12973
Szczegóły |
Tytuł |
12973 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12973 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sonya Dorman.
Idźcie, idźcie, wołał ptak.
tłum. Ewa Joss-Wichman
Motto:
Idźcie, idźcie, wolał ptak: ród ludzki
Nie może znieść zbyt wiele rzeczywistości.
T. S. Eliot,
Spalony Norton
Uciekała, wstrzymując krzyk za poplamionymi zębami, pomimo głosów nawołujących ją
z każdego zaułka i zza każdej, błyszczącej fasady. Twarze w wybitych szybach stały się mozaiką
wykrzywiających się na nią grymasów, gdy biegła, wciąż nie wypuszczając krzyku spomiędzy
zębów, zdecydowana nie wypuścić go z gardła. Bolały ją pięty od klapania w betonową
nawierzchnię autostrady, od przeskakiwania pęknięć i dziur w drodze, po której kiedyś odbywał
się najbardziej nasilony ruch w całym kraju.
– Och, nie, nie – szlochała w biegu.
Pnącza złapały ją za kostki, panicznymi ruchami oderwała je od siebie i biegła dalej.
Na poboczu pojawiły się możliwości schronienia, wejścia do lepianek, podziemnych nor.
Raz coś sfrunęło na dół i wylądowało niedaleko od niej, kiwając zapraszająco, ale zatrzasnęła
zęby na kłębiącym się w gardle krzyku i spojrzała prosto przed siebie, wzdłuż popękanej
nawierzchni drogi, na zbyt duże promenady ciągnące się po obydwu stronach drogi. Będzie dalej
podążać tą oczywistą ścieżką, bojąc się przekroczyć punkt, za którym już nie znajdzie pomocy.
– Tutaj, kurczaczku, tutaj – zawołała stara kobieta, machając do niej, uśmiechając się
i oferując jej kryjówkę, przypuszczalnie za cenę swojej skóry, była przecież jeszcze młoda
i pulchna.
– Nie, nie, nie – wydyszała w biegu. Bo miała dopiero trzydzieści lat, była jedyna w swoim
rodzaju, i choć być zjedzonym jest w porządku, bo ludzie muszą przetrwać, to umierać jest
strasznie. Po prostu nie chciała umierać. Nie teraz, uciekając przed śmiercią, ani nigdy, nawet
kiedy przyjdzie na nią jej nieuchronny czas. Teraz obchodziła ją tylko chwila obecna,
a przyszłość musi sama się o siebie zatroszczyć. Nawet teraz, podczas biegu, zaczynała drżeć
myśląc o przyszłości, jak gdyby tu i teraz nie było wystarczająco okrutne.
Pomyśl o tym, odezwała się sama do siebie, z ogromną zadyszką, skacząc nad pęknięciem
powstałym w miejscu, gdzie biegnąca na południe przecznica oderwała się od głównej drogi.
Pomyśl o tym, nalegała, nie mając już tchu w piersiach, ale nie mogąc powstrzymać własnych
myśli, które galopowały prędzej od jej zmęczonych nóg.
Mam tylko trzydzieści lat, jestem jedyna w swoim rodzaju, nie ma na całym świecie,
w całym wszechświecie kogoś, kto byłby mną, z moimi wspomnieniami:
MIGAWKA # 1
Padał śnieg. Stała w rozpadających się drzwiach, otulona na zimę futrzanymi nogawicami
i czekała na Marna. Mieli zapolować na jakieś zwierzę, aby ugotować gulasz. Widziała wszystko
jakby w negatywie, oświetlone przez światło księżyca: białe drzewa, ciemne płachty śniegu.
Usłyszała koło siebie coś jak szelest pióra.
– Hej, chodźmy – powiedział Marn, biorąc ją za ramię. Powędrowali jak dwa ciemne płatki
przez przyprószoną śniegiem trawę, w kierunku lasu.
– Zapalimy to – powiedział Marn pewnym siebie tonem, a jej napłynęła ślinka do ust.
Wędzarnia była gorąca i ciemna jak łono, z którego wytaczano do rozdziału różne dobre rzeczy.
Miała szczęście, że była kobietą wodza. Jej dzieci były przez to mniej głodne i zziębnięte.
Czasem jednak miała takie niewygodne uczucie, gdzieś w środku, słysząc płacz innych dzieci.
Marn mówił, że to dlatego, że była jeszcze młoda.
Jej futro miało poprzeczne pręgi, jak skóra tygrysa. Była córką wodza i żoną wodza. Była
wysoka, wykształcona, uprzywilejowana, a wkrótce na skórach posłania będzie się spalać
w ogniu namiętności Marna.
