my wiemy tyle co on. Nie możemy się mylić! Arkhaurus i Sergianus spiskują razem i wiedzą, że ja i Shubal o tym wiemy. Teraz muszą założyć, że i ty także wiesz, Khashtris! Ale Sergianus nie zna tego amuletu ani też nie wie, co to jest. Ja, Conan, barbarzyńca, jak mówi wasz cywilizowany lud, wiem już, co zrobić, by ten demon sam się ujawnił. A wy musicie mi jedynie pomóc. Zróbcie to! Troje cywilizowanych ludzi, oszołomionych tak, jak gdyby Cymmerianin rzucił na nich urok, wyraziło zgodę. — Shubal i ja zostaliśmy wygnani z pałacu. Nie pozwolą nam wejść na jutrzejszą uroczystą kolację, na której, jak wiemy, królowa zamierza ogłosić swoje zaręczyny z oszustem zdecydowanym oddać wasz kraj Koth. Khashtris, pomożesz Shubalowi i mnie dostać się do pałacu. Może będziemy musieli powalić jednego czy dwóch strażników, ale to mała zapłata za cały Khauran! Khashtris popatrzyła na mężczyznę z brązowymi włosami i siwą brodą i na shemickiego wojownika. Obaj siedzieli jak zaczarowani, wpatrując się w młodego Cymmerianina. Shubal i zarządca miasta czekali na polecenia. Gdybyż mój syn był taki…, pomyślała. Gdybym mogła mieć z nim syna… — Na Ishtar! — szepnął Acrallidus. — Wilk grasuje po Khauranie i walczy dla Khauranu! Ten człowiek pewnego dnia będzie dowodził armiami, pojął nagle Shubal. Mam nadzieję, że to zobaczę! — Będziemy ucztować w Sali Ashkauriańskiej — rzekła Khashtris. — Jest ona używana jako mniejsza jadalnia, Ialamis ją uwielbia. Dostaniecie się tam sekretnym wejściem, przez spiżarnię i kuchnię. — Zastanawiała się przez chwilę. — Shubalu, ty wejdziesz wprost przez rzeźbione w smoki drzwi i zamkniesz je przed królewskimi strażnikami. Conanie… — Ja — warknął Conan — zadbam o resztę. 10 CONAN MAG Wszyscy obecni na kolacji u królowej oniemieli na widok władczyni. Była ona odziana jak prosta dziewczyna i wyglądała niezwykle młodo. Jej włosy, co wywołało szok, zostały rozpuszczone i przepasane srebrną opaską, podtrzymującą błyszczący szafir na czole. Królowa nie miała na sobie innej biżuterii. Jej biodra otaczała przepaska z białego jedwabiu, przewiązana pasem złotogłowiu. Krótka błękitna tunika z trudem zakrywała brzuch, podkreślając krągłość piersi. Tak ubierały się zwykle mieszczki Khauranu w dniu swego ślubu. Na szyi Ialamis wisiał amulet z nie oszlifowanego ametystu. Jej szczęście i wesołość zaraziły większość gości. Byli to Arkhaurus i jego chuda żona, pochodząca z Koth, następnie Sergianus, ubrany w tunikę bez rękawów, by widać było jego muskularne ramiona, dwaj lordowie — kuzyni królowej oraz żona jednego z nich. Mniej radośni byli szlachetna Khashtris, zarządca Acrallidus i jego małżonka. Służący wchodzili i wychodzili, przynosząc biesiadnikom wyszukane potrawy. Złote puchary napełniano trzema rodzajami starych win o niezrównanych aromatach. Khashtris czekała w napięciu. Ze spiżarni nie dobiegł dotąd żaden dźwięk. Conan i Shubal jeszcze nie przyszli. Zostawiła obu wojowników w swoim domu, zawieszając każdemu z nich na szyi figurki czczonej przez siebie Ishtar. Serce Khashtris waliło, było jej gorąco i z trudem zachowywała spokój. Wypiła zbyt wiele wina, by ugasić płonące emocje, ale wywarło to przeciwny efekt, wysuszając usta i tak już suche ze zdenerwowania. Wreszcie podano owoce. Królowa wstała. Khashtris niespokojnie uchwyciła skraj stołu, czekając na ogłoszenie zaręczyn. Nic takiego się jednak nie stało. Ialamis powiedziała, że miała niespotykane szczęście spotkać sztukmistrza Crispisa z Kendali, i klasnęła w dłonie. Otworzono wysokie, okute brązem drzwi z rzeźbionego drewna. Biesiadnicy sapnęli na widok sztukmistrza. Crispis