Holeman Linda - W dalekim kraju
Szczegóły |
Tytuł |
Holeman Linda - W dalekim kraju |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Holeman Linda - W dalekim kraju PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Holeman Linda - W dalekim kraju PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Holeman Linda - W dalekim kraju - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Holeman Linda
Ptaszyna 03
W dalekim kraju
Kobieta, która szukała spełnienia.
Priscilla, zwana Pree, wychowuje się w bardzo surowych warunkach. Jej
rodzice, brytyjscy misjonarze prowadzący podupadającą misję w
Pendżabie, karzą ją za najdrobniejsze przewinienia, zamykając w
schowku z Biblią, której ma uczyć się na pamięć. Gdy dorasta, nie może
nawet kontaktować się z Kaiem, swoim jedynym przyjacielem, synem
służącej. Pree próbuje się buntować, nie wiedząc, że los szykuje jej
znacznie okrutniejsze niespodzianki...
Czym naprawdę zajmuje się Kai? Do czego zmusi Pree jego matka? Kim
jest tajemniczy Afgańczyk, pojawiający się w misji na złocistym koniu?
Kim wreszcie jest sama Pree, nieprzystająca do świata swych rodziców
Anglików i nietraktowana jak swoja przez Hindusów?
Wielka podróż, wstrząsająca tajemnica, upokorzenie i niegasnąca
nadzieja na lepszą przyszłość w pełnej rozmachu powieści na
egzotycznym tle kolonialnych Indii drugiej połowy XIX wieku.
Strona 3
PROLOG
Bombaj, 1885
Jest jedenasty dzień święta i Ganeśa niebawem zanurzy się w Morzu
Arabskim.
Jestem w drodze do domu, ale przyszłam na brzeg morza, by obejrzeć
olbrzymie figury boga z głową słonia, które giną w ciemnej wodzie.
Wiele figur Ganeśy najróżniejszych rozmiarów przeszło w paradzie
ulicami miasta, a niosący je ludzie zgromadzili się teraz na szerokim
piaszczystym brzegu. Brzeg ożył, gdy tłumy zebrały się, by wziąć udział
w ostatnim rytuale święta Chaturthi.
Obserwuję morze. Nie rzucam się w oczy; włożyłam sari i namaściłam
włosy olejem, splatając je w gruby warkocz, który spływa mi na ramię.
Noszę taki strój do pracy, bo kobiety czują się swobodniej, gdy
odwiedzam je ubrana jak jedna z nich. W przeszłości nosiłam wiele
przebrań.
Morze tutaj jest płytkie, a łagodne fale powoli obmywają prążkowany
piasek. Pierwszy młody człowiek powoli wchodzi do wody, tuląc w
ramionach figurę Ganeśy. W wieczornym powietrzu unoszą się śpiewy:
Powróć wcześnie za rok, o zwycięski Ganeszo. O, Ojcze Ganeszo, wróć
znowu za rok.
W Bombaju Hindusi mają swoich licznych bogów, muzułmanie modlą
się do Allaha, chrześcijanie czczą Ojca, Syna i Ducha Świętego, a
zoroastrianie otaczają czcią ogień.
Moim ołtarzem jest woda.
Podnoszę naszyjnik z czerwonych kwiatów lotosu, który spadł na ziemię
z ozdobionej figury Ganeśy, i podchodzę do
Strona 4
wody. Zdejmuję sandały i zarzucam na ramię ciężką torbę. Maleńki
przerażony gekon wybiega spomiędzy dwóch kamieni i przemyka
między moimi bosymi stopami. Unosząc brzeg sari, dołączam do tłumu i
wchodzę do chłodnej wody. Wrzucam naszyjnik z kwiatów, gdy inni
wrzucają własne kwiaty, drobne słodycze lub orzechy kokosowe,
składając w ofierze swoją puja.
Z pustymi rękami stoję nieruchomo i patrzę w górę. Na niebie rysują się
wyblakłe różowe wstęgi.
Nagle czuję zmęczenie. Widzę małą dziewczynkę, siedmio- lub
ośmioletnią, trzymającą mocno za rękę kobietę, która z pewnością jest jej
matką. Kobieta uśmiecha się do małej, stojąc na krawędzi wody.
Dziewczynka zaczyna nagle podskakiwać, a jej starannie zaplecione
warkoczyki fruwają w powietrzu, gdy pokazuje matce figurę Ganeśy. Jej
jasnożółte sari jest czyste, a na nadgarstkach pobrzękują bransoletki.
Kobieta uśmiecha się szeroko, a jej wyraźna miłość do dziecka sprawia,
że czuję ucisk w piersi. W wieku tej dziewczynki nosiłam poplamioną
sukienkę z darów, a moje włosy były zmierzwione i zwisały smutno na
plecach. Biegałam po misji jak szalona, niezauważona przez nikogo.
Wiedziałam, że moja matka nigdy nie patrzyła na mnie tak, jak ta kobieta
na swoją córkę. Nigdy nie trzymała mnie za rękę z taką dumą, że do niej
należę.
