13186

Szczegóły
Tytuł 13186
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13186 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13186 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13186 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Imre Kertesz Język na wygnaniu Wstęp Niedawno jeden z moich znajomych zauważył, że co innego twierdzę w moich esejach, a co innego w powieściach, i muszę przyznać, ten sąd tak mnie zaintrygował, że do dziś nie przestaję o nim myśleć. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie nigdy bym nie napisał tego tekstu, gdybym nie został o to poproszony. I nigdy by mnie o to nie poproszono, gdyby nie rozpadła się totalitarna potęga Europy nazywana socjalizmem. Tam mieszkałem, tam żyłem i tam do głębi poznałem uznawaną za nielegalną, a w istocie rzeczy normalną formę ludzkiego istnienia. Holocaust i stan, w którym się znajdowałem, pisząc o nim, są ze sobą nierozerwalnie związane. Nigdy też nie potrafiłem pisać o Holocauście w czasie przeszłym. I właśnie dlatego tak mnie poruszyła uwaga mojego znajomego. Bardzo lubię zdanie Ciorana, że naprawdę rozumie Żydów, gdyż, podobnie jak oni, także „czuje, że znalazł się poza ludzkością”: nikt nie wyraził tak dobrze stanu, w którym żyłem przez cale dziesięciolecia. Ale kiedy się wreszcie odezwałem, zacząłem mówić do tych, do których już od dawna nie należę. Dopóki pozostawałem ukryty za czystą formą sztuki, wszystko było proste. Ów znajomy, przeczytawszy moje eseje, odniósł jednak wrażenie, że chyba przekroczyłem granicę, którą Auschwitz oddzielał mnie od „innych”. I nie dość, że udało mi się przerzucić most pomiędzy „ziemią niczyją” a tak zwaną ludzkością, to dzięki tym szkicom przeszedłem przez ów most, pozostawiając na brzegu tych, do których naprawdę należałem, porzuciłem mój los, moje wspomnienia i moich zmarłych. Nie wydaje mi się jednak, aby mój znajomy miał rację. Zresztą, tym mostem przejść niepodobna, a każdy, kto by tego spróbował, zapłaciłby swoją twórczością. Pytanie zaś brzmi, czy dla tamtych, po tamtej stronie, moje słowa byłyby zrozumiałe, gdybym nie przeszedł na drugą stronę? I czy wypowiadając albo pisząc pierwsze słowo, w zaskakujący nawet dla siebie samego sposób daję dowód, że jednak jest nadzieja: to jest sedno, i nie mogę temu zaradzić, nawet jeżeli nadzieja okaże się złudna. Publikowane tu teksty nie są typowymi esejami. Jeśli idzie o gatunek, do którego się zaliczają, są to raczej „aproksymacje”, mimo że taki gatunek przecież nie istnieje. Przez to określenie chciałem tylko powiedzieć, że żaden z tych tekstów nie wyczerpuje do końca podejmowanego tematu, najwyżej go czytelnikowi „przybliża”; z drugiej zaś strony ich zadaniem jest ukazanie tego czegoś z innej perspektywy, niż czynię to w prozie: ukazanie tego, co jest niemożliwe do pokazania. Stąd biorą się powtórzenia, fragmenty zaczerpnięte z innych moich książek, motywy wskazujące na kontynuację, na większą całość, na tajemniczy związek pomiędzy myśleniem, opowiadaniem, moim życiem i mną samym. Wolna Europa Budapeszt, Wiedeń, Budapeszt (Piętnaście bagatel) Wrzesień 1989. Październik: Wiedeń. Na zaproszenie Austriackiego Towarzystwa Literackiego. Pretekstem są moje przekłady: a tak naprawdę przyjacielski gest, kilka miłych słów na mój temat — wszystko, jak zawsze, dzieje się przez sympatię albo przez jej brak. Nocleg w hotelu i przyjemna sumka w gotówce. Koszmar załatwiania formalności. l) Paszport. Przyślą pocztą. 2) Bilet na pociąg. Kasjerka prosi o paszport. Nie wziąłem ze sobą. Kto by pomyślał, że kontrola paszportowa zaczyna się już przy kasie. Bo chcę kupić bilet za forinty. A tu do forintów nikt nie ma zaufania. Do domu, na drugi koniec miasta, i z powrotem do biura podróży. Długa kolejka. Zmarnowane przedpołudnie. To chyba przestroga: tak łatwo się stąd nie wydostaniesz. Sierżant w koszarach czepiający się przed wyjściem na przepustkę. Dyktatura i czas. Prymitywna filozofia życia i czas. Prymitywna struktura i czas. Człowiek i czas, nie: człowiek jako czas. A więc człowiek, z założenia, jest niczym. Czas łagrowy, czas więzienny, i wreszcie ulga: czas zakupu biletu na pociąg. Takimi oto myślami zabawiam się, stojąc w kolejce. Chcę dojechać do Sudbahnhof, sprawdziłem na planie - stamtąd jest blisko do hotelu. I chcę jechać popołudniowym pociągiem, bo nie lubię rano wstawać. Dostaję bilet na pociąg jadący do Westbahnhof i wyjeżdżający z Budapesztu o świcie. Bo na ten pociąg jest zniżka. Kasjerka oświadcza zdecydowanym tonem: opłaci się panu dla tysiąca forintów raz wstać wcześniej. Nie wiem. Ale wszystko wskazuje na to, że skoro milczę z powodu tego tysiąca, nie chce mi się polemizować. Dopiero w drzwiach przychodzą mi do głowy możliwe kontrargumenty, jak zawsze wpadam we wściekłość i kieruję przeciw samemu sobie agresję, której nie potrafię inaczej rozładować. Tajemnica tego - jak mam to nazwać - wschodniego, łagrowego społeczeństwa polega na tym, że człowiek pozostaje ze sobą w wiecznym konflikcie, a jeśli jest inaczej, musi się wstydzić kompromisu zawieranego z własnym rozumem, uczuciami czy portfelem. Pewien wiedeńczyk w Bruck nad Litawą. Do Bruck siedzę sam, tyłem do kierunku jazdy, na trzyosobowej kanapie. Dla pewności jedną z toreb kładę obok siebie. Wiedeńczyk krótkim spojrzeniem ocenia sytuację: — Gestatten Sie? — wskazuje bezlitośnie na mój bagaż. Siada i wyjmuje z teczki jakieś papiery. Kolumny liczb, księgowe rubryki. Bierze do ręki długopis i wkłada okulary. Uspokajam się. Ale nawet nie spostrzegam, kiedy się wplątuję w niekończącą się pogawędkę. Canetti pisał kiedyś w Grze oczu o rozmownych wiedeńczykach, przed którymi w Wiedniu wprost nie sposób uciec. I oto żywy przykład. Kilka pytań i wyjawiam, że jestem pisarzem