13136
Szczegóły |
Tytuł |
13136 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13136 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13136 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13136 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Edward Guziakiewicz
LINIA OBRONY
Po czystym błękitnym niebie płynęły białe zwiewne obłoki. Było upalnie. Żar lał
się z góry, a
rozgrzane wibrujące powietrze ostrzegało przed pochopnym wystawianiem na słońce
odkrytej
łepetyny. Marcinowi nie chciało się nigdzie ruszać. Rozleniwiony, leżał w cieniu
rozrosłych w tym
miejscu krzewów. Jego myśli krążyły wokół niewielkiego malowniczego jeziorka,
starej drewnianej
przystani i nabierającej wody łódki, na dnie której schował zgrabną wędkę.
Wyszykował ją sobie w
ubiegłym roku i udawało mu się na nią czasem coś złowić. Nadchodziło lato — i
mimo tego, że szkoła
znajdowała się o rzut kamieniem, nie miał wcale ochoty do niej wracać, by nie
opuścić ostatniej
lekcji.
Przeciągnął się z rozkoszą, a potem zerwał jakąś trawkę, wkładając ją sobie do
ust i
przygryzając.
— Jeszcze kilka nudnawych dni — mruknął do siebie — i zaczną się wakacje!
Rozległ się dzwonek na koniec dużej przerwy. Dźwięk brzmiał ponaglająco i niósł
się nieomal jak
ostrzeżenie. Chłopak więc ociężale się wyprostował i nałożył koszulę. Strzepnął
biedronkę, która
usiadła mu na rękawie. Nie było rady, musiał się podporządkować szkolnym
rygorom.
Do klasy wtoczył się ostatni, już po nauczycielu, który spojrzał na niego z
niejakim wyrzutem.
Oceny z języka polskiego były wystawione, więc ten odebrał jego małe spóźnienie
jako wyraz
ostentacyjnego lekceważenia szkolnych zajęć. Marcin niewyraźnie mruknął coś na
przeprosiny,
skłonił się i usiadł w ławce, kryjąc się za plecami koleżanki.
Siedział i ziewał, śledząc wzrokiem muchy, krążące po klasie. Wyglądał przez
szeroko otwarte
okno na wybetonowany plac, wokół którego rosły mieczyki, dalie i lilie. Nie
słuchał tego, co mówił
nauczyciel i powoli zapadał w odrętwienie. Bezgłośnie powtarzał nazwy
słodkowodnych ryb,
wypisane z poradnika dla wędkarzy. Marzyła mu się walka z ogromnym sumem, który
niemalże
łamie wędę i rwie żyłę. Potem myśli go przeniosły w nieodległą przeszłość. Za
namową
wychowawczyni wczesną wiosną szósta "a" chlubnie się zobowiązała do troski o
otoczenie szkoły.
Marzec był słoneczny i ciepły, ale nie brakowało również chłodniejszych
dżdżystych dni. Kwiecień był
podobny. Razem z innymi uczniami spędził na placu przed szkołą wiele godzin,
kopiąc ziemię,
wtykając cebulki roślin, a później grabiąc, pieląc i podlewając. Właśnie w
czasie tych prac, które
nauczyciel wychowania fizycznego kpiąco nazywał polowymi, Marcin poznał bliżej
Martę.
— Poznał?!
Chłopak zmarszczył brwi. Właściwie nie było to trafne określenie. Jeżeli
chodziło o ścisłość, to
znał ją od dobrych kilku lat. Byli razem od pierwszej klasy. Wszakże gdy w
wyniku nieostrożności
kolegi, wymachującego żelaznymi grabiami, doszło do wypadku, poznał ją dużo
lepiej. Kiedy się
ocknął, leżał na rozłożonym na betonie kocu i pochylało się nad nim kilka
przerażonych twarzy.
Marta była najbliżej. Podtrzymywała mu zakrwawioną głowę, delikatnie gładząc
jego ramię. Uderzył
go jej ogromny spokój, zaś w jej oczach wyczytał jakieś głębokie, niby to
matczyne oddanie. Była
wstrząśnięta tym, co się stało — a gdy znalazł się już na noszach w karetce
pogotowia ratunkowego,
zauważył, że dziewczyna ma łzy na policzkach.
