14460
Szczegóły |
Tytuł |
14460 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14460 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14460 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14460 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
2 9 09. 2006
Ogrodom, dzieciństwu i córkom
Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia" Warszawa 1986
№ Ш
booh MNI »N i
dQj-4 їм / - -
чтіші vwwm шняи
Okolice ogrodów
OGRODY I MÓJ OJCIEC
byli nierozłączni.
Długo o tym nie wiedziałam, ale nie było w tym jego winy. Tylko moja. Musiało się mnóstwo wydarzyć, żebym to zrozumiała.
Ojciec pojawił się mniej więcej w rocznicę naszego powrotu do osady, powrotu mojego i mamy. W tym czasie mama mówiła mi, że ojciec nie żyje, babka, że ucieka, a ja myślałam, że nie istnieje.
Zanim przyjechał, ciągle przeżywałam drogę, jaką przebyłyśmy z mamą z miasta do osady. Przemierzałam ją w wyobraźni z powrotem — wracałam do męża mamy, wtedy już byłego męża.
Był to cichy, chorowity mężczyzna. Wiele czasu spędzał w domu, w komórce naszego mieszkania, i wszystkie wolne chwile poświęcał reperowaniu i kolekcjonowaniu różnych rzeczy. Mieliśmy dziesięć kolejek elektrycznych, pięćdziesiąt zapalniczek, tysiąc pozytywek i to wszystko razem potrafiło zrobić niezły hałas. Nie zapalniczki, oczywiście.
Przez jakiś czas byłam chorowita jak on. Kiedy leżałam w łóżku, siadywał przy mnie i cichym głosem czytał mi stare powieści. Wybierał tylko takie, które lubił, było w nich mało przygód. Podobno nie chciał mnie przygodami denerwować. Ale denerwował, bo zawsze opuszczał opisy przyrody, które mnie świetnie usypiały. Lubiłam go. Odpowiadał na moje pytania. Nie uderzył mnie nigdy. Był zawsze na wyciągnięcie ręki. Mama lubiła go mniej. Nie znosiła zapalniczek,
kolejek І ЩЩк. ЇЩ ЩЬ fitó§łt, Щ0Ш11Ш№.
Z osady wracałam do męża mamy, wracałam w wyobraźni, wieczorami, przed zaśnięciem, gdyż przez rok nie znalazłam przyjaciół. Moja babka mówiła, że osada jest cierpliwa i nierychliwa, obcych potrafi przyjmować i dziesięć lat, a potem nadal będą obcymi. Ja byłam obca, choć w osadzie się urodziłam. Mama była dla osady swoja: cóż to jest osiem lat nieobecności, kiedy czas pr.zemija bez wydarzeń.
Tak, drogi, jaką przebyłyśmy, nie zapomniałam. Najpierw był pociąg, kilka nocnych ponurych godzin, a rano przesiadłyśmy się do autobusu i czekało nas jeszcze półtorej godziny podróży. Kiedy tylko autobus ruszył, mama zaczęła szeptać, że najpierw pojedziemy szosą, a potem przelecimy przez most, i jeszcze będziemy jechały tą szosą, a później skręcimy w lewo. Z góry będziemy wiedziały, że zbliża się czas, kiedy trzeba zjechać z głównej drogi, bo przed skrzyżowaniem stoją trzy chałupy, opuszczone i przekrzywione, wrośnięte w ziemię, jakby straciły swoje zaczarowane kurze łapy — więc zaraz za nimi skręcimy w lewo, do lasu. I miniemy dwie wsie, i miniemy dwie osady, a droga będzie kręciła i kręciła, coraz węższa i coraz bardziej wyboista, ciągle wśród lasów, najpierw sosnowych, póź-
6
niej zaś, gdy teren nieco się obniży, mieszanych, a jeszcze później znów sosnowych. I miniemy — mówiła mama — dwa wzgórza: to z prawej strony będzie łyse i pokryte piaskiem, to z lewej skaliste, i rosną na nim trzy ogromne sosny, a droga będzie kręciła i miniemy dwie wsie. Wreszcie wypadniemy spośród wysokich drzew, przeskoczymy z dudnieniem mostek, i będziemy miały przed sobą ogrody i ogrody, z czerwonymi i szarymi dachami ukrytych wśród zieleni domów.
Tak było, sprawdziło się wszystko, most, wsie, lasy, wzgórza. I ogrody także. I dachy w zieleni.
Ale była tam jeszcze rzeczka wśród łąk, z pochylonymi nad wodą wierzbami i łopuchami. Cień gałęzi i liści czynił z przybrzeżnej wody czarną, niezbadaną głębię, która pośrodku nurtu przekształcała się w świetlisty pas piaszczystej płycizny, by znowu znurkować w przybrzeżny półmrok. Wyglądało to tak, jakby pośrodku rzeczki rozłożył się ogromny, tłusty i nieskończenie długi wąż, którego zresztą się nie bałam. Był tak ospały, że musiał być łagodny. Okolice rzeczki stanowiły obszary wiklinowych zarośli, pełne wysokich traw, trzcin, kwiatów i pachnących od wiosny do jesieni ziół. Wikliny obfitowały w ptactwo i drobne zwierzęta, które wynosiły się stamtąd tylko na okres wiosennego przyboru wód. Zresztą zdarzało się to nie co roku. Ukryły się tam także liczne stawki, ułożone wzdłuż nurtu rzeczki, powtarzające jej dawny bieg i od czasu do czasu zasilane przez nią w wodę. Wznosił się także następny las — na horyzoncie — do którego nigdy nie dotarłam i dlatego może wyobrażałam sobie, że nie stąpała w nim człowiecza noga. Możliwe, że miałam rację.
W osadzie rzeczywiście były same ogrody, najmarniejszy dom miał swój własny ogród, i była tam jeszcze szkoła, nowoczesny, przeszklony budynek, oczywiście z ogrodem, kościół także otoczony ogrodem, a może wręcz parkiem, sklep, który też miał ogród, mały bo mały, ale ogród, i gospoda — z ogrodem, w którym kucharka hodowała przyprawy do swoich dań. Ogrody walczyły ze sobą o pierwszeństwo i walczyły od tak dawna, że osiągnęły doskonałość. Każdy z nich, przeniesiony w inną okolicę, budziłby zachwyt, ale w osadzie miało się w pogardzie prawie wszystkie, z wyjątkiem ogrodu księdza, o którym to ogrodzie nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa, ogrodu Mazanowskich i ogrodu Starszej Pani, choć jej ogród należał do najmniejszych. Wyrażano uznanie także cmentarzowi, jeśli cmentarz można uznać za ogród. Ale przynajmniej cmentarz nie budził niczyjej zawiści, bo upiększali go wszyscy.
Był jeszcze ogród mojego ojca, ogród nad ogrody, ale od wielu lat nikt go nie widział i, prawdę mówiąc, starano się o nim nie wspominać. Dzieci bały się przechodzić w jego sąsiedztwie.