i tłumaczem. Wiedeńczyk ożywia się; czuję, jak myśli, że dobrze trafił. A ja nie potrafię oprzeć się natrętom. Ale wiedeńczyk jest zabawny. Na swój sposób. Trochę za bardzo interesuje się kulturą. Literatura — Hofmannsthal, Schnitzler, Roth, wszystkich ich tłumaczyłem - i muzyka. Że Ryszard Strauss jest kompozytorem bardziej oryginalnym od Mahlera, bo Mahlera nie można sobie wyobrazić bez Beethovena czy Brahmsa, a Straussa owszem. Głupota, ale się nie sprzeciwiam. I że maestro Abbado szykuje się na miejsce Karajana w Wiedniu i w Salzburgu, i jeszcze zobaczę, że nie bezskutecznie. Cóż, mnie akurat jest wszystko jedno. Ale jemu nie. Podnieca się, jak gdyby chodziło o mecz drużyny „Fradiego”. I na tym polega różnica między nami. I nie narzeka na system. Na żaden system. Cóż za harmonia. - Pięćdziesiąty szósty przeżyłem podobnie jak wy, Węgrzy - mówi nagle. Bardzo to wszystko przeżył. A potem pomagał uciekinierom, działał w jakiejś organizacji charytatywnej, jeśli dobrze zrozumiałem, przez rok. - A 1968? - pytam. - To już nie było nic nowego-odpowiada. Teraz, kiedy ma swoje lata (mówi, że skończył siedemdziesiąt, choć wygląda piętnaście lat młodziej), odnalazł Boga, własnego Boga, osobistego Boga. Teraz już potrafi się modlić gdziekolwiek i kiedykolwiek, niezależnie od okoliczności. W końcu zaczynam go lubić. Choć przez niego umknął mi moment zbliżania się do miasta. A ja lubię te chwile, kiedy pociąg jedzie przez puste, zimne przedmieścia i powoli wjeżdża do rozgrzanego miasta, kiedy czuję, jak miasto zaczyna tętnić i, nie wiadomo jak, nagle budzi się do życia. Z drugiej zaś strony taka pogawędka to właściwy sposób wjazdu do Wiednia. Niczym w powieści z ubiegłego wieku (na przykład u Paula de Kocka, ciągle cytowanego przez Krudyego; czy Paul de Kock rzeczywiście istniał, czy też Krudy go wymyślił, aby móc cytować?) - Auf Ihrem Beifal — uśmiecha się wiedeńczyk, kiedy dzielę się z nim moimi spostrzeżeniami. Pociąg zwalnia. Wstaję, zdejmuję walizkę i wkładam płaszcz. Kiedy się odwracam, wiedeńczyka już nie ma. Zniknął, rozpłynął się, jak gdyby mi się przyśnił. Może nawet tak właśnie było, zastanawiam się; zniknął jak Paul de Kocka który przyśnił się Krudyemu. Spokojnie wysiadam, na peronie stoją zręczne platformy na kółkach, widzę wygodne, automa- tycznie otwierające się przeszklone drzwi. Wiedeń Wita mnie zamglonym słońcem. Naprzeciw dworca widać zwalisko gruzu; domowe klimaty. (Później okazuje się, że budują metro.) Pewny siebie, gotowy do pomocy taksówkarz. Z obawą spoglądam na taksometr: czy sto osiemdziesiąt szylingów, które udało mi się wyprosić poza czekami podróżnymi, wystarczy na taksówkę, konieczną z powodu podróży pociągiem ze zniżką. Jakoś wystarcza. Nawet na mały napiwek. Taksówkarz elegancko mi dziękuje i nagle czuję, że poprawia mi się nastrój. Czuję się niczym obcokrajowiec. Nie znalem siebie od tej strony; mam dla siebie szacunek, jestem jak ktoś, kto podróżuje incognito. Jestem tajemniczym zwiastunem jakiejś nikomu nieznanej tajemnicy, obarczonym nikomu nieznaną misją. Boję się tylko, by jej nie zdradzić. Potrzebuję słownika. Swój zostawiłem w domu. W Austriackim Towarzystwie Literackim nie mają. Ostatnia nadzieja w Collegium Hungaricum. Tramwaj i na wilgotnym wietrze maszeruję przez Salztorbruck. Z mostu rozpościera się widok na metropolię: Schwedenplatz, Kai i niżej budynek Uranii. Szybko odnajduję Collegium Hungaricum, a w nim kawałek Węgier w Wiedniu. Budka przy bramie, postawna strażniczka i ten jej głos: - W jakiej sprawie? Czy jest pan umówiony? Proszę zaczekać, zadzwonię! - w starej, pełnej zakamarków siedzibie Austriackiego Towarzystwa Literackiego w takiej sytuacji zawsze proszą, żebym usiadł. Słownika oczywiście nie mają. To znaczy mają, ale tylko jeden, a ten jest potrzebny stypendystom. Oglądam od tyłu szary biurowy budynek. Na 142 stronie wydanego w 1929 roku przewodnika Lloyda zatytułowanego Austria czytam: „W pobliżu znajduje się Pałac Gwardii Węgierskiej (Museumstrasse 7), kupiony przez Marię Teresę dla węgierskiej gwardii przybocznej. Wspaniały pałac zbudowany przez Fischera von Erlach należy do rządu węgierskiego (Collegium Hungaricum)”. Co do mnie, byłem na Hollandstrasse 4, dzisiaj tu jest Collegium Hungaricum. „Wspaniały pałac” nadal istnieje, tyle że od tamtego czasu przeszedł w ręce Austriaków. Rada miasta Wiednia dwadzieścia pięć lat temu zwróciła się do nas, abyśmy przeprowadzili renowację pałacu, gdyż jego stan jest opłakany. A władze zdecydowały, że robotniczo-chłopskim Węgrom pałac nie jest potrzebny. Skrzyknięto więc wiedeńskich sklepikarzy, handlarzy, antykwariuszy i zlicytowano wszystkie dzieła, jakie znajdowały się w bezpańskim pałacu. I znalazło się wśród obecnych kilku obdarzonych dobrym smakiem, którzy pomstowali, że nikt nie chroni tych bezcennych przedmiotów: tak ocalało parę dywanów i trochę mebli, które dzisiaj ponoć znajdują się w naszej ambasadzie. A opustoszały pałac zaproponowano miastu, które z radością go kupiło, następnie sprzedało niezabudowaną, należącą do pałacu część parceli i z uzyskanych tą drogą pieniędzy wspaniale odrestaurowało wspaniały pałac—oczywiście dla siebie. Wniosek? Ani słownika, ani pałacu... Straciłem incognito. Zasadniczy błąd i zasadnicza nauka: jeśli utracę incognito, wówczas z absurdu idealnego trafię w absurd realny. Z czegoś jeszcze znośnego przeniosę się do tego, czego już znieść nie można. Przyczyna: nagły wschodnioeuropejski strach, że zabraknie mi pieniędzy, bez żadnego powodu oszczędzam każdy szyling z mojego stypendium. Na obiad jem kiełbasę i dwie bułki, na stojąco, na rynku. Zapijaczony austriacki lump od razu mnie zaczepia: -Jonopot kifanok - mówi, wcale nie przyjacielskim tonem. Jem pieczoną kiełbasę, jak