11119
Szczegóły |
Tytuł |
11119 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11119 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11119 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11119 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
A D A M P I E T R A S I E W I C Z
Ponadczasowy przewał
Rozdział 1
Noc była bezchmurna ale i bezksiężycowa. Tropikalna noc, której miliony gwiazd nie były w stanie rozjaśnić. Nocne ptaki, których tysiące żyło w dżungli, pokrzykiwały wzywając partnera, nawołując matkę, uciekając przed wężem lub umierając w paszczy nocnego łowcy. Słychać było szelest mrówek, które dzień i noc rozbudowywały swoje mrowiska, uważny obserwator mógłby usłyszeć też szmer skradających się zwierząt. Gdyby wszedł na drzewo, gdyby zaczaił się za gałęzią, i gdyby nie zauważył go tam pyton, który spał w wydłubanej w pniu dziupli, uważny obserwator mógłby zaskoczyć lwa, skradającego się za jakimś małym ssakiem, który niczego nie podejrzewając zjadał rosnące na małym krzaku jagody.
Nie zobaczyłby jednak nic poza jasną plamą lwiego futra, aby zobaczyć jego ofiarę musiałby założyć noktowizor, noc była czarna i ludzkie oko nie było w stanie jej przebić. Gdyby miał noktowizor, mógłby zobaczyć tętnienie nocnego życia w tropikalnej dżungli, mógłby obserwować tych, którzy nie dożyją wschodu słońca i tych, którzy rano będą leżeli z wypełnionym świeżym mięsem żołądkiem. Mógłby obserwować, gdyby starczyło mu cierpliwości, jak szybko w nocy rosną rośliny, mógłby patrzyć na nietoperze, które za zasłoną nocy łapią ćmy i wysysają nektar z kwiatów drzew.
To wszystko uważny obserwator mógłby zobaczyć tej nocy w dżungli. Tyle, że niewielu było takich, którzy chcieliby pójść nocą do lasu, by patrzeć na zwierzęta ryzykując życiem. Dżungla jest niebezpieczna w nocy.
Na żadnym drzewie i za żadnym krzakiem nie było więc nikogo, kto mógłby zobaczyć grupę pięciu ludzi, w mundurach polowych, z małymi plecakami i pistoletami maszynowymi w ręku. Każdy z nich miał zaczepione za paskiem granaty, noże, torby z zapasowymi magazynkami do pistoletów maszynowych. Oczy zasłaniały im okulary, które podobne były bardziej do lornetek. Były to noktowizory, których celem nie było wspomożenie obserwacji nocnego życia w afrykańskiej dżungli. Noktowizory miały im pozwolić dojść, nie zostając wykrytymi, do niewielkiego obozowiska, które znajdowało się w odległości kilku kilometrów od miejsca, gdzie wysiedli przed trzema godzinami z helikoptera. Celem ich było zabicie ludzi, którzy znajdowali się tam i zabranie wszystkiego, co znajdą. O świcie helikopter miał wrócić i zabrać ich z powrotem. Ich i zdobyty sprzęt.
Wiedzieli, że obozowisko jest pilnowane. Było tam co najmniej dziesięć osób. Ludzie, którzy ich tu przysłali mieli bardzo dokładne informacje. Mieli nawet zdjęcia satelitarne. Ale mieli też przewagę. Przewagę wynikającą z zaskoczenia. Tamci w obozowisku nie spodziewali się, że ktoś na nich napadnie. Zbyt byli pewni siebie. Zapadli na najstraszniejszą chorobę, gdy ma się wrogów, na rutynę.
Ludźmi, którzy przemykali się przez gęstwiny tropikalnej dżungli dowodził Aleksander Falkowski, w międzynarodowych środowiskach najemników, zwanych janczarami, znany pod pseudonimem Hrabia. Wszyscy go tak nazywali, nawet inspektorowie i komisarze policji krajów, w których był poszukiwany. Od ponad piętnastu lat ścigany był listami gończymi przez jurysdykcje ponad trzydziestu państw.
Hrabia nie przejmował się zbytnio groźbą znalezienia się w więzieniu jakiegoś afrykańskiego lub azjatyckiego państwa. Nigdy jeszcze nikt go nie złapał, nigdy nikt nie zbliżył się do niego bliżej niż na kilka metrów mając nieprzyjazne zamiary. Dbał o to, by wszyscy jego wrogowie, byli wrogami martwymi. Wiedział, że mało kto miał jego zdjęcie, wiedział, że zawsze może liczyć na kogoś, dla kogo bardziej interesującym będzie pozostawienie go na wolności, niż przysyłanie mu pomarańczy do więzienia.
Ale nie liczył jedynie na szczęście i na innych ludzi. Nauczył się w życiu, że jedynym facetem, na którego mógł liczyć na sto procent, był on sam. Dlatego teraz, gdy z pięcioma innymi szedł przez tropikalną dżunglę, szedł ostatni. Znał swoich towarzyszy. Sam ich wybierał, sam wyjaśnił im cel i metodę przeprowadzanej akcji. Wybrał ich, bo mieli największe doświadczenie w warunkach równikowych lasów, bo ich znał. Ale nigdy przez myśl by mu nie przyszło, że mógłby im zaufać. To co robili, robili dla pieniędzy i Hrabia wiedział, że dla pieniędzy każdy z jego towarzyszy gotów byłby mu wbić w plecy nóż.
Byli na "wycieczce zorganizowanej". Tak w żargonie najemników nazywane były akcje zamawiane i montowane za przyzwoleniem i za pieniądze różnych organizacji, czasem blisko związanych z rządami różnych państw. Najemnicy sprzedawali swe doświadczenie wojenne każdemu, kto odpowiednio zapłacił ale najczęściej zapotrzebowanie na ich usługi wyrażane było przez rządy i instytucje rządowe.
Tym razem działali na zlecenie polskiej firmy handlującej bronią, firmy, która działała oczywiście na zlecenie rządu. Albo przynajmniej ministerstwa obrony. I to dlatego właśnie Hrabiemu zostało powierzone zorganizowanie akcji.
Władze polskie wiedziały o źródłach, z których czerpie dochody pozwalające mu na korzystanie z posiadłości o powierzchni kilku tysięcy hektarów w Bieszczadach na południu kraju. Wiedziały ale wolały przymknąć oczy i nie reagować gdy attaché prawni różnych ambasad składali wnioski o ekstradycję. Czasami ludzie tacy jak on byli bardzo użyteczni. Za stosunkowo rozsądne pieniądze gotowi byli wykonać akcje, których lepiej było nie powierzać agentom specjalnym. Choćby dlatego, że kosztowali taniej. I zawsze można było się ich wyprzeć.
*
Miesiąc wcześniej, gdy siedział na brzegu basenu w swej górskiej posiadłości, zadzwonił telefon. Niewiele było osób, które znały jego numer, więc nieco zdziwiony popatrzył na migające światełko na leżącej przy leżaku słuchawce z antenką. Przesunął wyłącznik.
- Słucham.
- Czy pan Falkowski?
- Tak.
- Dostałem pana numer z agencji Delta - człowiek z drugiej strony mówił pewnym głosem.
