Imre Kertesz Język na wygnaniu Wstęp Niedawno jeden z moich znajomych zauważył, że co innego twierdzę w moich esejach, a co innego w powieściach, i muszę przyznać, ten sąd tak mnie zaintrygował, że do dziś nie przestaję o nim myśleć. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie nigdy bym nie napisał tego tekstu, gdybym nie został o to poproszony. I nigdy by mnie o to nie poproszono, gdyby nie rozpadła się totalitarna potęga Europy nazywana socjalizmem. Tam mieszkałem, tam żyłem i tam do głębi poznałem uznawaną za nielegalną, a w istocie rzeczy normalną formę ludzkiego istnienia. Holocaust i stan, w którym się znajdowałem, pisząc o nim, są ze sobą nierozerwalnie związane. Nigdy też nie potrafiłem pisać o Holocauście w czasie przeszłym. I właśnie dlatego tak mnie poruszyła uwaga mojego znajomego. Bardzo lubię zdanie Ciorana, że naprawdę rozumie Żydów, gdyż, podobnie jak oni, także „czuje, że znalazł się poza ludzkością”: nikt nie wyraził tak dobrze stanu, w którym żyłem przez cale dziesięciolecia. Ale kiedy się wreszcie odezwałem, zacząłem mówić do tych, do których już od dawna nie należę. Dopóki pozostawałem ukryty za czystą formą sztuki, wszystko było proste. Ów znajomy, przeczytawszy moje eseje, odniósł jednak wrażenie, że chyba przekroczyłem granicę, którą Auschwitz oddzielał mnie od „innych”. I nie dość, że udało mi się przerzucić most pomiędzy „ziemią niczyją” a tak zwaną ludzkością, to dzięki tym szkicom przeszedłem przez ów most, pozostawiając na brzegu tych, do których naprawdę należałem, porzuciłem mój los, moje wspomnienia i moich zmarłych. Nie wydaje mi się jednak, aby mój znajomy miał rację. Zresztą, tym mostem przejść niepodobna, a każdy, kto by tego spróbował, zapłaciłby swoją twórczością. Pytanie zaś brzmi, czy dla tamtych, po tamtej stronie, moje słowa byłyby zrozumiałe, gdybym nie przeszedł na drugą stronę? I czy wypowiadając albo pisząc pierwsze słowo, w zaskakujący nawet dla siebie samego sposób daję dowód, że jednak jest nadzieja: to jest sedno, i nie mogę temu zaradzić, nawet jeżeli nadzieja okaże się złudna. Publikowane tu teksty nie są typowymi esejami. Jeśli idzie o gatunek, do którego się zaliczają, są to raczej „aproksymacje”, mimo że taki gatunek przecież nie istnieje. Przez to określenie chciałem tylko powiedzieć, że żaden z tych tekstów nie wyczerpuje do końca podejmowanego tematu, najwyżej go czytelnikowi „przybliża”; z drugiej zaś strony ich zadaniem jest ukazanie tego czegoś z innej perspektywy, niż czynię to w prozie: ukazanie tego, co jest niemożliwe do pokazania. Stąd biorą się powtórzenia, fragmenty zaczerpnięte z innych moich książek, motywy wskazujące na kontynuację, na większą całość, na tajemniczy związek pomiędzy myśleniem, opowiadaniem, moim życiem i mną samym. Wolna Europa Budapeszt, Wiedeń, Budapeszt (Piętnaście bagatel) Wrzesień 1989. Październik: Wiedeń. Na zaproszenie Austriackiego Towarzystwa Literackiego. Pretekstem są moje przekłady: a tak naprawdę przyjacielski gest, kilka miłych słów na mój temat — wszystko, jak zawsze, dzieje się przez sympatię albo przez jej brak. Nocleg w hotelu i przyjemna sumka w gotówce. Koszmar załatwiania formalności. l) Paszport. Przyślą pocztą. 2) Bilet na pociąg. Kasjerka prosi o paszport. Nie wziąłem ze sobą. Kto by pomyślał, że kontrola paszportowa zaczyna się już przy kasie. Bo chcę kupić bilet za forinty. A tu do forintów nikt nie ma zaufania. Do domu, na drugi koniec miasta, i z powrotem do biura podróży. Długa kolejka. Zmarnowane przedpołudnie. To chyba przestroga: tak łatwo się stąd nie wydostaniesz. Sierżant w koszarach czepiający się przed wyjściem na przepustkę. Dyktatura i czas. Prymitywna filozofia życia i czas. Prymitywna struktura i czas. Człowiek i czas, nie: człowiek jako czas. A więc człowiek, z założenia, jest niczym. Czas łagrowy, czas więzienny, i wreszcie ulga: czas zakupu biletu na pociąg. Takimi oto myślami zabawiam się, stojąc w kolejce. Chcę dojechać do Sudbahnhof, sprawdziłem na planie - stamtąd jest blisko do hotelu. I chcę jechać popołudniowym pociągiem, bo nie lubię rano wstawać. Dostaję bilet na pociąg jadący do Westbahnhof i wyjeżdżający z Budapesztu o świcie. Bo na ten pociąg jest zniżka. Kasjerka oświadcza zdecydowanym tonem: opłaci się panu dla tysiąca forintów raz wstać wcześniej. Nie wiem. Ale wszystko wskazuje na to, że skoro milczę z powodu tego tysiąca, nie chce mi się polemizować. Dopiero w drzwiach przychodzą mi do głowy możliwe kontrargumenty, jak zawsze wpadam we wściekłość i kieruję przeciw samemu sobie agresję, której nie potrafię inaczej rozładować. Tajemnica tego - jak mam to nazwać - wschodniego, łagrowego społeczeństwa polega na tym, że człowiek pozostaje ze sobą w wiecznym konflikcie, a jeśli jest inaczej, musi się wstydzić kompromisu zawieranego z własnym rozumem, uczuciami czy portfelem. Pewien wiedeńczyk w Bruck nad Litawą. Do Bruck siedzę sam, tyłem do kierunku jazdy, na trzyosobowej kanapie. Dla pewności jedną z toreb kładę obok siebie. Wiedeńczyk krótkim spojrzeniem ocenia sytuację: — Gestatten Sie? — wskazuje bezlitośnie na mój bagaż. Siada i wyjmuje z teczki jakieś papiery. Kolumny liczb, księgowe rubryki. Bierze do ręki długopis i wkłada okulary. Uspokajam się. Ale nawet nie spostrzegam, kiedy się wplątuję w niekończącą się pogawędkę. Canetti pisał kiedyś w Grze oczu o rozmownych wiedeńczykach, przed którymi w Wiedniu wprost nie sposób uciec. I oto żywy przykład. Kilka pytań i wyjawiam, że jestem pisarzem i tłumaczem. Wiedeńczyk ożywia się; czuję, jak myśli, że dobrze trafił. A ja nie potrafię oprzeć się natrętom. Ale wiedeńczyk jest zabawny. Na swój sposób. Trochę za bardzo interesuje się kulturą. Literatura — Hofmannsthal, Schnitzler, Roth, wszystkich ich tłumaczyłem - i muzyka. Że Ryszard Strauss jest kompozytorem bardziej oryginalnym od Mahlera, bo Mahlera nie można sobie wyobrazić bez Beethovena czy Brahmsa, a Straussa owszem. Głupota, ale się nie sprzeciwiam. I że maestro Abbado szykuje się na miejsce Karajana w Wiedniu i w Salzburgu, i jeszcze zobaczę, że nie bezskutecznie. Cóż, mnie akurat jest wszystko jedno. Ale jemu nie. Podnieca się, jak gdyby chodziło o mecz drużyny „Fradiego”. I na tym polega różnica między nami. I nie narzeka na system. Na żaden system. Cóż za harmonia. - Pięćdziesiąty szósty przeżyłem podobnie jak wy, Węgrzy - mówi nagle. Bardzo to wszystko przeżył. A potem pomagał uciekinierom, działał w jakiejś organizacji charytatywnej, jeśli dobrze zrozumiałem, przez rok. - A 1968? - pytam. - To już nie było nic nowego-odpowiada. Teraz, kiedy ma swoje lata (mówi, że skończył siedemdziesiąt, choć wygląda piętnaście lat młodziej), odnalazł Boga, własnego Boga, osobistego Boga. Teraz już potrafi się modlić gdziekolwiek i kiedykolwiek, niezależnie od okoliczności. W końcu zaczynam go lubić. Choć przez niego umknął mi moment zbliżania się do miasta. A ja lubię te chwile, kiedy pociąg jedzie przez puste, zimne przedmieścia i powoli wjeżdża do rozgrzanego miasta, kiedy czuję, jak miasto zaczyna tętnić i, nie wiadomo jak, nagle budzi się do życia. Z drugiej zaś strony taka pogawędka to właściwy sposób wjazdu do Wiednia. Niczym w powieści z ubiegłego wieku (na przykład u Paula de Kocka, ciągle cytowanego przez Krudyego; czy Paul de Kock rzeczywiście istniał, czy też Krudy go wymyślił, aby móc cytować?) - Auf Ihrem Beifal — uśmiecha się wiedeńczyk, kiedy dzielę się z nim moimi spostrzeżeniami. Pociąg zwalnia. Wstaję, zdejmuję walizkę i wkładam płaszcz. Kiedy się odwracam, wiedeńczyka już nie ma. Zniknął, rozpłynął się, jak gdyby mi się przyśnił. Może nawet tak właśnie było, zastanawiam się; zniknął jak Paul de Kocka który przyśnił się Krudyemu. Spokojnie wysiadam, na peronie stoją zręczne platformy na kółkach, widzę wygodne, automa- tycznie otwierające się przeszklone drzwi. Wiedeń Wita mnie zamglonym słońcem. Naprzeciw dworca widać zwalisko gruzu; domowe klimaty. (Później okazuje się, że budują metro.) Pewny siebie, gotowy do pomocy taksówkarz. Z obawą spoglądam na taksometr: czy sto osiemdziesiąt szylingów, które udało mi się wyprosić poza czekami podróżnymi, wystarczy na taksówkę, konieczną z powodu podróży pociągiem ze zniżką. Jakoś wystarcza. Nawet na mały napiwek. Taksówkarz elegancko mi dziękuje i nagle czuję, że poprawia mi się nastrój. Czuję się niczym obcokrajowiec. Nie znalem siebie od tej strony; mam dla siebie szacunek, jestem jak ktoś, kto podróżuje incognito. Jestem tajemniczym zwiastunem jakiejś nikomu nieznanej tajemnicy, obarczonym nikomu nieznaną misją. Boję się tylko, by jej nie zdradzić. Potrzebuję słownika. Swój zostawiłem w domu. W Austriackim Towarzystwie Literackim nie mają. Ostatnia nadzieja w Collegium Hungaricum. Tramwaj i na wilgotnym wietrze maszeruję przez Salztorbruck. Z mostu rozpościera się widok na metropolię: Schwedenplatz, Kai i niżej budynek Uranii. Szybko odnajduję Collegium Hungaricum, a w nim kawałek Węgier w Wiedniu. Budka przy bramie, postawna strażniczka i ten jej głos: - W jakiej sprawie? Czy jest pan umówiony? Proszę zaczekać, zadzwonię! - w starej, pełnej zakamarków siedzibie Austriackiego Towarzystwa Literackiego w takiej sytuacji zawsze proszą, żebym usiadł. Słownika oczywiście nie mają. To znaczy mają, ale tylko jeden, a ten jest potrzebny stypendystom. Oglądam od tyłu szary biurowy budynek. Na 142 stronie wydanego w 1929 roku przewodnika Lloyda zatytułowanego Austria czytam: „W pobliżu znajduje się Pałac Gwardii Węgierskiej (Museumstrasse 7), kupiony przez Marię Teresę dla węgierskiej gwardii przybocznej. Wspaniały pałac zbudowany przez Fischera von Erlach należy do rządu węgierskiego (Collegium Hungaricum)”. Co do mnie, byłem na Hollandstrasse 4, dzisiaj tu jest Collegium Hungaricum. „Wspaniały pałac” nadal istnieje, tyle że od tamtego czasu przeszedł w ręce Austriaków. Rada miasta Wiednia dwadzieścia pięć lat temu zwróciła się do nas, abyśmy przeprowadzili renowację pałacu, gdyż jego stan jest opłakany. A władze zdecydowały, że robotniczo-chłopskim Węgrom pałac nie jest potrzebny. Skrzyknięto więc wiedeńskich sklepikarzy, handlarzy, antykwariuszy i zlicytowano wszystkie dzieła, jakie znajdowały się w bezpańskim pałacu. I znalazło się wśród obecnych kilku obdarzonych dobrym smakiem, którzy pomstowali, że nikt nie chroni tych bezcennych przedmiotów: tak ocalało parę dywanów i trochę mebli, które dzisiaj ponoć znajdują się w naszej ambasadzie. A opustoszały pałac zaproponowano miastu, które z radością go kupiło, następnie sprzedało niezabudowaną, należącą do pałacu część parceli i z uzyskanych tą drogą pieniędzy wspaniale odrestaurowało wspaniały pałac—oczywiście dla siebie. Wniosek? Ani słownika, ani pałacu... Straciłem incognito. Zasadniczy błąd i zasadnicza nauka: jeśli utracę incognito, wówczas z absurdu idealnego trafię w absurd realny. Z czegoś jeszcze znośnego przeniosę się do tego, czego już znieść nie można. Przyczyna: nagły wschodnioeuropejski strach, że zabraknie mi pieniędzy, bez żadnego powodu oszczędzam każdy szyling z mojego stypendium. Na obiad jem kiełbasę i dwie bułki, na stojąco, na rynku. Zapijaczony austriacki lump od razu mnie zaczepia: -Jonopot kifanok - mówi, wcale nie przyjacielskim tonem. Jem pieczoną kiełbasę, jak gdybym nie zrozumiał. - Bongiorno - próbuje dalej. - A, il signore parla l’italiano — rozweselam się — bravo, benissimo — i odważnie klepię go po ramieniu. - No widzi pani - kieruje przekrwione oczka na właścicielkę budki - mówiłem, że to Węgier albo Włoch. -Szybko kończę kiełbasę, nim zdążą mnie zlinczować. Nie mam pojęcia, dlaczego nie lubią tu Włochów. Przypomina mi się, co Gilbertowi, amerykańskiemu psychologowi zajmującemu się terapią więźniów, przytrafiło się ze Streicherem, który oświadczył mu, że proces norymberski nie jest ważny, bo w składzie sędziowskim są Żydzi. - Skąd pan wie? - pyta zdziwiony Gilbert. O, Streicher na to, on potrafi rozpoznać, jaka w człowieku płynie krew: trzej sędziowie, gdy tylko na nich spojrzał, natychmiast stawali się niespokojni. Gilbert zdiagnozował u Estreichera paranoję. Ale ta myśl wcale mnie nie pocieszyła. Rozpoznali mnie — nawet jeśli zobaczyli we mnie nie tego, kim jestem. Ale kim jestem? Tym, za kogo mnie ma moja wyobraźnia. Dopiero teraz zaczynam rozumieć sens mojej tajnej misji: jak zawsze i wszędzie, do Wiednia też przyjechałem po to, by się sobie potajemnie przyjrzeć, przywiódł mnie tutaj cichy nakaz sporządzenia tego tajnego raportu. W każdym razie od tamtego dnia jadałem tylko w drogich restauracjach, zamawiałem drogie dania i wychodziłem z podniesioną głową. Może powiecie, że to wszystko zabawa, ale wtedy zabawą nazwiecie technikę przetrwania. Grypa. W dzień jakoś sobie z nią radzę, ale wieczorem ciągnie mnie do łóżka. Piję gorącą herbatę i słucham radia. Premiera Walkirii z londyńskiego Covent Garden. Po drugim akcie wywiad z dyrygentem nowego wystawienia opery, Bernardem Haitingiem. Spektakl miał właściwie reżyserować Lubimow, ale w końcu zdecydowano się na kogoś innego. Koncepcja obca Wagnerowi; właściwie jak gdyby nie znał całej tetralogii; nie ma pojęcia o tradycji, nie ma wyczucia. Patrz: reżyserowany przez Lubimowa skandaliczny Hamlet; po chamsku pociął Shakespearea dla jakiegoś niezrozumiałego zamysłu. Reporter pyta Haitinga, czy wie, co zaszło pomiędzy Ivanem Fischerem a Lubimowem w Budapeszcie, kiedy ten reżyserował Don Gioyanniegi. Nie wie. Otóż Łubimow zapytał Ivańa Fischera: - A gdzie będzie grała orkiestra? Bo przecież w kanale dla orkiestry ma być piekło. - Haiting się śmieje, nosowym, afektowanym, triumfalnym głosem. Nagle widzę Lubimowa, jak tamtego mokrego, śnieżnego, ponurego dnia w towarzystwie haremu kobiet zadyszany wybiegu z budynku na placu Vórósmartyego, zwanego przez mieszkańców Spieprzonym Pałacem. Towarzyszyłem wówczas (zachodnio)niemieckiemu pisarzowi Tankredowi Dorstowi, którego sztukę Merlin właśnie tłumaczyłem. Mężczyźni padają sobie w ramiona. Ja tłumaczę słowa Dorsta na węgierski, kobiety na rosyjski, Lubimowowi. Jedna z kobiet ciągle na wszystko narzeka: — Źle się czujemy. Cierpimy na ból głowy, a węgierscy urzędnicy są paskudni — tak, zawsze w pierwszej osobie liczby mnogiej. Lubimow zaprosił Dorsta na kostiumową próbę Don Giovanniego, która miała się odbyć nazajutrz. A ja mu towarzyszyłem. Po próbie znowu zaczęliśmy tłumaczyć przez dwa języki. Dorst w ciepłych słowach chwalił przedstawienie. Kiedy tłumaczyłem, naszła mnie myśl, że przecież ja też tu jestem, i dodałem: - Proszę powiedzieć panu Lubimowowi, że również mu gratuluję. - A na to kobieta spojrzała na amie gniewnie:— Niech pan nie gratuluje, tylko tłumaczy. - Oto jeszcze jedna historia, jak utraciłem incognito. Wtedy, sześć, siedem lat temu, często miewałem problemy z tożsamością: czasami nie wiedziałem, którą z postaci mojego nieistnienia mam wybrać dla swego incognito. Lubię tę wietrzną drogę pomiędzy hotelem Hilton a Karntnerstrasse; tuż obok jest Konzerthaus, a nieopodal, na Lothringerstrasse, znajduje się Musikverein. Co to za uczucie wejść do sali koncertowej, gdzie Schónberg - nie, od dnia, kiedy go wypędzono: Schoenberg - zrobił klapę! Teraz kupuję bilet na „wielką” Symfonię C-dur Schuberta. Wielkie rozczarowanie: symfonia w wykonaniu Wiedeńskich Filharmoników pod dyrekcją Georgesa Pretrea brzmi doskonale, ale jest bardzo głośna, zbyt dynamiczna, wykonanie po prostu gubi zamysł Schuberta. Publiczność klaszcze, stojąc. Niech będzie na ich usprawiedliwienie, że to nie oni wygwizdali Weberna. Mam w szczęśliwej pamięci wspomnienie cudownej Symfonii C- dur w wykonaniu orkiestry symfonicznej z Bambergu kierowanej przez Eugena Jochuma, w budapeszteńskim teatrze Erkel, niedawno, kilka lat przed śmiercią Jochuma. Słyszę jeszcze taniec z ostatniej części, cichy, radosny, dionizyjski temat, wyzwolenie od ziemskich spraw, uskrzydlona zapowiedź szczęśliwej śmierci. Za Musikverein, już prawie na rogu Karntnerstrasse, stoi potężny biurowiec, na jego drugim piętrze ma siedzibę Citibank. Przed zamkniętymi przeszklonymi drzwiami na wilgotnym wietrze ciągle, za każdym razem widzę trzęsące się z zimna, zawiedzione postacie. Napis w bramie informuje, że Citibank obsługuje jedynie firmy i nie wymienia czeków podróżnych. A ja właśnie dzień przed wyjazdem przeczytałem w jakiejś węgierskiej gazecie, że Citibank przy Lothringerstrasse wymienia czeki podróżne, w dodatku bez pobierania prowizji. - Duju spik inglisz? - zaczepia mnie z wahaniem w głosie jakiś wąsaty mężczyzna. — Proszę mówić po węgiersku - odpowiadam. Szuka kasy oszczędnościowej przy Landstrasser Hauptstrasse, którą polecili mu w Citibanku. Z poczuciem wyższości człowieka miejscowego wskazuję mu drogę. — Nie wie pan, ile procent potrącają? — Niestety, nie. - Ktoś robi u nas na tym niezły interes - mówi. - Tak pan sądzi?- pytam. Ale tamten nic już nie mówi. Jak gdyby nie uważał za potrzebne, by gadaniną dodawać oszustwu pikanterii. Patrzę, jak oddala się w stronę Am Neumarkt. Biedny, wyśmiewany, oszukiwany Węgier; biedna wschodnia Europa, myślę radośnie, ze współczuciem kogoś postronnego. Aż wreszcie i ja muszę się pojawić w Sparkasse. - Poproszę paszport! — odzywa się kasjerka. Czuję, jak ze złości robię się czerwony. Przede mną jakiś mężczyzna wymieniał szwajcarskie franki. Jego nie prosiła o paszport. Dlaczego? Czy wobec mnie każda kasjerka musi zachowywać się niczym władza? Kiedy się dobrze zastanowię, tylko kasjerka w Musikverein, gdy kupowałem bilet na koncert, nie prosiła o paszport. Nawet nie patrzę, ile procent potrącają z tych pierwszych w życiu czeków podróżnych, które kupiłem po oficjalnym kursie w legalnym węgierskim banku; wiem, że z daleka czuć ode mnie biedę. Kogo raz poniżono, wiecznie będzie poniżany; kogo poniżają w jego własnej ojczyźnie, tego będą poniżać także za granicą, powtarzam swój aksjomat. Austriacka kasjerka z miną typową dla węgierskiego urzędnika lustruje mój paszport. Zazdrośnie myślę o uśmiechu, z jakim przed chwilą obsługiwała Szwajcara. Przypomina mi się spostrzeżenie Jaspersa: każdy ponosi odpowiedzialność za polityczne porządki w swoim kraju. Cień Węgier nigdy i nigdzie mnie nie opuszcza; czasami nawet - gdyż tak funkcjonuje ludzka psychika - przekornie się w nim chowam niczym pod dobrowolnie przywdzianą włosiennicą. Idę dalej w stronę targu rybnego, ulżyć smutkowi bułką ze śledziem. Jem i szukam owoców. Przed straganem stoi postawna kobieta w czarnym płaszczu. Z niedowierzaniem obraca w ręku torbę z bananami: - Tylko tyle? - odzywa się. - Nie ma więcej? Ja chcę pięć kilo! - Mówi po węgiersku, nie wiem do kogo: wie- deński sklepikarz nie rozumie, ja wprawdzie rozumiem, ale ona o tym nie wie. Twarz ma czerwoną, oczy zamglone, jak gdyby była w transie. Za jej plecami tłumaczę sprzedawcy, czego ona potrzebuje. Ten gestem dłoni prosi ją o torbę, schyla się ruchem szybkim jak błyskawica, wyciągu rękę i zdejmuje wszystkie wiszące nad straganem banany, waży je i podaje torbę kobiecie. - I trzy kilo pomarańczy - odzywa się kobieta, nie do mnie ani do sprzedawcy, ot tak, w powietrze. Gdyby to miało sens, powiedziałbym, że tłumaczę bez słów. Potem chce jeszcze kiwi (tłumaczę) i z czerwoną jak burak twarzą podaje zwitek banknotów sprzedawcy, który niczym drapieżny ptak wyciąga z niego należną sumę. Tak się zakończyła ta dziwaczna scena, kobieta wraz ze swymi ciężkimi pakunkami poszła w swoją stronę. —A panu czym mogę służyć? - zwraca się sprzedawca do mnie. - Proszę pól kilo greckich winogron, na wieczór. - Widzę, że moje skromne zakupy rozczulają sklepikarza. Dziękuje mi; do widzenia, do usług, szanowny panie. Idąc w stronę hotelu, zastanawiam się, co sobie myślała kobieta w czarnym płaszczu, co czuła, kiedy wszystko wokół niej stawało się takie łatwe, od razu i z taką uprzejmością, kiedy wszystkie jej życzenia natychmiast się spełniały, w dodatku właściwie bez jej udziału? Może myślała sobie, że zdarzył się cud. Ale to nie wydaje mi się prawdopodobne, przecież musiano ją uświadomić, że cudów nie ma. W końcu dochodzę do wniosku, że zapewne nic sobie o tym wszystkim nie myśli. Po prostu przyjęła to do wiadomości, tak jak od wielu dziesiątków lat przywykła czynić. A że fakty są dziwne? Cóż, może i są. Najważniejsze, że ma banany. A ja pewnie się jej przyśniłem, tak jak mnie przyśnił się tamten wiedeńczyk czy Paul de Kock Gyuli Krudyemu... Jause, czyli podwieczorek w Austriackim Towarzystwie Literackim przy Herrengasse. Zaproszeni, panie i panowie, którym przedstawiają aktualnego stypendystę Towarzystwa. Obok kawy i ciasta pojawia się na stole Europa Wschodnia. W centrum zainteresowania jest rosyjski germanista. Mówi, że rosyjskim inteligentom ta niespodziewana wolność spadła z nieba, i jeszcze wcale nie wiadomo, czy i jak będą umieli z niej skorzystać. Członkini bułgarskiej Akademii Nauk doskonałą, choć po słowiańsku zabawną niemczyzną rozprawia o powodach do optymizmu, jakle można mieć w jej kraju. Czeska tłumaczka podobnie jak ja właśnie przekłada jeden z autobiograficznych tomów Canettiego i z koleżeńską wyrozumiałością rzuca w moją stronę pełne żalu spojrzenia, świadczące, że teraz, w październiku, nie ma w niej zbyt wiele nadziei. Dyskusja szybko przechodzi w niezobowiązującą pogawędkę, nad kawą i ciastem pochylają się czerwone, dobrze odżywione, zatroskane wschodnioeuropejskie twarze, stawiają pełne obaw pytania i dają jeszcze bardziej pełne obaw odpowiedzi. Jedynie błyskotliwe słowa znanego nawet w Wiedniu, doskonałego wschodnioeuropejskiego pisarza rozbawiają publiczność, która interesuje się literaturą. Pozostali są raczej przygnębieni, zasmuceni domowymi kłopotami. Ale i im się podoba, co mówi tamten. Bryluje pomiędzy ciężkawymi germanistami i tłumaczami niczym strzelający zimny ogień wśród rupieci. Przedstawia swoje pisarskie credo: literatura nie jest niczym ważnym. I śmieje się kokieteryjnie. Mówi cicho, ale przekonująco. Literatura jest ważna jedynie w czasach dyktatury. A teraz, kiedy my też stajemy się normalnym społeczeństwem, literatura powoli zajmie swoje normalne, nieważne miejsce. Słucham przerażony. Nie mam nawet odwagi zastanowić się nad konsekwencjami jego słów. W końcu literatura nie jest mi obojętna: anch’io sono pittore; życzę więc sobie, by przyszło mi żyć nie w normalnym społeczeństwie, ale w dyktaturze, bo wtedy, jak słyszę, literatura znowu stanie się ważna. Dziś krąży wiele podobnych teorii. Przypomina mi się niedawno przeczytana, niewątpliwie nad wyraz praktyczna myśl z zakresu krytyki literackiej. Zgodnie z nią literatura nie tylko nie jest ważna, ale — założywszy, że ma to być dobra literatura — po prostu niemożliwa. Nie istnieje już bowiem żadna wielka, główna idea, której podporządkowane byłoby nasze życie - jaką kiedyś na przykład była religia — a więc wielka literatura także nie może istnieć. Myśl ta dlatego wydaje mi się praktyczna, że jest przykładem omylności krytyków. Jeśli nie ma wielkiej literatury, to- siłą rzeczy — nie ma jakości, a krytyk nie jest do niczego zobowiązany. Tylko że — budzi się we mnie przypuszczenie — takie zjawisko występuje nie w dyktaturze, gdzie bezsilna inteligencja przypomina o swoim istnieniu przez gry słowne. Doprawdy, podczas tego miłego podwieczorku zrobiłoby mi się smutno, gdyby coś mi nie podszeptywało, że społeczeństwo‚ dla którego literatura nie jest ważna, nie może być normalnym społeczeństwem. Bo literatura jest ważna. Więcej: jest jedynym sensem życia. Przypomina mi się sentencja Kafki, pisarza bez ojczyzny: „Literatura jest dziennikiem narodu, jakże innym od zapisu historyka...” A co mówi w przełożonych przeze mnie Narodzinach tragedii Nietzsche? Mówi, co następuje: „Widzę w sztuce najważniejsze zadanie życia, właściwie metafizyczne...” Tak, literatura, podobnie jak inne sztuki, jest najistotniejszym zadaniem. Zakładając, że człowiek, który ją uprawia, tak ją traktuje. Jeśli jest inaczej, wtedy oczywiście przestaje być ważna. Wtedy nawet głośnego pacykarza można ogłosić Michałem Aniołem, a mar- nego grajka - Johannem Sebastianem Bachem. I wówczas najlepszym poetą okaże się ten, który składa wpadające w ucho rymy, a najlepszym prozaikiem ten, co pisze książki, których nie da się czytać, albo ten, który opowiada najlepsze dowcipy. Tymczasem skończył się podwieczorek i z żalem zaczęliśmy się żegnać. Był ciepły wieczór, przed bistrami i kawiarniami czynne były jeszcze ogródki; usiadłem w jednym z nich i zamówiłem piwo, by zapić ciasto i własne rozterki. Naprzeciw dostrzegłem kino, próbowałem przeczytać, co grają. O dobry Boże, czyżby to wrzaskliwy plakat filmu porno? Chyba właśnie skończyła się projekcja, bo otworzono drzwi; zobaczyłem wychodzącego ciemnoskórego młodzika z rękoma w kieszeniach. Czekam, aż zacznie wychodzić publiczność: ale nikt się nie pojawił. Chyba to on był publicznością, czarnoskóry młodzieniec. Jak to? To tutaj nawet film porno nie jest czymś ważnym - konstatuję ze zdziwieniem. Babie lato w Wiedniu. Po obiedzie odpoczywam na ławeczce w słonecznym Volksgarten, pod jedwabiście błękitnym niebem. Wiedeńskie parki. Istnieją. Regularne, porządne parki z przyciętymi krzewami, trawnikami, klombami i zadbanymi alejkami. Na wieczór zamykają kute bramy, rano je otwierają. Dozorcy z czerwono-biało-zielonymi opaskami na rękawach kijem ze szpikulcem zbierają leżące na ziemi papierki; nie, to pamiętam z dzieciństwa, z Budapesztu. Tu, w Wiedniu, w parku przy Belwederze podbiegła do mnie malutka czarna wiewiórka i nie znalazłszy w moim ręku orzecha, pazurkami podrapała mi palec. Tu, w Volksgarten, czasami tylko wrona zakrakała, gdy słuchałem ze schowanego w kieszeni panasonica 2 Symfonii Mahlera. Zapadając w półsen, zauważam, że ta muzyka jest, podobnie jak architektura, gatunkiem przestrzennym: że chór a cappella w ostatniej części utworu brzmi jak gdyby dwa piętra wyżej niż orkiestra. Ale żeby to usłyszeć, trzeba siedzieć właśnie tutaj, w wiedeńskim volksgarten, skąd po jednej stronie widać malowniczą budowlę Neue Hofburg i Heldenplatz, a po drugiej Burgtheater. Ten sam Heldenplatz, gdzie kupuję bilet na słynną sztukę Thomasa Bernharda. Oglądałem kiedyś w domu opasły album z prasową dokumentacją przedstawienia: najlżej- szym oskarżeniem było tam, że Bernhard jest zdrajcą i w dodatku kala własne gniazdo. Dziś już wiedeńska publiczność wyrozumiale patrzy, jak rodzina profesora Schustera, który zbiegi przed nazistami do Anglii, by później po powrocie do Wiednia popełnić samobójstwo, teraz obrzuca ją ze sceny obelgami. A nawet się śmieje, słysząc, że jest narodem niedojrzałym, pełnym nienawiści rasowej, a Austria miejscem, w którym wszystko gnije i się rozpada, w którym szaleni bohaterowie tańczą swój zwariowany taniec, prowadzeni przez zbrodniarzy. Oglądając doskonałe przedstawienie (niestety, w trzecim akcie napięcie słabnie), dochodzę do wniosku, że sztuka Thomasa Bernharda ma wymowę szerszą. Z jednej strony żydowscy inteligenci, często pozbawieni ojczyzny —jeśli w ogóle jeszcze gdzieś są, jeśli przypadkiem przeżyli zagładę — wszędzie mówią dokładnie to samo; z drugiej zaś strony ich żydostwo jest metaforą, która czyni z nich postacie rodem z Becketta. Najlepszym przykładem intelektualnej samotności i samotności intelektu są w naszym stuleciu właśnie Żydzi. Niedawno wokół sztuki Bernharda wybuchnął skandal. Doktor K., który zaprosił mnie na obiad do lokalu Landtmanna, twierdzi, że skandal wywołał Peymann, niemiecki reżyser sztuki, a Bernhard, niestety, przyłożył się swoją akceptacją, a nawet osobistym udziałem. Próbuję wypytać doktora K. o Bernharda: znał go dobrze, nawet kiedyś się przyjaźnili. Ale, mówi doktor K., Bernhard, w miarę postępów choroby, stawał się coraz bardziej irytujący. - Czy gonił za sukcesem? - pytam. Im był starszy, tym bardziej, odpowiada doktor. Ludzie opowiadają okropne historie o jego nieznośnych, przeraźliwych kaprysach. Słucham z zapartym tchem. Przychodzi mi na myśl, że gdybym w ubiegłym roku mógł przyjechać do Wiednia, przy jednym ze stolików może bym zobaczył Bernharda, z głową dziwaczną, przywodzącą na myśl Mowna, a niegdyś - jak można mniemać na podstawie zdjęć - męską i zachwycającą regularnością rysów twarzy. Rok temu czytałem tom jego opowiadań i lektura ta zrobiła na mnie takie wrażenie, jakiego od bardzo dawna, od czasów intelektualnego głodu, nie dane mi było doświadczyć; mniej więcej trzydzieści pięć lat temu na połamanej, pełnej drzazg ławce w parku ponad ulicą Margit, w blasku letniego słońca przeczytałem w ciągu trzech dni całą Czarodziejską górę, za której granatowo oprawione tomy, wydane przez oficynę Genius, dałem (z ciężkim sercem) byłemu księgarzowi, wypędzonemu z upaństwowionej księgarni i chodzącemu po kawiarniach z resztą księgarskiego dobytku, trzy oryginalne, czerwono oprawione tomy P. Howarda. Wtedy po raz ostatni zapewne czytałem coś z entuzjazmem, pomyślałem smutno, kiedy kelner zabierał talerz. —Jak smakował sztukamięs? — zapytał. — Jeśli człowiek chce dobrze zjeść, powinien jechać do Wiednia - odpowiedziałem tonem światowca. Kelner się uśmiechnął i lekko skłonił. Ciągle jeszcze incognito wychodzę na Ring, który jest tak samo nierzeczywisty jak moja przeszłość, moja teraźniejszość, Paul de Kock czy cokolwiek innego. Krewni Hansa Castorpa, jak w duchu nazwałem młode niemieckie małżeństwo, właśnie wyjechali. Przez kilka dni jedliśmy przy jednym stoliku śniadanie, oni, starszy pan z Monachium i ja. Monachijczyk dostał kataru, chyba wiedział, że z własnej winy, markotny wpuszczał do nosa krople i jadł miód. Młodzi przyjechali z Duisburga, on był inżynierem (podobnie jak Castorp), dziewczyna była piegowata. Pierwszego dnia przy śniadaniu bezceremonialnie wzięli moją bułkę i masło i zjedli. Trochę mnie to speszyło, ale nie chciałem konfliktu. Następnego dnia przeprosili mnie z uśmiechem; myśleli, że to wspólne. Pierwszy raz są w Wiedniu, najwyraźniej miasto ich intryguje. Byli na Czarodziejskim flecie i Wesołej wdówce. A potem zwiedzali muzea, oglądali domy, obserwowali ludzi, dziwili się drożyźnie i... — tak, ciągle jeszcze widocznym śladom niedalekiej przeszłości. („Ten, kto nie żył przed rewolucją, nie wie, co to słodycz życia”.) Przy śniadaniu opowiadają, co widzieli poprzedniego dnia. Jest w nich coś prostackiego i jednocześnie czarującego, niczym spryt głupiego Hansa Castorpa, który nawet dla mojego, nieistniejącego zmysłu pedagogicznego stanowi wyzwanie. Niemcy odnoszą się do Austriaków jak demokratycznie grubiańscy Amerykanie do sztywnych i ironicznych Anglików. Wszędzie słychać, jak narzekają na Niemców. Jak to, pytam, czyż nie?... - Skądże - mówi na przykład H. - zawsze byliśmy po przeciwnych stronach: niech pan pomyśli choćby o czasach na- poleońskich czy wojnie prusko-austriackiej. - Mnie tymczasem, z typowym dla mnie uporem, w cichości ducha przychodzi na myśl Auschwitz. Austria, kiedy zdjęto z niej ciepły kożuch krain wschodnich, naga, samotna i zmarznięta, zawsze próbowała się ogrzać w cieple wstrząsanego najrozmaitszymi gorączkami wielkiego brata. A teraz powoli przywykła do powstałej przed trzydziestu czterema laty formy (w dodatku całkiem przyjemnej). Ale do pełnej tożsamości ciągle jeszcze potrzebuje swego mniej wytwornego, ale większego i bogatszego krewniaka, co do którego Austriacy porozumiewają się bez słów. Narody bowiem mają nie tylko własną historię, własne społeczeństwo, przemysł i handel, ale także własną psychikę. (To coś, co marksiści uważali za „nienaukowe”.) Wiedziałem, że moi Niemcy szykowali się do wyjazdu: ale dzisiaj akurat zaspałem. Przy śniadaniu zastałem już tylko ich puste miejsca. Tymczasem nagle otworzyły się drzwi: już wyjeżdżają, ale nie chcą bez pożegnania. Jestem wzruszony i zaskoczony. Może pozostanę w ich pamięci: Wiedeń, a tak, przy śniadaniu siedział z nami taki węgierski literat, miły, trochę dziwak, starszy pan zabawnie mówiący po nie- miecku. Myślę ze spokojem niczym o jednej z możliwych postaci mojego incognito. A potem linia metra numer 4, Hietzing, kiedy wysiadam, świeci jesienne słońce, niezdarnie otwieram puszkę piwa (zachciało mi się pić) i ranię się w palec, leci krew, wiem, nic nie poradzę, wyjmuję papierową chusteczkę i przechodzę przez Kennedy Bruck, by od tylu dojść do parku Schónbrunn. Na skrzyżowaniu widzę z lewej strony szeroką żółtą fasadę pałacu. A przed wejściem gęsty tłum. Trawniki, krzewy, wyrafinowane, pełne melancholii rzeźby, kolumny i sadzawka z łabędziarni toną w męczącym słońcu. Wszystko kołysze się wolno, ostrożnie i subtelnie, szeleści bezkresny czas. Wraz ze wszystkimi wspinam się obok studni Neptuna do zniszczonych kolumn Glorietty. Wczesny jak na tę porę roku upał męczy mnie, idę zadyszany. Pod moimi nogami droga do pałacu tonie we mgle białego kurzu wzniecanego przez niezliczone stopy; ludzie są wszędzie, na uliczkach, w parkach, ławkach, czekają, by wejść do pałacu i obejrzeć cesarską jadalnię, cesarską sień i salę balową, cesarską sypialnię, najrozmaitsi ludzie: Japończycy, Holendrzy, Amerykanie, Arabowie i Australijczycy. Zdumieni przyglądają się czemuś, co już nie istnieje, niegdysiejszemu Centrum życia, dawno wypalonej idei. W Schónbrunn brakuje czegoś, a raczej kogoś: cesarza. Z wysokości Glorietty przypatruję się w łagodnym świetle słońca, jak ludzka gromada, niczym smutne, oświecone prawnuki niegdysiejszych pogan, kłębi się w poszukiwaniu idei, która już dawno przeminęła. Starają się znaleźć dla niej nowe imię, próbują utrzymać ją przy życiu: nazywają Europą, która zapewne istniała dopóty, dopóki nie miała wspólnego parlamentu. Bezwiednie myślę o moim kraju, o biednych Węgrzech, które teraz właśnie muszą i właśnie teraz chcą się do tej Europy przyłączyć. Trzeba je ostrzec - rozmyślam przy balustradzie Glorietty — że mogą się rozczarować, trzeba je ostrzec przed psychicznymi skutkami rozczarowania, trzeba je oświecić, że rozczarowanie to początek dorosłości, ale kryje w sobie siłę i wiedzę. Znowu przypomina mi się Hans Castorp i myśl, że do zdrowia prowadzą dwie drogi: jedna naturalna, druga zaś przez chorobę, i ta droga jest właściwa. Może — myślę sobie - podobnie jest z wolnością: że druga droga do niej wiedzie przez niewolę i że ta droga, stająca się świadectwem historii, jest okupiona bólem. Czy Europa potrafi jeszcze dać takie świadectwo? Czy zrozumie, że w jej bezbarwną, zdominowaną przez ekonomię egzystencję właśnie Europa Wschodnia tchnie duszę, że tylko dzięki Europie Wschodniej zmartwychwstanie i obudzi się do nowego życia? Czuję, że lepiej na takie pytania nie szukać odpowiedzi. Tym bardziej że właśnie w tej chwili widzę przed sobą dziwny pochód: alejką od strony hotelu Park nadciąga szereg kelnerów w smokingach. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Jak gdybym widział to wszystko we śnie (niczym Gyula Krudy Paula de Kocka), w otwartej kolumnadzie Glorietty krążą ubrane w smokingi duchy, zwiewnymi ruchami przykrywają wszystko białą materią, pojawiają się długie stoły, lśni adamaszek, błyszczą potężne stalowe urządzenia do podgrzewania potraw, stukają kryształy i porcelana. Co to ma być: uczta króla Artusa? Film Felliniego? Na wszelki wypadek nie czekam, aż ktoś zwróci mi uwagę, uciekam w popłochu. Bez wątpienia nie dla mnie nakrywają te stoły. Wąskie śródmiejskie uliczki; ojczyzna Mozarta; kościoły, restauracje, antykwariaty, eleganckie butiki w ciemnych podwórkach; i nagle plac z uzbrojonymi w karabiny policjantami w beretach, dwójkami pilnującymi bram. Patrzą spokojnie, ale bacznie. Co jest? — dziwię się ciągle. Już wiem: w kamienicy naprzeciw jest synagoga. Choć poza policjantami i sześcioramiennymi gwiazdami wymalowanymi na oknach nic na to nie wskazuje: to zwyczajna biała kamienica. W bramie dwóch młodych ludzi, na głowach mają haftowane okrągłe czapeczki. Czego szukamy, zapytał jeden z nich. Wejścia, odpowiadam. To nie takie proste. Kilka lat temu dokonano tu zamachu. Dlatego stoi policja. W każdy piątek? Tak, w każdy piątek i w święta. Wokół synagogi czai się strach, podejrzliwość i determinacja; jak gdybym nagle wkroczył na cienką ziemską skorupę, pod którą bulgocze gotowa wybuchnąć piekielna lawa. Dotychczas spacerowałem po śródmieściu Wiednia, na tym placu przeniosłem się w inny wymiar. Studnia przeszłości jest bezdenna. Teraz już koniecznie chcę wejść, od dziesiątków lat nie byłem w żydowskiej świątyni. Kim jestem, pyta stojący przy drzwiach młody człowiek. Jestem węgierskim pisarzem, który w swoich książkach pisze o Żydach, odpowiadam. Czy mogę to jakoś potwierdzić, pyta. Nie mogę. No to żebym powiedział coś po hebrajsku. Nic nie przychodzi mi do głowy. A czy chociaż wiem, jaki mamy dzisiaj wieczór. Zamiast mnie odpowiada jasnowłosa Austriaczka, katoliczka Helga: oczywiście, piątkowe popołudnie to początek szabasu. Możemy wejść. Jestem bez nakrycia głowy, więc w holu z kasetonowym sklepieniem dostaję czarną jarmułkę. Helga grzecznie wchodzi na górę, gdzie jest miejsce dla kobiet. Obyczaj mi sprzyja, cieszę się, że zostałem sam. Siadam w jednym z ostatnich rzędów ławek. Synagoga przypomina salę teatralną, jest mała i błyszcząca niczym szkatułka z klejnotami. Na przodzie śpiewa kantor w towarzystwie dwu rabinów. Wierni nie wypełniają nawet połowy sali. Glosy wznoszą się ku górze i nagłe cichną. Zaczynam pojmować: to kadysz. Nie wiedzieć czemu odczuwam wzruszenie, jak gdyby modlitwę mówiono specjalnie dla mnie, za moją ukończoną kilka miesięcy temu powieść o podobnym tytule: Żydzi przecież zawsze mają powód, by odmówić modlitwę za zmarłych. Po wyjściu przez dłuższy czas nie potrafię się ukryć za maską mojego ulubionego, pełnego dystansu, uładzonego incognito. Czy zatem ten wzruszony ktoś, kto jeszcze przed chwilą siedział w domu modlitwy, byłby moim prawdziwszym incognito? Nie umiem nazwać moich niejednoznacznych, pełnych wzburzenia uczuć. Przypomina mi się Sz’ma Izrael z finału Ocalałego z Warszawy skomponowanego przez sędziwego już Schónberga: może - myślę sobie - gdy człowiek długo żyje, doczeka chwili, kiedy nie pozostaje mu nic innego, jak się modlić. Pożegnanie z Wiedniem; obiad, spacer i do domu przez Stadtpark. Jest niemal letnie popołudnie. Od strony Hietzingu świeci jaskrawożółte słońce. Na trawnikach kolorowe sukienki i koszule. Wszystko jeszcze rodem z monarchii, żółte kioski, kawiarnie, mostki, stawy, sklepienia, niknące, ściskające serce formy. „Styl jest w kulturach tętnem samowypełnienia się”. Jak gdyby rzeźby, kolumny, ornamenty chciały dać nam jakiś znak. Wysokie kraty, płoty z cisów, Herby przenigdy nie złocone, Połyskujące w gąszczu sfinksy, Melancholia bez granic, szczęśliwa melancholia, niedziela i zapach kawy ze śmietanką. Rzucam ostatnie spojrzenie na Wiedeń: Schubertring, zielono-złoto-czerwona roślinność w Stadtpark, barwny tłum na trawnikach, spokojna ludzka gromada, sepia cesarskiej secesji i trwanie niczym w pamiętnikach. Wieczorem zapisuję w dzienniku: „Boję się wracać do domu. Lubiłem być tu, w Wiedniu. Lubię jego wielkopański styl, ciszę, lubię, jak to miasto funkcjonuje. Lubię jego umiarkowaną elegancję, ogładę, lubię, że jest przystosowane do życia, do tego, by w nim żyć. Wydaje mi się, że urodziłem się, by żyć na wyższym poziomie, niż musiałem w rzeczywistości. Ale to brzmi pyszałkowato, a pycha to głupota. Przeżyć życie, to, które się ma, i przeżyć je tak, by otrzymać wszystko, oto życiowe zadanie, gdziekolwiek byśmy byli”. Taksówka na dworzec. („Zniżkowy” bilet na pociąg.) Zamawiam przez telefon i przyjeżdża smagły, niski, wąsaty szofer: turecki emigrant, jak się okazuje. Natychmiast przypuszcza atak na moje incognito. Dokąd jadę? Do domu? Tak, ale dokąd do domu? A, Węgier? Z radości uderza dłońmi o kierownicę. Mówi koszmarną niemczyzną. Balaton! Jonopot! Ma na Węgrzech dziewczynę. Siedzę osłupiały. Tylko dlatego ma czelność tak ze mną postępować, że jestem Węgrem, myślę w duchu. Z Paulem dc Kockiem już by tego nie zrobił. Co tam z Paulem dc Kockiem, nawet ze zwyczajnym Austriakiem. Niech pan patrzy: pokazuje srebrny samochód. Kobieta siedzi za kierownicą! Kobieta! Fil frrrdinen! - pewnie dużo zarabia! Takie auto! Niemieckie! Sozialismus: nix! Węgry: nix! Polen: nix! Bulgaren: nix! Deutsch: ja! Tylko Deutsch, tylko niemieckie tak! Czym się zajmuję? Tłumaczeniem. A, tłumacz! Nie jestem tłumaczem, przekładam książki! A, fil frrrdinen! Nie tyle, ile taksówkarz, mówię. To bardzo mu się podoba, z radości znowu uderza dłońmi o kierownicę. Wreszcie dojeżdżamy, taksometr pokazuje sto czterdzieści sześć szylingów. Daję mu sto sześćdziesiąt. Patrzy na mnie ze zdziwieniem: rachunek wynosi sto siedemdziesiąt sześć, mówi. Z taksometru tymczasem znikły już cyfry. Nie mam najmniejszej ochoty się kłócić, płacę. Mój pociąg, jadący z Dortmundu, ma opóźnienie, dwie godziny czterdzieści minut. Kupuję szwajcarską czekoladę, to moja kolacja na dworcu. W drodze czytam Pajęczą sieć Josepha Rotha, muszę w domu napisać recenzję dla wydawcy. Podczas lektury łapię się na tym, że obmyślam plan zdobycia taksówki. Widzę światła nocnego Budapesztu. Czuję, jak opada ze mnie maska, nieubłaganie roz- pływa się moje incognito. Jestem tym, kim jestem: jednym z gromady, który musi koniecznie zdobyć taksówkę. Skałę wolności można chyba zmierzyć liczbą i różnorodnością dostępnych form incognito, myślę sobie ze smutkiem, acz nie bez odrobiny frywolności. A potem już tylko biegnę, pędzę przez poczekalnię, wśród nieznośnego smrodu śpiących bezdomnych, z dwiema walizkami i torbą na ramieniu, zadyszany łapię ostatnią czekającą przed dworcem taksówkę. Kiedy skręcamy w ulicę Thókóly, ciągłe jeszcze dysząc, z zadowoleniem patrzę na tłum zbierający się szybko przed dworcem i na pusty postój taksówek. Udało mi się: jestem sprytny. Jestem bystry. Jestem w domu. Nieprzemijalność obozów (Wykład wygłoszony w teatrze Thalia, 1990) Kiedy poproszono mnie, bym powiedział kilka słów na temat podobieństw i różnic pomiędzy obozami koncentracyjnymi założonymi przez nazistów i bolszewików, a więc o hańbie dwudziestego wieku, czy, słowami świętego Pawła, o „skandalu”, bez chwili zastanowienia odpowiedziałem, że pytają amie o pewien mit. I choć od tamtego czasu upłynęło wiele lat, moja opinia ciągle nie uległa zmianie. Wiem dobrze, że to temat, o którym można mówić bez końca, ale wiem też, że czas i cierpliwość słuchaczy są ograniczone: postaram się więc mówić zwięźle, choć w ten sposób zmuszony będę jedynie naszkicować problem. Zacznijmy od tego: na jakiej podstawie mam dokonać porównania czy wykazać różnice? Nie ulega wątpliwości, że pozbawienie człowieka prawa do ludzkiej egzystencji, udręka, głód, niewolnicza praca i okrutna śmierć były takie same w Recsku, w Dachau, na Kołymie czy w Mauthausen. Mamy więc mierzyć, gdzie, w Ravensbruck czy w Gułagu, racje chleba były mniejsze? Czy fachowcy od sadystycznych praktyk w siedzibie gestapo przy Prinz-Regentenstrasse lepiej znali sztukę tortur od tamtych z moskiewskiej Łubianki? To byłyby bardzo smutne i bezpłodne rozważania. Czy mamy na gruncie prawa oceniać obozowy wszechświat? Przecież wiemy wszyscy, że tamten świat znajdował się poza prawem i poza wymiarem sprawiedliwości; nie mówiąc już o tak zwanym pociąganiu do odpowiedzialności, na co powoływał się Peter Gabor, bo przecież wyroki w Norymberdze i frankfurcki proces oprawców z Auschwitz pokazały, że świat ofiar i katów, a wraz z nim straszny wyrok, rozciąga się daleko poza sale sądowe. Czy też, jak się to mówi, mamy pozostawić tę kwestię ocenie historii? Tylko, powiedzmy sobie szczerze, relacja historyka — przynajmniej dotychczas - nie tłumaczyła ani nie pozwalała zrozumieć tych wydarzeń. Oczywiście opis faktów ma swoją wagę; ale gdy historia nie będzie w stanie się z nimi uporać, pozostanie on jedynie zbiorem dokumentów z prowadzonego śledztwa. A przecież widzimy, że nie jest ona do tego zdolna, może właśnie dlatego, że nie dysponuje zwartym systemem poglądów, czyli, mówiąc inaczej, filozofią. Ostatni system filozoficzny - nie krytykę filozoficzną, ale system - stworzył Hegel, pisząc, że historia jest skutkiem i obrazem rozumu. Dzisiaj ochoczo się z tego śmiejemy (choć to śmiech przez łzy), ale nie możemy zaprzeczyć, że osiemnastowieczny kult rozumu był ostatnim konstruktywnym europejskim mitem, a kiedy mit ten zginął, czy raczej - używając przystającego do tematu porównania - uszedł z dymem, skazani zostaliśmy na los duchowych sierot. Odkąd Nietzsche ogłosił, że Bóg umarł, powstał poważny problem, kto ma - oczywiście nie licząc elektronicznych baz danych tworzonych przez odpowiednie władze - prowadzić kartoteki; mówiąc krótko, kto patrzy, jak żyjemy, przed kim człowiek powinien się rozliczyć, zarówno w etycznym, jak i, darujcie mi, ale muszę to powiedzieć, w transcendentalnym rozumieniu tych słów. Człowiek jest bowiem istotą potrzebującą dialogu, człowiek bez przerwy mówi, a to, co mówi, czy to, o czym mówi, o swoich kłopotach i zmartwieniach, nie służy jedynie opisowi, ale jest także świadectwem, i człowiek w duchu - „podświadomie” — pragnie, by to świadectwo stało się jakością, a jakość siłą formującą zasady. Albert Camus w Człowieku zbuntowanym — mówi, choć, jak mi się wydaje, idzie za Shelleyem, że „poeci są prawodawcami świata”. Sądzę, że to może być dla nas dobry punkt wyjścia. Bo choć to prawda, to poeci - kategorię tę należy rozumieć bardzo szeroko, zaliczając do niej wszystkie osoby obdarzone twórczą wyobraźnią — nie tworzą prawa tak jak prawnicy konstytucjonaliści w parlamencie, lecz są tymi, którzy poddają się prawu, temu prawu, które obowiązuje w świecie jako prawo i które tworzy i określa historię, całą historię ludzkości. A poeta jest tym, któremu nigdy nie wolno sprzeciwić się prawu, gdyż wtedy jego dzieło utraciłoby wiarygodność, czyli po prostu stało się marnym dziełem. Pozwólcie jednak, że tę nieuchwytną, ale jakże istotną zasadę, która nie tylko kieruje naszym umysłem, ale którą my sami wzbogacamy własnym życiem, gdyż w przeciwnym wypadku nie mogłaby istnieć, z braku lepszego pomysłu nazwę duchem opowieści, terminem zaczerpniętym od Tomasza Manna. Ta zasada bowiem określa, co i w jaki sposób staje się elementem mitu, co zachowuje się w wielkim historycznym archiwum cywilizacji, mimo że decyzję tę niejednokrotnie chcieliby zastrzec dla siebie ideologowie tego świata. Ale nigdy im się to nie udaje, przynajmniej w takim zakresie, w jakim by sobie tego życzyli. O tym, co stanie się z mitem, decyduje coś zupełnie innego, wspólne postanowienie, w którym znajdują odbicie rzeczywiste motywy psychiczne i tęsknota za sprawiedliwością. Te historie, mówiące przecież o dobru i o złu, określają horyzonty naszego codziennego życia, nasz świat zamknięty w tych horyzontach przenika nieustający szept o dobru i złu. Zaryzykuję śmiałe stwierdzenie, że w pewnym sensie i na pewnej płaszczyźnie żyjemy wyłącznie dla ducha opowieści i że ten obecny we wszystkich sercach i umysłach duch zajął dziś miejsce