gdybym nie zrozumiał. - Bongiorno - próbuje dalej. - A, il signore parla l’italiano — rozweselam się — bravo, benissimo — i odważnie klepię go po ramieniu. - No widzi pani - kieruje przekrwione oczka na właścicielkę budki - mówiłem, że to Węgier albo Włoch. -Szybko kończę kiełbasę, nim zdążą mnie zlinczować. Nie mam pojęcia, dlaczego nie lubią tu Włochów. Przypomina mi się, co Gilbertowi, amerykańskiemu psychologowi zajmującemu się terapią więźniów, przytrafiło się ze Streicherem, który oświadczył mu, że proces norymberski nie jest ważny, bo w składzie sędziowskim są Żydzi. - Skąd pan wie? - pyta zdziwiony Gilbert. O, Streicher na to, on potrafi rozpoznać, jaka w człowieku płynie krew: trzej sędziowie, gdy tylko na nich spojrzał, natychmiast stawali się niespokojni. Gilbert zdiagnozował u Estreichera paranoję. Ale ta myśl wcale mnie nie pocieszyła. Rozpoznali mnie — nawet jeśli zobaczyli we mnie nie tego, kim jestem. Ale kim jestem? Tym, za kogo mnie ma moja wyobraźnia. Dopiero teraz zaczynam rozumieć sens mojej tajnej misji: jak zawsze i wszędzie, do Wiednia też przyjechałem po to, by się sobie potajemnie przyjrzeć, przywiódł mnie tutaj cichy nakaz sporządzenia tego tajnego raportu. W każdym razie od tamtego dnia jadałem tylko w drogich restauracjach, zamawiałem drogie dania i wychodziłem z podniesioną głową. Może powiecie, że to wszystko zabawa, ale wtedy zabawą nazwiecie technikę przetrwania. Grypa. W dzień jakoś sobie z nią radzę, ale wieczorem ciągnie mnie do łóżka. Piję gorącą herbatę i słucham radia. Premiera Walkirii z londyńskiego Covent Garden. Po drugim akcie wywiad z dyrygentem nowego wystawienia opery, Bernardem Haitingiem. Spektakl miał właściwie reżyserować Lubimow, ale w końcu zdecydowano się na kogoś innego. Koncepcja obca Wagnerowi; właściwie jak gdyby nie znał całej tetralogii; nie ma pojęcia o tradycji, nie ma wyczucia. Patrz: reżyserowany przez Lubimowa skandaliczny Hamlet; po chamsku pociął Shakespearea dla jakiegoś niezrozumiałego zamysłu. Reporter pyta Haitinga, czy wie, co zaszło pomiędzy Ivanem Fischerem a Lubimowem w Budapeszcie, kiedy ten reżyserował Don Gioyanniegi. Nie wie. Otóż Łubimow zapytał Ivańa Fischera: - A gdzie będzie grała orkiestra? Bo przecież w kanale dla orkiestry ma być piekło. - Haiting się śmieje, nosowym, afektowanym, triumfalnym głosem. Nagle widzę Lubimowa, jak tamtego mokrego, śnieżnego, ponurego dnia w towarzystwie haremu kobiet zadyszany wybiegu z budynku na placu Vórósmartyego, zwanego przez mieszkańców Spieprzonym Pałacem. Towarzyszyłem wówczas (zachodnio)niemieckiemu pisarzowi Tankredowi Dorstowi, którego sztukę Merlin właśnie tłumaczyłem. Mężczyźni padają sobie w ramiona. Ja tłumaczę słowa Dorsta na węgierski, kobiety na rosyjski, Lubimowowi. Jedna z kobiet ciągle na wszystko narzeka: — Źle się czujemy. Cierpimy na ból głowy, a węgierscy urzędnicy są paskudni — tak, zawsze w pierwszej osobie liczby mnogiej. Lubimow zaprosił Dorsta na kostiumową próbę Don Giovanniego, która miała się odbyć nazajutrz. A ja mu towarzyszyłem. Po próbie znowu zaczęliśmy tłumaczyć przez dwa języki. Dorst w ciepłych słowach chwalił przedstawienie. Kiedy tłumaczyłem, naszła mnie myśl, że przecież ja też tu jestem, i dodałem: - Proszę powiedzieć panu Lubimowowi, że również mu gratuluję. - A na to kobieta spojrzała na amie gniewnie:— Niech pan nie gratuluje, tylko tłumaczy. - Oto jeszcze jedna historia, jak utraciłem incognito. Wtedy, sześć, siedem lat temu, często miewałem problemy z tożsamością: czasami nie wiedziałem, którą z postaci mojego nieistnienia mam wybrać dla swego incognito. Lubię tę wietrzną drogę pomiędzy hotelem Hilton a Karntnerstrasse; tuż obok jest Konzerthaus, a nieopodal, na Lothringerstrasse, znajduje się Musikverein. Co to za uczucie wejść do sali koncertowej, gdzie Schónberg - nie, od dnia, kiedy go wypędzono: Schoenberg - zrobił klapę! Teraz kupuję bilet na „wielką” Symfonię C-dur Schuberta. Wielkie rozczarowanie: symfonia w wykonaniu Wiedeńskich Filharmoników pod dyrekcją Georgesa Pretrea brzmi doskonale, ale jest bardzo głośna, zbyt dynamiczna, wykonanie po prostu gubi zamysł Schuberta. Publiczność klaszcze, stojąc. Niech będzie na ich usprawiedliwienie, że to nie oni wygwizdali Weberna. Mam w szczęśliwej pamięci wspomnienie cudownej Symfonii C- dur w wykonaniu orkiestry symfonicznej z Bambergu kierowanej przez Eugena Jochuma, w budapeszteńskim teatrze Erkel, niedawno, kilka lat przed śmiercią Jochuma. Słyszę jeszcze taniec z ostatniej części, cichy, radosny, dionizyjski temat, wyzwolenie od ziemskich spraw, uskrzydlona zapowiedź szczęśliwej śmierci. Za Musikverein, już prawie na rogu Karntnerstrasse, stoi potężny biurowiec, na jego drugim piętrze ma siedzibę Citibank. Przed zamkniętymi przeszklonymi drzwiami na wilgotnym wietrze ciągle, za każdym razem widzę trzęsące się z zimna, zawiedzione postacie. Napis w bramie informuje, że Citibank obsługuje jedynie firmy i nie wymienia czeków podróżnych. A ja właśnie dzień przed wyjazdem przeczytałem w jakiejś węgierskiej gazecie, że Citibank przy Lothringerstrasse wymienia czeki podróżne, w dodatku bez pobierania prowizji. - Duju spik inglisz? - zaczepia mnie z wahaniem w głosie jakiś wąsaty mężczyzna. — Proszę mówić po węgiersku - odpowiadam. Szuka kasy oszczędnościowej przy Landstrasser Hauptstrasse, którą polecili mu w Citibanku. Z poczuciem wyższości człowieka miejscowego wskazuję mu drogę. — Nie wie pan, ile procent potrącają? — Niestety, nie. - Ktoś robi u nas na tym niezły interes - mówi. - Tak pan sądzi?