Teraz siedziała tuż przed nim, wpisując coś pilnie do zeszytu. Co rusz zerkała
na tablicę, na
której nauczyciel kreślił kredą kolejne zdania. Doszedł do zadziwiającego
wniosku, że pewnie nie
wróciłby do klasy po dużej przerwie, gdyby jej tu nie było. Czuł, że ma w niej
sprawdzonego
przyjaciela, a może nawet kogoś więcej.
Wypadek nie był ciężki, więc po założeniu opatrunku i rentgenie odwieziono go ze
szpitala do
domu. Przez kilka dni świecił zabandażowaną głową, a lekarz kazał mu pozostawać
w łóżku. Gdy
wrócił do szkoły, zaczął się Marcie uważniej przyglądać. Była drobna i szczupła.
Nosiła długi warkocz,
każdego dnia starannie zapleciony i z nową wstążką. Twarz miała delikatną, a
kiedy rozmawiała z
koleżankami, w charakterystyczny sposób przekrzywiała głowę. Trzymała się z dala
od chłopców i
nie pozwalała się zaczepiać. Nie wchodziła z nimi w komitywę. Uświadomił sobie,
że gdyby nie doszło
do zajścia przed szkołą, zapewne nie zauważyłby, że dziewczyna go skrycie
wyróżnia. Rzucała
czasem w jego stronę krótkie spojrzenia, ale nie umiał z nich wyczytać niczego
konkretnego.
Któregoś piątku odprowadzał ją po lekcjach do domu. Skręcili z szosy i szli
miedzą. Wiosna
wybuchła soczystą zielenią, a na łąkach klekotały bociany. Prawie się nie
odzywała, nieledwie
tolerując jego towarzystwo, i wcale przy tym nie okazywała radości. By wypełnić
ciszę, musiał
opowiadać jakieś banialuki. Gadał bez ładu i składu. Gdy dotarli na miejsce i
zatrzymali się przed
furtką, spojrzała mu błagalnie w oczy. Okna zasłaniały drzewka owocowe. Próbował
ją pocałować.
Poczuł smak jej warg, ale Marta zdecydowanie odepchnęła go piąstkami, szarpnęła
furtkę i uciekła.
Znikła w głębi domu, gubiąc po drodze worek z pantoflami szkolnymi.
Jego myśli się rozpierzchły i przypominały stado przerażonych wróbli, które
nagle poderwały się
do lotu. Sterczał tam chwilę jak ostatni głupiec, nie rozumiejąc, dlaczego tak
stanowczo się broniła.
Nie mieściło mu się to w głowie. Przecież nie chciał jej zrobić krzywdy. Inne
dziewczyny były ponoć
dużo swobodniejsze i tak się nie krępowały. Pozwalały chłopakom na znacznie
więcej — zwłaszcza
jeżeli im choć trochę na nich zależało. Odszedł stamtąd z wrażeniem, że ktoś mu
znowu czymś
tępym przywalił w czerep. Jak wtedy, gdy doszło do wypadku.
Bardzo go wciągnęły lekcje religii, w czasie których ksiądz opowiadał o
kłopotach nastolatków,
uwarunkowanych rodzącymi się uczuciami i dojrzewaniem płciowym. Zapamiętał cytat
z Pisma
świętego, brzmiący następująco: "Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią
Ducha Świętego?..
Chwalcie więc Boga w waszym ciele!" Ich katecheta podkreślał, że zmiany fizyczne
i psychiczne są
wielkim darem Bożym, którego nie można niszczyć nietrafnym postępowaniem i
angażowaniem się
w przypadkowe chybione związki. Pojął, że Marta wydaje się przypominać wrażliwą
roślinkę, może
nawet orchideę, z którą należy się obchodzić bardzo delikatnie. Nie wszystkie
dziewczyny były do
niej podobne, a niektóre raczej kojarzyły się z rosnącą przy drodze niczyją
jabłonią, z której każdy
mógł rwać jabłka lub z rzepem, który czepiał się psiego ogona. Narzucały się
chłopakom, nachalnie
pchając się im na kolana i pozwalając się obejmować. Chwaliły się na przerwach
wypadami na
potańcówki do remizy w sąsiedniej wsi, dumne z tego, co w ciemnościach nocy
tamtejsze wyrostki z
nimi wyprawiały. Fatalnie wypadały w porównaniu z Martą. Rozmyślał nad
przyjaźnią, do której —
jak mniemał — musiał powoli dorosnąć.