Ogrody zmieniły ludzi. Po domach można było znaleźć setki książek o ogrodach, o labiryntach, o parkach i altanach, o uprawie drzew, o tajemnicach ogrodów wiszących i o ogrodach Babilonu i Egiptu, o ogrodach angielskich i francuskich, o magach i czarownikach, którzy posługiwali się roślinami albo mieszkali w ogrodach, o faunach żyjących w lasach, o rusałkach, o dziwach i zaklęciach, o złotych
7
gałęziach, o świętych dębach, o gaju olimpijskim, o życiu duchowym roślin, o efekcie Kirliana, który pokazał, że rośliny i ludzie ma}ą podobną aurę, o ogrodach zaklętych, ukrytych i wymarzonych. Kryły się też w domach baśnie i legendy, a może jedną z pierwszych, jak^ą usłyszałam, była baśń o Aladynie. Jak przez sen pamiętam czyjeś wargi toczące słowa o sztucznym ogrodzie zamkniętym w podziemiach, w którym Aladyn znalazł swą cudowną lampę. Nigdy nie spytałam, kto mi to opowiadał — zapomniałam o baśni na kilka lat, bo mama zabrała mnie z osady, kiedy tylko skończyłam rok, i przeniosłyśmy się daleko, a wróciłyśmy po długim czasie.
Przez te lata z dala od osady zawsze wiedziałam, że mama w jakiś sposób różni się od innych ludzi, a czasem słyszałam, co o niej mówiono, i wtedy moje podejrzenia się potwierdzały. Bo mamę ukształtowały ogrody i książki o nich, cały ten ogromny, tajemniczy księgozbiór, który ma coś wspólnego z ogrodami, roślinami, związkami człowieka z przyrodą, może nawet innego księgozbioru w ogóle nie ma.
Mama była inna, bo mama była z osady. Uciekała do ogrodów. I w końcu zabrała mnie i uciekła na zawsze, znów do ogrodów.
Mama rozstała się ze swoim mężem. Miał zmartwioną, obrażoną i jednocześnie pełną niedowierzania minę, kiedy zaczęła się pakować.
To trwało kilka dni i on przez kilka dni próbował się dowiedzieć, co się stało. Nie przeszkadzał mamie i nie pomagał. Chodził za nią, kiedy wyjmowała rzeczy i układała je w walizkach, a potem w kufrach, kiedy wybierała nieliczne meble i pamiątki, gdy załatwiała wyniesienie cięższych przedmiotów. Chodził za mamą i od czasu do czasu monotonnie pytał o powód naszego wyjazdu. Ale mama milczała. Jej milczenie nie było milczeniem człowieka obrażonego czy skrzywdzonego — nie, rozstawała się ze swoim mężem w zgodzie,-jeśli tak można powiedzieć. Jej milczenie było milczeniem bezradnym, bo co mogła mu wyjaśnić?
Wreszcie on sam się domyślił. To było ostatniego dnia i ostatniej godziny. Siedziałam w przedpokoju na walizce i już zaczynałam podróżować, bo zawsze marzyłam o podróżach, gdy usłyszałam go, po raz pierwszy od kilku dni podnoszącego głos:
— To przez te ogrody, prawda? Mama milczała.
Przyniósł tego dnia róże, ogromne i czerwone, dlatego od razu wydały mi się pożegnalne. Zwykle przynosił skromniejsze kwiaty. Ten wspaniały pęk purpurowych róż walał się na stole.
— Przez ogrody — powiedział. — Bałem się, że tak będzie. Mama nadal się nie odzywała.
— Przecież nie mogę walczyć z ogrodami — powiedział z wyrzutem i słyszałam, jak ciężko usiadł na krześle. — Przecież to bez sensu. Posłuchaj...
A wtedy mama odezwała się: — Tak, tak...
8
Tak, tak — wcale go nie słuchała, po prostu zarejestrowała jego głos i powiedziała to: tak, tak, żeby nie być nieuprzejmą, ale nie słyszała ani słowa z tego, co mówił. Była nieobecna. I on to zrozumiał. Już się nie odzywał. Był dobrym, wrażliwym człowiekiem i wiedział, że nie wygra z ogrodami. Chorował. Kiedyś pracował w lasach i kochał je, a potem zachorował i musiał przenieść się do biura i blisko lekarzy, nie mógł nic na to poradzić.
Siedziałam w przedpokoju na walizce i trochę płakałam, bo było mi go żal, a trochę już podróżowałam, przez most i przez lasy.
A potem on powiedział, chyba już tylko dlatego, żeby się odezwać:
— Zawsze możesz wrócić. Nie wierzył, że wrócimy.
— Tak, tak — odparła mama.
Lubiłam męża mojej mamy, ale lubiłam też podróżować. Nigdy do tej pory nie podróżowałam, gdyż mama uważała, że jestem chorowita. Nigdy nie miałam prawdziwej podróży, a już dość długo miałam męża mojej mamy. Wybrałam podróż. Ale w ostatniej chwili zrobiło mi się go naprawdę żal, tego mężczyzny, który zostawał sam w miejskim mieszkaniu, pobiegłam do pokoju, żeby go uściskać. Przygarnął mnie i szepnął, że jeśli będzie mi źle, jeśli tylko zapragnę, mam go natychmiast wezwać, a on się od razu pojawi.
— Zapamiętaj — nalegał. — Zapamiętaj to dobrze.
— Tak, tak — powiedziałam.
— Zapamiętasz?
Zapamiętałam. Zaraz potem wyjechałyśmy.
W osadzie miałyśmy dom. Przez całą drogę zastanawiałam się, czy będziemy mieszkać w szałasie, czy też w namiocie rozbitym pośrodku jakiegoś ogrodu. Wolałabym szałas. Ale miałyśmy dom, niewielki, lecz wygodny, drewniany, z dachem pokrytym czerwoną dachówką. W domu żyła moja babka, której nie pamiętałam. Byłyśmy we trzy i każda z nas miała pokój dla siebie, i każda wybrała sobie kawałek ogródka, pięknego, choć w osadzie nasz ogród w ogóle się nie liczył.
Jesienią poszłam do szkoły. Moja mama w niej uczyła. Byłyśmy same.
W kilka miesięcy później przyjechał mój ojciec.
Był wysokim, szczupłym, lekko siwiejącym mężczyzną o twarzy nieco zanadto ponurej, bym mogła go polubić od pierwszej chwili. Trwała już wiosna, a ojciec nosił granatową kurtkę, narzuconą na gruby, czarny sweter. Prawie zawsze chodził tak ubrany.
Mama miała wolny dzień i wracałam ze szkoły sama, a kiedy otworzyłam drzwi i w sieni zmieniałam buty na kapcie, usłyszałam jego głos. OKO LUFY
spoglądało cichutko między moje oczy. Karabinu nie widziałem, jak nie widziałem człowieka, który go trzymał.
(Z kapciami w ręku, pochylona, zamarłam i wstrzymałam oddech. Nie znałam
9
tego głosu, był spokojny, niezbyt głęboki i lekko schrypnięty. Zgadywałam, że mógłby stać się donośny i napełnić cały nasz dom dudnieniem okropnym i władczym. A on mówił dalej.)
Ścieżkę rozjaśniał blask księżyca, ale człowiek z karabinem stał pod olbrzymim platanowcem, w jego cieniu, i tylko wysunięta do przodu lufa pełgała zimną poświatą.
— Ręce do góry.
To była dziewczyna albo kobieta. Jeśli można sądzić o głosie według lodowatego, syczącego szeptu, to miała miły głos. I trochę się bała.
Trzymałem ręce w górze i patrzyłem w oko lufy, a kiedy minęła stosowna chwila, spytałem:
— Co dalej?