nieuchwytnego duchowo Boga; to on jest tym wzrokiem, który na sobie czujemy i za jego sprawą coś czynimy albo czegoś nie czynimy. Wszystko to musiałem powiedzieć, by zadać pytanie, dlaczego Auschwitz stał się w świadomości europejskiej tym, czym się stał: ponadczasową przypowieścią naznaczoną piętnem nieprzemijalności; w jego nazwie zawiera się cały świat nazistowskich obozów koncentracyjnych i groza całego świata ducha, świat, którego zmitologizowane resztki należy zachować na przyszłość, by mogli tam pielgrzymować ludzie, tak jak pielgrzymują na Golgotę. Czego zatem potrzeba do całkowitego spełnienia - mam nadzieję, że nikt mnie nie zrozumie opacznie- do doskonałości? Oto kilka elementów. Po pierwsze: podstawą każdej przypowieści jest prostota. Jeśli idzie o Auschwitz, tu ani przez chwilę nie ma wątpliwości, gdzie jest dobro, a gdzie zło. Przekaz mówi - a to są fakty — że do Auschwitz wywieziono miliony niewinnych ludzi, perfidnie ich oszukano i bestialsko pozbawiono życia. Obrazu tego nie zaciemnia żaden obcy ton, na przykład polityka; ani nie komplikuje żaden inny wątek, że na przykład w rozumieniu jakiejś ideologii - wyłącznie jakiejś ideologii - znaleźli się w Auschwitz niewinnie skazani; obiektywnie przyzwoici nazistowscy przywódcy musieliby zatem zmagać się z trudną do przyjęcia ambiwalencją wobec ducha mitu. Po drugie: o Auschwitz wiadomo już wszystko, Auschwitz jest strukturą zamkniętą i niepodlegającą zmianom. Zarówno w sensie miejsca, jak i czasu. To dziwny paradoks. Bo choć są jeszcze wśród nas ofiary, którym udało się przeżyć -jak choćby ten, który stoi tu przed wami z kartką w ręku - dzieli go od was pewien dystans, jest niczym starannie spreparowany obiekt archeologiczny, niczym znana we wszystkich szczegółach, opowiedziana do końca historia, w której słusznie uciekamy się do narracji w czasie przeszłym. Co zaś się tyczy miejsca, znamy tam wszystko, od ściany śmierci po czeskie baraki, od Sonderkommando do fabrycznej marki wentylatorów pracujących w krematoriach. Historia ta jawi się nam niczym potworne, zapisane z drobiazgową precyzją fragmenty z Apokalipsy, Edgara Poe, Kafki czy Dostojewskiego; znamy szczegóły, logikę, moralną potworność i hańbę, bezmiar cierpień i straszną, wpisaną na zawsze w europejski mit naukę. Wszystko to jednak mało, by grzech stał się wydarzeniem w historii myśli, by stał się palącą raną, traumatycznym przeżyciem, jakie podobnie jak fizyczny uraz w ciele człowieka, który uległ wypadkowi, wryje się w jego pamięć. Aby tak się stało, katastrofa musiałaby dotknąć najczulszych miejsc. Czas już jednak, abyśmy się przyjrzeli dwóm współautorom tej makabry: nazistom i bolszewikom. Duch mitu postrzega ich jako tych, którzy zerwali umowę, czyli jako przestępców. Cechą grzechu jest powaga, mówi Kierkegaard. Ja zaś dlatego przypominam o zerwaniu umowy, że odkąd w krzaku gorejącym europejskiego systemu etycznego pojawiła się wizja prawa i została wyryta na kamiennych tablicach, każde wydarzenie oceniamy wedle tych słów, a każdy czyn odnosimy do tamtej umowy. Nie rozumielibyśmy powagi grzechu, nie rozumielibyśmy roli przestępców w dziedzinie moralności, gdyby duch mitu nie odwoływał się do Kaina, Ahaswera, Torquemady, Hitlera czy Stalina. Jeśli zaś idzie o nazistów i bolszewików, łączy ich jedynie efekt końcowy: terror, obozy, zagłada, zniszczenie życia gospodarczego, intelektualnego, duchowego i moralnego, podeptanie ludzkiej godności - chyba nie muszę wymieniać dalej. Ale ich charakter jest odmienny. Jedni i drudzy nawiązują do ducha mitu: pierwsi pozornie (w swojej ideologii) realizując go, drudzy z wściekłością mu zaprzeczając. Jeden pojawia się w roli zbawiciela, pod którym kryje się szatan; drugi w przebraniu szatana, którym w istocie rzeczy jest. Jeden używa prawa bezprawnie, drugi umieszcza prawo poza prawem. Choć zatem i jedni, i drudzy są ludobójcami, ich motywacje - przynajmniej w swej ontologii- są różne. Z braku czasu ograniczę się do kilku zdań na temat tych dwóch typów dwudziestowiecznych ludobójców. Bolszewicy: miejsce ducha i rozumu zajmuje taktyka. Dyscyplina taktyki. Taktyka jako jedyna siła sprawcza, jako jedyna moralność, jako główny motyw działania. Filozoficzne krętactwo, scholastyczne argumenty, bezwzględny dogmat przydają klerykalnego charakteru całości, która wraz z mieszczańskim zapaszkiem pseudorobotniczych ruchów i przebłyskującą w tle martyrologią tworzy dziwaczny zlepek. Mają w sobie coś z jezuitów, choć pozbawieni są jezuickiej elitarności. Elity bolszewickie zniszczono, a elity lat trzydziestych, których dziełem były tak zwane lata pięćdziesiąte, nigdy nie były elitami, ich przedstawiciele to najwyżej dowódcy, wojskowi czy ulokowani wysoko w hierarchii dworacy. No a naziści? Całkowite przeciwieństwo. Ruch nazistowski jest prostszy, bardziej nowoczesny. Faszyści nie są ludźmi taktyki, ale jawnie opierają się na ograniczanych od dziesiątków lat przez kulturę odrażających instynktach. Dyscyplina nazistowska to dyscyplina żołnierska, dyscyplina wojskowa. Nazista to dziwaczna mieszanina bolszewika, żołnierza w koloniach, średniowiecznego rycerza, księgowego i konkwistadora. Nazista to szaleniec, pies urwany z łańcucha, przycięty równiutko uczestnik masowego ruchu, oszalały narodowiec, morderca i samobójca, zrozpaczony nihilista. Nazizm żyje w ludzkiej psychice jako nienawiść, agresja, bachanalie, głupota, jako pęd ucieczki, którą broni się tłum, czy odwołując się do słów Tomasza Manna, jako unikanie pracy przez zapijaczonego lumpa. W Człowieku zbuntowanym Camus mówi, że bolszewizm dąży do uniwersalizmu, a nazizm - czy faszyzm - nie. Cóż, tu bardzo się myli. Ale pomyłka Camusa ma swoje usprawiedliwienie: Camus jako człowiek intelektu chciał doszukać się w nazizmie pozytywnej ideologii konstruktywnego mchu, nawet jeżeli ideologia była jedynie maską. A przecież dążenie do uniwersalizmu ujawniło się w nazizmie poprzez jego destrukcyjny, nacechowany negacją charakter. Popatrzmy, jak nazizm wpisał się w powszechny mit, jak stał się jego negatywnym bohaterem, jak nie przez miłość, ale przez jej zaprzeczenie, nienawiść i zbrodnię, dążył do uniwersalizmu. Wszyscy uczeni, którzy próbowali określić zjawisko antysemityzmu - oczywiście, mam tu na myśli prawdziwych uczonych, a nie udających ich ideologów - dochodzili do podobnej konkluzji: stawali wobec niego bezradni. Wymieniali jakieś historyczne, ekonomiczne, społeczne, socjologiczne czy jednostkowe przyczyny i stwierdzali, że wszystkie są irracjonalne. Mnie zaś się wydaje, że wytłumaczenia należy szukać w duchu mitu. Freud wspomina, że niemiecki antysemityzm też ma swoje korzenie w starogermańskim, pogańskim buncie przeciw chrześcijaństwu, a chrześcijaństwo jest przecież dzieckiem żydowskiego monoteizmu. Sądzę jednak, że ten motyw może być jedynie odległym dźwiękiem harfy ubarwiającym brutalne brzmienie marsza. Ale jeśli nawet Freud ma rację, dlaczego Niemcy zbuntowali się przeciw chrześcijaństwu i Żydom właśnie w latach 1933—1945? Cóż, pytanie nie jest aż tak absurdalne, jak by się to w pierwszej chwili mogło wydawać. Niech mnie Bóg broni przed prymitywnym mistycyzmem czy przed grzebaniem się w zakamarkach germańskiej duszy, ale nie da się ukryć, że od czasów nowożytnych traktowanie Żydów, stosunek do Żydów czy, mówiąc ogólnie, kwestia żydowska stały się sprawą sumienia Europy. Można powiedzieć, sprawą palącą, a nowożytne rewolucje i najbardziej pamiętna z nich, rewolucja francuska, ogłosiły w końcu równość Żydów wobec prawa. Ale prawo samo w sobie niczego by jeszcze nie znaczyło, gdyby równouprawnienie to nie wpisało się w mit i nie zostało tym samym uświęcone. Co chcę przez to powiedzieć? To, że aktywny antysemityzm stał się od tego czasu czymś rzeczywiście skandalicznym i zawsze już pojawiał się w złowrogim przebraniu zerwanej umowy. Na marginesie wspomnę tu o sprawie Dreyfusa czy o procesie w Tiszaeszl, które to wydarzenia, każde na swoją miarę, odbiły się podobnym echem: echem skandalu, i rozdzie- liły pojęcie ciemności i jasności, wstecznictwa i postępu, dobra i zła. A jeśli już koniecznie chcemy śledzić psychologiczne motywy niemieckiego nazistowskiego antysemityzmu, to prędzej widziałbym je w niemieckim sprzeciwie wobec oświecenia, czy ściślej mówiąc, francuskiego ruchu oświeceniowego, podsyconym przez przegrane wojny i „pokój”, do którego zawarcia potem doszło. Powiedziałem już, że ruch nazistowski był prostszy czy, mówiąc inaczej, posługiwał się bardziej jawnymi metodami niż nich bolszewicki. Ale ta prostota jest zarazem prostactwem jego maski. Współczesny Kain, skandalista, to ten, który dla zdobycia władzy decyduje się zerwać umowę, ażeby znaleźć miejsce w micie, sprzeciwia się jego duchowi, na swoich sztandarach zaś wypisuje hasła antysemityzmu. To jest symbolika uniwersalna i jawne wezwanie do przestępczej współpracy. Antysemityzm jako zbrodnia przeciw Żydom stał się zbrodnią przeciw umowie i przeciw duszy dotrzymującej tej umowy. Nazizm chciał być uniwersalny, a stał się potworem, którego nie można zabić. Zerwał umowę, z której do niedawna ludzkość była dumna i którą uważała za nierozerwalną. Jakkolwiek to ocenimy, dymy Holocaustu zasnuły Europę długim, mrocznym cieniem, a ogień wypalił na niebie nieusuwalny znak. I w tym piekielnym świetle duch mitu przywołał raz jeszcze słowa wyryte na kamiennych tablicach; ukazał upiory dziejów, przypowieść zyskała spełnienie, ożyła odwieczna historia męki, ludzkiego cierpienia. Auschwitz, główna scena Holocaustu, stał się symbolem wszystkich nazistowskich obozów, a były ich setki, i jak dobrze wiemy, w Auschwitz zamordowano również tysiące ludzi nieżydowskiego pochodzenia. Na koniec dodam jeszcze, że gdy imperialny bolszewizm Stalina ostatecznie i jawnie zerwał umowę i wkroczył na drogę narodowosocjalistyczną, skierował się przeciw Europie i przeciw cywilizacji, pierwszym krokiem był „proces Żydów”: tak zerwał teatralną maskę, a widzowie i uczestnicy wielkiego mitu natychmiast rozpoznali cele i charakter głównego bohatera. Na szczęście - przynajmniej w tym względzie - dość późno ujawnił swoją prawdziwą postać. Ale nie sądźcie, że stało się tak na szczęście dla Żydów, gdyż ten, kto zrywa umowę, gotów jest na wszystko i rzadko kiedy zadowala się łupem mniejszym niż ogólna katastrofa. Chcę jeszcze raz przypomnieć: nie było moim celem — i nie mogło być, gdyż taki cel nie miałby sensu - rozważać podobieństwa nazistowskich i bolszewickich obozów zagłady i występujące pomiędzy nimi różnice. Cierpienia nie można mierzyć, niesprawiedliwości niepodobna stopniować. Zarówno Gułag, jak i nazistowskie obozy śmierci stworzono w tym samym celu, a że cel został osiągnięty, świadczą miliony ofiar. Spróbowałem tylko odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zbiorowa pamięć, tajemniczy, ale nieubłagany duch mitu wybrał sobie ten, a nie inny obóz jako symbol wszystkich pozostałych. Dziś jednak wydaje się przesądzone, że mit obrał właśnie Auschwitz: mit o Auschwitz ma już za sobą okres milczenia i pozornego zapomnienia, które psychoanalitycy określają mianem wyparcia. Gułag tymczasem, i tego jestem pewien, mimo wszelkich podo- bieństw jest innym mitem. Nie chcę przez to powiedzieć, że mniej w nim winy i okrucieństwa, że jest mniej wstrząsający: ale-jak to boleśnie typowe! -jego trwałość wcale nie od tego zależy, wydaje mi się po prostu, że mit Gułagu jeszcze nie powstał i że dopiero w przyszłości przybierze ostateczny kształt. Na koniec nie mogę zaoszczędzić ani państwu, ani sobie tego dramatycznego zdania: ciągle jeszcze nie mamy stuprocentowej pewności, że o bolszewickich obozach można już mówić w czasie przeszłym. Długi, mroczny cień (Tekst wygłoszony na konferencji Współżycie Węgrów i Żydów, Budapeszt 1991) Kiedy poprosiliście mnie, bym powiedział kilka słów o obecności Holocaustu w literaturze węgierskiej, z pewnością domyślaliście się, że nie przedstawię opracowania pełnego liczb. Oczywiście, nic prostszego, jak zebrać, a potem odczytać te dane i ocenić dzieła, na które bezpośrednio albo pośrednio wywarł wpływ Holocaust czy które w jakiś sposób się do niego odnosiły. Problemem jednak, według mnie, jest coś całkowicie innego. Otóż, szanowni słuchacze, jest to ludzka wyobraźnia. Mówiąc ściśle: należy odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu wyobraźnia jest w stanie poradzić sobie z Holocaustem, o ile potrafi go przyswoić i w jakim stopniu Holocaust, za pośrednictwem tej wyobraźni, stał się elementem naszej kultury etycznej i życia etycznego. O to bowiem chodzi naprawdę, mówiąc zatem o literaturze i o Holocauście, należy mówić właśnie o tym. Na wstępie trzeba zapytać, czy literatura w ogóle przyczyniła się do ukształtowania naszego wyobrażenia o Holocauście, do jego zakorzenienia się w duchowym świecie Europejczyków, a więc ludzi żyjących w obrębie zachodniej cywilizacji, i czy stał się on nieodłącznym elementem mitu. Wydaje mi się, że w tak postawionym pytaniu kryje się odpowiedź: dopóki człowiek śni- o czymś złym czy też o czymś dobrym - dopóki ma swoje podania, baśnie i mity, dopóty istnieje literatura, cokolwiek powiedzieć o trawiącym ją kryzysie. Prawdziwym kryzysem jest całkowite zapomnienie, noc, w czasie której nic się nikomu nie śni: na razie tak źle jeszcze nie jest. Z pewnością wszyscy znamy głośne zdanie Adorna: że po Auschwitz nie można już pisać wierszy. Ja bym powiedział, że po Auschwitz wiersze można pisać tylko o Auschwitz. Tylko że - z drugiej strony - o Auschwitz nie jest łatwo pisać wiersze. Jest tu jakaś ogromna sprzeczność: rzetelny obraz Holocaustu, tej niepojętej i niezgłębionej rzeczywistości, możemy ukształtować jedynie dzięki wyobraźni estetycznej. Przedstawienie Holocaustu jest samo w sobie ogromnym, przytłaczającym zadaniem intelektualnym, na ogół przekraczającym siły tych, którym przyszło się z nim zmagać. Choć coś takiego się zdarzyło, trudno to ogarnąć wyobraźnią. Nieogarnięty przez wyobraźnię -jak wymyślone opowieści czy literacka fikcja - Holocaust okazał się ciężarem nie do uniesienia, niczym osławione bloki kamienne z Mauthausen, od których ludzie ginęli. Zbyt wielkie nagromadzenie obrazów zbrodni jest męczące: nie ponisza wyobraźni. Czy może stać się przedmiotem przeżycia estetycznego okropność, której brak jakiejkolwiek oryginalności? Na przykład zamiast śmierci oglądamy jedynie stosy zwłok. Widzimy więc, że obraz Holocaustu możemy wytworzyć jedynie dzięki estetycznej sile wyobraźni. Mówiąc dokładniej, nasz obraz to już nie tylko Holocaust, ale jego etyczne następstwa pojawiające się w naszej świadomości, święto ponurej żałoby, którego mroczny blask nie zniknie - chyba już nigdy - w świecie, do którego należymy. Kolejne pytanie brzmi więc, o ile znaczące jest wyobrażenie Holocaustu powstałe z ducha estetyki, a więc w literaturze. Tak jak gdzie indziej, również w literaturze węgierskiej powstawały ważne dzieła traktujące o Holocauście, powstawały też utwory mniejszej wagi, anegdotyczne, opowiadające mało ważne historie, czy nawet teksty zupełnie nieistotne. O wiele bardziej jest interesujące, jak zostały one przyjęte. Od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego, czyli od tak zwanego zwrotu, dyktatura niechętnie słuchała napomknień o Holocauście i skutecznie zagłuszała wszelkie odzywające się na ten temat głosy. Mógłbym oczywiście nakreślić historię represji reżimu aż do czasu stopniowej odwilży czy do lat osiemdziesiątych, kiedy władza prawie już się nauczyła, że kwestię tę, podobnie jak inne, można zmanipulować; tyle że właśnie wtedy rozpadł się system. Mnie jednak nigdy nie udało się usłyszeć gruntownego wytłumaczenia, dlaczego system sowiecki i powiązane z nim dyktatury nie chciały uznać prawa do wiedzy o Holocauście. Że dyktatura stalinowska pod tym względem widziała swe podobieństwo do totalitaryzmu nazistowskiego, to wyjaśnienie zbyt oczywiste. Stalin stał na stanowisku, że ma prawo do ludobójstwa: nie mógł zatem pozwolić, by w jego mocarstwie ludzie mieli współczucie dla kolejnych ofiar. Może to dobre wytłumaczenie, dla mnie jednak niewystarczające. Idźmy dalej: gdy po śmierci Stalina nastąpiły tak zwane procesy syjonistów, we wschodnioeuropejskich dyktaturach— także na Węgrzech - istnienie Holocaustu nadal zaliczało się do tak zwanych drażliwych tematów. Na to już trudniej znaleźć odpowiedź. A może nawet nie da się znaleźć, zwłaszcza odpowiedzi rozsądnej czy choćby racjonalnej. Niektórzy twierdzą, że argumentem była ówczesna antyizraelska polityka; ale przecież wiemy, że właśnie po wojnie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku władze stosowały już mniej ograniczeń, a rząd węgierski wręcz demonstrował, że według niego żydowska diaspora jest czymś innym niż Izrael, mówiąc inaczej, gwarantował, że mieszkający na Węgrzech Żydzi nie będą traktowani jako zakładnicy; w ten sposób jednak postawił tutejszym Żydom warunek, że nie wolno im się solidaryzować z Izraelem. Wydaje się to tłumaczenie motywowane racją stanu, jak gdyby władze chciały chronić świadomość Węgrów przed konfrontacją z Holocaustem. Nie muszę chyba mówić, że coś takiego może przyjść na myśl tylko takiej władzy, która mimo że chce być postrzegana jako narodowa, w rzeczywistości nie troszczy się ani o naród, ani o lud. Bo przecież prawdziwi duchowi przywódcy węgierskiego ludu, prawdziwi przedstawiciele węgierskich elit, jak choćby Istvan Bibó, wyrażali poglądy wręcz przeciwne. Najlepszym dowodem jest świetna rozprawa Bibó, w której dowodzi on, że Węgrzy muszą dostrzec zjawisko Holocaustu, gdyż jest to konieczny element procesu duchowego dojrzewania w okresie powojennym. Istvan Bibó był nie tylko największym węgierskim myślicielem ostatnich dziesięcioleci, ale — i te dwie sprawy są ze sobą nieodłącznie związane — także myślicielem europejskim. Może w ten sposób udało się nam zbliżyć do zagadki powyższego tabu. Europa i Holocaust, Holocaust i europejska świadomość są ze sobą związane. Mniej więcej półtora roku temu napisałem krótki tekst zatytułowany Nieprzemijalność obozów. Zastanawiałem się w nim, jak Auschwitz, i to wszystko, co się z nim wiąże, wpisał się na zawsze do europejskiego mitu. Powiedziałem, że w procesie odnowy - którego przejętymi świadkami jesteśmy od dziesięcioleci — Holocaust nie dzieli, ale łączy, gdyż ukazuje powszechność doświadczenia. Chodzi więc o to, szanowni słuchacze, i tu może wreszcie znajdujemy wytłumaczenie, dlaczego dyktatura odsuwała od siebie fakt Holocaustu i dlaczego nigdy nie chciała się z nim zmierzyć: otóż dlatego, że taka konfrontacja jest jednocześnie przyjrzeniem się samej sobie, a to już oczyszczenie, ono zaś oznacza wzniesienie się na wyższy poziom i duchowe przyłączenie do Europy. W interesie dyktatury leżało zaś utrwalenie konfliktu, bo to właśnie służyło jej interesom. Więc strach przed Holocaustem stał się powszechny, gdybym nie obawiał się tak to wyrazić, powiedziałbym: wtapia się w kulturę - podobnie jak Freud łączy pochodzenie monoteizmu i najwyższych zasad etyki z archetypowym ojcobójstwem. Widać, że podejmowano próby zmniejszenia wpływu Holocaustu na węgierskie życie duchowe, ale dostrzeżono, że jest to niemożliwe, widać, jak próbowała nim manipulować dyktatura i wykorzystać do swoich celów. Najpierw próbowano stłumić fakt istnienia Holocaustu, później zdegradować go do marginalnej „sprawy żydowskiej”, nad którą naród najwyżej pochyli się ze współczuciem; wreszcie jednak zrozumiano, że ta tragedia ciągle jest żywa — i wówczas spróbowano włączyć ją do światowej strategii politycznej. I nawet jeżeli stało się to w negatywnym sensie, niewątpliwie nie bez powodzenia. Bo - podkreślmy w tym miejscu - Holocaust jest doświadczeniem globalnym. Niech wolno mi będzie zacytować wstrząsający fragment eseju Manesa Sperbera Churban — oder die Unfassbare Gewissheit (Churban — czyli niepojęta pewność). „Nazizm - pisze - zaskoczył Żydów w chwili, kiedy nie było już w nich ani woli, ani gotowości, by umierać za Boga. Po raz pierwszy na ziemi chrześci- jańskiej Żydzi posyłani byli na rzeź - bez przywołania Ukrzyżowanego. I europejscy Żydzi po raz pierwszy musieli umierać za nic i w imię niczego. Nie ma żadnej pociechy, która pozwoliłaby światu o tym zapomnieć, nic nie jest w stanie uleczyć obolałej świadomości, która odtwarza ten fakt, i nic już nigdy tego nie zmieni”. Do głębi prawdziwe to słowa. Ale po trzydziestu latach, jakie upłynęły od wydania eseju Sperbera, powoli zaczyna się ukazywać także druga strona zagadnienia. To prawda, że Żydzi nie umierali za wiarę i że Żydów nie mordowano w imię innej wiary. Zgładził ich totalitaryzm, totalitarne państwo, totalitarna partia — bardziej niszcząca od wszelkiej niszczącej wiary potworna zaraza, dżuma Europy. Totalitaryzm był w naszym wieku czymś zupełnie nowym, był straszliwym doświadczeniem, które wstrząsnęło w posadach... czym? Wszystkim, a zwłaszcza naszymi tradycyjnymi, racjonalnymi wyobrażeniami o człowieku. Totalitaryzm pozbawiał człowieka człowieczeństwa i stawiał go poza prawem. Ale może właśnie pozostawanie poza prawem: niechciana przez nikogo ofiara ludobójczej śmierci, przypomni człowiekowi o tym, czego go pozbawiono, przypomni mu o prawie, najważniejszej podstawie jego istnienia i jego kultury. Nie potrafię wyrazić tego bardziej precyzyjnie, niż uczyniłem to kiedyś: „Dymy Holocaustu zasnuły Europę długim, mrocznym cieniem, a ogień wypalił na niebie nieusuwalny znak. I w tym piekielnym świetle duch mitu przywołał raz jeszcze słowa wyryte na kamiennych tablicach; ukazał upiory dziejów, przypowieść zyskała spełnienie, ożyła odwieczna historia męki, ludzkiego cierpienia”. Powtarzam: Holocaust jest doświadczeniem w skali globalnej - a doświadczenie żydostwa za jego sprawą odnawia się. W jednej z powieści nazwałem to formą duchowego bytu. Co przez to rozumiem? Nie muszę chyba przypominać moim słuchaczom, że Żydzi stali się znani dzięki swemu systemowi moralnemu: dali światu wiarę w jednego Boga. Dziś być Żydem to w moim przekonaniu zadanie etyczne. Dla mnie oznacza to wierność tradycji, także w czasach totalitarnego ucisku, oraz przestrogę: mane, tekel, fares. Żydzi przez swe doświadczenie posiedli trudną wiedzę, która wryła się w zachodnioeuropejską świadomość, przynajmniej dopóki ta świadomość, jak dotąd, opiera się na zasadach etycznych. Jeśli to tragiczne doświadczenie i moralne zasady tych, którzy przeżyli Holocaust, przetrwają, być może będzie to tchnienie nowego ducha w przeżywającą kryzys świadomość europejską, podobnie jak Grecy, ścierający się z barbarzyńskimi Persami, stworzyli antyczną tragedię, stanowiącą jeszcze dziś wzór do naśladowania. Jeżeli Holocaust okazał się kulturotwórczy — a tak przecież się stało — jego literatura może odtąd czerpać z dwóch źródeł europejskiej tradycji: Pisma Świętego i greckiej tragedii, by w niemożliwej do naprawienia rzeczywistości narodziło się zadośćuczynienie. Wreszcie pozwólcie, że w świetle powyższych słów zauważę, iż trudno mi było pogodzić się z tematem naszej konferencji. Współżycie Węgrów i Żydów. Nawet gdyby żyjących na Węgrzech Żydów uznać za odrębną grupę etniczną, a Żydzi przecież jej nie stanowią, też należałoby się zastanowić nad bardziej precyzyjną nazwą. W naszym współczesnym - czy post-modernistycznym — świecie granice nie biegną pomiędzy grupami etnicznymi, narodami, religiami, ale pomiędzy światopoglądami i postawami, racjami i fanatyzmem, tolerancją i histerią, siłą tworzenia i destrukcyjną żądzą władzy. Z rasistami i faszystami, niezależnie od ich przynależności etnicznej, narodowej czy wyznaniowej, trudno jest współżyć. A tym, co próbują podsycać ogień, w którym zginęło sześćset tysięcy węgierskich Żydów, warto przypomnieć, że ten sam ogień - wojna i jej następstwa - nieomal zniszczył Węgry. A kiedy mówią o wejściu do Europy, dobrze, aby wiedzieli, że Europa to nie tylko wspólny rynek i wolny handel, ale także duch i sposób myślenia. I kto chce stać się częścią tego systemu, musi obok wielu innych prób przejść także przez ogniową próbę egzystencjalnej i moralnej konfrontacji z Holocaustem. Wolna Europa List pierwszy Wielkanoc - kojarzy mi się z Pasją według świętego Jana albo z Parsifalem. Szczerze mówiąc, te dzieła są dla mnie ważniejsze niż święta. Właśnie byłem na Parsifalu. Przyznaję, że było to pełne natchnienia, cudowne przedstawienie. W operze święto, że użyję wielkich słów, tajemnica Wielkiego Piątku - podczas gdy w mieście zwyczajna, męcząca dwu, trzydniowa przerwa w pracy. Komunikacja gorsza niż w powszedni dzień, zdenerwowany tłum ogarnięty szalem zakupów, brudne i w dodatku ostatnio niebezpieczne ulice, pełne walających się butelek po piwie i po wódce, poduczone drzwi budek telefonicznych oraz trzeszczące pod nogami fragmenty materii zniszczonej przez destrukcyjne emocje. Ale dajmy spokój miastu. Zostawmy w spokoju „zniszczone, pokryte brudem smogu, zrujnowane przez pozbawioną przyszłości obojętność, złodziejstwo, zaniedbanie i wszelkie paskudztwo” budynki -jak scharakteryzowałem je w jednej z moich ostatnich prac. Przyjrzyjmy się świętom. Co czcimy podczas świąt? Nie o tym chcę mówić, że przez ostatnie czterdzieści lat obchodziliśmy święta, których moralna treść sprowadzała się do zaprawionego konieczną dawką cynizmu zaprzeczenia sobie, a praktyczny sens - do płatnego dnia wolnego od pracy; ani też o tym, że z tych niegdyś zabronionych, a od pewnego czasu oficjalnych świąt znika prawdziwa treść, a jej miejsce zajmują puste frazesy i masowe imprezy, tchnące pierwszym maja i siódmym listopada. Chciałbym mówić o święcie, o prawdziwym święcie. O tym, że na chwilę przystajemy w milczeniu, by przeniknął nas duch, który, krótko mówiąc, nazwę sensem życia, duchem mitu. „Zatem jaki mit żyje dziś jeszcze w człowieku?” — pyta wielki uczony Carl Gustav Jung. Tu właśnie widać, że problem, problem mitu, jest powszechny. To banał, ale żyjemy w intelektualnej pustce, naszymi krokami nie kieruje żadna wyższa idea, i choć nadsłuchujemy, nie słychać ani daimoniona Sokratesa, ani głosu Anioła Stróża. Czy możemy powtórzyć za Mefistofelesem: Cóż dalej? Gdzież ja jestem? Ścieżka Znikła, w tych gruzach groza mieszka. Przyszedłem po utartej drodze, A teraz w rumowisku stoję. Na próżno wspinam się i schodzę Gdzież tu odnajdę sfinksy moje?4 Tak, zagadkowa istota gdzieś się ukryła; i dzisiaj, kiedy żyjemy wewnątrz nieodgadnionej, może nawet niezauważanej tajemnicy, która nagle może przybrać postać katastrofy, bez mitu albo, co gorsza, w cieniu kiepskich mitów, wydaje się, że nie ma nad czym rozmyślać. Chyba że o gospodarce. Mniej więcej dziesięć lat temu zapisałem w dzienniku: „Czy zauważyliście, że jeśli idzie o to — gospodarka i technika stały się mitem, bóstwem, a nawet religią, choć brak im transcendencji? Dlatego są kulawe i być może z tego samego powodu kiedyś okażą się zabójcze”. Ta notatka z pewnością była owocem jakiejś pełnej goryczy chwili: ale postrzegać wszystko jako kwestię ekonomiczną, wszystko uważać za możliwe do rozwiązania jedynie na tej płaszczyźnie - to postawa groźna, intelektualna bomba neutronowa, która wprawdzie pozostawia ciało nietknięte, ale zabija duszę. Wracając do Parsifala: od trzydziestu pięciu lat zachwyca mnie Wagner, ale ponieważ mieszkałem w Budapeszcie, Parsifala zobaczyłem dopiero w 1980 roku. Oczywiście nie w Budapeszcie, ale w odciętym przez mur Berlinie Wschodnim, gdzie przebywałem akurat na stypendium. Był gorący letni dzień, na widowni Staatsoper było co najmniej trzydzieści stopni. Publiczność międzynarodowa: część widzów tylko na tych kilka godzin przyszła specjalnie z Berlina Zachodniego. Widziałem zakonnice, amerykańskiego oficera i francuskie damy. I oczywiście miejscowych, tych, którym udało się zdobyć bilet, bo Parsifala w Berlinie Wschodnim też wystawiano rzadko. Nie mogę zapomnieć tamtego wieczoru. Scenografia była tradycyjna, ciężkie, wagnerowskie dekoracje, ani śladu aluzji czy żartu. W scenach w kościele pojawił się na scenie potężny krzyż, tak wielki, że mógłby znajdować się na stojącej naprzeciw katedrze. Już w drugiej odsłonie pierwszego aktu, a zwłaszcza w ostatniej scenie aktu trzeciego chór rycerzy Graala z taką zaciekłością żądał od rannego króla Amfortasa, by wychylił puchar i dał im zakosztować zbawczego niebiańskiego napoju, że scena ta stała się prawie demonstracją powszechnego buntu. Oklaskom na widowni nie było końca. I wtedy zachwycił mnie mit. Mimo to - a może właśnie dlatego - zdawałem sobie sprawę, że mój zachwyt nie wynika z mitu zawartego w historii Parsifala, lecz raczej z mitu samego przedstawienia i towarzyszących mu okoliczności. Podobnie było na premierze trzech utworów Bartóka w operze budapeszteńskiej w roku 1955 albo 1956, premierze, w której szczęśliwie uczestniczyłem. Owacje nie nagradzały jedynie cudownego przedstawienia i cudownego utworu, ale coś więcej czy także coś więcej: owacje były dla Bartóka, który właśnie wrócił do kraju, były dla ducha, który wówczas przenikał głęboko całe społeczeństwo i spragniony był akceptacji, utwierdzenia w dobrym : oraz pochwały. Tak, wydaje się, że teraz, w końcu stulecia, a właściwie tysiąclecia, mit może być najwyżej dzieckiem konieczności. Trzeba biedy i nieznośnego głodu, by nagłe wybuchł, niczym źródło za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mówiąc inaczej: czy dziś jeszcze, w czasach nędzy i nieznośnego głodu, nadal szukamy mitu? Czy drzemie jeszcze w nas pragnienie święta, oczyszczającego święta? I czy aby w nim uczestniczyć, musimy płacić ogromną cenę? Ale nie pytajmy o nic tajemniczego sfinksa. Już późno -dobranoc. Lis drugi Pozwólcie, że będę kontynuował to, co poprzednio zacząłem. Zacytowałem pytanie Junga: „Jaki mit żyje dziś jeszcze w człowieku?” Dalej: „Chyba mit chrześcijaństwa”. I zadaje sobie pytanie: „Czy to twój mit?” Odpowiedź: „Jeśli mam być szczery, to nie!” „No to jaki jest twój mit? — ponawia pytanie. —Mit, w który wierzysz? To już było mniej przyjemne - dodaję. —Przestałem się zastanawiać. Doszedłem do ściany” — pisze. Ale co jest za tą ścianą? Nic? Czy może nowy mit? Albo nowy mit, który poznamy dopiero wtedy, gdy połączy się ze starym, podobnie jak zagadkowo powstawały i splatały się ze sobą dotychczasowe mity? Kiedyś byłem pewien, że dane mi było - choć wcale tego nie chciałem i nie przyniosło mi to chwały (a raczej wstyd) - przeżyć nowy mit, ponieważ miałem odwagę napisać: „Auschwitz i to wszystko, co się z nim łączy (ale teraz co się z nim nie łączy?), jest od czasu Krzyża największą traumą Europy, i potrzeba dziesiątków, a może nawet setek lat, żeby to zrozumieć. Wszystko to mi się przypomina, gdyż wczoraj, 11 kwietnia, minęło czterdzieści sześć lat od chwili, gdy wyszedłem z obozu w Buchenwaldzie. Wtedy ani mi było w głowie myśleć o micie. A jednak wieści ze świata dotarły do mnie już następnego dnia wieczorem. Z głośnika, z którego dotychczas dochodził terkot rozkazów SS, rozległy się wiadomości radia BBC. I nawet moja kiepska angielszczyzna wystarczyła, bym zrozumiał, co ogłoszono całemu światu: że amerykańscy alianci wyzwolili położony pod Weimarem obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie. Leżałem na worku ze słomą i kręciło mi się w głowie. Czułem, jak gdyby całemu cywilizowanemu światu obwieszczono, że kapitan Cook odkrył szósty krąg piekła, gdzie żywych ludzi gotują w kotłach wypełnionych smołą. Nagle ujrzałem własne życie w zupełnie innych barwach. Z komunikatu, odczytanego przez spikera oficjalnym, ale pełnym emocji głosem, nawet mój niedożywiony mózg wychwycił, że spotkało mnie coś bardzo niesprawiedliwego. Moja śmierć — czy raczej fakt, że była mi przeznaczona, przynajmniej w opinii londyńskiego radia - wynikała nie z historycznej konieczności, jakiejś wyższej racji czy niezaprzeczalnej logiki, jak dotychczas w obozie, a nawet wcześniej myślałem. Stanąłem więc wobec narodzin nowego mitu. I jak nieporadnie on powstawał! Początkowo nikt nie potrafił odnaleźć właściwych słów ani nazwać popełnionych czynów. Amerykańcy żołnierze wprawili mnie w osłupienie. Dotąd znalem tylko złachaną, żałosną węgierską armię, węgierskich huzarów z piórami, brudnych, śmierdzących krwią i palinką, oraz dumnych na pozór, ale głodnych niemieckich żołnierzy. A tamci, dobrze odżywieni, swobodni, w białych getrach, żołnierze zza oceanu najwyraźniej nie mieli pojęcia, co to są obozy koncentracyjne. I tę nieświadomość starali się kompensować ciągłym obdarowywaniem nas. Już wstałem z pryczy, zacząłem nabierać sil i wyszedłem na spacer do lasu: amerykański żołnierz przechodził obok mnie dróżką. Widziałem, że się zatrzymuje i szuka czegoś w kieszeniach. Wreszcie, niczego nie znalazłszy, wyjął z ust zapalonego przed chwilą chesterfielda i dal mi go. Miałem piętnaście lat, jeszcze nie paliłem, kręciło mi się w głowie z wycieńczenia. Ale ta niezręczna sytuacja zmusiła mnie, by wyciągnąć rękę po papierosa i udać, że zaciągam się ze smakiem: tego wymagała uprzejmość. Generał Patton, czy może sam głównodowodzący sił amerykańskich Eisenhower, zarządził, aby znaczniejszych obywateli Weimaru zawieźć do obozu i pokazać im, co tam w ich imieniu Zza drutów okalających szpitalne baraki przyglądałem się tym kobietom i mężczyznom, jak skamieniali z przerażenia stoją nad świeżym jeszcze grobem, w którym spoczywały zalane wapnem zwłoki, rzucone jedne na drugie niczym kłody drewna. Gestami próbowali tłumaczyć coś stojącym wokół nich amerykańskim oficerom, że przecież oni o niczym nie wiedzieli. Kwestia od tamtego czasu stała się problemem ogólnoświatowym. Wydaje mi się, że tamci ludzie nie kłamali. Przez osiem lat istnienia obozu co dzień musieli widzieć pędzonych do pracy więźniów, ich psychiczną i fizyczną udrękę, słyszeć, jak odzywają się do nich strażnicy, wiedzieli o wszystkim; z drugiej strony nie chcieli tego wszystkiego przyjmować do wiadomości-i w ten sposób o niczym nie wiedzieli. Jak to jest możliwe, powinienem opisać w kolejnym liście. Ale ci, którzy żyli w systemie totalitarnym, z pewnością rozumieją, o czym mówię. Zaproponowali, że doprowadzą mnie do formy w jakimś szwajcarskim czy szwedzkim szpitalu. Że będę mógł pójść do szkoły w Ameryce. A ja chciałem wracać na Węgry. Jak gdybym podświadomie powielał odwieczny mit, którego najważniejszym motywem jest, jak wiemy, powrót bohatera po ciężkiej próbie życiowej. Amerykańską wojskową ciężarówką odwieziono mnie do granicy strefy sowieckiej: tam - złowieszczo dali do zrozumienia - nie mogą już brać za nas odpowiedzialności. Zsiedliśmy z ciężarówki, granicę strefy przeszliśmy pieszo. W letnim zmierzchu, niczym łagodne, antyczne łąki, rozciągały się przede mną zielone wzgórza, a wokół każdego ze stojących kociołków zobaczyłem pięciu siedzących w kucki żołnierzy w podkoszulkach. Pięć rąk i pięć łyżek wędrowało przy każdym z kociołków w górę i w dół, jedli ze wspólnego kociołka wspólną zupę. Dla mnie, przyzwyczajonego do amerykańskich kantyn, w pierwszej chwili ten widok był dziwny. Stałem osłupiały i patrzyłem na rozgrywającą się przed moimi oczyma scenę. Nie powiem, że czułem się tam obco, ale byłem trochę przestraszony. Jak gdybym widział własną przyszłość. Tu już rozpoczyna się nowy mit. Czy to ciąg dalszy dawnego? Nie wiem. Ale w moim późniejszym życiu, które w pewnym sensie było dalszym ciągiem życia obozowego, czasami ogarniało mnie poczucie, że ciągle jeszcze stoję tam, u stóp owych wzgórz, i bezradnie patrzę na rozgrywającą się przede mną scenę. List trzeci Tak jak niegdyś, podobnie i dziś jest jeszcze w tym kraju schronienie, w którym pisarz, choćby na kilka tygodni w roku, może się zaszyć i żyć naprawdę jak pisarz. Myślę tu o domu pracy twórczej w Szigliget. To zniszczony, niegdyś hrabiowski pałac; budynek i ogród od dawna już wymagają odnowienia -ale niech Bóg broni, by z powodu remontu przez kilka miesięcy nie można było z niego korzystać. Pisarzowi nie przeszkadzają tu telefony, na jakiś czas może się oderwać od rodzinnych i materialnych problemów, nie przeszkadza mu zgiełk wielkiego miasta arii żadne fizyczne i psychiczne brudy. Jeśli ma ochotę, może w swoim pokoju walić przez cały dzień w maszynę do pisania albo spacerować po parku i okolicznych wzgórzach, zatopiony w oderwanych od życia czy najzupełniej przyziemnych myślach, albo oddawać się zapomnianemu od czasów młodości namiętnemu czytaniu, tak jak to zrobiłem właśnie w styczniu tego roku. I przeczytałem powieść Gyuli Krudyego Nagroda niewiast. Nie wiem, jakie fatum wisi nad węgierskim życiem intelektualnym, że na przykład Gyulę Krudyego znamy tak słabo i tak pobieżnie. Ale nostalgię za Krudym można z podobną łatwością przypisywać zwyczajnemu romantyzmowi, jak też bardziej złożonemu zbiorowemu rozgoryczeniu. Równie łatwo można go uznać za znawcę gulaszu i szpiku, wielbiciela win i kobiet czy mistrza porównań i anegdot. Może więc i ja padłem ofiarą podobnych uprzedzeń, choć nie zmienia to faktu, że z pisarstwem Krudyego zetknąłem się stosunkowo późno. Ale już kartkując historię Sindbada, nie wierzyłem własnym oczom i uszom, bo do czytania Krudyego potrzebny jest także słuch. Czułem, że ta proza rzuca wyzwanie słowom Kierkegaarda, który, jak powszechnie wiadomo, pisząc o Don Juanie Mozarta, twierdził, że zmysłowa genialność potrafi być kusząca jedynie w muzyce. „Istotą Don Juana jest muzyka — pisze Kierkegaard. — Don Juana nie trzeba oglądać, lecz słuchać...” Poprzez muzykę bowiem staje on przed nami niejako postać czy osoba, ale jako siła. Otóż właśnie to jest to, co Gyuli Krudyemu udało się osiągnąć, gdy opisał, czy raczej wyczarował, metodami nigdy niestosowanymi w prozie, postać Sindbada. Szkoda, że ramy tego listu nie pozwalają na analizę, która dowiodłaby geniuszu Krudyego. Źródłem jego geniuszu i niesamowitej siły twórczej jest kilka podstawowych uczuć: przenikająca wszystko erotyka, związane z nią dręczące poczucie winy, tęsknota za zbawieniem i stale obecna myśl o śmierci. W każdym jego dziele obecny jest jakiś pradawny rys, który łączy je z wielkimi apokaliptycznymi malarzami średniowiecza: Boschem, Breughlem oraz z Goyą - oczywiście w scenografii wielkiego współczesnego miasta. „Ileż dziwnych rzeczy kryje w sobie wielkie miasto [...]. Panie Boże mój, Ty jesteś stwórca, Ty Pan, Ty stworzyłeś prawo i wolność [...]„ Ty dałeś mi upodobania do okropności, aby nawrócić serce moje, jak daje się lek na ostrzu noża; Panie, miej litość nad wariatami i wariatkami”. Mógł te słowa napisać Gyula Krudy, Dickens albo Dostojewski — ale napisał je Charles Baudelaire. Tak: Gyula Krudy kochał nie tylko „sarnie nóżki” kobiet i dobry sztukamięs — ale także „rzeczy okropne” i śmierć. W dodatku wszystko naraz. I nawet jeżeli nie znal Schopenhauera -choć sądzę, że znal, gdyż był człowiekiem bardzo wykształconym - mógł powtórzyć za nim: „Bez śmierci trudno byłoby nawet filozofować”. Tak jak hedonizm Krudyego zawsze łączył się z myślą o rzeczach okropnych, tak zagubienie w otchłani śmierci łączyło się u niego z zasnutym mgłą wzrokiem wzniesionym ku niebu; i właśnie dzięki temu proza Krudyego dotyka zarówno ziemskich, jak i niebiańskich sfer, jest prozą dojrzałego mężczyzny - w przeciwieństwie, dla przykładu, do hedonistycznej, ale pozbawionej smaku, niedojrzałej, sztucznej, infantylnej i pozbawionej duszy prozy markiza de Sade. Wszystkie te cechy czynią zatem z Nagrody niewiast wielką prozę światowej rangi. Dużo mógłbym mówić o topografii w tekstach Gyuli Krudyego: jego proza tak opisuje świat, że nie przeprowadza czytelnika dalej niż z Józsefvaros do Ferencvaros. Jednocześnie te budapeszteńskie krajobrazy, sceny miejskie niezauważalnie kreślą od nowa archetypowy mit znany z dzieł Dantego. W czwartym rozdziale nie mamy już wątpliwości, że apokaliptyczna droga grabarza Janosa Cziffry wiedzie prosto do piekła. A przedpieklem jest salon lupanaru pani Jella: w pokojach jej domu rozgrywają się sceny prowadzące nas do poznania, do piekła duchowych i zmysłowych udręk, do dna piekielnej otchłani. A historia kończy się tak jak ostatnia część Ii Symfonii Mahlera, w której rozbrzmiewają trąby wieszczące zmartwychwstanie. Nagroda niewiast ukazała się w 1919 roku, w najgorętszym momencie europejskiego piekła. Na zachodzie Europy w tym samym czasie rodziła się powieść, w której zakończeniu pojawia się podobne, także nawiązujące do Dantego zdanie: „Czy z tych śmiertelnych zapasów, z gorączkowej orgii [...] zrodzi się również kiedyś miłość?” To Czarodziejska góra Tomasza Manna, za którą autor w kilka lat później otrzymał Nagrodę Nobla. Gyula Krudy tymczasem w ciągu kilku lat poszedł w zapomnienie. Jak wiemy, popadł w nędzę, w jego mieszkaniu wyłączono gaz i prąd. Zmarł w 1933 roku, kiedy Europa pogrążyła się w piekielnych ciemnościach. I właśnie tu, w Europie Wschodniej, od tamtej chwili ciągłe wypatrujemy świtu, by wieża w centrum placu Bakats, tak jak w zakończeniu powieści Krudyego, znowu „rozbłysla niczym latarnia dusz”. List czwarty Ostatni, czwarty list piszę do Radia Wolna Europa. Prawdę mówiąc, nawet nie jestem zaskoczony, że oto, proszę, mówię do mikrofonu Radia Wolna Europa, mówię w programie Wolnej Europy. Jeszcze w 1983 roku, kiedy jechałem do Monachium na dwutygodniowe stypendium Instytutu Goethego, urzędnik załatwiający w ministerstwie formalności związane z moim wyjazdem przestrzegał mnie: „Żeby się pan tylko nie próbował wypowiadać dla Wolnej Europy!” Z czystym sumieniem go wtedy uspokoiłem: „A niby dlaczego miałbym się dla nich wypowiadać? Pies z kulawą nogą nie jest tam ciekaw moich opinii!” Od tamtego czasu to i owo się zmieniło. Dziś już mogę spokojnie mówić w Wolnej Europie - ale z drugiej strony nie ma to takiego znaczenia, jeśli w ogóle ma jakieś znaczenie. Jest tak, że proporcje zaczęły się porządkować. Choć oczywiście nie wiem, czy tak jest naprawdę. W każdym razie nie mogę skończyć moich listów, nie wspomniawszy o momentach, w których Radio Wolna Europa odegrało w moim życiu ważną rolę. O latach 1956 i 1957 chyba mówić nie muszę. Ale w dziesięć lat później Wolna Europa znowu stała mi się potrzebna. Po raz pierwszy w życiu - już nie pamiętam, z jakiego powodu - na krótko zaprenumerowałem pewien ważny wówczas dziennik. Wtedy właśnie na Bliskim Wschodzie wybuchła wojna, zwana później wojną sześciodniową. Złowieszcze symptomy jednak nie wróżyły szybkiego zakończenia, wręcz przeciwnie, zapowiadały katastrofę. Pamiętam moje zaskoczenie i przerażenie, kiedy pierwszego dnia wojny przeczytałem rano w tejże gazecie wierutne kłamstwa: czułem, że wszystko przepadło, od dziesięciu lat tak się nie wstydziłem, jak tamtego poranka. I wówczas wiadomości Radia Wolna Europa pomogły mi odzyskać duchową równowagę. W kilka lat później przeżywałem osobisty kryzys. Wyglądało na to, że wydawnictwo nie zechce opublikować mojej książki, a ja zastanawiałem się nad tym, co kiedyś napisał w Dzienniku Sańdor Marai: musiał wyjechać z Węgier, żeby pozostać węgierskim pisarzem. A ja wtedy próbowałem się dowiedzieć, poczuć, wywąchać, co też oznacza ta Wolna Europa, której nazwę nosi wasza rozgłośnia. Tego nie wiem właściwie do dziś. Jakieś pięć czy sześć lat temu oglądałem w telewizji transmisję koncertu. Amsterdamscy symfonicy grali V Symfonię Mahlera, dyrygował, o ile dobrze pamiętam, Bernard Haiting. Kiedy zabrzmiało wzruszające, cudownie ciepłe adagietto, kamera nagle odwróciła się od sceny i zaczęła pokazywać nocny Amsterdam: jaśniejące dachy, lśniące kopuły, wieże kościelne, majestatycznie płynące chmury, daleki port - żywe centrum wielkiej cywilizacji. A kiedy odezwały się wieszczące zbawienie puzony w ostatniej części koncertu, nad miastem zaczęło dnieć: czułem, że rozpoczyna się zwyczajny, powszedni dzień, pełen bieganiny, hałasu, codziennych trosk i kłopotów — ale ten zwyczajny dzień przecież, myślałem sobie, rozjaśnia odświętna muzyka, przenika i ożywia wielki duch, niczym ciepło wschodzącego słońca. Czasami ogarnia mnie uczucie znane z sennych koszmarów: chcę biec, ale nogi mam z ołowiu. Jak gdyby znowu zaczynało prześladować nas to, co w 1945 roku wydawało się skompromitowane na zawsze, odeszło w przeszłość. Jedną nogą jeszcze tkwimy w zdetronizowanej dyktaturze, a drugą jesteśmy — wcale nie w szczęśliwszej przyszłości, lecz w zdetronizowanym świecie węgierskich panów. Znowu więc nabrało aktualności powiedzenie: „Niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”. Ale tamten mit — przestarzały, zakłamany, podsycany strachem i nędzą, niszczący człowieka i naród mit lat trzydziestych — nie zmartwychwstanie po prostu dlatego, że jest niezdolny do życia. A więc znowu mit. I znowu przypomnę słowa Junga: doszliśmy do... I znowu pytam: a co jest za tą ścianą? Otóż tego nie wiemy. Ale skoro już w pierwszym liście cytowałem Junga, niech ostatni też wolno mi będzie zakończyć jego słowami: „Niewielu z nas zadało sobie pytanie, czy nie lepiej przysłużylibyśmy się ludzkiej sprawie, gdybyśmy zaczęli zmieniać porządek rzeczy od siebie samych, gdybyśmy najpierw na sobie, na naszych własnych krajach wypróbowali zasady i przewagi, o których tak głośno prawimy. Każdy z nas musi się gruntownie zmienić, każdy z nas musi się odnowić, nie zaś zmuszać do tego współobywateli, pod płaszczykiem miłości chrześcijańskiej czy wrażliwości społecznej, czy też głosząc cokolwiek innego, słowami, które płyną z naszej podświadomej, osobistej żądzy władzy. Jedynie namysł nad samym sobą, powrót do istoty ludzkiego istnienia, do istoty samego siebie, do zasadniczych podstaw istnienia jednostek i społeczeństw może zapoczątkować zniesienie panujących nad dzisiejszym światem ciemności”. I tym kończę mój list: dobranoc. Holocaust jako kultura (Wykład na Uniwersytecie Wiedeńskim, 1992) Kiedy w 1989 roku, trzy lata temu, pierwszy raz w życiu byłem w Wiedniu, poszedłem na malowniczy śródmiejski placyk, z którego schodki prowadziły nad kanał Dunaju, a wąskie brukowane uliczki wiły się pośród starych sklepików i bram. Sielski krajobraz zakłócał tylko niezwykły widok: na rogu jednej ze stromych uliczek stali uzbrojeni policjanci w baskijskich beretach. Rychło się dowiedziałem, że ma tu siedzibę gmina żydowska, a zaraz obok niej jest synagoga. Minęło już prawie pięćdziesiąt lat, kiedy po raz ostatni — w dzieciństwie — byłem w żydowskiej świątyni: chciałem wejść do środka. Tymczasem zatrzymano mnie w drzwiach synagogi. Dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn w haftowanych okrągłych czapeczkach zapytało, czego szukam. Nie było łatwo tam wejść. Kilka lat wcześniej przed synagogą dokonano zamachu. Dlatego teraz stoi tu policja. Chcieli wiedzieć, dlaczego chcę wejść i kim jestem. Odpowiedziałem, że jestem węgierskim pisarzem, który w swoich książkach nawiązuje do tematyki żydowskiej. Czy potrafię to udowodnić? Nie potrafiłem. Tak samo jak w bramie tamtej synagogi, osobny, obcy i nikomu nieznany, stoję teraz przed państwem, panie i panowie. Mam mówić do