był niepospolicie wysokim i najwyraźniej krzepkim człowiekiem, jego czarna szata spowijała go niczym namiot. Spod zarzuconego kaptura widać było jedynie czubek nosa i wielką, ciemnobrązową, wystającą do przodu brodę. Mężczyzna miał na prawej dłoni czarną rękawiczkę, lewy rękaw szaty zwisał luźny i pusty. — Czuję zapach… konia — wyszeptała żona Arkhaurusa i natychmiast zamilkła uciszona przez męża. Spojrzenia wszystkich przyciągał jedyny drobiazg rozjaśniający strój Crispisa. Tuż poniżej brody, na piersiach wisiał złoty amulet w kształcie miecza z topazami przytwierdzonymi do końców jelca. Szlachetne kamienie wyglądały jak oczy. — Witamy — powiedziała królowa i usiadła. — Mistrzu Crispisie! Co prawda nie widziałam was wcześniej, ale słyszałam wiele dobrego o waszych umiejętnościach. Wysoka postać ugięła się w ukłonie. Okryta rękawicą dłoń sięgnęła do amuletu. Głos dobywający się spod kaptura był tak nienaturalnie niski, że jedno czy dwoje gości Ialamis uśmiechnęło się z pobłażaniem. — Czcigodna królowo i szlachetni goście, Crispis zadziwi was swoją wiedzą o was samych. Uczyni to z pomocą bliźniaczych, wszystkowidzących oczu magicznego amuletu, Oka Erlika! Ach! Już spostrzegam, że sławna królowa Khauranu rozważa złożenie pewnego ważnego oświadczenia! Bez obawy, Crispis nie powie niczego więcej. Sama, pani, to zrobisz. Podczas gdy się kłaniał, Ialamis i Sergianus wymienili porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechnęli się do siebie. Okryta rękawicą dłoń znów wzniosła się do amuletu. — Och… Szlachetna Khashtris, nieprawdaż? Kobieta sentymentu, łagodności i religii! Widzę, że nosisz w ukryciu podobiznę Ishtar… choć Crispis daleki jest od nazwania miejsca, w którym ją ukryłaś! Dopowiem tylko, iż figurka bogini należała do twojej matki. Naleganie innych schlebiło Khashtris, która, zarumieniona i z nikłym uśmiechem, potwierdziła słowa jasnowidza wyjmując spomiędzy piersi maleńką figurkę. Conan i Shubal wiedzieli, że ją tam nosiła. Teraz zastanowiła się, w jakim to ciemnym kącie leży związany i zakneblowany biedny Crispis z Kendali i jakiż to koń poświęcił swój ogon, by dostarczyć włosia na brodę wypływającą spod kaptura ciemnej szaty. — Nie do wiary! — zawołał Arkhaurus z uśmiechem i wzniósł swój puchar w stronę Crispisa. — Zaiste, mamy wśród siebie jasnowidza i to dobrze wychowanego! Podczas gdy inni chichotali, Crispis rzekł: — Tak, panie, z pomocą tego amuletu, należącego niegdyś do magów dalekiego Iranistanu, Crispis widzi wszystko. Widzę ciebie, wielki doradco królowej, jadącego na wspaniałym wierzchowcu. To kothyjski koń, a na tobie błyszczy kothyjska zbroja. Widzę… a dlaczego sztylet doradcy ocieka krwią? Arkhaurus poczerwieniał, tak jak wcześniej Khastris. Jedynie kostki jego palców zaciśniętych wokół pucharu pobielały. Wszyscy spojrzeli na leżący na talerzu doradcy sztylet do krajania potraw. Jego ostrze było czyste. — Tajemniczy jasnowidz — powiedział Acrallidus. — Planujesz podróż do Koth, panie Arkhaurusie? — Nie! — Ach! — Crispis z powrotem przyciągnął ich uwagę. — Może źle widzę. Jednakże obok ciebie na drugim koniu, królewskim rumaku z Koth, jedzie stary, bardzo stary człowiek. Suchy jak kurz, chudy, ręce mu drżą, łysinę otaczają żółtawobiałe włosy jak frędzle. Brak mu dwóch dolnych przednich zębów. Na piersiach ma medalion… ach. Przepraszam, szlachetny panie. Nie dostrzegłem cię, siedzisz wszak obok królowej, przyćmiony blaskiem jej chwały! Crispis gratuluje ci, doskonale znosisz brzemię wieku i wagę tego medalionu baronów z Korveki. — O co mu chodzi? O ciebie, panie Sergianusie? — Korveka? — Czy