— Nie gadać.
— Mierzysz w moje oczy. Jeśli ci palec drgnie, dostanę zeza.
Lufa nie poruszyła się, jakby kobiecie czy dziewczynie było wszystko jedno. Jakby postanowiła zatrzymać mnie i jakby było jej obojętne, czy zatrzyma mnie w pozycji stojącej, czy też leżącej. Przestąpiłem z nogi na nogę i ostrożnie zabrałem swoją głowę z linii strzału, a ona nie nacisnęła spustu. Odetchnąłem.
Trzymałem ręce w górze i słuchałem świstu wiatru nad naszymi głowami. Wiał miarowo, potężnie i bez zatrzymania, jakby leciał tak nad ziemią już wiele lat i jakby ów lot znudził go, ale jakby cel był jeszcze daleko. Nie był to żaden z naszych wesołych wietrzyków i żadna z naszych porywistych wichur. Ten wiatr był jednostajny jak sam czas.
— Nie jestem sama — powiedziała nagle dziewczyna. Już wiedziałem, że to dziewczyna. W jej słowach usłyszałem lęk, że zostawiono ją bez pomocy i że ma przeciwko mnie tylko kawałek tego żelaza w rękach, i usłyszałem, że nie wierzy już w to żelazo.
— Wiem. Nie martw się — szepnąłem ostrożnie. — Oni już nadchodzą. Istotnie, od kilku chwil chwytałem odgłosy energicznych kroków, których ona
jakoś nie zauważyła. Może stała za długo pod platanem, a może wiatr wypełnił ją tak, że mogła słyszeć tylko jego silny, posępny ton. Kroki zbliżały się. Ktoś, co najmniej dwie osoby, nadchodził z ciemności nie troszcząc się o zachowanie ciszy.
Zerknąłem w bok, mojego towarzysza, Wiktora, nie było, może pierwszy dostrzegł lufę i zdążył zapaść w zarośla obok ścieżki. Miałem nadzieję, że dziewczyna go nie zauważyła.
. Kroki zamarudziły koło pnia, rozległ się szelest i przekleństwo, i ktoś zawołał panicznie:
— Trzyma mnie!
Drugi z nadchodzących mruknął:
— Spokój, idioto. To tylko drzewo.
Znalazł się już obok dziewczyny i słyszałem, jak szepnął do niej: '
10
— Mówiłem, żeby go nie brać. To twój brat, ale z was dwojga to ty jesteś mężczyzną.
Promień latarki wyskoczył z ciemności obok karabinu, musnął pień platanow-ca z niejasno szamoczącym się cieniem i natychmiast rzucił się na moją twarz.
— To on.
— Słuchajcie... — zacząłem, ale przerwano mi.
— Zabierzesz go — powiedział właściciel latarki do dziewczyny. — Twój brat ci pomoże. Przynajmniej do tego się nada. Ja przyjdę później. Tu gdzieś powinien być jeszcze jeden.
— Słuchajcie. Jestem tu pierwszy raz w życiu.
(Od dłuższej już chwili siedziałam na skrzynce na obuwie i, przytuliwszy twarz do framugi drzwi, słuchałam. Głos mężczyzny to wzmagał się, to opadał, i zgadywałam, że gość mamy siedzi w kuchni, przy stole, i że moja mama siedzi naprzeciw niego nad na pewno stygnącą filiżanką herbaty, a między nimi znajduje się talerz z górą wielkich kawałków lukrowanej baby, którą poprzedniego dnia mama piekła. Nie starałam się zgadnąć, kim jest opowiadający. Marzyłam, żeby on nie przerwał — i żeby mnie nie odkryto. I on mówił.)
— Zamknij się — warknął właściciel latarki. — Popatrz.
Światło cofnęło się i opadło na jego pięść, prawdopodobnie była to największa pięść w promieniu jakichś pięciuset kilometrów.
— No, bierzcie go — rozkazał.
Poczekał, aż ten drugi, brat dziewczyny, zajdzie mnie od tyłu i trąci w ramię, a to, czym mnie trącił, było niewątpliwie drugą lufą, ale wolałem się nie oglądać. Potem, gdyśmy już ruszyli, ten z latarką dodał:
— A natnij sobie, Maureen, karb na lufie. To będzie twój drugi trup. Zaśmiał się i jego gęsty śmiech płynął obok nas, kiedyśmy szli, ja przodem,
a Maureen i jej brat tuż za mną, spychając się nawzajem z wąskiej ścieżki.
Nie maszerowaliśmy długo. Za moimi plecami przez parę minut panowała cisza. Potem mężczyzna rozpoczął dialog:
— Co z nim zrobisz? Odpowiedź brzmiała pogardliwie:
— To samo, co z poprzednim. I nie bój się, nie będziesz musiał go pilnować. Doprowadzimy do domu i poczekasz, aż go zamknę. Piwnicę mam mocną. Potem wrócisz do żony.
— Nie ucieknie?
— Nie, nie ucieknie.
Było coś zastanawiającego w tonie, jakim zaprzeczyła: spokojna pewność siebie i chłód, chłód, który powinien zmrozić krew w żyłach, ale czułem, że z tym chłodem jest coś nie w porządku. Bo ona się przedtem bała, a w miarę, jak szliśmy, jej strach ulatywał i pozostał tylko chłód, zdecydowany chłód, w którym nie było jednak groźby.
— Piwnicę mam mocną — powtórzyła. — Sto lat mogłabym go trzymać.
11
Jej brat zachichotał.
— Tylko nie zamknij się razem z nim.
Chyba szturchnęła go, i to mocno, bo stęknął głośno, ze skargą, a wtedy odezwały się psy. Może nie w tej samej sekundzie, może o mgnienie oka później. Gdyż najpierw jeszcze huknął strzał, niedaleko za nami, tam, skądeśmy szli. Pomyślałem o Wiktorze, bosmanie, który mi towarzyszył.
Szczekanie rozległo się wcale nie blisko nas, a gdzieś na drugim końcu miasteczka czy osiedla, jeśli przed nami leżało miasteczko lub osiedle. Było to wysokie, zajadłe ujadanie, z którym natychmiast stowarzyszył się bas jakiegoś psiego potwora. W kilka chwil później szczekało wszystko, co miało mordy do szczekania, nieskładnie, szarpiąco, fałszywie, a z gęstwy szczekania wystrzeliwały w niebo wycia i jęki.
Zatrzymało mnie szarpnięcie.
— Powitanie — szepnął mężczyzna. — Wyczuły go. To on!
— Jestem tu pierwszy raz w życiu — warknąłem, nie odwracając się. Zamiast odpowiedzi usłyszałem zdławiony jęk. Odskoczyłem w bok i na tle
wysokiej czerni nieba zobaczyłem dwie szamoczące się sylwetki i dwa przecinki luf skierowanych ku górze. Walczyli o coś, brat z siostrą, bili się, nie zwracali na mnie uwagi. Wtedy mógłbym uciec, a przynajmniej spróbować ucieczki. Nie miałem pojęcia, o co im poszło, ale na pewno mógłbym uciec. Ostrożnie odstąpiłem w cień, pod gałęzie szerokiego krzewu, musnęły mnie wilgotne, podłużne liście o cierpkiej i jednocześnie stęchłej woni. Dziewczyna krzyknęła nagle, przejmująco, i może ten okrzyk rzucił mnie do przodu,.nie wiem. W każdym razie znalazłem się przy nich, namacałem twarde plecy, upewniłem się, że to mężczyzna, szarpnąłem, a kiedy plama twarzy prześlizgiwała się przed moimi oczyma, uderzyłem z całej siły. Plama cofnęła się gwałtownie i zaczęła opadać, a z ust mężczyzny dobył się charkot. Pochyliłem się, by go podnieść i uderzyć jeszcze raz, ale wtedy na moim barku położyła się spokojnie dłoń Maureen.