słuchaczy, którzy właściwie nie znają moich książek. Powinienem więc zacząć od kilku wyjaśnień, powinienem was przekonać, że mam prawo o tym wszystkim mówić, udowodnić, że posiadam ten, jakże wątpliwy, przywilej wypowiadania się na temat życia naznaczonego Holocaustem czy mówienia publicznie o Jeanie Amerym. Tylko że ja ani trochę nie żałuję tej osobności, tego, że jestem inny. Co więcej, w niej właśnie upatruję prawa do zabrania głosu, w niej widzę symbol zagmatwanej, przejściowej i nierozpoznanej jeszcze sytuacji, w której ci, co podobnie jak Amery przeżyli — zmuszeni są istnieć, by ich istnienie - niczym dramatyczny gest, tak jak w przypadku Jeana Ameryego czy jakimkolwiek innym - zamieniło się w ludzki los. Holocaust, tak jak każda subkultura, ma swoich świętych; i jeżeli ma przetrwać żywa pamięć o wydarzeniach, to przetrwa ona nie w oficjalnych mowach, ale poprzez świadectwo ludzkiego doświadczenia. Tak więc nakreśliłem z grubsza, o czym chciałbym dziś mówić. Od pierwszej chwili, kiedy Holocaust był jeszcze tajemnicą ofiar i katów, a jego nieznana światu realność nie miała nazwy, ukryta wśród bezimiennych, z Holocaustem łączył się straszny lęk — łęk przed zapomnieniem. I ten lęk przeważył wszystkie okropności Holocaustu, życie i śmierć jednostek, a nawet głęboką potrzebę sprawiedliwości, Poza winą i karą, że pozwolę sobie przypomnieć książkę Jeana Ameryego, o której teraz mamy mówić; ten lęk od samego początku przenikała metafizyka, cechująca religię i doznania religijne. A najbardziej adekwatne byłoby tutaj zdanie zaczerpnięte z Biblii: „Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi”. Nazywając przed chwilą Holocaust subkulturą, a więc uznając go za pewną wspólnotę uczuć i ducha, miałem na myśli sprzeciw wobec zapomnienia, rosnącą z upływem lat, nie zaś malejącą potrzebę pamięci; czy jednak to stanie się potrzebą kulturową, zależeć będzie od tego, jak silnie sprzeciw ów jest ugruntowany. Tak więc nawet się nie spostrzegliśmy, jak wypowiedziane słowa ograniczyły nasz kontekst. Powiedzieliśmy: subkultura, następnie subkulturę umieściliśmy w płaszczyźnie światopoglądowej, a ściślej, w cywilizacji euroamerykańskiej, do której należymy my wszyscy, rozmawiający o Amerym. Ale co ma wspólnego z tym tamten osobny, tamten obcy, tamten napiętnowany, któremu odebrano resztki człowieczeństwa, którego pozbawiono „zaufania do świata” (Weltvertrauen)? W pierwszym rozdziale książki, zatytułowanym Na granicy ducha, Amery jednoznacznie odrzuca uosobienia ducha i kultury, jakimi byli dotąd „intelektualista” i „człowiek kultury”. Pytanie — pisze Amery — w największym skrócie brzmi: czy w trudnych momentach więźniom obozów koncentracyjnych pomagały wykształcenie i pozycja intelektualna? Czy dzięki nim łatwiej było znosić cierpienia? Odpowiedź Amerego jest jednoznaczna: nie. Między innymi dlatego, że „dobra umysłowe i estetyczne nieuchronnie stają się własnością wroga. „Niemiecki Żyd uwięziony w Auschwitz musiał całą niemiecką kulturę od Durera po Regera, od Gryphiusa po Trakla zdać najniższemu rangą esesmanowi”. Wykształcenie niewątpliwie pogarszało pozycję inteligenta, twierdzi Amery, gdyż największą pokusą, na jaką wystawiały go kwalifikacje i wiedza, było zaprzeczenie samemu sobie: może to jednak wróg ma rację? Czy bowiem nie jest tak, że władza ma zawsze rację? A władza SS nad więźniami Auschwitz była nieograniczona i tak „przerażająca”, że ci uznawali ją za „racjonalną”. Te myśli nasuwają się same, szanowni słuchacze. Każdy więzień obozowy, który nie wierzył w jakąś religijną, rasową czy polityczną ideę, który nie miał w sobie wiary, nie miał za sobą narodu czy misji, jedyne zaś, co miał, to swój los i swoją egzystencję, każdy taki samotny inteligent zadawał podobne pytania. I każdy w duchu oskarżał kulturę. Wielką pomyłką okazała się też myśl Hegla, który sądził, że rozum jest zjawiskiem po- wszechnym, podobnie jak okazało się, że kultura też nie jest powszechna. Kultura jest szczególnym rodzajem świadomości: to świadomość obiektywizuje, a prawo do obiektywizacji przysługuje szczególnej świadomości. Stąd też bierze się ogromny lęk, że kultura wyeliminuje wiedzę o Holocauście i o Auschwitz. „Pamiętasz, jak lubiłem Platona? Dziś wiem, że kłamał pisał w jednym z opowiadań więzień Auschwitz, polski katolik Tadeusz Borowski. - Bo w rzeczach ziemskich nie odbija się ideał, ale leży ciężka, krwawa praca człowieka”. „Co będzie o nas wiedzieć świat, jeśli zwyciężą Niemcy? - pisał dalej. — [...] Wymordują nam rodziny, chorych, starców. Wymordują dzieci. I nikt o nas wiedzieć nie będzie. Zakrzyczą nas poeci, adwokaci, filozofowie, księża. Stworzą piękno, dobro i prawdę. Stworzą religię. To pisze 20 lat później Jean Amery. „Wszystkie symptomy wskazują, że nasze moralne żądania oparte na naszych resentymentach wraz z upływem czasu tracą na aktualności, aż w końcu przestają obowiązywać. A najbardziej niepoprawnymi, niezdolnymi do zawarcia pokoju, w dosłownym tego słowa znaczeniu wrogimi historii reakcjonistami stajemy się my, ofiary, fakt zaś, że kilku z nas pozostało przy życiu, jawi się jako zwykłe zaniedbanie czy wypadek przy pracy”. Powtarzam, te myśli są nieuniknione. I nic bardziej bezsensownego niż z nimi dyskutować, sprzeciwiać się im czy je oceniać. Oceniać należy sytuację, która rodzi w ludziach takie myśli i każe się im nad nimi zastanawiać. Wtedy zrozumiemy, że te myśli są nie tylko nieuniknione, ale całkowicie uprawnione i uzasadnione. Z drugiej strony nie może ujść naszej uwadze, że te myśli i forma, jaką przyoblekają, są wynikiem czy nawet produktem tej kultury. Amery zwraca się do duchowości, której istnienie podano w wątpliwość. Ale jest zbyt mądry, by ukrywać istniejący tu paradoks. Tytuł książki, o której mówimy, Poza winą i karą — jednoznacznie nawiązuje do Dostojewskiego i Nietzschego. Druga książka nosi tytuł Unmeisterliche Wanderjahre i nawiązuje do dzieła Wilhelm Meisters Wanderjahre, Amćery przywołuje zatem samego Goethego. Jej język to literacka niemczyzna w najlepszym wydaniu, styl nawiązuje do precyzyjnej stylistyki francuskiego eseju. Myśl nie pomogła mu w Auschwitz, ale po Auschwitz właśnie do świata myśli zwrócił się o pomoc, by znaleźć słowa dla oskarżeń, jakie wobec niej wysuwał. Kultura stała się dla niego ślepym zaułkiem, z kultury trafił prosto do Auschwitz, z Auschwitz znowu trafił do kultury, niczym z obozu do obozu, a świat i język kultury osaczyły go niczym druty Auschwitz. Przeżył Auschwitz i jeśli chciał nadal żyć, a życiu nadać sens i treść, jako pisarz jedyną szansę widział w analizie samego siebie, w dokumentowaniu własnych przeżyć, w ich obiektywizacji, a więc w kulturze. „Jak pies!” - powiedział K. i poczuł, że ten wstyd go przeżyje. Ale jeśli rzeczywiście chciał, by wstyd go przeżył, musiał go właściwie nazwać, a kiedy już go nazwie, będzie musiał go utrwalić, czyli zostać pisarzem. Bez końca możemy zastanawiać się nad tym paradoksem. Jeżeli chciał się zmierzyć z przemijaniem, z amoralnym czasem, musiał poświęcić życie pisarstwu — aż wreszcie porzucił i tę myśl. Czy jego samobójstwo jest jeszcze częścią jego dzieła, to już inna kwestia, którą tu traktujemy ostrożnie i pobieżnie. In seiner Niederlage findet der Glaubige seinen Sieg - „Wierzący odnosi zwycięstwo w porażce”, mówi Kierkegaard. Ale podtytuł książki Ameryego jest jeszcze bardziej wymowny: co w swobodnym przekładzie brzmi: Próba powstania zwyciężonego. Ale jak może stanąć na nogi pisarz? Ma przejąć władzę? W pewnym sensie tak właśnie czyni. Wspominałem, że prawo do obiektywizacji jest prawem szczególnym, nieomal równoznacznym z władzą. Napiętnowany skazaniec, którego podeptała władza, teraz odzyskuje to prawo. W słowach zawartych w znanym rozdziale jego książki Ressentiments też zawiera się ta właśnie myśl. W powieści innego więźnia, który przeżył Auschwitz, czytamy następujące zdania: „W końcu znajduję dla swojej upartej pasji tylko jedno wytłumaczenie: może zacząłem pisać, żeby się zemścić na świecie. Żeby wziąć odwet i żeby uzyskać od świata to, z czego mnie wyzuł. Moje nadnercza, które nawet z Auschwitz wyniosłem zdrowe, produkują pewnie za dużo adrenaliny. Dlaczego zresztą nie miałoby tak być? W przedstawianiu drzemie w końcu taka potęga, że ów agresywny odruch może się na chwilę uciszyć, rodząc poczucie kompensacji i przejściowy spokój. Może tego właśnie chciałem, tak; wprawdzie jedynie w wyobraźni i w sposób sztuczny, ale chciałem objąć we władanie rzeczywistość, która — i to bardzo namacalnie — ma mnie we władaniu; chciałem swoją wieczną przedmiotowość zamienić w podmiotowość, chciałem nadać imię, zamiast być nazwanym”. Tym więźniem jestem właśnie ja, a kiedy w powieści Fiasko pisałem te słowa, nie słyszałem jeszcze o Jeanie Amerym. W rozdziale zatytułowanym Tortury Amery sprzeciwia się określeniu „totalitaryzm”, które oznacza wrzucenie do jednego worka wszelkich partyjnych dyktatur, zwłaszcza hitleryzmu i stalinizmu, uważa bowiem, że takie określenie sugeruje, że to nie Hitler był katem, ale jakieś „mroczne” pojęcie „totalitaryzm”. Choć staram się, by moje rozważania nawet przez przypadek nie nabrały charakteru politycznej rozprawy, muszę dodać, że doskonale rozumiem zastrzeżenia Ameryego. Udręczony człowiek, który niesie ciężar własnego losu ze wszystkimi tego konsekwencjami, nie może przystać na to, by jego życie oznaczało kompromis z jakąś powszechnie obowiązującą zasadą. Co wtedy by się stało z jego wolnością? Z jego losem? Z jego osobowością? A z drugiej strony, kogo miałby rozliczać, wobec kogo miałby odczuwać i pielęgnować swoje „resentymenty”, kiedy wszystko byłoby zrozumiale, proste i bezosobowe, jak wyabstrahowane pojęcie totalitaryzmu? Amery stanął twarzą w twarz z ludźmi, z „wrogimi mu ludźmi” (Gegenmenschen), jego nie totalitaryzm bił batem i nie totalitaryzm wieszał na łańcuchu oplecionym wokół kostek, ale mówiący z berlińskim akcentem porucznik Praust. Poza tym, za kogokolwiek by go miano i za kogokolwiek on sam by się uważał, przede wszystkim był niemieckim pisarzem i filozofem, dla którego zagrożeniem był przede wszystkim niemiecki nazizm, a dopiero potem rosyjski bolszewizm. To oczywiste, poza tym poważny człowiek nie może pomiędzy tymi dwoma zjawiskami stawiać znaku równości. „Jestem przekonany, że tortury nie były incydentem, ale esencją Trzeciej Rzeszy” — pisze Amery. Dodajmy, że tortury nie były incydentem również w państwowym totalitaryzmie spod znaku sierpa i młota, ale jego istotą. Tortury zazwyczaj są praktyką, na którą wyłączność ma jedynie władza, zamieniająca dyktaturę w jedynowładztwo. Temu Amery nie przeczy. W niektórych sprawach jednak jego poglądy trochę zaskakują. O antysemityzmie mówi tak, jak gdyby wynikał on z podobnych uprzedzeń, jakie żywili wobec Żydów nasi dziadowie. Właśnie naziści to chcieli wmówić ludziom — i ci wszyscy, którzy do dziś idą ich śladem, zarówno we wschodniej, jak w zachodniej Europie czy gdziekolwiek indziej. My zaś musimy dostrzec tu różnicę jakościową. Dziewiętnastowieczni antysemici ani nie potrafili, ani nie chcieli wyobrazić sobie rozwiązania kwestii żydowskiej jako zagłady. Tak więc Auschwitz nie można tłumaczyć zwyczajnymi, utartymi, żeby nie powiedzieć: klasycznymi, zachowaniami antysemickimi — to trzeba wreszcie zrozumieć. Pomiędzy Auschwitz a tradycyjnym antysemityzmem nie istnieje żaden związek. Nasza epoka nie jest epoką antysemityzmu, ale epoką Auschwitz. A antysemita naszych czasów nie czuje awersji do Żydów, lecz chce Auschwitz. Podczas procesu w Jerozolimie Eichmann powiedział, że nigdy nie był antysemitą, i choć wszyscy obecni na sali rozpraw przyjęli te słowa ze śmiechem, nie wydaje mi się, by kłamał. Aby zamordować miliony Żydów, totalitarne państwo potrzebowało nie tyle antysemitów, ile dobrych organizatorów. Trzeba to zrozumieć: żaden partyjny czy państwowy totalitaryzm nie może się obejść bez dyskryminacji, a totalitarna dyskryminacja zawsze zamienia się z konieczności w ludobójstwo. Ta dygresja była konieczna, abym mógł wrócić do tego, co Amery z bolesną precyzją określa mianem „wypadku”:. Nikt zaś nie mógł lepiej się wczuć w ten „wypadek” niż „człowiek zniewolony”, Żyd, który zostając komunistą, próbował „się odegrać”. Dyktatura proletariatu nie lubiła, żeby wspominać o Auschwitz; a ponieważ nie lubiła, próbowano to przemilczeć albo wcisnąć w schematy konformistycznych eufemizmów. Kiedy jednak ktoś miał odwagę wyrazić pogląd, że Auschwitz jest dla ludzi traumatycznie przejętych europejskimi zasadami etycznymi największym wydarzeniem od czasów Krzyża, i próbował zająć się tym tematem ze stosowną powagą, musiał się liczyć z faktem, że zostanie skazany na samotność i izolację. Jeżeli w ogóle wydadzą jego książki, ukażą się one w ograniczonym nakładzie, on sam zostanie zepchnięty na margines literatury i życia kulturalnego, a sterowana odgórnie krytyka zamknie go w celi ciszy i milczenia i podobnie jak niegdyś jego samego, skaże na śmierć dzieło. Dzisiaj myślę, że Holocaust doścignął swoje ofiary nie tylko w obozach koncentracyjnych, ale także dziesiątki lat później. Jak gdyby wyzwolenie obozów jedynie odsunęło egzekucję w czasie, a skazani na śmierć sami wykonali wyrok, który zapadł; samobójstwo popełnili Paul Celan, Tadeusz Borowski, Jean Amery, a także Primo Levi, który toczył spór z egzystencjalnym radykalizmem Ameryego. I choć czasami polemizuję z tymi prowokacyjnymi słowami, mimo wszystko uważam, tak jak już kiedyś napisałem w Dzienniku galernika: „W ubiegłych dziesięcioleciach właśnie to społeczeństwo, które po doświadczeniu obozów koncentracyjnych dowiodło w postaci tak zwanego stalinizmu, że o żadnej wolności, wyzwoleniu, katharsis itd., czyli o tym wszystkim, o czym w szczęśliwszych miejscach na ziemi inteligenci, myśliciele, filozofowie nie tylko rozpra- wiali, lecz w co zapewne wierzyli, mowy być nie może; które zagwarantowało mi kontynuację życia w niewoli, wykluczając tym samym wszelką możliwość rozmaitych błędów. I to jest powód, dla którego nie zalała mnie fala rozczarowania, która ludzi żyjących w mniej zniewolonych społeczeństwach, a mających za sobą podobne przeżycia, ścigała jak przypływ, chlupiąc im zrazu koło stóp - na próżno przyspieszali kroku - by następnie powoli sięgnąć im po szyję” A skoro byłem więźniem nie ja jeden, ale cały naród, wśród którego żyłem, nie musiałem się borykać z problemem tożsamości. Teraz jednak, kiedy runęły mury więzień, w zamęcie wśród ruin znowu rozległy się ochryple glosy żądnego Auschwitz antysemityzmu. Niczym bohater Obcego Camusa, ja też słyszę we wrzaskach nienawiści głos swoich pobratymców. Nie boję się — Holocaust zniszczył we mnie strach przed antysemitami. Cóż mam z nimi wspólnego? Programowy antysemityzm w czasach, które nastały po Auschwitz, jest sprawą całkowicie prywatną, która wprawdzie może amie zniszczyć, ale to zwyczajny anachronizm, pomyłka, w której - jak powiedziałby Hegel - nie ma już ducha świata, to rzecz prowincjonalna i prymitywna, „wyłącznie sprawa antysemitów, ich wstyd, ich choroba”, jak pisze Amery. Ale przypomni o mojej rzeczywistej sytuacji, gdyby przypadkiem iluzja odzyskanej wolności na moment pozwoliła mi o tym zapomnieć. Cała ta sytuacja sama w sobie nie zasługuje na uwagę. To sytuacja człowieka, który przeżył, który próbował przeżyć, co więcej, zrozumieć swoje ocalenie; człowieka z ostatniego pokolenia tych, którzy przeżyli, świadomego, że wraz z ich odejściem pamięć o Holocauście zniknie z tej ziemi. Jego obecność jest zbiegiem okoliczności, absolutnym przypadkiem, i wymaga bezustannego potwierdzania‚ choć potwierdzić tego w gruncie rzeczy niepodobna. Ale czy ta sytuacja nie przypomina choć trochę ogólnej sytuacji człowieka, opisywanej przez współczesnych filozofów i antropologów? Amery, analizując obcość, utratę „zaufania do świata”, izolację społeczną i egzystencjalne wygnanie, wykracza — wydaje mi się — poza granice, które sam zakreślił w książce, i mówi o sytuacji człowieka w ogóle. Ci, którzy przeżyli, niosą w sobie cały tragizm naszej epoki, to oni doświadczyli kulminacyjnego momentu tych czasów: Auschwitz, niczym upiorna wizja rodząca się w umysłach szaleńców, dogania nas, gdy tylko chcemy się od niego oddalić, jego zarysy nie znikają, ale paradoksalnie ciągle rosną i się poszerzają. Dziś już wiadomo, że doświadczenie Holocaustu to nie tylko osobista sprawa tych, którzy przetrwali; długi, mroczny cień Holocaustu kładzie się na całej naszej cywilizacji, w której my nadal musimy żyć, obarczeni ciężarem i następstwami wydarzeń z przeszłości. Powiecie, że przesadzam, wy przecież prawie nie spotykacie się ze śladami, jakie pozostawił Holocaust, a świat już od dawna zajęty jest czymś innym. Ale to tylko pozory. O wadze stawianych pytań rozstrzyga, czy dotykają one kwestii żywotnych. Jeżeli się zastanowimy, czy Holocaust jest dla europejskiej cywilizacji, dla europejskiej świadomości kwestią żywotną, dojdziemy do wniosku, że owszem, gdyż ta cywilizacja, która do- puściła do Holocaustu, musi sama wyciągnąć z niego wnioski, bo w przeciwnym wypadku stanie się cywilizacją upośledzoną, ułomną, bezbronną, zmierzającą ku samozagładzie. Jeśli chce tego uniknąć, musi zdecydować, czym był dla niej Holocaust. Co chcę przez to powiedzieć? Przecież mogłoby się wydawać, że już rozstrzygnęła. Zapewne obawy Ameryego i Borowskiego- że w końcu świat przyzna rację mordercom - okazały się bezpodstawne: w Europie nie zakorzeniła się kultura oparta na zagładzie i sterowanym przez państwo ludobójstwie; niestety, jednak taka praktyka istnieje; choć dowieść się tego nie da, a gdyby kiedyś stała się uznaną zasadą, oznaczałoby to koniec życia, tego wszyscy jesteśmy świadomi. Liczni historycy i socjologowie podejmowali próby „zbadania” istoty Holocaustu. Pojawiały się najrozmaitsze interpretacje, od banałów ograniczających go do morderstwa, po prace demonologiczne, czytałem nawet kiedyś rozprawę pewnej pani filozof, która twierdziła, że Holocaust nie mieści się w historii — tak jak gdyby historia była czymś w rodzaju komody z szufladami, a rozmiar szuflad decydował, co się w nich mieści, co zaś nie. Jednakże owa pani filozof pod jednym względem miała rację: Holocaust - z powodu swoich cech charakterystycznych — nie jest wydarzeniem historycznym, tak jak nie jest nim to, że Pan przekazał Mojżeszowi na górze Synaj kamienne tablice z wyrytymi na nich znakami. Nie wiem, czy już dla wszystkich jest jasne, o czym mówię. A przecież od zawsze poruszam tę samą kwestię, o której publicznie zazwyczaj się nie mówi, czy nawet nie wypada o niej wspominać, mimo że powinna wreszcie zostać rozstrzygnięta przez trudne i długotrwałe rozważania, tak jak w przypadku innych zagadnień etycznych wielkiej wagi. Pytanie brzmi zaś: czy Holocaust stworzył system wartości? Wydaje się bowiem, że w ciągu minionych dziesięcioleci, nim pojawiła się potrzeba postawienia tego pytania i znalezienia na nie odpowiedzi, o Holocauście milczano czy najwyżej go opisywano. Ale to nie wystarczyło, gdyż jak powiedziałem, trzeba coś postanowić, a to oznacza, że należy rozstrzygnąć, gdzie są wartości. Kto nie jest w stanie zmierzyć się z przeszłością, skazany jest na to, że będzie ją w kółko powtarzał - pamiętamy zdanie Santayany. Zdrowe społeczeństwo musi dysponować aktualną wiedzą o sobie, musi być świadome własnego stanu. I jeśli uzna, że ciężka, czarna żałoba Holocaustu jest nieodłączną częścią jego samoświadomości, postanowienie takie będzie oznaczać nie współczucie czy żal, ale żywy system wartości. Holocaust niesie ze sobą wartości, gdyż za cenę wielkich cierpień dał wielką wiedzę i kryje się w nim wielka wartość moralna. Być może uznają państwo to wszystko za utopię i powiedzą, że w realnym życiu nie ma niczego podobnego. A nawet, że w realnym życiu można spotkać się z czymś wręcz przeciwnym, z obojętnym tłumem, cyniczną ideologią, zapomnieniem, mordem i zamętem. Często musi upłynąć wiele czasu, abyśmy mogli dostrzec wagę wydarzeń. Mówię tu przecież o procesie, który dostrzegam jedynie w zarysach i oczywiście nie znam jego końca. Jak już powiedziałem na wstępie, żyjemy w kontekście pewnej kultury; a w tym kontekście ciało Jeana Ameryego odnajdziemy właśnie na budowanym bez ustanku pomniku Holocaustu, na którym złożył je niczym przesiąknięty krwią kwiat. Niepotrzebny inteligent Obawiam się, że mój wykład nie zaspokoi w pełni nadmiernych oczekiwań, jakie budzi temat konferencji: Inteligenci w Europie — na przykład Węgrzy i Niemcy (Intellektuelle in Europa zum Beispiel Ungarn und Deutsche). Nie bardzo bowiem można się po mnie spodziewać‚ że fachowo i obiektywnie‚ niczym socjolog, zanalizuję tutaj aktualną sytuację inteligencji, jej bieżące problemy lub - co oczywiście najbardziej mogłoby państwa zainteresować — że przedstawię szczegółowo, z jakimi uczuciami węgierska inteligencja przyjęła ponowne zjednoczenie Niemiec oraz skutki zjednoczenia‚ czego po nim oczekuje, czy też jakie żywi obawy. Na marginesie chciałbym jedynie zauważyć, że jak wynika z moich doświadczeń, znacząca większość węgierskiej inteligencji wydarzenia tego, mówiąc oględnie, nie oceniła jeszcze stosownie do jego wagi i znaczenia, bo jest po prostu zajęta czymś innym, najbardziej zaś sobą. Inna sugestia, jaką otrzymałem odnośnie głównego wątku mojego wykładu, brzmiała następująco: jaką rolę odegrała inteligencja w przygotowaniu przemian na Węgrzech czy - jak się to u nas mówi - w transformacji ustrojowej? Jakkolwiek nie dysponuję odpowiednim aparatem naukowym, żeby móc udzielić na to pytanie odpowiedzi satysfakcjonującej wszystkich‚ to jednak nie wydaje mi się pochopne stwierdzenie, że odegrała w tym procesie niezwykle ważną rolę. Tyle że kij ma zawsze dwa końce, i nic na to nie poradzę, że patrzę w taki sposób, iż widzę oba naraz. Jeżeli zastanawiam się, jaka była rola inteligencji w przemianach ustrojowych, natychmiast rodzi się we mnie pytanie: jaka była rola inteligencji w tworzeniu i podtrzymywaniu starego ustroju? Pytanie to nasuwa mi się tym natarczywiej, że na przykład w moim pokoleniu nierzadko spotkać można inteligenta, który w swoim życiu - jednym życiu - odegrał obie te, sprzeczne ze sobą, role: uczynił wszystko dla stworzenia ustroju, w którego obaleniu kilka dziesięcioleci później miał również znaczący udział. Jak zatem państwo widzą, nie można oczekiwać ode mnie naukowego przybliżenia tego problemu. Naukowe ujęcie wymaga bowiem pewnej określonej powagi, którą ja nie dysponuję. Jestem pisarzem, mój pogląd zależy od moich nastrojów, kaprysów, jest ironiczny, to znów tragiczny, zawsze subiektywny i wyżej od wszelkiego teoretyzowania ceni doświadczenie. Istnieje bowiem taki rodzaj powagi - i kusi mnie, żeby go nazwać wprost powagą charakterystyczną dla naszej epoki - który zupełnie nie liczy się z doświadczeniem, co więcej, jakby wcale doświadczenia nie znał. Uwierzcie państwo, że przyczyną zbrodni, jakie notuje historia tego stulecia, w niemałym stopniu jest właśnie owa skrajna abstrakcja, owa wściekłość myśli, zdegenerowanej, patologicznej wręcz, której towarzyszy kompletny brak wyobraźni. Ale odbiegłem już chyba bardzo daleko od naszego tematu. Z drugiej jednak strony faktem jest, że doświadczenie, zwłaszcza doświadczenie egzystencjalne, a więc to, na czym jednostka opiera swoje życie, zaczęło być podejrzane. Wartość jednostki stała się wątpliwa, nie tylko zresztą w oczach innych, sama jednostka również zwątpiła w tę jedyną w swoim rodzaju wartość, jaką otrzymała wraz z urodzeniem, a mianowicie w to, że jest jednostką. O kryzysie tym Wittgenstein mówi: „Kultura, niczym wielka organizacja, każdemu, kto do niej należy, wyznacza miejsce, gdzie będzie on mógł następnie pracować w duchu Całości, i słusznie jego siłę oddziaływania mierzy się wynikami osiągniętymi w tej pracy. Jednakże w epoce pozostającej poza kulturą siła ta ulega rozproszeniu i energia jednostki zostaje zużyta na pokonanie oporu tarcia”. Wittgenstein wyraźnie widzi wielki dyle mat inteligenta naszej epoki, który utracił grunt pod nogami i który wobec braku Boga, kultury, a więc prawdziwej Całości, usiłuje stworzyć jakąś sztuczną pseudocałość, jest każdorazowo przekonany o potrzebie gruntownych zmian, w związku z czym musi widzieć świat jako dający się przekształcać, a więc prosty i łatwy w obsłudze. Przeczy temu jedynie ludzkie doświadczenie, a zatem to przede wszystkim doświadczenie musi on usunąć ze swojej drogi. Inteligentowi teoretykowi doświadczenie tylko zawadza, bo jest tym, co ciągle wymyka mu się z rąk i piętrzy nieoczekiwane przeszkody na drodze do realizacji jego wielkich celów. Doświadczenie to dla niego kryjący się po kątach, tajemniczy przeciwnik, nieuchwytny demon, którego należy za wszelką cenę zwalczyć, wyeliminować. A narzędziem, które do tego służy, dobrze znanym i zawsze stosowanym, jest ideologia. Nieprzypadkowo stawiam w centrum swoich rozważań dwa przeciwstawne pojęcia: ideologię i doświadczenie. Chodzi bowiem o rzeczywistość, którą doświadczenie chce poznać, ideologia zdominować, artysta zaś przedstawić. Jednakże sytuacja pisarza, który trafia w kleszcze ideologii i doświadczenia — przynajmniej dopóki nie dokona zasadniczego wyboru - wydaje się beznadziejna. W naprawdę trudnej sytuacji znajduje się on jednak dopiero wówczas, gdy jego radykalny wybór pada na doświadczenie: na próżno bowiem obraca wtedy w rękach materiał, ogląda go to z tej, to z tamtej strony, zamiast rzeczywistości widzi jedynie konstrukcję i strukturę, w których gubi mu się obiekt przedstawienia: człowiek. Dla obecnych tu moich przyjaciół pisarzy to oczywiście żadna nowina, bo kiedy szukali materiału dla siebie lub chcieli nadać mu formę, bez wątpienia i oni doznawali nieraz owego zawrotu głowy, paraliżującego każdą inspirację. Takie odkrycie łatwo wytrąca człowieka z równowagi. Wciąż od nowa bierze się on do pisania, nie może się jednak uwolnić od uczucia, że czegoś mu brak. Najpierw myśli, że błąd tkwi w materiale, potem jednak szybko dochodzi do wniosku, że błędu musi szukać w samym sobie: po prostu widzi rzeczy z fałszywej perspektywy i to zmusza go do introspekcji. Powoli odkrywa, że — używając terminu zaczerpniętego z psychologii - odczuwa przymus myślowy i że ów przymus najczęściej narzucają mu z zewnątrz. Odkrywa, że żyje w świecie ideologicznym. Tęsknota do czystych form będzie go jednak popychać do wyjścia z tego świata perspektyw, odbijających bezustannie same siebie, i do znalezienia się znowu wobec ziemi, nieba i ludzkiego losu. Do tego punktu wiedzie jednak trudna droga, i kto się na nią decyduje, płaci wysoką cenę. Człowiek posiada taką szczególną właściwość, że zawsze próbuje urządzić się w danym mu świecie w taki sposób, żeby poczuć się jak w domu. Przedmioty i pojęcia oswaja tak samo, jak oswaja swoje domowe zwierzęta. Grunt, żeby mógł się uczepić czegoś, co pozwoli mu zapomnieć o samotności i o tym, że jest śmiertelny. Do urzeczywistnienia tego celu, jeśli jest gotów się układać, ideologia ofiarowuje mu swój cały świat. Świat ten jest wprawdzie sztuczny, ale chroni go przed największym niebezpieczeństwem, jakie czyha na człowieka - przed wolnością. Nie wiem, kto pierwszy użył określenia „społeczeństwo zamknięte”, ale doprawdy trudno by było dokładniej scharakteryzować ten świat, który w relatywizmie zaleca się jako absolutna i jedyna rzeczywistość. Kto ten świat opuszcza, traci dom. Traci schronienie, traci swoją niepewną pewność i swoje drutem kolczastym grodzone bezpieczeństwo. Jeśli nawet w czysto symbolicznym sensie, to jednak wyrusza w drogę, o której nie wie, dokąd prowadzi; jedno tylko jest pewne, że coraz dalej od każdego możliwego domu i schronienia. Są tacy, którzy mają ułatwione zadanie: ich smak, ich wstręt, ich nieubłaganie jasny sposób widzenia i nagromadzone doświadczenie nagle i niejako bezwiednie każą im ruszyć w drogę. Ale nawet ktoś, kto w wieku czternastu lat widział w Auschwitz bezustannie bulgocącą machinę śmierci, jej rozszalałą, rozwartą łapczywie paszczę, może dać się przekupić. Nigdy nie zapomnę wstrząsającej chwili, kiedy zrodziła się we mnie wątpliwość, która po raz pierwszy w życiu zachwiała moim poczuciem pewności. Mogłem mieć z siedemnaście lat, kiedy smakowałem krótką jak okamgnienie przerwę pomiędzy zlikwidowaniem nazistowskich obozów koncentracyjnych a nastaniem stalinowskiego totalitaryzmu. W tym czasie, rzec by można, niejako naturalnie sympatyzowałem z ideami lewicy. Czytałem właśnie pewną mądrą i dobrze napisaną książkę, co pomiędzy dwiema płóciennymi okładkami zawierała zniewalającą argumentację, która raz na zawsze pokazała mi i objaśniła, na czym polega świat. Nie czułem się już odtąd zakłopotany różnorodnością zjawisk, bo przecież stało się dla mnie oczywiste, że cały świat poruszany jest jedną sprężyną, która nazywa się walka klas. Doznałem ulgi, byłem szczęśliwy i bezpieczny. Zaraz jednak zwarzyła mi humor nieprzyjemna myśl: przecież powstanie tej książki poprzedziła licząca tysiące lat utrwalona w piśmie kultura. Czy to możliwe - pytałem w duchu sam siebie - żeby w ciągu tych tysięcy lat wszyscy słynni pisarze i filozofowie po prostu się mylili? I czy to możliwe, żeby w ciągu następnych stuleci nie można już było wymyślić niczego nowego, lecz jedynie powtarzać znaną prawdę? Przyznajmy, że taki zamknięty świat myśli posiada nieodparty urok, i żeby spróbować się z niego wyrwać - zwłaszcza jeśli pociąga to za sobą ryzyko fizyczne — nie zawsze wystarczy mieć wątpliwości. Co ma jednak zrobić artysta, który - z uwagi na samą specyfikę form artystycznych — musi pracować w trwałym materiale? Jeśli nie co innego, to właśnie ten wymóg prędzej czy później skonfrontuje go z rzeczywistością świata, który go otacza. Jakkolwiek to bolesne, będzie musiał z bliska przyjrzeć się rzeczywistości, którą usiłuje przekuć w formy artystyczne kpiące z przemijania. Przyjdzie mu wówczas stwierdzić, że owa rzeczywistość nie nadaje się ani jako obiekt działań artysty, ani jako środek artystycznego przekazu, obok wielu innych powodów przede wszystkim dlatego, że jest to raczej chimera niż rzeczywistość. Jej wartości są fałszywe, jej pojęcia niezrozumiałe, jej istnienie samowolne, a jej trwanie to funkcja nieprzeniknionych stosunków władzy, i wbrew temu, że totalnie zdominowała życie, nie ma w niej nic realistycznego. W gruncie rzeczy ideologiczny totalitaryzm najciężej godzi w siłę twórczą artysty, z drugiej zaś strony właśnie w jej blasku najbardziej widoczny jest jego absurdalny charakter. Nie znam w istocie naprawdę wiarygodnego i znaczącego dzieła, poczętego w świecie totalitaryzmu, czy to spod znaku swastyki, czy sierpa i młota, bądź traktującego o tym świecie, które by go nie przedstawiało z zewnątrz od strony jego absurdalności, od środka natomiast z punktu widzenia ofiary. Bo jedynie te dwie postawy: odrzucająca ten świat utopia, przede wszystkim zaś bycie ofiarą, pozwalają przekroczyć granice zamkniętego świata totalitaryzmu i łączą ów świat, niemy i bez szansy na odkupienie, z nieśmiertelnym światem człowieka. Fakt ten demaskuje zarazem charakter owego świata: to świat morderczy, który można przedstawić tylko jako świat morderczy. To jednak również brzmi nazbyt prosto. Bo nie doszliśmy jeszcze do szczegółów, jak by powiedział Iwan Karamazow. Łudzi kompletnie nie interesuje, w jaki sposób można ten świat przedstawić, lecz to, jak można w nim żyć. Ideologiczna władza idąca pod rękę z totalitaryzmem rychło przekona swoich poddanych, że jej zamknięty świat jest jedyną możliwą przestrzenią życiową, a zatem człowiek najlepiej zrobi, jak się w niej na stałe urządzi. Czy można kogoś osądzać tylko dlatego, że chce żyć? Z drugiej jednak strony należy przyjąć warunki wstępne takiego życia, jak również liczyć się z konsekwencjami; to wszelako da się zepchnąć bez reszty w regiony podświadomości. Po pierwsze, nie trzeba koniecznie widzieć świata takim, jaki jest: jeśli zaprzyjaźnimy się z ideologią, to nas w pewnym sensie uspokoi, bo przekona nas o naszej bezsilności. W końcu tak zwana niezależna od nas, obiektywna rzeczywistość to narkotyk, który szybko pozwoli nam zapomnieć o tym, że to nie dyktatura dała nam życie i że nie musimy się z niego rozliczać przed tajną policją, lecz przed samym sobą, w każdym razie. To, że uczestniczymy w jakimś wielkim planie, stanowi dla nas pewną pociechę wobec zupełnego braku poczucia wspólnoty, z czasem zaś mamy szansę poczuć się członkiem czegoś w rodzaju klanu czy szajki, która mówi własnym, sekretnym językiem. Nie rozumieją nas? Tym lepiej. Dla świata zewnętrznego, który jest daleki i nie zna naszej mowy, także mamy swój język, który nas jednoczy i który świat zewnętrzny również dobrze rozumie: język nienawiści i agresji. Nie będę ciągnął tego wątku, bo mówię zapewne o rzeczach, które państwo doskonale znają. Chciałem jedynie uzasadnić to, O czym wspomniałem na wstępie, a mianowicie, że nie czuję się kompetentny, by mówić o aktualnych problemach inteligencji. Nigdy właściwie nie utożsamiałem się z inteligencją, co więcej, robiłem wszystko, żeby się od niej odróżnić. Próbowałem sformułować definicję inteligenta na rozmaite sposoby, na przykład, że inteligent to człowiek, który zdobywa się na refleksję o rzeczach, artysta natomiast rzeczy stwarza. Jest to oczywiście twierdzenie, któremu wiele można zarzucić, bo przecież refleksja również bywa bezwarunkowa i egzystencjalna, z kolei rzeczy, które się tworzy, mogą być całkowicie fałszywe, sztuczne i nieautentyczne. Dzisiaj już nawet byłbym może skłonny przyznać, że moje odcięcie się to również tylko jeden z rodzajów postawy inteligenta, która wyraża się właśnie w negacji. Ale w tamtym momencie, jakieś trzydzieści pięć lat temu, kiedy jasno i boleśnie zdałem sobie sprawę, że moje plany pisarskie to zarazem nieunikniony pomysł na życie, zrozumiałem, że tym samym opuściłem tak czy inaczej, legalnie bądź nielegalnie, jakoś jednak funkcjonujące kręgi inteligencji i dobrowolnie skazałem się na intelektualne wygnanie. W świecie ukształtowa- nym przez cytowany już wcześniej materialistyczny aksjomat, głoszący, że istnieje „niezależna od nas obiektywna rzeczywistość”, w świecie, w którym tak wielu utraciło nawet zwykłe poczucie rzeczywistości, doszedłem do przekonania, że istnieje tylko jedna rzeczywistość: ja sam, i że z tej jednej jedynej rzeczywistości muszę sobie stworzyć swój własny, jedyny świat. W rezultacie nie mogłem zaakceptować wielu rzeczy, które inni akceptowali — wcale ich zresztą nie potępiam — a nawet uznali za możliwe do zaakceptowania. Przecież większość inteligencji również odrzuciła ten świat, chociaż niekoniecznie w imię transcendencji. Natomiast realną perspektywę i nadzieję zdawały się wskazywać reformy, które postawiły przed ludźmi alternatywę „od środka czy z zewnątrz”, a więc „z nami czy przeciw nam”. Tyle tylko, że wtedy alternatywa ta już dawno nie była dla mnie alternatywą. Jak już mówiłem, w przeciwieństwie do większości ludzi, mnie nie interesowało, jak można w tym świecie żyć, lecz jak można go przedstawić. I forma artystyczna ukazała ten świat takim samym jak ludzkie doświadczenie: jako świat, który należy odrzucić. Dla mnie zatem nie istniał problem: z tym światem czy przeciw niemu, mój wybór bowiem brzmiał: ani z nim, ani przeciw niemu — poza nim. Być może, dopatrzą się państwo w moim stanowisku jakiejś nuty wyższości. Być może, odkryją też państwo w moich słowach pewne antyinteligenckie nastawienie. Muszę jednak zaznaczyć, że ja tu cały czas mówię o pewnym typie inteligenta. Nazywam ten typ inteligentem ideologicznym, albowiem jego sposób myślenia, system działania, całą jego duchową i fizyczną egzystencję przeniknęła i określiła ideologia, kształtująca świat materialny, w którym zmuszony jest żyć. Bez względu na to, jakie stosunki łączą go z władzą, która go utrzymuje, zawsze jest z tą władzą związany i poza jej zamkniętym systemem jego istnienie nie ma racji bytu; a zatem mógłbym go również nazwać inteligentem uzależnionym od władzy. W końcu, trudno zaprzeczyć, społeczeństwo zamknięte, świat ideologicznego totalitaryzmu, to explicite świat inteligencji. Ten, kto nie chce się weń wtopić, musi sobie jasno zdać sprawę, co go od tego ideologicznego świata - bez względu na to, jaka to ideologia - głęboko dzieli. Jest mu to potrzebne, żeby ocalić język, w którym ofiara wciąż jeszcze może wyrazić swoje cierpienie i sformułować swoje oskarżenia. Ale teraz staje się to coraz trudniejsze po prostu dlatego, że nie ma do kogo mówić. Niegdyś człowiek był stworzeniem boskim, postacią tragiczną, czekającą zbawienia. Tę samotną istotę ideologiczny totalitaryzm najpierw rozdął do rozmiarów tłumu, potem uwięził pośród ścian zamkniętego systemu państwowego, a następnie zdegradował do roli bezdusznego trybu w swojej machinie. Ta istota nie potrzebuje już zbawienia, bo nie ponosi odpowiedzialności za samą siebie. Ideologia wyzuła ją z jej kosmosu, z jej samotności, odebrała jej tragizm istnienia. Skazała na byt zdeterminowany, na sytuację, kiedy jej los zależy od jej pochodzenia, rasy czy pozycji społecznej. Odbierając los, pozbawiono ją zarazem ludzkiej rzeczywistości czy, mówiąc inaczej, możliwości zwykłego odczuwania życia. Nie pojmujemy zbrodni, do jakich może dojść w państwie totalitarnym, a tymczasem należałoby jedynie zbadać, w jakim stopniu miejsce moralności i ludzkiej wyobraźni zajął nowy kategoryczny imperatyw: totalna ideologia. Zadaniem sztuki jest przeciwstawić ideologii ludzki język; wskrzesić siłę wyobraźni i przypomnieć człowiekowi, skąd się wziął, uświadomić mu jego prawdziwą sytuację i jego ludzki los. A zatem wybór artysty może być tylko wyborem radykalnym. Mogą mi państwo zarzucić, że mówię o zagadnieniach nieaktualnych, bo przecież w całej Europie władza totalitarna upadła, a zniewolona inteligencja odzyskała wolność, kreatywność i swobodę działania. Rzeczywiście, w euforii pełnego nadziei roku 1989 tak to widzieliśmy i tak chcieliśmy to widzieć. Jednak tych parę lat, które od tamtej pory minęły, wystarczyło, żeby inteligencja - i tutaj znowu mówię o niepotrzebnym inteligencie, który tak bujnie rozmnożył się na podłożu totalitaryzmu - oceniła swoje straty. Przyjrzyjmy się dokładnie: wraz z końcem społeczeństwa zamkniętego pewna spora grupa inteligencji nie wyzwoliła się, lecz wręcz przeciwnie: utraciła swój świat. Wielki spektakl wolności, który z początku usiłowała reżyserować i dyrygować nim, przeżyła w końcu jako załamanie. I pomiędzy zmianą jednych ideologicznych okularów na drugie być może po raz pierwszy doszło do tego, że zobaczyła rzeczywistość nie umalowaną, to znaczy dostrzegła, że stała się niepotrzebna. Ona, która tak doskonale poruszała się w labiryncie władzy w czasach społeczeństwa zamkniętego, nagle stanęła oko w oko z wolnością, która okazała się dla niej zbyt obszerna, żeby mogła się w niej nie zmieścić. Ona, która nauczyła się, jak żyć z tajną policją, prowadząc jednocześnie językiem migowym, za pomocą rąk schowanych za plecami, dialog z gorąco umiłowanym narodem; ona, która nauczyła się czytać między wierszami i kwiecistym językiem odgrywać rolę proroka, złapała się teraz na tym, że proroctwo to nie jest artykuł szczególnie chodliwy na wielkim rynku europejskich towarów. Co ma ze sobą począć? Kto raz zaczął grę z władzą czy choćby przystał na to, żeby być zabawką w ręku władzy, ten już nigdy nie będzie zdolny myśleć, marzyć, rozmawiać i deklamować o niczym innym, tylko o władzy. Niczego nie zrozumiemy, jeśli zdamy się na same fachowe terminy politologiczne, również intuicja nie pomoże nam pojąć tego straszliwego, chorobliwego wręcz, egzystencjalnego stresu, jaki przeżywa niepotrzebny inteligent. Gnębią go znane z dawien dawna psychozy: klaustrofobia, ksenofobia, paranoidalne urojenia i manie prześladowcze — wszystko, co niejako samo przez się rozwinęło się w nim pod wpływem kontaktów z totalitarną władzą i kompromisów, na jakie z nią szedł. Teraz do tego wszystkiego doszło jeszcze gwałtowne poszerzenie się przestrzeni, uczucie, że jest pozostawiony samemu sobie, że jest sam. Wszyscy się przeciwko niemu zmówili, ginie jego naród, jego klasa - i on, tylko on zna zbawcze zaklęcie, ale nikt go nie słucha. Na dodatek kwestionują jego dotąd niekwestionowaną pozycję i przywileje. Wyprzedają jego kraj, oddają go w obce ręce, a nawet już nim rządzą. Pojęcie obcego odgrywa szczególnie ważną rolę w jego wyobraźni, bo przecież on sam stał się w pewnym stopniu obcy w tej zupełnie nowej sytuacji, której specyfika polega na tym, że stawia przed nim wyzwania wymagające jedynie racjonalnych odpowiedzi i działań. On, niepotrzebny inteligent, nie jest na to przygotowany, on przyzwyczaił się do tego, że każdy prawdziwy problem, wymagający pilnego rozwiązania, należy z miejsca zatłuc rzeźnickim tasakiem ideologii. To mniej więcej wszystko, co chciałem powiedzieć. Usiłowałem naszkicować - zapewne niedostatecznie wyraźnie i szczegółowo - pewien typ inteligenta, w którym to typie widzę ucieleśniony kryzys naszej epoki, wielki problem, który dręczy nas wszystkich. Ów problem jest prosty, jak proste mogą być jedynie naprawdę ważne, żywotne problemy. Sprowadza się do tego: jednostka czy masa, społeczeństwo zamknięte czy otwarte, totalitaryzm czy wolność — ostatecznie więc: życie czy śmierć. Wydaje się, że problem ten jest dzisiaj problemem uniwersalnym. Przy innej okazji mówiłem już o tym, że w naszym nowoczesnym — czy ponowoczesnym — świecie granice przebiegają nie tyle pomiędzy wspólnotami etnicznymi, narodami, wyznaniami, co raczej poglądami na świat, postawami wobec świata, czyli że oddzielają rozum i fanatyzm, tolerancję i histerię, kreatywność i niszczącą żądzę władzy. Nie twierdzę, że pytanie to nie ma wymiaru historycznego, jednak odpowiedź na nie uważam za kwestię otwartą, moim zdaniem bowiem co najmniej w tym samym stopniu zaważy na niej kiedyś prawdziwa życiowa energia, zdolność i umiejętność trwania i przetrwania, co determinanty historyczne. Ojczyzna, dom, kraj Weimar widzialny i niewidzialny (Tekst dla hamburskiego pisma „Meridian”, 1994) Mówiąc szczerze, trochę już mnie znudził stereotyp towarzyszący Weimarowi. Łączyć ze sobą niemiecki klasycyzm i nazistowskie obozy koncentracyjne, przyznajmy, to zabieg nieco perwersyjny. Z drugiej jednak strony, kiedy się dobrze zastanowimy, upływający czas nasyca tę myślową zbitkę aktualną treścią. Niestety, hańba, podobnie jak wielkość, jest nieśmiertelna, a związek pomiędzy nimi wcale nie jest tak luźny, jak by niektórzy chcieli nam wmówić. Goethe widział źródło natchnienia w zachwycie, ale w czym mają szukać natchnienia współcześni artyści, którzy zamiast zachwytu znajdują jedynie wstyd, przerażenie i strach lub też zaprzeczenie i całkowite odrzucenie? Oni, współcześni artyści — jeśli w ogóle traktują sztukę poważnie, muszą znaleźć siły dla swojej twórczości w tym, co negatywne, w cierpieniu i utożsamieniu się z cierpiącymi. Celowo mówię tutaj o cierpiących, a nie o ofiarach. Nie trzeba do tego być rozplataną nożami oprawców ofiarą wojny na Bałkanach czy głodującym Somalijczykiem, by usłyszeć jęk świata i rozpoznać w nim własny głos. Dziś, gdy społeczna i metafizyczna samotność człowieka stała się faktem dokonanym, nie ma już łudzi, których skazano na izolację. Totalność, sztuczny twór wysokiej filozofii, kiedyś element propagandowego języka Goebbelsa, dzisiaj odzwierciedla rzeczywisty stan świata. Cierpienie jest dla współczesnego człowieka nakazem, a uroczystym sprzeciwem wobec niego staje się sztuka, która nie może być niczym innym. Tak więc, skoro już jestem artystą, może to dobry los zaprowadził mnie do Weimaru czy, mówiąc ściśle, do Buchenwaldu: w końcu większą cnotą jest się uczyć poprzez własne cierpienie niż poprzez cudze. Ale cóż, nawet ból,, by mógł trwać, potrzebuje narzędzi, a cierpienie pozbawione żywego podmiotu karłowacieje. Te narzędzia pielęgnuję w sobie pod postacią obrazów, których intensywne przywoływanie czasami wyzwała we mnie żywe uczucia. Ale jakie to uczucia? No, to właśnie była tajemnica, misterium, które pragnąłem odtworzyć. Na przykład taki obraz: wczesną wiosną 1945 roku siedzę owinięty w koc na przenośnej toalecie przed szpitalnym barakiem, niczym książę Vendóme przyjmujący biskupa Parmy. Żuję amerykańską gumę i wodzę znudzonym wzrokiem wzdłuż znajdujących się po przeciwległej stronie baraków dla chorych na tyfus i po dalekich, otwartych jeszcze zbiorowych mogiłach, w których spoczywają zalane wapnem zwłoki, rzucone jedne na drugie niczym kłody. Nagle moją uwagę zwraca niewiarygodny widok: nasypem idą ku nam mężczyźni i kobiety. Wiatr powiewa spódnicami, widzę odświętne kapelusze kobiet i ciemne garnitury mężczyzn. Za nimi kilku amerykańskich żołnierzy. Podchodzą do zbiorowej mogiły, w milczeniu stają dookoła. Mężczyźni zdejmują kapelusze, kobiety unoszą do oczu chusteczki. Kilka chwil milczą skamieniali. Wreszcie zastygły w bezruchu obraz ożywa. Twarze zwracają się ku amerykańskim oficerom, widzę, jak unoszą ramiona i rozkładają je na wysokości barków, potem ramiona opadają na uda i znowu się podnoszą. Głowy trzęsą się i kręcą w geście zaprzeczenia. Nie muszę wiedzieć, że na rozkaz amerykańskiego dowódcy przywieziono do obozu znaczniejszych obywateli Weimaru, by pokazać im, co w ich imieniu zrobiono; i bez tego rozumiem tę pantomimę. Oni niczego nie wiedzieli. Nikt niczego nie wiedział. Co mam teraz zrobić z tym obrazem? Czy może stać się dla mnie podstawą moralnego osądu? Nie na tym przecież polega istota tej sceny. Gniew jest refleksem, zatem uczuciem wtórnym: nadaje się jedynie do tego, by stonować znacznie ostrzejszy, prawdziwy smak chwili. A sztuka, tego szybko się nauczyłem, nie służy temu, by kogokolwiek oskarżać, ale temu, by odtworzyć chwilę. I w tym sensie obrazy pełne bólu warte są tyle samo, co obrazy niczym niezakłóconego szczęścia. I oto w parę tygodni później w kilku wyruszyliśmy do „pobliskiego miasta. Fakt, że miasto nazywało się Weimar, nie miał dla nas, o ile dobrze pamiętam, wielkiego znaczenia. Świeciło ostre, letnie słońce. Mieliśmy na sobie obozowe pasiaki, a na śródmiejskim skrzyżowaniu stojący na podwyższeniu amerykański żołnierz w białym hełmie zatrzymał ruch, abyśmy mogli przejść, i kiedy maszerowaliśmy przed nim, zasalutował. Jedliśmy obiad w eleganckiej restauracji na półpiętrze. Dostaliśmy danie bezmięsne, do dziś wyraźnie pamiętam zielony sos rabarbarowy. Płaciliśmy kartkami, a kelner wcale nie był zachwycony. W tamtych chwilach żyje nienazwana i bezpowrotnie miniona przeszłość. Gdybym je przeżył raz jeszcze, mógłbym powiedzieć, że zwyciężyłem czas, że odniosłem zwycięstwo nad życiem. Ale człowiek nie do tego został stworzony: człowiek został stworzony, by pamiętać. I by czasami sprawdzić, czy pamięć wiernie mu służy. Po szesnastu latach dojrzały mężczyzna przyjechał do tamtego miasta dokonać wizji. Ten mężczyzna -ja - dokładnie wiedział, czego szuka — i niczego nie znalazł. Ani restauracji, ani tamtego skrzyżowania. A przede wszystkim nie odnalazł samego siebie, przedmiotu i podmiotu wówczas przeżytej chwili. Niczym ktoś obcy błąkał się po obcych ulicach, a sam Weimar był dla niego jedynie przeszkodą. Ogromną sceną, w której zmienionych dekoracjach, niczym we wzrokowej zasadzce, stracił orientację. Wszedł na Ettersberg, zatrzymaj się na szczycie i czekał, by wstrząsnął nim rozciągający się z góry widok. Ale zobaczył tylko nagie zbocze, porośnięte gdzieniegdzie trawą i polnymi kwiatami. Wtedy zrozumiał to, co zazwyczaj nazywa się przemijaniem, i zrozumiał, ile warte jest to wszystko, co w wyniku przemijania tracimy. I zdecydował, jak będzie wyglądało jego życie — moje życie. Zrozumiałem, że jeśli chcę zmierzyć się ze swoją przeszłością i miejscami minionych wydarzeń, muszę, odwołując się do własnej pamięci twórczej, stworzyć wszystko od nowa. Z drugiej strony wyprawa ta pozwoliła mi się uwolnić od śledzenia kolejnych metamorfoz, jakie przechodził Weimar. Ostatnio dostrzegłem w nim porządne, małe miasteczko, którego melancholijny nastrój był tylko niewiele bardziej ponury ode mnie samego. Wtedy właśnie od dwóch miesięcy przebywałem na stypendium w tak zwanej Niemieckiej Republice Demokratycznej, więzieniu ludów, w tej wyjątkowo antypatycznej celi socjalistycznego łagru. A pomnika, który tymczasem wzniesiono na Ettersbergu, żadną miarą nie mogłem uznać za znak szczerej pokuty: było to raczej memento dla narodu skazanego na więzienne życie, świadectwo hańby. Stałem przed nim zawstydzony i pozbawiony wszystkiego, jak ktoś, komu odebrano nawet prawo do własnego bólu, bo jego hańba stała się powszechnie znana. Weimar czekają teraz kolejne metamorfozy. Kto wie, co go czeka. Może stanie się tak, jak przewidywał Jean Amery: „Kraje, języki i kultury wszędzie będą takie same. Kiedy wielokształtna rzeczywistość nie będzie się już poddawać uproszczeniom, Niemcy naprawdę nie będą już więcej ogłupiałym, sennym krajem, równiną śmiertelnej głębi i pospolitej świetności; nie poznają one same siebie. Tylko kto to odkryje?” Z pewnością nie ja. Nie wiem, ile mnie jeszcze czeka metamorfoz. Kiedyś może dotrę do tego miasta jako zwyczajny europejski turysta. Odnajdę dom Goethego i pochylę głowę przed pomnikiem na Ettersbergu. Nieszczęśliwe stulecie (Mowa wygłoszona w hamburskim Spielhaus, 1995) Jeżeli uznamy pogląd amerykańskiego historyka Johna Lukacsa, który twierdzi, że wiek dwudziesty rozciągał się między rokiem 1914 i 1989, to zgodnie z taką rachubą epok dziś znajdujemy się w próżni. I choć pewnie kiedyś pojawi się kolejny historyk i wyznaczy nowe granice czasowe, na razie powinna nas zadowolić ta cicha kryjówka, a nawet możemy się cieszyć z owego prowizorium. Żyjemy zatem w czasie, który jest najlepszą chwilą na wzruszającą mowę pożegnalną czy pełne radości powitanie. Nie robimy ani jednego, ani drugiego, tylko dlatego że wasz dzisiejszy mówca nie jest historykiem i funkcjonuje w zupełnie innym wymiarze czasu. Urodził się w pierwszym trzydziestoleciu dwudziestego wieku, uratował się z Auschwitz, przeżył stalinizm, jako mieszkaniec Budapesztu był świadkiem żywiołowego powstania, które szybko zostało stłumione, a jako pisarz nauczył się, że inspiracji może szukać jedynie w doznaniach negatywnych, i w sześć lat po określanej mianem socjalizmu rosyjskiej okupacji, gdy skończył się historycznie rozumiany dwudziesty wiek, w wirze pustki nazywanej przy okazji uroczystych mów wolnością, a określonej przez konstytucję - podobnie zresztą jak przez poprzednią, socjalistyczną konstytucję — jako demokracja, zastanawia się, czy jego doświadczenia mają jakiś sens, czy też żył zupełnie daremnie. Już samym postawieniem tego pytania popadam w typowo dwudziestowieczny konflikt. Kiedy mówię o swoich doświadczeniach, to mówię o sobie i o tym, jak kształtowała się moja osobowość; kiedy zaś wspominam kulturowo-egzystencjalny proces określany przez Niemców słowem Bildung, nie jestem w stanie zaprzeczyć, że na moich doświadczeniach, na rozwoju mojej osobowości odcisnęła piętno historia; najbardziej charakterystycznym rysem dwudziestowiecznej historii jest zaś to, że całkowicie neguje ludzką osobę i osobowość człowieka. Jak więc znaleźć związek pomiędzy moją osobowością, ukształtowaną w wyniku doświadczeń, a historią, na każdym kroku negującą czy niszczącą moją osobowość? Ci, którym dane było przeżyć choćby jeden z dwudziestowiecznych totalitaryzmów, czy to nazistowski, czy ten drugi, spod znaku sierpa i młota, zrozumieją kłopoty, jakich nastręcza mi powyższy dylemat. Przecież w życiu każdego z nas zdarzył się choćby jeden okres, kiedy żyliśmy niejako nie swoim życiem, kiedy znajdowaliśmy się w niezrozumiałych sytuacjach, których nie można racjonalnie wytłumaczyć, kiedy tak się zachowywaliśmy, jak z własnej woli nigdy byśmy się nie zachowali, dokonywaliśmy wyborów, które nie wynikały z naszych prawdziwych charakterów, ale były skutkiem działania upiornych zewnętrznych sil; czas ten rzadko i niechętnie wspominamy, nie rozpoznajemy się w nim, i choć nie potrafimy o nim zapomnieć, powoli, z biegiem lat staje się on dla nas czymś w rodzaju anegdoty, która - przynajmniej tak się nam wydaje - nie wtopiła się w nas, nie okazała się wydarzeniem budującym naszą osobowość, słowem, nie przeistoczyła się w doświadczenie. Trudności z przyswojeniem przeżyć wydają mi się typowym, niepowtarzalnym doświadczeniem dwudziestego wieku, który bywa też określany mianem „irracjonalnego”, jak gdyby racjonalność i irracjonalność były dwiema skrajnie różnymi, niezbadanymi siłami natury, miotającymi na wszystkie strony bezwolnym człowiekiem. Skoro więc wiek osiemnasty nazywamy wiekiem racjonalności, z całą pewnością wiek dwudziesty zyska kiedyś miano wieku irracjonalności. Ale co znaczą te słowa w miejscu, gdzie toczy się realna codzienność, gdzie to, co później uczeni nazwą materiałem historycznym, kłębi się jako żywe życie? Nie znaczą nic, okazują się pustą abstrakcją. A jeśli mają jakiekolwiek znaczenie, to zawiera się ono nie w słowach, ale w tym, co jest pomiędzy nimi. Na przykład fenomenu Auschwitz nie da się zrozumieć, odwołując się do logiki: tutaj, wygląda na to, rozum nie na wiele się zdaje. Tylko że ten fakt akurat jest nam na rękę. Im bardziej bowiem podkreślamy irracjonalny charakter tego, co wydarzyło się w Auschwitz, tym dalej odsuwamy to od siebie, tym mniej możemy, a nawet chcemy zrozumieć, bo przecież powiedzieliśmy, że to jest niezrozumiałe. Racjonalność i irracjonalność zostały zepchnięte do kategorii słów, które utraciły pierwotne znaczenie i odzwierciedlają tylko naszą chęć, nasz zamiar, by odsunąć od siebie fakty, rzeczywistość i zrozumienie Ding an sich. Być może trudno to zrozumieć; ale nakaz moralny, jaki sformułował anonimowy uczony Thomasa Bernharda, brzmi: „Przynajmniej trzeba się starać ponieść porażkę”. I możemy dalej rozwijać to zdanie, bo słowo „porażka” nie oznacza tu porażki zapomnianych i porzuconych przed laty zamiarów, ale to, że próbowaliśmy się zmierzyć z historią, oznacza więc nasze egzystencjalne spotkanie z historią (żeby użyć słów Rudolfa Bultmanna) i nasze egzystencjalne fiasko. Innymi słowy: przynajmniej raz w życiu każdy z nas próbował sobie wyobrazić, co też się wydarzyło w dwudziestym wieku, i próbował się utożsamić z człowiekiem — z samym sobą - z tym, któremu się to wszystko przydarzyło. Kiedy zaś posunął się w utożsamieniu do ostateczności, tam, na końcu, ostatkiem sił doszedł do wniosku, że niczego nie zrozumiał: i dopiero wówczas, dopiero wtedy miał prawo powiedzieć, że udało mu się z tej epoki cokolwiek zrozumieć — zrozumieć, że jest niezrozumiała. Ale spróbujmy zawęzić pytanie i zadać je następująco: co tu jest naprawdę niezrozumiałe? Na pytanie zadane przez tygodnik „Der Spiegel”, co jest w ideologii i działaniu nazistów bezprecedensowe i jedyne, profesor Ernst Nolte odpowiedział: „To, że skazywali na śmierć ludzi, których uważali za sprawców fatalnego biegu historii, i że robili to bez zamiaru popełnienia jakiegokolwiek okrucieństwa, podobnie jak uśmiercamy szkodliwe robactwo, choć przecież wcale nie chcemy sprawiać mu bólu”. Nie bez przyczyny wybrałem tę - w moim odczuciu najzupełniej fałszywą - ale dla obecnych pokoleń jakże charakterystyczną interpretację. Po wojnie przegranej przez Trzecią Rzeszę (celowo nie mówię tu o przegranej nazistów, bo ci do dzisiaj mają się dobrze) obyczajem stało się przesłanianie okrucieństwa bolszewików potwornościami, których dopuszczali się naziści, dziś zaś, po upadku systemu bolszewickiego, Auschwitz próbuje się relatywizować czy nawet usprawiedliwiać porównywaniem do Gułagu. Celem dzisiejszego wykładu nie jest rozważanie różnic pomiędzy tymi dwoma zjawiskami - tym bardziej że różnice nie polegają na liczbie okrucieństw czy morderstw, porównanie takie zresztą nie ma żadnego sensu z jednej rzeczy jednak warto zdać sobie sprawę: żaden państwowy czy partyjny totalitaryzm nie może się obejść bez dyskryminacji, a typową dla totalitaryzmu formą dyskryminacji jest ludobójstwo. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy usłyszałem po niemiecku wyrażenie „kłamstwo oświęcimskie”, a niemiecki nie jest moim językiem ojczystym, tłumaczyłem sobie, że chodzi o kłamstwo neonazistów, którzy głoszą, jakoby nie jest ich zamiarem powrót do obozów koncentracyjnych i ludobójstwa. Kiedy dowiedziałem się, że próbują zaprzeczać istnieniu Auschwitz i popełnionym tam ludobójczym czynom, bardzo byłem zdziwiony. W takim razie — zastanawiałem się — czym chcą się przypodobać swoim zwolennikom? Przecież Auschwitz nie był jedynie rekwizytem nazistowskiej władzy czy, mówiąc słowami Jeana Ameryego, tylko „incydentem”, ale „esencją” i istotą, wręcz celem, i wreszcie, powiedzmy sobie otwarcie: nawet zanegowane, jedynym dziełem zdolnym przetrwać jest dzieło, które rozpoznaje siebie i w którym inni rozpoznają siebie. Auschwitz był obecny już w dalekich od niewinności początkach nazistowskiej władzy, potem stał się wielką tajemnicą, strasznym cieniem norymberskich pochodni, gehenną czającą się u naszych stóp, w której zanurzyły się w końcu narody, państwa i cała epoka. Auschwitz - i wszystko, co się kryje pod tą geograficzną nazwą - był ukoronowaniem nazistowskiej antykultury, był jej dowodem. Współistnienie cywilizowanych społeczności opiera się na milczącej zgodzie, że ludziom nikt nie przypomina, iż ich życie jest większą, znacznie większą wartością niż te wszystkie, które uznawali. Kiedy jednak człowiek zostaje zmuszony, by zdać sobie z tego sprawę - bo terror stawia go w sytuacji, w której każdego dnia, w każdej godzinie, w każdej minucie swego życia zaczyna to rozumieć - nie możemy już mówić o kulturze, a wszystkie dotychczasowe wartości tracą na znaczeniu wobec konieczności przetrwania; ale w takim wypadku przetrwanie nie niesie już ze sobą wartości kulturowych, jest nihilistycznym istnieniem, kiedy żyjemy nie dla innych, ale kosztem innych -w sensie kultury czy ludzkiej wspólnoty istnieniem nie tylko bezwartościowym, ale z natury destrukcyjnym, gdyż rozgrywają- cym się w sytuacji przymusu. Jest to nic innego, jak apologia istnienia za wszelką cenę, któremu bezustannie towarzyszy szatański śmiech. Takie istnienie jest tylko gromadną wegetacją, prowadzącą do upodlenia, zabójstwa i mordowania. Bezprecedensową i jedyną w swoim rodzaju cechą nazizmu jest to, iż instytucjonalnie, że tak powiem: urzędowo, rozkoszował się upodlaniem ludzi, totalnym, powszechnym unicestwianiem systemu ludzkich wartości, wprowadzaniem w życiową praktykę słów przypisywanych jednemu z nazistowskich przywódców, Geringowi: „Kiedy słyszę słowo kultura, odbezpieczam rewolwer”. Na marginesie zauważmy, że bolszewizm nie stawiał tej myśli w centrum swojego zainteresowania, była ona zaledwie jednym z narzędzi potrzebnych do sprawowania władzy, z którego skuteczności zdawał sobie wprawdzie sprawę, ale nie czynił z niej zjawiska kulturowego, potrzebnego do relatywizowania wartości. Nazistowska „rewolucja kulturalna” była zaś przeniknięta perwersyjną nienawiścią do kultury i jeżeli wyciągając wnioski z doświadczeń naszych czasów, będziemy zmuszeni zmienić obraz człowieka, jaki ukształtowały w nas poprzednie, szczęśliwsze epoki, większą rolę odegra w tym procesie piekielne laboratorium nazistowskich eksperymentów niż zbudowany z gorączkowych snów utopijnych rewolucji i z mocarstwowych tradycji Rosji bolszewicki padół łez. Wrócę jednak do postawionego wcześniej pytania: co jest w historii dwudziestego wieku niezrozumiałe? Jeżeli tylko uznamy, że mieliśmy do czynienia z celami i narzędziami dyktatorskiej władzy niezrównoważonych psychicznie, zbrodniczych przywódców i politycznych awanturników, nie można uznać za trudne do zrozumienia ani celów stawianych przez bolszewickie czy nazistowsko- faszystowskie ideologie, ani państwowych praktyk. Zaskakuje jednak nieokrzesana absurdalność tych ideologii, a jeszcze bardziej oparty na nich system sprawowania władzy i skuteczność totalitarnego państwa: ale nie jest to rzecz niezrozumiała, a jeśli wymaga wyjaśnienia, wyjaśnienie owo, gdy mamy przed sobą udokumentowane fakty, wydaje się dość oczywiste. To więc, co czujemy i postrzegamy jako irracjonalne czy niezrozumiałe, to nie zewnętrzne fakty, ale wewnętrzny świat totalitaryzmów. Po prostu nie chcemy, nie mamy odwagi dostrzec brutalnej rzeczywistości, że dno, na którym się znalazł współczesny człowiek, nie jest tylko „niezrozumiałą” historią jednego czy dwóch pokoleń, ale świadczy o powszechnie złej kondycji człowieka, a więc w danych okolicznościach jest normą określającą złą kondycję także nas samych. Przerażeniem napawa też łatwość, z jaką totalitarne systemy władzy niszczą autonomię osobowości człowieka, który równie łatwo i posłusznie staje się częścią dynamicznego aparatu władzy państwowej. Strachem i niepewnością napełnia więc nas to, że w pewnych okresach naszego życia tylu ludzi, a nawet my sami przekształciliśmy się w istoty, z którymi później nie potrafiło się zidentyfikować nasze racjonalne, zdrowe, uznające obywatelskie wartości moralne „ja”. Działanie tych trzech czynników wywołuje w nas więc takie uczucia, jak niezrozumienie, przy czym słowo „niezrozumiałe” staje się tu synonimem słów „nie do przyjęcia”. Skłonni jesteśmy bowiem nasze apokaliptyczne przeżycia widzieć przed sobą niczym na fotografii i z łatwością zapominamy o czasie, kiedy ich doświadczyliśmy. Reżim nazistowski trwał dwanaście, sowiecki okrągłe siedemdziesiąt lat. Jeszcze żyją ludzie, którym udało się przetrwać największe piekło jednego i drugiego reżimu — a przecież było wiele odmian totalitaryzmu, faszyzm czy socjalizm w krajach przez nie okupowanych albo w krajach, które stały się ich sojusznikami. Przetrwanie — i tu świadomie milczę o Holocauście, o nieludzkim wstrząsie, jaki miał miejsce w tym stuleciu — czy, mówiąc inaczej, trudność roli, w jakiej znaleźli się ci, którzy przeżyli, w dużym stopniu bierze się stąd, że wtedy, by przetrwać, trzeba było zrozumieć to, co dzisiaj uważamy za niezrozumiałe, taka bowiem była cena przetrwania. J nawet jeżeli całość była pozbawiona sensu, to minuty i dnie żądały swojej okrutnie ścisłej logiki: ci, którzy przeżyli, musieli potrafić przeżyć, musieli więc także rozumieć to, co przeżyli. Na tym polega cała wielka, żeby nie powiedzieć, szatańska, magia: dzieje totalitaryzmu naszego wieku zagarniają całą naszą egzystencję, a kiedy już poświęcimy się im bez reszty, zostawiają nas na lodzie, gdyż same posługują się diametralnie różną od naszej logiką. I wtedy niezrozumiałe staje się to, co jeszcze przed chwilą rozumieliśmy: zatem to nie historia jest dla nas niezrozumiała, ale my sami. Wydaje mi się, że w końcu wszystko do tego się sprowadza. Człowiek naszej epoki przechodzi przez życie pozbawiony przez historię swojej własnej osobowości, a kiedy wreszcie wyzwoli się z totalitarnej historii, dla własnej satysfakcji pozbawia historię ludzkiej twarzy. I choć w ten sposób eliminuje ze swojego życia doświadczenie historyczne czy, mówiąc ściśle, jego moralne i duchowe konsekwencje, jednocześnie sam przechodzi głęboką metamorfozę, i nie ma sensu zaprzeczać, że ta metamorfoza, podobnie jak zadane przez życie rany, jest dziełem historii. Nie dlatego więc nie można jednym ruchem odciąć się od historii, tak jak próbowano w Niemczech czy w wielu innych krajach, że nie mamy na to szczerej ochoty, ale dlatego, że jak powiedział kiedyś wielki historyk Fernand Braudel - naprawdę ważne wydarzenia historyczne rozpoznajemy po tym, że mają one swoje dalsze ciągi. Ale skoro istnieje kontynuacja, muszą istnieć także przesłanki, nie wiem więc, czy pytania, na które odpowiedzieć miał ten cykl wykładów: co jest przyczyną niespotykanej wcześniej przemocy i destrukcji, jaka miała miejsce w dwudziestym wieku, nie należało zadać odwrotnie, czy przypadkiem przemoc i destrukcja nie są zjawiskami pierwotnymi, które dopiero później przeobraziły się w formy władzy? Bo gdyby historia dwudziestego wieku była jednorazowym wypaczeniem, które nigdy nie miało się powtórzyć, jak próbują nas przekonywać prostoduszni albo podejrzani profeci, to już dawno powinno nadejść wielkie katharsis; a wtedy człowiek z jego autonomiczną, niezależną osobowością już dawno wyraziłby wolę odebrania historii władzy nad swoim życiem, losem i ludzką osobą. Mnie jednak tylko na marginesie całej sprawy interesują tak zwane historyczne właściwości naszej historii. Dla mnie bowiem jedyną prawdziwą cechą historii jest to, że jest ona moją historią i że to mnie się przydarzyła. A najważniejsze jest, że o tym, jakie są moje przeżycia, decyduję ja sam: mam prawo ich nie rozumieć, mam prawo, dokonując moralnych osądów poczynań innych, opierać je na własnych resentymentach, czy też wręcz przeciwnie, te poczynania usprawiedliwiać - ale mam także prawo ich nie rozumieć czy przez wstrząs się od nich uwolnić, czyli przeistoczyć je w doświadczenie i wiedzę, a tę wiedzę uczynić treścią mojego dalszego życia. Ale jeżeli postawy, jakie przybieramy wobec historii, nie będą miały egzystencjalnego, czyli twórczego charakteru, trzeba będzie podać w wątpliwość tezę, że najczarniejsze zjawiska naszego wieku, chociażby narodowy socjalizm, nigdy już się nie powtórzą. Dlaczego bowiem nie miałyby się powtórzyć? Wszystko, co przeżywamy teraz w Europie czy na świecie: nasza cywilizacja, nasz sposób życia, nasze ideały czy też ich brak; przepaść, jaka powstała pomiędzy światem indywiduum a światem historyczno- społecznym, pomiędzy naszym funkcjonowaniem a produkcją i działaniem mechanizmów cywilizacyjnych, rozdarcie, jakie człowiek odczuwa, myśląc o „duszy” i o „interesie”, o sferze swojej prywatności i warunkach zachowania tej sfery, które zarówno jednostkę, jak i całe społeczeństwa popychają ku coraz bardziej schizofrenicznej sytuacji; niemożliwość bycia inteligentem, połączona z głodem ideologii, jaki odczuwa każdy dwudziestowieczny inteligent, destrukcyjnym niczym AIDS czy narkotyki - wszystko to, wszystkie te symptomy naszego ubogiego w wyobraźnię, intelektualnie skarlałego wieku wskazują, że powtórka z historii jest bardziej możliwa niż niemożliwa. I każdy widzi, że demokracja nie potrafi, albo nawet nie chce, uznać systemu wartości, jaki sama sobie wyznaczyła, że nigdzie nie spisują na nowych kamiennych tablicach zasad, których nie wolno przekraczać, że nikt nie tworzy idei, dla których warto żyć. Nikt nie nakreśla żadnych granic, a demokracja stała się tak pojemna, tak bardzo się „oddemokratyzowała, że w jej granicach mieści się już wszystko, a na najdrobniejsze oznaki kryzysu natychmiast reaguje masową histerią i politycznym szaleństwem niczym chory cierpiący na starczą paranoję, który nie potrafi już dać racjonalnej odpowiedzi na najprostsze pytania swojego otoczenia. Mówi się, że zbawienne będzie dla nas ożywienie gospodarcze i że rozwiązanie niesie ze sobą polityka: a przecież problemy, z jakimi boryka się świat, tylko po części mają charakter gospodarczy, jeśli zaś idzie o politykę, od czasu, kiedy rozpadło się ostatnie totalitarne imperium, świat stał się niezrozumiały i niemożliwy do opisania, gdyż pojęcia polityczne przestały być jednoznaczne. Skoro pewien znany historyk — tu znowu pozwolę sobie zacytować profesora Nolte - twierdzi, że „powinna powstać prawicowa, radykalna, ale demokratyczna, a więc przestrzegająca konstytucji partia”, to już nie rozumiem pojęć, którymi posługuje się polityka. Dotychczas bowiem wydawało mi się, że jest się albo radykalnym prawicowcem, albo demokratą. Wydawało mi się, że radykalnie prawicowa partia - podobnie jak partia radykalnie lewicowa - dlatego jest radykalna, że rości sobie prawo do władzy. I konstytucja jej w niczym nie przeszkadza; jak pokazuje doświadczenie krajów Europy Wschodniej, istnieją konstytucje, które pozwalają totalitarnym krajom deklarować się jako demokratyczne. Wiemy też, że istnieją jednoznacznie skrajne partie i partyjki, które bez najmniejszych oporów wpisują w swoją nazwę takie określenia, jak „liberalna” czy „republikańska. Czy to jawne zaprzeczenie politycznego rozsądku i poprawności politycznej, czy drwina? Ale wystarczy, że się zastanowię nad własną tożsamością polityczno-społeczną, by wprawić w zakłopotanie nie tylko moich słuchaczy, ale także samego siebie: jestem Żydem, ale prawie nie znam żydowskiej tradycji i daleko mi do żydowskiego nacjonalizmu; uważam siebie za osobę o konserwatywnych poglądach, ale w sferze polityki stoję po stronie liberałów; jestem za demokracją, ale nie wierzę w równość ludzi, mam pewne wątpliwości co do zasady kierowania się wolą większości, czuję wyjątkową odrazę do tłumu i sposobów sterowania nim, utrzymywania go w dyscyplinie i rozbawiania, boję się niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą tłum, zagrażających wyższym wartościom uznawanym przez mniejszość, która od zawsze tworzyła system wyzna- wanych przez ludzkość wartości. Widzimy więc, że pojęcia z zakresu polityki utraciły treść, a ideologie stały się puste. W dwudziestym wieku wszyscy poszukują własnej tożsamości, a to znamionuje głęboką niepewność, jaką czuje człowiek; jednocześnie zewnętrzny przymus zamyka ludzi w klatkach czy kolorowych pudełeczkach, skąd wypuszcza się ich, niczym tresowane koguty, na czas walki, by na arenie zmierzyły się ze sobą. Nasz wiek najpierw postrzegano jako wiek dwóch biegunów, komunizmu i kapitalizmu, totalitaryzmu i demokracji - „dobra” i „zła”, a teraz na nowo odkrywa się nacjonalizm jako prawdziwą siłę sprawczą naszej historii. Znowu więc dostajemy w podarunku słowo pozbawione wyrazistego znaczenia, chyba żeby jego sensu szukać gdzie indziej niż w procesie, w którym słowo o pozytywnym znaczeniu przekształciło się w słowo o znaczeniu całkowicie negatywnym. Niegdyś uczucia narodowe wzniecały rewolucje, przyczyniały się do powstania państw narodowych, były natchnieniem poetów i artystów, były twórcze. Czym są dzisiaj, wiemy dobrze; ale w końcu nikt nie rodzi się nacjonalistą, człowiek najwyżej przychodzi na świat obciążony egoizmem i skłonnościami destrukcyjnymi, dopiero w wyniku kontaktów ze światem zewnętrznym te skłonności się rozwijają, i tak oto mamy nacjonalistów. Dzisiejsi nacjonaliści nie są podobni do Lajosa Kossutha, Mazziiego czy Georgea Washingtona, ale do Adolfa Hitlera. A ponieważ ruchy neonazistowskie są zwykłym, nieprzynoszącym niczego nowego powtórzeniem‚ nie zaś przemyślaną na nowo przeszłością, są powtórzeniem, które zwodniczo nie za- wiera w sobie żadnej twórczej myśli, żadnego pozytywnego elementu, nacjonalizm nie jest dzisiaj niczym więcej niż jedną z form destrukcji, równie odstręczającą jak każdy fundamentalizm czy podobny rodzaj próby zbawienia świata. Nie ulega wątpliwości, że w naszym wieku wszystko już pokazało prawdziwą twarz. Żołnierze stali się zawodowymi mordercami, politycy przestępcami, kapitał wielkim, niszczącym człowieka przedsiębiorstwem wyposażonym w krematoryjne piece, prawo zasadą rządzącą regułami brudnej gry, wolność więzieniem narodów, antysemityzm obozem koncentracyjnym, a narodowe uczucia ludobójstwem. We wszystkim widoczny jest prawdziwy zamiar, wszystkie idee naszego wieku zbrukane są regułami chłodnej realności, przemocy i destrukcji. Może więc sytuacja wygląda tak, jak opisał to największy znawca dwudziestowiecznej duszy, Franz Kafka: „Naszą rzeczą jest zrobić to, co negatywne; pozytywy już mamy”. To krótkie zdanie rysuje wielkie perspektywy, pokazuje mityczne początki stworzenia i całego ludzkiego losu. Ale dlaczego nie mielibyśmy rozumieć tych słów historycznie? Przeminęła pewna epoka, pewne ludzkie postawy należą już do przeszłości, tak jak pewne etapy życia, młodość. Jakie to były postawy? Zaduma człowieka nad dziełem stworzenia, pobożne zadziwienie, że podlegająca rozkładowi materia - ludzkie ciało - żyje, że ma duszę; przeminęło zdziwienie konstrukcją świata, a wraz z nim — odeszły w przeszłość szacunek dla życia, pobożność, radość i miłość. Ich miejsce zajął mord - nie jako istniejący i zły czyn, jako wypaczenie, jako „zdarzenie”, ale jako forma życia, jako „naturalna” postawa wobec życia i istot żyjących - mord stał się filozofią, a taka zmiana postawy życiowej stała się śmiertelną chorobą naszych czasów. Przeciw tej tezie przemawia jedynie to, że ludobójstwo nie jest wcale najnowszym wymysłem; jednak ciągłe, trwające przez lata czy dziesięciolecia, zmienione w system ludobójstwo, z toczącym się obok normalnym, codziennym życiem, wychowywaniem dzieci, spacerami zakochanych, godzinami przyjęć lekarzy, dążeniem do kariery, prywatnymi zachciankami, melancholijnym zmierzchem, bogaceniem się, sukcesami i porażkami, itd., itd. — to wszystko wraz z przyzwyczajeniem, oswojeniem się ze strachem, obojętnością, machnięciem ręką i znudzeniem — jest czymś nowym, to już nowa postawa. I nowe jest coś jeszcze: że się na to wszystko zgadzamy. Okazało się, że mord jako forma bytu jest możliwy: da się zinstytucjonalizować. Być może ziemskim posłannictwem człowieka jest zniszczyć Ziemię i życie. I przez jakiś czas człowiek postępował jak Syzyf: na pewien czas porzucił swoje posłannictwo i zadanie, wyrwał się ze szponów śmierci i napawał pięknem tego, co ma zniszczyć: życiem. A dzięki temu mogły powstać wszystkie wyższe formy i myśli, które stworzył; sztuka, filozofia, religie są właściwie efektem niezdecydowania się, wahania, czy powinien siać zniszczenie; i to niezdecydowanie tłuma- czy nieuleczalny, nostalgiczny smutek tych naprawdę wielkich. Może jeszcze nigdy świat nie musiał tak się wahać, nie potrzebował intelektualnej aktywności tak jak teraz. Zastanowić się, ocenić własną sytuację i określić od początku wartości — o ile jeszcze życie przedstawia tu jakąkolwiek wartość; to jest pierwsze pytanie, które świat powinien sobie zadać. Ja jednak jestem przekonany, że powodem, dla którego życie straciło wartość, że przyczyną dewaluacji życia, zawrotnego tempa egzystencjalnego upadku niszczącego nasz wiek, jest głębokie znużenie, którego korzenie tkwią w niechęci do doświadczeń historycznych i płynącej z nich katartycznej wiedzy. Wydaje się, że człowiek tu, na Ziemi, nie żyje już własnym życiem i dlatego utracił prawa, mówiąc słowami króla Edypa: „Mój wiek podeszły i dusza moja znająca wielkość mówią mi, że wszystko jest dobre”, albo słowami Pisma Świętego: „I umarł Hiob w starości i nasycony życiem”. Przeciwnie, człowiek naszego wieku, zadając innym okropne, pozbawione sensu cierpienia i ból, wyobraża sobie, że jedyną niewątpliwą wartość znajdzie w życiu wolnym od cierpienia. Tylko że to wolne od cierpienia życie zarazem jest oderwane od rzeczywistości, żeby zapytać słowami Hermanna Brocha: „Czy w tym zdeformowanym życiu jest jeszcze coś rzeczywistego? Czy w tej hipertroficznej rzeczywistości jest jeszcze życie?” Cierpienie tedy, podobnie jak radość (żeby nie mówić w tym miejscu o szczęściu), przyjmuje w naszych czasach najbardziej zniekształconą, najbardziej bezpłodną postać - cierpienia wygnanego do miejsc masowych zbrodni, lagrów, do pokojów przesłuchań policji politycznej czy, w szczęśliwszych społeczeństwach‚ na taśmy filmów pornograficznych. Choć przecież jeszcze niedawno cierpienie, przeżycie człowieczego losu uważano za najgłębsze źródło wiedzy, bez którego nie mogła istnieć żadna twórczość ani nie mogło powstać żadne dzieło. Nieuchronnie przychodzą mi tu na myśl porównania historyczne. Były w historii epoki, które wprawdzie ciężko doświadczyły ludzkość, nie były jednak tylko pustą udręką, lecz dały ludzkości przeżycia przyspieszające dojrzewanie. Wartości te jednak kryły się nie w samym doświadczaniu, lecz w etycznych konsekwencjach zdarzeń, w tym, co z doświadczenia potrafiła wydobyć siła ludzkiej woli i twórczej wyobraźni. Epoka napoleońska, która wywróciła do góry nogami całą Europę, miała w sobie wszystkie cechy współczesnej wojny światowej: wojna zagarniała cywilną ludność podbijanych terenów, brakowało żywności i panował głód; pozbawiano władzy rodziny panujące, upadały systemy polityczne i rodziły się nowe, wiele miast legło w gruzach, po europejskich drogach pędzono jeńców wojennych, a pod Moskwą zamarzła cała armia. A jednak z tego chaosu wyrosła materialna i duchowa kultura dziewiętnastego wieku, ten chaos ukształtował współczesnego człowieka, jego kosmos, ukazany w niezapomnianym obrazie rannego księcia Bołkońskiego wznoszącego wzrok ku niebu. Niedawno, podczas pobytu w Amsterdamie, w jednej z sal Rijksmuseum stanąłem przed obrazem Rembrandta Kompania kapitana F. Banninga Cocqa, znanym raczej pod tytułem Straż nocna. Wyłaniające się z ciemności twarze zdobywców świata, płonące radością i odwagą, wyzywająca ciekawość wesołych i zdecydowanych na wszystko ludzi, gdy z latarniami w rękach zaglądają w tajemnicze zakątki zalegających wokół ciemności, uświadomiły mi, do czego doszedł i co utracił współczesny Europejczyk. Warto jednak zadać pytanie: dlaczego nawet radosne cele przybierają w naszych czasach złowieszczą barwę, dlaczego natychmiast wyzwalają najciemniejsze siły czy w najlepszym razie zamieniają się w nierozwiązywalne problemy? Minęło pięćdziesiąt lat, odkąd rozgromiono Trzecią Rzeszę, kraje Zachodu nie tylko stanęły na nogi, ale odrodziły się politycznie, materialnie, nawet intelektualnie, a przynajmniej zbudowały spójny konsens intelektualny. Teraz jednak, kiedy dojrzał owoc tej czterdziestoletniej walki i upadło drugie totalitarne mocarstwo, dominuje poczucie powszechnego upadku, niemożności i bezradności. Jak gdyby Europa miała kaca, jak gdyby pewnego pochmurnego ranka przebudziła się i zobaczyła, że zamiast dwóch możliwych światów nagle został jej jeden rzeczywisty świat, ekonomia, kapitalizm, zwycięstwo pragmatycznej bezideowości, w każdym razie świat pozbawiony transcendencji, z którego nie ma już drogi do piekła albo do ziemi obiecanej. Jak gdyby z materialną rzeczywistością totalitarnego imperium upadła także idea, choć Imperium i Idea nigdy nie były tożsame. Imperium było Imperium, a Idea kwiatkiem namalowanym na obozowej bramie. A jednak bezgłośny upadek (nazywany „aksamitną rewolucją”) jak gdyby coś w człowieku zniszczył, choć właściwie nie bardzo wiadomo co: może etos sprzeciwu, kształtujący ludzkie postawy czy nadzieję, która choć nigdy nie była prawdziwą nadzieją, bez wątpienia pozwalała ludziom zachować twarz - ale na pewno skończył z relatywizmem. I teraz stoimy tu zwycięscy, puści, zmęczeni i rozczarowani. Może jest inaczej? Może to ja się mylę? Może znowu padliśmy ofiarą optycznego złudzenia, a ta optyka nazywa się manipulacją i nie ma mowy o żadnym zwycięstwie? Czy grozi nam straszliwe niebezpieczeństwo, czy też jesteśmy jedynie świadkami chwilowej utraty kierunku na skutek działania sił, które dotychczas nam podpowiadały‚ że toczymy walkę? A stało się tylko to, iż chwilowe zatrzymanie się w chaosie walki pozwala nagle zobaczyć, że żyjemy w ogarniającym wszystko totalitaryzmie i demokracji, w konformizmie obejmującym zarówno• nasze życie prywatne, jak i publiczne, które - choć brzmi to jak banał - wyalienowana władza mass mediów, masowej kultury czyni tylko znośnym? Czy to możliwe, że ten porwany rytm pozwala nam jedynie usłyszeć trzask i stukot wielkiej, wciągającej do tańca rozszalałej maszynerii, która już od dawna trzyma świat na postronku i narzuca mu tempo, za którym możemy nadążyć lub nie, ale nie możemy mu się sprzeciwić ani od niego uwolnić i uniezależnić, czyli po prostu zatkać uszy? Nie wiem. Jestem pisarzem, mam zbyt mało informacji, ale i to zdaje mi się nadmiarem. Nie wiem, nie wiem, czy tego rodzaju wizja totalitarnego świata jest czymś rzeczywistym, czy jedynie podszeptem mojego wrażliwego na muzykę słuchu. Obecna chwila niewątpliwie jednak stawia przed nami pytanie: dlaczego mamy dalej walczyć, skoro niewątpliwie istotne, ale niezbyt pociągające zagadnienie nieprzerwanego wzrostu dochodu narodowego nie porusza wystarczająco naszej wyobraźni? W to jedno zaś nie wolno uwierzyć, że taki suchy fakt, jak choćby zróżnicowanie dochodu narodowego, jest wystarczającym powodem, by stawiać na wrogich pozycjach narody, państwa i kontynenty, i że ta materialna konfrontacja nie stworzy w przyszłości wyrazistych ideologii. Chcę przez to wszystko powiedzieć, żebyśmy słuchali głosu tej maszynerii i nauczyli się go odróżniać od ledwie słyszalnych szmerów kosmosu, w których powoli ginie jęk ludzkiej tragedii i okrzyk radości. Historia nie dobiegła jeszcze końca, przeciwnie, wszystko wskazuje, że coraz bardziej odbiera człowiekowi jego naturalne dobra, jego los, miejsca porażek i wzlotów, dając w zamian coraz głębsze zapomnienie, doskonałą amnezję, wtopienie się bez reszty w totalitaryzm historii, w czas historyczny. Daje nam fałszywy i łatwy do sfałszowania system moralny i wszystkie wynalazki totalitarnej techniki konformistycznego prania mózgu. I choć łatwo wydać wyrok na naszą epokę, pełną apokaliptycznych wydarzeń, choć łatwo przychodzi nam ją odrzucić - to trudno jest w niej żyć czy odważnym wysiłkiem umysłu ją zaakceptować, mówiąc: jest odzwierciedleniem naszych czasów i naszego życia. A ja czuję, że chwila, że teraźniejszość, w której - podobnie jak w każdej innej teraźniejszości - czas się zatrzymuje, żąda od nas właśnie takiego wyboru. Na razie widzimy tylko trud narodzin; nasz chory wiek wije się z bólu w swojej celi, walczy sam ze sobą: przyjąć czy odrzucić własne istnienie, formę własnego istnienia, własną świadomość - dręczony napadami depresji i bezradności, wściekłego buntu i paraliżującego poczucia winy. Nie ma jasnej świadomości, nie zna swojego celu, życiowego zadania, utracił radość tworzenia, podniosłą żałobę, płodność, mówiąc krótko — jest nieszczęśliwy. Tak, nasz myślowy wywód doprowadził nas w końcu do tego słowa i skoro już tak się stało, zadajmy sobie pytanie - nawet jeżeli nie spodziewamy się uzyskać na nie satysfakcjonującej odpowiedzi — dlaczego straciliśmy moralne prawo do szczęścia — a w każdym razie, dlaczego czujemy, że je straciliśmy? Bo z powodu tego wszystkiego i mimo wszystko to jest właśnie wielkie przesłanie naszego wieku, jakkolwiek na to spojrzymy. Może wcale nie jest tak, jak twierdzi Adorno, że po Auschwitz nie można już pisać wierszy, ale z całą pewnością po Auschwitz — jak widać — człowiek nie może być szczęśliwy. I nie mamy tu do czynienia z jakimś wyabstrahowanym nakazem moralnym, który podświadomie nam podpowiada, że już zawsze będziemy pokutować za Auschwitz. Przeciwnie, doświadczenie uczy, że wszelkie oficjalne narodowe żałoby czy obchody narodowych rocznic służą bardziej zinstytucjonalizowaniu zapominania niż katartycznej zadumie nad przeszłością. Po prostu dostrzegamy brak szczęścia, doświadczamy, że jesteśmy nieszczęśliwi, nie tylko w sferze etyki czy wysokiej umysłowości, gdzie warunki nie pozwalają na dokonanie lepszego wyboru, ale w sferze codziennego życia, i nikt nie wie, czy ludzie stali się nieszczęśliwi po Auschwitz, czy też ich brak szczęścia do Auschwitz doprowadził. Wiem, że zastanawiam się nad kwestią, o której nie ma zwyczaju mówić, gdyż ludzkie poczucie szczęścia, czy braku szczęścia, nie jest zagadnieniem naukowym. Historia, socjologia, ekonomia są naukami. Tylko że żadna z nich nie daje odpowiedzi na pytania dotyczące szczęścia — a nawet ich nie stawia. Najprawdopodobniej znaleźliśmy się w miejscu, które opuściła już nie tylko nauka, lecz powoli opuszczają je nawet poeci. Ludzkość ma jednak nie tylko historię polityki i gospodarki, ale także historię swojej etyki, a w każdym ze znanych mitów początkiem tej historii jest stworzenie świata. Albert Camus, twierdząc, że „szczęście to obowiązek”, z pewnością miał na myśli, . iż człowiek tylko tym potrafi sprawić radość Bogu, że jest szczęśliwy. To zdanie należy oczywiście rozumieć jako metaforę, jako, że tak powiem, zdanie poety, a nie jako wyznanie, bo choć jest mi bliska myśl o Bogu, to daleki jestem od stanowiska wyznawczego. Tak więc myśl o szczęściu jest bliska myśli o stworzeniu, jest wszystkim, tylko nie stanem statycznego spokoju, spokoju przeżuwaczy. Wręcz przeciwnie, potrzeba szczęścia zmusza człowieka do najtrudniejszej wewnętrznej walki: by zaakceptować samego siebie i pozostać w zgodzie ze swymi wysokimi oczekiwaniami, i aby Bóg żyjący w każdym człowieku przygarnął do siebie tę marną ludzką istotę. Ale żeby tak się stało, człowiek musi odnaleźć samego siebie, musi stać się osobą, indywiduum, w najbardziej skrajnym znaczeniu tego słowa. Człowiek nie po to się rodzi, by jako dobrze funkcjonujący element zniknąć w otchłani historii, ale po to, by zrozumieć swój los, zrozumieć, że jest śmiertelny, i — teraz usłyszycie ode mnie staroświeckie wyrażenie — by zbawić swoją duszę. Zbawienie człowieka, jeśli rozumiemy je w wyższym sensie, wykracza poza jego historyczne istnienie — ale stać się to musi nie w ucieczce od historycznych doświadczeń, lecz przeciwnie, poprzez ich poszukiwanie, przeżywanie i tragiczne utożsamianie się z nimi. Jedynie wiedza jest w stanie wynieść człowieka ponad historię, a w czasach zniechęcającej do wszystkiego, odbierającej wszelką nadzieję totalitarnej historii wiedza jest jedyną godną ucieczką, tylko wiedza jest dobra. Jednak w świetle tej wiedzy możemy zadać następujące pytanie: czy wszystko, co robimy i czego doświadczamy, niesie ze sobą jakieś wartości— mówiąc ściśle, czy nasze własne życie posiada jakąś wartość, czy też powinniśmy o nim zapomnieć niczym chorzy na amnezję albo odrzucić jak samobójcy. Bo ten sam radykalny duch, który sprawia, że skandal, hańba i wstyd stają się spuścizną ludzkiej wiedzy, może też przynieść wyzwolenie i nie dlatego odsłania zarazę nihilizmu, by dać miejsce tym siłom, lecz wręcz przeciwnie, po to, by tę wiedzę wzbogacić. Zbliżamy się już do końca naszego wywodu, a wy możecie mi zarzucić, że nie usłyszeliście żadnej konkretnej, jednoznacznej propozycji. Rzeczywiście, nie znam się ani na polityce, ani na gospodarce, ani na rządzeniu państwem. Nie wiem, jak rozwiązać kwestię azylantów, problemy socjalne, jak pomagać biednym krajom i jak wspierać wartościowe jednostki, nie wiem też, jak stworzyć nowy system bezpieczeństwa. Ale jedno wiem na pewno: cywilizacja, która nie określa wyraźnie swoich wartości oraz ich nie strzeże, kroczy drogą samozniszczenia. Wtedy bowiem inni określą nasze wartości, one jednak w ustach innych będą już nie wartościami, ale pretekstem do sprawowania nieograniczonej władzy i do przejawiania nieograniczonej żądzy niszczenia. Często słychać dziś głosy mówiące o narodzinach czegoś w rodzaju „nowego barbarzyństwa”, ale nie zapominajmy, że nim barbarzyńcy podbili Rzym, Rzym już był barbarzyński. Pozwolę sobie w tym miejscu jeszcze raz zacytować słowa wielkiego teologa Rudolfa Bultmanna: „Sens historii kryje się w teraźniejszości, a historii doświadczamy nie jako widzowie, lecz jako ludzie podejmujący odpowiedzialne decyzje”. Tak, to my jesteśmy teraźniejszością, my jesteśmy losem i my będziemy historią. To my przeżywamy nasze życie i wraz z mijającymi latami widzimy, że świat wokół nas się zmienia, staje się lepszy albo gorszy. A my obecni na tej sali z pewnością wszyscy się staramy, by był lepszy. Jak więc jest możliwe, że nasze czyny są od tego tak odległe, jak gdyby jakaś siła odpychała je od nas i wkręcała w wir wiecznie pracującego młyna dziejów, z którego sit wysypuje się mlewo historii i z którego później pieką nasz jakże często gorzki chleb? Co jest dobre? A co jest złe? Jak należy żyć? Tu brzmią mi w uszach wypowiedziane sto lat temu słowa wielkiego pisarza Czechowa: „Nie wiem, na Boga, na honor, nie wiem...” Tu więc, dopełniając słowa wielkiego rosyjskiego pisarza, skończę adekwatnym do tego, o czym tu mówimy, zdaniem Camusa: „A nie mówiłem jeszcze o postaci najbardziej absurdalnej, którą jest twórca”. Ojczyzna, dom, kraj (Mowa wygłoszona w monachijskiej Kammerspiełe, 1996) Rok temu w tej sali wygłoszono cztery mowy, a dwaj spośród czterech mówców — Fritz Beer i George Tabori — zaczęli wystąpienia poświęcone „swoim krajom” od słów, że nie istnieje miejsce, które mogliby nazwać swoim krajem. Ci dwaj mówcy mieli jednak to szczęście albo byli na tyle przezorni, że we właściwym momencie opuścili rodzinną ziemię, nim zamknięto ich tam w więzieniach i obozach albo zamordowano za pochodzenie czy za poglądy, bądź za jedno i za drugie: za pochodzenie i za poglądy. Teraz jednak stoi przed wami mówca, którego praworządne władze kraju - Węgier - w poszanowaniu ustaleń międzypaństwowych wydały w zapieczętowanym wagonie towarowym obcej władzy, by ta go zgładziła, ponieważ ta władza nazistowskie Niemcy - dysponowała o wiele doskonalszymi metodami masowego pozbawiania Żydów życia. Człowiek, który przeżył obóz, a teraz stoi przed wami, do dzisiaj nie wie, Z jakiego powodu tam powrócił: czy był niczym zabłąkany pies, wiedziony instynktem, czy też dlatego, że to miejsce wtedy, jako szesnastolatek, uważał za własny kraj; później, w czasach rosyjskiej okupacji zwanej socjalizmem, spędził czterdzieści lat na wewnętrznej emigracji, by w 1989 roku, kiedy już minęła pierwsza euforia, zrozumieć, że jest obcy, że jest jak na dworcu, na który przybył po długiej podróży, choć w sensie geograficznym nigdy nie odjechał. Być może taka podróż w miejscu też może być nauką: gdybym w to nie wierzył, nie stałbym teraz przed wami. Niedawno spotkał mnie zaszczyt, miałem okazję czytać w budapeszteńskim radiu autobiograficzną powieść Sandora Maraiego Ziemia, ziemia!. Sandor Marai, jeden z największych, najciekawszych współczesnych pisarzy węgierskich, wyemigrował w 1948 roku, jeszcze przed wprowadzeniem na Węgrzech reżimu stalinowskiego, a jego nazwiska „we własnym kraju” przez czterdzieści lat nie wolno było nawet wymówić; Marai dożył chwili, gdy po przewrocie 1989 roku poproszono go, by wrócił ze Stanów Zjednoczonych do kraju, on jednak powrót wyobrażał sobie zupełnie inaczej niż węgierskie władze kulturalne: i w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat zastrzelił się w swoim mieszkaniu w San Diego. We wspomnianej książce Marai opisuje przygotowania do emigracji i ostatnie tygodnie spędzone w Budapeszcie. Gdy czytałem przed radiowym mikrofonem te smutne rozważania, głęboko przeżywałem to, co by go czekało, gdyby został w kraju: przyszłość pełna strachu przed fizycznym i psychicznym terrorem, przed „praniem mózgu”, przed „utratą własnego ja” — i myślałem sobie, że ja, jego trzydzieści lat później urodzony kolega, zostałem tam, nie wyprano mi mózgu (nie udało im się albo o moim mózgu zwyczajnie zapomnieli) i nie utraciłem własnego ja (choć niekiedy jest mi z nim ciężko). Czy to moja wina? Czy byłem tchórzem? Albo leniem? Chyba nie. Naśladując Maraiego, powiem: to także ktoś musiał przeżyć. Marai był jednym z pierwszych, który w swoim obszarze językowym dostrzegł wielkość Franza Kafki i już w 1922 roku przetłumaczył jego najlepsze opowiadania. Kiedy Kafka dowiedział się o tym, natychmiast zaprotestował u wydawcy: przekład swoich dzieł na węgierski zastrzegł dla przyjaciela, Roberta Klopstocka. Tenże Robert Klopstock, pisarz amator węgierskiego pochodzenia, był z zawodu lekarzem, później jego nazwisko pojawiało się od czasu do czasu w literackich kręgach niemieckiej emigracji w Stanach Zjednoczonych. Historia jest taka, jak gdyby żywy Kafka nagle pojawił się w fikcyjnym świecie własnych powieści. Żeby to przybliżyć, powiem, że było tak, jak gdyby Tomasz Mann przełożył na niemiecki jedną z moich książek, a ja powiadomiłbym wydawcę, że w tym względzie mam większe zaufanie do mojego lekarza, który też trochę zna niemiecki. Nie wiem, dlaczego opowiedziałem tę anegdotę. Może chciałem wykazać, że zasadą, która rządzi naszym światem, jest nieporozumienie, a nie umiejętność poznania się na ludziach. Z jaką łatwością, a nawet z jaką lubością wybieramy sobie złego tłumacza i jak łatwo się nam zagubić w języku, który wyraża tylko część naszych myśli. Ja w każdym razie doceniam rozwagę, z jaką wybrano tytuł tego cyklu wykładów: Reden uber das eigene Land (w dosłownym tłumaczeniu: Mowy o własnym kraju) - tak, ten tytuł świadczy o wielkim wyczuciu, opartym na wiedzy o współczesnym świecie. Można było wybrać inny tytuł, na przykład: Mowy o własnej ojczyźnie, byłby to przecież tytuł bardziej przyciągający, bardziej chwytliwy i brzmiący bardziej interesująco. Ale jednocześnie trudny do przyjęcia, a w każdym razie dwuznaczny. Są słowa, których nie możemy już, tak jak kiedyś, wypowiadać bez uprzedzeń. I są też słowa, które we wszystkich językach znaczą pozornie to samo, a jednak w tych językach towarzyszą im różne odczucia i różne skojarzenia. Wydaje mi się, że najbardziej ważkim, choć niedostatecznie docenianym faktem jest, że jad ideologii zatruł język, czyniąc go jednocześnie niebezpiecznym narzędziem. Wittgenstein w zapiskach wydanych pod tytułem Uwagi różne (Vermischte Bemerkungen) mówi, że czasami należy wycofać z języka jakieś wyrażenie, „dać je uprać „ nim ponownie zaczniemy go używać; Paul Celan w mowie z okazji przyznania mu w Bremie nagrody literackiej też zwraca uwagę na upadek języka: „Język musi przejść przez mrok tysiąca śmiercionośnych mów”. Victor Klemperer napisał dzieło o języku narodowego socjalizmu, George Orwell stworzył fikcyjny język totalitaryzmu, New Speak. Ijeden, i drugi miał na myśli, że nasze pojęcia nie przybierają już takiej formy, jak kiedyś. Tak więc dochodzi do dziwnej sytuacji, że proszą mnie, abym powiedział coś o moim kraju – a ja uciekam w rozważania filozoficzno-lingwistyczne. Na marginesie, przy słowie „ojczyzna” rzeczywiście warto na chwilę się zatrzymać. Ja, na przykład, boję się go. Ale to z pewnością konsekwencja złych skojarzeń. Już w dzieciństwie mnie uczono, że najlepiej przysłużę się ojczyźnie, gdy zostanę wysłany na przymusowe