W tej chwili dziewczynka podnosi wzrok na matkę i widzę dokładnie jej
małą buzię. Choć oczy lśnią z podniecenia, w rysach widać spokojną
pewność siebie. Ona wie, kim jest i do kogo należy. I jak jest kochana.
Odmawiam cichą modlitwę, by nigdy nie spotkała się z tym, co ja. Żeby
nigdy nie zaznała bólu utraty wszystkich, którzy ją chronili, bólu
porzucenia, smaku strachu. Żeby te czyste lśniące oczy nigdy nie
zobaczyły tego, co ja widziałam, i żeby nigdy nie musiała upaść tak nisko
jak ja, by znaleźć swoje miejsce w świecie. I na koniec, żeby nigdy nie
patrzyła na ten świat z takim poczuciem samotności, jaka kiedyś mąciła
mi wzrok.
Strona 5
Powtarzam sobie, że to tylko zmęczenie po długim dniu przywołuje stare
smutki i urazy, stary wstyd. Biorę głęboki oddech i na chwilę odwracam
wzrok od matki i dziecka, od moich sekretów.
Patrzę, jak Ganeśa ginie w ciemnej wodzie. Powoli fale zakrywają długi
tułów, symbolizujący głęboką znajomość pisma. Zaraz potem nikną duże
uszy, gotowe słuchać katha Pana - jego opowieści - z największym
zapałem. Potem oczy, malutkie, by jak najlepiej widzieć najdrobniejsze
szczegóły boskości. Woda zakrywa duże czoło, które kryje głęboki
intelekt, by głosić słowo Pana. W końcu zanurza się czubek głowy.
Gdybym nadal wierzyła w chrześcijańskie dogmaty, wyobraziłabym
sobie, że hinduski Ganeśa został ochrzczony.
Choć rzadko wracam myślami do mojego chrztu, który odbył się połowę
mojego życia temu, wspomnienia powracają i nagle znów jestem w misji
na brzegu rzeki Rawi. Kiedy spoglądam wstecz na moje życie,
zastanawiam się, czy właśnie wtedy zaczęła się moja historia: w
sierpniowy dzień podobny do tego, kiedy woda zamknęła się nad moją
głową, tak jak teraz zamyka się nad głową boga Ganeśy.
Jednak w przeciwieństwie do dzisiejszego dnia, nie był to czas
świętowania. Nie było radosnych śpiewów, prezentów, modlitw. Mój
chrzest był samotny i posępny, przeprowadzony z brutalną siłą i zrodzony
z fałszywej nadziei. Miał zmyć moje grzechy.
Strona 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Misja Medyczna Kościoła Anglikańskiego Pendżab, Indie
Roku Pańskiego 1871
Podczas chrztu o mało nie utonęłam. Był to mój drugi chrzest; pierwszy
który odbył się, gdy byłam malutka, najwyraźniej nie „zadziałał". Moja
matka nalegała, żeby ojciec, jako duchowny, przeprowadził go powtórnie
pod koniec lata tuż po moich piętnastych urodzinach.
Był koniec sierpnia w Pendżabie, czas umęczonej obfitości. Monsuny
spłaszczyły grube czerwono-zielone liście krotonów, które porastały
dziko ziemię wokół werandy. Deszcze spływały krętymi strumyczkami
po wewnętrznych ścianach domu i infirmerii, gdyż gruba strzecha nie
była w stanie oprzeć się naporowi wody. Woda sprawiła, że rodzina
borsuków workowatych żyjąca za stertą łajna zrobiła się jeszcze
odważniejsza i biegała po podwórku, szukając schronienia. Długie
szczurze ogony lśniły złowieszczo, a tłusta sierść zjeżyła się.
Zebrano już kukurydzę i teraz długie łodygi trzeszczały i chwiały się na
wietrze, szeleszcząc w dłoni jak zgniatany papier. Albo szumiąc jak
niszczący wszystko ogień. Stada szakali buszowały nocą wśród ich
rzędów, polując na gnijące kolby, warcząc i bijąc się o resztki. Ostatnie
niezebrane owoce: mango, morele, figi i cytrusy dawno już opadły, a
kruki zawzięcie dziobały rozkładające się owoce, strzygąc pozbawionymi
życia i wyrazu oczami.
Rzeka Rawi, która latem płynęła leniwie skurczona do
Strona 7
rozmiarów wąskiej strużki, teraz łakomie połykała złożoną przez
monsuny ofiarę. Niekończące się deszcze zamieniły toczące się wody w
rwącą rzekę z zaskakująco silnym prądem. Nadęta swoją ważnością rzeka
rozlała się szeroko i odważnie, chwytając i wciągając wszystko, co
odważyło się za bardzo zbliżyć do jej grzmiących brzegów.
W szarym monotonnym deszczu podupadająca misja wyglądała smutno i
ponuro. Czyż nie była to odpowiednia pora, by moja matka oświadczyła,
że ja też upadłam? Próbowała więc cofnąć czas, by stworzyć mnie na
nowo i zamienić w przykładną córkę misjonarza.