— Zostaw.
Wyprostowałem się i odetchnąłem. Oko lufy znów patrzyło mi prosto w twarz.
— Zabierz to — syknąłem. Usłuchała.
Zwróciłem się znów w stronę leżącego, ale już go nie było. W poświacie księżyca widzieliśmy pełznący szybko po ziemi kształt człowieka, oddalał się w stronę otwartej przestrzeni pampy. Nie musiałem na niego patrzeć, wraz z nim oddalał się niski, zawodzący, pełen przerażenia jęk, podobny do jęków, jakie odezwały się wśród psów, które ciągle szalały w miasteczku.
— Zatrzymać go? — spytałem, ale nie poruszyłem się. Nie odpowiedziała.
— To twój brat. Może mu się coś stało.
— Zostaw go. Wróci, kiedy przestanie się bać.
— Co on ci zrobił?
12
— Nic — szepnęła. — Chciał cię zabić.
— Ale napadł na ciebie! Czego chciał?
— Czego chciał? — roześmiała się. — Niczego.
Przez chwilę patrzyliśmy na pampę, nad którą wiał wiatr, ale nie widzieliśmy już żadnego ruchu.
— Idziesz ze mną czy uciekasz? — spytała.
— Idę z tobą — powiedziałem bez wahania. Wydawało mi się, że odetchnęła z ulgą.
Ruszyliśmy znów, dziewczyna szeptem kierowała moimi krokami. Potem, w gęstej ciemności, bo wstąpiliśmy pod roślinne sklepienie, wyczułem, że ona mnie wyprzedza. Wreszcie skrzypnęła furtka, pod nogami miałem kamienne płyty, kroki zadźwięczały cichutko. Posuwałem się za dziewczyną, ale nie widziałem jej, czułem jedynie, którędy ona idzie, może pozostawiała za sobą smugę świeżego zapachu, ale tam wszystko pachniało. I wreszcie szczęknęły drzwi, powiało chłodem. Wymacując ściany rękoma, ostrożnie kroczyłem wąskim korytarzem, jeszcze jedne drzwi, i Maureen powiedziała:
— Zejdź na dół.
— Zamykasz mnie? Przecież nie ucieknę.
— Zejdź na dół — powtórzyła z uporem i z cieniem grozy. — Uważaj na stopnie.
Po omacku ześliznąłem się na dół, a potem upadłem na czworaki i palcami poznawałem kształt pomieszczenia, w którym się znalazłem. Podłogę tworzyły kamienne płyty, takie same jak na górze, te, po których szedłem od furtki do domu. Piwnica była kwadratowa i prawie pusta. Natknąłem się na dwie czy trzy skrzynie pełne bulw twardych i jędrnych, może to zresztą były owoce, nie wiem. Natrafiłem na beczkę i próbowałem ją poruszyć, ale okazała się pełna i ani drgnęła. Poza tym nie znalazłem w piwnicy niczego.
Panowała cisza, ale słyszałem kroki Maureen na górze, kilkakrotnie zbliżały się do drzwi piwnicy i zacichały, by po chwili odezwać się znów.
Wreszcie, za którymś nawrotem, dziewczyna zatrzymała się na dłużej i prawie widziałem jej wahającą się rękę, sięgającą do zamka. Otworzyła po minucie czy dwóch wyczekiwania.
— Chleba czy wody? — szepnęła.
— No wiesz! — zawołałem ze sztuczną swobodą. — Przysługuje mi jedno i drugie. Takie są reguły.
— Chleba czy wody? — powtórzyła nie zmieniając intonacji.
— Wody — powiedziałem. — I niech cię diabli wezmą. Coś miękko plasnęło tuż koło mnie.
— Masz koce.
Jeszcze przez chwilę nie odchodziła, a ja próbowałem odgadnąć, co dzieje się na górze. Z nią. Była śmiertelnie poważna i idealnie obojętna. Nie znała mnie, ale mnie uwięziła. Pomogłem jej, ale nie wzbudziłem zainteresowania.
13
— Wodę zaraz przyniosę — powiedziała wreszcie.
Starannie zamknęła drzwi i nie wracała z pół godziny. Nie wiem, co działo się z nią przez ten czas, ale coś musiało się dziać, bo kiedy wróciła, jej krok wydawał się pewniejszy. I nie zwlekała z otworzeniem drzwi.
Wiedziałem, że za godzinę, półtorej, zacznie się świt, bo ciemność wokół mnie zaczynała gęstnieć, mroki spływały z całego domu, na razie powoli, by położyć się spać na czas gorącego i jaskrawego dnia.
— Wyjdź — rozkazała.
— Mówisz do mnie?
Zmieniła może zamiary, ale jej powaga i obojętność pozostały niezmienne.
— Wyjdź.
Wdrapałem się na górę i stanąłem obok niej. Emanowała ciepłem, ale było to tylko ciepło ciała.
— Przygotowałam ci łóżko.
— Dziękuję — skłoniłem się ironicznie, ale nie mogła tego zauważyć. W pełnym blasku dnia także by tego nie zauważyła. — Ale może mi wyjaśnisz...
— To nie ty — powiedziała. — Pomyliliśmy się. I bez sekundy zwłoki, tym samym tonem dodała:
— Twój towarzysz zginął. Ale to też nie był on.
— Wiktor — szepnąłem, ale nie dała mi czasu na żal.
— Nie żyje — przytaknęła swobodnie. — Nie martw się. Ciebie wypuszczę i powiem, że uciekłeś. Na razie przygotowałam ci łóżko.
Nie protestowałem. Rozumiałem, że jeśli zrobię coś nie po jej myśli, lufa znów zajrzy mi w oczy.
— Dobrze. Tak. Muszę się wyspać.
— Zaprowadzę cię.
(Umilkł na chwilę, a wtedy odezwała się moja mama:
— Dość — powiedziała.
Usłyszałam kroki. Mama wstała i odeszła od stołu, a znałam przecież naszą kuchnię i zrozumiałam, że mama przechodzi przez nią bez żadnego rozsądnego powodu. Podniosła się od stołu, obróciła, ruszyła prosto przed siebie, do ślepej ściany, pod którą stały trzy krzesła. I zawróciła.
— Nie chcę o tym słyszeć.
— Dobrze — zgodził się mężczyzna. — Powiem ci, co było, kiedy wstałem. Mama usiadła, szczęknęła filiżanka.)
Otworzyłem oczy, kiedy słońce stało już wysoko i mięśnie miałem napięte i gotowe do działania. Ale w tej samej chwili rozluźniłem je. Zaspałem. Było za późno na ucieczkę. Pełnia dnia. Maureen mnie oszukała.