on mówi o młodym Sergianusie? — Spójrz tutaj, Crispisie… — Ach! Teraz widzę źródło krwi na twoim sztylecie, doradco królowej… to krew młodej dziewczyny, która stała się w twym ręku bezwolnym narzędziem… Czekaj! Nic nie mów, jej imię… ach! Rosela! Arkhaurus na wpół się podniósł. Zapadła martwa cisza. Crispis zadał pytanie: — Szlachetny panie baronie Sabaninusie z Koth, dlaczego nazywasz siebie „Sergianusem” i udajesz młodego? Spójrzcie, kiedy zasłonię swój amulet i zamknę oczy, wszyscy obecni ujrzą, jaki naprawdę jesteś! Pobladły Sergianus siedział sztywno i spoglądał we wlepione w niego oczy wszystkich biesiadników. Królowa podniosła się. — Co to znaczy? Mówiła do Crispisa, lecz Sergianus, przekonany, że jego prawdziwy wygląd w magiczny sposób stał się widoczny dla wszystkich, popełnił błąd myśląc, że to pytanie zostało skierowane do niego. — To znaczy, że Crispis musi być… szpiegiem! — krzyknął zdemaskowany zalotnik i zerwał się od stołu. Z rozcięcia na boku długiej tuniki wyciągnął miecz i ruszył na odzianego w czarną szatę maga. — Będę miał ten amulet, psie! Drzwi do kuchni stanęły otworem. — Nie, Sabaninusie z Koth — rzekł Shubal — będziesz miał to, na co zasługujesz, Kothyjski spiskowcu knujący przeciwko Khauranowi! Arkhaurus wyciągnął sztylet, odwrócił się i dźgnął Shubala w udo. — Nie wtrącaj się, Shemito! Shubal jęknął głośno. Ostrze utkwiło w napiętych mięśniach i gdy Arkhaurus zmagał się, by je wyciągnąć, Shubal oparł miecz o jego kark. — Puść sztylet, zdrajco! — warknął Shemita. — Może pozostać tam, gdzie jest. Niech inni zachowają spokój, bo zetnę łeb temu fałszywemu doradcy! Wszyscy w komnacie zesztywnieli. Sergianus znieruchomiał pierwszy, widząc nagle wejście Shubala. Teraz znów spojrzał na Crispisa, który rozciął szatę trzymanym pod nią sztyletem i odrzucił kaptur. Ukazał się potężny młodzieniec w kolczudze. — To… to ten barbarzyńca! — Conan! —Ty! — Khashtris! — krzyknęła królowa. — O co chodzi temu… strażnikowi?! Conan skoczył w tył i zatrzasnął drzwi. Ciężka sztaba opadła na uchwyty. W chwilę później z drugiej strony naparły liczne ramiona, lecz sztaba była żelazna i drzwi nie ustąpiły. Pierwotnym przeznaczeniem tej komnaty była ostateczna kryjówka na wypadek oblężenia. — Masz, baronie Korveki, prezent od konia! Sergianus rzucił się na Cymmerianina. Conan odskoczył, dobył miecza i uderzył. Sergianus uchylił się przed ciosem, a w chwilę później „broda” Crispisa wylądowała na jego twarzy. W czasie gdy Sergianus szamotał się z masą końskiego włosia, Conan skoczył w prawo. Ostrze jego miecza przecięło powietrze nad głową mdlejącej kobiety. Brzeszczot utkwił tam, gdzie Conan zamierzył, czyli w gardle Arkhaurusa. — Za Roselę, łajdaku! Nie chciałem, by Shubal odebrał mi tę przyjemność! Żona Arkhaurusa osunęła się na kolana. Sergianus uwolniwszy się od brody, zamachnął się i ciął Conana. Miecz Cymmerianina ze szczękiem powstrzymał klingę Kothyjczyka. Obaj mężczyźni zachwiali się. Conan opadł na kolano, a jego lewa ręka wbiła sztylet w brzuch Sergianusa. Wszyscy wstrzymali oddech. Sergianus stał, drżąc na całym ciele. — On NIE ŻYJE! — krzyknęła przeraźliwie żona Arkhaurusa. — O, Ishtar, nie, nie, mój ukochany! To nie było tego warte! BŁAGAM cię, żebyś nie sprzymierzał się z tym oszustem z Korveki! O, Ishtar, pomóż mi, dlaczego nie wyznałam królowej wszystkiego, gdy tylko zaczęliście spiskować? Mój mąż nie żyje! — zawodziła, potrząsając zakrwawionym trupem. Sergianus nadal stał, trzęsąc się tak, jakby znalazł się na lodowatym wietrze. Conan, nim wyciągnął sztylet, bezlitośnie przekręcił ostrze w