Nie miałam pojęcia o planie rodziców do czasu, gdy nagle otworzyły się
drzwi składziku. Usłyszałam, że nadchodzi moja matka; jej ciężkie kroki
rozlegające się na werandzie zawsze dawały mi dość czasu, bym mogła
schować nielegalną książkę, usiąść prosto z Biblią otwartą na kolanach i
przywołać na twarz wyraz fałszywej pobożności i skruchy. Nauczyłam
się, że bez tego wyrazu na twarzy nie będzie mi wolno wyjść z domu
przez kolejną godzinę.
W to ciemne, wilgotne popołudnie niebo było ciężkie jak zawsze, zanim
otwarły się nisko wiszące czarne chmury. Matka po raz kolejny zamknęła
mnie w składziku na tyłach budynku misji. Jej instrukq'e były zawsze
takie same: miałam nauczyć się na pamięć trzech fragmentów Biblii. Tak
karała mnie od czasu, gdy skończyłam sześć lat i nauczyłam się czytać. W
składziku spędziłam wiele godzin z Biblią w rękach. Pewnie złożyłyby
się na całe miesiące, gdyby zsumować kary, które w ostatnich dziewięciu
latach odbywałam dwa lub trzy razy w tygodniu.
Matka nie potrafiła zaakceptować młodej kobiety, jaką się stałam. Nie
mogła pojąć, że bez względu na to, ile fragmentów Biblii przeczytam oraz
ilu fragmentów Ewangelii nauczę się na pamięć, nie zmieni to mojej
natury. A im byłam starsza, tym bardziej obrażało mnie jej założenie, że
Strona 8
jeśli będę wystarczająco długo studiować Biblię, w końcu stanę się córką,
z której misjonarz i jego żona mogą być dumni.
Miałam absolutną pewność, że to się nigdy nie stanie.
Kiedy matka ostatni raz przyłapała mnie, jak „goniłam jak szalona z
pogańskimi przyjaciółmi" - to jej słowa - miara się przebrała. Należało
podjąć bardziej drastyczne środki, by upewnić się, że nie będę płonąć w
wiecznym ogniu piekielnym i nadal jej zawstydzać.
Monsun przybierał na sile, gdy ojciec ciągnął mnie za ramię przez ogród
na tyłach misji, a potem dalej, przez resztki zebranej kukurydzy i pola
trzciny cukrowej aż do kłębiących się wód Rawi, która płynęła zaraz za
misją.
Matka podążała za nami; pomimo wiatru, słyszałam jej zniecierpliwienie,
gdy potknęła się o twarde, połamane łodygi, i jej niepewne kroki, gdy
próbowała nadążyć za idącym szybko ojcem - i za mną. Nie odwracałam
się, bo nie chciałam zobaczyć malującego się z pewnością na jej twarzy
wyrazu satysfakcji.
Nie chciałam też, by dostrzegła moją niepewność. Już od dłuższego czasu
bardzo mi zależało, by matka nie zobaczyła na mojej twarzy najmniejszej
choćby słabości. A już na pewno nie strachu.
Nie mogłam jednak wytłumaczyć nieoczekiwanego przerażenia, które
mnie ogarnęło: nie bałam się wiatru ani ulewnego deszczu, ani też samej
rzeki - w tych siłach natury nie było nic niezwykłego. To dziwne
zachowanie ojca sprawiało, że oddychałam szybko i wpadałam w panikę,
a stopy paraliżował strach. Mój ojciec był dobrym, cichym człowiekiem.
Chronił mnie przed gniewem matki i w każdej sytuacji zachowywał
spokój. Dziś jednak jego nastrój stanowił wierne odbicie panującej
pogody.
Rawi płynęła z głuchym, rytmicznym dudnieniem, kiedy zostałam
wciągnięta w nurt, a prąd chwycił mnie za spód-
Strona 9
nicę. Choć woda nie była jeszcze bardzo zimna, była błotnista i brudna i
pełna śmieci, które ściągała z brzegów.
- Ojcze - powiedziałam. - Spójrz.
Wolną ręką pokazałam wzdęte truchło małego czarnego psa, który płynął
na grzbiecie z wyprostowanymi łapami. Sterczały jak maszty pozbawione
żagli, a jednak pełne nadziei, że uda im się złapać wiatr. Ten sam wiatr
wyswobodził moje włosy ze wstążek i grube pasma zasłoniły mi twarz.
Martwy pies zakręcił się w niewielkim wirze kilka stóp ode mnie i
odpłynął. Jego szary język tkwił między zaciśniętymi zębami.
Pomyślałam, że na ten widok ojciec złagodnieje; zawsze poruszał go
widok martwych stworzeń, zarówno ludzi, jak i zwierząt.
- Nie każ mi zanurzać twarzy w tej wodzie, ojcze. Proszę.
Obok nas przepłynęły gąbczaste kolby i długi wijący się pas czarnego
materiału - zagubiony turban sikha. Zaplątał się w moją spódnicę, która
unosiła się niczym brązowy grzyb z serży. W następnej sekundzie
materiał wyswobodził się i popędził za martwym psem, jakby go ścigał.