Leżałem, gapiąc się w okno wypchane błękitem. Jedynie w jednym rogu ukwiecona ogromnymi kielichami gałąź zbliżała się do ściany, prawie wciskała do pokoju. Potem obejrzałem pokój, był ubogi nawet jak na te okolice. Leżałem na łóżku wprawdzie szerokim, ale niewiele różniącym się od pryczy, której niedbale
14
dosztukowano okrągłe, potężne nogi. Obok mnie, tuż przy głowie, sterczało żelazne, składane krzesło, z którego obłaziła biała farba. Ściany były gołe, jedynie nad drzwiami wisiał obrazek z Matką Boską. Podłogę zaściełał szary chodnik z grubych włókien. To wszystko. Nie, stała tam jeszcze szafka, otwarta, o pustych półkach.
Czekałem, aż po mnie przyjdą ci, którzy polowali na ludzi na pampie, ale kiedy usłyszałem kroki, uspokoiłem się: nadchodziła Maureen. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jej twarz. Była piękna.
(Potrząsnęłam głową. Zaniepokoiło mnie ostatnie słowo. Nie był to po prostu przymiotnik określający urodę. Mężczyzna włożył w to słowo coś jeszcze. Nie umiałam tego nazwać.
A moja mama powiedziała znów:
— Dosyć.
Mężczyzna umilkł na chwilę, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał słabiej i drgała w nim odrobina zniechęcenia.)
Kazała mi zejść do piwnicy. Wstałem, ubrałem się i bez słowa ruszyłem do piwnicznych drzwi. Próbowała zatrzymać mnie na chwilę jakimś miękkim gestem, ale odsunąłem jej rękę i zeszedłem na dół.
Zawołała za mną, że powiedziała ludziom o mojej ucieczce. I że brat wrócił właśnie i potwierdził jej słowa. Opowiedział, jak napadłem na nich przed wejściem do miasteczka i umknąłem w kierunku pampy. Ludzie uwierzyli.
Milczałem. Wtedy zamknęła drzwi, słyszałem szczęk rygli. Wypuściła mnie o zmroku. Znów ominąłem jej dłoń, kiedy może chciała dotknąć mnie na pożegnanie.
Stanąłem na progu domu i wdychałem gorące jeszcze, ale już odświeżone wiatrem powietrze. Maureen zatrzymała się za moimi plecami i cicho szeptała, w jakim kierunku mam iść. Wiedziałem to bez wskazówek. Ruszyłem. Zawołała za mną i po raz pierwszy w jej głosie brzmiało coś więcej niż obojętność. Ale nie znałem jej i nie wiem, co to było, choć przez chwilę wydawało mi się, że to była rozpacz.
— Nie chcesz wiedzieć, dlaczego cię złapaliśmy? Zatrzymałem się. Czekałem, nie patrząc na nią.
— Szukaliśmy zła — powiedziała. — Zło jest tutaj i nas stąd wypędza. Chcieliśmy je zabić.
Urwała, jakby spodziewała się, że coś powiem.
— Myśleliśmy, że to ty. I tamten, który zginął — powiedziała. — Ale ja wiem, że to nie ty. I nie tamten.
Znów zrobiła pauzę.
— Ale ono jest. Przyszło razem z wiatrem. Wypędza nas, a my nic złego nie zrobiliśmy tej ziemi. Chcemy pozostać.
— Myślicie, że to człowiek?
— Nie. Ale czasem wygląda jak człowiek. Połowa ludzi już stąd uciekła.
15
— Co on robi? Ono? To zło?
— Nie wiem — szepnęła i podeszła do mnie, zatrzymała się tuż za moimi plecami. — Ale starzy mówią, że dawniej było dobrze. I że teraz jest źle. Bo zło przyszło do nas.
— To bzdury.
— Tak.
— Przesądy. Może klimat się zmienił, może wiatr na was działa, może zło jest w was. Odejdź stąd.
— Nie mam dokąd. Nie chcę. Tu się urodziłam.
— Dziś też będziecie polować?
— Tak. Dziś też będziemy polować.
Gdyby poprosiła, żebym z nią został, może bym został i polował wraz z nią. Zło jest uchwytne, czasem można je złapać. Ale nie powiedziała ani słowa więcej. Przez chwilę jeszcze tak staliśmy, na płytach chodnika, i mieliśmy przed sobą ogromną noc. A potem ruszyłem. Przed świtem znalazłem się na statku, który dwie doby czekał na mnie w pobliżu wybrzeża. CZŁOWIEK ZNIKĄD
— odezwała się z sarkazmem i po długiej chwili moja mama. — Błędny rycerz i wieczny tułacz. Don Kichot bez Sancha Pansy. Jeździec bez głowy. Czarny Piotruś. Sokole Oko i wszystkie Skórzane Pończochy. Piotruś Pan. Staś Tarkowski i Robinson Cruzoe. Cholera — zaklęła i ucichła.
Mężczyzna odchrząknął, a potem wstał i zaczął się przechadzać po kuchni. Podłoga skrzypiała, pomyślałam, że musi być duży i ciężki, bo nie pamiętałam, żeby podłoga w kuchni kiedykolwiek skrzypiała. Ale nie miałam czasu na rozmyślanie o jego wadze, bo przymknąwszy oczy rozpamiętywałam litanię nazw i przezwisk, jakie nadała mu moja mama. Lista brzmiała świeżo, tajemniczo i wspaniale. Najbardziej podobali mi się: wieczny tułacz i jeździec bez głowy, choć jeździec bez głowy napawał mnie leciutkim wstrętem.
— Uspokój się — odezwał się mężczyzna. — Nie można tego tak przyjmować.
— Tak sądzisz?
Wstałam ze skrzyni i zaczęłam się cichutko wycofywać. Miałam zamiar wyjść przed dom, a potem z tupotem wpaść do środka. Ale to mi się nie udało.
Z butami w rękach, na palcach, cichutko wysuwałam się z domu — i tak po-żeglowałam prościutko w otchłań zdumienia mojej babki, która stała przy krzewach róż. Może oglądała je przed chwilą, ale gdy wyszłam z domu, patrzyła prosto na mnie, na moje nogi w białych skarpetkach ostrożnie stąpające po obłoconym ganku, po rozsypanej i nawilżonej ziemi, po bladozielonych łodyżkach — bo tego dnia właśnie babka wyjmowała ze skrzynek rozsady, by przenieść je do gruntu.
Spojrzenie mojej babki przeleciało po mnie kilkakrotnie, z początku pełne osłupienia, potem zrozumienia. Zrobiło mi się gorąco, bo wiedziałam, co się zaraz stanie, ale babka odwróciła się do róży i powiedziała tylko:
16
— Włóż buty i ani mru-mru.
Lecz musiała wiedzieć, że podsłuchiwałam. I widać chciała się z tym pogodzić.
Przysiadłam na ławeczce, zakładałam buty i z niedowierzaniem spoglądałam na plecy babki, okryte pstrokatym swetrem, i na jej siwą głowę z siwym kokiem, który sobie codziennie przypinała, i jeszcze ciągle nie śmiałam uwierzyć, że podsłuchiwanie zostało mi darowane.