Agencja Delta była kodowym oznaczeniem propozycji "akcji zorganizowanej".
- Słucham pana.
- Czy moglibyśmy się spotkać?
- Gdzie pan jest?
- W Ustrzykach.
- Wie pan jak tu dotrzeć?
- Wiem.
- Za trzy godziny, o piętnastej. Jeden samochód.
- Będę.
Hrabia odłożył słuchawkę i przywołał do siebie wysokiego mężczyznę, który stał cały czas po drugiej stronie basenu.
- Za godzinę weźmiesz helikopter i będziesz latał po okolicy. Sprawdzisz, czy nikt się nie zbliża, sprawdzisz, czy samochód, który tu przyjedzie o trzeciej będzie sam. Jeśli ktoś będzie za nim jechał, masz mnie natychmiast uprzedzić.
Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w stronę stojącego za dwupiętrowym domem helikoptera. Po chwili dał się słyszeć łoskot włączanego silnika i maszyna uniosła się w powietrze. Hrabia sięgnął po leżącą na ziemi książkę i zatopił się w lekturze.
Równo o piętnastej siedział w swoim biurze na piętrze. W lekko uchylonej szufladzie miał odbezpieczony pistolet. Gość wszedł prowadzony przez majordoma.
- Witam pana, nazywam się Zawadzki.
- Proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć? Napije się pan czegoś? - Falkowski sięgnął po stojące na stoliku na kółkach butelki.
- Dziękuję, nie piję alkoholu. Może jakiś sok, straszny upał.
- Pomarańczowy, może być?
Nalał pół szklanki i podał gościowi. Tamten odstawił sok na blat biurka i sięgnął po czarną aktówkę. Stojący cały czas przy drzwiach skośnooki, niski mężczyzna zrobił krok do przodu. Był to Tatar, którego Hrabia zatrudnił jako osobistego ochroniarza. Miał za zadanie pilnować wszystkich przychodzących gości. Dostawał za to co miesiąc sumę, za którą w kraju, z którego pochodził mógłby wyżyć przez rok.
Zawadzki kątem oka zauważył ten ruch i pytającym wzrokiem popatrzył na Hrabiego. Ten uśmiechnął się tylko i uspokajającym gestem nakazał Tatarowi wrócić na swoje miejsce przy drzwiach.
- Nie chciałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał ale wolałbym, żebyśmy mogli rozmawiać w cztery oczy. Jeśli pan sobie tego życzy, mogę poddać się jeszcze raz rewizji...
- Nie trzeba. Alja jest głuchy jak pień. Ponadto nie rozumie ani słowa po polsku. Proszę się nie niepokoić, on nikomu nic złego nie zrobi... jeśli mu nie każę. - Ostatnie słowa Hrabia wypowiedział powoli i bardzo wyraźnie.
- Rozumiem, że nie ma pan jedynie przyjaciół - Zawadzki zdobył się na uśmiech ale kątem oka obserwował azjatę.
- Tak to już jest, jak się komuś w życiu powiedzie. Ale przejdźmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza?
Zawadzki otworzył aktówkę i wyjął z niej pudełko wielkości zapalniczki, które podał Hrabiemu. Ten wziął przedmiot i uważnie go obejrzał. Przedmiot był z błyszczącego metalu ale w dotyku nie przypominał stali. Był jakby z gąbki. Gdy Hrabia ścisnął go mocniej w palcach, poczuł jakby pudełko się gniotło. Zwolnił uścisk, obudowa nie uległa odkształceniu.
- Co to jest?
- To jest właśnie cel mojej wizyty. Nie wiemy co to jest i liczymy, że pan się tego dowie.
- My?
- Reprezentuję firmę Penzon SA. Myślę, że słyszał już pan o nas, w środowiskach, które pan... to znaczy... - Zawadzki nie chciał urazić gospodarza ale miał wrażenie, że zbyt wiele już powiedział.
- Skoro pan tu jest, to nie musimy urządzać Wersalu. Tak, znam pańską firmę i miałem już okazję dla was pracować, o ile pamięć mnie nie myli. W 96, na Bałkanach, czy tak?
- Tak jest. I byliśmy bardzo zadowoleni z pańskich usług.
- No więc? Co to za przedmiot?
- Było kilka teorii na ten temat. Od bardzo prostej, do wręcz nieprawdopodobnej. Skoro tu jestem, to domyśli się pan, że ma to coś wspólnego z bronią...
Penzon SA był jedną z największych polskich firm zajmujących się handlem bronią. Nie tylko polską, firma była wielokrotnie pośrednikiem w operacjach międzynarodowych, w których jej jedyną rolą było negocjowanie warunków między dwoma kontrahentami nie zawsze mającymi ochotę spotykać się przy jednym stole. Dzięki temu Arabowie używali Izraelskich pistoletów maszynowych, a armia chińska korzystała z tajwańskich systemów elektronicznego naprowadzania rakiet.
Operacja bałkańska w 1996 roku, o której wspomniał Hrabia, była wynikiem całej serii tego typu transakcji nabierających sensu jedynie w momencie, gdy przedmiot transakcji wykorzystany jest dla celu, dla którego został stworzony. Firmy, takie jak Penzon, dbały o swój rynek i starały się nie dopuścić do zamarcia popytu na oferowany towar. Ludzie, tacy jak Hrabia, byli dla nich akwizytorami dbającymi o stałych klientów i wyszukującymi nowych.
- Przedmiot, który ma pan w ręku znaleziony został przy oficerze, który zginął w wypadku samochodowym przed trzema tygodniami gdzieś w Roandzie. Trafił do nas... no, powiedzmy, że to nie ma znaczenia, jak do nas trafił. To, co nas interesuje, to źródło, z którego pochodzi.
- Ale nich mi pan powie wreszcie, co to jest.
- Już panu mówię, wszystko po kolei. Czy słyszał pan o nieudanej próbie zamachu stanu w zeszłym miesiącu? Właśnie w Roandzie? Nie muszę chyba panu opowiadać szczegółów, myślę, że wie pan najlepiej, co się tam działo.
Hrabia nie odpowiedział. Był w Roandzie, tak jak przedtem w Mozambiku, i w Nepalu. Był zawsze tam, gdzie potrzebowano najemników, gdzie za wystrzelenie kilku naboi dostawało się kilka miło szeleszczących plików banknotów. Akcja w Roandzie zamówiona została przez brytyjski SIS i zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nikt nie wiedział dlaczego. Tamtejszy dyktator, którego wyczyny porównywalne mogły być jedynie z dokonaniami osławionego Ugandyjskiego "cesarza" Idi Amina, wydostał się w zupełnie niezrozumiały sposób z zastawionej na niego zasadzki. Hrabia nie brał bezpośrednio udziału w ataku na pałac prezydencki ale z ust jak najbardziej wiarygodnych towarzyszy słyszał, że do helikoptera, którym uciekał wystrzelone zostały co najmniej cztery rakiety ziemia-powietrze i wszystkie eksplodowały. Helikopter odleciał jednak, jakby pilot niczego nie zauważył.