Na przełomie kwietnia i maja telepał się kilka razy przed jej krytym czerwoną
dachówką domem.
Kierował się niby to za potrzebą w stronę lasu, a potem zawracał. Chyba go raz
przyuważyła przez
okno, gdyż wyszła przed furtkę, by z nim porozmawiać. Podpytywała go o zadania z
matematyki,
których nie umiała rozwiązać. Pogawędka trwała bardzo krótko. Gdy się bowiem
spostrzegła, że
zbliża się jej ojciec, spłoszyła się, przeprosiła go i szybko odeszła. Za to
widywał ją w kościele.
Zaczął przychodzić na tę samą Mszę świętą co ona. Wystawał za marmurowym
filarem, obserwując
modlącą się w skupieniu i przystępującą do Komunii dziewczynę. Wydawała mu się w
takich chwilach
istotą kryształowo czystą i niemalże anielską. W jej religijności było coś
urzekającego, co sprawiało,
że kojarzyła mu się ze świętymi z pobożnych obrazków.
Lekcja polskiego trwała, a jego myśli nadal krążyły gdzieś w obłokach. Pod
wpływem Marty
zaczął odmawiać codzienny pacierz, a w czasie nabożeństw majowych przystępować
do stołu
Pańskiego, choć z tym ostatnim miewał początkowo niejakie kłopoty. Pamiętał, jak
to jakiś
namówiony przez starszych kolegów brzdąc szlajał się za nim i wołał:
"Świętoszek! O, świętoszek!"
Dostał w ucho i się uspokoił.
— Moralność! — mruknął pod nosem. Po czym szeroko ziewnął, zasłaniając usta.
Przygarbił się, aby nauczyciel go nie widział. Domyślał się, że Marta ceni to,
ku czemu za jej
sprawą się skłania i że dzięki temu ku niej się zbliża. W jego poczynaniach
brakowało jednakże
czegoś ważkiego, czego nie mógł nie brać pod uwagę. Mianowicie nie czuł
bliskości Chrystusa.
Podczas ostatniej spowiedzi kapłan cierpliwie wyjaśniał mu, że już w samym
szukaniu, w wytrwałej
modlitwie i wierności prawu Bożemu, kryje się to, co się naprawdę liczy.
Zapatrzył się na szczupłe
plecy Marty i na jej lekko wystające łopatki, główkując nad tym, czy mógłby ją
prześcignąć w
pobożności. Wyobraził sobie, że stopniowo osiąga nadzwyczajną doskonałość,
stając się kimś
absolutnie wyjątkowym, a po śmierci go beatyfikują i wynoszą na ołtarze,
przedstawiając z aureolą
wokół głowy...
Usłyszał nagle swoje nazwisko, a zaraz potem żywiołowy śmiech klasy. Surowy
nauczyciel coś
mówił do niego. W niemożebnym zdziwieniu podniósł się z ławki, nieprzytomnym
wzrokiem
obrzucając wszystko dookoła. Nie wiedział, co się stało. Dopiero po chwili
dotarły do niego słowa,
które tak rozbawiły jego kolegów. "Hej, hej, Marcinie, wracaj do rzeczywistości
— przez dłuższą
chwilę bębnił pan od polskiego jak do głuchego. — Obudź się wreszcie, no już, bo
ani się obejrzysz,
a ktoś cię ukradnie!.."
Zaczerwienił się jak burak, powiedział "przepraszam!" i usiadł z powrotem w
ławce. Marta też się
śmiała. Dusiła śmiech w sobie, ale jej plecy dygotały. Wizja aureoli wokół głowy
rozpłynęła się w
powietrzu jak dymek z papierosa. Przysunął sobie zeszyt w linie i zerknął za
siebie, chcąc się
zorientować, co powinien wpisać pod tematem lekcji.