Obuta, podeszłam do babki, mocno naprężając pośladki, bo babka miała rękę twardą i spracowaną, a biła znienacka i z całej siły, i zawsze w to samo miejsce. Ale dłonie babki spokojnie zbliżały się do pączków i zatrzymywały tuż przed nimi, jakby z jednej strony chciały dotknąć tego rosnięcia, które lada dzień miało się zmienić w listki, a z drugiej obawiały się je uszkodzić. Jakby po prostu zatrzymywały się tuż przed dotknięciem i zadowalały liczeniem, ile tej zieleni będziemy miały tego roku.
— Tam ktoś jest — powiedziałam, bo nie mogłam dłużej milczeć i wolałam być bita od razu, kiedy się tego spodziewałam, a nie po jakimś czasie, kiedy zapomnę o podsłuchiwaniu i nagły klaps wyda mi się krzywdą, i dlatego będzie dwa razy bardziej bolesny.
— A jest — przytaknęła babka. Zacisnęła usta i usta zrobiły się malutkie, jakby ktoś je zaszył, i jakby naokoło z niedbałości pozostawił tysiące zmarszczek. Babka nie założyła sztucznej szczęki. Nigdy nie zakładała jej do ogrodu.
Nie ustępowałam.
— Jakiś pan.
— Aha.
Dotknęła jednak któregoś z pączków — może ją zdenerwowałam i zapomniała o ostrożności. Syknęła z cicha.
— Jeździec bez głowy — spróbowałam znów i jeszcze raz mdlącosłodki smak wstrętu odezwał się w okolicy żołądka.
— Bez głowy — przytaknęła mi babka i nagle rzuciła mi spojrzenie, jednocześnie i poważne, i pełne lęku, którego przyczyn nie rozumiałam, ale który natychmiast obudził we mnie chęć do płaczu. Może nawet chlipnęłam.
— Idź tam — powiedziała babka. — Przywitaj się. Na pewno się ucieszą. No idź, idź.
Odwróciłam się i wtedy dosięgną! mnie klaps. Z jakiejś przyczyny babka darowała mi podsłuchiwanie, ale nie mogła darować kary. Podskoczyłam, złapałam się za pośladek, a potem wyprostowałam i ruszyłam do-domu, pełna wściekłości i pragnienia zemsty. Bo babka znów mnie zaskoczyła, jak zwykle.
Kiedy weszłam do kuchni, mężczyzna siedział przy stole, zobaczyłam jego plecy okryte granatową kurtką. Moja mama, tak jak się spodziewałam, siedziała naprzeciw niego, ale między nimi, na stole, nie było ciasta. Leżało tam coś, co się paliło niebiesko i zielono, czerwono i złoto, i bił od tego potężny, niesamowity blask, który natychmiast kazał mi zapomnieć o mężczyźnie i mamie. Blask mnie
2 Ślady raju 1 7
przyciągał... W jakiś dziwny sposób pasował do opowieści mężczyzny, która przecież była mroczna i ponura, gdy blask jaskrawy jak tysiąc słońc.
Mama coś mówiła, ale ja patrzyłam na blask. Mężczyzna chyba wstał i zwracał się do mnie, poruszał się, bo blask zaigrał nowymi kolorami, kiedy cień mężczyzny przesuwał się po nim i kiedy uchodził na bok. Mężczyzna chyba coś mówił, ale dla mnie istniał tylko blask, który jarzył się i pełgał, a potem mężczyzna dotknął mnie, przez sekundę czułam na policzku szorstkość jego kurty, ale patrzyłam na blask.
— Maga! — powiedziała mama i chyba powtarzała to kolejny raz. — Maga. Maga. Małgorzata!
— Tak?
Patrzyłam na blask. Już wiedziałam, że jest to pęk piór, piór, jakich nigdy nie widziałam i jakich nie mogłam sobie wyobrazić, pęk piór Żar-Ptaka, a może ptaka Ra, a może ptaka rajskiego, i ten pęk emanował ciągle nowymi falami barw.
— Maga. Przywitaj się.
Podniosłam rękę do powitania, ale patrzyłam na blask. Coś poderwało mnie w powietrze i okręciło, aż na chwilę straciłam blask z oczu, ale blask zaraz wrócił, i czyjeś wargi musnęły mój policzek, i mężczyzna mówił:
— Tak ją sobie wyobrażałem.
— Maga. Powiedz dzień dobry panu Pohożemu. Mężczyzna postawił mnie na ziemi. Powiedziałam:
— Dzień dobry.
Dygnęłam, ale patrzyłam na blask.
— To dla ciebie.
Blask i pióra zerwały się ze stołu i sfrunęły w moje dłonie, które ruszyły ku nim. Trzymałam to w ręku, ale to nie było ciepłe, i to nie było zimne, i nie ważyło nic, jarzyło się tylko, pulsowało, przelewało światłem.
— Podziękuj panu Pohożemu.
— Dziękuję.
Przytomniałam — powoli, ale przytomniałam. Ciągle znajdowałam się w kuchni i dla pewności zaczęłam sobie wyliczać wszystkie znajome przedmioty, a zaczęłam od pieca, bo był najsolidniejszy i najbardziej pewny ze wszystkiego, co istnieje na świecie.
Potem mogłam spojrzeć na mężczyznę. Nie był jeźdźcem bez głowy. Głowę miał i widziałam bardzo opaloną twarz z kilkoma głębokimi zmarszczkami na czole i policzkach. Siwiał na skroniach. Oczy miał szaroniebieskie, jasne, usta wyraźne, trochę niepewnie uśmiechnięte. Opuściłam wzrok na ręce: któraś z tych rąk zadała cios w białą plamę twarzy na pampie tamtej nocy i wtedy plama zaczęła opadać, a skowyt pobitego poniósł się wśród ciemności. Ręce były duże, ale widywałam większe, i to nawet w naszej osadzie.
— Dzień dobry panu — powiedziałam i dygnęłam.
— Maga. Już się witałaś — zawołała mama. — Obudź się.
18
— Przepraszam.
Mężczyzna roześmiał się i znów usiadł, bokiem, żeby mnie dobrze widzieć. Na stole, tuż przed nim, stała szklaneczka do połowy napełniona brunatnym płynem. Ale to nie była herbata. Na parapecie, do którego dosunięty był stół, pyszniła się duża butelka z etykietką, na której napis brzmiał: Rum Jamaica. Prawie słyszałam echo piosenki o umrzyka skrzyni i stukot drewnianej nogi pirata, wycie wichru i suchy odgłos strzałów. Prawie byłam na wyspie skarbów. Przycisnęłam pióra do piersi i oderwałam je natychmiast, bo mogły się pognieść. Były delikatne i nie ważyły nic, nie były ciepłe ani zimne i paliły się wszystkimi barwami.
Mama obserwowała mnie. Potrząsnęłam głową i skinęłam mamie, że już, już się obudziłam.
— To jest twój ojciec — powiedziała powoli. — Pan Pohoży jest twoim ojcem. Zamrugałam powiekami i wyciągnęłam przed siebie ręce. Pióra zaczęły sfruwać
na ziemię. W ostatniej chwili chwyciłam jedno i, niosąc je przed sobą, pomknęłam do drzwi, a potem zamknęłam się w swoim pokoju.
Siedziałam na łóżku, trzymałam pióro w ręku, patrzyłam na nie, a głuche rozczarowanie szalało w moich piersiach. Ten człowiek był zwyczajny. To nie był jeździec bez głowy ani człowiek znikąd. Nie był to wieczny tułacz ani nawet Staś Tarkowski.