Wyrwałam rękę i przywołałam na twarz najbardziej błagalny wyraz, ale
ojciec tylko mocniej chwycił mnie za nadgarstek. Mój ojciec, taki
łagodny... „Łagodni odziedziczą ziemię". Ale tamtego dnia nie było w
nim łagodności. Jego ręka zaciśnięta na moim nadgarstku była niczym
żelazne, zimne okowy. Jak matce udało się go przekonać, żeby przystał
na jej niedorzeczny pomysł?
- Ojcze - odezwałam się ponownie - dlaczego to robisz?
Zadałam to pytanie już dwukrotnie, kiedy potykając się podążałam za
nim. Nie odpowiedział. Tym razem jednak zamrugał z gwałtownym
staccato, jak robi zawsze, gdy jest zdenerwowany lub zdumiony. Kiedy
wreszcie się odezwał, jego spokojny łagodny głos zabrzmiał ostro, choć
mógł to być efekt wiatru. Zupełnie jakby niektóre słowa były porwane,
rozdarte.
Strona 10
- Matka cię widziała - powiedział - z Darshanem i Ja-farem.
- I co z tego? - zdziwiłam się. Darshan i Jafar byli synami Sanosha,
naszego kucharza. Mieszkali w sąsiedniej wiosce Tek Mandi i często
odwiedzali ojca w misji. Darshan był dwa lata starszy ode mnie, a jego
brat rok młodszy. -I co z tego, ojcze?
- Powiedziała... Powiedziała, że cię widziała... - urwał.
- A co w tym złego? - zapytałam równie ostrym głosem jak ojciec. -
Rozmawialiśmy o tym, co się dzieje w Tek Mandi, o meczu krykieta,
który rozegrali, o zbliżającym się ślubie ich siostry. - Krzyczałam, by
usłyszał mnie w szaleństwie wiatru i wody. - Zagrali też w goli; a ja
patrzyłam. Jafar zabrał Darshanowi wszystkie kulki. Nie zrobiłam nic
złego, ojcze.
- Chcę ci wierzyć, Pree - powiedział i spojrzał na brzeg, gdzie stała matka.
Uniosła brodę, a ojciec zamrugał powiekami. Drugą ręką chwycił mnie za
kark i powoli mnie przyginał.
Do strachu dołączył teraz szok - ciągle nie wierzyłam, że to zrobi, a
jednak znalazłam dość przytomności, by zanim moja twarz znalazła się
pod wodą, zamknąć oczy i zaczerpnąć powietrza. Zacisnęłam usta i
wstrzymałam oddech. Woda była tłusta.
Ojciec trzymał mnie pod wodą tylko przez kilka sekund i zaraz potem
wyciągnął.
- Czy wyrzekasz się szatana i przyjmujesz Pana do swego serca? -
zapytał.
Otworzyłam usta, by powiedzieć tak, tak, podobnie jak odpowiadałam na
słowa ojca i wypowiadane przez niego amen podczas porannej modlitwy.
Jednak kiedy rozchyliłam usta, i posmakowałam słonawej wody Rawi
niosącej ze sobą truchła i bezużyteczne przedmioty, zawahałam się.
- Dalej, Pree - przynaglał mnie ojciec. - Powiedz to. Teraz. Deszcz zaraz
zacznie lać.
Patrzyłam na jego szczupłą twarz i dostrzegłam, że skóra
Strona 11
otaczająca jego wąski nos pobielała. Dobrze zarysowane usta były sinawe
pod piaskowym wąsem. W orzechowych oczach, brązowych i błotnistych
jak rzeka, nie było cienia współczucia.
Czy przyjęłam Pana do serca? Czy naprawdę tego chciałam? Kiedy
milczałam przez długą chwilę, niebo otworzyło się i deszcz chlusnął na
nas z impetem.
Czy to była odpowiedź, na jaką instynktownie czekałam?
Rzęsisty deszcz bębnił o powierzchnię wody i ciął mnie w szyję i twarz.
Spojrzałam na brzeg, gdy ojciec trzymał mnie zanurzoną po pas w
brudnej wodzie.
Zebrali się tam mieszkańcy misji zaciekawieni dziwnym spektaklem.
Patrzyli, jak ojciec ciągnie mnie przez podwórko i martwe pola.
Glory, aja mojej matki, przyszła z pola na brzeg, zakrywając nos i usta
granatowym szalem. Za nią stał Sa-nosh; trzymał coś w ręce, ale nie
widziałam, co to takiego. Na koniec pojawił się Pavit, nasz trędowaty,
podskakując powoli, by dołączyć do reszty. Szedł z wielkim trudem,
zniekształconymi rękami podpierał się na dwóch sękatych kijach z
drewna mango, by móc się poruszać na owiniętych szmatami stopach.
Zazwyczaj nie ruszał się nigdzie w czasie deszczu; teraz trzeba będzie mu
zmienić przemoczone bandaże.
Matka stała na przedzie tej małej zagubionej grupki, z rękami
zwisającymi bezwładnie wzdłuż ciała. Jej włosy tańczyły szaleńczo
wokół głowy; długie rude pasma unosiły się i opadały, unosiły i opadały.