– Hej, chodź, odpocznij – zawołała za nią młoda dziewczyna, ale tylko przyspieszyła, bo
zęby dziewczyny błyszczały jak sztylety. Biegnąc, zaszlochała sama do siebie (oszczędzając
oddech na bieg)
– nie mogę umrzeć, nie jestem jeszcze gotowa. Och, nie, nie, i był to ten sam odgłos, jaki
wydała z siebie tamtej zimy, kiedy:
MIGAWKA # 2
Sady nie wydały ani jednego owocu, a jelenie padały z głodu. Wszystkie zwierzęta wycofały
się w stronę gór, poza tymi, które zabito przy otwartym wodopoju. Gdy przyszło przesilenie, nie
było już otwartej wody. Ryby spały na dnie jeziora. Małe rybki nie chciały podpływać do
zimnych, błękitnych dziur przerębli wycinanych przez wędkarzy. Skóry trzeszczały i pękały im
na nogach, komin na wędzarni przestał oddychać, a większość ognisk wygasła.
W tym okresie głodu urodziło się ich trzecie dziecko, z wykrzywioną stopką. Podnosząc je
do góry Marn powiedział:
– Nie jest dobry – i złamał mu kark.
Och, nie – krzyknęła, trzymając się dwiema rękami za obrzmiały brzuch, czując krew
cieknącą jej między palcami. – Nie, nie – krzyczała do wodza, swojego mężczyzny, czy dziewięć
miesięcy czekania w cieple, w ciemności, ma być nadaremne? Czy wszyscy tak skończymy?
Marn podał martwe niemowlę starej kobiecie, która zaniosła je do wędzarni. Leżała we łzach
i krwi, płacząc za skwierczącym na tłuszczu dzieckiem. Później, gdy w ogniu i dymie obeschły
oczy jej i oczy dziecka, poczuła, że to zbyt wiele, jak na wytrzymałość jakiejkolwiek kobiety.
W miejscu, gdzie popękany beton rozgałęział się na dwie odnogi, jedną biegnącą na
południe, a drugą na zachód, powinna się zatrzymać, aby ocenić swoją przewagę. Pomiędzy
odnogami pojawiło się jednak dwóch nastolatków, uzbrojonych w noże.
Ponad wszystko chciała teraz zatrzymać się i odpocząć. Nie miała wyjścia: mogła dalej
uciekać lub zatrzymać się i zostać zabitą. Nie mogła powstrzymać się od rozważenia w myślach
obu opcji, nawet wiedząc, że nie ma właściwie żadnego wyboru.
– Złap trochę oddechu – zaszydzili młodzi i bez dalszego namysłu wybrała drogę na zachód.
Jeden z nich zaryzykował rzut nożem, który rozdarł jej skórę na barku. Biegła dalej, nie
zwracając uwagi na bladoczerwoną krew cieknącą po ramieniu. Nie mogę teraz umrzeć, myślała.
Nigdy nie umrę. Jestem jedyna na całym świecie. Wiedziała, że nie może się teraz zgubić, bo
w niej wszystko było cenne i nie do zastąpienia. Dlaczego nie zdawali sobie sprawy z tego, jak
ważne dla niej było przeżycie? Zawierała:
MIGAWKA # 3
Po ciężkiej zimie żelazny świat otworzył się i pojawiły się kwiaty. To było takie
zdumiewające. Minęła miejsce, gdzie pochowano ostatnią kość z ciała Marna (tylko czaszka
wodza mogła być pochowana w całości, nietknięta, z żuchwą nadal przytwierdzoną do szczęki,
jakby miał przemawiać do swojej społeczności) i poszła nad brzeg rzeki, gdzie kąpały się dzieci.
Jej Neely wyrósł tej wiosny, nabrał też ciała mimo niedostatku pożywienia. Przynajmniej
Daddyporidge pomógł go wykarmić i dać mu wiosenną siłę.
– Ach, wiosna – odezwał się leniwy głos. To Tichy, pod wierzbą. Mógłby być następnym
wodzem, ale był zbyt leniwy. Jeśli nie będzie uważał, prędzej skończy w wędzarni. Jednak już
kilku członków społeczności odkryło, że jest szybszy i bardziej żywotny, niż się wydawało i sam
Marn zginął pod młotem Tichego.
– O tak, z pewnością jest wiosna – odpowiedziała, idąc bardzo powoli i zbliżając się do niego
ostrożnie. Bo jeśli tak szybko pozbył się jej mężczyzny, a teraz odpoczywał tu, obserwując jej
syna, to co będzie dalej?
Tichy wyciągnął do niej otwartą rękę. Wzięła ją zdziwiona jej ciepłem. Potem zaskoczył ją,
pociągając na siebie jednym sprawnym ruchem.
– Och, nie – powiedziała, z twarzą zatopioną w kosmykach jego brody. – Nie, Tichy – bo
jego zęby zatopiły się w niej i nie wiedziała, uwięziona przez jego ręce i nogi, czy będzie
kochana czy zjedzona, czy obie te rzeczy po kolei, ani dlaczego.
– Do diabła, tak – powiedział Tichy – W końcu, czemu nie? Nie był taki zły. Pozwolił jej
korzystać z najlepszego koca w chacie z twardego drewna, a kiedy nie znalazła wystarczającej
ilości przypraw do garnka z gulaszem i tak zjadł wszystko, i nawet jej nie zbił.