- Po ucieczce tego dyktatora, nawet nie pamiętam jak się nazywa, zbuntowane jednostki wojska potulnie wróciły do koszar. Nie na wiele się to zdało, z rozkazu prezydenta zostały zdziesiątkowane. Tak jest. Tak jak za najlepszych czasów Cesarstwa Rzymskiego. Ustawili ich w rzędzie, odliczyli i na "dziesięć" padał strzał z pistoletu w potylicę. W biały dzień, przed kamerami lokalnej telewizji zmasakrowano pięciuset ludzi. Nie mówiąc o pańskich kolegach, którzy mieli nieszczęście dostać się do niewoli. Ale o tym już pan zapewne wie.
Hrabiemu udało się dotrzeć do umówionego punktu, z którego miały ich zabrać helikoptery w razie niepowodzenia akcji. Tym razem czekano na nich, choć nie zawsze tak bywało, i czasami trzeba było się przebijać całymi tygodniami zanim nie wydostało się z wrogich terenów. Ale nie wszyscy mieli to szczęście i trzech jego ludzi, których sam zwerbował do akcji, zostało w rękach wroga.
Widział ich śmierć. Oglądał w dzienniku telewizyjnym film z egzekucji, która nie była egzekucją lecz barbarzyńskim morderstwem w przerażających torturach. Nawet nie to zrobiło na nim największe wrażenie. Najstraszniejszym był komentarz amerykańskiego dziennikarza, który podsumował film jednym zdaniem: "Żyli jak bandyci, umarli jak bandyci." Hrabia nie lubił osobistych porachunków ale postanowił znaleźć kiedyś tego reportera i porozmawiać z nim.
- Pan prezydent zainstalował się na nowo w pałacu - ciągnął Zawadzki, - i siedzi tam do dziś. Ogłosił wszem i wobec, że jest nieśmiertelny, że chronią go aniołowie i że nikt nie może go zabić. I, co najśmieszniejsze, wygląda na to, że ma rację.
Hrabia popatrzył na gościa, który wydawał się mówić z całkowitą powagą.
- Co ma pan na myśli? Wyrosły mu białe skrzydła i aureola wokół głowy?
- Nie, skrzydeł nie ma, anioła też nikt nie widział. Ale jeden z oficerów, którego syn zginął w czasie masakry przed kamerami telewizyjnymi chciał się zemścić. Sam nie brał udziału w puczu, więc nie utracił zaufania prezydenta. Mniej więcej trzy tygodnie temu, w czasie narady sztabowej, gdy prezydent wszedł na inspekcję, nasz dzielny oficer wyjął pistolet i po prostu do niego strzelił. Tamten stał w odległości metra. Nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej, był w mundurze, jak wszyscy. Oficerowie armii Roandyjskiej nie są może rewolwerowcami ale z takiej odległości, sam pan przyzna, trudno jest chybić. A jednak... Prezydent nawet nie drgnął. Nawet najdoskonalsza kamizelka kuloodporna nie ochroni przed połamaniem żeber przy strzale z odległości metra. Prezydent jedynie popatrzył na oficera i wyszedł. Reportażu z egzekucji pewnie pan nie widział, telewizja roandyjska nie nadaje na programach satelitarnych. Generałowie obecni przy tej próbie zamachu przysięgali przed kamerą, że strzał skierowany był w czoło i że kula zatrzymała się na kilka centymetrów przed głową prezydenta i upadła na ziemię. Jeden z nich widział rękę anioła, który zatrzymał pocisk.
- I pan w to wierzy? - Hrabia słuchał opowieści nie bardzo wiedząc do czego Zawadzki zmierza.
- Wie pan, tak się składa, że w sztabie armii Roandyjskiej jest kilku oficerów, którzy od lat współpracują z pewnymi instytucjami rządowymi w Europie. Od paru lat mamy dość dobre stosunki z Brytyjczykami, którzy przekazali nam dokładną relację ich agenta. Najśmieszniejszym w tym wszystkim jest fakt, że jego raport niewiele odbiega od relacji telewizyjnej. Tamten strzelił, prezydent ani drgnął, a kula znalazła się na ziemi. Nie mógł chybić. Jedyne, czego agent nie widział, to ręka anioła ale po przeczytaniu tak nieprawdopodobnej relacji można założyć, że agent jest krótkowidzem. SIS nie bardzo widzi inną możliwość.
- Ale co ja mam do tego? - Hrabia był nieco zniecierpliwiony.
- Zaraz do tego dojdę. Tak jak już panu powiedziałem, trzy tygodnie temu jeden z oficerów uległ wypadkowi samochodowemu. Nieszczęśliwie niestety, nie zabił się. Nieszczęśliwie, bo jeszcze tego samego dnia zmarł w strasznych torturach, które jak zawsze były transmitowane przez telewizję. Zginął oskarżony o współudział w zamachu na prezydenta. Skądinąd wiemy, że z zamachem nie miał nic wspólnego, był nawet przewodniczącym operetkowego sądu, który skazał winnych oficerów. Był też osobistym adiutantem prezydenta. Nasz człowiek, który akurat znajdował się na miejscu wypadku... - Zawadzki uśmiechnął się lekko, zerkając na Hrabiego. Człowiek ten zapewne znalazł się tam niezupełnie przypadkowo. - Otóż nasz człowiek znalazł się w posiadaniu przedmiotu, który leży przed panem na biurku.
Wiemy, że jest to osobista własność prezydenta. Może powiem inaczej, wiemy, że prezydent trzymał ten przedmiot w ręku. Jak pan wie, za młodu spędził on kilka lat w Stanach Zjednoczonych. Tak się składa, że został tam dwukrotnie zatrzymany przez policję, za kradzież samochodu, i FBI jest w posiadaniu jego odcisków palców. Stąd możemy powiedzieć, że miał go w ręku, zostawił na pudełku ślad palca. Nasz człowiek miał na tyle przytomności, że wziął to przez chusteczkę i zapakował do plastikowego woreczka.
Hrabia sięgnął po przedmiot i jeszcze raz zaczął mu się przyglądać. Ale nie było na nim niczego specjalnego, ot, kawałek wypolerowanej blachy.
- Myśmy też się temu dokładnie przyjrzeli. - Ciągnął Zawadzki. - Wiedzieliśmy, że prezydent ma przy sobie coś takiego, i że miał to w kieszeni w momencie zamachu. Postanowiliśmy sprawdzić, co to jest. Lubimy różne takie nowinki techniczne.
Czy zauważył pan, jakie jest dziwne w dotyku? Jakby gąbka, prawda?
Zawadzki sięgnął po przedmiot i podniósł na wysokość oczu. Chwilę nic nie mówił i tylko obracał pudełeczko w ręku.
- Mamy dość dobrych naukowców, panie Falkowski. Oni też lubią nowinki techniczne. Zbadali więc nasze pudełeczko bardzo dokładnie. I wie pan, co nam powiedzieli? - Gość zawiesił głos i popatrzył pytającym wzrokiem na gospodarza.
Hrabia nie odpowiedział czekając na dalszy ciąg.