Przestępowała z nogi na nogę, kuląc ramiona w strugach deszczu.
Potem dostrzegłam Kaia, stojącego samotnie z boku z ramionami
skrzyżowanymi na piersi. Jego białe dhoti i koszula przykleiły się do
bioder i piersi. Gęste czarne włosy oblepiały mu głowę. Nawet z oddali
widziałam zarys jego ramion i uniesiony podbródek. Stał wyprostowany,
nieruchomy i patrzył na wszystko obojętnie, jakby był jednym z
hinduskich kamiennych bożków, nieczułych na deszcz i wiatr.
Kai. Nie widziałam go od trzech dni. A teraz stał tu i był świadkiem
mojego upokorzenia. Zawstydzona zamknęłam oczy.
- Pree - powtórzył ojciec zbolałym głosem. Otworzyłam oczy i
spojrzałam mu prosto w twarz. - Pree, przyjmij Pana do swego serca.
Pokręciłam głową, nadal mocno zaciskając usta.
Strona 12
- Co chcesz osiągnąć przez ten opór, Pree? Wyrzeknij się szatana.
Przyjmij Pana Jezusa jako swego zbawiciela. Powiedz, że przyjmujesz
Go do swego serca. Powiedz -domagał się, a jego głos współzawodniczył
z dudnieniem deszczu. - Powiedz to, bym mógł powtórzyć twojej matce,
że żałujesz.
- Nie, nie - krzyknęłam. Słowa wyleciały w górę i popędziły w dół rzeki z
taką samą szybkością jak martwy pies. - Nie mam nic do odpokutowania.
- Było to oczywiście wierutne kłamstwo, znałam swoje liczne grzechy. -
Nie możesz mnie zmusić. Nie możesz zmusić nikogo, żeby przyjął
chrzest, ojcze. Nie jestem już dzieckiem. - Jeszcze bardziej podniosłam
głos. - Kiedy byłam mała, postanowiłeś mnie ochrzcić. Ale teraz wybór
należy do mnie. Do mnie. Nie do ciebie. A już na pewno nie do matki.
Patrzył na mnie zdumiony i znów spojrzał na brzeg. Ja też się obejrzałam.
Matka podeszła bliżej do spienionej wody. Ze zmarszczonymi brwiami
podniosła jedną rękę, jakby pytając, dlaczego ojciec na nią patrzy, i co w
ogóle się dzieje. Deszcz zacinał z ukosa; wiedziałam, że jeśli wieczorem
rozbolą ją stawy, ja będę temu winna.
- Powiedz to, Pree - powtórzył ojciec, przysuwając twarz do mojej tak
blisko, że nie musiał już podnosić głosu. Poczułam zapach kminku.
Wiedziałam, że zawstydziłam go w obecności wszystkich, że muszę
wypowiedzieć tylko jedno słowo: „Tak". To wszystko. „Tak, ojcze". Ale
nie mogłam. Uświadomiłam sobie, że nie mogę przyjąć Jezusa do serca;
Strona 13
nie chciałam, by się tam znalazł. Chciałam, by należało tylko do mnie.
Czy wiedziałam o tym od zawsze, czy też było to objawienie, które
spłynęło na mnie razem z deszczem, pewnie i szybko, z niezachwianym
rytmem?
Ojciec zacisnął dłoń mocniej, a jego długie palce objęły niemal całą moją
szyję - czułam ich nacisk na jabłku Adama i chciałam zaczerpnąć
powietrza. Ojciec zdjął drugą rękę z mojego nadgarstka, jednym szybkim
ruchem położył mi ją płasko na piersi i z całych sił zanurzył mnie z po-
wrotem w wodzie. Dusząc się pod naciskiem dłoni na gardle i
wstrząśnięta nieoczekiwanym i niepokojącym pojawieniem się jego dłoni
na piersiach, nie zdążyłam zaczerpnąć powietrza, zanim woda zakryła mi
nos i usta. Tym razem trzymał mnie pod wodą dłużej.
Czułamrozsadzający ból w piersiach, z nozdrzy popłynęły bąbelki
powietrza. Próbowałam go powstrzymać, machając rękami i
wykrzywiając palce, ale udało mi się tylko chwycić kawałek jego mokrej
marynarki.
Kiedy mnie wreszcie wyciągnął, zwalniając nieco ucisk na gardle i
zdejmując dłoń z moich piersi, plułam i wciągałam powietrze. Powieki
ojca zatrzepotały gwałtownie; jego też oślepiał deszcz. Nagle
zrozumiałam, że ma jeden ze swoich ataków. Wywrócił oczy i widziałam
pokryte żyłkami białka i brązowy półksiężyc tęczówki. Potem zadrżał, a
jego oczy wrócił do normalnej pozycji. Nic nie powiedział, tylko spojrzał
na mnie z wyrazem twarzy, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam, jakbym
była obcą osobą, a nie jego dzieckiem.
Spojrzałam mu w oczy, zanim znów mnie zanurzył. I jeszcze raz.