roboty, a potem uśmiercony. Nie myślcie, że ironizuję: na zbiórkach Leventek - obowiązkowego paramilitarnego ruchu młodzieżowego - z żółtą opaską na ramieniu musieliśmy śpiewać narodowe pieśni. Dziś oczywiście lepiej odnajduję drogę w labiryncie tego rodzaju perwersji, ale już jako dziecko czułem jej niedorzeczność. Podobne sytuacje można jednak przeżywać inaczej. Niech wolno mi będzie powołać się na przykład węgierskiego poety Miklósa Radnótiego, którego dziesięć napisanych tuż przed śmiercią wierszy uczyniło poetą światowej sławy. Ten wielki człowiek, który urodził się żydem, a z powodów estetycznych czy też z głębokiego przekonania już we wczesnej młodości przeszedł na katolicyzm, nigdy nie przestał być gorącym patriotą. Kilka lat pracował przymusowo, w obozach pilnowanych przez węgierskich i niemieckich oprawców; gdy wojska sowieckie weszły na Węgry, popędzono go pieszo wraz z resztą jeńców do Niemiec; Radnóti po drodze zachorował, konie ciągnące wozy, na których leżeli chorzy, nie wytrzymywały tempa, woźnice chcieli oszczędzić warte wówczas majątek zwierzęta i po naradzie, co zrobić z niepotrzebnym ładunkiem, uznali, że jedyne wyjście to zastrzelić wszystkich chorych, na miejscu, przy drodze. I tak zrobili. Kiedy w dwa łata później otwarto zbiorową mogiłę i dokonano ekshumacji, znaleziono ciało Radnótiego, a w kieszeni jego płaszcza notes z napisanymi w lagrze dziesięcioma długimi wierszami. By poetycko opisać patriotyczne uczucia, Radnóti już we wcześniejszych utworach znalazł nadzwyczaj oryginalną perspektywę: jest to punkt widzenia pilota wrogiego - to znaczy brytyjskiego czy amerykańskiego - bombowca; z nieba postrzega on jako ceł i pole walki ziemię będącą dla poety czymś zupełnie innym, jego ziemią ojczystą, tą, po której chodzi, przywodzącą na myśl znane uliczki, wspomnienia z dzieciństwa, przyjaciół i ukochaną kobietę...Jest tu jednak pewien problem: poeci nie zawsze wiedzą, jak żyć, ale prawie zawsze wiedzą, jak trzeba umrzeć. Pojawia się zatem pytanie, czy jego wierność i heroizm byłyby w naszych oczach takie same, gdyby nie przypieczętował ich swoim własnym losem. W lagrze i więzieniu pragnienie przeżycia wywołuje fatamorganę na zobojętniałym niebie. Ale jak bez tego złudzenia rozumielibyśmy słowo ojczyzna? Wielki znawca tematu, francuski historyk Renan, twierdzi, że to nie rasa i nie język określają naród: ludzie mają go w swoich sercach, podobnie myślą, podobnie czują, mają wspólne wspomnienia i nadzieje. Ja zaś dość wcześnie się dowiedziałem, że mam inne wspomnienia, a moje nadzieje są całkiem różne od tych, jakich oczekiwałaby ode mnie moja ojczyzna. Skrycie wstydziłem się tej inności, która wykluczała mnie ze świata ludzi podobnie myślących i z zawartego przez nich konsensu. Moje własne ja budziło we mnie poczucie winy i powodowało rozdwojenie jaźni, aż wreszcie — o wiele później - zrozumiałem, że to nie jest objaw choroby, ale wręcz przeciwnie, zdrowia, i jeśli coś tracę, zyskuję w zamian jasność widzenia, zyskuję w sensie duchowym. Żyć z poczuciem, że coś się straciło: to jest chyba postawa moralna odpowiadająca naszym czasom. Czy dziś jest jeszcze miejsce dla sztuki i religii, czy odgrywają one jakąś rolę, czy wywierają na nas, na naszą kulturę jakiś wpływ? To, co określano mianem kultury, czyli uniwersalnej twórczości większej ludzkiej wspólnoty, w której człowiek stara się być lepszy i doskonalszy, dziś już chyba nie istnieje. Brak duchowości powoduje wielki brak szczęścia, niemy jęk człowieka, aż wreszcie doprowadza do wrzasku i groźnych wykroczeń. Należę do tych, którzy mieli udział w najtrudniejszych historycznych i ludzkich doświadczeniach, i o którymkolwiek z tych doświadczeń miałbym opowiedzieć, zawsze będzie to mowa pogrzebowa. Współczesne mitologie zaczynają się od czegoś nadzwyczaj negatywnego: Bóg stworzył człowieka, a człowiek stworzył Auschwitz. Nie wiem, czy prowadzono kiedykolwiek wnikliwe badania nad psychozą, którą scharakteryzowałem wcześniej jako poczucie winy i stan rozdwojenia jaźni. Przez sześćdziesiąt lat żyłem w kraju, w którym - poza dwoma cudownymi tygodniami rewolucji 1956 roku - zawsze byłem po stronie wroga. Kiedy mój własny kraj walczył ramię w ramię z nazistowskimi Niemcami, wszystkie nadzieje pokładałem w aliantach, później, w czasach tak zwanego socjalizmu, życzyłem zwycięstwa tak zwanym kapitalistom, czyli chciałem zwycięstwa demokracji nad władzą jednej partii. Na początku tej mowy z łatwością użyłem wyrażenia „wewnętrzna emigracja”; jak gdybym zapomniał o depresji, o strachu, ale też o krótkich chwilach cichych zwycięstw. „Wiecie, czym jest samotność w kraju, który bezustannie sam siebie fetuje, sam siebie wprawia w stan euforii? No, to ja wam powiem. napisałem w Dzienniku galernika; i być może moje książki coś, choć pewnie nie wszystko, mówią o tym uczuciu. Wyobraźcie sobie wyrośniętego czternastoletniego chłopca, jakim byłem w lecie 1944 roku. Upalny letni dzień, a ja miałem na sobie płaszcz, bo na nim była naszyta żółta gwiazda. Praco- wałem wtedy u rzemieślnika wytwarzającego i naprawiającego urządzenia do produkcji win, szef właśnie wysłał mnie do miasta, bym odebrał należność od jednego z klientów. Kiedy szedłem do tramwaju, z pobliskiej drukarni wybiegli chłopcy ze świeżą gazetą pod pachą, wykrzykujący tytuł z pierwszej strony: „Zaczęła się inwazja! Zaczęła się inwazja!” Był szósty czerwca, jak się rok później dowiedziałem: „D-Day”. Szybko kupiłem gazetę, jeszcze na ulicy zajrzałem do środka i z uśmiechem przeczytałem, że alianci wylądowali w Normandii i „umacniają swoje pozycje”. Spojrzałem w niebo, czując, że przechodnie mi się przyglądają, jak z żółtą gwiazdą na rękawie, niemal demonstracyjnie cieszę się z sukcesów wroga. Tego uczucia, gdy nagle zdałem sobie sprawę ze swojej sytuacji, nie da się opisać: jak gdybym wpadał w dół pełen strachu, pogardy, obcości, obrzydzenia i osamotnienia. Coś podobnego przeżyłem znowu dwadzieścia lat później, już jako dojrzały człowiek, gdy radio i prasa w moim własnym kraju z entuzjazmem donosiły, że Naser wejdzie do Tel Awiwu. Widzicie więc, że odkąd się urodziłem i odkąd istnieję, zawsze byłem jakąś dziwną istotą, którą władze — zazwyczaj władze totalitarne — własnego kraju określały jako „wewnętrznego wroga”: i kiedy ci sami przedstawiciele wydziałów kultury, przedstawiciele tych samych władz mówią o kosmopolitycznych, pozbawionych korzeni i ojczyzny, eklektycznych inteligentach, zawsze z uśmiechem rozpoznaję w tych słowach samego siebie. Żeby jednak jasno i bez ogródek powiedzieć coś „o moim kraju”: istnieje kraj, w którym się urodziłem, którego jestem obywatelem i którego cudowny język jest moim językiem ojczystym, w nim czytam i w nim piszę moje książki; ten kraj nigdy jednak nie był moim własnym krajem, to raczej ja byłem jego własnością, a on przez czterdzieści lat był dla mnie raczej więzieniem niż ojczyzną. Gdybym chciał nazwać prawdziwym imieniem twór, którym był dla mnie ten kraj, powiedziałbym: państwo. A państwo nigdy nie jest nasze własne. Państwo nie bywa niczym innym niż władzą posiadającą tajemniczą, straszną siłę, raz bardziej, raz mniej jawną, władzą czasem ograniczaną czy ukrywaną, władzą, która w zupełnie wyjątkowych sytuacjach może nawet okazać się zbawcza, ale przede wszystkim i ponad wszystko jest władzą, której musimy się przeciwstawiać i którą - o ile pozwala na to ustrój polityczny - możemy czynić doskonalszą, możemy ją ograniczać i kontrolować oraz jej się przeciwstawiać‚ aby nie stała się tym, czym z natury jest: czystą władzą, władzą państwową, totalitarną władzą państwową. Niedawno Ilse Aichinger tymi słowy rozpoczęła mowę wygłoszoną z okazji przyznania jej austriackiej nagrody państwowej: „Brak zaufania wobec państwa - każdego państwa - brak zaufania do wyborów samorządowych, do urzędów, do zamkniętych przed człowiekiem podobnych wszędzie do siebie budynków, w których mają siedziby ministerstwa, władze, sekretariaty i biura — a w czasie wojny z pewnością sztaby, zrodził się we mnie dość wcześnie. Tak jak każde dziecko, ja też zada- wałam wiele pytań. Ale nigdy nie pytałam o państwo, czułam, że ma zbyt wiele twarzy, jedna skrywa drugą, a każdy z państwowych urzędów uzasadnia istnienie kolejnego. Tak więc człowiek nie ma tutaj żadnych szans”. Tak, wydaje mi się, że wszyscy podobnie poznajemy i doświadczamy tego, czym jest państwo, ale jak te doświadczenia nas kształtują czy niekiedy zniekształcają, w tym możemy - i to wcale niemało - się różnić. Kogo jednak, tak jak mnie, wychowywało państwo totalitarne, ten nie może uwolnić się od swojego doświadczenia, bo pod jego znakiem upłynęło mu całe życie. A jednak mimo wszystko zawdzięczam wiele mojemu krajowi — i nawet jeśli w świetle tego, co przed chwilą powiedziałem, brzmi to ironicznie, to nie ja ironizuję, lecz ironiczna jest prawda. Choć wychowałem się w duchu nihilizmu, w sposób racjonalny - czy raczej kierowany zmysłem praktycznym - od wczesnego dzieciństwa uczyłem się do niego przystosowywać, poruszać się w nim i orientować, bo nihilizm oznaczał dla mnie po prostu życie, w którym muszę sobie poradzić, i wcale nie było to dla mnie zadanie trudniejsze niż mowa, której musi się przecież nauczyć każde dziecko. I gdyby nie to, że moja naiwna wiara w podstawowe, że tak się wyrażę, pierwotne wartości pozostała nietknięta, nigdy nie potrafiłbym niczego stworzyć. Ale skąd biorą się te wartości - zadawałem sobie często pytanie — skoro wszyscy wokoło im zaprzeczają, skąd bierze się nasze zaufanie do tych wartości, skoro w codziennym życiu spotykamy się jedynie z ich zaprzeczeniem? Przez zaufanie rozumiem tu, że człowiek ryzykuje dla nich życie, a potem zostaje z nimi sam niczym więzień w izolatce, kiedy nie czeka już nawet na proces, tylko na wyrok: w dodatku - zastanówmy się - korzystny wyrok oznacza tu porażkę wszystkich naszych starań. Wychowywałem się więc w tym kraju, w tym kraju zrozumiałem, kim jestem. W tym kraju poznałem prawdziwą naturę mojego doświadczenia, która w bardziej wolnym świecie być może pozostałaby przede mną ukryta. W tym kraju zostałem pisarzem. I jako pisarza ten właśnie kraj mnie zmusił, bym oddzielił rzeczywistość od języka, pojęcia od ich treści, a ideologię od doświadczenia. Minęło już czterdzieści lat od chwili, kiedy boleśnie, ale jasno postanowiłem, że zostanę pisarzem, a pisarstwo stanie się moim życiowym powołaniem, choć już wtedy zrozumiałem, że w ten sposób dobrowolnie skazuję się na intelektualną banicję. Ale czy nie wybrałem tego, co i tak było nieuniknione i co jest losem każdego człowieka, każdego żyjącego na tym świecie intelektualisty? Tytuł tomu swoich opowiadań Wygnanie i królestwo Albert Camus objaśnia w ten sposób, że słowo „królestwo” oznacza tu wolne, nagie życie, które powtórnie należy odkryć, abyśmy mogli narodzić się na nowo. Ja nigdy niczego nie posiadałem. Ale żeby odrzucić niewolę, najpierw musiałem, wraz ze wszystkimi konsekwencjami, sam ją przeżyć. Szanowni słuchacze, powoli chyba staje się jasne, że mówiąc o moim kraju, wygłaszam mowę pochwalną. Bo niby dlaczego zamiast powtarzać frazesy z patriotycznych mów wygłaszanych z wytrzeszczonymi w szaleństwie oczyma, nie miałbym wychwalać tego, co naprawdę otrzymałem od mojego kraju: negatywnego doświadczenia? Być obcym - w tej samej sali powiedział w ubiegłym roku George Tabori czy inaczej Gyórgy Tabori — być obcym „nie jest źle”. Rzeczywiście; i nie tylko nie jest to złe -jest także nieuniknione. Nieuniknione, bo czy zostaniemy w kraju, czy wyjedziemy, i tak okaże się, że jesteśmy na tym świecie bezdomni. Jako dobrowolny i świadomy członek mniejszości mógłbym powiedzieć, że zaliczam się do światowej mniejszości, i na określenie tej sytuacji nie używałbym pojęć związanych z rasą, narodem, religią ani językiem. Moją przynależność do mniejszości określiłbym jako formę intelektualnego istnienia opartego na doświadczeniu negatywnym. Wprawdzie to doświadczenie negatywne było mi dane z powodu mojego żydowskiego pochodzenia czy też, mówiąc inaczej, uniwersalny świat doświadczenia negatywnego poznałem dzięki żydowskiemu pochodzeniu: to wszystko bowiem, co musiałem przeżyć, bo urodziłem się Żydem, uznaję za formę poznania, najgłębszą wiedzę o człowieku i sytuacji człowieka w naszych czasach. A ponieważ swoje żydostwo przeżyłem jako doświadczenie negatywne, a więc radykalnie, stałem się dzięki temu wolny. Zbliżając się do końca tego wykładu, czuję, że nie bez podstawy może się w słuchaczach zrodzić pytanie: cały czas mówiłem o przeszłości — ale czy zmiany polityczne, jakie nastąpiły sześć lat temu, i teraźniejszość, jaka się w ich wyniku ukształtowała, zmieniły coś w mojej relacji do własnego kraju? Przyznam, że od sześciu lat sam zastanawiam się nad tym. A skromnym wynikiem moich rozważań jest choćby wykład, którego teraz słuchacie. To bardzo szczęśliwy i nadzwyczaj rzadki zbieg okoliczności, by praca, która ma służyć duchowemu wyzwoleniu autora, jednocześnie była pożyteczna dla większej społeczności, a nawet dla całego narodu. Obawiam się jednak, że w moim przypadku coś takiego nie ma chyba miejsca. Wydaje mi się, że jest jeszcze bardzo daleko do chwili, w której naród uzna setki tysięcy ofiar węgierskiego Endlosung za ranę na własnym ciele. Trzeba będzie jeszcze długo poczekać, aż oni zrozumieją, że Auschwitz nie jest prywatną sprawą Żydów rozsianych po całym świecie, ale traumatycznym doświadczeniem zachodniej cywilizacji, które kiedyś być może da początek nowej epoce; długo jeszcze przyjdzie poczekać, nim ludzie w moim kraju docenią rodzącą wartości siłę i wagę doświadczenia negatywnego, zwłaszcza kiedy to doświadczenie negatywne zamienią w pozytywne czyny, aż wreszcie zrozumieją, że trzeba osiągnąć solidarność sięgającą korzeni naszego prywatnego życia, która pozwoli nam, „odrzuciwszy niewolę i żądzę posiadania”, zorganizować i utrzymać nasze prywatne życie niezależnie od władzy, jakakolwiek by była. Pozwólcie mi na koniec zauważyć, że Węgry chyba nie wybrały sobie najlepszego momentu - jeśli miały w tym względzie jakąkolwiek możliwość wyboru - na wstąpienie w szeregi państw demokratycznych. Bo to jest moment, w którym nawet w krajach o starych tradycjach demokratycznych demokracja stała się kwestią problematyczną. Wydaje się, że dwie najważniejsze zasady decydujące o sile europejskiej kreatywności: wolność i jednostka, dziś nie stanowią już niepodważalnych wartości. I właśnie Auschwitz udowodnił, że wizja człowieka stworzona przez osiemnasto- i dziewiętnastowieczny humanizm straciła aktualność; a niszczycielska dynamika produkcji charakteryzująca nasz świat, jak też związane z nią instrumenty i metody społecznej manipulacji likwidują resztki wolności człowieka. A co może uczynić pisarz? Pisze i próbuje nie przejmować się tym, czy to, co robi, jest pożyteczne czy bezużyteczne. Ale oczywiście pozostaje wtedy w głębokim konflikcie z krajem, w którym żyje. Czy może jednak postępować inaczej? Czy to małe miejsce, w którym spędzamy nasze dni, nie jest symbolem wszystkich miejsc, całego świata i całego życia? Choć na tej ziemi nie mam do niczego prawa, to mam przynajmniej prawo do własnej obcości. Ojczyzna? dom? kraj? - może kiedyś powiemy o nich coś innego - albo nie powiemy nic. Być może ludzie kiedyś zrozumieją, że wszystko to są pojęcia abstrakcyjne, a to, co jest nam potrzebne do życia, to nic innego, tylko miejsce, w którym da się mieszkać. Dla takiego miejsca warto podjąć każdy wysiłek. Ale to już kwestia przyszłości, czyli z mojego punktu widzenia: utopia. Wer jetzt kein Haus hat, baut sich keines mehr - czytamy w wierszu Rilkego. Czasem wydaje mi się, że te słowa napisał właśnie dla mnie. Do kogo należy Auschwitz? („Die Zeit”, 1998) Ci, którzy przeżyli, muszą się pogodzić z tym, że z ich rąk, słabnących z upływem czasu, Auschwitz się wymyka. Ale do kogo będzie należał w przyszłości? To nawet nie jest pytanie: Auschwitz będzie należał do kolejnych generacji - o ile oczywiście będą miały taką potrzebę. A jednak zazdrość, z jaką ci, którzy przeżyli, strzegą intelektualnej własności Holocaustu, jest wstrząsająco dwuznaczna. Jak gdyby byli w posiadaniu wyjątkowej, wielkiej tajemnicy. Jak gdyby chronili wielki skarb przed rozpadem, a zwłaszcza przed zniszczeniem. Ochrona przed rozpadem zależy jedynie od siły ich pamięci; ale jak przeciwstawić się sile niszczenia, utracie, zafałszowaniu, manipulacji i największemu wrogowi, przemijaniu? Ich pełen obaw wzrok kieruje się ku wersom dzieł mówiących o Auschwitz, ku klatkom filmów pokazujących Auschwitz: czy przedstawiony w nich obraz jest wiarygodny, czy historia jest opowiedziana wiernie, czy rzeczywiście to mówiliśmy, tak czuliśmy, czy rzeczywiście tam stał kubeł, w tamtym kącie baraku, czy tak głodowaliśmy, czy tak wyglądał apel, selekcja i tak dalej... Dlaczego tak kurczowo trzymamy się tych okropnych — ciągle jeszcze dręczących — szczegółów, zamiast jak najszybciej je zapomnieć? Wydaje się, że kiedy wyciszamy żywe w nas uczucia, wtedy żałoba i niepojęte cierpienia, do których coraz mocniej się przywiązujemy, stają się wartością powszechnie uznawaną i akceptowaną. I w tym kryje się dwuznaczność, o której mówiłem na samym początku. By Holocaust z czasem stał się częścią europejskiej, a w każdym razie zachodnioeuropejskiej świadomości, należy uczynić go wartością ogólnoludzką. Tymczasem Holocaust zaczęto spłycać, a dziś czyni się to w stopniu trudnym już do zniesienia. Przecież już samo słowo Holocaust jest stylizacją, eleganckim, abstrakcyjnym odpowiednikiem brutalnie brzmiących słów „obóz zagłady” czy Endlosung. Może więc nie należy się dziwić, że im więcej się mówi o Holocauście, tym jego rzeczywistość — codzienność zagłady — coraz bardziej wyślizguje się z kręgu spraw możliwych do wyobrażenia. Przecież w Dzienniku galernika sam napisałem: „Obóz koncentracyjny można sobie wyobrazić jedynie jako tekst literacki, jako rzeczywistość już nie. Nawet wtedy — a może zwłaszcza wtedy — kiedy jest to nasze własne przeżycie” . Przymus przeżycia skłania nas do tego, by tak długo, jak to tylko możliwe, oszukiwać zabójczą rzeczywistość, w której musimy przetrwać, a przymus pamiętania skłania nas, abyśmy do swoich wspomnień wpletli coś w rodzaju współczucia dla siebie samych, balsam żalu nad sobą czy gloryfikację ofiary. I kiedy tak wypuszczamy się na życzliwe wody solidarności (czy pozorów solidarności), nie chcemy posłyszeć brzmiącego za frazesami oficjalnych, żałobnych mów pełnego obaw pytania: jak świat uwolni się od ciężaru Auschwitz i od ciężaru Holocaustu? Nie sądzę, by takie pytanie można było zadać jedynie z nieetycznych pobudek. To raczej naturalne pragnienie, bo przecież ci, którzy przeżyli, też nie marzą o niczym innym. Minione dziesięciolecia nauczyły mnie, że jedyna droga do wolności prowadzi przez pamięć. Ale pamięć bywa rozmaita. Pisarz ma nadzieję, że obraz, który tworzy i który wiedzie go pełnymi niebezpieczeństw drożynami, wreszcie doprowadzi go do wolności, do katharsis, które stanie się także udziałem czytelników. Ile takich dzieł powstało w ostatnich dziesięcioleciach? Na palcach dwóch rąk mógłbym policzyć pisarzy, którzy z doświadczeń Holocaustu wysnuli wielką światową literaturę. Do tych wyjątków należą Paul Celan, Tadeusz Borowski, Primo Leyi, Jean Amery, Ruth Khiger, Claude Lanzmann, Miklós Radnóti... o wiele częściej Holocaust odbiera się jego depozytariuszom i czyni z niego tani towar. Albo zamienia w instytucję, wokół której tworzy się moralno-polityczny rytuał, wypracowuje — najczęściej fałszywy — język, uczy opinię publiczną słów, które automatycznie kojarzą się słuchaczom i czytelnikom z Holocaustem: najróżniejszymi sposobami doprowadza się zatem do alienacji pojęć związanych z Holocaustem. Uczy się tych, którzy przeżyli, jak mają myśleć o tym, co przeżyli, bez względu na to, że takie myślenie nie zawsze ma coś wspólnego z prawdziwymi przeżyciami: w końcu wiarygodny świadek zaczyna przeszkadzać, należy go usunąć niczym przeszkodę, i sprawdzają się słowa Jeana Ameryego: „Tak więc tymi, którzy już nigdy się nie zmienią, nie wybaczą i nie pogodzą z historią, będziemy my, ofiary, a przypadkiem okaże się fakt, że kilku z nas pozostało przy życiu”. Ukształtował się obozowy konformizm, narodził się Holocaust sentymentalny, powstał kanon Holocaustu, tabu związane z Holocaustem i rytualny świat języka, powstał gotowy do spożycia produkt Holocaustu. I narodziło się zaprzeczenie Auschwitz. Powstał zakłamany Auschwitz. Znamy wszyscy obsypanego nagrodami za dzieła literackie i za działalność humanitarną guru Holocaustu, który jako naoczny świadek opowiada o straszliwych przeżyciach, gdy jako trzy- czy czteroletnie dziecko był w obozie zagłady w Majdanku, podczas gdy wiadomo, że w latach 1944-1945 nie opuszczał bogatego, spokojnego domu w Szwajcarii, najwyżej w dziecięcym wózeczku, by na spacerze zaczerpnąć zdrowego powietrza. Żyjemy w chaosie bezpłodnej dyskusji nad berlińskim pomnikiem Holocaustu i potężnego niczym dinozaur kiczu Spielberga; i zobaczycie, że nadejdzie czas, kiedy berlińczycy i odwiedzający to miasto obcy (tu stają mi przed oczyma grupy pilnie wszystko oglądających japońskich turystów) w urozmaiconym placami zabaw parku Holocaustu zagłębieni w perypatetycznych rozważaniach chodzić będą w zgiełku berlińskiej godziny szczytu, a bohater Spielberga, oznaczony numerem 48 239, będzie im szeptał albo wrzeszczał do ucha niepowtarzalną historię swoich cierpień. (Kiedy zastanowię się nad tym, jakie na tym placu, nazwanym imieniem Holocaustu, który, jak kilka tygodni wcześniej czytałem we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, miał być podarunkiem od zamordowanych żydowskich dzieci dla ich nieznanych berlińskich kolegów, miałyby się znajdować zabawki, nie mogę oprzeć się myśli, wywołanej zapewne wypaczonymi skojarzeniami, nabytymi jeszcze w Auschwitz, o głośnej podczas toczącego się we Frankfurcie procesu oprawców z Auschwitz konstrukcji, której wynalazca, podoficer Boger, przytwierdzał pasami ofiary zabawnie zawieszone głową w dół, by odkryta tylna część ich ciała mogła stać się przedmiotem jego sadystycznych skłonności.) Tak, ci, którzy przeżyli, bezsilnie obserwują, jak się ich pozbawia jedynego majątku: wiarygodnych przeżyć. Dobrze wiem, że wielu z was się ze mną nie zgodzi, gdy Listę Schindlera Spielberga uznam za kicz. Powiecie, że Spielberg bardzo się sprawie przysłużył, że jego film przyciągnął do kin miliony widzów, nawet takich, dla których Holocaust jest czymś obojętnym. To prawda. Ale dlaczego niby ja, który Holocaust przeży- łem, doświadczony także przez późniejszy terror, mam się cieszyć, że te — fałszywie przedstawione — doświadczenia ogląda na filmowym ekranie coraz więcej ludzi? To oczywiste, że Amerykanin Spielberg, którego notabene w latach wojny nie było jeszcze na świecie, nie ma pojęcia — i nie może go mieć — o prawdziwej rzeczywistości nazistowskiego obozu koncentracyjnego; ale dlaczego zadaje sobie trud, by ten nieznany mu świat przenieść na ekran, by każdy pokazany szczegół sprawiał wrażenie wiarygodnego? Za najważniejsze przesłanie biało-czarnego filmu Spielberga uważam kolorową, finalną scenę, ukazującą zwycięski dum; wydaje mi się bowiem, że na miano kiczu zasługuje każdy utwór, który implicite nie mówi o długotrwałych etycznych konsekwencjach Auschwitz, który zakłada, że Człowiek pisany wielką literą, a wraz z nim cała idea humanizmu - wyszły z Auschwitz niezranione. Gdyby tak było, dziś nie rozmawialibyśmy o Holocauście, chyba że tak jak o innym, historycznym wydarzeniu, powiedzmy, o bitwie pod El-Alamejn. Za kicz uważam też każdy utwór, którego autor nie jest w stanie - albo nie chce - zrozumieć związku pomiędzy deformacją naszego zbiorowego oraz prywatnego życia i uznaniem Holocaustu za coś, co mogło mieć miejsce, a więc uznaniem, że Holocaust nie wynika z natury człowieka i nie należy go włączać w krąg ludzkich doświadczeń. Za kicz uważam też stanowisko, które ogranicza Auschwitz jedynie do sprawy niemiecko- żydowskiej, przyjmujące pogląd, że była to tylko fatalna w skutkach nieumiejętność współżycia ze sobą dwóch grup społecznych; kiczem jest zapominanie o politycznej i psychologicznej naturze współczesnych totalitaryzmów, ograniczanie Auschwitz do kręgu ludzi, którzy go bezpośrednio doświadczyli, a nie pamięć o Auschwitz jako o doświadczeniu naszego świata. A poza tym uważam za kicz wszystko, co jest kiczem. Chyba dotąd nie powiedziałem, że od samego początku mówię tu o pewnym filmie, o filmie Roberto Benigniego Życie jest piękne. W Budapeszcie, gdzie piszę ten wykład, filmu (jeszcze?) nie pokazano. Ale nawet jeśli pojawi się w kinach, z pewnością nie wywoła takich dyskusji, jakie wywołał w zachodniej części Europy; tu ludzie inaczej milczą i inaczej mówią o Holocauście (skoro już muszą o nim mówić) niż w Europie Zachodniej. Tutaj Holocaust, od zakończenia drugiej wojny światowej aż do dzisiejszego dnia, jest tematem „drażliwym”, chronionym twierdzą najrozmaitszych tabu i eufemizmów przed „brutalnym” ukazaniem rzeczywistości. Tak więc film obejrzałem niewinnym, że tak powiem, wzrokiem (na kasecie). Nie znam jednak przebiegu tamtej dyskusji ani nie znam głosów, które się w niej pojawiły, i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co w tym filmie było dyskusyjne. Przypuszczam, że znowu odezwali się purytanie Holocaustu, dogmatycy Holocaustu i ci, którzy chcą sobie Holocaust przywłaszczyć: „Czy wolno, czy należy tak mówić o Auschwitz?” Ale właściwie co znaczy to tak? A tak, na wesoło, językiem komedii - powiedzą zapewne ci, którzy widzieli film poprzez pryzmat ideologii (czy mówiąc ściśle, nie widzieli) i nie zrozumieli z niego ani jednego słowa i ani jednej sceny. A przede wszystkim nie zrozumieli, że zamysł Benigniego nie był wcale komiczny, ale tragiczny. Nie ulega wątpliwości, że sam zamysł reżysera, podobnie jak postać głównego bohatera, Guido, ukazuje się w filmie bardzo powoli. W ciągu pierwszych dwudziestu—trzydziestu minut wydaje się nam, że oglądamy starą burleskę. Dopiero później pojmujemy, że to pozornie absurdalne wprowadzenie stanowi organiczną część dramaturgii filmu i życia. Kiedy potknięcia i gafy głównego bohatera stają się już trudne do wytrzymania, zza maski bLizna wylania się czarodziej. Podnosi pałeczkę i z każdym słowem, każdą klatką film nabiera wymiaru duchowego. W broszurce dołączonej do kasety czytam, że twórcy filmu przywiązują wielką wagę do wiernego odtworzenia obozowej codzienności, do wiarygodności przedmiotów, rekwizytów itd. Na szczęście, się im nie udało. Wiarygodność wprawdzie wynika ze szczegółów, ale niekoniecznie z prawdziwości przedmiotów. Brama pokazanego w filmie obozu tak mniej więcej przypomina prawdziwą bramę obozu w Birkenau, jak w filmie Felliniego A statek płynie okręt przypomina prawdziwy okręt z czasów monarchii austro-węgierskiej. Tu idzie o coś zupełnie innego: prawdziwy jest duch tego filmu, jego dusza, ten film jest jak pradawne zaklęcie, które porusza nas z siłą baśni. W pierwszej chwili bajka wydaje się dosyć głupia. Guido oszukuje swojego syna Giosue, że Auschwitz to tylko zabawa. Pokonywanie trudności nagradzane jest punktami, a ten, kto zdobędzie największą liczbę punktów, w końcu zabawy wygra „prawdziwy czołg”. Ale czy w tym kłamstwie nie rozpoznajemy jednego z najważniejszych elementów naszej rzeczywistości? Mdli nas od smrodu palonych ciał, a jednak nie potrafimy uwierzyć, że to wszystko może być prawda. Człowiek łatwiej dopuszcza do siebie optymistyczne myśli, takie, które pozwalają mu przeżyć, a obietnica „prawdziwego czołgu” jest jedną z takich myśli. W filmie jest scena, o której pewnie jeszcze nieraz będzie mowa. Myślę o scenie, kiedy bohater filmu, Guido, podejmuje się roli tłumacza i przekazuje mieszkańcom baraku i swojemu czteroletniemu synowi słowa oficera SS, który zapoznaje więźniów z porządkiem obowiązującym na terenie obozu. Scena ta zawiera treści, których nie sposób przekazać racjonalnym językiem, jednocześnie zaś mówi wszystko o absurdzie tamtego strasznego świata i duchowej sile słabego, bezbronnego człowieka, skazanego na konfrontację z absurdem. Nie ma w tym filmie śladu gigantomanii, sentymentalnych, męczących szczegółów, wskazywania palcem. Wszystko jest jasne, proste i prze— mawia wprost do serca, aż łzy same napływają człowiekowi do oczu. Dramaturgia filmu swoją precyzją przypomina dobrą tragedię. Guido musi umrzeć, musi umrzeć właśnie wtedy i tak, jak umiera. Przed śmiercią — kiedy już wiemy, jak kocha życie - robi kilka chaplinowskich min, by wyglądającemu ze swojej kryjówki chłopcu dać wiarę i siłę. O doskonałym smaku i stylu reżysera świadczy to, że nie widzimy śmierci bohatera; krótkie odgłosy karabinowej serii grają ważną dramaturgiczną rolę. Przed chłopcem wreszcie pojawia się „wygrana: „prawdziwy czołg”. Ale wtedy w filmie panuje już żal po zepsutej zabawie. Tę zabawę - rozumiemy to później - nazywa się również cywilizacją, ludzkością, wolnością, wszystkim‚ co człowiek kiedyś uważał za wartość. I kiedy chłopiec krzyczy w ramionach odnalezionej matki: „Wygraliśmy!” - słowo to jest niczym pełen bólu tren. Benigni, twórca filmu, jak przeczytałem, urodził się w 1952 roku. Należy do nowego pokolenia, które zmaga się z upiorami Auschwitz i które ma siłę i odwagę, by przyznać się, że potrzebuje tej żałobnej spuścizny. Budapeszt — niepotrzebne wyznanie („Zeit-Magazin”, 1998) Rzeczywiście, najwyższy czas, bym wyjaśnił moje relacje z miastem, w którym mieszkam od sześćdziesięciu lat i które coraz mniej znam. To, że zabieram się do tego z inspiracji obcych, na prośbę „Zeit- Magazin” jest okolicznością bardzo sprzyjającą. Jestem wolny, nie ogranicza mnie jednostronnie widziana rze- czywistość, którą współobywatele co chwila podsuwają mi pod nos. Opisuję na przykład ulicę dyszącą lodowatym oddechem pustki, jak gdyby z obrazu Chirico przedstawiającego dzielnicę miasta zastygłą w ostrym świetle, a moi rodacy natychmiast zaczynają krzyczeć: aha, poznajemy, to ulica Munkacsyego, tylko gdzie się podział spożywczy i parapet na drugim piętrze, ten z kolorowymi pelargoniami, no i zabawny pies puli w ogrodzie sąsiadów, który każdego przedpołudnia, kiedy dzwoni listonosz, podnosi wesołą wrzawę! Fakt, tych trzech motywów nie ma w moim ołówkowym szkicu; ale są, dajmy na to, trzy inne, które uszły uwagi moich rodaków. A więc rzeczywistość nie jest niczym innym niż tworem naszej wyobraźni, i choć mieszkamy w tym samym domu, przy tej samej ulicy, wygląda na to, że ja mieszkam w innym domu, w innym mieście niż moi sąsiedzi. Tak więc usłyszycie tutaj o moim własnym, o tym szczególnym Budapeszcie, który istnieje w mojej wyobraźni i w mojej pamięci. Czy to będzie „prawdziwy” opis „rzeczywistego” Budapesztu? Co ja mam z nim wspólnego? Jestem emigrantem, który od lat nie może załatwić potrzebnych do podróży dokumentów i ciągle się obawia, by zbytnio nie zapuścić w tym mieście korzeni, bo przecież w każdej chwili może zadzwonić do drzwi listonosz i przynieść kopertę z potrzebnymi papierami; chyba już ściślej nie jestem w stanie wyrazić relacji, jaka wiąże mnie z tym miastem, a może nawet z całym życiem. Co byłoby mi żal zostawić, gdybym jednak pewnego dnia musiał się spakować? Gdybym spróbował się nad tym zastanowić, być może zbliżyłbym się do tajemnicy, która po przypadkowym fakcie narodzin kryje się we wszystkich świadomych czy nieświadomych wyborach. Żal byłoby mi przede wszystkim widoków Budapesztu jako części przyrody. Każdy, kto tutaj przyjedzie i nie próbuje z nikim rozmawiać albo na przykład jest głuchoniemy - natychmiast staje się kosmopolitą. Budapeszt, ze względu na swoje położenie i architekturę, szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie jest monstrualny, jak większość okropnych dużych miast, Budapeszt zwodzi tajemnicą, którą współczesny człowiek, czuły na wszelkie impulsy, natychmiast „wychwytuje” niczym doskonała antena i chętnie się do niej dostraja. To rozlegle, alejednocześnie przytulne miasto obiecuje, że nas do siebie przyjmie, że będziemy do niego należeć. W dzieciństwie ujmujące piękno Budapesztu wywierało na mnie szczególne wrażenie. Lubiłem przecinającą całe miasto trakcję tramwajową, która prowadziła z gęstwiny Józsefvaros w nagłe otwierającą się przestrzeń, w budańskie góry, aksamitnie błękitniejące po drugiej stronie rzeki. Dziś nie ma już większości tych linii i tylko kilka ulic nosi do dziś te same nazwy, co w latach mojego dzieciństwa. Historia przetoczyła się przez to miasto niczym walec - można powiedzieć, działała z totalną siłą absolutu — żądając nie tylko ludzkich dusz, ale nawet nazw ulic. Na przykład ulica Andrassyego, aleja zaprojektowana na wzór Champs Elysees czy Kurfurstendamm, ciągnąca się od Dunaju do rozległego placu przed parkami Varosliget, miała pięć nazw. Początkowo nosiła nazwę Bulwaru. Później nazwano ją imieniem Ówczesnego premiera Andrassyego. Po drugiej wojnie światowej nazwę zmieniono na ulicę Stalina, w czasie rewolucji 1956 roku była to ulica Węgierskiej Młodzieży, a za Kadara ulica Republiki Ludowej. Główny plac tej ulicy, mający kształt figury geometrycznej, nazywał się początkowo Oktagon, potem plac Mussoliniego, wreszcie plac 7 Listopada. Nie chciałbym jednak dalej pisać w stylu bezdusznych bedekerów. Z zaskoczeniem spostrzegam tylko, jak obojętnie przebiegam dziś Oktagon, gdy coś w tej okolicy załatwiam. Nie ma we mnie ani krzty nostalgii czy jakichkolwiek skojarzeń. Oczywiście, mam w pamięci obraz tego budapeszteńskiego placu, placu Oktagon, ale tak samo miałbym go w pamięci, gdybym teraz był gdziekolwiek indziej, w Berlinie, Londynie czy w Szolnoku. Mam też, czasem wprawdzie niewolne od bólu, wspomnienia ze znajdujących się tam kawiarni, „Claridgea”, a zwłaszcza „Savoyu” czy „Abbazii”; ale mówi mi o nich pamięć, a nie rzeczywisty Oktagon, na który teraz nawet nie patrzę. Człowiek ma wiele żywotów, które charakterem różnią się od siebie, a miniony czas zmienia czy nawet usuwa teraźniejszość. Nie o to chodzi, że z naszego miasta „wyrastamy” czy, przeciwnie, „wykruszamy się” z niego: idzie o to, że nagle — i to chyba jest najbardziej zaskakujące - rozglądamy się wokoło niczym obcy, jak gdybyśmy nigdy przedtem tu nie byli. I nazajutrz, kiedy ponownie czujemy tę obcość, godzimy się, zrezygnowani, że tego uczucia nic już nigdy nie zmieni. Niedawno, ze świadomym zamiarem przywołania wspomnień, poszedłem na pewną ulicę u stóp Różanego Wzgórza: i szybko zrozumiałem, że to miejsce nie tylko mi nie pomoże, ale wręcz utrudni przywołanie związanych z nim wspomnień. Nie odnalazłem już śladu cienistej, cichej, ekskluzywnej budańskiej uliczki, przy której wiatach bezpośrednio poprzedzających wojnę mieszkała moja matka ze swoim nowym mężem. Musiałem odwracać wzrok od otoczonego asfaltową pustynią betonowego hotelowego bunkra, wymyślonego przez jakiegoś szalonego socjalistycznego architekta, by przypomnieć sobie tajemniczy mały pałacyk, w czasach mojego dzieciństwa przesłonięty w połowie ogrodzeniem i bogatą roślinnością rozciągającego się wokół ogrodu. Była to wówczas siedziba ambasady tureckiej, do niej wiosną 1944 roku uciekł przed niemieckim okupantem węgierski premier, który właśnie toczył potajemne, beznadziejne rokowania pokojowe z aliantami. Kiedy latem, po zakończeniu wojny, w czasach wielkiej nędzy znowu znalazłem się na tej ulicy, na miejscu neobarokowego - czy może utrzymanego w stylu rokoko? - pałacyku była tylko mało stylowa ruina, ogrodzenie znikło, a w zdziczałym parku beczała koza z wymionami pełnymi mleka, przywiązana do jakiegoś w pośpiechu zatkniętego palika, i witała mnie, bodąc zwieszonym łbem. Widzę, że historia wcześniej zrujnowała moją dziecięcą harmonię z tym miastem. Mój ojciec interesował się teraz jakąś kobietą, z którą się później ożenił; a ta historia znowu wyprowadziła mnie z Budy w gęstwinę peszteńskich dzielnic. Pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy do domu ze spotkania z tamtą kobietą i szliśmy akurat placem Sandora (dziś Gutenberga), ojciec nagle się zatrzymał i kazał mi być cicho. Od strony Bulwaru dochodziły krzyki. I powiedział‚ że tym razem nie pójdziemy tą drogą co zwykle, ale trochę okrężnie. Prawie biegiem prowadził mnie przez ciemne, boczne uliczki, nie wiedziałem nawet, którędy idziemy. Krzyk powoli został za nami. Ojciec wytłumaczył mi, że w pobliskim kinie grają niemiecki film Żyd Suss i że wychodzący z kina tłum szuka Żydów wśród przechodniów i urządza pogrom. On, ze swoimi pięknymi, gęstymi, Czarnymi włosami i lekko lewantyńską twarzą, łatwo mógł stać się obiektem zainteresowania, a tamci z łatwością mogli dostrzec, że jest tym, kim jest: Żydem. Miałem wtedy z dziewięć lat i nigdy jeszcze nie słyszałem słowa „pogrom”. Nawet zapytałem ojca, co znaczy. Nie bardzo potrafił mi wytłumaczyć. Albo nie chciał. Sens tego słowa zdradzało jego zachowanie i drżące ręce. Zrozumiałem: z powodu jakichś cech, o których nie wiedziałem zbyt wiele, muszę bać się ludzi. Ale moją dziecięcą duszę najbardziej przytłoczyła nagła świadomość, że mnie tu nie lubią. A jednak, później jeszcze dwa razy świadomie zdecydowałem, że będę mieszkał w Budapeszcie. Spośród tych dwóch decyzji wcześniejsza nie była chyba do końca świadoma. Po pierwsze, moja nie całkiem szesnastoletnia świadomość niewiele wiedziała o wadze tej decyzji. Jak już kiedyś napisałem, wróciłem tu niczym zabłąkany pies, wiedziony zwierzęcym instynktem. Nawet nie zastanowiłem się, że mogę jechać gdzie indziej, chociaż w obozie koncentracyjnym Buchenwald, który późną wiosną 1945 roku zamieniono w przymusowe miejsce zamieszkania dla displaced persons — czyli „osób przemieszczonych ze swoich miejsc, zarzucono mnie wspaniałymi propozycjami. Mogę jechać do Szwecji albo do Szwajcarii, tam mnie wyleczą, doprowadzą do porządku, a potem nawet do Stanów Zjednoczonych, na uczelnię. Pokazali mi fotografię ogarniętego wojną Budapesztu, którą zamieszczono chyba w jakimś amerykańskim piśmie. Na zdjęciu natychmiast rozpoznałem plac Kalvina. Muszę dodać, że przedwojenny plac Kalvina nie przypominał tego, co dzisiaj znajduje się w tym miejscu. Był jedną z ozdób miasta, na środku stała fontanna z Neptunem, wokół wznosiły się eleganckie kamienice; dobrze znałem ten plac, zatrzymywał się tam mój ulubiony tramwaj, szesnastka, jadący z ulicy Kecskemeti w stronę placu Baross. Z fotografii wynikało, że plac jest cały zburzony. Walące się domy, pozrywana trakcja, padłe konie. Chcesz tam wracać? — pytali. Tak, chciałem tam wracać i, choć nie bez trudności, wróciłem. Za drugim razem byłem już w pełni świadomy, jakie znaczenie dla moich dalszych losów będzie miała taka decyzja. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat, właśnie stłumiono powstanie 1956 roku. Wszystko kazało mi opuścić to miejsce, ale pewne wcześniej podjęte postanowienie, które określiło poniekąd moje życie, kazało mitu zostać. Niedawno - dwa czy trzy lata wcześniej — przydarzyła mi się dziwna rzecz: byłem już doświadczony dwoma totalitaryzmami, dwoma terrorami, kiedy z mojego czerwonego reklamowego pióra, niczym z wkłutego w żyłę wenflonu, zaczął spływać na papier czerwony tekst. Pisałem i czułem, że z tego zajęcia nie chcę już nigdy rezygnować. A dobrze wiedziałem, że jeśli wyjadę z tego miejsca, gdzie ludzie mówią tym samym językiem co ja, już nigdy nie będę pisał. Było za późno. Jako szesnastolatek mogłem się jeszcze nauczyć obcego języka, mając lat dwadzieścia siedem, już nie. Musiałem więc zostać, a skoro zostałem, musiałem pogodzić się z tym, że teatr dziesięcioleci, jakie nastąpiły po rewolucji, tamto równie zadziwiające, jak przytłaczające doświadczenie w decydującym stopniu wpłynie na moje życie i określi całą moją mentalność. I nie tylko ją uformuje, ale także zdeformuje. Nigdy jednak nie żałowałem decyzji o pozostaniu, podobnie jak człowiek uczy się cenić próby, przed którymi stawia go życie i które później pozwolą mu wyciągnąć wnioski, lepiej poznać siebie samego. Brałem udział w dziwnym okresie budapeszteńskiego życia, w szarej wegetacji i beznadziejnej codzienności, które nazywano tu socjalizmem; i chyba poznałem, na czym polega witalność tego miasta, gdzie ma ono swoje korzenie i skąd czerpie siłę, która pomogła mu przetrwać pustkę tych dziesięcioleci. Nie ma chyba książki, w której bym o tym nie pisał: zawsze pisałem o przymusie przeżycia i nieodłącznym wstydzie. Ile napisałem książek — choć nie było ich wiele — tyle pojawia się w nich Budapesztów, a każdy z nich jest inny: wojenny, udręczony „zniszczeniami totalnego pokoju” (żeby przytoczyć słowa jednego z moich opowiadań, Angielskiej flagi), kiedy indziej wykrzywiony grymasem tak cenionego przez Zachód „gulaszowego socjalizmu”, potem wreszcie pojawia się oblicze Budapesztu postkomunistycznego. Opisywałem to miasto i poznawałem siebie samego. Dziś już wiem, że to pasja pisania oderwała mnie od miasta, w którym mieszkam. Bo przecież moja pasja, pisanie, zawsze potrzebna mi była do tego, by się uwolnić od nacisku, jaki wywierały na mnie okoliczności i otoczenie. A opisywanie Budapesztu raz po raz służyło raczej temu, by się od niego uwolnić, a nie temu, by go upamiętnić. Tak więc za pomocą każdego kolejnego tekstu powoli zostawiałem to miasto za sobą, choć w rzeczywistości nie zrobiłem nigdy ani kroku poza nie. Dziś mógłbym już to zrobić, nie tylko w wyobraźni, ale naprawdę. To wielka zmiana, i nie sądzę, by jej znaczenie mi umknęło. W mojej książce Ja, inny - napisanej w 1991 roku znalazłem takie zdanie: „Wolności nie da się doświadczyć tam, gdzie cierpieliśmy niewolę”. Czego więc jeszcze tu szukam? Z wolnym Budapesztem nic mnie nie łączy, dlatego nie, że wolność - moja wolność i wolność tego miasta - ten związek zniszczyły. Mieszkam tutaj, ale mógłbym mieszkać gdziekolwiek indziej: nie muszę tu mieszkać, i to mi przeszkadza, niczym zakończony związek, którego jednak nie chce się definitywnie skończyć. W sensie intelektualnym nic nie tłumaczy, dlaczego tu zostałem, inaczej - paradoksalnie - niż w czasach dyktatury, kiedy moja obecność w tym mieście miała wytłumaczenie. Mówiąc ściśle: moje życie tutaj nie ma już ceny. Budapeszt nie jest już miejscem dla intelektualisty, nawet jeżeli myślimy tylko o inspiracji negatywnej; nie ma już w nim intelektualnej atmosfery. Budapeszt jest miastem bez pamięci, w którym zamiast wibrujących emocji autoanalizy i głębokiego zrozumienia rodzą się legendy i pełna fałszu nostalgia. Być może to jest potrzebne, być może takiej właśnie amnezji czy, jak kto woli, intelektualnej elastyczności to miasto zawdzięcza wieczną młodość i umiejętność przystosowania się do życia. To miasto zawsze było gotowe do zmian: tylko że to jego nowe oblicze w jakimś sensie mnie już nie dotyczy, gdyż nie wzbogaca mnie intelektualnie, nie wystawia na próbę mojego moralnego kręgosłupa. A zatem: to miasto jest mi już niepotrzebne, podobnie jak ja stałem się jemu niepotrzebny; fakt, że tu mieszkam, nie wynika z moich kolejnych wyborów, wręcz przeciwnie, z niedokonania wyboru, wcale też nie dlatego tu mieszkam, że muszę tu być, że mam tu coś ważnego do załatwienia. Ciągle jestem urzeczony pięknem tego miasta, podobnie jak w dzieciństwie; ale życie duchowe, które zbudowałem wbrew temu miastu, przeszkadza mi się nim bez wątpliwości zachwycać. Jestem przyszłym emigrantem‚ który ciągle przesuwa dzień, kiedy odbierze paszport. Rzeczywiście, nie spieszy mi się. I nie przeczę, całkiem wygodnie się tu urządziłem. Mam pokój do pracy, a para niebieskich oczu towarzyszy mojemu życiu. Gdybym musiał coś wyznać, wyznałbym: jestem szczęśliwy. Ale to mi nie przeszkadza szykować walizkę, niech sobie stoi w pokoju, dla przypomnienia. Czy zmartwychwstanie?! ... („Neue Zurcher Zeitung”, 1999) Kiedy zeszłej zimy ponownie przeczytałem mowę wygłoszoną przez Churchilla w Zurychu w 1946 roku, mowę, w której niczym prawdziwy polityczny wieszcz wróżył zmartwychwstanie Europy i stworzenie Europy zjednoczonej, w Europie panował jeszcze pokój. Państwa członkowskie Unii Europejskiej uparcie targowały się o finanse. Na Węgrzech zastanawiano się nad wchodzącymi w rachubę i nad nierealnymi terminami przy- łączenia Węgier do Unii. W odległej prowincji sąsiedniej Jugosławii - w Kosowie - wytrwale mordowano przeznaczoną do eksterminacji mniejszość. NATO, którego członkiem Węgry zostały w marcu — od dziesięciu lat bezustannie groziło sprawcom ludobójstwa. Panował pokój. Ale w ostatnich tygodniach marca kontynent obudził warkot samolotów i huk bomb. Pytanie jednak, czy rzeczywiście obudził. Chciałbym zadać to pytanie ściślej, a brzmi ono: czy my się obudziliśmy, czy ja się obudziłem. Pytanie trzeba postawić w ten sposób, bo to, co się teraz dzieje, dotyczy każdego z nas osobiście. Nie zdarzyła się na świecie wojna, która nie przyniosłaby głębokich zmian albo której nie spowodowały głębokie zmiany, tak jak niedostrzegalnie narastające naprężenia doprowadzają w końcu do trzęsienia ziemi: i teraz, niczym wśród huku, dymu i paniki trzęsienia ziemi, nie widzimy jeszcze, że właśnie coś na naszych oczach ulega zniszczeniu albo, przeciwnie, właśnie się rodzi. Tego „czegoś”, co właśnie ginie albo się rodzi, nie można nazwać żadnym imieniem, po prostu dlatego‚ że nie ma nazwy. Ta nazwa narodzi się z tej wojny, nie mam wątpliwości. Był kiedyś plan Marshalla, ale był też traktat jałtański, i one na długi czas określiły oblicze tego kontynentu, a nawet całego świata. Najpierw szło o dobrobyt, potem o wolność, jeszcze później o jakość życia; a po drugiej stronie chodziło o ideologię, o so- cjalizm, który szybko okazał się wrogiem dobrobytu, wolności i jakości życia. Słowem: były dwie Europy i dziś też są dwie Europy, to trzeba było powiedzieć na samym początku. Bo gdyby było inaczej, nie mielibyśmy dzisiaj wojny na Bałkanach. Zaznaczę od razu, że nie chcę mówić o samej wojnie, która zresztą, nim te słowa trafią do czytelników, mam nadzieję, już się skończy. Tylko że nie jest obojętne, jak do tego dojdzie. Niegodny pokój zniweczyłby wszelkie nadzieje, które w tym strasznym wieku ludobójstwa i bezprawia totalitarnych państw jeszcze pozostały. Ale tego nie rozumieją ci, którzy w imię pisanej dużą literą Prawdy pytają, czy wolno napaść na suwerenne państwo nie będące członkiem NATO tylko dlatego, że dopuszcza się ono eksterminacji własnych mniejszości narodowych, a potem zadają pytanie, dlaczego w imię solidarności z prześladowanymi Kurdami nie zbombardowano za jednym zamachem Turcji. Tylko że ta pisana dużą literą Prawda od dawna już nie istnieje. Zmuszony przez Hitlera do emigracji Tomasz Mann w eseju Uwaga, Europo! napisał: „Skoro prawda nie jest dana raz na zawsze, ale się zmienia, wówczas tym głębsza, tym gruntowniejsza, tym subtelniejsza winna być troska o nią człowieka ducha; jego wrażliwość na poruszenia ducha