— Cholera — zaklęłam jak mama, starając się nadać głosowi maminy ton. — To nawet nie jest Robinson Cruzoe.
A Robinson Cruzoe miał przecież naprawdę nieciekawe i naprawdę monotonne życie na tej swojej wyspie.
Ten mężczyzna nazywał się Pohoży, a nie Armstrong, Cook, Kolumb czy Amundsen, tylko Pohoży i musiał okazać się moim ojcem. Nigdy nie marzyłam
0 ojcu.
Patrząc na drzwi mojego pokoju, powiedziałam mu z szatańskim sarkazmem:
— A pióra to mi na pewno przyniosłeś sztuczne.
Wolałabym, tak jak było do tej pory, nie mieć ojca. Sto razy bardziej lubiłam męża mojej mamy, który już przestał być jej mężem. Nie był nikim nadzwyczajnym, ale był od dawna, i nawet nie miałam do niego żalu o to, że jest tak normalny.
1 chorowity.
Położyłam się na łóżku, gniotąc ogień pióra, i zaczęłam cichutko płakać. Dopiero po chwili pomyślałam, że wszystkiemu winna jest mama, która nadała mojemu ojcu tak wspaniałe przezwiska. Gdybym ich nie słyszała, jego opowiadanie zupełnie by mi wystarczyło, a mój ojciec stałby się dla mnie podróżnikiem i nigdy bym nie pomyślała ani o jeźdźcu znikąd, ani o jeźdźcu bez głowy, ani nawet o wiecznym tułaczu.
Z pretensją do mamy zasnęłam.
Przez jakiś czas unikałam mojego ojca, którego uparcie nazywałam panem Pohożym. Przychodził co kilka dni z coraz to nowym podarunkiem i wkrótce nasza kuchnia, a potem i pokoje, zaczęły się zmieniać w kalejdoskopowe marze-
2*
19
nia, w groty morskich rabusiów, w pokłady statków i w egzotyczne rezydencje. Wszędzie natykałam się na muszle, zasuszone rośliny i skorupy, pestki tropikalnych owoców, widokówki i foldery z dalekich miast, wyroby dzikich plemion i śmieszne ciekawostki z krajów najbardziej rozwiniętych. Ze złośliwą ciekawością czekałam na dzień, w którym mama powie, że ma dość tej kolekcji i znów gdzieś pojedziemy, żeby się od niej uwolnić, tak jak uwolniłyśmy się od elektrycznych kolejek, zapalniczek i pozytywek. Ale mama niczego takiego nie mówiła.
Mój ojciec siadywał w kuchni przy stole, mama szykowała mu herbatę, którą nieodmiennie odsuwał na bok, po chwili wyciągał z kieszeni kurty flaszkę rumu. Mama podawała mu szklaneczkę, mój ojciec proponował, żeby i ona się napiła, odmawiała, wtedy nalewał sobie do połowy i łykał powoli, opowiadając.
Zawsze opowiadał.
Trzymałam się wówczas, pełna niezrozumiałego rozczarowania, daleko od kuchni, bo ciągle mój ojciec nie stawał się ani jeźdźcem bez głowy, ani nikim innym. Od czasu do czasu i do mojego pokoju, i do ogrodu dobiegał jego spokojny, mocny, schrypnięty głos, ale słów nie słyszałam.
Czasem myślę, że tak by już zostało, ale mieszkał w osadzie CHŁOPAK OD STARSZEJ PANI.
Wszyscy go znali. Wcale nie jest tak, by w małej osadzie znali się wszyscy. Owszem, rozpoznaje się twarze i należy się kłaniać każdemu bardziej szanowanemu obywatelowi, ale to nie jest znanie. Myślałam sobie zawsze, że znanie zaczyna się wtedy, kiedy drugi człowiek staje się tematem naszych rozmów albo myśli. Może jest to wtedy znajomość jednostronna, ale istnieje na pewno. Chłopaka od Starszej Pani znali wszyscy.
Rok wcześniej, kiedy akurat przyjechałyśmy do osady, Chłopak od Starszej Pani był jednym z siedmiorga czy ośmiorga sierot w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez pana Achremowicza i jego żonę, a właściwie tylko przez panią Achremowicz, bo kiedy przyjechałyśmy, mogiła pana Achremowicza zaczynała się właśnie zielenić młodziutką trawką — widziałam ją, kiedy z mamą odwiedziłam grób mojego dziadka.
Pani Achremowicz została sama z dziećmi i osada mówiła o jej ciężkim losie. Słyszałam kilkakrotnie, jak dyskutowano o przyszłości domu dziecka, a nawet Gust założył się z Mrozickim o większą sumę, i wszyscy kibicowali temu zakładowi, który przydarzył się przed sklepem, w dniu, w którym dostawiano piwo. To był wtprek albo piątek, bo piwo przywożono we wtorki i piątki. Gust mówił, że dzieci odjadą z domu pani Achremowicz do innych sierocińców, a Starsza Pani zostanie sama, i Gust prawie wygrał zakład, ale Mrozicki potem nie chciał zapłacić, ponieważ przy Starszej Pani, tak nazywano panią Achremowicz, pozostał Chłopak.
Gust nawet miał pretensję do Chłopaka, bo gdyby i on wyjechał, Mrozicki musiałby płacić i obaj uczestnicy zakładu by się zabawili.
Odjazd dzieci widzieliśmy. Wszyscy się zgromadzili, kiedy to się działo.
20
Dom Starszej Pani stał blisko ulicy, bo ogród tam niewielki i na cofnięcie domu w głąb nie starczyło miejsca. Dlatego wszystko było widać: bagaże dzieci na schodkach, przy drzwiach kuchennych, i Starszą Panią wyglądającą przez okno w oczekiwaniu na mikrobus, i Chłopaka, który siedział samotnie przed domem, i dzieci też. Kiedy mikrobus zajechał, Chłopak otworzył bramę, a Starsza Pani nadeszła razem z nim, jakby go chciała pilnować. Dzieci już nie widzieliśmy, znikły.
Mikrobus zatrzymał się przy bramie, wysiadła z niego niska, ruchliwa kobieta i dwóch mężczyzn. Podeszli do Starszej Pani i zobaczyliśmy nikły ruch jej głowy wskazujący w stronę ogrodu, a potem jej twarz, która zatrzasnęła się nagle, jakby nie chciała niczego przyjmować do wiadomości. Chłopak niespokojnie dreptał tuż obok.
— Oni są za mali — powiedział. — Niech oni lepiej zostaną. Albo ja pojadę z nimi.
Starsza Pani wyglądała tak, jakby była nieobecna, ale usłyszała go jednak i odpowiedziała :
— Ty zostaniesz.
Stała nieruchomo, zwrócona twarzą w stronę ulicy, a Chłopak czaił się za jej plecami i kręcił się trochę, próbując odgadnąć, co się dzieje w ogrodzie. Starsza Pani od czasu do czasu, nie oglądając się, wyciągała rękę do tyłu i dotykała Chłopaka, a Chłopak za każdym razem się wzdrygał, spoglądał na nią i znów zaczynał się kręcić. Starsza Pani zabierała rękę i wyciągała ją przed siebie, jakby chciała obejrzeć, czy naprawdę dotyka Chłopaka, i wystawiała tę rękę tak, że wszyscy ją widzieli: suche, kościste palce, powleczone pomarszczoną skórą. Kiedy dotykała Chłopaka, te palce musiały go na pewno szturchać albo szczypać. Choć ona tego nie chciała.