Za każdym razem trzymał mnie pod wodą dłużej i kiedy wreszcie
wynurzyłam się po raz piąty czy szósty - straciłam już rachubę - ręce
opadły mi bezwładnie wzdłuż ciała i usłyszałam, że ktoś krzyczy. Czy to
była matka? Głos był cichy, jakby owinięty wełną i wołał mnie po
imieniu. Tyle tylko, że imię, które słyszałam, nie należało do mnie. To nie
było Pree, lecz coś innego, mimo to rozpoznałam je. Wróciłam
Strona 14
pod ciemną, kipiącą wodę i tym razem przód mojej głowy wybuchnął
bólem, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałam.
A potem... wszystko było czerwone. Sara lal hai, sara lal hai. Wszystko
jest czerwone. Te hinduskie słowa przypłynęły do mnie zamglone jak
moje imię.
Wszystko jest czerwone.
Ręce ojca puściły mnie i zdumiona pojęłam, że unoszę się tuż pod
powierzchnią wody, a prąd powoli mnie wsysa, ciągnąc ze sobą.
Dlaczego nie stanęłam na nogi albo nie uniosłam głowy? Tonęłam, moja
ciężka spódnica, halki i buty ciągnęły mnie w dół, jakby były z ołowiu.
Pod sobą czułam gąbczastą miękkość błota; wiedziałam, że płynę
łagodnie tuż nad dnem rzeki, a jednak nie czułam już wcześniejszej
paniki. Widziałam siebie unoszącą się spokojnie z włosami falującymi
wokół mnie. Byłam rozgwiazdą albo meduzą.
Czerwień, która wybuchła w mojej głowie, jeszcze pojaśniała. Byłam
wirującą mgławicą, przygotowującą się, by dać życie nowym gwiazdom;
byłam jasnym płomieniem, jedną z lamp zapalanych na Diwali. Byłam
kolorowym latawcem, mój sznurek lśnił niebezpiecznie w słońcu,
przelatując nad płaskimi dachami Lahore na święto Basant. Byłam
częścią wszystkiego, ziemi i nieba, wyrywałam się spod kontroli, wirując
coraz szybciej, rzucając lśniące iskry. Pulsujący grzmot tej wspaniałości
wypełniał mi uszy.
Umieram, pomyślałam, ale było to dziwnie radosne poczucie. Moja
własna atma była tylko jedną z wielu dusz, kolejnym istnieniem w kole
Karmy, które czekało na powtórne narodziny.
Nigdy nie czułam się tak czysta.
Nagle poczułam wstrząs i z wielkim szumem zostałam ściągnięta z nieba,
a blask mojego oświetlonego słońcem szkła przygasł w jednej chwili. W
tej jednej sekundzie zrobiło mi się żal i poczułam rozczarowanie, że cud
przyjdzie. I wtedy płaska dłoń, a może pięść, zaczęła mnie uderzać
między łopatkami. Tępe, lecz potężne ciosy wstrząsały całym moim
ciałem. Usta rozciągnęły mi się szeroko, początkowo
Strona 15
bezdźwięcznie, a potem długimi wdechami wciągnęłam powietrze do
płuc. Próbowałam otworzyć oczy, lecz powieki odmawiały
posłuszeństwa. Teraz płonęły płuca jak dotknięte rozpalonym szkłem,
zaczęłam wymiotować, wypluwając z siebie Rawi. Dusiłam się, a wtedy
ta sama silna ręka pociągnęła mnie za szczękę, by odwrócić mi głowę na
bok. A kiedy z gardła płynęła już tylko cienka strużka wody, ktoś uniósł
mnie w górę. Deszcz walił prosto w twarz, tak jak pięść uderzała w plecy.
Irytujący ruch mojej głowy uderzającej o silną pierś przywiódł odległe
wspomnienia, zapomniane aż do dziś. Sara lal hai.
Wszystko jest czerwone.
Strona 16
ROZDZIAŁ DRUGI
Matka pochyliła się nade mną, próbując rozpiąć mi stanik, lecz jej wielkie
palce walczyły niezgrabnie z małymi kościanymi guzikami. Odsunęłam
jej dłoń.
- Daj spokój, Pree. Podnieś się. Zdejmij mokre ubranie.
Próbowałam skupić wzrok na twarzy matki. Wstrzymałam oddech,
czując zapach jej gnijących dziąseł. Leżąc na plecach z rękami
wyciągniętymi wzdłuż ciała, wyczułam palcami pod sobą coś dziwnego.
Ktoś położył na łóżku plecioną matę, by ochronić pościel przed moim
przemoczonym ubraniem.
- Co cię powstrzymywało przed przyjęciem Pana do serca? - zapytała
matka, cofając się o krok. Przycisnęła do ust chusteczkę, którą zawsze
trzymała w dłoni. Nad kwadratem poplamionego białego materiału jej
oczy błysnęły w bladym świetle lampy.
Zrobiło się ciemno - czy był już wieczór, czy tylko niebo przykryły
ciemne chmury? Ile czasu minęło od mojego zanurzenia w rzece? Lampa
naftowa wisząca na haczyku nad łóżkiem kołysała się lekko w
wilgotnym, chłodnym powietrzu, które wpływało przez na wpół otwarte
żaluzje. Płomień lampy, choć osłonięty poplamioną szybką, zadrżał.