świata, na przemiany w obrazie prawdy. Może dlatego, że prawda jest taka zmienna, tak bardzo wysuwa się dzisiaj na pierwszy plan i żąda definicji adekwatnej do swoich czasów. Nie lubię książek historyków czy prawników, którzy wykazują, że proces norymberski nie był praworządny. Nie wiem, nie jestem ani historykiem, ani prawnikiem. Ale czy można sobie wyobrazić, że po tylu zniszczeniach i potwornościach, które nazistowskie Niemcy sprowadziły na Europę, jak powiedział Churchill: „Podczas ostatniej wojny dopuszczono się zbrodni i rzezi, które nie miały miejsca od najazdu Mongołów w trzynastym wieku i które nie mają odpowiednika w całej historii ludzkości”; czy można sobie wyobrazić, że po największym gospodarczym i moralnym upadku Europy zwycięskie potęgi nie będą dążyć do katharsis, nawet jeżeli z natury rzeczy musiałoby się ono ukazać w sędziowskiej todze wymiaru sprawiedliwości? Bez wątpienia motorem wojen jest interes polityczny, gospodarczy czy ekonomiczny, ale pozostaje faktem, że wszystkie dwudziestowieczne wojny, w przeciwieństwie do wojen znanych z historii, mają zabarwienie moralne. Są wojnami ideologicznymi, zawsze napędzanymi przez jakąś absolutną prawdę, zawsze odwołują się do motywów moralnych, już choćby dlatego, że każda z walczących stron wie, iż w naszym stuleciu nic wojny nie tłumaczy ani nic nie usprawiedliwia. Już kiedyś powiedziałem, że w nowoczesnym - czy postmodernistycznym świecie granice wykreślają nie narody, rasy czy grupy wyznaniowe, ale światopoglądy i postawy; oddzielają rację i fanatyzm, wyrozumiałość i histerię, twórcze działanie i destrukcyjną żądzę władzy. W wieku niewierzących trwają biblijne wojny, wojny pomiędzy „dobrem” a „złem”. Słowa te dlatego piszę w cudzysłowie, że nie wiemy, co to dobro, a co zło. Rozumiemy te pojęcia zupełnie inaczej i tak długo pozostaną one dyskusyjne, aż kiedyś narodzi się wspólnie uformowany i wspólnie uznawany trwały system wartości. Stanie się on tym „czymś”, o czym mówiliśmy na początku i co bez należytego zastanowienia jakoś nazwaliśmy, choć przecież taki system wartości nie istnieje. Nie istnieje i wywołuje w nas bolesne poczucie jego braku, nikłą świadomość przynależności do czegoś wspólnego, co czasami ujawnia się w narodzie jako gorycz niespełnionego obowiązku. Wygląda na to, że świadomość europejskiej tożsamości najwyraźniej dochodzi do głosu w sytuacji zagrożenia. Na przykład w latach zimnej wojny Berlin Zachodni wydawał się najbardziej europejskim miastem, dlatego że był najbardziej zagrożonym miastem Europy Zachodniej, a nawet całej Europy. Wydawało się, że to nie Berlin Zachodni jest otoczony murem, ale rozciągające się za murem aż do Morza Arktycznego wielkie, monolityczne Imperium, a to złudzenie powodowała obecna w nas wszystkich nadzieja na wolność. Europejska rzeczywistość w czasach istnienia Związku Radzieckiego była czymś widocznym, rzec można, dramatycznie odczuwalnym, choć rzeczywistość tę w dwóch częściach podzielonej Europy postrzegano zupełnie inaczej. W tamtych latach Europa Zachodnia znajdowała się w dość wygodnej sytuacji: osłonięta ochronną tarczą Stanów Zjednoczonych, zajmowała się tylko swoimi problemami‚ musiała utrzymać demokrację i status państw dobrobytu. Wtedy ziścił się wielki sen Churchilla, pojednanie Niemiec i Francji. Nie roztrząsajmy teraz, który z krajów poniósł dla tego pojednania większą ofiarę; zastanówmy się lepiej, dokąd ta szkoła sztuk pokoju zaprowadziła większą czy szczęśliwszą połowę Niemiec, pogrążonych w dżumie nazizmu i w intelektualnej i materialnej ruinie przegranej wojny. To była szkoła prawdziwego wychowania, najlepszego gatunku Bildungsroman. Nic nie mogę na to poradzić, ale jestem pisarzem i wspólnota europejska zawsze jawi mi się jako obraz, jako wzruszająca scena: twardzi mężczyźni, którzy przez długie lata ze sobą walczyli, czyhali na swoje życie, teraz, gdy osiągnęli dojrzały wiek, nagle stanęli naprzeciw siebie; i zamiast sięgnąć po pistolety, nieoczekiwanie padli sobie w ramiona, jak gdyby zrozumieli, że dopełnił się ich los, i teraz już do śmierci czeka ich jedna, godna życiowa droga, głębokie zrozumienie drugiego i wspólna praca. Nim jednak dam się porwać temu radosnemu obrazowi, pozwolę sobie zauważyć, że złudne bezpieczeństwo Europy Zachodniej, choć w przeszłości było twórcze, opierało się na niemoralnych podstawach - jeżeli za niemoralne uznamy niestosowanie systemu określonych przez nią samą norm. Ze wschodniej perspektywy, zza muru czy zza żelaznej kurtyny (znów doskonały termin Churchilla), niemoralny był brak solidarności z małymi państwami, bezwarunkowo rzuconymi na żer wielkiej wschodniej bestii, stalinowskiemu Związkowi Radzieckiemu, jak również niemoralne było konformistyczne tłumaczenie, że akt ten, spowodowany koniecznością światowej stabilizacji, stał się nienaruszalnym warunkiem światowego pokoju. Można oczywiście w cieniu wstydliwego paktu (przyznaję, że zapewne nieuniknionego) uprawiać przydomowy ogródek, można się oddawać przyjemnym i pożytecznym zajęciom, ale w takim ogródku nie zakwitnie przecież europejska myśl, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Ajak trudno jej zakwitnąć, najlepszym dowodem są trwające od dziesięciu lat targi, ile będzie kosztowało Unię Europejską jej poszerzenie o kraje wschodnie, co dla każdego rozsądnie myślącego człowieka świadczy o sklerozie Unii i ojej twardym jak kamień sercu. Tak, tak to wszystko wygląda z tutejszej perspektywy, z Mołdawii, znad Wisły czy znad Dunaju, gdzie piszę te słowa. W paradoksalny sposób teraz, u progu wielkich przemian, wydaje się, że ludzie już na zawsze pogodzili się ze swoim życiem, o którym w drugiej, szczęśliwszej części Europy ludzie mają wyobrażenie składające się jedynie ze stereotypów. Ale ponieważ tamto „coś” wydawało się zagubioną, nieistniejącą myślą, brak ten nigdy nie był tak dotkliwy jak wówczas, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że już wszyscy z tego „czegoś zrezygnowali. Można nawet powiedzieć‚ że Europa Wschodnia nigdy nie była tak europejska jak wtedy, gdy znajdowała się daleko od Europy. Bo tę odległość pokonywało pragnienie, a brak był brakiem europejskiej rzeczywistości‚ powodującym‚ że życie na wschodnich rubieżach stawało się absurdem, codzienność zaś zwyczajną wegetacją. Przymus przetrwania po prostu zmuszał do wiary w istnienie tego „czegoś”, tak jak więzień w swojej celi wierzy w wolność. Tymczasem odzyskanie wolności wcale nie wyzwoliło ducha odnowy, zjawiły się upiory złej przeszłości, resentymenty wyłaniające się zza demokratycznej maski przysłaniającej nacjonalizm, odnowiły się stare, zadawnione narodowe rany, wyzwoliło się narodowe szaleństwo, którego skutkiem stały się ludobójstwo i mord. Wszystkich‚ nawet największych sceptyków i pesymistów, zaskoczyło, jak szybko po zwrocie, który dokonał się w latach 1989—1990, nabrały życia poglądy, postawy i idee dawno już uważane za przestarzałe‚ zapomniane i pogrzebane. Jak gdyby w tym cichym, z wielką dyscypliną i rozwagą przeprowadzonym przewrocie zapomniano o jednym z najważniejszych elementów, który teraz uwolniony od pęt kręci się z hukiem wokół siebie, niczym zapomniany niewypał z dawnych wojen. Kto by pomyślał‚ że tak zwana aksamitna rewolucja stanie się dla narodów Europy Wschodniej zegarem, którego wskazówki, zamiast do przodu, będą się obracać do tyłu i zaczną swoje dziecięce igraszki tam, gdzie zatrzymały się z końcem pierwszej wojny światowej, gdzieś w roku 1919? Jak gdyby od tamtego czasu nic się nie wydarzyło, jak gdyby nie miała miejsca najbardziej krwawa i najbardziej tragiczna historia Europy, której oni, właśnie oni, byli aktywnymi uczestnikami, ale się nigdy z tego nie rozliczyli i szybko o wszystkim zapomnieli. „Kto nie potrafi skonfrontować się z własną przeszłością, skazany jest na to, by wiecznie ją powtarzać” — brzmi często cytowane zdanie Santayany. „Ci, którzy nie potrafili wyplątać się z historii, zginą, a wraz z nimi zginą ich narody” — pisał Elias Canetti. Ale wreszcie musimy zadać pytania, spróbować zrozumieć, a przynajmniej przeanalizować to wszystko, co się z nami dzieje. Upadek sowieckiego imperium - ostatni wielki zwrot historii - to najdziwniejsze wydarzenie, jakie kiedykolwiek miało miejsce. Wielkie środkowoeuropejskie przymierze odepchnęło imperium osmańskie od Wiednia aż na Wołoszczyznę i dalej; potędze Mongołów położyło kres zjednoczenie Chin i rosnąca w siłę Rosja; Napoleona pokonała, w wyniku licznych bitew, wielka europejska koalicja, i tak dalej. Upadek potęgi sowieckiej był zaś niczym nieoczekiwane przewrócenie się wielkiego dębu, który od lat trawiło od wewnątrz robactwo: było to wydarzenie, którego nie można było przewidzieć. Narody Europy Wschodniej wyzwoliły się, niewiele czyniąc dla własnego wyzwolenia. Prawda, że w 1953 roku w Berlinie miała miejsce robotnicza rewolucja, w 1956 roku doszło do rewolucji na Węgrzech, w 1968 roku była praska wiosna; w 1980 roku powstał w Polsce ruch „Solidarności”: wszystkie te wydarzenia były gorzką nauką. Ważne wydarzenia historyczne cechuje jednak to, że mają swój dalszy ciąg — pisze francuski historyk Fernand Braudel. A tamte wydarzenia nie miały żadnego dalszego ciągu poza represjami, rozgoryczeniem, coraz bardziej przytłaczającym osamotnieniem i rezygnacją. W końcu te narody od dawna nie wierzyły, że mogą odmienić swój los. Każdy pragnął, by imperium się rozpadło, ale nikt w to nie wierzył ani nikt tego nie chciał. A kiedy już - bez ich udziału - do tego doszło, patrzyły ze zdziwieniem, a nawet z niechęcią, nic nie rozumiejąc. Nie rozumiały, że zostały uczestnikami wielkiego dramatu, a może nawet jego głównymi aktorami, nie dokonały bowiem czynów, przez które stałyby się lepszymi, a wielki upadek przyniósłby prawdziwe zmartwychwstanie. W takiej sytuacji dalszym ciągiem nie mogło być nic innego niż byle jakie przetrwanie. Państwowy totalitaryzm i nieodłączna kolaboracja jako forma życia narodu to nie tylko struktura władzy, ale także struktura psychologiczna - perwersja, poniżenie, frustracja i małe tajemnice, tandetna nostalgia i uczucie poddaństwa‚ niczym u zwierząt żyjących w stadzie, brudna wolność infantylnego braku odpowiedzialności i pogarda dla wszystkich, którzy wybrali inne życie i nie mówią zaszyfrowanym językiem wtajemniczonych. Dziś jesteśmy świadkami narodzin nowego mitu; przedmiotem i bohaterem tego mitu jest pewien, podobno specyficzny, typ człowieka, „człowiek środkowoeuropejski”, który -jak wieść głosi - ze swojego przetrwania czerpie szczególną wiedzę. Być może taki człowiek w rzeczywistości nie istnieje i tylko przyśnił się komuś pewnej rozgwieżdżonej nocy, gdzieś nad Balatonem, w głośnej dzięki ostatnim książkom Gyorgya Konrada wiosce Hegymagas. „Człowiek środkowoeuropejski uważa się za człowieka nic nieznaczącego, który zamiast tworzyć historię, chce ją tylko przeżyć” — pisze Konrad i być może ma rację, choć nie sądzę, żeby tę cechę można było uznać za cnotę. Łatwo jest bowiem stworzyć wschodnioeuropejską czy środkowoeuropejską typologię człowieka, problem jednak jest w tym, że tak jak wiele innych typologii, i ta sprowadza się do ogólników i dlatego nie jest wiele warta. Ja też mógłbym opisać typ Wschodnioeuropejczyka czy, jak wolą autorzy mitu, Środkowoeuropejczyka. Ten typ ludzki charakteryzuje się tym, że ma krótką szyję, ciało w kształcie prostokąta, natrętnie świdrujące małe oczka i zajmuje się wysadzaniem w powietrze samochodów albo czystkami etnicznymi. W rzeczywistości zaś jest tak, że w Europie Wschodniej i w Europie Środkowej‚ podobnie jak gdzie indziej, jest wielu różnych ludzi, dobrych i złych, miłych i antypatycznych, łagodnych i agresywnych, a wszyscy oni charakteryzują się tym, że nigdy nie żyli w prawdziwej, funkcjonującej demokracji. Wedle ogólnych opinii demokracja jest systemem politycznym, ale jeśli się dobrze zastanowimy, demokracja jest raczej kulturą, nie tylko systemem - i tu słowa kultura używam w takim znaczeniu, W jakim się mówi o kulturze rolnej. W Europie Zachodniej demokracje tworzyły się w sposób organiczny, demokracja jako system polityczny wyrosła tam na gruncie kultury społecznej, w wyniku konieczności ekonomicznej i politycznej, a także zmian zachodzących w ludzkiej mentalności. W Europie środkowej i Wschodniej najpierw wprowadzono - jeżeli wprowadzono - system polityczny, a społeczeństwo musiało się do niego powoli, z trudem i w bólach dostosować. Ale czy podobnie nie było z socjalizmem? Socjalizm w wielu krajach zbudowano wprost na podwalinach feudalizmu, a najbardziej groteskowym efektem było to, że ideologia podniesiona do rangi religii państwowej stała w całkowitej sprzeczności z codzienną praktyką. I tę brutalną sprzeczność dało się pokonać, jedynie uciekając się do terroru. Tak więc możemy powiedzieć, że Europejczycy z Europy Środkowej i Wschodniej byli wychowankami terroru, podczas gdy mieszkańcy Europy Zachodniej wychowywali się w świecie rządzącym się zasadami praworządności i wolności człowieka. A to istotna, choć wcale nie niemożliwa do zniwelowania różnica. Ale czy należy ją demonstrować tak radykalnie, jak to miało miejsce w Kosowie, o tym wielu z nas nie pomyślało. Wiem dobrze, że takie zdanie może służyć jedynie temu, żeby mądrzy ludzie porozumiewawczo na siebie spojrzeli i z uśmieszkiem wyższości zaczęli mi tłumaczyć, że wojny nie wybuchają z pobudek moralnych ani też po to, by kogokolwiek wychowywać czy cokolwiek demonstrować. I tu pojawiają się argumenty świato- poglądowe, mapy, dywagacje na temat roli Bałkanów leżących na styku wpływów rosyjskich i muzułmańskich, eleganckie aluzje do „dolnych części europejskiego ciała”, jak Churchill nazwał Bałkany. Wszystko to prawda, mógłbym nawet odpowiedzieć, że z jakiegokolwiek powodu wybucha wojna, rezultat i tak jest nieprzewidywalny i często nie ma żadnego związku z jej pozornymi przyczynami. Nie ulega wątpliwości, że Hitler nie dlatego rozpoczął wojnę, by mogła powstać Republika Federalna Niemiec, ani Japonia nie dlatego zaatakowała w Pearl Harbor amerykańską flotę, by w piętnaście lat później stać się integralną częścią zachodnich demokracji (!) i jedną z najbardziej istotnych sił napędowych gospodarki, podobnie jak Miloszević nie przeprowadzał w Jugosławii czystek etnicznych, by wszystkie narody żyły tam w spokoju. Jeśli więc nie spróbujemy jak najkorzystniej i jak najszybciej uczynić celu wojny na Bałkanach swoim celem, by w ten sposób zyskać wpływ na jej skutki, będziemy mogli powiedzieć, że przez tę wojnę nastąpił epokowy przełom, gdyż jak już na początku zauważyłem, wojna ta wszystkich nas zmusiła do dokonania wyboru i zajęcia wobec niej stanowiska. W tym przypadku mamy jednak prawo sądzić, że celem tej wojny jest pokonanie najgroźniejszej historycznej spuścizny krajów Europy Wschodniej, ucieleśnionej w osobie jugosłowiańskiego dyktatora. Ci, którzy uważają, że Miloszevicz jest tylko medialnym przykładem zła koniecznego, uosobienia zła, wroga zachodnich demokracji, bardzo się mylą. Miloszevicz, jak pokazuje jego polityka, demagogia i popełniane czyny - to wschodnioeuropejska rzeczywistość, najbardziej odrażająca, beznadziejna i pozbawiona przyszłości odmiana tej rzeczywistości. Skoro jednak istnieje inna szansa, inna rzeczywistość, droga demokracji, europejskiego rozwoju tych ziem, należy się na coś zdecydować; ale ta decyzja rodzi się po tylu wahaniach, w sytuacjach tak skrajnych, że może być jedynie decyzją skrajną. Jeśli ją dobrze rozumiemy, jest następująca: dla tego przywódcy, wychowanego w radzieckiej szkole władzy i mówiącego skrajnie nacjonalistycznym językiem populistycznej demagogii - postaci trudnej do zniesienia i anachronicznej - nie ma miejsca w zjednoczonej Europie. Nie próbujmy zaprzeczać, że w czasie ożywania etnicznych nienawiści to wielka nauka dla nacjonalistów z małych narodów wschodnioeuropejskich. Wojna w Kosowie uczy, że tam, gdzie reakcyjna polityka, wyrastająca z manipulacji narodowymi uczuciami, powołuje do życia formacje polityczne, tam jeszcze raz trzeba się zastanowić, czy ideologie uznawane za narodowe i ich reprezentanci przypadkiem nie działają przeciw narodowi. Narodom naszego obszaru geograficznego potrzebny jest demokratyczny rozwój i europejska integracja. W tym samym roku 1946, kiedy Churchiil wygłaszał mowę w Zurychu, jeden z największych węgierskich myślicieli tamtych czasów, Istvan Bibó, pisał: „Narody Europy Wschodniej i Środkowej trzeba powstrzymać przed ciągłym niepokojeniem Europy walkami o sporne terytoria. Europa ponad wszystko potrzebuje stabiliza- cji, a państwa, które utraciły część swoich ziem, należy siłą zmusić do porzucenia rewizjonistycznych dążeń, podobnie jak państwa, które zyskały nowe terytoria, należy siłą powstrzymać przed uciskaniem mniejszości narodowych”. Gdyby istniało to „coś”, czego w tym tekście — a tym bardziej w realnym życiu - tak bardzo nam brak, nigdy nikomu nie byłaby potrzebna władza reżimu. Europejską myśl na razie reprezentują politycy, strategie i wojsko, a to nie jest dobry znak. Jest to jednak znak będący odbiciem naglącej potrzeby. W sensie intelektualnym ta potrzeba już dawno została wyartykułowana, na przykład przez hrabiego Coudenhove- Kalergi, którego dzieła tak bardzo cenił sam Churchill. Ale od czasów Platona dobrze wiemy, że idee państwa, jakie głosili pisarze i filozofowie, rzadko były traktowane przez polityków poważnie, co raz okazywało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, a raz tragedią. I tak idea Paneuropy głoszona przez Coudenhove- Kalergiego zakiełkowała dopiero wówczas, gdy z horyzontu Europy Zachodniej nagle znikło sowieckie zagrożenie, a koszary zjednoczonych - i rosnących w silę - Niemiec opuścili amerykańscy żołnierze. Tymczasem potęgi Europy Zachodniej - jak gdyby koniec złego, ale zadomowionego porządku świata zamiast radości obudził w nich niepewność - umówiły się, by ustalić te bez wątpienia wielkie zasady, którymi rządzić się będzie Unia Europejska i w myśl których będzie się izolować od nowych wschodnioeuropejskich demokracji, czy nawet przed nimi bronić. I może dopiero dramat Kosowa przypomni im o tym, że wschodnią granicą Europy nie jest Litawa i że cywilizację, która własną egzystencję potrafi i chce wyrażać jedynie w języku gospodarki i finansów, czeka wiele zasadzek. Dlatego powiedziałem na samym początku, że to „coś” - intelektualny zaczyn europejskiego współistnienia - być może zrodzi się dopiero z bezmiernych cierpień bałkańskiej wojny albo w ogóle przestanie istnieć. Krajom wschodnioeuropejskim ta wojna stwarza tragiczną, ale możliwą szansę, by określiły swoją tożsamość i dobrze zrozumiały własną sytuację. Idea jednak jest w stanie zakiełkować i rozkwitnąć tylko na gruncie wspólnej kultury, takiej, w której wszyscy wyznają podobne wartości. A jakie wartości pozostały dla nas, tych wszystkich, którzy przeżyli w Auschwitz, w Gułagu czy choćby w węgierskiej „aksamitnej dyktaturze” upadek dawnych wartości, a później głosili, że tamte wartości utraciły już aktualność? Niewątpliwie u progu dwudziestego pierwszego wieku w sensie etycznym pozostaliśmy sami. Porzucił nas uniwersalny Bóg, porzuciły nas uniwersalne mity i porzuciła nas uniwersalna prawda. Sami musimy zbudować świat naszych wartości, dzień za dniem, wytrwałą, choć niewidoczną pracą etyczną, która te wartości stworzy i uczyni je elementem nowej europejskiej kultury. Nie prowadzą nas ani boskie, ani ziemskie drogowskazy i z tego faktu odważni mogą czerpać siłę. Europa Wschodnia zawsze była rządzona przez ideologie, ale jej kulawym społeczeństwom nigdy nie brakowało wspólnych wartości. I właśnie dlatego, że społeczeństwa te nie wywalczyły same własnej wolności, ich wartości, których większość służyła strategii przeżycia narodów i jednostek, nagle okazały się bezużyteczną, może nawet wstydliwą kolaboracją: dlatego tę wolność, która spadła na nie jak z nieba, znaczna część tych społeczeństw w rzeczywistości odebrała jako upadek. I kiedy szukając wsparcia, wyciągnęły ramiona ku zachodnim demokracjom, Zachód stać było jedynie na krótki uścisk dłoni i poklepywanie dla otuchy po ramieniu. Europa Zachodnia nie umiała zdecydować, jak postąpić wobec wschodnich sąsiadów, co nam wydawało się butą, która obraża biedniejszych krewnych. Jasno widać pustkę, niepewność, strach przed staniem się niepotrzebnym, gdy nad wiarą w przyszłość biorą górę frustracje wynikające ze złej przeszłości, narodowych urazów i resentymentów. Nie wszędzie tak było, ale wszędzie pojawiło się niebezpieczeństwo gorączkowego - i anachronicznego - nacjonalizmu, niszczącego Jugosławię, która stała się polem działania krwawych, wykrzykujących narodowe hasła bojówek. Na Węgrzech -i w innych krajach — widzimy i widzieliśmy, że użalanie się nad sobą, pielęgnowanie historycznej traumy i frustracji wyzwała najgorsze siły, uznające jedynie katastrofy i z nich czerpiące dla siebie korzyści. Dlaczego więc nie mielibyśmy rozpocząć czegoś nowego, czegoś bardziej optymistycznego? „Czy jedyną nauką płynącą z historii ma być to, że ludzkość nigdy się niczego nie nauczy?” - pytał Churchill. Dlaczego nie możemy dostrzec w zjednoczonej Europie także zamysłu o charakterze narodowym, już choćby dlatego, że każde wielkie i sensowne zamierzenie wyzwała siły, które są w stanie stworzyć ludzką wspólnotę i potrafią zdystansować się od przeszłości, zapomnieć o niegdysiejszych narodowych urazach. Ale na tym skończmy, bo tylko będziemy powtarzać myśli Churchilla. Jego zamiary ijego program wśród ruin 1946 roku zdawał się utopią. Od tamtego czasu wiele z nich się urzeczywistniło i teraz, kiedy plan ten stanął wobec krwawego kryzysu, powtarzamy tylko słowa, które Churchill wybrał na tytuł swojej mowy: Niech zmartwychwstanie Europa! A czy zmartwychwstanie?!... Język na wygnaniu Hommage a Fejto (Na dziewięćdziesiąte urodziny Ferenca Fejto, 1999) Drogi Fen, chyba nie jesteś zaskoczony, że list do Ciebie zatytułowałem Hommage a Fejto. Podobnie jak ja nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że nie tylko mnie przyszedł do głowy ten pewnie niezbyt oryginalny pomysł. Kto miał szczęście kiedykolwiek dłużej z Tobą porozmawiać, ten łatwo nie zrezygnuje z takiej przyjemności. A więc i teraz wyobrażam sobie, że jesteś obok mnie, tak jak wtedy, gdy w ospałym jesiennym słońcu spacerowaliśmy nad Cisą. Zjedliśmy już w restauracji obowiązkową zupę rybną i kluski z serem i mieliśmy ochotę na krótki spacer. Potem przechadzaliśmy się między domami, jak widać na zdjęciu. Trzy uśmiechnięte twarze: Ty, Magdi — moja żona - i ja. Ty z Paryża, moja żona z Chicago i ja, że tak powiem, znikąd. Za nami mur z graffiti: swastyka, a obok niej betlejemska gwiazda, dalej zaś napis: „Precz z Trianon!” Węgierska martwa natura późną jesienią 1998 roku. Dokładnie już nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Właściwie wszystko jedno, w końcu zawsze rozmawiamy o tym samym. Nie wiem, czy kiedykolwiek udało mi się powiedzieć, ile się od Ciebie nauczyłem. Nie licząc kilku wyjątków, o Węgrzech mogłem się czegoś nauczyć jedynie od emigrantów, rzeczywistych czy wewnętrznych emigrantów. Z powodu dziwnego splotu zdarzeń, jakie mnie tu zatrzymały, straciłem paru przyjaciół, którzy prawdopodobnie byliby dla mnie bardzo ważni. Gdybym na przykład wraz z Tobą chciał przegadać cały reżim Kadara... absurd, ale czasami bawiłem się myślą o takiej rozmowie. Później poznałem Ligetiego, profesora Kleina, Taboniego; Maraiego już nie miałem okazji poznać, choć po wojnie, jeszcze jako dziecko, widziałem go kilkakrotnie, jak spacerował ulicą Zarda, na ścieżce u stóp Różanego Wzgórza czy na basenie Lukacsa, gdzie się opalał. Niedługo przed przewrotem — przed zmianą systemu -kiedy rozpad reżimu wisiał już w powietrzu, obudziła się we mnie ciekawość, by się wreszcie dowiedzieć, gdzie tak naprawdę mieszkam, gdzie są korzenie mojego życia, absurdalnego zarówno w egzystencjalnym, jak i w historycznym sensie. A więc jak się znalazłem tu, gdzie teraz jestem, i czego tutaj szukam. Wcześniej przez długie dziesiątki lat nie bardzo mnie to wszystko interesowało. Obca okupacja, własna dyktatura, idee i postacie dominujące w życiu publicznym - wszystko to, wydawało mi się, uzasadnia niechęć do brania w tym jakiegokolwiek udziału, niechęć do współpracy, w pozytywnym czy też negatywnym sensie, czy choćby do wykazania jakiegokolwiek zainteresowania. Beznadziejne sytuacje mają tę zaletę, że bez kłopotu możemy odnaleźć kryjącą się w nich nieograniczoną wolność. Kiedy postanowiłem, że zostanę pisarzem (co za koszmarna myśl, wiosną 1955 roku), moje wyobrażenie o tej profesji było sub specie aeternitatis. A więc mgliste, wiedziałem jednak, że będę potrzebował wiele czasu. Uznałem, że moim jedynym zadaniem jest uchronić własne myśli przed przytłaczającą presją otoczenia. Później tak przygotowywałem się do wyznaczonego sobie zadania, że prawie w ogóle nie czytałem współczesnej literatury węgierskiej albo czytałem ją bardzo rzadko. Uważałem, że to, co mogło się ukazać na Węgrzech, było kłamstwem albo w najlepszym razie było napisane bardzo ostrożnie, do granic niemożliwości ocenzurowane i niepełne; tymczasem jednak sam chciałem tam koniecznie coś wydać. To prawda, że poza faktem napisania książki (wtedy właśnie powstawał Los utracony) niczego w tym kierunku nie zrobiłem. A kiedy mimo wszystko wziąłem do ręki jakąś współczesną książkę, moje uprzedzenia zazwyczaj się potwierdzały. Pamiętam na przykład powieść Istvana Vasa Utracone domy, której maniera, przypominająca styl młodego Cocteau, bardzo mnie zaciekawiła. Późniejsze wyznania autora szybko mnie jednak rozczarowały. Zauważyłem, że jedną linijkę Vas przeznacza dla Gyorgy Aczela, drugą dla Gyuli Illyesa, i zrozumiałem, że wcale nie robi tak, by oszukiwać czy stosować jakąś taktykę, ale dlatego, że ci ludzie są dla niego prawdziwymi i niepodważalnymi autorytetami, a ich głosy intelektualnymi kamieniami milowymi. I jeśli nawet nie byli dla niego morskimi latarniami, na pewno stanowili ważne drogowskazy, byli w jego oczach patriarchalnymi mędrcami. Jeden z nich uosabiał władzę ziemską, czyli zezwalającą na coś albo za coś karzącą Partię, drugi ziemską transcendencję: Ojczyznę, która go zaakceptuje albo odrzuci. I powoli stało się dla mnie jasne, że cały ten myślowy zamęt wynika z głęboko ukrytego konfliktu, z żydostwa, które, używając słów Wittgensteina, żyło w nich niczym „rak”, a relacji z kwestią pochodzenia nigdy nie udało się należycie uporządkować. Podobnie było z powieścią Tibora Deryego Bez wyroku, w której także zaciekawiła mnie postawa autora. Tylko że jej autor był mniej zakłamany. Przypominam sobie moje ówczesne odczucia: było tak, jak gdyby kłamstwo tej książki mocnym strumieniem oblało mi twarz. Wszystko to, jak też wiele innych spraw, stało się dla mnie dowodem, że istnieje węgierski konsens, czy nawet węgierski kontekst, oraz że jedno i drugie opiera się na przebiegłym kłamstwie; ale myślałem sobie, że to kłamstwo wynika jedynie z konieczności narzuconej przez obcą okupację i przymusową narodową kolaborację, że jest efemerydą, której nie warto głębiej analizować. Drogi Feri, nie przestrasz się, nie zamierzam Cię zanudzać moim „życiorysem intelektualnym”. Chciałbym jedynie znaleźć odpowiedź, dlaczego ludzi, którzy wszystko jasno widzieli (a do nich zaliczam samego siebie), tak zaskoczył fakt, że po przewrocie, jaki miał miejsce w latach 1989—1990, nieoczekiwanie powróciły do życia idee, które już dawno uważaliśmy za pogrzebane. Przyznajmy się: pierwsze chwile radości, euforia, że jesteśmy wolni, były przeżyciem oszołamiającym. Może gdybym dokładniej przestudiował znany już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych esej Istvańa Bibó Wypaczona węgierska natura, ślepa uliczka węgierskiej historii, byłbym na wszystko lepiej przygotowany? Gdybym lepiej poznał skrajną w sądach rozprawę Sandora Maraiego Ziemia, ziemia!, którą wtedy można było zdobyć jedynie nielegalnie, rozprawę stanowiącą rozliczenie Maraiego z krajem, z warstwą społeczną, z której sam się wywodził, wreszcie z samym sobą? Przecież z własnego doświadczenia w wystarczającym stopniu znałem warunki i społeczeństwo, W jakim żyłem. Odczuwałem ksenofobiczny strach, ogarniający ten kraj i całą wschodnią Europę, obawę przed tym, by nie stać się niepotrzebnym. Widziałem, jak odbywa się orwellowskie pranie mózgu, jak rodzą się bezustanne kłamstwa, znikające i wypluwane potem w nowej formie przez partyjne biura i maszyny mielące książki na makulaturę, kłamstwa, które niczym lista życzeń bez końca wciskały się do wydawnictw, redakcji, a w końcu do ludzkich dusz i mózgów przez otwartą paszczę owłosionego potwora, zwanego wydziałem do spraw propagandy i agitacji. Wiedziałem, że to wszystko, co jest wokół mnie: małoduszność niewielkiego państwa, konformizm wyznawany dla trabanta i letniego domku, kompletny brak społecznej solidarności, narodowa głuchota na problemy innych, to coś o wiele mniej, niż chciałbym wymagać od narodu, który za wszelką cenę pragnie przetrwać. To była strategia, która podmywała podwaliny naszego morale i która okazała się nie strategią przetrwania, ale strategią zniszczenia, strategią uznania niszczącej siły. A jednak wydawało mi się, że widzę tylko brudną pianę wielkiej fali. Wtedy właśnie zaczęły się ukazywać Twoje książki, które oczywiście wcześniej były tu owocem zakazanym. Tobie, Fen, przypadło w udziale szczęście pisania o prawdziwych sprawach, ty mogłeś prowadzić prawdziwą walkę. W Twoich słowach kryły się głębokie treści i prawdziwe przestrogi, podczas gdy zza dysput pomiędzy „Szep Szo” i „Valasz” majaczyły druty nazistowskich obozów. Lecz na szczęście Twój pociąg nie zabrał Cię do Auschwitz, ale do Paryża. Dziwne, że ja, patrząc na to wszystko z perspektywy przeżytych tu czterdziestu lat, w których zdarzył się i Auschwitz, i „socjalizm”, przez moment zgadzałem się z Tobą, który w Paryżu uchroniłeś dla nas istotny fragment węgierskiej historii duchowej, by później, wzbogaciwszy go swoją wiedzą, w nienaruszonym stanie przywieźć tu z powrotem, w nadziei, że fragmenty tego duchowego procesu uda się na powrót poskładać. „Mimo to sądzę - powiedziałeś w zamieszczonym w 1988 roku na łamach pisma Kritika wywiadzie — że myśli z Szep Szo do dziś nie straciły aktualności, a z wypowiedzi niektórych narodowców mogę wnioskować, że dziś... i oni rozumieją wagę demokracji... i że zakopią wojenny topór, przestaną sprawę żydowską, jak napisał Bibó, uważać za główną kwestię węgierskiego losu czy w ogóle za jakąkolwiek kwestię”. Dlatego cytuję Cię tak dokładnie, że w tym napisanym jedenaście lat temu zdaniu streściłeś myślowy zamęt, w którym dzisiaj żyjemy. „Narodowcy”, „demokracja”, „kwestia żydowska”, „węgierski los” - cóż za obrazowe wyrażenia! Może nawet kiedyś miały sens. Ty jednak wypowiadasz je z pewnym dystansem i z pewną obawą, jak ktoś, kto po pięćdziesięcioletniej nieobecności stoi u progu nowych nadziei, choć jeszcze nie może się dokładnie rozeznać w złomowisku uczuć i idei, które pozostawiły tu po sobie spustoszenia minionych dziesięcioleci. A że tak zwani narodowcy przestaną zajmować się tak zwaną kwestią żydowską, to mało prawdopodobne. Ludzie niechętnie rezygnują ze swoich urojeń. Zwłaszcza kiedy okazują się one fobiami przynoszącymi korzyść, a nawet są balsamem na duchową nędzę. Nie chcę powtarzać banałów. Fakt, że kwestia żydowska, czy mówiąc wprost, antysemityzm jako język (zakodowany, ale dla „wszystkich” łatwo zrozumiały), znowu staje się ważnym elementem dyskursu dominującego nad dzisiejszą węgierską rzeczywistością, w której negatywnym pojęciem stał się liberalizm, a pozytywnymi pojęciami takie terminy, jak „narodowy”, „chrześcijański” czy „obywatel”. To, co ożywia te słowa, to niestety ukryty w tle, burzący się w głębi, nadzwyczaj żywy i wymagający dokładnej analizy resentyment. Nienawiść zawsze wyobrażałem sobie jako nagromadzoną energię, która musi się tylko zwerbalizować, by wydostające się na powierzchnię ślepe siły mogły się jakoś ukierunkować. Tak więc nie ma znaczenia, co się mówi, i nie ma żadnego znaczenia, czy w tym, co się mówi, kryje się jakaś rzeczywista treść. Niestety, język walki o władzę, wpływy, a nawet zwykłe życie, od początku wieku kształtowały u nas te same idee i pojęcia, i te pojęcia uporczywie, bezustannie pojawiają się w karczmie historii. Nigdzie nie widać żadnej nowej postaci, żadnego nowego pomysłu, żadnej płodnej idei. Zwłaszcza od czasów Auschwitz i Syberii. Ale istnieje też inny język, bardziej racjonalny czy bardziej pragmatyczny, język gospodarki. Ten język mówi o Unii Europejskiej, o globalnych zjawiskach, o polityce monetarnej, o rozwoju, o włączeniu Węgier do Europy. A to, że mówi się naraz obydwoma językami, byłoby zjawiskiem interesującym, gdyby nie to, że wiemy, jak stara to u nas tradycja. Ten schizofreniczny sposób myślenia już w latach dwudziestych i trzydziestych okazał się bardzo użyteczny, potem przez dziesięciolecia epoki Kadara język gospodarczego przymusu w sposób zrozumiały sam przez się oddzielano od języka państwowej wiary, od ideologii, tworząc szkołę cynizmu, która w dodatku dla sąsiednich krajów okazywała się godna pozazdroszczenia. W co więc mamy wierzyć? Co jest prawdziwe i czym się mamy kierować? „Niestety zrobiliśmy ze słowem rzecz straszną! W ustach niektórych ludzi nie może ono już nawet być kłamstwem, upadło niżej niż kłamstwo, gdyż utraciło jakiekolwiek znaczenie”— pisał w książce Udział diabła Denis de Rougemont. Ale resentymenty, brudy burzące się pod słowami są rzeczywiste. Z jednej strony żywią się strachem i niepewnością: wielu inteligentów, którzy przez lata, przez całe dziesiątki lat walczyli o wolność (albo o własne wyobrażenie wolności), nagle zrozumiało, że grunt usuwa się im spod nóg. A przecież rozpadł się tylko system wartości, w którym oni odgrywali jakąś rolę. Tempo tego rozpadu jednak ich przeraziło. Nim oprzytomnieli i wydostali się z kurzawy rozpadu, świat wokół nich mówił już językiem giełdy, banków i mafii. świat stał się postmodernistyczny, a jego wartości — relatywne, słowa też, jak wszystko pozostałe, ale dla nowego zachodniego kierownictwa, dla rynku kosmopolitycznej globalizacji były to słowa opatrzone znaną marką, posiadające własny kurs, będące towarem, który można kupować i sprzedawać. Słowa, które wymykają się spod kontroli i przez które wielka narodowa wartość, jak niegdyś uran, wycieka za granicę. Silne państwo, ludowe, narodowe i chrześcijańskie państwo, musi stanąć z nimi twarzą w twarz i przywrócić system wartości, ściśle mówiąc, odbudować ich rolę i wyznaczyć ich niepodlegające dyskusji miejsce. Ale to wszystko banały, zjawiska, które bystrzy obserwatorzy już dawno opisali. Uznawany za niemożliwy do przezwyciężenia — i powoli w istocie rzeczy coraz mocniej utrwalony podział społeczeństwa węgierskiego wcale nie wynika z różnic pomiędzy lewicowymi a prawicowymi poglądami politycznymi. Co więcej, wychodząc z osadzonych w tradycji sprzeczności, jakie pojawiają się w europejskiej palecie poglądów politycznych, węgierskich sporów politycznych w ogóle nie można zrozumieć. Aby mówić o sprzecznościach‚ należy założyć, że istnieje jakiś wyraźnie określony teren, na którym pojawiają się pewne napięcia, że istnieje społeczna umowa i konsens: gdzie zaś nie ma pola dla konsensu, tam możliwa jest jedynie wrogość. Wśród szczęku karabinów i wojennych haseł chore, a w każdym razie mocno poturbowane społeczeństwo nie jest w stanie nazwać ani nawet dostrzec swoich prawdziwych problemów. Mówiąc ściśle: szczęk karabinów i wojenne hasła służą jedynie temu, by społeczeństwo nie było w stanie nazwać ani nawet dostrzec swoich prawdziwych problemów. Dyktat pieniądza, ksenofobia, antysemityzm to przede wszystkim język - a do jakiego szaleństwa i do jakich występków może prowadzić używanie tego języka, to - sądzę - dobrze wiedzą także ci, którzy tego języka używają. Wydaje mi się, że używają go wyłącznie po to, by przejąć władzę nad państwem, choć w cichości wiedzą, że zewnętrzna i wewnętrzna płaszczyzna polityczna, szanse i możliwości są tutaj mocno ograniczone, że nie należy obawiać się brutalnego języka tych, którzy nie tylko tym językiem mówią, ale każde jego słowo traktują poważnie, uważając je za rzeczywiste narzędzie swoich czynów. Jeszcze bardziej bolesne jest jednak, że wszystko wskazuje na to, iż ci, których ten język dotyka i piętnuje, także w politycznych ograniczeniach upatrują gwarancji swojego bezpieczeństwa, bardziej niż w systemie demokratycznych instytucji, który stworzyli po to, by w jego ramach wydać głos sprzeciwu. Tak: obawiam się, że ta obłudna rachuba stanowi milczący, ale faktyczny węgierski konsens - i w społeczeństwie, w którym praktyka politycznej powagi jest czymś nieznanym, nie ma prawa być inaczej. Na tym kończę, drogi Feri, nim posunę się zbyt daleko. I tak ze wstydem spostrzegam, że chociaż chciałem uczcić Ciebie, cały czas tylko opowiadam Ci o moich kłopotach i obawach. Zapewne powiesz (już choćby z uprzejmości), że to dobrze, właśnie tak powinienem robić. Widzę Twój wolteriański uśmieszek, wysłuchałeś mnie i zaczynasz konsekwentnie zaprzeczać moim argumentom, znam Cię na tyle, że wiem, od czego zaczniesz, niemal słyszę, jak mówisz: „Ja jednak byłbym większym optymistą...” Być może, Fen, że ja także. A nawet wyznam Ci, że czasem bawię się tymi myślami, ale one nie docierają do mojego serca tak jak jeszcze kilka lat temu. Kiedy człowiek wywalczy sobie wewnętrzną wolność, szybko wywalczy także wolność zewnętrzną. Ty wiesz o tym o wiele lepiej i znasz to uczucie dłużej niż ja. Ale dobrze byłoby razem napić się w Twoje urodziny dobrego czerwonego wina! Do zobaczenia, ściska Cię serdecznie Twój szczery i oddany przyjaciel. Opowieść o patrycjuszu (Szkic o Sandorze Maraim, „Die Welt”, 2000) Dwudziestowieczne dyktatury zrodziły w Europie nową duchowość. Pisarz, który zastanawiał się nad ideami tamtych czasów czy toczył wokół nich dysputy w kawiarniach, klubach czy salonach literackich, nagle spostrzegał, że idee stoczyły się do poziomu państwowej ideologii, a jako uczestnicy dyskusji siedzą tajni policjanci totalitarnego państwa, i że to już nie dyskusja, ale przesłuchanie. Na malejących szybko wyspach wolności, niczym w plamach słońca przed nastaniem mrozów, pojawili się emigracyjni pisarze. Emigracja, której celem kiedyś było pozostanie przy życiu, w błyskawicznym tempie stała się w naszych czasach fenomenem intelektualnym i etycznym. Państwo totalitarne nawet wówczas piętnowało swoich poddanych, gdy trzymali się z dala od życia publicznego albo gdy pod osłoną anonimowości starali się zachować integralność własnego człowieczeństwa. Istotę państwa totalitarnego stanowi bowiem to, że jest totalne i zmusza ludzi do bezustannej konfrontacji bądź utożsamiania się z nim: zawłaszcza ich myśli, nieoczekiwanymi katastrofami wytrąca z prywatnego życia i roztacza przed nimi alternatywy niczym ze złego snu, by musieli dokonywać wyborów. W ten sposób każdy z nas stawał się częścią złego snu, sam stawał się złą zmorą i posuwał się do czynów, których w normalnych okolicznościach nigdy by nie popełnił - często nawet nie poczuwając się do osobistej odpowiedzialności. W systemie nazistowskiego nacjonalizmu ofiara stawała się częścią sprawnie działającego mechanizmu, którego celem było jej zlikwidowanie; i to jest chyba najbardziej skrajne i najbardziej poniżające doświadczenie, jakie w dotychczasowej historii przydarzyło się człowiekowi. „Jeśli tu zostanę... Zacznie się znana, tajemna technika prania mózgu, o wiele groźniejsza niż farmakologiczne i fizyczne metody niszczenia świadomości stosowane w więzieniach i celach tortur: zmuszą mnie, bym sam świadomie zniszczył w sobie moje sprzeciwiające się . [...] Aż wreszcie nadejdzie chwila, kiedy ten, kogo obrali sobie za cel, stanie się nie tylko obojętny i śmiertelnie zmęczony, ale nagle uwierzy, że wszystko jest w porządku. [...] Wytłumaczy sobie, że przecież to w interesie «ludu, wyrzeka się osobistej wolności i w interesie narodu prowadzi wygodne życie członka nowej klasy społecznej. [...] Dla mnie to była chwila, w której zrozumiałem, że muszę opuścić Węgry: wyjechać stąd, bezwarunkowo, bez żadnych targów i bez nadziei na powrót”. W swoim rachunku sumienia, wielkiej powieści o ludzkiej pamięci, a także o poznaniu samego siebie, Ziemia, ziemia!, Sandor Marai zapisał te słowa, wspominając trudne miesiące 1948 roku, kiedy musiał podjąć życiową decyzję. Wiedział dokładnie, jakiego dokonuje wyboru. „Odrobiłem lekcję i wiem, że w Europie ludzie mówią siedemdziesięcioma językami, a dziewięćdziesiąt pięć procent tych języków to języki indogermańskie. Do pozostałych pięciu procent zalicza się mój język, uralskoałtajski język węgierski. [...] Zawsze będę tutaj tylko tolerowanym, ledwie znoszonym i przyjętym do siebie obcym”. W 1947 roku Marai przebywał w Europie Zachodniej, był w Zurychu, Paryżu i Rzymie. Dokładnie się wszystkiemu przygląda i — jeszcze raz — wraca do ojczyzny, jak pisze, „do języka węgierskiego”. „Co czekało mnie tam, na Zachodzie, gdybym tam został? [...] Co mnie, Europejczyka z peryferii, tu ciągnęło, co mnie tu zatrzymało? [...] Może pamięć wspólnych przewinień: świadomość, że wszyscy jesteśmy winni, Europejczycy zachodni i wschodni - bo tu żyliśmy i tolerowaliśmy, pozwoliliśmy, żeby doszło do tego, do czego doszło. [...] Jesteśmy winni, bo jesteśmy Europejczykami i zgodziliśmy się, by z umysłów ludzi Europy znikł (. [...] Bo zawsze była tu przemoc i współczucie, bohaterstwo i tchórzostwo, okrucieństwo i dobroć... Ale kłamstwo nigdy nie było tu siłą sprawczą, tak jak w tych [międzywojennych] latach”. Dlatego przytaczam i będę jeszcze wielokrotnie przytaczał Maraiego, byśmy zobaczyli wyraźnie: on nie przybywa na Zachód jako uciekinier, ale jako europejski pisarz, który, ujmijmy to tak, zgłasza swoje prawa do udziału w winie, we wszystkich tych winach, których ludzie ducha dopuścili się w Europie przeciw duchowi. Marai to człowiek szczególny: zamiast jako ofiara komunizmu rozpaczać nad własnym losem, chce pokutować za swoje winy i dać świadectwo ostatecznego upadku człowieka. Ale nie zadowala się oskarżeniem, sam chce się unicestwić, jak Jean-Baptiste Clamence, sędzia pokutnik z powieści Camusa Upadek. Mnie zawsze interesowała egzystencjalna powaga, z jaką Marai płaci własnym losem za upadek. Coraz więcej krytyków widzi w emigracji Maraiego zbyt łatwy wybór, by jego wagę - i znaczenie - można było ocenić. W oczywisty sposób krytycy uważają jego wybór za decyzję osobistą: Marai nie znosił dyktatury, nie znosił, by go ograniczano‚ obojętne, czy milczał, czy pisał, by odbierano mu swobodę poruszania się, zabraniano podróży. No tak, ale ci pisarze, którzy pozostali, czy oni to wszystko lubili? A dlaczego me poświęcamy tyle uwagi innym pisarzom, którzy także stąd wyjechali? Cóż, dlatego że wyjazd Maraiego z kraju był czymś więcej niż decyzją osobistą: jego emigracja była demonstracyjna, a jej wyjątkowy tragizm kryje się w tym, że to przedsięwzięcie — którym chciał coś pokazać i zademonstrować — okazało się porażką na historycznej scenie naszych czasów. Marai, o którym tu mówimy, to nie autor Żaru, ale Wyznań patrycjusza, Ziemi, ziemi! i pisanych od 1943 roku Dzienników. Oraz takich esejów, jak Apel w sprawie wychowania narodu (1942), Zachodni patrol (1936), Skradziona Europa (1947). Co do sukcesu powieści Żar, niemieccy krytycy, może nieuważni albo niedysponujący wystarczającą wiedzą, widzieli w niej nawiązanie do prozy Josepha Rotha. A to zasadnicza pomyłka. Marai nie czuł żadnego sentymentu do monarchii, mówiąc symbolicznie, więcej łączyło go z Lubeką niż z Wiedniem. Urodził się wraz z nastaniem wieku, w 1900 roku, w małym miasteczku na północy kraju, w Koszycach, które po pierwszej wojnie światowej zostały poza granicami Węgier. Jego przodkowie byli saskimi imigrantami, jego ojciec, patrycjusz z Koszyc, adwokat i senator, nosił jeszcze nazwisko Grosschmidt. Marai mógłby powiedzieć to samo, co powiedział kiedyś Paul Celan o Czerniowcach: Es war eine Gegend in der Menschen und Biicher lebten. Czy chcemy przez to powiedzieć, że społeczna legitymizacja Maraiego była niepodważalna i że to ona spowodowała, iż stał się bezdomny, władza na Węgrzech zaś nie miała legitymizacji? Nie był żydowskim inteligentem, ale był patrycjuszem, i taka sytuacja na Węgrzech już w latach międzywojennych była problematyczna. Węgry były wówczas szczególnym krajem, zamkniętym na modernizację, który doznał traumy, w którym już w 1920 roku rozpoczęły się ruchy antykomunistyczne, antyliberalne i antysemickie, a w szkołach wprowadzono numerus clausus. Arthur Koestler, który na początku lat trzydziestych przejeżdżał przez Węgry, pisał: „Powojenne Węgry stały się siedmiomilionowym karłowatym państwem, którego większość mieszkańców to na wpół niepiśmienni chłopi. Podobnie jak Austria, Węgry borykają się z ciągłymi problemami gospodarczymi i głębokimi kryzysami, ale inaczej niż Austria nie mają wynikających ze wspólnego języka związków kulturowych z większymi sąsiadami; Węgrzy są etniczną wyspą w środku Europy”. W tamtych latach pojawili się na Węgrzech rozmaici polityczni prorocy, ruch pisarzy ludowych, obrońcy rasy, narodowcy głoszący trzecią drogę, mówiąc słowami wielkiego poety Endre Adyego: „pożeracze mgły”. Jednym z nieszczęść Węgier jest to, że ich średnia i drobna szlachta przespała swoją historyczną chwilę, kiedy powinna była stać się nowoczesną burżuazją. I dlatego warstwa mająca polityczną władzę i mieszczaństwo mające kapitał zawsze były „obcym ciałem”, „wrogiem ludu” gnębiącym Węgrów, „koloni- zującym kraj żydowskim kapitalizmem”. W rezultacie — aż do dzisiaj! - na Węgrzech toczy się walka o władzę, o powstanie nomenklatury, o chronioną i finansowaną przez państwo „narodową” literaturę, sztukę, z której niczym ze złego gimnazjum wyrzucać się będzie „kosmopolitów” i „narodowo obcych. Daleko stąd, w San Diego, osiemdziesięciopięcioletni Marai jeszcze raz spojrzy na Węgry: „Tamci w czterdziestym piątym roku wyobrażali sobie, że wystrojeni w narodowe piórka przyczepią się do komunistów i nie będą musieli robić nic innego, jak tylko czekać, aż komuniści wykonają brudną robotę - odbiorą hrabiom majątki i banki Żydom - a wtedy oni zatrą rączki, wyjdą z ukrycia i dostaną wszystko gotowe. [...] Ludowi pisarze za państwowe pieniądze wydadzą swoje dyletanckie książeczki i wszystko już będzie narodowe i chłopskie. Komuniści byli tego świadomi i tak długo wykorzystywali narodowe chłopstwo, aż zapakowali ich wszystkich do worka. [...] Gdyby się jednak zdarzyło, że chłopi jeszcze raz będą mieli w tym kraju coś do powiedzenia, będzie to tragedia dla Węgrów. Komuniści wprowadzą w życie to wszystko, co prawica, przywdziawszy narodowy kostium, sobie wykoncypowała. Komunizm