Nie wiedziałam, co się dzieje. Wiedziałam, że kobieta i dwóch mężczyzn zabierają dzieci. I że Chłopak zostaje. Wyobrażałam sobie, że oni ratują te dzieci, a Chłopaka pozostawiają na pastwę losu. Wydawało mi się, że ponieważ tylko Chłopak zostaje dla Starszej Pani, to ona dotykiem ciągle sprawdza, czy Chłopak jest dość tłusty. Doskonale znałam bajkę o Jasiu i Małgosi i wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić. Było mi żal krótkiego życia Chłopaka, oceniałam go na najwyżej czternaście lat. Potem dowiedziałam się, że miał nieco więcej. Tak, było mi go żal, schowałam kciuki za jego powodzenie.
Tymczasem w ogrodzie dwóch mężczyzn i kobieta posuwali się powoli, a przed nimi małe figurki dzieci wyskakiwały z krzewów i niknęły w innych kępach, ale każdy skok pokazywał, że zostaje im coraz mniej miejsca. Dzieci były ciche, mężczyźni też milczeli, obca kobieta krzyczała:
— Cukierki, dzieci, słodycze!
Od jej krzyków zrobiło mi się nagle mdło i pomyślałam, że już nigdy nie będę miała ochoty na nic słodkiego — bo dopiero wtedy, kiedy dzieci zaczęły uciekać, a tamta trójka powoli, w rytm wrzasków kobiety, naganiała je na ogrodzenie
21
zamykające ogród od tyłu, dopiero wtedy zrozumiałam, że dzieci nie chcą nigdzie wyjeżdżać, a Starsza Pani nie zniesie ich utraty. I że zostaje jej tylko Chłopak, i ona nie sprawdza jego tłustości, a sprawdza tylko, czy on na pewno jest. I czy ona nie zostanie zupełnie sama.
Mikrobus zagradzał bramę, jego silnik cicho pracował. Kierowca, bo był jeszcze kierowca, przeniósł już bagaże dzieci ze schodów do wozu — było tam kilka tekturowych walizek i jakieś tłumoki — a potem wgramolił się za kierownicę i oparł na niej głowę, zasłaniając dłońmi uszy. Ze wszystkich sił starał się niczego nie słyszeć.
Zaczęłam płakać. Mama zacisnęła rękę na moim ramieniu.
Starsza Pani znów dźgnęła Chłopaka palcem i z jej piersi dobyło się coś głuchego, jakby stęknięcie.
— Nie mogę — powiedziała. — Nie zniosę tego. Zawtórował jej Chłopak:
— Nie mogę. Pojadę z nimi. Muszę.
— Nie.
— Jestem z nimi. Jestem ich bratem.
— Nie.
Ktoś za moimi plecami szepnął:
— To nieludzkie.
A w ogrodzie darła się kobieta:
— Czekolada. Kto chce czekoladę?
Kobieta powoli, metodycznie zbliżała się do tylnego ogrodzenia. Mężczyźni posuwali się po bokach, milcząco i czujnie, a potem jeden z nich skoczył i gestem jednocześnie brutalnym i czułym uniósł w górę małą figurkę, a wtedy do krzyków kobiety dołączył przerażony pisk dziecka.
miona, a potem nagle wyprostował się i spojrzał na nas. — Ludzie, to konieczne! Nie będą miały krzywdy. Czekał ch-wuę i znów zaczai uspTavńed\vw\eińa, jakby kłoś ich od niego żądai-.
— Ta pani nie daiaby tady prowadzić domu. \jv\dzie\ "Będzie im dobrze. Jeden z polujących na dzieci mężczyzn prowadził do mikrobusu pięcioletnią
dziewczynkę, miała niebieskie, puste oczy i różową, odświętną sukienkę. Płakała cicho, a kiedy stanęła przy samochodzie, zwróciła się do Chłopaka:
— Adam!
Nie popatrzyła na Starszą Panią.
— Nie ruszaj się — odezwała się Starsza Pani i Chłopak opuścił głowę, i nie patrząc na dziewczynkę mruknął:
— Nie mogę.
Dziewczynka odwróciła się od niego i weszła do mikrobusu. Po chwili nadszedł drugi mężczyzna, także z dziewczynką, i ona również powiedziała:
— Adam!
11
zamykające ogród od tyłu, dopiero wtedy zrozumiałam, że dzieci nie chcą nigdzie wyjeżdżać, a Starsza Pani nie zniesie ich utraty. I że zostaje jej tylko Chłopak, i ona nie sprawdza jego tłustości, a sprawdza tylko, czy on na pewno jest. I czy ona nie zostanie zupełnie sama.
Mikrobus zagradzał bramę, jego silnik cicho pracował. Kierowca, bo był jeszcze kierowca, przeniósł już bagaże dzieci ze schodów do wozu — było tam kilka tekturowych walizek i jakieś tłumoki — a potem wgramolil się za kierownicę i oparł na niej głowę, zasłaniając dłońmi uszy. Ze wszystkich sił starał się niczego nie słyszeć.
Zaczęłam płakać. Mama zacisnęła rękę na moim ramieniu.
Starsza Pani znów dźgnęła Chłopaka palcem i z jej piersi dobyło się coś głuchego, jakby stęknięcie.
— Nie mogę — powiedziała. — Nie zniosę tego. Zawtórował jej Chłopak:
— Nie mogę. Pojadę z nimi. Muszę.
— Nie.
— Jestem z nimi. Jestem ich bratem.
— Nie.
Ktoś za moimi plecami szepnął:
— To nieludzkie.
A w ogrodzie darła się kobieta:
— Czekolada. Kto chce czekoladę?
Kobieta powoli, metodycznie zbliżała się do tylnego ogrodzenia. Mężczyźni posuwali się po bokach, milcząco i czujnie, a potem jeden z nich skoczył i gestem jednocześnie brutalnym i czułym uniósł w górę małą figurkę, a wtedy do krzyków kobiety dołączył przerażony pisk dziecka.
Ludzie zafalowali, ale milczeli. Kierowca jeszcze bardziej wciągnął głowę w ramiona, a potem nagle wyprostował się i spojrzał na nas.
— Ludzie, to konieczne! Nie będą miały krzywdy.
Czekał chwilę i znów zaczął usprawiedliwienia, jakby ktoś ich od niego żądał:
— Ta pani nie dałaby rady prowadzić domu. Ludzie! Będzie im dobrze. Jeden z polujących na dzieci mężczyzn prowadził do mikrobusu pięcioletnią
dziewczynkę, miała niebieskie, puste oczy i różową, odświętną sukienkę. Płakała cicho, a kiedy stanęła przy samochodzie, zwróciła się do Chłopaka:
— Adam!
Nie popatrzyła na Starszą Panią.
— Nie ruszaj się — odezwała się Starsza Pani i Chłopak opuścił głowę, i nie patrząc na dziewczynkę mruknął:
— Nie mogę.
Dziewczynka odwróciła się od niego i weszła do mikrobusu. Po chwili nadszedł drugi mężczyzna, także z dziewczynką, i ona również powiedziała:
— Adam!
22