Deszcz nadal szumiał, ale stracił już na sile.
- Dlaczego nie spełniłaś żądania ojca? Odpowiedz, Pree. Długie, mokre
pasma włosów oblepiały mi brodę i szyję
i słabym ruchem wyciągnęłam rękę, by je odsunąć, lekko odpychając
przy tym rękę matki, która znów zawisła nad moim stanikiem. Odsunęła
się po raz drugi, szukając za sobą drewnianego krzesła stojącego przy
łóżku. Usłyszałam
Strona 17
trzeszczenie jego rozchwianych nóg, gdy opadła na siedzisko z plecionej
trzciny. Moje nieoczekiwane milczenie najwyraźniej ją zaskoczyło.
Zawsze miałam gotową - zazwyczaj ciętą - ripostę na jej pytania i
żądania.
- Niektórzy Hindusi i mieszańcy przyjmują wiarę chrześcijańską -
powiedziała w ciszy pokoju - idąc do niej z takim zapałem jak osy do
słodkiej wody, a ty, córka pastora Kościoła anglikańskiego, nie chcesz
otworzyć serca przed Panem. - Spojrzała na mnie znacząco.
Nadal milczałam. To, co powiedziała, nie było prawdą; nawracanie
tubylców nie było proste, przynajmniej dla mojego ojca. Przyglądałam się
cieniom tańczącym na ścianie pokrytej łuszczącą się białą farbą. Ich rytm
nieoczekiwanie przypomniał mi straszliwy i brutalny taniec bogini
śmierci Kali. Przed rokiem w Lahore widziałam kiedyś jej wyznawcę
kręcącego się na haczykach wbitych w plecy. Na jego twarzy malował się
wyraz pobożnego skupienia, kiedy wirował nad głowami tłumu, a ostre
haczyki wyciągały mu skórę w zakończone ostro kształty. Pamiętam, jak
myślałam, że przypominają trójkąty, namioty i piramidy. Jego skóra wy-
glądała nienaturalnie, jak wijący się materiał. Stałam, zakrywając usta
ręką, nie mogąc oderwać wzroku od naciągniętej skóry i twarzy
mężczyzny. Jego usta otwarły się w niemym krzyku, jednak oczy
przypominające kryształ były pełne radości, jakby oglądał coś
wspaniałego, czego reszta z nas nie mogła dostrzec.
Zacisnęłam powieki. Wyznawca kaleczący własne ciało, nadzy sadhu
rezygnujący z wszelkich dóbr i powoli głodzący się na śmierć,
chrześcijanie stający przed lwami -wszyscy cierpiący za swoje
przekonania i duchowe poszukiwania wirowali w mojej głowie.
Nie chciałam tego cierpienia. Choć moi rodzice byli misjonarzami, nie
chciałam zostać uwięziona w okowach religii i być zmuszana do
przyjęcia ich wiary tylko dlatego, że jestem ich córką. Miałam dopiero
piętnaście lat - chciałam być wolna, by z czasem podjąć świadomą
decyzję.
Strona 18
Otworzyłam oczy. Matka poruszyła się, zasłaniając tańczące cienie.
Zatrzasnęła przede mną wizje przedstawiające wirującego na haczykach
Hindusa i zabójcze kły lwów. Zamrugałam powiekami.
- No? Co masz do powiedzenia, Pree? Do niczego by nie doszło, gdybyś
odpowiedziała ojcu jak należy. Wpędzasz mnie w rozpacz. Dlaczego
jesteś taka uparta i nie chcesz przyjąć Pana?
Nadal wpatrywałam się w ścianę.
- Nie wiem, matko - odparłam cicho.
Być może zużyłam już całą energię. To prawda, że byłam zmęczona
trwającą nie od dziś walką pomiędzy mną a matką oraz pomiędzy mną a
Bogiem.
Byłam również głęboko zaniepokojona faktem, że ojciec uległ żądaniom
matki i potraktował mnie z taką bezwzględnością. Nie mogłam
zapomnieć jego zwykle łagodnej twarzy, na której malowało się
zakłopotanie połączone z nieznaną furią.
Choć kilka razy byłam świadkiem jego gniewu - tylko wtedy, gdy
próbował powstrzymać człowieka źle traktującego innego człowieka lub
zwierzę - sam nigdy nikogo źle nie potraktował. Oczywiście wiele razy
denerwowałam go swoim zachowaniem, ale to matka karała mnie
zdecydowanie ręką i kijem i zamykała w składziku. Jedyną reakcją ojca
na, jak mawiał, moje wybryki, było wymowne spojrzenie i pytania, na
które musiałam udzielić właściwych odpowiedzi.
- Dokąd idą grzesznicy, Pree?
- „Niechaj występni odejdą precz do Szeolu, wszystkie narody, co
zapomniały o Bogu", ojcze. Psalm dziewiąty, wers siedemnasty*.
- A jak można uciec przed takim losem?
