2 9 09. 2006 Ogrodom, dzieciństwu i córkom Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia" Warszawa 1986 № Ш booh MNI »N i dQj-4 їм / - - чтіші vwwm шняи Okolice ogrodów OGRODY I MÓJ OJCIEC byli nierozłączni. Długo o tym nie wiedziałam, ale nie było w tym jego winy. Tylko moja. Musiało się mnóstwo wydarzyć, żebym to zrozumiała. Ojciec pojawił się mniej więcej w rocznicę naszego powrotu do osady, powrotu mojego i mamy. W tym czasie mama mówiła mi, że ojciec nie żyje, babka, że ucieka, a ja myślałam, że nie istnieje. Zanim przyjechał, ciągle przeżywałam drogę, jaką przebyłyśmy z mamą z miasta do osady. Przemierzałam ją w wyobraźni z powrotem — wracałam do męża mamy, wtedy już byłego męża. Był to cichy, chorowity mężczyzna. Wiele czasu spędzał w domu, w komórce naszego mieszkania, i wszystkie wolne chwile poświęcał reperowaniu i kolekcjonowaniu różnych rzeczy. Mieliśmy dziesięć kolejek elektrycznych, pięćdziesiąt zapalniczek, tysiąc pozytywek i to wszystko razem potrafiło zrobić niezły hałas. Nie zapalniczki, oczywiście. Przez jakiś czas byłam chorowita jak on. Kiedy leżałam w łóżku, siadywał przy mnie i cichym głosem czytał mi stare powieści. Wybierał tylko takie, które lubił, było w nich mało przygód. Podobno nie chciał mnie przygodami denerwować. Ale denerwował, bo zawsze opuszczał opisy przyrody, które mnie świetnie usypiały. Lubiłam go. Odpowiadał na moje pytania. Nie uderzył mnie nigdy. Był zawsze na wyciągnięcie ręki. Mama lubiła go mniej. Nie znosiła zapalniczek, kolejek І ЩЩк. ЇЩ ЩЬ fitó§łt, Щ0Ш11Ш№. Z osady wracałam do męża mamy, wracałam w wyobraźni, wieczorami, przed zaśnięciem, gdyż przez rok nie znalazłam przyjaciół. Moja babka mówiła, że osada jest cierpliwa i nierychliwa, obcych potrafi przyjmować i dziesięć lat, a potem nadal będą obcymi. Ja byłam obca, choć w osadzie się urodziłam. Mama była dla osady swoja: cóż to jest osiem lat nieobecności, kiedy czas pr.zemija bez wydarzeń. Tak, drogi, jaką przebyłyśmy, nie zapomniałam. Najpierw był pociąg, kilka nocnych ponurych godzin, a rano przesiadłyśmy się do autobusu i czekało nas jeszcze półtorej godziny podróży. Kiedy tylko autobus ruszył, mama zaczęła szeptać, że najpierw pojedziemy szosą, a potem przelecimy przez most, i jeszcze będziemy jechały tą szosą, a później skręcimy w lewo. Z góry będziemy wiedziały, że zbliża się czas, kiedy trzeba zjechać z głównej drogi, bo przed skrzyżowaniem stoją trzy chałupy, opuszczone i przekrzywione, wrośnięte w ziemię, jakby straciły swoje zaczarowane kurze łapy — więc zaraz za nimi skręcimy w lewo, do lasu. I miniemy dwie wsie, i miniemy dwie osady, a droga będzie kręciła i kręciła, coraz węższa i coraz bardziej wyboista, ciągle wśród lasów, najpierw sosnowych, póź- 6 niej zaś, gdy teren nieco się obniży, mieszanych, a jeszcze później znów sosnowych. I miniemy — mówiła mama — dwa wzgórza: to z prawej strony będzie łyse i pokryte piaskiem, to z lewej skaliste, i rosną na nim trzy ogromne sosny, a droga będzie kręciła i miniemy dwie wsie. Wreszcie wypadniemy spośród wysokich drzew, przeskoczymy z dudnieniem mostek, i będziemy miały przed sobą ogrody i ogrody, z czerwonymi i szarymi dachami ukrytych wśród zieleni domów. Tak było, sprawdziło się wszystko, most, wsie, lasy, wzgórza. I ogrody także. I dachy w zieleni. Ale była tam jeszcze rzeczka wśród łąk, z pochylonymi nad wodą wierzbami i łopuchami. Cień gałęzi i liści czynił z przybrzeżnej wody czarną, niezbadaną głębię, która pośrodku nurtu przekształcała się w świetlisty pas piaszczystej płycizny, by znowu znurkować w przybrzeżny półmrok. Wyglądało to tak, jakby pośrodku rzeczki rozłożył się ogromny, tłusty i nieskończenie długi wąż, którego zresztą się nie bałam. Był tak ospały, że musiał być łagodny. Okolice rzeczki stanowiły obszary wiklinowych zarośli, pełne wysokich traw, trzcin, kwiatów i pachnących od wiosny do jesieni ziół. Wikliny obfitowały w ptactwo i drobne zwierzęta, które wynosiły się stamtąd tylko na okres wiosennego przyboru wód. Zresztą zdarzało się to nie co roku. Ukryły się tam także liczne stawki, ułożone wzdłuż nurtu rzeczki, powtarzające jej dawny bieg i od czasu do czasu zasilane przez nią w wodę. Wznosił się także następny las — na horyzoncie — do którego nigdy nie dotarłam i dlatego może wyobrażałam sobie, że nie stąpała w nim człowiecza noga. Możliwe, że miałam rację. W osadzie rzeczywiście