- Otóż nasi naukowcy odpowiedzieli, że nie mają zielonego pojęcia, co to może być. Albo inaczej, opisali dokładnie, jakie to jest, sam pan przyzna, że nie potrzeba do tego profesorskiego tytułu, i powiedzieli, co to mogłoby być, gdyby wiedzieli, jak to działa.
A nie wiedzą. Nikt nie wie, to znaczy nikt poza prezydentem Roandy, który, jak się wydaje, bardzo dokładnie wie, bo pudełeczko to uratowało mu przed miesiącem życie.
Pudełko jest z bardzo odpornego stopu stali z czymś tam jeszcze. Nie pozwoliliśmy na zniszczenie go, zresztą w laboratorium odmówili przeprowadzenia jakichkolwiek prób otwarcia. Nie wiedzą, co jest w środku, a na podstawie obserwacji zewnętrznej podejrzewają, że jest tam jakieś niezwykle silne źródło energii. Bardzo silne. Wystarczająco silne, by zmodyfikować otaczającą je grawitację.
To pudełko, panie Falkowski, zakrzywia czasoprzestrzeń. Zachowuje się tak, jakby ważyło tyle, co pół kuli ziemskiej. A waży dokładnie 320 gramów. Dziwne uczucie, jakiego doznaje pan biorąc je do ręki pochodzi właśnie stąd. Pudełko modyfikuje otaczającą je grawitację w promieniu trzech milimetrów. Nie likwiduje jej, jedynie ją zmienia. Na dodatek w bardzo dziwny sposób. Otóż zmiana ta powoduje, że do pudełka nie może zbliżyć się żaden szybko poruszający się przedmiot. Naukowcy stwierdzili, że im szybciej się taki przedmiot porusza, tym silniejsze jest odpychające działanie pola. Bardzo dużo mówili jeszcze o Einsteinie i ogólnej teorii względności ale pozwoli pan, że ominę te szczegóły.
Pan prezydent Roandy potrafi wykorzystać pudełko tak, że chroni ono całą jego dostojną osobę. Naukowcy powiedzieli, że najprawdopodobniej urządzenie, którego pudełko jest jedynie częścią, posiada dodatkowy element. Niestety nie mamy tego elementu.
Moja tutaj obecność jest właśnie wynikiem raportu naukowców. Potrzeba nam tej drugiej części. I chciałbym, żeby pan nam ją dostarczył. Wybór nasz padł na pana, bo zna pan teren, zna pan prezydenta i ma pan z nim osobiste porachunki. Nie zależy nam na jego osobie, jak się do niego pan dostanie, to zrobi z nim pan, co będzie chciał. Nas interesuje całość urządzenia i za to zapłacimy panu... - tu Zawadzki zawiesił głos i popatrzył na Hrabiego.
Ten nic nie powiedział. Wziął do ręki pudełeczko i zaczął obracać w palcach.
- Japończycy to wyprodukowali. - Powiedział bardziej stwierdzając niż pytając.
- Nie wiemy. Na pudełku jest napis Made in USA ale amerykanie przysięgają, że nie wiedzą, co to jest. Jest nawet numer seryjny, który niczemu nie odpowiada w ich katalogach. I wygląda na to, że nie kłamią.
- No to kto?
- Wie pan, stara zasada Sherlocka Holmesa mówi, że jeśli w jakiejś sprawie istnieją różne możliwości, różne ścieżki prowadzące do jej rozwiązania, to należy postępować systematycznie. I jeśli ze wszystkich możliwości wyeliminuje się te, które są zupełnie niemożliwe, to ta, która pozostanie, choćby była nawet najbardziej nieprawdopodobna, jest jedyną słuszną.
Doszliśmy do wniosku, nie będę tu panu wyjaśniał w jaki sposób, myśleli nad tym mądrzejsi od nas, że przedmiot ten został wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych.
- Ale Amerykanie...
- Tak, Amerykanie nie kłamią. Oni tego nie wyprodukowali... To znaczy jeszcze nie wyprodukowali. Ten przedmiot, panie Falkowski, pochodzi z przyszłości. Dokładnie z roku 2109. Jest to data, która widnieje obok numeru seryjnego.
Rozdział 2
Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi siedział na marmurowym tronie w Sali Tronowej pałacu prezydenckiego. Strasznie nudziły go audiencje, o które prosili go ci wszyscy ludzie. Ale wiedział, że żeby przejść do historii, musi być dobry dla swego ludu i mądry jak Salomon. Już nie raz wykazał się mądrością, wszyscy musieli mu to przyznać, co do dobroci, to zawsze uważał, że dobry ojciec musi również potrafić ukarać swoje dzieci. Tak więc, gdy ukarał niepokornych, którzy próbowali go zabić, mógł okazać wspaniałomyślność i przyjąć tych wystraszonych chłopów, którzy przyszli prosić go o radę.
Jean Claude Kita-Bila Tchibambi chodził kiedyś do szkoły jezuitów. Na lekcjach religii, które bardzo lubił, ksiądz opowiadał o wielkim królu Salomonie, który potrafił rozwiązać każdy problem, dla każdego miał radę. I dzięki tej mądrości lud go kochał.
Tak prawdę mówiąc prezydent nie musiał martwić się o miłość obywateli Roandy. Był powszechnie uznany, wszyscy cieszyli się już jak tylko pokazał się na pałacowym balkonie w niedzielne południe. Dzieci przynosiły mu kwiaty, całe klasy w przedszkolach robiły dla niego rysunki.
Po nieudanym zamachu wszyscy starali się okazać mu swą radość i uznanie za dobrze przeprowadzoną akcję pacyfikacyjną. Ale tak naprawdę nie było o czym mówić.
Jeszcze gdy był w szkole jezuickiej ksiądz powiedział mu któregoś dnia:
- Jean Claude - nigdy nie nazywał go imieniem plemiennym, - jak będziesz duży, to dokonasz wielkich rzeczy. Widzę w tobie zarodek na wielkiego męża stanu. Wierzę, że Bóg ci w życiu pobłogosławi.
No i pobłogosławił. Został największym w historii prezydentem swego kraju. Wszyscy mu to powtarzali, i mieli rację. Wiedział, że nie jest łatwo rządzić państwem, czuł na barkach ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności ale nie było wyboru. Musiał nieść to jarzmo. Musiał cierpieć w bezsenne noce, gdy każdy szmer, mógł oznaczać zbliżającego się mordercę, musiał cierpieć i w dzień, gdy na niekończących się stertach papierów przybijał swą pieczęć.
Czasami, gdy miał trochę wolnego czasu, marzył. Rozpamiętywał wspaniałe lata, które spędził w Nowym Jorku, gdzie miał prawdziwych przyjaciół i prawdziwych wrogów, gdzie wiedział, że ci, którzy mają na głowach czerwone opaski, to będą chcieli go zabić, a ci co mają niebieskie, nie. Życie było wtedy takie łatwe... Dziś nie może zaufać nawet własnemu adiutantowi, wszyscy chcą zabrać mu jego pieniądze. I wywieźć z Roandy. Tak jest, wywieźć. To właśnie jest najstraszniejsze. Gdy papież przyjechał do niego w przed trzema laty, to wyraźnie powiedział - państwo bogate jest bogactwem swoich obywateli. To prawda, że był bogaty ale dzięki temu Roanda jest bogata. A ci wszyscy ludzie chcieli mu zabrać to, co zgromadził i wywieźć za granicę.