oznacza tragedię, ale prawdziwym przeciwnikiem jest przebrana w narodowe barwy, zakłamana, chciwa prawica” (Dziennik, 1984— 1989). W 1934 roku Marai wydal Wyznania Patrycjusza, książka już przez sam tytuł była jeśli nie prowokacją, to w każdym razie demonstracją. Co „wyznaje” autor w tej autobiograficznej książce? Nie małostkowe, duszne tajemnice. Wyznaje, że urodził się patrycjuszem, mieszkańcem miasta, Europejczykiem; że uznaje mieszczańskie ideały, że czuje mieszczańską odpowiedzialność za Ziemię i za jej los — za ziemię, gdzie ludzie tacy jak on się urodzili i tworzyli; za Europę; pisze: „być mieszczaninem to powołanie”. Mówi też, że jego europejskość i powołanie to nie są iluzje: „Kto z nas dziś pisze, pisze tak, jakby chciał zostawić świadectwo.., świadectwo tego, że wiek, w którym się urodziliśmy, głosił niegdyś triumf rozumu. Do ostatniej chwili, póki dane mi będzie stawiać litery, chcę zaświadczać, że była kiedyś epoka, a w niej kilka pokoleń, które głosiły triumf rozumu nad instynktami, wierzyły w siłę oporu ducha, który zatrzyma stadne dążenie ku śmierci”. Stadne pragnienie śmierci... Nad wyraz empatyczne spostrzeżenia, jak na rok 1934. Marai sklada niekiedy zdania, w których niby bawi się tylko ich muzycznym brzmieniem, tymczasem w rzeczywistości opisuje w nich swój los. Marai jest do dziś jednym z najbardziej poczytnych i cieszących się najwyższym szacunkiem węgierskich pisarzy. Może niechcący ulega ślepocie swoich czasów, może i on robi kilka kroków w karna- wałowym tańcu śmierci, z którego Europa przebudzi się z obecną do dzisiaj goryczą w ustach. To prawda, że w jednym z esejów nazywa wojnę „największym nieszczęściem”, ale wydaje się, że przez jakiś czas ma jeszcze nadzieję, iż to nieszczęście można choćby częściowo ograniczyć. Zapewne dlatego Marai do dziś pozostaje przedmiotem powszechnej dyskusji, ciągle jest obecny w debacie nad udziałem Węgier w wojnie. A we wspomnianym eseju - Apelu w sprawie wychowania narodu z 1942 roku - mówi już o realiach powojennych. „Ten, kto chce odegrać w świecie jakąś rolę — pisze — musi pożegnać się ze wszystkim, co jest jedynie pochlebstwem, patosem i oszukiwaniem samego siebie w imię narodowych uczuć. Węgrzy muszą odnaleźć swoje prawdziwe miejsce wśród narodów”. Na te słowa zżyma się wielu z nas. W węgierskich realiach nie ma chyba większego wyzwania niż te słowa: oszukiwanie siebie w imię narodowych uczuć czy analiza rzeczywistej sytuacji kraju. Kto się z tym zmierzył, łamał istniejące tabu i łamie je do dziś; albo więc musi emigrować, jak Marai, albo udać się na wewnętrzną emigrację, siedzieć w więzieniu, jak Istvan Bibó, albo usunąć się z życia publicznego, jak Bela Hamyas. Jeśli idzie o Sandora Maraiego, wielka cezura w jego życiu nastąpiła na skutek niemieckiej okupacji, która rozpoczęła się na Węgrzech 19 marca 1944 roku. Marai ocenia położenie kraju i własną sytuację w prowadzonym potajemnie od 1943 roku Dzienniku. „Kto potrafi powiedzieć, przez ile sit przeciekały słowa, których treścią była prawda? — pisze w roku 1944. — Przez dwadzieścia pięć lat mówiliśmy - w sensie narodowym, społecznym i moralnym! - tylko półsłówkami; reszta słów pozostawała w piórach i w nerwach pisarzy. Cichy terror intelektualny, w którym nie stosowano szubienicy i nahajki, w którym urzędnicy z sygnetami na palcach jednym skinieniem ręki i jednym spojrzeniem przez ćwierć wieku dyrygowali koncertem węgierskiej umysłowości! Kto o tym wie?...” I jeszcze: „Jaka to niewdzięczna rola skończyć z fałszywymi ideami Narodu, Chrześcijaństwa i Ojczyzny! Żal mi ich!” Ale nie ma kogo żałować; komunistyczny socjalizm po części fałszował później te idee, po części je deptał, by dziś, w dziesięć lat po zmianie systemu, znowu nas prześladowały swoim niezafałszowanym fałszem. Jeżeli chcemy, możemy wykazać, że emigracja Maraiego rozpoczęła się jeszcze w kraju, w latach wojny, kiedy jako odpowiedzialny obywatel zaczął rozmyślać nad wyjściem Węgier z wojennej katastrofy i odbudową węgierskiego ducha i węgierskiej myśli. Ale kto tego chciał? Nowego okupanta – Rosjan - i jego węgierskich pachołków interesowała jedynie władza; dawnych nazistowskich kolaborantów — znalezienie dla siebie miejsca, kolaboracja z nowym okupantem albo ucieczka ze skradzionym żydowskim mieniem; powracający z obozów Żydzi albo okrywali się żałobą, albo pragnęli zemsty, albo myśleli o wyjeździe; a większości społeczeństwa nie interesowało nic poza przetrwaniem, zapomnieniem, codziennymi troskami i szybkim dostosowaniem się do sytuacji. Nie było miejsca na wielki rachunek, bez którego nie można rozpocząć niczego nowego; zamiast oczyszczania myśli rozpoczęły się czystki prowadzone przez tajną policję. Marai nie bez zaskoczenia zauważa: „Jeśli idzie o węgierskie kręgi intelektualne — znalazłem się właściwie w położeniu bez wyjścia - pisze w 1947 roku. - [...] Z lewicą nie mogę się związać, gdyż opuścić własną klasę równałoby się moralnemu samobójstwu: mam ją prawo oceniać, jedynie do niej przynależąc, każde inne zachowanie oznaczałoby zdradę. Do prawicy nie mogę się zbliżyć nawet o krok, bo nie zamierzam ani przez chwilę popierać pseudopatriotycznych faszystów, ukrywających się za jej przyzwoitszymi przedstawicielami. Muszę, licząc się ze wszystkimi społecznymi i egzystencjalnymi konsekwencjami własnej sytuacji, muszę zostać sam, całkowicie sam, tylko z moją pracą, która już tylko dla naprawdę niewielu ma jakiekolwiek znaczenie”. Wiemy, że w latach 1917—1989 wielu europejskich pisarzy pisało podobnie. A jednak niewielu było tak samotnych jak Marai. Na fotografii z 1935 roku Sandor Mairai podaje rękę przebywającemu właśnie w Budapeszcie Tomaszowi Mannowi. Widzimy dwóch ostatnich europejskich pisarzy, którzy uważali się za przedstawicieli mieszczaństwa i z tego powodu opuścili kraj, co ich zdradził, opuścili idącą ku katastrofie ojczyznę. Ale czy Marai mógł powiedzieć to samo, co podobno powiedział Tomasz Mann, a w każdym razie mógł powiedzieć: „Niemiecka kultura jest tam, gdzie ja jestem”? Gdzie wtedy była węgierska kultura? Czy istniała, czy mogła jeszcze istnieć? „Czy można pisać bez żadnego oddźwięku? - notuje w Nowym Jorku w 1953 roku Marai. - Żyć zamkniętym w języku, który nie wydaje się już żywą mową? Były epoki, gdy pisarze, otoczeni barbarzyńcami, tak właśnie pisali. Żyli nadzieją, że powstanie nowa kultura, która pewnego dnia pozwoli przemówić zza grobu wszystkiemu, co pozbawieni oddźwięku napisali w głuchych czasach. Ale dziś nie można pokładać w tym nadziei — w każdym razie nie w skali ludzkiego życia”. Nie ulega wątpliwości, że emigracja Maraiego była demonstracją - podobnie jak emigracja Tomasza Manna. Marai musiał wybrać bardziej radykalną drogę. Już w powieści Ziemia, ziemia! pisze, że w formie życia węgierskiego mieszczaństwa, w całym węgierskim mieszczaństwie było coś „karykaturalnego” i że ta karykaturalność nieuchronnie przenikała całą jego literacką egzystencję. Węgierskie mieszczaństwo nigdy nie potrafiło uczestniczyć w modernizowaniu i cywilizowaniu kraju, podjąć chociażby próbę budowy w kraju warstwy mieszczańskiej (wyjątkiem były może tylko lata 1945—1948). Tak więc, choć Marai mówił o wychowaniu narodu, Węgrzy ani nie czuli wstydu z powodu jego wyjazdu, ani nie zdziwiła ich nieodwracalna nieobecność pisarza, ani nie pojęli, że w jego osobie opuścił kraj wielki umysł i wielki narodowy edukator. Jego emigrację sprowadzono do osobistej decyzji, uznano za ucieczkę, a przez czterdzieści lat nie napisano o nim niemal słowa. A dziś, kiedy ukazują się wydania zbiorowe jego dzieł, na piedestał wynoszą go niekiedy ci sami ludzie, którzy przez lata sami przyczyniali się do tego, by został zapomniany, a nawet krytykowali go i obrzucali oszczerstwami: ci ludzie, którzy do dziś nie rozumieją, że los Sańdora Maraiego stał się przykładem upadku nigdy nie powstałego węgierskiego mieszczaństwa. On jednak o tym wiedział, i ta świadomość pozwoliła mu z czasem wyzwolić się od przywiązania, od małostkowego „węgierskiego losu”. Końcowe partie Dziennika powstałe w latach 1984-1989 są w moim odczuciu najważniejszym psychologicznym i literackim dokumentem naszej epoki - o ile można za literaturę uznać najprostsze słowa starego człowieka o samotności, o śmierci żony i syna, o lekturach i o tym, jak kupił rewolwer i jak przygotowywał się do samobójstwa. Marai mieszkał wtedy w San Diego, był na wpół niewidomy, samotny, wolny i mądry, niczym stary Edyp w Kolonie. W dniu jego osiemdziesiątych szóstych urodzin telefon dzwonił długo w jego domu. „Nie podnoszę słuchawki — pisze. — Jest w tym jakiś nietakt, gdy ktoś żyje dłużej, niż wypada”. Do końca zachował ostrość widzenia, nie szukał pocieszenia, tam gdzie znajdować zwykli je inni, w religii, w użalaniu się nad sobą, w chełpliwości ani w sukcesie, którym go kuszono: w 1988 roku zaproszono Maraiego, by powrócił do „kraju”. „Z ich strony całkowita, «bezwarunkowa» kapitulacja, wszystko wydadzą, książki, artykuły, całe «dzieło życia». [...] Nie daję pozwolenia na żadne tamtejsze wydania, póki na terenie kraju stacjonuje sowiecka armia okupacyjna”. Ma osiemdziesiąt dziewięć lat i nie targuje się. Sądzę jednak, że niezależnie od sowieckich wojsk, wie dobrze, że nie ma już dokąd wracać. Ciekawi go ars moriendi: „Nie wolno przyspieszać, ale nie wolno też opóźniać «dobrej śmierci»” Przedostatnie zdanie: „Dziś bardzo mi brakowało szlachetności i rasowości ciała L [żony]. Jej uśmiechu. Głosu” Ostatnie zdanie zapisał 15 stycznia 1989 roku: „Już pora”. I wypalił z rewolweru. Nie chciałbym na tym zakończyć. Muszę jeszcze powiedzieć coś, czego dowiedziałem się podczas lektury Dziennika Maraiego i co zapisałem w moim Dzienniku galernika:„Dziennik Maraiego, strona z roku 1944: «Trzeciego lipca o wpół do dziesiątej przed południem zaczyna się nalot, najpoważniejszy z dotychczasowych - dokładnie pamiętam ten nalot. Tamtego ranka o pół do dziesiątej w cegielni w Budakalasz zamienionej na getto wydawało mi się (być może z powodu ciągłego głodu), że jest południe. Weszliśmy w kilku na mały pagórek tuż przy ogrodzeniu i z wysokości tamtej kupki ziemi obserwowaliśmy, co dzieje się w oddali. A działo się to, co opisał Marai: Niebo jest teraz rzeczywiście jak lodowisko, porysowane kapryśnymi liniami przez ostrza łyżew, albo jak lustro podrapane diamentem przez pijaka. Na wysokości błyska w słońcu kilka tuzinów srebrnoskrzydłych samolotów podobnych do motyli. Maszyny warczą przez dwie godziny. Pojawić się teraz w Budapeszcie to jak wpaść do płonącego domu. Marai jedzie do miasta kolejką podmiejską: «Po drodze pociąg przejeżdża obok cegielni w Budakalasz. Siedem tysięcy Żydów z okolic Budapesztu czeka tu pomiędzy szopami suszarni na deportację. Na nasypie stoją żołnierze z bronią maszynową. Nie wiem dlaczego, jeszcze dziś czuję radość i wdzięczność, że Sańdor Marai tam mnie widział. On miał czterdzieści cztery łata, ja czternaście. Pomiędzy szopami do suszenia cegieł widział dzieci z żółtymi gwiazdami; i wiedział to, czego tamte dzieci jeszcze nie wiedziały, że niedługo wywiozą je do Auschwitz. To wszystko - cóż więcej może uczynić pisarz? - napisał w Dzienniku (a ten Dziennik jest najważniejszym, najpełniejszym i najuczciwszym intelektualnym dokumentem epoki).Jak mam to rozumieć? Dziennik Maraiego jest jak gwiazda dziwnie umiejscowiona na niebie, której położenia niepodobna określić. Wyczuwam w nim wszak głęboki sens, promieniujący we wszystkie strony niczym fale radiowe rozchodzące się w powietrzu, ledwie słyszalne w codziennej wrzawie, jednak istniejące i niemożliwe do zagłuszenia”. Język na wygnaniu (Mowa wygłoszona w berlińskim Renaissance-Theater, 2000) Ilekroć przyjeżdżam do Berlina, za każdym razem w tym samym geograficznym punkcie odnajduję inne miasto. Słowo Berlin jako pojęcie, jako dźwięk pełen nieodgadnionych treści już w dzieciństwie wdarło się w świat mojej wyobraźni. Mój dziadek miał sklepik, handlował, jak się wtedy mówiło, pasmanterią i w tym swoim sklepiku miał chustkę, którą nazywano „chustką pruską” albo „berlinką”. To była chustka robiona szydełkiem, którą dziwnym zbiegiem okoliczności nosiły albo bardzo młode dziewczęta, albo starsze kobiety, okrywały nią ramiona, gdy chodziły po budapeszteńskim Ferencyvaros, które wtedy trochę przypominało dawny Kreuzberg. Jakiś czas później to słowo skojarzyło mi się z pewnym kolorem, ten kolor znajdował się w jednym z pudełeczek z moimi akwarelami, i skłaniał mnie ku rozmaitym fantazjom, nazywał się bowiem „błękitem pruskim”. Później usłyszałem w radiu skrzeczący głos „Fuhrera”, ale wtedy nie dostrzegałem jeszcze związku pomiędzy nim a moimi ulubionymi berlińskimi powieściami Ericha Kastnera i Alfreda Doblina. Miasto ujrzałem jednak po raz pierwszy dopiero kilkadziesiąt lat później, zrujnowane i bezsensownie podzielone. Zdarzyło się to dokładnie późną wiosną 1962 roku, w kilka miesięcy po wzniesieniu muru, muru berlińskiego. Wszystko było trochę fantastyczne, opuszczone lotnisko Schonefeld, wschodnioniemieccy żołnierze, których mundury i zachowanie przypominały dawnych żołnierzy Wehrmachtu, a potem wyludnione miasto, czy raczej dzielnica, tonące w wiosennym upale. Mieszkaliśmy przy Friedrichstrasse, w hotelu Sofia, którego dziś już nie odnaleźlibyśmy na mapie; w barze na parterze obsługiwała jasnowłosa barmanka, z łańcuszka, który miała na szyi, demonstracyjnie zwisała gwiazda Dawida, na całe gardło przeklinała władzę, mur i los, który przypadł jej w udziale. Raz po raz opowiadała swoją historię, której już dokładnie nie pamiętam, tak się jakoś złożyło, że została we wschodniej części miasta i jej sytuacja jest beznadziejna. „Hoffnunglos - powtarzała - hoffnungslos”. Gdybym nie przyjechał z Budapesztu, zdziwiłaby mnie jej otwartość - czy raczej rozgoryczenie? — gdy wyrzucała z siebie wściekłość i dezaprobatę dla władz, ale już dawno się nauczyłem, że w dyktaturach barmani pozwalają sobie na znacznie więcej niż goście. Później wiele razy bywałem w Berlinie i te wizyty zawsze wywoływały we mnie wzburzenie. Kiedyś już powiedziałem, że z perspektywy Wschodu w beznadziejnych latach zimnej wojny Berlin Zachodni wydawał się najbardziej zachodnim miastem, może właśnie dlatego, że był najbardziej zagrożonym europejskim miastem. Kiedy spacerowałem sobie po wschodnioberlińskiej Leipziger Strasse, ku której „z tamtej strony” mrugały z elektronicznej gazety na wieżowcu Springer Verlag zakazane wieści z wolnego świata, odnosiłem złudne wrażenie, że to nie Berlin Zachodni jest otoczony murem, ale cała przestrzeń rozciągająca się stąd aż po Morze Arktyczne, całe monolityczne Imperium. Nigdy nie zapomnę tamtego letniego zmierzchu, kiedy błysk reflektorów oświetlał wstyd mojej totalnej niewoli, aja zagubiony stałem na końcu szarego, pustynnego świata, na Unter den Linden, patrzyłem na zapory drogowe, na straż z psami i na pojawiające się po „tamtej stronie”, widoczne nad murem dachy autobusów z ciekawskimi turystami. W kilkanaście lat później, w 1993 roku, już jako stypendysta w Berlinie Zachodnim, poszedłem pieszo z Charlottenburga aż do Aleksander-Platz, jak gdybym na własnych nogach chciał się przekonać, że z ulicy 17 Czerwca bez przeszkód będę mógł przejść do alei Unter den Linden; podobnie jak teraz, wiosną roku 2000, od bramy w Birkenau wzdłuż niegdysiejszej rampy pieszo przeszedłem do budynków krematoriów - choć o czym tam chciałem się przekonać, trudniej byłoby mi powiedzieć: być może o tym, że ten kilometrowy odcinek drogi śmierci, którego swego czasu nie przeszedłem, dziś mogę już przejść. Otóż: Berlin, błękit dzieciństwa i rampa w Auschwitz-Birkenau: te trzy obrazy w moim umyśle ściśle się wiążą. Brak tylko czwartego elementu, zaczynu tego skojarzenia, który powołuje do życia obrazy i wypelnia je treścią: języka. Może znacie krótkie opowiadanie Paula Celana: Pewnego wieczora, kiedy słońce, i nie tylko ono, już zgasło [...]„ poszedł Żyd L...] poszedł z chmurą nad sobą, poszedł w cieniu L...], bo wiesz, Żyd, co on ma takiego, co by naprawdę do niego należało, co by nie było na kredyt.. No cóż, Auschwitz bez wątpienia należy do niego, do Żyda, ale wraz z Auschwitz, wraz z tym strasznym majątkiem, Żyd utracił swój język. Pozwólcie, że wyjaśnię, co mam na myśli. Na moim dzieciństwie odcisnęło piętno pewne szczególne doznanie, z powodu którego wiele cierpiałem, ale nic z niego nie rozumiałem, nie potrafiłem go uchwycić, przyłapać na gorącym uczynku ani nazwać. Czułem, że uczestniczę w jakimś wielkim, powszechnym kłamstwie, ale że to kłamstwo jest prawdą i że to wyłącznie moja wina, iż uważam ją za kłamstwo. Nie wiedziałem, że to doznanie ma związek z językiem i że w istocie rzeczy jest podświadomym sprzeciwem wobec społeczeństwa, w którym żyję, przeciw pro- i prefaszystowskiemu budapeszteńskiemu społeczeństwu lat trzydziestych, które chciało mi wmówić, że zagrożenie, w jakim żyłem, jest zwyczajnym losem. I czyniło to skutecznie, gdyż kultura, w której się wychowałem, szlachetne zasady, które musiałem zaakceptować, i wzniosły system wartości, który wbito mi do głowy w oddzielnej żydowskiej klasie humanistycznego gimnazjum, skłaniały mnie, bym się wyparł samego siebie, i za to właśnie chciano mnie nagradzać. Wiele lat później, w powieści Fiasko, pisałem „Raz dobrym słowem, kiedy indziej surowym napominaniem powoli mnie hodowali, aż dojrzałem do wycięcia. Nigdy się nie sprzeciwiałem, starałem się robić to, czego ode mnie oczekiwano i na co mnie było stać; biernie i dobrowolnie pogrążałem się w swojej nerwicy dobrego wychowania. Umiarkowanie się starając i robiąc skromne postępy, byłem członkiem milczącego spisku na moje życie”. W totalnej dyktaturze dwudziestego wieku zdarzyła się rzecz w historii wyjątkowa: totalny język, czy, jak mówi Orwell, New Speak, za pomocą odpowiednio dawkowanej przemocy i strachu zapanował niepodzielnie nad świadomością wielu ludzi, pozbawił ich jej, pozbawił ich własnego, wewnętrznego życia. Człowiek zaczął się powoli utożsamiać z narzuconą mu rolą, niezależnie od tego, czy rola ta przystawała do jego osobowości, czy nie. W dodatku tylko całkowite zaakceptowanie tej roli dawało mu szansę przeżycia. Była to też metoda całkowitego zniszczenia osobowości, posuniętego tak daleko, że jeśli nawet człowiekowi udało się przeżyć, z całą pewnością upływało wiele czasu, nim udało się mu - jeśli w ogóle się udało - odzyskać własny, wiarygodny język, w którym potrafiłby opowiedzieć o swojej tragedii; albo zrozumieć, że tej tragedii nie można opowiedzieć. Posłuchajmy, co mówi o tym Żyd z opowiadania Paula Celana: To jest język, którym tu się mówi [...] język nie dla ciebie i nie dla mnie - no to, pytam, dla kogo ją pomyślano, tę ziemię, nie dla ciebie, powiadam, ją pomyślano, i nie dla mnie -język więc, w którym ani Ja, ani Ty nie jesteśmy obecni, to tylko On, tylko Ono, rozumiesz, nic tylko Oni, i nic ponad to”. Tak, język, który jest językiem innych, język, który jest świadomością zobojętniałego społeczeństwa, język, który zawsze czyni z wykluczonych przypadki szczególne i nadzwyczajne, obce: on, oni czy ten — to jest jeden i ten sam język, który obozowe wykluczenie ostatecznie przypieczętował w poobozowej epoce. Wydaje mi się więc, że to jest właśnie prawdziwy problem tych, którzy jeszcze dziś - albo jutro - chcą mówić o Holocauście. I dlatego im więcej o nim mówimy, tym mniej jest zrozumiały. I dlatego im więcej powstaje miejsc upamiętniających Holocaust, tym on bardziej się od nas oddała, tym bardziej staje się tylko historią. Nie chcę mówić o tym, o czym przecież wszyscy wiedzą: że wspomnienie Auschwitz przeistacza się w abstrakcyjny, instrumentalnie traktowany rytuał. Ci, którzy przeżyli, nowi ludzie europejskiej historii, którzy - mówiąc za Nietzschem — „szukają schronienia Dionizosa” i bezradnie się miotają. Albo dostosowują się do „obowiązującego tu języka” i godzą się na istniejące konwencje językowe, takie słowa, jak „ofiara”, „prześladowany”, „ten, który przeżył” itd. i związaną z nimi rolę i świadomość, albo powoli zostają izolowani i któregoś dnia rezygnują z walki. Widzimy więc, że nieznośny ciężar Holocaustu powoli doprowadził do zakorzenienia się językowych formuł, które pozornie mówią o Holocauście, ale nawet nie dotykają jego istoty. Dziś już samo słowo „Holocaust” jest nieomal uświęconym pseudonimem ludobójstwa, Endlosung, rozstrzeliwania, gazowania ludzi i unicestwiania ludzi. Większość - pod względem psychologicznym jest to całkowicie zrozumiałe — chce zrekonstruować Auschwitz w języku i za pomocą pojęć czasów przedobozowych, jak gdyby ciągle jeszcze nie straciła aktualności dziewiętnastowieczna, humanistyczna wizja świata, którą tylko na krótką historyczną chwilę przerwało niepojęte barbarzyństwo; o ile wiem, niektórzy niemieccy, ale nie tylko niemieccy historycy nazywają to „wypaczeniem historii”, „jednorazowością” Holocaustu. Ale istnieje zjawisko jeszcze gorsze: mam na myśli podglądaczy Holocaustu, którzy, tak jak amerykański reżyser Steven Spielberg, wpisują Holocaust w tysiące lat cierpień narodu żydowskiego i przechodzą ponad górami trupów; na ruinach Europy, po upadku wszelkich wartości świętują kolorowymi zdjęciami i zwycięską muzyką wieczne przetrwanie. A kogo interesują ci, którzy naprawdę przeżyli, kogo interesują ich rzeczywiste problemy? „Zakrzyczą nas poeci, adwokaci, filozofowie, księża” — mówi Tadeusz Borowski. „Fakt, że kilku z nas udało się przeżyć, okazuje się technicznym błędem, wypadkiem” - dodaje Jean Amery. Cytuję tu słowa autorów, którzy przekazali nam prawdziwe doświadczenie Holocaustu i mówią językiem powstałym po Auschwitz. Ale jaki to jest język? Ja, na swój własny użytek, uciekając się do terminu muzycznego, nazywam go językiem atonalnym. Jeśli przez tonalność rozumiemy opartą na pewnym konsensie konwencję jednolitego brzmienia, to atonalność oznacza dezaktualizację tej tradycji i zawartego ongiś konsensu. Kiedyś podstawowy ton obecny był także w literaturze, a oznaczał on system wartości oparty na etyce i konsensie moralnym; to on określał relację, w jakiej znajdowały się zdania i myśli. I ci nieliczni, którzy zaryzykowali całą swoją egzystencję, by dać świadectwo Holocaustu, dobrze wiedzieli, że ciągłość ich życia została przerwana, że nie mogą już żyć, tak jak - że użyję tych słów - zaproponowało im społeczeństwo, i że swoich doświadczeń nie mogą wyrażać w języku, jaki obowiązywał przed Auschwitz. Zamiast starać się zapomnieć i szukać ciepła normalnego ludzkiego życia, swoją zniszczoną przez obozy osobowość zaczęli odbudowywać z obozowych przeżyć: stali się medium Auschwitz. Tylko że w ten sposób zbyt szybko zrozumieli, jak absurdalną rzeczą było przeżyć. Duch Auschwitz przeniknął ich niczym jad, a obojętność społeczeństwa, wiele otwartych bram, przez które nie potrafili wejść ani też nie było sensu wchodzić, na nowo rozjątrzyło wypalone na nich piętno wyroku, niczym głęboką, nigdy nie gojącą się ranę. Jean Amery i Tadeusz Borowski popełnili samobójstwo, samobójcami byli Paul Celan, Primo Levi - i wielu innych, których nazwisk nawet nie znamy. Musiałem to wszystko powiedzieć, a nie byłbym szczery, gdybym nie wyznał, że gdy myślę o tych ludziach, zawsze czuję zażenowanie i potrzebę wytłumaczenia się. Dziś wiem już, że analiza, którą zawarłem w 1991 roku w Dzienniku galernika, była precyzyjna: „Zacząłem zdawać sobie sprawę, że mnie przed samobójstwem (przed pójściem w ślady Borowskiego, Celana, Ameryego, Primo Leviego itd.) uchroniło to *społeczeństwo>, które po doświadczeniu obozów koncentracyjnych dowiodło w postaci tzw. stalinizmu, że o żadnej wolności, wyzwoleniu, katharsis itd., czyli o tym wszystkim, o czym w szczęśliwszych miejscach na ziemi inteligenci, myśliciele, filozofowie nie tylko rozprawiali, lecz w co zapewne wierzyli, mowy być nie może; które zagwarantowało mi kontynuację życia w niewoli, wykluczając tym samym wszelką możliwość rozmaitych błędów. I to jest powód, dla którego nie zalała mnie fala rozczarowania, która ludzi żyjących w mniej zniewolonych społeczeństwach, a mających za sobą podobne przeżycia, ścigała jak przypływ, chlupiąc im zrazu koło stóp - na próżno przyspieszali kroku- by następnie powoli sięgnąć im po szyję”. Podobnie było ze mną, a kiedy zacząłem pisać, ciągle jeszcze tkwiłem w obozowej rzeczywistości. Holocaust i okoliczności, w jakich o nim pisałem, nierozerwalnie się ze sobą łączyły. Jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, w komunistycznej dyktaturze moja pisarska swoboda była nieograniczona - podobnie jak nie ograniczano w niczym tych, którzy w Auschwitz potajemnie pisali pamiętniki. W takiej sytuacji nie ma sensu kłamać, rozwodzić się nad artystycznym efektem czy manipulować, gdyż szansa publikacji jest równie niepewna, jak szansa na przeżycie. W totalnej cenzurze położenie pisarza jest w pewnym sensie łatwiejsze, bo jego wolność wynika z ucisku, z tego, że dzień w dzień zaprzecza własnemu istnieniu i dzień w dzień czyni je przez to oczywistym. Nie ulega wątpliwości, że człowiek, snując takie rozważania, łatwo popada w zwątpienie, gdyż zawsze się okazuje, że nie ma dla niego wyjścia. Ale nawet gdy zupełnie brak nadziei, jeśli się uważnie rozejrzymy, gdzieś z daleka błyska światło, ta znana z Kierkegaarda nadzieja poza nadzieją, która tutaj być może kryje się we wspólnym losie czy raczej w utracie tego losu: dyktaturę bowiem łatwo jest opisać za pomocą kolejnej dyktatury, a wtedy człowiek ulega chwilowej iluzji, że mówiąc o Holocauście, mówi o wszystkich, i mówiąc o cierpieniu, mówi o cierpieniu wszystkich wokoło. A iluzję tę tworzy milczenie albo odrzucenie, bo ci, którzy posiedli władzę, decydują o zaistnieniu dzieła, podczas gdy autor zostaje sam. W latach, kiedy dzieła Nietzschego były na socjalistycznych Węgrzech zabronione, jego radykalne poglądy i zachwycająco jasny styl spowodowały, że stał się on moim mistrzem; otóż Nietzsche twierdzi, że to, co nie doprowadziło człowieka do śmierci, umacnia jego witalność; możliwe, gdyż dyktatura przysłużyła mi się nie tylko tym, że utrzymywała mnie przy życiu, ale pomogła mi odnaleźć własny język, w którym zacząłem pisać. Nigdzie bowiem nie jest tak oczywiste, że język „nie jest przeznaczony dla ciebie ani dla mnie”, jak w państwie totalitarnym, gdzie nie istnieje ani Ja, ani Ty, gdzie ulubionym zaimkiem osobowym jest mistyczne i groźne „My”, za którym nie wiadomo kto się kryje. Tu pisarz może mieć tylko jeden jedyny cel, twórczy i niszczący zarazem: wycofać się z „obowiązującego” języka, który przywłaszczył sobie wszystkie ludzkie myśli i uczucia, czyniąc z nich niewolników; i musi wykreować postacie swoich powieści, ludzi, którzy przeżyli Holocaust — a mówiąc słowami Ciorana, nie należą już do ludzkości - z tego, co pozostało po języku, Z jego okaleczonych resztek. Pytanie tylko, dla kogo ten język jest przeznaczony? Czy dla Żydów? A jeśli tak, to dla jakich Żydów? Wierzący w Jahwe ortodoksyjny Żyd z pewnością nie uzna go za swój własny. Wprawdzie, jak pisze Manes Sperber w rewelacyjnym eseju Churban, pierwszy raz w historii świata zdarzyło się, że Żydów prześladowano nie z powodu ich wiary, ale z powodów rasowych: wierny swojej religii Żyd będzie jednak szukał wytłuma- czenia własnych cierpień w Biblii, a nie w absurdzie historii. Podobnie izraelski patriota, słusznie dumny założyciel nowego państwa, też nie będzie się utożsamiał z wyemancypowanym, zasymilowanym, niereligijnym żydowskim mieszczaninem czy drobnomieszczaninem, typową ofiarą Holocaustu, który w dodatku nie zna hebrajskiego ani nie używa języka jidysz. Historię swojego cierpienia z pewnością opisze w którymś z europej- skich języków, w nadziei nie wiadomo na czym opartej, że kultura, której język „nie dla niego przeznaczony” sobie pożyczył, przyjmie go z litości nad jego duchowym wygnaniem i przez jakiś czas będzie go tolerować na swoim kulturalnym rynku. I nawet jeśli tak jest, inne rozwiązanie nie jest chyba możliwe. Kilka lat temu pewna duża międzynarodowa organizacja żydowska - nie pamiętam już która - zorganizowała w Budapeszcie konferencję i jej organizatorzy, nie wiem dlaczego, zaprosili mnie na uroczystą kolację. Siedziałem pomiędzy moją żoną a eleganckim Amerykaninem, który w pewnym momencie zwrócił się do mnie ze słowami, że słyszał, iż jestem pisarzem, który zajmuje się Holocaustem. I co powiem na skłonność - zapytał z poufałym uśmieszkiem - do odbierania Żydom pamięci o Holocauście przez uczynienie z niej elementu ponadnarodowej kultury. Odpowiedziałem, żeby nie mówił dalej, bo obok niego siedzi ktoś, kto swoimi książkami właśnie stara się ten proces przyspieszyć. Uważam bowiem, że nikogo nie krzywdzimy ani nie umniejszamy tragedii Żydów, jeśli dziś, po ponad pięćdziesięciu latach, uznamy Holocaust za traumatyczne przeżycie Europy czy nawet całego świata. W końcu Auschwitz nie zdarzył się w pustce, ale na gruncie zachodniej kultury i cywilizacji, a ta cywilizacja tak samo przeżyła Auschwitz, jak te kilkadziesiąt czy sto tysięcy kobiet i mężczyzn rozsianych dziś po całym świecie, którzy widzieli płomienie krematoriów i wdychali odór palonych ludzkich ciał. W płomieniach zginęło to wszystko, co dotychczas uznawaliśmy za europejskie wartości, i w tym etycznym punkcie zero, w tych moralnych i duchowych ciemnościach jedynym punktem, od którego można wszystko zacząć, jest to, co ów mrok spowodowało: Holocaust. Kiedyś, w krótkiej i pełnej nadziei chwili upadku berlińskiego muru, gdy wschodnia i zachodnia Europa ogarnięte euforią padły sobie w ramiona, odważyłem się napisać, że w sensie duchowo-moralnym, a więc w sensie kulturowym, Holocaust jest wartością, gdyż za cenę niezmierzonych cierpień dał ludziom pewną wiedzę i z tego powodu kryje się w nim ogromny potencjał moralny. Dwa lata temu w jednym z esejów napisałem: „Tego, co się objawiło przez Endlosung i obozowy wszechświat, nie można rozumieć opacznie, a jedyną szansą przetrwania i zachowania sił twórczych jest zrozumienie istoty punktu zerowego. Dlaczego takie zrozumienie nie mogłoby okazać się płodne? Na dnie wielkich objawień, nawet jeśli rodzą się one z nieludzkich tragedii, zawsze gdzieś kryje się moment wolności, który wzbogaca nasze życie, wypełnia je nową treścią, pozwalając nam zrozumieć fakt własnego istnienia i ponoszonej za nie odpowiedzialności. Kiedy więc zastanawiam się nad traumatycznym efektem Auschwitz, paradoksalnie myślę raczej o przyszłości niż o przeszłości”. Nie zrozumcie mnie źle, niczego nie odwołuję; dziś powiedziałbym to samo, tyle że ciszej, szeptem, w wąskim gronie, kilku osobom albo tylko sobie samemu. Być może ma rację jeden z moich węgierskich krytyków, który twierdzi, że karmię się złudzeniami, gdyż w przeciwnym wypadku nie miałbym czym usprawiedliwić ani swojego istnienia, ani tym bardziej pracy pisarskiej. To złośliwe słowa, ale w złośliwości niekiedy przejawia się ostrość spojrzenia. Na Węgrzech nie uważa się Holocaustu za cywilizacyjną traumę - można nawet powiedzieć, że wcale nie jest on obecny w historycznej i moralnej świadomości kraju, chyba że w sensie negatywnym, to znaczy jako antysemityzm— i ma to swoje społeczne i historyczne przyczyny, o których nie ma sensu teraz mówić. W każdym razie moje książki piszę w pożyczonym języku, który z natury rzeczy mnie odrzuca albo tylko toleruje moją obecność na peryferiach swojej świadomości. A dlatego uważam to za naturalne, że ten kraj przez stulecia walk o wolność wykształcił swoją podmiotowość, która pod postacią milczącego konsensu odcisnęła piętno na literaturze. Dominujące Ja, które w społeczno-politycznym dyskursie rości sobie prawo do obiektywizmu, dla takich peryferyjnych postaci, jak doświadczeni przez Holocaust, pozostawia najwyżej takie formy, jak „On”, „Ten” czy „Oni” Paula Celana. Dla pisarza kochającego język, w którym pisze, nie są to miłe spostrzeżenia. Ale to wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia: im bardziej jestem w języku obcy, tym bardziej jestem wiarygodny dla samego siebie i tym bardziej wiarygodne jest to, co mam do powiedzenia. Lubię pisać po węgiersku, bo w ten sposób lepiej odczuwam niemożność pisania. To zresztą słowa Kafki, który w liście do Maksa Broda, analizując sytuację żydowskiego pisarza, mówił o trzech niemożliwych rzeczach: że nie można nie pisać, że nie można pisać po niemiecku i że nie można pisać w innym języku. A ja nawet mógłbym dodać czwartą niemożliwą rzecz, że nie można pisać. Dziś może uzupełniłby jeszcze o to, że jest niemożliwą rzeczą pisać o Holocauście. Paradoksy rzeczy niemożliwych da się wyliczać bez końca. Można powiedzieć, że nie można nie pisać o Holocauście, że nie można pisać o Holocauście po niemiecku, że nie można pisać o Holocauście inaczej. Autor poruszający temat Holocaustu zawsze i niezależnie od języka, w jakim pisze, jest duchowym uchodźcą, który zawsze w obcym dla siebie języku prosi o duchowy azyl. Jeżeli to prawda, że istnieje tylko jedna prawdziwa kwestia filozoficzna, kwestia samobójstwa, to dla pisarza Holocaustu, który zdecydował, że nadal będzie żył, istnieje jedna prawdziwa kwestia, kwestia emigracji. Choć lepiej byłoby tu mówić nie o emigracji, ale o wygnaniu. Wygnaniu z jedynej prawdziwej ojczyzny, która nigdy nie istniała. Gdyby bowiem istniała, nie byłoby niemożliwością pisać o Holocauście, gdyż Holocaust miałby wówczas swój język, a pisarz Holocaustu odnalazłby swoje korzenie w którejś z istniejących kultur. A takiej nie ma. Przed chwilą, mówiąc o języku węgierskim, o moim języku ojczystym, wspomniałem, że afirmacja narodu jako podmiotu i prawo do obiektywizacji, niczym przemiana materii świadomości, oddziela i usuwa niewygodne dla niej fakty, formy i problemy. Prawo do obiektywizacji czy, mówiąc prościej, kwestia punktu widzenia jest w pewnym sensie decyzją z zakresu władzy. W każdym języku, w każdym narodzie i w każdej cywilizacji istnieje dominujące Ja, za pośrednictwem którego rejestrowany, rządzony i opisywany jest świat. Takim podmiotem jest nieustannie funkcjonujące kolektywne Ja, z którym szersza wspólnota - lud, naród, kultura - z większym lub z mniejszym powodzeniem może się utożsamiać. Ale gdzie ma znaleźć ojczyznę świadomość Holocaustu, o którym z języków można powiedzieć, że jest ogólnym podmiotem Holocaustu, dominującym Ja Holocaustu, językiem Holocaustu? A kiedy zadamy to pytanie, czy możemy uniknąć kolejnego pytania, czy w ogóle można sobie wyobrazić własny, wyłączny język Holocaustu? A jeśli tak, czy język ten nie powinien być okrutny i pełen żałoby, taki, że wreszcie zniszczyłby tych, którzy się nim posługują? Może lepiej, jeśli wygnaniec Holocaustu zadowoli się własnym wygnaniem i od czasu do czasu coś o nim powie. „Kto z obozów koncentracyjnych, z Holocaustu, wyszedł zwycięsko jako pisarz, czyli «odniósł sukces», ten z całą pewnością oszukuje i kłamie; pamiętaj o tym, pisząc swoją powieść” — to zdanie zanotowałem w 1970 roku, kiedy pracowałem nad Losem utraconym. Dziś, trzydzieści lat później, ta książka jest uważana w Niemczech za „klasykę”. Z całą pewnością odgrywa w tym rolę niemiecka kultura, niemiecka filozofia, niemiecka muzyka, którą przyswoiłem sobie w młodości: może nawet mógłbym powiedzieć, że potworności, których Niemcy przysporzyły światu, pięćdziesiąt lat później opisałem poniekąd środkami zaczerpniętymi z niemieckiej kultury i zwróciłem Niemcom pod postacią sztuki. Muszę też przyznać, że znikąd nie otrzymałem od czytelników tylu pełnych wdzięczności listów, nigdzie nie kochano mnie i nie szanowano bardziej niż w Niemczech. W pewnym więc sensie pisarzem stałem się w Niemczech. I nie mam tu na myśli sławy ani tak zwanego sukcesu pisarskiego, ale to, że przez język niemiecki udało mi się wyjść z wąskiego kręgu samotnej egzystencji i trafić do europejskiej publiczności. Dziś zaś mamy do czynienia z globalizacją i inflacją Holocaustu. A ci, którzy przeżyli Holocaust i znają żywe doświadczenie Auschwitz, obserwują to wszystko z ukrycia. Milczą albo udzielają wywiadów fundacji Spielberga, odbierają przyznaną im z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem rekompensatę, a bardziej znani wygłaszają mowę w Renaissance-Theater. I zadają sobie pytanie: co pozostawią, czy pozostawią po sobie jakąś duchową spuściznę? Czy historią własnego cierpienia wzbogacą ludzką wiedzę, czy tylko dadzą świadectwo niewyobrażalnego upadku ludzkości, z którego nie płynie żadna nauka i o którym najlepiej byłoby zapomnieć? Mnie się tak nie wydaje. Niezmiennie uważam, że Holocaust jest traumą europejskiej cywilizacji, i egzystencjalną kwestią tej cywilizacji będzie, czy ta trauma stanie się dla europejskich społeczeństw źródłem neurozy i destrukcji, czy też elementem twórczym. Ale o tym zadecyduje przyszłość, na którą teraz nie mamy właściwie wpływu. Ja sam — może wcale się nie oszukuję — staram się wykonać egzystencjalną pracę, która, skoro przeżyłem Auschwitz, stała się moim obowiązkiem. Wiem dobrze, jakie zyskałem przywileje: widziałem prawdziwe oblicze tego strasznego stulecia, spojrzałem w oczy Gorgonie i uszedłem żywy. Ale wiedziałem dobrze, że od tego widoku nigdy się nie wyzwo- lę, wiedziałem dobrze, że ta twarz na zawsze mnie zniewoli. „Z każdym dziesięcioleciem odrzucałem kolejne fałszywe hasła fałszywej wolności - napisałem w Dzienniku galernika - odrzucałem określenia takie, jak «niewytłumaczalne», «niemożliwe do zracjonalizowania», «historyczna pomyłka» i podobne tautologie; odrzucałem postawę wynoszenia się ponad innych; nie ulegałem pokusie użalania się nad sobą ani prawdziwej wzniosłości, ani jasnowidztwa; wiedziałem, że w hańbie, która stała się moim udziałem, kryje się nie tylko hańba, ale też zbawienie, a jeśli w moim sercu jest dość odwagi, zyska ono tę okrutną formę laski, rozpozna łaskę”. I jeśli teraz ktoś mnie zapyta, co dziś jeszcze trzyma mnie na ziemi, co trzyma mnie przy życiu, bez wahania odpowiem, że miłość. Prawo do samookreślenia Dziś chciałbym zająć się kwestią, która tu, w środku Europy, prawdopodobnie nie ma wielkiego znaczenia. Chodzi o prawo do samookreślenia, czyli o to, żeby każdy, kto jest członkiem i częścią jakiegoś społeczeństwa, mógł pozostać tym, kim jest. Aby kimkolwiek się urodził, za kogokolwiek się uważa, nie był jawnie odrzucany albo skrycie dyskryminowany; z drugiej zaś strony, by nikt nie korzystał z nieuczciwych przywilejów, wynikających z pochodzenia, poglądów, postawy ani cech swojej osobowości. Dla was to wszystko są oczywiste, naturalne prawa człowieka i chyba nawet nie rozumiecie, dlaczego w ogóle należy o tym mówić. Wydaje mi się jednak, że gdy konsekwentnie i dogłębnie prześledzimy problem, okaże się, że warto o tym mówić i że nawet w zachodnich demokracjach nie jest to kwestia rozwiązana ostatecznie, jak by się mogło w pierwszej chwili wydawać. To prawda, że zachodnia cywilizacja zdefiniowała prawa człowieka i że nieodłącznym atrybutem tych praw jest pojęcie ludzkiej godności i wolności osobistej. Ale idea państwa totalitarnego narodziła się w tej samej cywilizacji i legła u podstaw dwudziestowiecznych dyktatur, które niszcząc jednostkę, zamykały ludzi w wielkich, kolektywnych zagrodach. I nazywały ich dobitnym, zrozumiałym dla wszystkich mianem, jednych uznając za napiętnowanych, a innym nadając status uprzywilejowanych. Wspominam tu jedynie dwa skrajne totalitaryzmy, podczas gdy dyskryminacja miała w rzeczywistości wiele odcieni. Nie sposób ocenić, jak bardzo, w jakiej mierze podniesienie kolektywizacji do rangi systemu i stosowane w ramach tego systemu praktyki wypaczyły mentalność współczesnych pokoleń i jak bardzo zatruły ich wewnętrzne i zewnętrzne międzyludzkie relacje. Pod tym względem najprostsza była kolektywna symbolika wprowadzona przez nazistów. Naziści jedne narody chcieli wyniszczyć, a drugie namnażać niczym zwierzęta hodowlane. W dyktaturach komunistycznych sytuacja była bardziej skomplikowana. Tutaj oficerowie selekcjonerzy byli stale obecni i przeganiali ludzi z jednej zagrody do drugiej. A nawet zdarzało się, że podczas największych selekcji łapano oficera prze- prowadzającego selekcję i bezlitośnie wpychano do którejś z nieprzyjemnych zagród, w których jeszcze przed chwilą on zamykał innych. Nie stawiam sobie za cel szczegółowej analizy dyktatur, które dyskryminację i eksterminację uznały za swoją główną zasadę. Wymieniłem jedynie dwie najbardziej skrajne dwudziestowieczne dyktatury, a przykłady ograniczyłem tylko do Europy, choć wiemy, że zbiorowa dyskryminacja zdarza się także poza Europą, a w samej Europie przybiera czasami formy łagodniejsze od wyżej wymienionych. Istnieje jednak skuteczna dyskryminacja, którą nazwę tu cywilną, wobec której bezradna jest każda władza i której tak bezwstydnie nadużywają politycy, określani subtelnym mianem populistów. Istnieje ponadto - zwłaszcza w postkomunistycznych państwach Europy Wschodniej - półoficjalnie akceptowana, a nawet popierana dyskryminacja, której oficjalnie władze się wypierają. Niedawno z tego samego podium mówiła o swoich doświadczeniach hinduska pisarka Urwashi Butalia. Powiedziała, co dzieje się z narodem, którego politycy nagle wykopują przepaść pomiędzy ludźmi połączonymi wspólnym losem, pomiędzy ludźmi, którzy mówią tym samym językiem i wychowywali się w tej samej kulturze, pomiędzy Hindusami i Pakistańczykami; jak religijny fanatyzm i szalejący nacjonalizm wypaczają ich życie i mentalność. Ci ludzie z dnia na dzień znaleźli się w innych zagrodach i z dnia na dzień nie wiedzieli, co zrobić ze swoją dotychczas oczywistą tożsamością i jasnym dotąd samookreśleniem. Takich nagłych, często gwałtownych zmian doświadczyliśmy w ubiegłym stuleciu także my, Europejczycy; może tylko dotkliwiej ci mieszkający na wschodzie czy w środku Europy niż tamci z zachodu. Dodajmy, że na takich zmianach zazwyczaj najbardziej traci kultura. Wielkie ośrodki kulturalne, miasta uniwersyteckie, w których ludzie mówili trzema czy czterema językami, nagle stały się prowincjonalnymi miastami wielkiego mocarstwa i znikły z kulturalnej mapy Europy. Wszyscy zapewne myślimy w tym miejscu o Czerniowcach, z których pochodził Paul Celan, o „mieście, w którym mieszkali ludzie i książki”. Nie mogę oszczędzić moim słuchaczom spostrzeżenia, że w wyniku wielkomocarstwowych ambicji Niemiec sami Niemcy zniszczyli w dwudziestym wieku niemiecką kulturę na zamieszkanych przez wiele milionów ludzi wielonarodowych i wielojęzycznych terenach, na których obecne były silne wpływy kultury niemieckiej. Wymordowano mówiącą po niemiecku albo w jidysz żydowską mniejszość, która dała Niemcom takich wielkich pisarzy, jak Joseph Roth, Franz Kafka czy wspomniany przed chwilą Paul Celan. Pisarze ci, żyjąc w otoczeniu innego języka, tworzyli po niemiecku, bo tego języka nauczyli się w swoim rodzinnym kraju, a potem, jako Żydzi i pozbawieni korzeni kosmopolityczni inteligenci, jak określali ich wrogowie, odwoływali się do kategorii kulturowych większych języków. Pisać po niemiecku oznaczało dla nich intelektualną niezależność i wolność w określeniu własnej tożsamości. Dziś te niegdyś częściowo — mocno podkreślam: tylko częściowo - niemieckie strefy kulturowe, od Krymu przez Bukowinę aż do Galicji, nie wzbogacają już niemieckiej kultury, a jedynymi sprawcami tego zjawiska są sami Niemcy. Mówię to z pewnym żalem, a dlaczego, do tego jeszcze wrócę. W każdym razie fakt, że polityka stała się nie tylko przeciwieństwem kultury, ale nawet jej wrogiem, jest swoiście dwudziestowiecznym zjawiskiem. Nie jest to naturalny bieg rzeczy, a polityka, oderwana od kultury, poprzez władzę zyskuje dostęp do niczym nieograniczonego jedynowładztwa i powoduje wielkie zniszczenia — jeśli nie wśród ludzi i dóbr materialnych, to na pewno w ludzkich duszach. Narzędziem tego zniszczenia jest ideologia. W dwudziestym wieku, w tym strasznym wieku dewaluacji wszelkich wartości, ideologią stało się wszystko, co niegdyś było wartością. Wielkim problemem zaś jest to, że nowoczesne masy, które nigdy przedtem nie uczestniczyły w kulturze, ideologię przyswajają jako kulturę. Istnieje po temu wiele przyczyn, a jedną z nich jest to, że masy pojawiły się w momencie głębokiego - może najgłębszego - kryzysu wartości zachodniej cywilizacji; nie analizujmy teraz szczegółowo związków przyczynowo- skutkowych. Niech wystarczy, że znaleźli się ludzie, którzy za pomocą przebiegłych technik wypracowanych przez aparaty partii politycznych podjęli się kierowania tymi masami, a potem wykorzystania ich do własnych celów. Chyba Tomasz Mann powiedział kiedyś, że wystarczy nazwać tłum narodem, by można go było wykorzystać do wszystkiego. Nie była nawet do tego potrzebna totalitarna władza państwowa, wystarczył autorytaryzm, system Franco, Dollfussa czy Miklósa Horthyego, by religię, patriotyzm czy kulturę - uczynić polityką, a politykę sprowadzić do roli narzędzia nienawiści. Nienawiść i kłamstwo: to zapewne dwa najważniejsze elementy wychowania politycznego, jakiemu został poddany człowiek dwudziestego wieku. Pomyślmy choćby o „kwadransach nienawiści” z powieści Orwella Rok 1984. „Nigdy kłamstwo nie było bardziej historiotwórczą siłą niż w ostatnich trzydziestu latach” — pisał Sańdor Marai w 1972 roku. Dotyczy to zwłaszcza lat po pierwszej wojnie światowej, kiedy w krajach Europy Środkowej i Wschodniej mieliśmy do czynienia ze szczególnie silnymi uczuciami narodowymi. Przestało wówczas istnieć wielkie środkowoeuropejskie mocarstwo, monarchia austrowęgierska; produkty uboczne jej rozpadu, niczym trupi jad, zatruły powstające w jej miejsce narodowe państwa. Na bezlitośnie okaleczonych Węgrzech w 1920 roku wprowadzono w uniwersytetach i innych szkołach wyższych numerus clausus, w 1938 roku zaczęła obowiązywać pierwsza tak zwana ustawa żydowska, w 1944 roku przyszyto mi żółtą gwiazdę, której, symbolicznie mówiąc, nie udało mi się zdjąć do dziś. Przyznam, jest dość zaskakujące, że ponad dziesięć lat od upadku ostatniego europejskiego totalitaryzmu - a więc ponad dziesięć lat od wprowadzenia demokracji - dochodzę do takich dziwnych wniosków. Dostrzeżenie tego faktu nie przyszło mi łatwo i musiałem włożyć sporo wysiłku, by wiele rzeczy zrozumieć. Taka trudna sytuacja automatycznie wywołuje pewne objawy, nawet jeśli początkowo ich nie zauważamy. W pierwszej chwili otaczający nas świat wydaje się nierzeczywisty, podczas gdy to my sami stajemy się nierzeczywiści. Albo na odwrót: człowiek uważa się za obcą istotę, podczas gdy utożsamił się z obcym sobie, zewnętrznym otoczeniem. Moja żona, która jest Amerykanką i nie zna, na szczęście, tych wszystkich wschodnioeuropejskich przypadłości, zwróciła uwagę, że ilekroć jesteśmy za granicą, moja osobowość ulega prawdziwej przemianie. W obcym kraju czuję się jak u siebie, we własnym kraju czuję się obcy. Z osobami mówiącymi w obcym języku rozmawiam swobodnie, w rozmowie z rodakami jestem spięty. W dyktaturze zwanej socjalizmem wszystko to było naturalne i dobrze sobie z tym radziłem; do demokratycznego rasizmu muszę jednak przywyknąć. Ale przynajmniej rozpoznałem problem, który, jak sądzę, jest nie tylko moim problemem. Po prostu idzie o to, że w codziennym życiu muszę bezustannie reagować na obce mi impulsy, które dochodzą z zewnątrz i drażnią skórę niczym prąd. Mówiąc obrazowo, muszę ciągle się drapać. Znamy sławne powiedzenie Monteskiusza: „Najpierw jestem człowiekiem, a potem Francuzem”. Rasista tymczasem - antysemityzm po Auschwitz nie jest już tylko antysemityzmem — najpierw chce, żebym był Żydem, a potem żebym nie mógł być człowiekiem. W pierwszej chwili zażenowany szukam argumentów na własną obronę i dopiero później dochodzę do wniosku, że takie myślenie i taki dialog są bardzo prymitywne, bo to, przed czym muszę się bronić, jest przede wszystkim czymś prymitywnym. Kiedy wrzucą nas do klatki z dzikimi zwierzętami, musimy walczyć jak dzikie zwierzęta. Nikczemne rozumowanie, przed którym się bronimy, prowadzi do tego, że w końcu zaczynamy nikczemnie myśleć o sobie, a nawet że nie myślimy już o sobie, ale o kimś zupełnie innym; a taki proces wypacza osobowość. Dobrze znamy najgorszy z możliwych sposób obrony, do którego się uciekają takie wypaczone charaktery: człowiek zaczyna dowodzić ideologom prawdziwości swojego człowieczeństwa. Jest w tym coś żałosnego i zasługującego na współczucie, bo przecież chcą go wyzuć z jego własnego człowieczeństwa. Ale kiedy ktoś taki uznał już kategorie stosowane przez rasistów, to stał się Żydem, a Żyd przecież, jak powiedzieliśmy, nie może być człowiekiem. I wtedy im bardziej dowodzi, że jest człowiekiem, tym bardziej staje się żałosny i tym mniej w nim człowieka. W rasistowskim otoczeniu Żyd nie tylko nie może być człowiekiem, ale nie może też być Żydem; „Żyd” bowiem to pojęcie jednoznaczne wyłącznie dla antysemitów. Francuski pisarz Edmond Jabes mówi, że trudność bycia Żydem jest taka sama jak trudność pisania. Nikt nigdy nie określił tak jasno mojej sytuacji. Niemniej jednak widzę tu pewną istotną różnicę. Bycie pisarzem to wynik mojego wolnego wyboru, a Żydem się urodziłem. Żeby zaś bycie Żydem i bycie pisarzem zlało się we mnie w jedną jakość, musiałbym własne żydostwo postrzegać tak jak możliwie bezbłędne tworzenie dzieła: musiałbym je postrzegać jako zadanie. Musiałbym podjąć decyzję o pełni własnego istnienia albo o wyparciu się siebie. Gdy decydujemy o pełni życia, wszystko nagle nam sprzyja. Fakt, że jestem Żydem, staje się wynikiem mojej własnej decyzji: nie tylko nie grozi mi już kryzys tożsamości, ale wyjaśnia on moje życie. A jednak muszę się zastanowić nad kilkoma pytaniami, które wynikają z wyjątkowości, że tak powiem, mojego żydostwa. Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu pytanie, dla kogo piszę, uznałbym za całkowicie nietrafne. Oczywiście, że dla siebie brzmiałaby odpowiedź, i właściwie tak brzmi do dzisiaj. Ale dzisiaj wydaje mi się, że w stworzeniu tego „ja” odegrało pewną rolę moje otoczenie, zwane inaczej społeczeństwem. Jestem przecież, przynajmniej w jakimś stopniu, niewolnikiem okoliczności, w jakich żyję, a to z pewnością pozostawia ślad na moim dorobku intelektualnym. Kiedy mówię, że jestem żydowskim pisarzem, nie mówię jeszcze, że sam jestem Żydem. Bo jakim Żydem jest ktoś, kto nie otrzymał religijnego wychowania, nie mówi po hebrajsku, właściwie nie zna podstawowych źródeł żydowskiej kultury i mieszka nie w Izraelu, tylko w Europie? Mogę jednak powiedzieć, że jestem prozaikiem opisującym anachroniczną grupę społeczną, zasymilowanych Żydów, jestem jej przedstawicielem i kronikarzem, wieszczem nieuchronnego końca tej warstwy społecznej. W tym względzie Endlosung odgrywa decydującą rolę: jeżeli dla kogoś Auschwitz jest najważniejszym, a nawet jedynym wyznacznikiem żydowskiej tożsamości, w pewnym sensie nie może być uznawany za Żyda. Taka osoba jest, jak powiedział kiedyś Izaak Deutscher, „nieżydowskim Żydem”, europejską, pozbawioną korzeni odmianą Żyda, który z narzuconą mu żydowską tożsamością nie bardzo umie nawiązać bliższy kontakt. Odgrywa sporą, nawet znaczną rolę w europejskiej kulturze (jeśli jeszcze taka istnieje), ale nie ma żadnego udziału w poobozowej historii Żydów czy w jej wznowieniu - choć tutaj znowu muszę dodać: jeśli takowe ma czy kiedyś będzie miało miejsce. Pisarz zajmujący się Holocaustem znajduje się więc w trudnej sytuacji. W jednym z esejów -Języku na wygnaniu - mówiłem, że Holocaust nie ma i nie może mieć swojego języka. Europejczycy, którzy przeżyli Holocaust, mogą opowiedzieć historię swojego cierpienia w jednym z europejskich języków; ale ten język nie jest ich językiem ani też nie jest mową narodu, którego język autor pożyczył sobie, by napisać swoją opowieść. „Moje książki piszę w pożyczonym języku, który z natury rzeczy mnie odrzuca albo tylko toleruje moją obecność na peryferiach swojej świadomości. A dlatego uważam to za naturalne, że ten kraj przez stulecia walk o wolność wykształcił swoją podmiotowość, która pod postacią milczącego konsensu odcisnęła piętno na literaturze. [...] Lubię pisać po węgiersku, bo w ten sposób lepiej odczuwam niemożność pisania. To zresztą słowa Kafki, który w liście do Maksa Broda, analizując sytuację żydowskiego pisarza, mówił o trzech niemożliwych rzeczach: że nie można nie pisać, że nie” można pisać po niemiecku i że nie można pisać w innym języku. A ja nawet mógłbym dodać czwartą niemożliwą rzecz, że nie można pisać. Dziś może uzupełniłby jeszcze o to, że jest niemożliwą rzeczą pisać o Holocauście. Paradoksy rzeczy niemożliwych da się wyliczać bez końca. Można powiedzieć, że nie można nie pisać o Holocauście, że nie można pisać o Holocauście po niemiecku, że nie można pisać o Holocauście inaczej. Autor poruszający temat Holocaustu zawsze i niezależnie od języka, w jakim pisze, jest duchowym uchodźcą, który zawsze w obcym dla siebie języku prosi o duchowy azyl. Jeżeli to prawda, że istnieje tylko jedna prawdziwa kwestia filozoficzna, kwestia samobójstwa, to dla pisarza Holocaustu, który zdecydował, że nadal będzie żył, istnieje jedna prawdziwa kwestia, kwestia emigracji. Choć lepiej byłoby tu mówić nie o emigracji, ale o wygnaniu. Wygnaniu z jedynej prawdziwej ojczyzny, która nigdy nie istniała. Gdyby bowiem istniała, nie byłoby niemożliwością pisać o Holocauście, gdyż Holocaust miałby wówczas swój język, a pisarz Holocaustu odnalazłby swoje korzenie w którejś z istniejących kultur. A takiej nie ma. [...] W każdym języku, w każdym narodzie i w każdej cywilizacji istnieje dominujące Ja, za pośrednictwem którego rejestrowany, rządzony i opisywany jest świat. Takim podmiotem jest nieustannie funkcjonujące kolektywne Ja, z którym szersza wspólnota - lud, naród, kultura - z większym lub mniejszym powodzeniem może się utożsamiać. Ale gdzie ma znaleźć ojczyznę świadomość Holocaustu, o którym z języków można powiedzieć, że jest ogólnym podmiotem Holocaustu, dominującym Ja Holocaustu, językiem Holocaustu? A kiedy zadamy to pytanie, czy możemy uniknąć kolejnego pytania, czy w ogóle można sobie wyobrazić własny, wyłączny język Holocaustu? A jeśli tak, czy język ten nie powinien być okrutny i pełen żałoby, taki, że wreszcie zniszczyłby tych, którzy się nim posługują?” Może tak właśnie musi być, może wygnaniec Holocaustu musi się pogodzić ze swoim wygnaniem i od czasu do czasu o nim pisać. Tak jest zwłaszcza w Europie Wschodniej i Środkowej, gdzie w wyniku dwóch wojen światowych, a zwłaszcza Holocaustu przestał istnieć ponadnarodowy język, którym mówili wszyscy od Bukowiny do Krakowa i od Pragi do Rijeki i w którym pisarze, którzy nie mogli albo nie chcieli wtopić się w wielkie światowe literatury, odnajdywali swobodę wypowiedzi. Narodowe literatury nie były w stanie zaabsorbować doświadczeń Holocaustu, który przecież był także częścią ich historycznego doświadczenia - choć było to doświadczenie negatywne. Byłoby rzeczą szkodliwą kogokolwiek, poza jawnymi rasistami, o to oskarżać, a jeszcze bardziej szkodliwą — mówić o „antysemityzmie wyssanym z mlekiem matki”. Przekazywany przez tradycję antysemityzm jest wprawdzie trudną spuścizną, ale jego przyczyny nie są w genach, lecz w historii i jej oddziaływaniu na ludzką psychikę. Te narody zostały mocno zranione w swoich narodowych uczuciach; od wielu lat walczą jedynie o to, by przetrwać, i jedną z metod tej walki odnalazły, niestety, w charakterystyczny, choć wcale nie oryginalny sposób w antysemityzmie. Oscar Wilde, którego jeszcze w niewinnym dziewiętnastym wieku zamknięto w więzieniu z powodu otwartości czy nawet swobody w określaniu własnej tożsamości, pisał: „Nad bramą antycznego świata widniał napis: Poznaj samego siebie! Nad bramą współczesnego świata będzie napis: Bądź sobą! Widzimy i dzień po dniu doświadczamy, że właśnie w tej kwestii współczesny świat stawia przed człowiekiem niespotykane dotąd przeszkody. A jednak do niczego więcej nie dążymy niż do tego, czemu Nietzsche poświęcił cały rozdział swojego wielkiego dzieła Ecce homo: abyśmy byli tymi, kim jesteśmy. Winniśmy podążać za swoim losem i wyciągać płynące z niego wnioski, nawet jeśli okażą się gorzkie. Może się też okazać, że na drodze do samookreślenia dojdziemy donikąd. Pisarzowi, któremu zawsze najbliższy jest język, w którym pisze, niełatwo pogodzić się z tym, że wszystkie języki są obce i żaden z nich me jest jego językiem. Ja właśnie należę do takiej wschodnioeuropejskiej żydowskiej literatury, która nigdy nie powstawała w języku narodowego otoczenia i nigdy nie stała się częścią literatury narodowej. Linia ta ciągnie się gdzieś od Kafki do Celana i przewidywalny jest także jej dalszy ciąg, należy tylko dobrze się przyjrzeć światowej emigracji literackiej. Literatura ta mówi w większości o eksterminacji europejskich Żydów, jej język jest dziełem przypadku i jakikolwiek byłby, nigdy nie będzie to język ojczysty. Język, o którym mowa, żyć będzie, dopóki będziemy nim mówić: kiedy umilkniemy, zginie także język, chyba że ulituje się jeden z dużych języków i utuli go niczym matka. Dziś takim językiem jest język niemiecki. Ale niemiecki też jest miejscem na chwilę, przejściowym schronieniem bezdomnych. Dobrze o tym wiedzieć, dobrze się z tym pogodzić, dobrze należeć do tych, którzy nigdzie nie należą; dobrze być śmiertelnym. Jerozolima, Jerozolima... Budapeszt, 12 kwietnia 2002. Jeszcze przedwczoraj wieczorem oglądałem zachód słońca z balkonu hotelu Renaissance w Jerozolimie. Nad rozciągającymi się naprzeciw wzgórzami bladło niebo, znad Starego Miasta wiał lekki wiaterek, nagle światło załamało się i zapadł zmierzch, niczym smutne zawieszenie broni - przypomniały mi się słowa Camusa z Obcego. Rano wybuchł autobus jadący z Hajfy do Jerozolimy, siła wybuchu wyrzuciła go w powietrze, nad ziemią fruwały poodrywane ludzkie kończyny. Dzisiaj próbuję zebrać moje niepozbierane myśli. Przyjechałem tu z żoną na konferencję, na którą nigdy bym się nie wybrał, gdyby nie zaproszono mnie na nią właśnie do Jerozolimy. Nie lubię bezsensownych konferencji, zwłaszcza takich, które nazywają się The Legacy of Holocaust Survivors - Moral and Ethical Implications for Humanity. Datę — 9 kwietnia — już wiele miesięcy wcześniej zaznaczyłem w kalendarzu i choć udaję, że poważnie traktuję rady moich berlińskich i budapeszteńskich przyjaciół - którzy raczej odradzają mi tę podróż - w rzeczywistości żyję pod wrażeniem powziętego planu: z Berlina wrócimy do Budapesztu, tam oddam podczas wyborów mój prawdopodobnie całkiem niepotrzebny głos i po dwóch dniach wyruszymy do Jerozolimy. Jedyne rozsądne pytanie: czy nie powinienem raczej jechać sam. Ale moja żona nawet nie chce o tym słyszeć. Albo razem, albo wcale. Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że jednak musimy jechać, po prostu dlatego żebym potem nie zadręczał się myślą, że mnie zaprosili, a ja nie pojechałem. A więc stoję tutaj, na balkonie, na siódmym piętrze, i co dzieje się wokół, tak samo trudno mi ocenić, jak z Berlina czy z Budapesztu. Mam na myśli nie tyle tutejszą sytuację, ile reakcję europejską. Wydaje się, że z mroków podświadomości, niczym cuchnąca siarką lawa, wydostał się poskramiany przez lata antysemityzm. Na ekranie telewizora wszędzie, w Jerozolimie, w Berlinie i w innych miastach, widzę demonstracje antyizraelskie. Widzę synagogi podpalane we Francji i zbezczeszczone żydowskie cmentarze. Zaledwie kilkaset metrów od mojego berlińskiego mieszkania, niedaleko ogrodu zoologicznego, napadnięto i pobito na ulicy dwóch młodych amerykańskich Żydów. Widzę portugalskiego pisarza Saramago, jak pochylony nad kartką papieru porównuje izraelskie sankcje wobec Palestyny do Auschwitz - dowodząc, że nie czuje straszliwej nieadekwatności użytego porównania i że pojęcie Auschwitz, które w dotychczasowym europejskim konsensie kulturowym miało określone znaczenie, można dziś bez problemu populistycznie wykorzystać do przedstawienia populistycznych celów. Zadaję sobie pytanie, czy nie należałoby odróżnić odczuć antyizraelskich od antysemityzmu? Ale czy to jest możliwe? Czy można zrozumieć, że dwa kontynenty dalej, w Argentynie - gdzie ludzie mają wystarczająco dużo własnych kłopotów - dochodzi do antyizraelskich demonstracji? Wydaje mi się, że trwająca od niemal dwóch tysięcy lat nienawiść do Żydów staje się zjawiskiem światowym. Zjawiskiem światowym staje się nienawiść, a przedmiotem tej nienawiści jest naród, który nie chce zniknąć z powierzchni ziemi. Próbuję rozumować jasno i uczciwie, i to, co myślę, nazwać jasno i uczciwie, odrzuciwszy wszelkie uprzedzenia. Fakt, że młodzi ludzie wysadzają się z hukiem w powietrze (na marginesie dodam, że czytałem w jakiejś gazecie, że iracki dyktator Saddam Husajn płaci ich rodzinom po dwadzieścia pięć tysięcy dolarów), wskazuje, że chodzi nie tylko o to, aby powstało państwo palestyńskie. Ci samobójcy uważają się za przegranych. A ich czyny wyrażają rozgoryczenie, którego niepodobna wytłumaczyć jedynie nacjonalistycznymi pobudkami. W łagodnych światłach Jerozolimy, wśród złocistego zmierzchu i malowniczych wzgórz obsadzonych oliwnymi drzewkami, na mojej drodze z wcześniejszej podróży do Jerozolimy raczej zmysłami niż rozumem pojąłem, dlaczego tu rodzili się bogowie. A teraz chciałbym zrozumieć, dlaczego ludzie tutaj się mordują, demonstrując jawnie zdolność do krwawej ofiary. Przyznaję, że nic nie rozumiem, i nie potrafię uwierzyć, że mamy do czynienia jedynie z kwestią polityczną. Ale nie jest też wykluczone, że taki jest właśnie cel tej polityki, by w tym, co się tu dzieje, dostrzegać nie tylko zagadnienie polityczne, ja zaś padam ofiarą tej manipulacji; a gdy jej ofiarą padają miliony, zmienia się charakter manipulacji, manipulacja się interioryzuje — ludzie nagłe zaczynają poważnie myśleć, że ich szaleństwo nie jest wynikiem podszeptu jakichś zewnętrznych sił, ale płynie z ich dusz, jest potrzebą ich duszy: i tu zaczyna się prawdziwy problem. Przyznam szczerze, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w telewizji izraelskie czołgi jadące w kierunku Ramallah, nieodparcie nasunęła mi się myśl, jak to dobrze, że żydowskie gwiazdy widzę na izraelskich czołgach, a nie na moim ubraniu, jak w roku 1944. Nie jestem więc obiektywny i nie mogę być obiektywny. Nigdy nie byłem bezstronnym sędzią: niech będą nimi europejscy — i nie tylko europejscy — inteligenci, którzy tak wspaniale prowadzą swoją tak często szkodliwą grę. Po latach prawdziwej i fałszywej solidarności wreszcie los się odwrócił: surowi mandaryni zwrócili się przeciw Izraelowi. W niektórych sprawach zresztą słusznie: tylko że oni nigdy nie kupili biletu na autobus z Hajfy do Jerozolimy. Tu, w Izraelu, mówiąc obrazowo, każdy ma w kieszeni taki bilet. I to powoduje, że ludzie tracą zdrowy rozsądek. Chłodny wyrok europejskich mandarynów jawi się tutaj jako palące egzystencjalne pytanie. Najzwięźlej wyraziła to chyba nasza przyjaciółka, która tutaj, w Yad Vashem, pomniku ofiar Holocaustu, powiedziała: „Najpierw pójdziemy z rodziną na antywojenną demonstrację, a potem zostaniemy żołnierzami”. Nie spotkałem - przynajmniej na tej konferencji - izraelskiego inteligenta, który podałby w wątpliwość potrzebę stworzenia państwa palestyńskiego. „Trzeba skończyć z osadnictwem — powiedział jeden z poważniejszych historyków z Yad Vashem - i to będzie nasza mała wojna domowa, którą jeszcze musimy stoczyć”. Izolacja, brak solidarności powodują niemal fizyczny ból. Nie sposób bezczynnie tolerować terroru i nie sposób bez użycia terroru z nim walczyć. Okropny przymus, dręczące pytania, z którymi każdy musi radzić sobie sam. „Zamykają nas w moralnym getcie” — mówi mój przyjaciel, pisarz Aharon Appelfeld. W spojrzeniach wokół nas widzę strach, bezradność i determinację. Takie jak w przedrukowanym przez „Frankfurter Allgemeine” dramatycznym artykule Davida Grossmanna: „Dzisiejszy Izrael przypomina dłoń zaciśniętą w pięść, a jednocześnie rękę, która bezsilnie opada”. Miasto było wymarłe, taksówkarze krążyli wokół hoteli niczym głodne hieny, kiedy zobaczyli, że ktoś wychodzi z budynku, natychmiast rzucali się na swoją ofiarę — najczęściej bez rezultatu; niemal wszyscy, którzy tu się zjawili, byli oficjalnymi gośćmi i czekali na służbowy samochód. W hotelu jedliśmy w na pół pustej sali, nie było turystów ani zapracowanych biznesmenów w garniturach i krawatach, czytających przy kawie gazetę. Niemal zapomniałem, że ja także przyjechałem na konferencję, na której muszę odczytać przygotowany w domu tekst. „Kiedy mówię, że jestem żydowskim pisarzem‚ nie mówię jeszcze, że sam jestem Żydem. Bo jakim Żydem jest ktoś, kto nie otrzymał religijnego wychowania, nie mówi po hebrajsku, właściwie nie zna podstawowych źródeł żydowskiej kultury i mieszka nie w Izraelu, tylko w Europie? [...] jeżeli dla kogoś Auschwitz jest najważniejszym, a nawet jedynym wyznacznikiem żydowskiej tożsamości, w pewnym sensie nie może być uznawany za Żyda. Taka osoba jest, jak powiedział kiedyś Izaak Deutscher, nieżydowskim Żydem, europejską, pozbawioną korzeni odmianą Żyda, który z narzuconą mu żydowską tożsamością nie bardzo umie nawiązać bliższy kontakt”. Aż wstyd mi czytać te słowa. Wstyd mi mówić o moim życiu, wstyd mi poruszać delikatne problemy pozbawionego korzeni żydowskiego inteligenta, mówić o kryzysie tożsamości i poczuciu, że jest się bezdomnym. Nagle widzę ironię własnej roli: jako ten, który przeżył Shoah, wygłaszam wykład na pogrążonej w wojnie izraelskiej ziemi i - w ostatecznym rozrachunku - mówię, dlaczego nie mogę solidaryzować się z narodem, do którego sam należę. Moja solidarność ogranicza się najwyżej do tego, że miałem odwagę wsiąść do samolotu lecącego do Tel Awiwu. Jestem gościem, który nie wiadomo po co gromadzi spostrzeżenia, nie wiadomo po co wypytuje ludzi, skoro, choć do nich należy, nie dzieli ich losu i nie może ich zrozumieć. Nigdy nie czułem z taką wyrazistością jak teraz, kiedy współczucie i poczucie bliskości stają się dla mnie cierpieniem, że jestem tu najzupełniej obcy. Wszyscy Izraelczycy dziękują, że do nich przyjechaliśmy. Tak kończą się wszystkie rozmowy, po których czuję się coraz bardziej obcy. Zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje, i przyglądając się bliżej twarzom, oflagowanym autobusom i trudnemu do określenia nastrojowi wzburzenia i jedności, nagle dostrzegam przemiany zachodzące w tym kraju. Francuski historyk Renan twierdzi, że to nie rasa i nie język są wyznacznikami narodu: ludzie czują go w swoich sercach, wiedzą, że ich myśli, uczucia, wspomnienia i nadzieje są wspólne. A ten kraj, który dotychczas był niespójną ojczyzną swoich założycieli, głównie szukających tu schronienia europejskich Żydów uratowanych z Holocaustu, walczących syjonistów, członków ortodoksyjnych sekt podających w wątpliwość potrzebę państwowości, srogich żołnierzy, łagodnych muzyków, nordycko białych i kolorowych, afrykańskich, arabskich i lewantyńskich Żydów, ludzi wielu kultur, teraz, w ciągu tragicznej i beznadziejnej wojny nagle uformował naród. Nie wiem, czy należy się z tego cieszyć, czy żałować — bo przecież dziś właśnie kończy się epoka narodów — ale taka sytuacja nie pozwala już, by europejscy i amerykańscy Żydzi tak jak dotychczas - z pewnymi zastrzeżeniami, a jednocześnie z przyjacielskim uśmieszkiem albo z pełną wyższości ironią — traktowali Izrael. To szczególna przemiana i ona to - przynajmniej w relacjach Żydów z Żydami - bez wątpienia będzie miała konsekwencje. Dobrze więc robię, że nie krzyczę tu o prawdzie, o tak zwanej obiektywnej prawdzie. Zresztą prawda nie jest czymś, co trwa w miejscu, prawda nie jest wieczna, ale się zmienia, a jeżeli tak jest, „tym głębsza, tym gruntowniejsza, subtelniejsza winna być troska o nią człowieka ducha i jego wrażliwość sumienia na porozumienie ducha świata, na przemiany w obrocie prawdy” - jak powiedział Tomasz Mann w tamtym, najbardziej krytycznym roku europejskiej historii. I może właśnie dlatego, że prawda nie jest dana raz na zawsze, z takim uporem żąda aktualnej definicji. Wszystkie wojny naszych czasów są w takiej mierze, jak nigdy dotąd, wojnami o zabarwieniu moralnym. W naszym współczesnym — postmodernistycznym — świecie granice nie są granicami dzielącymi grupy etniczne, narody i religie, lecz światopoglądy i postawy, rację i fanatyzm, tolerancję i histerię, kreatywność i niszczącą żądzę władzy. Nagle zaczęliśmy w naszych czasach toczyć wojny biblijne, wojny „dobra” ze „złem”. Słowa te jednak należy pisać w cudzysłowie, gdyż po prostu nie wiemy, co jest dobrem, a co złem. Inaczej rozumiemy te pojęcia i dotąd pozostaną one dyskusyjne, aż kiedyś narodzi się wspólny i wspólnie uznawany, trwały system wartości. Ale zwłaszcza tutaj, na Bliskim Wschodzie, jest to oczywiście tylko utopia. Czym bowiem można wytłumaczyć, zastanawiam się, że młodzi, pełni sił ludzie decydują się na udział w samobójczych akcjach terrorystycznych? Jak wiele znaczy dla nich życie innych ludzi, świadczą ich czyny; ale ile znaczy dla nich ich własne życie? Nasz przyjaciel powiedział, że mówią im, iż „tam, na tamtym świecie, czekają na nich w haremach siedemdziesiąt dwie dziewice, które ofiarują im rozkosz. A co mówią kobietom? - pytam. Nasz przyjaciel z uśmiechem wzrusza ramionami: tego nie wie. Zawsze wyobrażałem sobie nienawiść jako energię. Energia jest ślepa, ale jej źródłem, w paradoksalny sposób, jest ta sama życiowa energia, z której czerpią siły twórcze. Europejska cywilizacja, którą my ciągle jeszcze, mimo wszystko, uważamy za naszą cywilizację, uznaje pełnię ludzkiego życia za największą wartość. A fanatyzm jest jej całkowitą odwrotnością; na jakiej podstawie ma tu więc zaistnieć zaufanie i człowieczeństwo? Na razie panem jest strach i nienawiść; „Brzmią słowa o zgodzie i współżyciu niczym ostatni sygnał życia z tonącego statku” - pisze David Grossmann. Na Bliskim Wschodzie ciemność zapada nagle; w dole, pod moim balkonem, zapalają się latarnie. Samochody pędzą po niknących w oddali ulicach, prowadzących ku pomarańczowym gajom, uczelniom, pięknie zbudowanym miastom i umiejętnie uprawianej ziemi. Wiele osób mówiło mi: przyjechali tu po Shoah z nadzieją, że odnajdą spokój i bezpieczeństwo. Zbudowali ten kraj własną ciężką pracą i w jego obronie musieli stoczyć ciężkie walki, podczas gdy bezustannie podaje się w wątpliwość ich prawo do życia. I świadomość tego, wraz z poczuciem izolacji, przejmuje ich głębokim zwątpieniem. Obecnie, przynajmniej tak wskazują moje doświadczenia, ten kraj jest jeszcze zdolny do następującej refleksji: większość tutejszej inteligencji, choć popiera walkę z terrorystami, jednoznacznie krytykuje metody walki i bezskuteczną zemstę. Z ciężkim sercem schodzę z balkonu i przestaję patrzeć na nocną panoramę Jerozolimy. Jutro wieczorem wyjeżdżamy, a ja zabieram ze sobą wyjątkowy prezent. Naród, ojczyzna, dom: dotychczas były to dla mnie nieznane pojęcia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, by citoyen taki jak ja harmonijnie i bezwarunkowo utożsamiał się z własną ojczyzną i z własnym narodem. Tak się potoczyły moje losy, że z własnego wyboru stałem się członkiem narodowej, a nawet, mogę powiedzieć, światowej mniejszości, gdybym zaś chciał dokładnie określić tę mniejszość, wcale nie uciekałbym się do kategorii rasowych, etnicznych, religijnych czy językowych. Moja wynikająca z własnego wyboru przynależność do mniejszości sprowadza się do kategorii duchowej i do leżących u jej podstaw negatywnych doświadczeń. Wiem, że te negatywne doświadczenia stały się moim udziałem w wyniku mojego żydowskiego pochodzenia czy też: w uniwersalny świat negatywnych doświadczeń zostałem wtajemniczony z powodu mojego żydostwa; wszystko, co musiałem przeżyć tylko dlatego, że urodziłem się Żydem, uważam za wtajemniczenie, wtajemniczenie w najgłębszą wiedzę o człowieku i losie człowieka naszych czasów. A fakt, że moje żydostwo przeżyłem poprzez negatywne doświadczenie, a więc radykalnie, wreszcie uczynił mnie wolnym. To jedyna wolność, jakiej udało mi się doświadczyć przez lata przeżyte w najrozmaitszych dyktaturach, i dlatego tak zazdrośnie jej strzegę aż do dziś. Podczas pobytu w Jerozolimie po raz pierwszy doznałem trudnego i wzniosłego uczucia odpowiedzialności za swój naród; i choć wiem, że niewiele to zmienia, bo moje życie już dawno się rozstrzygnęło, poczułem się do głębi wstrząśnięty. I wstrząśnięty wsiadłem do samolotu odlatującego do Budapesztu. Młoda kobieta, oficer bezpieczeństwa, zadaje rutynowe pytania, sprawdza, czy nasze bagaże są na miejscu, i dziękuje, że przyjechaliśmy „do nich, do Izraela”. To podziękowanie brzmi niczym lapidarne zwolnienie z dalszej służby, a ja widzę, że moją żonę, której nie łączą z tą ziemią ani rodzinne, ani religijne więzy, jedynie miłość, boli to tak samo jak mnie. Nasz samolot szczęśliwie ląduje w Budapeszcie. Wychodząc, nie mogę się powstrzymać, by na koniec nie powiedzieć załodze stojącej przy drzwiach: „God save Israel! — Boże, chroń Izrael!” Ale źle wypowiadam całe zdanie albo błędnie powiedziałem któreś z trzech słów: „What did he say? — Co on powiedział?” — słyszę za plecami zdziwione głosy załogi. Chcę się odwrócić, ale las walizek pcha mnie naprzód. Nie zrozumieli. Może tak jest w porządku. Wysiadam z samolotu na węgierską ziemię. Eureka! Przede wszystkim jestem państwu winien wyznanie, może dziwne, ale szczere. Od chwili, kiedy wysiadłem z samolotu, by tutaj, w Sztokholmie, odebrać tegoroczną literacką Nagrodę Nobla, ciągle czuję na plecach przenikliwe spojrzenie obojętnego obserwatora; w tej uroczystej chwili, gdy nagle stałem się obiektem publicznego zainteresowania, utożsamiam się bardziej z tamtym chłodnym obserwatorem niż czytanym na całym świecie pisarzem. I mogę tylko mieć nadzieję, że mowa, którą wygłoszę przy tej szczególnej okazji, pomoże mi połączyć w jedność te dwie żyjące we mnie osoby. Na razie sam jeszcze do końca nie rozumiem, jak trudny jest związek pomiędzy tym wielkim wyróżnieniem a moim dziełem, czy raczej moim życiem. Może zbyt długo żyłem w dyktaturze, wśród wrogiego i całkowicie obcego mi otoczenia, by w pełni świadomie uznać, że jestem pisarzem: nad tym po prostu nie warto było się zastanawiać. Wszyscy dawali mi tylko do zrozumienia, że to, nad czym się zastanawiam, tak zwany temat, który mnie zajmował, jest przebrzmiały i mało atrakcyjny. I z tego powodu, ale również dlatego, że sam miałem podobne odczucia, pisarstwo zawsze traktowałem jako sprawę najzupełniej prywatną. Prywatna sprawa: oczywiście nie wyklucza to powagi, nawet jeżeli w tamtym świecie, który jedynie kłamstwo traktował serio, powaga była trochę śmieszna. Filozoficzny aksjomat głosił, że świat jest istniejącą niezależnie od nas obiektywną rzeczywistością. Ja zaś pewnego słonecznego wiosennego poranka 1955 roku nagle pomyślałem sobie, że istnieje tylko jedna jedyna rzeczywistość, a tą rzeczywistością jestem ja sam, jest nią moje życie, ten kruchy i dany tylko na pewien czas prezent, który jakieś obce, nieznane siły sobie przywłaszczyły, upaństwowiły, określiły, zapieczętowały i który muszę odebrać historii, temu strasznemu molochowi, bo należy tylko i wyłącznie do mnie i tak muszę go traktować. To zaś postawiło mnie po przeciwnej stronie tego wszystkiego, co było wokół mnie, co było może nie obiektywną, ale niewątpliwą rzeczywistością. Mówię tu o komunistycznych Węgrzech, budujących i ulepszających socjalizm. Jeśli świat jest rzeczywistością obiektywną, istniejącą niezależnie od nas, człowiek jest dla innych - a nawet dla samego siebie — niczym więcej, tylko obiektem, a historia jego życia jest tylko szeregiem niepozostających ze sobą w żadnym związku historycznych przypadków, które mogą go wprawdzie dziwić, ale z którymi nic go nie łączy. Nie warto ich składać w spójną całość, bo mogą się znaleźć wśród nich elementy zbyt obiektywne, by subiektywne Ja mogło ponieść za nie odpowiedzialność. Rok później, w 1956 roku, wybuchła węgierska rewolucja. Kraj na chwilę stał się subiektywny. Ale sowieckie czołgi natychmiast przywróciły mu obiektywność. Jeśli odnoszą państwo wrażenie, że ironizuję, proszę zastanowić się, czym w dwudziestym wieku stał się język, czym stały się słowa. Być może najważniejszym i najbardziej wstrząsającym odkryciem dla pisarza dwudziestego wieku jest fakt, że nasz język, niczym odziedziczony po kulturze innej epoki, po prostu nie nadaje się do opisu zachodzących teraz procesów i niegdyś jednoznacznych pojęć. Pomyślmy o Kafce, pomyślmy o Orwellu, pod których piórem topi się dawny język, jak gdyby obracali go w ogniu, by wreszcie zamienił się w popiół, w którym pojawią się nowe, dotychczas nieznane formy. Ale chciałbym wrócić do mojej wyłącznie prywatnej sprawy, do pisania. Jest kilka pytań, których człowiek znajdujący się w sytuacji podobnej do mojej sobie nie zadaje. Jean Paul Sartre poświęca tej kwestii całą książkę: „Po co piszemy?” To ciekawe pytanie, ale niebezpieczne, więc czuję wdzięczność do losu, że nigdy nie musiałem go sobie zadawać. Spójrzmy, na czym polega niebezpieczeństwo. Jeśli na przykład wybierzemy sobie warstwę społeczną, którą nie tylko chcielibyśmy podziwiać, ale na którą chcielibyśmy także mieć wpływ, musimy przede wszystkim zastanowić się nad własnym stylem, nad tym, czy stanowi on odpowiednie narzędzie do wywierania takiego wpływu. Pisarz ma tu natychmiast wątpliwości: problem tymczasem jest w tym, że zaczyna przyglądać się samemu sobie. Bo niby skąd ma wiedzieć, jakie są oczekiwania czytelników, czy też co się im podoba? Przecież nie może zapytać o to wszystkich ludzi. A jeśli nawet by spytał, niewiele by mu z tego przyszło. Punktem wyjścia może być dla pisarza jedynie to, jak on sam wyobraża sobie swoich czytelników, jakie ma wyobrażenie o ich wymaganiach, co wywarłoby na nich takie wrażenie, jakie on chce wywrzeć na innych. A zatem dla kogo pisze autor? Odpowiedź jest oczywista: dla siebie samego. Ja mogę się przynajmniej przyznać, że doszedłem do tej odpowiedzi bez większych kłopotów. To prawda, że moja sytuacja była prosta: nie miałem czytelników i nie chciałem na nikogo wywierać żadnego wpływu. Nie pisałem, aby osiągnąć jakiś cel, a to, co pisałem, nie było przeznaczone dla kogokolwiek. Jeśli moje pisarstwo miało jednak jakiś określony cel, wynikał on tylko z pragnienia, by zarówno pod względem formy, jak i języka pozostać wiernym przedmiotowi opisu. Ważne było postawienie tej kwestii jasno w śmiesznej, a zarazem epoce centralnie sterowanej i, jak się mówiło, służebnej literatury. Trudniej jednak byłoby mi odpowiedzieć na trafne, choć nie bez wahań postawione pytanie: dlaczego piszemy. Ale i tym razem miałem szczęście, bo nawet nie przyszło mi do głowy, że mam jakikolwiek wybór. Pisałem o tym w powieści Fiasko. Stałem w pustym korytarzu pewnego urzędu i wydarzyło się raptem tyle, że z poprzecznego korytarza usłyszałem dudnienie czyichś kroków. Ogarnęło mnie dziwne podniecenie, kroki zbliżały się ku mnie i choć były to kroki tylko jednej, jeszcze niewidocznej osoby, nagle poczułem się tak, jak gdybym usłyszał kroki setek tysięcy osób. Jak gdyby dudniącymi krokami zbliżał się ku mnie pochód, i w mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, jak bardzo pociąga mnie siła tego pochodu, siła tych kroków. Tam, na tamtym korytarzu, w jednej chwili uświadomiłem sobie, jak upojna może być rezygnacja, jak smakuje odurzająca rozkosz wtopienia się w tłum, to wszystko, co Nietzsche — choć w innym, ale podobnym kontekście - nazwał przeżyciem dionizyjskim. Jakaś niemal fizyczna siła pchała mnie i ciągnęła ku ich szeregom, poczułem, że muszę się oprzeć o ścianę, zatrzymać się na niej, by nie dać się pokusie. Mówię o tamtej chwili z taką siłą, z jaką ją przeżywałem; jak gdyby źródło, z którego się narodziła, było gdzieś poza mną, a nie we mnie samym. Każdy artysta zna takie chwile. Kiedyś nazywano je nagłym natchnieniem. Ale tego, co przeżyłem, nie uznałbym za doznanie o charakterze artystycznym. Było to raczej egzystencjalne olśnienie. Nie dało mi do ręki narzędzi twórczych, tych bowiem długo jeszcze musiałem szukać, lecz przywróciło życie, które już utraciłem. Przypomniało mi o mojej samotności, o trudnym życiu, o tym, o czym mówiłem na początku: o wyjściu z zamroczenia, o wyjściu z historii, która pozbawia osobowości i własnego losu. Przerażony dostrzegłem, że w dziesięć lat po tym, jak wyszedłem z nazistowskiego obozu, jedną nogą znalazłem się w straszliwym kręgu urzeczenia stalinowskim terrorem, a z dawnych przeżyć pozostały we mnie tylko niejasne wspomnienia i kilka anegdot. Jak gdyby to wszystko przydarzyło się komuś innemu. Oczywiście, takie chwile wizji mają przyczyny, które Freud prawdopodobnie odnalazłby w wypartych traumatycznych przeżyciach. I kto wie, czy nie miałby racji. Zwłaszcza że sam raczej skłaniam się ku racjonalizmowi, daleki jestem od mistycyzmu czy marzycielstwa: jeśli zaś mówię o wizjach, raczej i tu mam na myśli rzeczy realne, które przybrały tylko ponadnaturalną formę; nagłe objawienie się myśli, która już od dawna we mnie dojrzewała, coś takiego, o czym mówimy, wołając: „Eureka!” „Jest!” Ale co to było? Kiedyś powiedziałem, że tak zwany socjalizm znaczył dla mnie to samo, co dla Marcela Prousta znaczyły maczane w herbacie magdalenki, które przypominały mu smaki pamiętane z przeszłości. Po upadku rewolucji 1956 roku postanowiłem, głównie z powodu języka, że zostanę na Węgrzech. I już nie jako dziecko, ale jako dorosły człowiek obserwowałem, jak funkcjonuje dyktatura. Widziałem, jak odbiera się narodowi ideały, widziałem, jak ten naród powoli, ostrożnie się przystosowuje, zrozumiałem, że nadzieja jest narzędziem szatana, a etyka i Kantowski kategoryczny imperatyw są tylko uległymi służebnicami instynktu przetrwania. Bo czy można sobie wyobrazić większą wolność niż ta, która jest dana pisarzowi tworzącemu w ograniczonej do pewnego stopnia, zmęczonej, że tak powiem, dekadenckiej dyktaturze? A w latach sześćdziesiątych węgierska dyktatura osiągnęła już taki stan konsolidacji, który można było właściwie nazwać narodowym konsensem i który później Zachód z ironią nazywał pieszczotliwie „gulaszowym komunizmem: wydawało się, że po pierwszych latach dezaprobaty węgierski komunizm stał się w oczach Zachodu jego ulubionym komunizmem. W bagnie tego konsensu człowiek albo ostatecznie się poddawał, albo odnajdował kręte drożyny, które prowadziły go ku wewnętrznej wolności. Koszty pracy pisarza są niezbyt wysokie, aby móc uprawiać zawód, wystarczy mu ołówek i papier. Odraza i depresja, które budziły mnie każdego ranka, szybko zawiodły mnie do świata, który chciałem opisywać. Muszę też przyznać, że dręczącą człowieka logikę totalitaryzmu opisywałem za pomocą innego totalitaryzmu, a to bez wątpienia uczyniło język, w którym powstawała moja powieść, sugestywnym medium. Gdy próbuję szczerze ocenić moją ówczesną sytuację, nie wiem, czy żyjąc na Zachodzie, w wolnym społeczeństwie, byłbym w stanie napisać powieść, którą dziś pod tytułem Los utracony zna świat, a Szwedzka Akademia nagradza najwyższym uznaniem. Nie, z całą pewnością próbowałbym napisać coś innego. Nie twierdzę, że nie byłaby to prawda, ale chyba jakaś inna prawda. Na wolnym rynku książek i myśli łamałbym sobie głowę nad jakąś inną formą: może rozbiłbym chronologię powieści, by zawrzeć w niej jedynie najbardziej efektowne sceny. Tylko że mój bohater nie żył w obozach wedle własnego czasu, gdyż nie był panem ani swojego czasu, ani swojego języka, ani swojej osoby. On nie pamiętał, on tylko istniał. Tak więc musiał, biedak, wegetować w nudnej pułapce linearnej chronologii, nie mogąc wyzwolić się od męczących szczegółów. Zamiast tragicznych, wielkich i efektownych wydarzeń musiał przeżywać całość, która tak jak życie ofiarowywała mu tylko przygnębiającą monotonię. To jednak prowadziło mnie do zaskakujących wniosków. Linearny czas żądał pełnego opisu pojawiających się sytuacji. Nie pozwalał mi, na przykład, z gracją przeskoczyć pewnych dwudziestu minut, tylko dlatego że te dwadzieścia minut jawi się w mojej pamięci niczym nieznana i przerażająca czarna dziura, niczym zbiorowa mogiła. Mówię o dwudziestu minutach, które spędziłem na rampie kolejowej obozu koncentracyjnego w Birkenau i w ciągu których wysadzeni z wagonów ludzie trafiali przed oficera dokonującego selekcji. Ja sam z grubsza je zapamiętałem, ale powieść kazała mi nie dowierzać własnej pamięci. I choć przeczytałem wiele wspomnień, dzienników, opowieści napisanych przez uratowanych ludzi, we wszystkich znalazłem to samo, że działo się to szybko i niepostrzeżenie: otwierano drzwi wagonów, słychać było krzyki i szczekanie psów, oddzielano mężczyzn od kobiet, w strasznym zamieszaniu ludzie ci trafiali przed oficera, który mierzył ich szybkim spojrzeniem i pokazywał na coś wyciągniętą ręką, a potem już mieli na sobie obozowe pasiaki. Tych dwadzieścia minut zapamiętałem inaczej. W poszukiwaniu wiarygodnych źródeł zacząłem od czystego w formie, pełnego niemal masochistycznego okrucieństwa tomu Tadeusza Borowskiego, a tam znalazłem opowiadanie Proszę państwa do gazu. Później otrzymałem cykl fotografii znalezionych przez amerykańskich żołnierzy w Dachau, w obozowych koszarach SS. podczas wyzwalania obozu, a wykonanych przez pewnego oficera SS na rampie kolejowej, pod którą przyjeżdżały transporty. Widać na nich wesołe, uśmiechnięte twarze kobiet, młodych ludzi o mądrych spojrzeniach, pełnych dobrej woli i gotowych do współpracy. I wtedy zrozumiałem, dlaczego w ich pamięci zatarło się te wstydliwe dwadzieścia minut bezczynnej bezradności. I kiedy rozmyślałem, że to wszystko powtarzało się każdego dnia, każdego tygodnia, każdego miesiąca, przez całe długie lata, wejrzałem w mechanizm potworności, zobaczyłem, jak można obrócić naturę człowieka przeciw jego własnemu życiu. Tak się posuwałem, krok po kroku, na drodze linearnego poznania; to była, że tak powiem, moja heurystyczna metoda. Szybko zrozumiałem też, że wcale mnie nie obchodzi, dla kogo. piszę ani po co piszę. Ważne jest bowiem tylko jedno pytanie: co mnie łączy z literaturą? Bo już było jasne, że od literatury i od myśli, od idei kojarzonych z literaturą dzieli mnie nieprzekraczalna granica, a ta granica, jak wiele innych - nazywa się Auschwitz. Kiedy piszemy o Auschwitz, musimy wiedzieć, że Auschwitz — przynajmniej w pewnym sensie — zawiesił sens literatury. O Auschwitz można napisać tylko czarną powieść, za przeproszeniem: brukowca w odcinkach, którego akcja rozpoczyna się w Auschwitz i trwa do dziś. Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że od czasów Auschwitz nie wydarzyło się nic, co by odwołało Auschwitz, co by oznaczało, że proces rozpoczęty w Auschwitz należy już do przeszłości. W moich książkach Holocaust nigdy się nie pojawiał w czasie przeszłym. Mówią o mnie — i raz jest to pochwała, a raz zarzut — że jestem pisarzem jednego tematu, pisarzem Holocaustu. Nie mam nic przeciw temu, niby dlaczego, mimo pewnych zastrzeżeń, nie miałbym przystać na tę przeznaczoną dla mnie półkę w bibliotece. Który z dzisiejszych pisarzy nie jest pisarzem Holocaustu? Rozumiem przez to, że nie trzeba koniecznie obierać Holocaustu za temat, by usłyszeć pęknięty ton, który od dziesięcioleci dominuje w sztuce współczesnej Europy. Powiem więcej: nie znam dobrych, wiarygodnych dzieł, w których nie byłoby to pęknięcie odczuwalne, jak gdyby po pełnej koszmarów nocy człowiek rozglądał się wokół siebie zmęczony i bezradny. Zagadnienia związane z Holocaustem nigdy nie były dla mnie tylko nierozwiązywalnym konfliktem pomiędzy Żydami i Niemcami; nigdy nie sądziłem, że jest to nowy rozdział historii cierpienia Żydów, będący logicznym następstwem prób, które już przeszli; nigdy nie wierzyłem, że jest to tak zwane jednorazowe wypaczenie czy pogrom większy od dotychczasowych, wstępny warunek powstania żydowskiego państwa. W Holocauście rozpoznałem stan, w jakim znalazła się ludzkość, ostatni przystanek wielkiej przygody, do którego dotarli Europejczycy po dwóch tysiącach lat istnienia ich etycznej i moralnej kultury. Teraz jednak trzeba się zastanowić, co dalej. Problem Auschwitz nie polega na tym, czy mamy go uznać za kwestię zamkniętą, czy też nie; czy mamy zachować go w pamięci, czy też włożyć do odpowiedniej szuflady historii; czy mamy wznieść pomnik milionom pomordowanych i jaki to ma być pomnik. Prawdziwy problem Auschwitz jest w tym, że miał on miejsce, i tego ani dobra, ani zła wola nie zmieni. Tę trudną sytuację najdokładniej określił chyba węgierski poeta katolicki Janos Pilinszky, kiedy nazwał Auschwitz „skandalem”; rozumiał przez to zapewne, że Auschwitz zdarzył się w chrześcijańskim kręgu kulturowym i przez to pozostanie na zawsze w metafizycznej myśli. Już kiedyś powiedziano, że Bóg umarł. Nie ulega wątpliwości, że po Auschwitz zostaliśmy sami. I sami, dzień po dniu, musimy stworzyć wartości, wytrwałą, choć niewidoczną pracą etyczną, która przywróci te wartości światu i może uczyni z nich podwaliny nowej europejskiej kultury. Nagrodę, którą Szwedzka Akademia wyróżniła moją książkę, traktuję jako dowód, że Europa znowu potrzebuje doświadczenia, które stało się udziałem świadków Auschwitz i Holocaustu. Pozwólcie mi wyznać, że znajduję w tym dowód odwagi, a nawet w pewnym sensie determinacji: członkowie Akademii chcieli, żebym tu się zjawił, choć mogli się spodziewać, co ode mnie usłyszą. Ale to, co objawiło się w Endlosung i we „wszechświecie obozów koncentra- cyjnych”, nie może być zrozumiane opacznie, a jedyną szansą na przeżycie i zachowanie twórczych sił jest rozpoznanie sytuacji wyjściowej. Czy takie spojrzenie może być płodne? U źródeł wielkich odkryć, nawet jeśli wynikają one z niewymownych tragedii, zawsze są najwspanialsze europejskie wartości, wolność, która wzbogaca nasze życie, przypominając o istocie naszej egzystencji i ponoszonej za nią odpowiedzialności. Szczególną radością jest dla mnie, że te wszystkie myśli mogę tu wypowiedzieć w moim ojczystym języku, po węgiersku. Urodziłem się w Budapeszcie, w żydowskiej rodzinie, przodkowie mojej matki pochodzili z siedmiogrodzkiego Kolozsvaru, przodkowie mojego ojca z okolic Balatonu. Moi dziadkowie w piątek wieczorem, z nastaniem szabasu, jeszcze zapalali świeczkę, ale nazwisko już przybrało postać węgierską i było dla nich oczywiste, że żydostwo jest ich wyznaniem, a Węgry ich ojczyzną. Rodzice mojej matki zginęli podczas Holocaustu, rodzice mojego ojca padli ofiarą komunistycznej dyktatury Rakosiego, gdy żydowski dom starców wysiedlono z Budapesztu gdzieś na północ Węgier. Wydaje mi się, że krótka historia mojej rodziny najlepiej oddaje współczesną historię cierpienia naszego kraju. Wszystko to stanowi dla mnie naukę, że w żałobie kryje się nie tylko gorycz, lecz także wielka treść moralna. Być Żydem to dzisiaj przede wszystkim zadanie moralne. Jeżeli Holocaust stworzył kulturę — a tak przecież się stało — celem jej jest wyłącznie to, by z rzeczywistości, której już nie można zmienić, zrodziło się zadośćuczynienie: katharsis. I to pragnienie kierowało tym, co dotychczas robiłem. To chyba wszystko, co chciałem państwu powiedzieć, choć wyznam szczerze, ciągle jeszcze nie odzyskałem spokoju i równowagi pomiędzy moim życiem, moim pisarstwem i Nagrodą Nobla. W tej chwili jestem tylko głęboko wdzięczny za miłość, która mnie uratowała i która trzyma mnie przy życiu. Ale przyznajmy, że w tej trudnej do prześledzenia drodze życiowej, w tej, jeśli wolno mi tak powiedzieć, „karierze”, jest coś dziwnego, coś absurdalnego; coś, o czym trudno myśleć bez nadziei wiary w jakiś ponadziemski ład, opatrzność czy metafizyczną sprawiedliwość: bez obawy, że człowiek wpadnie w pułapkę samooszustwa i osiądzie na mieliźnie, zniszczy się, zerwie głęboki i bolesny związek z milionami tych, którzy zginęli, nigdy nie zaznawszy współczucia. Nie tak łatwo stać się wyjątkiem; a skoro już los kazał mi nim być, trzeba się pogodzić z absurdalnym porządkiem przypadków, który niczym kaprys plutonu egzekucyjnego rządzi żywotami wystawionymi na działanie nieludzkich mocodawców i przerażających dyktatur. A jednak, kiedy się przygotowywałem do tego wystąpienia, wydarzyło się coś szczególnego, co w pewnym sensie przywróciło mi spokój. Pewnego dnia listonosz doręczył mi brązową kopertę. Nadawcą był doktor Volkhard Knigge, dyrektor obozowego muzeum w Buchenwaldzie. Do serdecznych życzeń dołączył mniejszą kopertę. Napisał, żebym nie oglądał jej zawartości, jeśli nie czuję się na siłach. W kopercie znajdowała się kopia dziennego raportu o stanie liczebnym jeńców z dnia 18 lutego 1945. Z rubryki „Abgange”, czyli „Ubytki”, dowiedziałem się o śmierci jeńca numer 64921, Imre Kertesza, urodzonego w 1927 roku, Żyda, z zawodu robotnika. Dwie rzeczy były tu nieprawdziwe: rok mojego urodzenia i zawód, a wzięły się stąd, że kiedy wpisywano moje dane w administracji obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, powiedziałem, że jestem o dwa lata starszy, by nie zaszeregowano mnie jako dziecko i wpisano jako robotnika, a niejako ucznia, gdyż tak byłem dla nich bardziej przydatny. Raz już więc umarłem, pewnie po to, aby żyć — i to jest chyba moja prawdziwa historia. A skoro tak, tę książkę narodzoną ze śmierci dziecka dedykuję milionom umarłych i tym wszystkim, którzy ich jeszcze pamiętają. W końcu przecież idzie o literaturę, o taką literaturę, która w uzasadnieniu przedstawionym przez Akademię jest jednocześnie świadectwem, niech przyniesie ona pożytek przyszłości, a nawet, jak najchętniej bym to wy-raził: niech się tej przyszłości przysłuży. Bo kiedy zastanawiam się nad traumatycznym oddziaływaniem Auschwitz, dochodzę do podstawowych pytań o życiową siłę dzisiejszego człowieka; i w ten sposób, zastanawiając się nad Auschwitz, paradoksalnie zastanawiam się raczej nad przyszłością niż nad przeszłością. koniec