ranie. Na tunice Sergianusa pokazała się krew. — Nie… dość — warknął Shubal i wypuścił miecz z ręki. Z jękiem wyciągnął sztylet z nogi, chwycił za skrwawione ostrze i rzucił z całej siły w Sergianusa. Noga Shemity, aż do łydki, była szkarłatna od krwi. Shubal oparł się plecami o drzwi spiżarni i zaczął osuwać. Śliski nóż nie poleciał właściwie. Uderzył w skroń Sergianusa nie ostrzem, a głowicą. Dźwięk uderzenia był suchy, po nim rozległ się krzyk królowej. Ialamis szybko przebiegła pomiędzy ścianą a stołem naprzeciwko Shemity. Przez salę przeszedł nagły szmer zdumienia. Sergianus upadł i… zmienił się. Płacząca królowa dotarła do powalonego mężczyzny, ale ujrzała nie Sergianusa, lecz starego, bardzo starego człowieka opisanego przez „Crispisa”. Niewiadomym i nieważnym było to, kto go zabił, Conan czy Shubal. Sabaninus był martwy i po śmierci odzyskał własny wygląd. Oczy zasnute starczym bielmem patrzyły na oszukaną królową, której już nie widziały. Ialamis powoli podniosła głowę i spojrzała na Conana. — To baron Korveki z Koth, królowo — rzekł Cymmerianin. — Dzięki czarom zyskał wygląd człowieka młodszego i przybrał fałszywe nazwisko i tytuły. Tor w Nemedii nie jest księstwem. Ujrzałem go takim pierwszego dnia, w chwili gdy moja dusza wracała do mego ciała. On i Arkhaurus knuli razem. Kothyjska żona twego zdradzieckiego doradcy opowie ci wszystko. Shubał powstrzymał ich wysłanników, Roselę i jej brata Nardiusa, od zabicia księżniczki. Twoja córka, pani, miała zginąć. Ty wróciłaś mi moją duszę, królowo Khauranu, ja wróciłem Khauranowi jego duszę! — Żałuję, że cię spotkałam. Odsuń się od tych drzwi. Conan, podwójnie zaskoczony, uczynił, co nakazała. Królowa chwyciła sztabę. Kiedy próbował jej pomóc, odepchnęła go i sama otworzyła drzwi. Wpadli strażnicy z obnażonymi mieczami i natychmiast zostali powstrzymani przez swą panią. — Sergianus był kothyjskim oszustem, a Arkhaurus sprzymierzonym z nim zdrajcą — oznajmiła Ialamis bezbarwnym i głuchym głosem, sprawiającym wrażenie, jakby wydobywał się z wnętrza sarkofagu. — Conan i Shubal uratowali królestwo. Wezwijcie mego medyka, by natychmiast opatrzył ranę Shemity. Przyjmujcie rozkazy od szlachetnej Khashtris. I odeszła pośpiesznie, błyskając nagimi nogami. Ostatnie polecenie królowej sprawiło, że Khashtris nie mogła od razu pośpieszyć do komnat kuzynki. Przez pewien czas była zajęta opanowywaniem powstałego zamieszania. Wreszcie przybył medyk i pochylił się nad Shubalem, a strażnicy wynieśli trupy. Wdowa po Arkhaurusie idąc za ciałem swego męża zawodziła jękliwie. — Uratowałeś nas wszystkich, Conanie — rzekł Acrallidus. — Bogowie! A nasza biedna królowa myślała, że w końcu znalazła swoje szczęście, z tym… Conan spojrzał na podeszwy sandałów wynoszonego z komnaty Sergianusa–Sabaninusa. — Musisz służyć jej radą i być dla niej jak ojciec, Acrallidusie. Acrallidus westchnął. — I ty, Conanie. Musisz zostać z nami, chronić królową tak, by wiedziała, że jest bezpieczna. Także jej córkę, przyszłą królową. Gdyby Khauran się podzielił albo gdyby królowa umarła nie zostawiając dziedzica, kothyjscy żołnierze znaleźliby się tu w ciągu dwu tygodni! — Ale — zaczął Conan — ja… Przerwał mu przenikliwy okrzyk przerażenia. Obaj mężczyźni, a w ślad za nimi pałacowi strażnicy popędzili do komnat królowej. Krzyczała Khashtris, która siedziała na podłodze, trzymając na kolanach głowę swej królewskiej kuzynki. Ialamis wbiła sobie sztylet w serce. — Żyłam tylko… — wyszeptała królowa — dla Sergianusa. Zakończyłam to… żałosne życie. Ac–crallidusie… — Zadrżała. — Dobry Acrallidusie, bądź doradcą i przewodnikiem…uch!