Ale, tak jak powiedział mu jezuita w szkole, Bóg ma go swej pieczy. Jego i Roandę. I dba o to, by nic mu się nie stało, by nikt nie mógł mu zrobić nic złego.
Miał talizman. Talizman, który chronił go przed złymi ludźmi, który zapewnił mu spokojne noce.
Przed pół rokiem odwiedził go w nocy anioł. To znaczy nie był to anioł, w każdym razie nie taki prawdziwy, ze skrzydłami i w białej szacie. Anioł, który do niego przybył, wyglądał jak każdy normalny człowiek. Miał czarną skórę i czarne kręcone włosy. Ale w zastępach niebieskich jest z pewnością wiele różnych rodzajów aniołów, i ten musiał być jakimś innym, niż anioły z obrazka w szkole jezuickiej.
Stanął przy łóżku, już samo to świadczyło, że posiadał moc nadprzyrodzoną, nikomu jeszcze nie udało się podejść w nocy do łóżka prezydenckiego, i powiedział:
- Kita-Bila - tak jest, nazwał go tylko imieniem plemiennym, które tak niewiele osób znało, - obudź się. Przynoszę ci prezent.
Zerwał się wtedy na równe nogi i chciał wezwać straż lecz tamten uśmiechnął się tylko i położył mu rękę na ramieniu.
- Nie mam wobec ciebie wrogich zamiarów. Wręcz odwrotnie, przyniosłem ci coś, co uratuje ci życie, gdy dokonany zostanie na ciebie zamach.
Mówił do niego na ty. Byle kto nie zdobyłby się na taką bezczelność ale Tchibambi zrozumiał, że nie ma do czynienia z byle kim. Usiadł i nic nie odpowiedział. Teraz przyznaje sam przed sobą, że trochę się bał. Ale nic dziwnego, nie wstydził się, że przestraszył się boskiego wysłannika. Abraham też się przestraszył jak przemówił do niego anioł...
- To jest coś, dzięki czemu żadna kula cię nie dosięgnie. Jeśli będziesz to przy sobie nosił, nikt ci nie będzie mógł zrobić krzywdy. Ten łańcuszek założysz na rękę, pudełeczko schowasz do kieszeni. Dam ci od razu dwa pudełka, jakbyś jedno z nich stracił. Łańcuszka nie zdejmuj z ręki nigdy, będzie cię chronił tylko jeśli będziesz go miał przy sobie.
Następnie anioł, czy też inny wysłannik niebios zniknął rozpływając się praktycznie w powietrzu. Pozostał sam, siedział na łóżku, a na kolanach miał dwa pudełeczka i łańcuszek. Obejrzał je dokładnie ale nie było w nich nic niezwykłego. Może jedynie pudełeczko było jakieś dziwne ale dary boskich wysłańców nie mogą być całkiem zwyczajne. Przez chwilę zastanawiał się, czy zakładać łańcuszek na rękę. A jeśli jest to zasadzka? Jeśli jest to wyrafinowana forma zabicia go i zabrania pieniędzy?
Tchibambi stwierdził jednak, że jest przecież mężczyzną, musi być odważny. Sięgnął po łańcuszek i założył go na nadgarstek. Trochę mocował się z zapięciem, które było bardzo skomplikowane ale mu się udało.
Gdy zatrzasnął zamek poczuł przez moment dziwne uczucie, jakby mrowienia, czy drętwienia skóry. Ale nie było to nieprzyjemne i po chwili znikło. Jedno z pudełek, które dał mu nieznajomy schował do sejfu za lustrem, drugie położył na łóżku.
Gdy wyszedł do ubikacji, znów zaczęła mu drętwieć skóra. Popatrzył niepewnie na łańcuszek na ręku ale nie zauważył niczego niezwykłego.
Nie bardzo wiedział, jakie ma być tego działanie. Wysłannik niebios powiedział, że jeżeli będzie to nosił, nie dosięgnie go żadna kula. Postanowił sprawdzić i nacisnął na dzwonek.
Drzwi otworzyły się natychmiast. Wszedł eunuch, którego Tchibambi zatrudnił do opieki nad licznymi żonami czekającymi każdego wieczora na wezwanie swego pana.
Eunuch stanął przy drzwiach bez słowa. Wiedział, że jego pan nie lubi niepotrzebnych pytań.
- Podejdź do mnie eunuchu - Tchibambi brzydził się eunuchami, którzy nie byli ani mężczyznami, ani kobietami. On sam przynajmniej wiedział, kim jest. Jego żony też.
Zdjął łańcuszek z ręki i założył go służącemu. Następnie sięgnął po pudełeczko, które leżało na łóżku.
- Trzymaj to w ręku i podejdź tu do mnie.
Eunuch posłuchał, nie bardzo wiedząc co zamierza zrobić jego pan. Niejedno już widział przez dwa lata służby i wiedział, że o ile żyło mu się dobrze w pałacu, nie brakowało mu niczego, to ceną, którą musiał za to płacić, była niepewność jutra. Nikt, kto spotykał prezydenta Tchibambiego, nie mógł być pewien przeżycia do następnego wschodu słońca.
Gdy zobaczył, że jego pan sięga po pistolet, aż sam zdziwił się, że się nie boi. Miesiące codziennych spotkań ze śmiercią, z tą, którą zadawał prezydent, nauczyły go, że zginąć od kuli pistoletu jest jeszcze zupełnie przyjemną metodą dołączenia do duchów przodków.
- Słuchaj no eunuchu, teraz do ciebie strzelę. Ale nie bój się, jeszcze nie wybiła twoja godzina. Jeśli anioł nie kłamał, nie zginiesz. Jeśli kłamał, to lepiej, żebyś ty zginął, niż ja.
- Tak, panie - odpowiedział nieszczęśnik wpatrując się jak zahipnotyzowany w lufę skierowanego w pierś pistoletu. Myślał o swej matce, która nigdy nie dowie się, co się stało z jej synem.
Gdy padł strzał, eunuch odruchowo zamknął oczy. Zdziwiło go, że nie upadł na ziemię ale pomyślał, że widocznie umarł tak szybko, że nawet nie miał czasu poczuć, jak umiera. Gdy stwierdził, że już na pewno znalazł się w krainie umarłych, otworzył oczy. Pierwszą reakcją było straszne przerażenie. Duchy przodków nie czekały na niego, tak jak powinny. Nie przyszły, by poprowadzić go do krainy szczęścia.
Słyszał kiedyś, jak stary człowiek z jego wioski opowiadał przy ogniu straszne historie o błąkających się duchach zagubionych w świecie ciemności. Jak cierpiały, jak stawały się ofiarą potworów, które tam krążyły. Tak, musiał znaleźć się w krainie ciemności ale to, co zobaczył było straszniejsze od najstraszniejszej nawet opowieści starego człowieka. Po śmierci czekał na niego prezydent Tchibambi. Eunuchowi zaczęły płynąć łzy.