Z desperacją wstrzymując krzyk, tę syrenę między jej zębami, która może naprowadzić ich
na jej ślad, biegła dalej i dalej, a oddech świszczał w jej zdartym gardle.
Wróci do Tichy’ego. Nie umrze. Nie może być na świecie nic takiego, co by naprawdę
chciało jej śmierci, prawda? Neely wziął sobie córkę Gancho, ciemnowłosą dziewczynę o niskich
brwiach, o szczególnym poczuciu prawości. Nieźle, pomyślała. Bardzo dobrze dla Neely’ego.
Muszę wrócić, zanim urodzi dziecko. Kto inny jej pomoże? Nie wolno, aby sama rodziła swoje
pierwsze, a tylko ja mogę jej pomóc. Jestem naprawdę, prawdziwie potrzebna, jestem bardzo
potrzebna. Byłaby zupełnie sama, bo przecież:
MIGAWKA # 4
Pod jesień, kiedy nawet najcieplejsze deszcze nie potrafiły wydostać spod ziemi główek
zdziczałych szparagów, Neely i Tichy stoczyli walkę na północnym zboczu dzikiego sadu. Tichy
wymierzył Neely’emu cios młotem, który przewrócił młodzieńca i mogło już być po nim, ale
Neely podniósł się ponownie na nogi, z wargami ukazującymi ciemne dziąsła, z których sterczało
pięć zębów. Obserwując ich z dachu drewnianej chatki zobaczyła, jak Neely unosi się na palcach
i rozłupuje czaszkę Tichy’ego.
– Mój syn! – krzyknęła z całej siły w płucach.
Potem Neely przyprowadził do domu ciemną dziewczynę, która charczała kiedy się z nią
kochał, nigdy nie była zmęczona i utrzymywała podłogę w czystości. To było w porządku, że
dzieliła chatkę z inną kobietą, zwłaszcza taką, która rozumiała znaczenie prawa i tradycji. Była,
bądź co bądź, córką wodza i nie można było umniejszyć jej znaczenia.
– Mam cię! – wrzasnęła kobieta, prawie wpadając na nią, gdy gwałtownie skręciła wzdłuż
nabrzeża. Kopnęła kobietę w brzuch i biegnąc dalej, usłyszała za sobą jęk bólu.
Nie, nie masz mnie! – wysapała, nie tylko do jęczącej kobiety, ale do nich wszystkich, do
całego świata. Dlaczego myślała, że wróci do Tichy’ego, który leżał martwy, z rozłupaną
czaszką? Wnuki ją powitają. To były dobre dzieci, szczupłe i twarde jak orzechy, podobne do
Neely’ego. Ucieszą się na jej widok, będzie je bawić, dawać im smakołyki, mieszać zupę dla
ciemnej dziewczyny, gdy ta pójdzie z Neely’m na polowanie. Jeśli kiedykolwiek powrócą
jelenie, będzie mogła przyrządzić dla nich pieczeń. Susza tego lata była tak wyniszczająca, że
przywędrowały węże. Najpierw miedzianogłowe, wydzielające zapach czosnku w okresie
godowym, jak brązowe robaki na kamieniach starego świata. Potem grzechotniki, ze swoim
histerycznym ostrzeżeniem, które przychodziło zwykle za późno. Zatrute mięso było gorsze od
braku mięsa. Ponadto osoba ukąszona przez węża była zwykle rozczłonkowywana, zanim jad
zdążył roznieść się po ciele.
Teraz, gdy biegła, ujrzała oznaki domu odbijające się echem W jej pamięci. Krajobraz stał
się radośnie znajomy, polowała tu kiedyś, najpierw z Marnem, potem z Tichym. Nie umrze, nie
tym razem, nie teraz, będzie z pewnością trwała dalej, bo przecież była osobą niezwykłą, pełną,
wspaniałą.
– Mam cię! – ktoś wrzasnął jej do ucha i poczuła potężne uderzenie. Upadła bezwładnie na
drogę, ale jej mięśnie wciąż biegły. Przed oczami zaczęły przebiegać migawki z życia: pory roku,
ludzie, których znała, jej synowie, córki, a przede wszystkim ona sama, ona jedyna, pośród
wszystkich gwiezdnych światów.
– Nie, nie – jęczała, patrząc jak mężczyzna wznosi topór nad głowę.
– O tak, tak – powiedział, szczerząc zęby z przyjemności. Za nim pojawiła się reszta drużyny
łowców. Wśród nich był Neely z ciemną dziewczyną i dwoje szczupłych dzieci.
– Neely – krzyknęła. – Ocal mnie. Jestem twoją matką. Neely również wyszczerzył zęby
i powiedział:
– Wszyscy jesteśmy głodni.
Topór spadł, rozbijając jej obrazy na kawałki, które opadły jak płatki śniegu na ziemię,
wzniecając drobny pył, który szybko się rozproszył. Małe dzieci zaczęły sprzeczać się o drobne
kostki jej ręki.