- „Uwierz w Pana Jezusa, a zbawisz siebie i swój dom".
* Wszystkie cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo
Pallottinum, Poznań-Warszawa, 1971 (wszystkie przyp. tłum.).
Strona 19
Dzieje Apostolskie, rozdział szesnasty, wers trzydziesty pierwszy.
Kiwał głową i odchodził.
Od chwili, gdy skończyłam dziesięć lat, nabrałam smutnej pewności, że
choć mój ojciec jest dobry i życzliwy, ma słaby charakter. Matka
tyranizowała go i zastraszała. Nie potrafił postawić się Glory lub
Sanoshowi, naszym służącym. Nawet bawolica Marta zniżała uparcie
głowę, gdy próbował zaprząc ją do wozu. Nie miał też żadnego
duchowego wpływu na tubylców, którzy przychodzili do naszej misji po
pomoc medyczną. Odkąd sięgam pamięcią, nie potrafił zaszczepić
chrześcijaństwa nawet w jednym z nich, z wyjątkiem Pavita. Poza
czytaniem Biblii i przewodniczeniem w naszej porannej modlitwie,
niewiele się wypowiadał na tematy religijne. Pracował w infirmerii,
pomagając ludziom. Ale nie zdradzał już pragnienia ani nawet
zainteresowania, by mówić pacjentom o Ewangelii.
Siłą i potęgą naszej rodziny była matka, która kazała mi bez końca
cytować Pismo Święte, upewniając się, że słowa mocno wryły mi się w
serce. Jako żona pastora nie powinna mieć problemów z
przywoływaniem prostych fragmentów Pisma, lecz nieraz widziałam, że
z coraz większym trudem przypominała sobie poszczególne wersety.
Wyglądało na to, że jej pamięć nie jest już tak dobra jak kiedyś, i bardzo
ją to gniewało.
Przenosiła ten gniew na wiele rzeczy: na martwe niemowlęta w grobach
za budynkiem misji, mrówki w mące, pleśń pełzającą po ścianach,
pogarszające się zdrowie. A najbardziej gniewało ją to, że nie potrafiła
mnie zmusić, żebym stała się taką młodą kobietą, jaką pragnęła mnie
widzieć.
Byłam świadkiem jej gniewu, a jako mała dziewczynka -jego ofiarą. Nie
próbowałam zrozumieć jej gniewu, po prostu go akceptowałam. Ale ten
czas dawno już przeminął i nie pozwalałam jej, by traktowała mnie jak
ojca lub inne osoby w misji. To nie ja przywiozłam ją tutaj, do tej
popadającej w ruinę misji, która stała przy pokrytej kurzem wąskiej,
Strona 20
wiejskiej drodze biegnącej od Grand Trunk Road. To nie ja wybrałam dla
niej życie w pobożnym ubóstwie. Nie ja byłam odpowiedzialna za jej
nieszczęście. I nie można mnie było za to obwiniać.
Moja matka była wysoka, niemal tak wysoka jak ojciec, i koścista;
nadgarstki i obojczyki ostro rysowały się pod skórą. Miała duże i stale
czerwone dłonie. Gęste, kręcone włosy, niegdyś niemal pomarańczowe,
miały teraz kolor wyblakłego kasztana i opadały na ramiona wijącymi się
pasmami. W przeciwieństwie do ojca mimo swojej karnaq'i, nie była
wrażliwa na słońce i rzadko nosiła nakrycie głowy. Jej skóra była usiana
piegami, które z upływem czasu i przy nieustannym przebywaniu na
słońcu zdawały się zlewać w ciemne plamy. Zwykle nosiła luźną,
pomiętą bawełnianą suknię bez żadnych przybrań, nawet bez koronki
przy kołnierzyku. Kiedy pracowała w infirmerii, często rozpinała koł-
nierzyk i mankiety, a w rzadkich okazjach nawet podwijała rękawy,
obnażając piegowate nadgarstki i przedramiona. Kiedyś usłyszałam, jak
ojciec cicho zwraca jej uwagę.
- Matko - upominał. Zawsze zwracał się do niej „matko", kiedy byliśmy
sami, i „pani Fincastle" w obecności obcych, nawet tubylców, którzy nie
rozumieli angielskiego. Spojrzał na drzwi i skinął głową: na werandzie
stało dwóch Hindusów, jeden mocno kulejący i podtrzymywany przez
drugiego. - Twoje rękawy - dodawał cichym, zdecydowanym głosem.
Matka uniosła brodę.
- Pozwolę sobie przypomnieć, wielebny, że nie jesteśmy w salonie w
Londynie. - Zwracała się tak do niego zarówno w cztery oczy, jak i
publicznie. - Będę podwijać rękawy, jeśli tylko będę miała ochotę.
Tak zwykle wyglądała wymiana zdań pomiędzy rodzicami: on czegoś
żądał, ona się sprzeciwiała.
Choć matka nie darzyła ojca szacunkiem, stale zamęczała go swoimi
problemami zdrowotnymi. Domagała się jego uwagi, szukając
współczucia. Zdrowie było jej ulubionym