- Czego - usłyszał głos prezydenta. - Czego płaczesz? Boli cię?
- Nie panie, myślałem, że chociaż po śmierci dasz mi spokój ale muszę ci widać służyć już zawsze.
- Co ty bredzisz eunuchu? Daj mi rękę. - Prezydent zdjął z ręki eunucha łańcuszek i pospiesznie założył go na swoją. - Idź już stąd.
Eunuch nie bardzo wiedząc, co ma myśleć, wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że nie został zabity. Już do końca życia był przekonany, że jest duchem.
Jean Claude Kita-Bila Tchibambi był pod opieką anioła. Teraz już mógł być tego pewien. Wiedział, że już nikt nic mu nie może zrobić, i że wreszcie będzie mógł spokojnie spać.
Nagle straszna myśl, jak błyskawica przeszła mu przez głowę. Czy anioł nie karze sobie zapłacić? Życie nauczyło go, że nikt nigdy nikomu nie robi prezentów, wszystko w życiu odbywa się na zasadzie coś za coś. Anioł czy nie, zawsze trzeba będzie zapłacić. Prezydent ruszył biegiem w stronę skarbca, w którym zgromadził wszystko co miał. Śpiący za drzwiami wartownicy, których zadaniem było zabicie kogokolwiek, kto odważyłby się zakłócić sen prezydenta, ledwie zdążyli zerwać się, by towarzyszyć mu w biegu.
Wiedzieli już, że dzieje się coś niedobrego i nawet przez moment cieszyli się, gdy padł strzał, że eunuch go zabił. Ale gdy zobaczyli nieszczęśnika, który wyszedł siny z sypialni i powiedział ze smutkiem w głosie: "zabił mnie. Was też zabił? Jesteśmy w krainie ciemności." zrozumieli, że to jeszcze nie tym razem.
Dobiegli za Tchibambim do skarbca i zatrzymali się przed drzwiami. Pamiętali, że za przekroczenie tego progu zapłaciliby natychmiast głową.
Prezydent otworzył drzwi pancerne, popatrzył do środka, zamknął je i wykrzyknął:
- Anioł nie zabrał moich pieniędzy!
*
Jack Mahoney z nowojorskiego biura Policji Państwowej, którą wszyscy nazywali rangersami, z wściekłością kopnął w ścianę.
- Ci cholerni dealerzy zawsze mają nad nami przewagę w czasie. Zawsze. Żebyśmy nie wiem co zrobili, to oni zawsze będą przed nami. I taka to robota. Jak zablokujemy jedną drogę, te skurwysyny mają już w rezerwie inną. I tak w koło macieju.
- Ale szefie - młody policjant był naprawdę zdziwiony - 120 kg czystej heroiny, to sukces.
- Gówno, a nie sukces. Gówno chłopcze. Nie zrozumiałeś jeszcze, że tu nie chodzi o ilości, które im zabierzemy? My mamy zablokować drogi, którymi to świństwo dostaje się do Stanów.
- Mówił pan, że to z Turcji...
- Mówiłem to wczoraj. Ale dziś wiem, że to nie stamtąd. Chłopcy ze Związku Cywilizacji Łacińskich dokładnie sprawdzili. W Turcji nie ma nawet jednego hektara maku. Żeby w XXII wieku nie móc znaleźć plantacji maku na Ziemi, to już zakrawa na kpiny!
- A z Ameryki Południowej?
- Słuchaj chłopcze, skoro mówię, że nie wiemy skąd to świństwo się bierze, znaczy to, że nie wiemy. Ale oznacza to jeszcze... - Mahoney zawiesił głos i popatrzył na swoich pięciu kolegów.
- ... że jesteśmy zablokowani, aż do wyjaśnienia sytuacji.
Gdy dowództwo Policji Państwowej dawało nakaz rozwiązania jakiegoś problemu, albo priorytetowego śledztwa, policjanci nie mieli prawa wracać do domu. Byli skoszarowani i musieli 24 godziny na dobę poświęcać służbie.
- Macie dwie godziny na pożegnanie się z żonami, zabranie szczoteczek do zębów i piżam. Zmywać się.
Policjanci wyszli zostawiając Mahoneya samego w wielkim biurze. Usiadł przy oknie i patrzył na nowojorskie wieżowce. Lubił siedzieć tak i patrzyć na swoje miasto. Tak, Nowy Jork był jego miastem. Tu się urodził, tu chodził do szkoły, tu ganiał z kolegami po ulicach i wybijał piłką witryny u fryzjera. Tu pierwszy raz został zatrzymany na kilka godzin w dzielnicowym komisariacie za rozrabianie na ulicy i w tym samym komisariacie zaczynał służbę w nowojorskiej Policji Państwowej. Zawsze, nawet gdy był członkiem gangu niebieskich koszul, marzył o tym, by zostać rangersem. I został. Dziś kierował całą brygadą doskonale wyszkolonych i wykształconych ludzi, których zadaniem było utrzymanie porządku w dwudziestodwumilionowym mieście.
Stojący na biurku telefon zaterkotał i Mahoney wcisnął przycisk tabliczki kontrolnej. Security Mars Corporation, Waszyngton. Prześladowali go od pół roku.
- Słucham.
- Pan Mahoney?
- A kto? Święty Józef?
- Jak zwykle jest pan niezwykle uprzejmy. Ale niech się pan nie łudzi, nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo...
- O, w to nie wątpię, zdążyłem już pana dobrze poznać, panie Stones. Widzę, że jak pana wyrzucę drzwiami, wraca pan oknem.
- Coś panu powiem, panie Mahoney. Od sześciu miesięcy usiłuję zaproponować panu pracę, która pozwoliłaby panu zarobić trzy razy tyle, co w tej chwili, pracując dwa razy mniej. Nie chcę wydać się panu niegrzeczny...
- Ależ nie, jest pan najmilszą osobą, ze wszystkich, które znam - Mahoney jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kogo by tak bardzo nie lubił.
Stones przełknął złośliwość i ciągnął:
- Ale wydaje mi się, że nie postępuje pan rozsądnie. Panie Mahoney, na Marsie potrzebujemy takich ludzi jak pan. Nie będzie miał pan statusu przesiedleńca, będzie pan mógł wrócić na Ziemię po zakończeniu kontraktu. Rozmawiałem przed chwilą z panem Johnstonem...
- Panie Stones, powiedziałem już panu, że nie ma sensu zwracać się do moich przełożonych. Uważam że to, co pan robi jest obrzydliwe. Panie Stones, po raz nie wiem który ale z pewnością ostatni, powtarzam panu, że na Marsa nie polecę. Zrozumiał pan? Żegnam.
Wyłączył telefon i zablokował numer Security Mars Corporation. Jeśli ktoś będzie chciał do niego stamtąd zadzwonić, nie uzyska połączenia. Miał nadzieję, że wystarczy to, by miał spokój.