- pytam. Ale tamten nic już nie mówi. Jak gdyby nie uważał za potrzebne, by gadaniną dodawać oszustwu pikanterii. Patrzę, jak oddala się w stronę Am Neumarkt. Biedny, wyśmiewany, oszukiwany Węgier; biedna wschodnia Europa, myślę radośnie, ze współczuciem kogoś postronnego. Aż wreszcie i ja muszę się pojawić w Sparkasse. - Poproszę paszport! — odzywa się kasjerka. Czuję, jak ze złości robię się czerwony. Przede mną jakiś mężczyzna wymieniał szwajcarskie franki. Jego nie prosiła o paszport. Dlaczego? Czy wobec mnie każda kasjerka musi zachowywać się niczym władza? Kiedy się dobrze zastanowię, tylko kasjerka w Musikverein, gdy kupowałem bilet na koncert, nie prosiła o paszport. Nawet nie patrzę, ile procent potrącają z tych pierwszych w życiu czeków podróżnych, które kupiłem po oficjalnym kursie w legalnym węgierskim banku; wiem, że z daleka czuć ode mnie biedę. Kogo raz poniżono, wiecznie będzie poniżany; kogo poniżają w jego własnej ojczyźnie, tego będą poniżać także za granicą, powtarzam swój aksjomat. Austriacka kasjerka z miną typową dla węgierskiego urzędnika lustruje mój paszport. Zazdrośnie myślę o uśmiechu, z jakim przed chwilą obsługiwała Szwajcara. Przypomina mi się spostrzeżenie Jaspersa: każdy ponosi odpowiedzialność za polityczne porządki w swoim kraju. Cień Węgier nigdy i nigdzie mnie nie opuszcza; czasami nawet - gdyż tak funkcjonuje ludzka psychika - przekornie się w nim chowam niczym pod dobrowolnie przywdzianą włosiennicą. Idę dalej w stronę targu rybnego, ulżyć smutkowi bułką ze śledziem. Jem i szukam owoców. Przed straganem stoi postawna kobieta w czarnym płaszczu. Z niedowierzaniem obraca w ręku torbę z bananami: - Tylko tyle? - odzywa się. - Nie ma więcej? Ja chcę pięć kilo! - Mówi po węgiersku, nie wiem do kogo: wie- deński sklepikarz nie rozumie, ja wprawdzie rozumiem, ale ona o tym nie wie. Twarz ma czerwoną, oczy zamglone, jak gdyby była w transie. Za jej plecami tłumaczę sprzedawcy, czego ona potrzebuje. Ten gestem dłoni prosi ją o torbę, schyla się ruchem szybkim jak błyskawica, wyciągu rękę i zdejmuje wszystkie wiszące nad straganem banany, waży je i podaje torbę kobiecie. - I trzy kilo pomarańczy - odzywa się kobieta, nie do mnie ani do sprzedawcy, ot tak, w powietrze. Gdyby to miało sens, powiedziałbym, że tłumaczę bez słów. Potem chce jeszcze kiwi (tłumaczę) i z czerwoną jak burak twarzą podaje zwitek banknotów sprzedawcy, który niczym drapieżny ptak wyciąga z niego należną sumę. Tak się zakończyła ta dziwaczna scena, kobieta wraz ze swymi ciężkimi pakunkami poszła w swoją stronę. —A panu czym mogę służyć? - zwraca się sprzedawca do mnie. - Proszę pól kilo greckich winogron, na wieczór. - Widzę, że moje skromne zakupy rozczulają sklepikarza. Dziękuje mi; do widzenia, do usług, szanowny panie. Idąc w stronę hotelu, zastanawiam się, co sobie myślała kobieta w czarnym płaszczu, co czuła, kiedy wszystko wokół niej stawało się takie łatwe, od razu i z taką uprzejmością, kiedy wszystkie jej życzenia natychmiast się spełniały, w dodatku właściwie bez jej udziału? Może myślała sobie, że zdarzył się cud. Ale to nie wydaje mi się prawdopodobne, przecież musiano ją uświadomić, że cudów nie ma. W końcu dochodzę do wniosku, że zapewne nic sobie o tym wszystkim nie myśli. Po prostu przyjęła to do wiadomości, tak jak od wielu dziesiątków lat przywykła czynić. A że fakty są dziwne? Cóż, może i są. Najważniejsze, że ma banany. A ja pewnie się jej przyśniłem, tak jak mnie przyśnił się tamten wiedeńczyk czy Paul de Kock Gyuli Krudyemu... Jause, czyli podwieczorek w Austriackim Towarzystwie Literackim przy Herrengasse. Zaproszeni, panie i panowie, którym przedstawiają aktualnego stypendystę Towarzystwa. Obok kawy i ciasta pojawia się na stole Europa Wschodnia. W centrum zainteresowania jest rosyjski germanista. Mówi, że rosyjskim inteligentom ta niespodziewana wolność spadła z nieba, i jeszcze wcale nie wiadomo, czy i jak będą umieli z niej skorzystać. Członkini bułgarskiej Akademii Nauk doskonałą, choć po słowiańsku zabawną niemczyzną rozprawia o powodach do optymizmu, jakle można mieć w jej kraju. Czeska tłumaczka podobnie jak ja właśnie przekłada jeden z autobiograficznych tomów Canettiego i z koleżeńską wyrozumiałością rzuca w moją stronę pełne żalu spojrzenia, świadczące, że teraz, w październiku, nie ma w niej zbyt wiele nadziei. Dyskusja szybko przechodzi w niezobowiązującą pogawędkę, nad kawą i ciastem pochylają się czerwone, dobrze odżywione, zatroskane wschodnioeuropejskie twarze, stawiają pełne obaw pytania i dają jeszcze bardziej pełne obaw odpowiedzi. Jedynie błyskotliwe słowa znanego nawet w Wiedniu, doskonałego wschodnioeuropejskiego pisarza rozbawiają publiczność, która interesuje się literaturą. Pozostali są raczej przygnębieni, zasmuceni domowymi kłopotami. Ale i im się podoba, co mówi tamten. Bryluje pomiędzy ciężkawymi germanistami i tłumaczami niczym strzelający zimny ogień wśród rupieci. Przedstawia swoje pisarskie credo: literatura nie jest niczym ważnym. I śmieje się kokieteryjnie. Mówi cicho, ale przekonująco. Literatura jest ważna jedynie w czasach dyktatury. A teraz, kiedy my też stajemy się normalnym społeczeństwem, literatura powoli zajmie swoje normalne, nieważne miejsce. Słucham przerażony. Nie mam nawet odwagi zastanowić się nad konsekwencjami jego słów. W końcu literatura nie jest mi obojętna: anch’io sono pittore; życzę więc sobie, by przyszło mi żyć nie w normalnym społeczeństwie, ale w dyktaturze, bo wtedy, jak słyszę, literatura znowu stanie się ważna. Dziś krąży wiele podobnych teorii. Przypomina mi się niedawno przeczytana, niewątpliwie nad wyraz praktyczna myśl z zakresu krytyki literackiej. Zgodnie z nią literatura nie tylko nie jest ważna, ale — założywszy, że ma to być dobra literatura — po prostu niemożliwa. Nie istnieje już bowiem żadna wielka, główna idea, której podporządkowane byłoby nasze życie - jaką kiedyś na przykład była religia — a