… Taramis. Ona będzie cię potrzebowała. Ja… żałuję jedynie tego, że zo–stawiłam ją… samą. Może ona… ona i twój K–krallides… — znów przerwała, kaszląc krwią. — Co–Conanie… przypuszczam, że uratowałeś Khauran. Ale… ale ja… ja byłabym szczęśliwsza… — znów zadrżała, a jej głowa opadła bezwładnie. Dym z dwudziestu kadzideł kłębił się w świątyni Ishtar, mieszając się z żałobnymi głosami kapłanów. Ialamis przyłączyła się do swego męża i nieszczęsnych przodkiń, spoczywających w Królewskim Mauzoleum w podziemiach sanktuarium. Szerokimi frontowymi schodami schodził Conan, górując nad towarzyszącą mu kobietą. Jej włosy były rozpuszczone i okryte białym samodziałem, który w Khauranie oznaczał żałobę. — Zatem nic nie zmieni twoich zamiarów? — zapytała. — Nie. Spojrzała na jego twarz. — Och, przeklęty! Jak bardzo chciałabym, żebyś ty był starszy albo ja młodsza! — Cieszę się, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, Khashtris, ponieważ mógłbym cię pokochać, a nim ja i jakaś kobieta wypowiemy słowa przysięgi małżeńskiej, chciałbym zobaczyć jeszcze kawał świata. — Podziękuj za to swoim bogom. Widzę, że na powrót okryłeś amulet gliną. — Tak. Oko Erlika nie może mi dać żadnej mocy, jedynie władcy, o którym ci nie powiem. To ja oszukałem Sabaninusa, nie amulet. Nawet Crispis mi wybaczył, gdy uwolniłem go i przekazałem mu brzęczącą sakiewkę od ciebie. Ten amulet odegrał już swoją rolę w Khauranie. Zatrzymała się u podstawy schodów. — Weź to — wsunęła mu w rękę przeciętą na pół monetę z profilem królowej Ialamis. — Druga połówka zawiśnie na szyi tej, którą uczyniłeś szczęśliwą królową Khauranu. Dopilnuję tego. Taramis dowie się o tobie. Zawsze będziesz mógł znaleźć tu pracę, nawet gdyby mnie… gdybym ja… — zamknęła jego dłoń na kawałku metalu. — Gdybym ja odeszła. Conan miał zamiar uścisnąć ją serdecznie, gdy raptem usłyszał głos Acrallidusa: — Conanie! Muszę z tobą porozmawiać! Cymmerianin odwrócił się do mężczyzny odzianego w zieloną szatę i biały welon. — Nie ma potrzeby, Acrallidusie. Nie pozostanę w tym ponurym królestwie. Shadizar może sobie być Miastem Niegodziwości, ale ja też nie jestem święty, a moje konie są gotowe do drogi. Pojadę na północny zachód i to zaraz — udał, że nie zauważył pierścienia, który Khashtris wsunęła mu na palec. — Ale… — Nie da się go przekonać, Acrallidusie — rzekła Khashtris. — Ja rozumiem. I Shubal również zrozumie. Sądzę, że gdyby był zdrowy, zostawiłby mnie, by pójść z tobą, Conanie. Lecz stracił wiele krwi i musi odpoczywać przynajmniej przez tydzień. — Ach, jeszcze jedno… ja i Shubal mamy straszliwy rachunek do zapłacenia w tawernie Hilidesa. Pięćdziesiąt srebrnych monet, jak sądzę. Spojrzała na niego. Wiedziała, że kłamie. — Dam Shubalowi pieniądze, Conanie. Domyślam się, że w większej części trafią one w ręce pewnej handlarki owoców! Co do ciebie, zatrzymaj tę połówkę monety. — Zatrzymam ją — powiedział Conan i pomyślał: zatrzymam ją i będę pamiętał. Może pewnego dnia powrócę do Khauranu, by zobaczyć, jak radzi sobie królowa Taramis. Wiem, że ty i Acrallidus dobrze nią pokierujecie. Teraz Khauran jest pod waszą opieką. Ja udaję się do Shadizar, siedliska wina i kobiet… a te rzeczy bardziej odpowiadają mym upodobaniom niż nieszczęsny, obrzucony klątwą Khauran i służba koronowanemu dziecku. Cymmerianin pochylił się w lekkim ukłonie, odwrócił i odszedł w kierunku znudzonego chłopca, który od kilku godzin pilnował jego koni. Conan był odrobinę starszy i odrobinę mądrzejszy i odzyskał swoją duszę. A co do jego powrotu do Khauranu Nieszczęsnych Królowych… Któż mógł to wiedzieć?