Od 2050 roku trwał podbój Marsa. Na razie była to walka z żywiołem ale wydawało się, że Mars poddawał się woli człowieka. Za najdalej trzydzieści lat miał stać się drugą zamieszkałą planetą układu słonecznego. Tak jak na Ziemi będzie niebieskie niebo, chmury, ptaki i plaże ze złocistymi piaskami.
W roku 2025 po trzech ekspedycjach, które pozwoliły na instalację pierwszych zamieszkałych baz na czerwonej planecie, rozpoczęło się dostosowywanie sąsiada Ziemi dla ludzi. Przy pomocy energii termojądrowej, wyzwolonej poprzez eksplozje głowic nuklearnych atmosfera planety została zamieniona w gigantyczną burzę piaskową. Celem operacji było zaciemnienie czap lodowych na biegunach, aby spowodować ich stopnienie pod wpływem promieni słonecznych. Doprowadziło to po piętnastu latach do znacznego zagęszczenia atmosfery i pojawienia się pierwszych chmur.
Ale eksplozje nuklearne miały na celu również wyzwolenie milionów metrów sześciennych gazów uwięzionych dotychczas w czerwonych skałach planety. Czerwonych, bo bogatych w tlenki żelaza. Eksplozje o niezwykłej mocy spowodowały jednocześnie wyzwolenie wielkich ilości tlenu poprzez reakcje chemiczne, które zaszły w momencie powstania gigantycznych temperatur.
Dzięki zastosowaniu głowic neutronowych środowisko nie zostało skażone w stopniu, który uniemożliwiałby obecność człowieka. Ładunki eksplodowały w okolicach polarnych, a bazy zostały zainstalowane raczej przy marsjańskim równiku. Od 2040 roku na Marsie przebywali na stałe ludzie. Na stałe, to znaczy z rodzinami i dziećmi, bez szansy powrotu na Ziemię. Byli pierwszymi kolonizatorami.
Oczywiście początkowo byli to jedynie naukowcy i technicy, których zadaniem było przystosowywanie planety dla dalszych imigrantów. Żyli w niezwykle trudnych warunkach, pod szklanymi kopułami, przez które mogli widzieć zewnętrzny świat, nie mogąc wdychać pełnymi płucami atmosfery planety, która jeszcze pod koniec XXI wieku nie nadawała się do oddychania.
Jednakże wysiłki tych kilku tysięcy pionierów i ich dzieci odniosły skutek. Początek XXII wieku był równocześnie początkiem Marsa-drugiej Ziemi. Średnia temperatura na planecie wzrosła do 0° Celsjusza, co jeszcze nie odpowiadało +15° C na Ziemi ale pozwalało na rozpoczęcie pierwszych siewów na wolnym powietrzu. Atmosfera planety była jeszcze dość uboga w tlen, było go nie więcej niż 15-17% ale pozwalało to na rozwój bogatej roślinności, która po niezbędnych modyfikacjach genetycznych zaczęła się plenić. Wysokie stężenie dwutlenku węgla powodowało efekt szklarniowy, który z roku na rok podwyższał średnią temperaturę planety.
Pierwsza prawdziwa marsjańska burza z piorunami i deszczem opisana została na pierwszych stronach ziemskich gazet jako wielkie wydarzenie w historii ludzkości. W 2105 roku pierwszy człowiek wyszedł spod szklanej kopuły bez kombinezonu i aparatu oddechowego. Zdjęcie Dominika Mallona, stojącego w strugach lejącego deszczu w krótkich spodniach i koszulce z krótkimi rękawami znów zajęło pierwsze strony dzienników i stało się początkiem fali emigracji z Ziemi na Marsa.
Jak to zazwyczaj bywa wielkie emigracje pociągnęły za sobą pojawienie się wszelkiego rodzaju problemów związanych z utrzymaniem porządku. W celu zaradzenia tym kłopotom Związek Cywilizacji Łacińskich, organizacja skupiająca w swych szeregach państwa z kręgu kultury zachodniej, powołała Security Mars Corporation, którego zadaniem miało być pełnienie roli policji na Marsie. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, ci, którzy powołali instytucję, mieli jak najbardziej uczciwe zamiary ale po dziesięciu latach działalności dla wszystkich stało się jasne, że SMC uważa czerwoną planetę za swą wyłączną własność. I nie było nikogo, kto mógłby im odebrać przywilej kontroli wylotów promów z emigrantami.
Mahoney nie chciał pracować z tymi ludźmi. Wszyscy patrzyli na niego z litością, żaden normalny człowiek nie odmawiał stanowiska na tak korzystnych warunkach. Ale Mahoney miał swoje zasady i postanowił nie ustępować.
Z zamyślenia wyrwał go terkot telefonu. Tym razem na wewnętrznej linii dzwonili z wartowni na dole.
- Nie ma żadnego inspektora, mogę panu przysłać delikwenta?
- A czego chce?
- Chce złożyć skargę.
- To co, nie umiesz już przyjąć skargi od obywatela?
- On jest jakiś dziwny, wolę, żeby go przyjął ktoś bardziej kompetentny.
- Dawaj mi go tu.
Po chwili do biura wszedł człowiek w wieku około trzydziestu lat. Chudy, wysoki, w zwyczajnym ale eleganckim ubraniu. Usiadł naprzeciwko Mahoneya i popatrzył jakimś dziwnym wzrokiem.
- Słucham pana, o co chodzi.
- Chciałem złożyć skargę...
- Na kogo?
- Oni nazywają się "Baby from Brasil", wie pan, taka firma co sprzedaje dzieci...
Od kilkunastu lat handel dziećmi z krajów spoza Związku Cywilizacji Łacińskich kwitł na dobre. Coraz więcej kobiet w bogatszej części świata nie mogło mieć dzieci, a ci biedniejsi mieli ich w nadmiarze. Tak już było od dziesięcioleci.
- No i co?
- No więc moja żona pojechała do Brazylii żeby wybrać dziecko. A ja w tym czasie miałem przygotować pokój dla niego. Postawiłem jeden warunek - żeby to był chłopczyk.
- No i co?
- No i przywiozła chłopca. Tyle, że jest jeden problem...
- A mianowicie?
- On ma 25 lat.
Mahoney zaniemówił. Patrzył się na człowieka, który przed nim siedział i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.
- I pan chce złożyć skargę? Przeciwko komu?
- No, przeciwko tej firmie. Ja kupiłem meble do pokoju dziecinnego, wydałem ponad dziesięć tysięcy. Niech mi zwrócą przynajmniej połowę. Ten chłopak nie mieści się do łóżeczka. Jest za duży. Śpi w moim łóżku...
- A żona?
- No, - mężczyzna zawahał się, - żona z nim. Wie pan, ona ma tak rozwinięty instynkt macierzyński...
Rangers musiał zebrać wszystkie siły, by opanować nagły wybuch śmiechu. Policjantowi nie wypada śmiać się z ludzkiego nieszczęścia...
Z zakłopotania wyrwał go telefon. Dzwonił szef.
- Mahoney, wpadnij tu do mnie za dziesięć minut. Dzwonili do mnie z SMC...
- Szeryfie - wszyscy nazywali Johnstona szeryfem - ja już im powiedziałem, że na Marsa nie polecę...