więc wielka literatura także nie może istnieć. Myśl ta dlatego wydaje mi się praktyczna, że jest przykładem omylności krytyków. Jeśli nie ma wielkiej literatury, to- siłą rzeczy — nie ma jakości, a krytyk nie jest do niczego zobowiązany. Tylko że — budzi się we mnie przypuszczenie — takie zjawisko występuje nie w dyktaturze, gdzie bezsilna inteligencja przypomina o swoim istnieniu przez gry słowne. Doprawdy, podczas tego miłego podwieczorku zrobiłoby mi się smutno, gdyby coś mi nie podszeptywało, że społeczeństwo‚ dla którego literatura nie jest ważna, nie może być normalnym społeczeństwem. Bo literatura jest ważna. Więcej: jest jedynym sensem życia. Przypomina mi się sentencja Kafki, pisarza bez ojczyzny: „Literatura jest dziennikiem narodu, jakże innym od zapisu historyka...” A co mówi w przełożonych przeze mnie Narodzinach tragedii Nietzsche? Mówi, co następuje: „Widzę w sztuce najważniejsze zadanie życia, właściwie metafizyczne...” Tak, literatura, podobnie jak inne sztuki, jest najistotniejszym zadaniem. Zakładając, że człowiek, który ją uprawia, tak ją traktuje. Jeśli jest inaczej, wtedy oczywiście przestaje być ważna. Wtedy nawet głośnego pacykarza można ogłosić Michałem Aniołem, a mar- nego grajka - Johannem Sebastianem Bachem. I wówczas najlepszym poetą okaże się ten, który składa wpadające w ucho rymy, a najlepszym prozaikiem ten, co pisze książki, których nie da się czytać, albo ten, który opowiada najlepsze dowcipy. Tymczasem skończył się podwieczorek i z żalem zaczęliśmy się żegnać. Był ciepły wieczór, przed bistrami i kawiarniami czynne były jeszcze ogródki; usiadłem w jednym z nich i zamówiłem piwo, by zapić ciasto i własne rozterki. Naprzeciw dostrzegłem kino, próbowałem przeczytać, co grają. O dobry Boże, czyżby to wrzaskliwy plakat filmu porno? Chyba właśnie skończyła się projekcja, bo otworzono drzwi; zobaczyłem wychodzącego ciemnoskórego młodzika z rękoma w kieszeniach. Czekam, aż zacznie wychodzić publiczność: ale nikt się nie pojawił. Chyba to on był publicznością, czarnoskóry młodzieniec. Jak to? To tutaj nawet film porno nie jest czymś ważnym - konstatuję ze zdziwieniem. Babie lato w Wiedniu. Po obiedzie odpoczywam na ławeczce w słonecznym Volksgarten, pod jedwabiście błękitnym niebem. Wiedeńskie parki. Istnieją. Regularne, porządne parki z przyciętymi krzewami, trawnikami, klombami i zadbanymi alejkami. Na wieczór zamykają kute bramy, rano je otwierają. Dozorcy z czerwono-biało-zielonymi opaskami na rękawach kijem ze szpikulcem zbierają leżące na ziemi papierki; nie, to pamiętam z dzieciństwa, z Budapesztu. Tu, w Wiedniu, w parku przy Belwederze podbiegła do mnie malutka czarna wiewiórka i nie znalazłszy w moim ręku orzecha, pazurkami podrapała mi palec. Tu, w Volksgarten, czasami tylko wrona zakrakała, gdy słuchałem ze schowanego w kieszeni panasonica 2 Symfonii Mahlera. Zapadając w półsen, zauważam, że ta muzyka jest, podobnie jak architektura, gatunkiem przestrzennym: że chór a cappella w ostatniej części utworu brzmi jak gdyby dwa piętra wyżej niż orkiestra. Ale żeby to usłyszeć, trzeba siedzieć właśnie tutaj, w wiedeńskim volksgarten, skąd po jednej stronie widać malowniczą budowlę Neue Hofburg i Heldenplatz, a po drugiej Burgtheater. Ten sam Heldenplatz, gdzie kupuję bilet na słynną sztukę Thomasa Bernharda. Oglądałem kiedyś w domu opasły album z prasową dokumentacją przedstawienia: najlżej- szym oskarżeniem było tam, że Bernhard jest zdrajcą i w dodatku kala własne gniazdo. Dziś już wiedeńska publiczność wyrozumiale patrzy, jak rodzina profesora Schustera, który zbiegi przed nazistami do Anglii, by później po powrocie do Wiednia popełnić samobójstwo, teraz obrzuca ją ze sceny obelgami. A nawet się śmieje, słysząc, że jest narodem niedojrzałym, pełnym nienawiści rasowej, a Austria miejscem, w którym wszystko gnije i się rozpada, w którym szaleni bohaterowie tańczą swój zwariowany taniec, prowadzeni przez zbrodniarzy. Oglądając doskonałe przedstawienie (niestety, w trzecim akcie napięcie słabnie), dochodzę do wniosku, że sztuka Thomasa Bernharda ma wymowę szerszą. Z jednej strony żydowscy inteligenci, często pozbawieni ojczyzny —jeśli w ogóle jeszcze gdzieś są, jeśli przypadkiem przeżyli zagładę — wszędzie mówią dokładnie to samo; z drugiej zaś strony ich żydostwo jest metaforą, która czyni z nich postacie rodem z Becketta. Najlepszym przykładem intelektualnej samotności i samotności intelektu są w naszym stuleciu właśnie Żydzi. Niedawno wokół sztuki Bernharda wybuchnął skandal. Doktor K., który zaprosił mnie na obiad do lokalu Landtmanna, twierdzi, że skandal wywołał Peymann, niemiecki reżyser sztuki, a Bernhard, niestety, przyłożył się swoją akceptacją, a nawet osobistym udziałem. Próbuję wypytać doktora K. o Bernharda: znał go dobrze, nawet kiedyś się przyjaźnili. Ale, mówi doktor K., Bernhard, w miarę postępów choroby, stawał się coraz bardziej irytujący. - Czy gonił za sukcesem? - pytam. Im był starszy, tym bardziej, odpowiada doktor. Ludzie opowiadają okropne historie o jego nieznośnych, przeraźliwych kaprysach. Słucham z zapartym tchem. Przychodzi mi na myśl, że gdybym w ubiegłym roku mógł przyjechać do Wiednia, przy jednym ze stolików może bym zobaczył Bernharda, z głową dziwaczną, przywodzącą na myśl Mowna, a niegdyś - jak można mniemać na podstawie zdjęć - męską i zachwycającą regularnością rysów twarzy. Rok temu czytałem tom jego opowiadań i lektura ta zrobiła na mnie takie wrażenie, jakiego od bardzo dawna, od czasów intelektualnego głodu, nie dane mi było doświadczyć; mniej więcej trzydzieści pięć lat temu na połamanej, pełnej drzazg ławce w parku ponad ulicą Margit, w blasku letniego słońca przeczytałem w ciągu trzech dni całą Czarodziejską górę, za której granatowo oprawione tomy, wydane przez oficynę Genius, dałem (z ciężkim sercem) byłemu księgarzowi, wypędzonemu z upaństwowionej księgarni i chodzącemu po kawiarniach z resztą księgarskiego dobytku, trzy oryginalne, czerwono oprawione tomy P. Howarda. Wtedy po raz ostatni zapewne czytałem coś z entuzjazmem, pomyślałem smutno, kiedy kelner zabierał talerz. —Jak smakował sztukamięs? — zapytał. — Jeśli człowiek chce dobrze zjeść, powinien jechać do Wiednia - odpowiedziałem tonem światowca. Kelner się uśmiechnął i lekko skłonił. Ciągle jeszcze incognito wychodzę na Ring, który jest tak samo nierzeczywisty jak moja przeszłość, moja teraźniejszość, Paul de Kock czy cokolwiek innego. Krewni Hansa Castorpa, jak w duchu nazwałem młode niemieckie małżeństwo, właśnie wyjechali. Przez kilka dni jedliśmy przy jednym stoliku śniadanie, oni, starszy pan z Monachium i ja. Monachijczyk dostał kataru, chyba wiedział, że z własnej winy, markotny wpuszczał do nosa krople i jadł miód. Młodzi przyjechali z Duisburga, on był inżynierem (podobnie jak Castorp), dziewczyna była piegowata. Pierwszego dnia przy śniadaniu bezceremonialnie wzięli moją bułkę i masło i zjedli. Trochę mnie to speszyło, ale nie chciałem konfliktu. Następnego dnia przeprosili mnie z uśmiechem; myśleli, że to wspólne. Pierwszy raz są w Wiedniu, najwyraźniej miasto ich intryguje. Byli na Czarodziejskim flecie i Wesołej wdówce. A potem zwiedzali muzea, oglądali domy, obserwowali ludzi, dziwili się drożyźnie i... — tak, ciągle jeszcze widocznym śladom niedalekiej przeszłości. („Ten, kto nie żył przed rewolucją, nie wie, co to słodycz życia”.) Przy śniadaniu opowiadają, co widzieli poprzedniego dnia. Jest w nich coś prostackiego i jednocześnie czarującego, niczym spryt głupiego Hansa Castorpa, który nawet dla mojego, nieistniejącego zmysłu pedagogicznego stanowi wyzwanie. Niemcy odnoszą się do Austriaków jak demokratycznie grubiańscy Amerykanie do sztywnych i ironicznych Anglików. Wszędzie słychać, jak narzekają na Niemców. Jak to, pytam, czyż nie?... - Skądże - mówi na przykład H. - zawsze byliśmy po przeciwnych stronach: niech pan pomyśli choćby o czasach na- poleońskich czy wojnie prusko-austriackiej. - Mnie tymczasem, z typowym dla mnie uporem, w cichości ducha przychodzi na myśl Auschwitz. Austria, kiedy zdjęto z niej ciepły kożuch krain wschodnich, naga, samotna i zmarznięta, zawsze próbowała się ogrzać w cieple wstrząsanego najrozmaitszymi gorączkami wielkiego brata. A teraz powoli przywykła do powstałej przed trzydziestu czterema laty formy (w dodatku całkiem przyjemnej). Ale do pełnej tożsamości ciągle jeszcze potrzebuje swego mniej wytwornego, ale większego i bogatszego krewniaka, co do którego Austriacy porozumiewają się bez słów. Narody bowiem mają nie tylko własną historię, własne społeczeństwo, przemysł i handel, ale także własną psychikę. (To coś, co marksiści uważali za „nienaukowe”.) Wiedziałem, że moi Niemcy szykowali się do wyjazdu: ale dzisiaj akurat zaspałem. Przy śniadaniu zastałem już tylko ich puste miejsca. Tymczasem nagle otworzyły się drzwi: już wyjeżdżają, ale nie chcą bez pożegnania. Jestem wzruszony i zaskoczony. Może pozostanę w ich pamięci: Wiedeń, a tak, przy śniadaniu siedział z nami taki węgierski literat, miły, trochę dziwak, starszy pan zabawnie mówiący po nie- miecku. Myślę ze spokojem niczym o jednej z możliwych postaci mojego incognito. A potem linia metra numer 4, Hietzing, kiedy wysiadam, świeci jesienne słońce, niezdarnie otwieram puszkę piwa (zachciało mi się pić) i ranię się w palec, leci krew, wiem, nic nie poradzę, wyjmuję papierową chusteczkę i przechodzę przez Kennedy Bruck, by od tylu dojść do parku Schónbrunn. Na skrzyżowaniu widzę z lewej strony szeroką żółtą fasadę pałacu. A przed wejściem gęsty tłum. Trawniki, krzewy, wyrafinowane, pełne melancholii rzeźby, kolumny i sadzawka z łabędziarni toną w męczącym słońcu. Wszystko kołysze się wolno, ostrożnie i subtelnie, szeleści bezkresny czas. Wraz ze wszystkimi wspinam się obok studni Neptuna do zniszczonych kolumn Glorietty. Wczesny jak na tę porę roku upał męczy mnie, idę zadyszany. Pod moimi nogami droga do pałacu tonie we mgle białego kurzu wzniecanego przez niezliczone stopy; ludzie są wszędzie, na uliczkach, w parkach, ławkach, czekają, by wejść do pałacu i obejrzeć cesarską jadalnię, cesarską sień i salę balową, cesarską sypialnię, najrozmaitsi ludzie: Japończycy, Holendrzy, Amerykanie, Arabowie i Australijczycy. Zdumieni przyglądają się czemuś, co już nie istnieje, niegdysiejszemu Centrum życia, dawno wypalonej idei. W Schónbrunn brakuje czegoś, a raczej kogoś: cesarza. Z wysokości Glorietty przypatruję się w łagodnym świetle słońca, jak ludzka gromada, niczym smutne, oświecone prawnuki niegdysiejszych pogan, kłębi się w poszukiwaniu idei, która już dawno przeminęła. Starają się znaleźć dla niej nowe imię, próbują utrzymać ją przy życiu: nazywają Europą, która zapewne istniała dopóty, dopóki nie miała wspólnego parlamentu. Bezwiednie myślę o moim kraju, o biednych Węgrzech, które teraz właśnie muszą i właśnie teraz chcą się do tej Europy przyłączyć. Trzeba je ostrzec - rozmyślam przy balustradzie Glorietty — że mogą się rozczarować, trzeba je ostrzec przed psychicznymi skutkami rozczarowania, trzeba je oświecić, że rozczarowanie to początek dorosłości, ale kryje w sobie siłę i wiedzę. Znowu przypomina mi się Hans Castorp i myśl, że do zdrowia prowadzą dwie drogi: jedna naturalna, druga zaś przez chorobę, i ta droga jest właściwa. Może — myślę sobie - podobnie jest z wolnością: że druga droga do niej wiedzie przez niewolę i że ta droga, stająca się świadectwem historii, jest okupiona bólem. Czy Europa potrafi jeszcze dać takie świadectwo? Czy zrozumie, że w jej bezbarwną, zdominowaną przez ekonomię egzystencję właśnie Europa Wschodnia tchnie duszę, że tylko dzięki Europie Wschodniej zmartwychwstanie i obudzi się do nowego życia? Czuję, że lepiej na takie pytania nie szukać odpowiedzi. Tym bardziej że właśnie w tej chwili widzę przed sobą dziwny pochód: alejką od strony hotelu Park nadciąga szereg kelnerów w smokingach. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Jak gdybym widział to wszystko we śnie (niczym Gyula Krudy Paula de Kocka), w otwartej kolumnadzie Glorietty krążą ubrane w smokingi duchy, zwiewnymi ruchami przykrywają wszystko białą materią, pojawiają się długie stoły, lśni adamaszek, błyszczą potężne stalowe urządzenia do podgrzewania potraw, stukają kryształy i porcelana. Co to ma być: uczta króla Artusa? Film Felliniego? Na wszelki wypadek nie czekam, aż ktoś zwróci mi uwagę, uciekam w popłochu. Bez wątpienia nie dla mnie nakrywają te stoły. Wąskie śródmiejskie uliczki; ojczyzna Mozarta; kościoły, restauracje, antykwariaty, eleganckie butiki w ciemnych podwórkach; i nagle plac z uzbrojonymi w karabiny policjantami w beretach, dwójkami pilnującymi bram. Patrzą spokojnie, ale bacznie. Co jest? — dziwię się ciągle. Już wiem: w kamienicy naprzeciw jest synagoga. Choć poza policjantami i sześcioramiennymi gwiazdami wymalowanymi na oknach nic na to nie wskazuje: to zwyczajna biała kamienica. W bramie dwóch młodych ludzi, na głowach mają haftowane okrągłe czapeczki. Czego szukamy, zapytał jeden z nich. Wejścia, odpowiadam. To nie takie proste. Kilka lat temu dokonano tu zamachu. Dlatego stoi policja. W każdy piątek? Tak, w każdy piątek i w święta. Wokół synagogi czai się strach, podejrzliwość i determinacja; jak gdybym nagle wkroczył na cienką ziemską skorupę, pod którą bulgocze gotowa wybuchnąć piekielna lawa. Dotychczas spacerowałem po śródmieściu Wiednia, na tym placu przeniosłem się w inny wymiar. Studnia przeszłości jest bezdenna. Teraz już koniecznie chcę wejść, od dziesiątków lat nie byłem w żydowskiej świątyni. Kim jestem, pyta stojący przy drzwiach młody człowiek. Jestem węgierskim pisarzem, który w swoich książkach pisze o Żydach, odpowiadam. Czy mogę to jakoś potwierdzić, pyta. Nie mogę. No to żebym powiedział coś po hebrajsku. Nic nie przychodzi mi do głowy. A czy chociaż wiem, jaki mamy dzisiaj wieczór. Zamiast mnie odpowiada jasnowłosa Austriaczka, katoliczka Helga: oczywiście, piątkowe popołudnie to początek szabasu. Możemy wejść. Jestem bez nakrycia głowy, więc w holu z kasetonowym sklepieniem dostaję czarną jarmułkę. Helga grzecznie wchodzi na górę, gdzie jest miejsce dla kobiet. Obyczaj mi sprzyja, cieszę się, że zostałem sam. Siadam w jednym z ostatnich rzędów ławek. Synagoga przypomina salę teatralną, jest mała i błyszcząca niczym szkatułka z klejnotami. Na przodzie śpiewa kantor w towarzystwie dwu rabinów. Wierni nie wypełniają nawet połowy sali. Glosy wznoszą się ku górze i nagłe cichną. Zaczynam pojmować: to kadysz. Nie wiedzieć czemu odczuwam wzruszenie, jak gdyby modlitwę mówiono specjalnie dla mnie, za moją ukończoną kilka miesięcy temu powieść o podobnym tytule: Żydzi przecież zawsze mają powód, by odmówić modlitwę za zmarłych. Po wyjściu przez dłuższy czas nie potrafię się ukryć za maską mojego ulubionego, pełnego dystansu, uładzonego incognito. Czy zatem ten wzruszony ktoś, kto jeszcze przed chwilą siedział w domu modlitwy, byłby moim prawdziwszym incognito? Nie umiem nazwać moich niejednoznacznych, pełnych wzburzenia uczuć. Przypomina mi się Sz’ma Izrael z finału Ocalałego z Warszawy skomponowanego przez sędziwego już Schónberga: może - myślę sobie - gdy człowiek długo żyje, doczeka chwili, kiedy nie pozostaje mu nic innego, jak się modlić. Pożegnanie z Wiedniem; obiad, spacer i do domu przez Stadtpark. Jest niemal letnie popołudnie. Od strony Hietzingu świeci jaskrawożółte słońce. Na trawnikach kolorowe sukienki i koszule. Wszystko jeszcze rodem z monarchii, żółte kioski, kawiarnie, mostki, stawy, sklepienia, niknące, ściskające serce formy. „Styl jest w kulturach tętnem samowypełnienia się”. Jak gdyby rzeźby, kolumny, ornamenty chciały dać nam jakiś znak. Wysokie kraty, płoty z cisów, Herby przenigdy nie złocone, Połyskujące w gąszczu sfinksy, Melancholia bez granic, szczęśliwa melancholia, niedziela i zapach kawy ze śmietanką. Rzucam ostatnie spojrzenie na Wiedeń: Schubertring, zielono-złoto-czerwona roślinność w Stadtpark, barwny tłum na trawnikach, spokojna ludzka gromada, sepia cesarskiej secesji i trwanie niczym w pamiętnikach. Wieczorem zapisuję w dzienniku: „Boję się wracać do domu. Lubiłem być tu, w Wiedniu. Lubię jego wielkopański styl, ciszę, lubię, jak to miasto funkcjonuje. Lubię jego umiarkowaną elegancję, ogładę, lubię, że jest przystosowane do życia, do tego, by w nim żyć. Wydaje mi się, że urodziłem się, by żyć na wyższym poziomie, niż musiałem w rzeczywistości. Ale to brzmi pyszałkowato, a pycha to głupota. Przeżyć życie, to, które się ma, i przeżyć je tak, by otrzymać wszystko, oto życiowe zadanie, gdziekolwiek byśmy byli”. Taksówka na dworzec. („Zniżkowy” bilet na pociąg.) Zamawiam przez telefon i przyjeżdża smagły, niski, wąsaty szofer: turecki emigrant, jak się okazuje. Natychmiast przypuszcza atak na moje incognito. Dokąd jadę? Do domu? Tak, ale dokąd do domu? A, Węgier? Z radości uderza dłońmi o kierownicę. Mówi koszmarną niemczyzną. Balaton! Jonopot! Ma na Węgrzech dziewczynę. Siedzę osłupiały. Tylko dlatego ma czelność tak ze mną postępować, że jestem Węgrem, myślę w duchu. Z Paulem dc Kockiem już by tego nie zrobił. Co tam z Paulem dc Kockiem, nawet ze zwyczajnym Austriakiem. Niech pan patrzy: pokazuje srebrny samochód. Kobieta siedzi za kierownicą! Kobieta! Fil frrrdinen! - pewnie