- Zaraz porozmawiamy. Nie tylko o tym. Mamy chyba coś nowego w sprawie, którą się zajmujesz.
- Zaraz będę.
Po dziesięciu minutach siedział na fotelu w biurze Szeryfa.
- Mahoney, niech mi pan powie - szef przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem, - czy jest pan całkiem stuknięty, czy tylko trochę?
- Co pan ma na myśli? SMC?
- Pewnie że SMC. Za pieniądze, które panu proponują ja mógłbym nawet czyścić sracze na Marsie.
- A ja nie. Nie zamierzam tam lecieć.
- Może pan nie zamierza, panie Mahoney ale i tak pan tam poleci.
Mahoney popatrzył na szefa zdziwiony i otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
- Zaraz pan będzie mówił, na razie ja mam głos. Otóż na promie, który wczoraj wrócił z Marsa znaleźliśmy to...
Johnston wyjął z szuflady niewielką torebeczkę wypełnioną białym proszkiem i podał ją Mahoneyowi.
- Tak, to jest heroina - powiedział gdy Mahoney oglądał woreczek. - Ta sama, którą sprzedają u nas na ulicach.
- Ale na Marsie...
- Wiem Mahoney, wiem. Na Marsie nie ma pól makowych. Przynajmniej tak nam się dotychczas wydawało.
Rozdział 3
Idący na przedzie żołnierz zatrzymał się nagle dając znak reszcie, że coś zauważył. Wszyscy przykucnęli i zaczęli uważnie patrzeć w stronę widocznej już polany. Hrabia kilkoma krótkimi gestami wskazał swym towarzyszom pozycje, które mieli zająć. Sam zaczął czołgać się w stronę stojących wokół ogniska na polanie ludzi.
W odległości jakich pięciu metrów od miejsca, w którym leżał, stał mały barak. Widział go na zdjęciu satelitarnym, Zawadzki chciał, żeby sprawdził co jest w środku. Hrabia przysunął się bliżej uważając, żeby nie zaalarmować niczego nie spodziewających się ludzi na polanie jakimkolwiek szmerem.
W odległości dwóch metrów od baraku poczuł słaby zapach jakby środków czyszczących lub odczynników chemicznych. Zapach przypominał mu coś ale nie bardzo wiedział co. Wciągnął głębiej powietrze. Jakby kwas, albo zepsute mleko... Zastanawiał się czy wchodzić do środka gdy nagle doznał olśnienia. Tak, znał ten zapach, znał go bardzo dobrze.
Przed sześciu laty, zupełnie przypadkiem brał udział w akcji pacyfikacyjnej w północnej Tajlandii. W osławionym Złotym Trójkącie. Był to jedyny raz, kiedy walczył ramię w ramię z amerykańskimi żołnierzami. Podziwiał stopień ich wytrenowania ale pamiętał, że wcale nie był gorszy.
Rząd Tajlandii pod naciskiem USA postanowił siłą zlikwidować coraz bardziej kwitnącą produkcję heroiny. Nie dysponując wystarczająco wytrenowanymi ludźmi do walki w dżungli, tajlandzkie Ministerstwo Obrony, za pośrednictwem kilku międzynarodowych organizacji najemniczych zgromadziło na swoim terenie ponad trzystu doskonale wytrenowanych ludzi. Było to prawdopodobnie największe w historii zgromadzenie najemników w jednym kraju, w jednej akcji.
Było bardzo gorąco. Tamci mieli doskonale wyszkoloną armię gotowych na wszystko zabijaków, zdyscyplinowanych i przyuczonych do władania bronią. I to nie byle jaką bronią. Pierwszy atak, który przypuścili na wioskę handlarzy zakończył się sromotną klęską. Zginęło ponad dwustu żołnierzy, a trzech najemników zostało rannych. Tamci mieli broń maszynową, dwa uzbrojone helikoptery, nawet granatniki. Dodatkowo zaoferowali 2000 dolarów każdemu żołnierzowi, który przejdzie na ich stronę z bronią. I zapowiedzieli, że nie będą brali jeńców.
Z kompanii, którą dowodził, na stronę wroga przeszło dwudziestu. Rozumiał ich, byli to ubodzy ludzie, którzy jedynie służąc w armii mogli pomóc przeżyć swym licznym dzieciom. 2000 dolarów było sumą, której nie mieli szansy nawet zobaczyć do końca życia.
Dziesięciu innych próbowało zdezerterować ale Hrabia zastrzelił ich, gdy próbowali w nocy przedostać się na drugą stronę rzeki. Pozwolił potem ich kolegom pochować martwych ale pokazał wszystkim, że nie ma z nim żartów. Więcej nikt nie próbował uciekać.
Udało im się zniszczyć wioskę ale handlarze uciekli pozostawiając za sobą jedynie wypalony teren. I znów ścigali ich przez dżunglę, tracąc niewyszkolonych żołnierzy na minach i w zasadzkach. Po ataku na trzecią wioskę tajlandzkie władze, wobec ogromu poniesionych strat, zrezygnowały z dalszych działań. Straty trzytygodniowej akcji zamykały się liczbą pięciuset zabitych i dziewięciuset rannych. W większości ofiarami byli niewyszkoleni, młodzi żołnierze, których po raz pierwszy w życiu wysłano na akcję do lasu. Zginął tylko jeden najemnik, wieczorem w obozowisku wypalił karabin czyszczony przez młodego szeregowego.
Rząd Tajlandii zwrócił się do prezydenta USA o pomoc, a ten, nie bez pewnych oporów Kongresu, pomoc przyznał. Do Tajlandii przybyła brygada zielonych beretów, doskonale wyszkolonych i uzbrojonych, przyzwyczajonych do akcji w trudnych warunkach i dysponujących wspaniałym zapleczem. Jedyne, czego im brakowało, to przewodników. Hrabia i inni najemnicy, którzy jeszcze byli wówczas w Bangkoku zostali wówczas zupełnie oficjalnie wynajęci przez rząd USA jako przewodnicy w akcji Złoty Trójkąt.
Hrabia miał wówczas okazję zapoznać się z metodami działań amerykańskich komandosów. Podziwiał ich umiejętności ale nie lubił bijącej od nich pewności siebie. Jednak wolał ich od zupełnie zielonych jeszcze żołnierzy tajlandzkich.
Odnosili sukces za sukcesem. Tereny kontrolowane przez handlarzy narkotykami malały z akcji na akcję. Po pięciu tygodniach nie było już ani hektara pól makowych, a sądy w Bangkoku miały pełne ręce roboty. Zapadały jedynie wyroki śmierci.
Właśnie w czasie jednej z ostatnich akcji, gdy ścigani handlarze nie mieli już czasu zabrać sprzętu z laboratoriów polowych, Hrabia poczuł w jednym z szałasów zapach, który czuł teraz. Zapach odczynników chemicznych używanych przy produkcji heroiny.
Uważnie rozejrzał się wokół siebie. Przed wejściem do szałasu siedział człowiek i najwyraźniej spał. Przy ognisku leżało pięciu, przy rozbitym namiocie jeszcze czterech.