dużo zarabia! Takie auto! Niemieckie! Sozialismus: nix! Węgry: nix! Polen: nix! Bulgaren: nix! Deutsch: ja! Tylko Deutsch, tylko niemieckie tak! Czym się zajmuję? Tłumaczeniem. A, tłumacz! Nie jestem tłumaczem, przekładam książki! A, fil frrrdinen! Nie tyle, ile taksówkarz, mówię. To bardzo mu się podoba, z radości znowu uderza dłońmi o kierownicę. Wreszcie dojeżdżamy, taksometr pokazuje sto czterdzieści sześć szylingów. Daję mu sto sześćdziesiąt. Patrzy na mnie ze zdziwieniem: rachunek wynosi sto siedemdziesiąt sześć, mówi. Z taksometru tymczasem znikły już cyfry. Nie mam najmniejszej ochoty się kłócić, płacę. Mój pociąg, jadący z Dortmundu, ma opóźnienie, dwie godziny czterdzieści minut. Kupuję szwajcarską czekoladę, to moja kolacja na dworcu. W drodze czytam Pajęczą sieć Josepha Rotha, muszę w domu napisać recenzję dla wydawcy. Podczas lektury łapię się na tym, że obmyślam plan zdobycia taksówki. Widzę światła nocnego Budapesztu. Czuję, jak opada ze mnie maska, nieubłaganie roz- pływa się moje incognito. Jestem tym, kim jestem: jednym z gromady, który musi koniecznie zdobyć taksówkę. Skałę wolności można chyba zmierzyć liczbą i różnorodnością dostępnych form incognito, myślę sobie ze smutkiem, acz nie bez odrobiny frywolności. A potem już tylko biegnę, pędzę przez poczekalnię, wśród nieznośnego smrodu śpiących bezdomnych, z dwiema walizkami i torbą na ramieniu, zadyszany łapię ostatnią czekającą przed dworcem taksówkę. Kiedy skręcamy w ulicę Thókóly, ciągłe jeszcze dysząc, z zadowoleniem patrzę na tłum zbierający się szybko przed dworcem i na pusty postój taksówek. Udało mi się: jestem sprytny. Jestem bystry. Jestem w domu. Nieprzemijalność obozów (Wykład wygłoszony w teatrze Thalia, 1990) Kiedy poproszono mnie, bym powiedział kilka słów na temat podobieństw i różnic pomiędzy obozami koncentracyjnymi założonymi przez nazistów i bolszewików, a więc o hańbie dwudziestego wieku, czy, słowami świętego Pawła, o „skandalu”, bez chwili zastanowienia odpowiedziałem, że pytają amie o pewien mit. I choć od tamtego czasu upłynęło wiele lat, moja opinia ciągle nie uległa zmianie. Wiem dobrze, że to temat, o którym można mówić bez końca, ale wiem też, że czas i cierpliwość słuchaczy są ograniczone: postaram się więc mówić zwięźle, choć w ten sposób zmuszony będę jedynie naszkicować problem. Zacznijmy od tego: na jakiej podstawie mam dokonać porównania czy wykazać różnice? Nie ulega wątpliwości, że pozbawienie człowieka prawa do ludzkiej egzystencji, udręka, głód, niewolnicza praca i okrutna śmierć były takie same w Recsku, w Dachau, na Kołymie czy w Mauthausen. Mamy więc mierzyć, gdzie, w Ravensbruck czy w Gułagu, racje chleba były mniejsze? Czy fachowcy od sadystycznych praktyk w siedzibie gestapo przy Prinz-Regentenstrasse lepiej znali sztukę tortur od tamtych z moskiewskiej Łubianki? To byłyby bardzo smutne i bezpłodne rozważania. Czy mamy na gruncie prawa oceniać obozowy wszechświat? Przecież wiemy wszyscy, że tamten świat znajdował się poza prawem i poza wymiarem sprawiedliwości; nie mówiąc już o tak zwanym pociąganiu do odpowiedzialności, na co powoływał się Peter Gabor, bo przecież wyroki w Norymberdze i frankfurcki proces oprawców z Auschwitz pokazały, że świat ofiar i katów, a wraz z nim straszny wyrok, rozciąga się daleko poza sale sądowe. Czy też, jak się to mówi, mamy pozostawić tę kwestię ocenie historii? Tylko, powiedzmy sobie szczerze, relacja historyka — przynajmniej dotychczas - nie tłumaczyła ani nie pozwalała zrozumieć tych wydarzeń. Oczywiście opis faktów ma swoją wagę; ale gdy historia nie będzie w stanie się z nimi uporać, pozostanie on jedynie zbiorem dokumentów z prowadzonego śledztwa. A przecież widzimy, że nie jest ona do tego zdolna, może właśnie dlatego, że nie dysponuje zwartym systemem poglądów, czyli, mówiąc inaczej, filozofią. Ostatni system filozoficzny - nie krytykę filozoficzną, ale system - stworzył Hegel, pisząc, że historia jest skutkiem i obrazem rozumu. Dzisiaj ochoczo się z tego śmiejemy (choć to śmiech przez łzy), ale nie możemy zaprzeczyć, że osiemnastowieczny kult rozumu był ostatnim konstruktywnym europejskim mitem, a kiedy mit ten zginął, czy raczej - używając przystającego do tematu porównania - uszedł z dymem, skazani zostaliśmy na los duchowych sierot. Odkąd Nietzsche ogłosił, że Bóg umarł, powstał poważny problem, kto ma - oczywiście nie licząc elektronicznych baz danych tworzonych przez odpowiednie władze - prowadzić kartoteki; mówiąc krótko, kto patrzy, jak żyjemy, przed kim człowiek powinien się rozliczyć, zarówno w etycznym, jak i, darujcie mi, ale muszę to powiedzieć, w transcendentalnym rozumieniu tych słów. Człowiek jest bowiem istotą potrzebującą dialogu, człowiek bez przerwy mówi, a to, co mówi, czy to, o czym mówi, o swoich kłopotach i zmartwieniach, nie służy jedynie opisowi, ale jest także świadectwem, i człowiek w duchu - „podświadomie” — pragnie, by to świadectwo stało się jakością, a jakość siłą formującą zasady. Albert Camus w Człowieku zbuntowanym — mówi, choć, jak mi się wydaje, idzie za Shelleyem, że „poeci są prawodawcami świata”. Sądzę, że to może być dla nas dobry punkt wyjścia. Bo choć to prawda, to poeci - kategorię tę należy rozumieć bardzo szeroko, zaliczając do niej wszystkie osoby obdarzone twórczą wyobraźnią — nie tworzą prawa tak jak prawnicy konstytucjonaliści w parlamencie, lecz są tymi, którzy poddają się prawu, temu prawu, które obowiązuje w świecie jako prawo i które tworzy i określa historię, całą historię ludzkości. A poeta jest tym, któremu nigdy nie wolno sprzeciwić się prawu, gdyż wtedy jego dzieło utraciłoby wiarygodność, czyli po prostu stało się marnym dziełem. Pozwólcie jednak, że tę nieuchwytną, ale jakże istotną zas