były same ogrody, najmarniejszy dom miał swój własny ogród, i była tam jeszcze szkoła, nowoczesny, przeszklony budynek, oczywiście z ogrodem, kościół także otoczony ogrodem, a może wręcz parkiem, sklep, który też miał ogród, mały bo mały, ale ogród, i gospoda — z ogrodem, w którym kucharka hodowała przyprawy do swoich dań. Ogrody walczyły ze sobą o pierwszeństwo i walczyły od tak dawna, że osiągnęły doskonałość. Każdy z nich, przeniesiony w inną okolicę, budziłby zachwyt, ale w osadzie miało się w pogardzie prawie wszystkie, z wyjątkiem ogrodu księdza, o którym to ogrodzie nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa, ogrodu Mazanowskich i ogrodu Starszej Pani, choć jej ogród należał do najmniejszych. Wyrażano uznanie także cmentarzowi, jeśli cmentarz można uznać za ogród. Ale przynajmniej cmentarz nie budził niczyjej zawiści, bo upiększali go wszyscy. Był jeszcze ogród mojego ojca, ogród nad ogrody, ale od wielu lat nikt go nie widział i, prawdę mówiąc, starano się o nim nie wspominać. Dzieci bały się przechodzić w jego sąsiedztwie. Ogrody zmieniły ludzi. Po domach można było znaleźć setki książek o ogrodach, o labiryntach, o parkach i altanach, o uprawie drzew, o tajemnicach ogrodów wiszących i o ogrodach Babilonu i Egiptu, o ogrodach angielskich i francuskich, o magach i czarownikach, którzy posługiwali się roślinami albo mieszkali w ogrodach, o faunach żyjących w lasach, o rusałkach, o dziwach i zaklęciach, o złotych 7 gałęziach, o świętych dębach, o gaju olimpijskim, o życiu duchowym roślin, o efekcie Kirliana, który pokazał, że rośliny i ludzie ma}ą podobną aurę, o ogrodach zaklętych, ukrytych i wymarzonych. Kryły się też w domach baśnie i legendy, a może jedną z pierwszych, jak^ą usłyszałam, była baśń o Aladynie. Jak przez sen pamiętam czyjeś wargi toczące słowa o sztucznym ogrodzie zamkniętym w podziemiach, w którym Aladyn znalazł swą cudowną lampę. Nigdy nie spytałam, kto mi to opowiadał — zapomniałam o baśni na kilka lat, bo mama zabrała mnie z osady, kiedy tylko skończyłam rok, i przeniosłyśmy się daleko, a wróciłyśmy po długim czasie. Przez te lata z dala od osady zawsze wiedziałam, że mama w jakiś sposób różni się od innych ludzi, a czasem słyszałam, co o niej mówiono, i wtedy moje podejrzenia się potwierdzały. Bo mamę ukształtowały ogrody i książki o nich, cały ten ogromny, tajemniczy księgozbiór, który ma coś wspólnego z ogrodami, roślinami, związkami człowieka z przyrodą, może nawet innego księgozbioru w ogóle nie ma. Mama była inna, bo mama była z osady. Uciekała do ogrodów. I w końcu zabrała mnie i uciekła na zawsze, znów do ogrodów. Mama rozstała się ze swoim mężem. Miał zmartwioną, obrażoną i jednocześnie pełną niedowierzania minę, kiedy zaczęła się pakować. To trwało kilka dni i on przez kilka dni próbował się dowiedzieć, co się stało. Nie przeszkadzał mamie i nie pomagał. Chodził za nią, kiedy wyjmowała rzeczy i układała je w walizkach, a potem w kufrach, kiedy wybierała nieliczne meble i pamiątki, gdy załatwiała wyniesienie cięższych przedmiotów. Chodził za mamą i od czasu do czasu monotonnie pytał o powód naszego wyjazdu. Ale mama milczała. Jej milczenie nie było milczeniem człowieka obrażonego czy skrzywdzonego — nie, rozstawała się ze swoim mężem w zgodzie,-jeśli tak można powiedzieć. Jej milczenie było milczeniem bezradnym, bo co mogła mu wyjaśnić? Wreszcie on sam się domyślił. To było ostatniego dnia i ostatniej godziny. Siedziałam w przedpokoju na walizce i już zaczynałam podróżować, bo zawsze marzyłam o podróżach, gdy usłyszałam go, po raz pierwszy od kilku dni podnoszącego głos: — To przez te ogrody, prawda? Mama milczała. Przyniósł tego dnia róże, ogromne i czerwone, dlatego od razu wydały mi się pożegnalne. Zwykle przynosił skromniejsze kwiaty. Ten wspaniały pęk purpurowych róż walał się na stole. — Przez ogrody — powiedział. — Bałem się, że tak będzie. Mama nadal się nie odzywała. — Przecież nie mogę walczyć z ogrodami — powiedział z wyrzutem i słyszałam, jak ciężko usiadł na krześle. — Przecież to bez sensu. Posłuchaj... A wtedy mama odezwała się: — Tak, tak... 8 Tak, tak — wcale go nie słuchała, po prostu zarejestrowała jego głos i powiedziała to: tak, tak, żeby nie być nieuprzejmą, ale nie słyszała ani słowa z tego, co mówił. Była nieobecna. I on to zrozumiał. Już się nie odzywał. Był dobrym, wrażliwym człowiekiem i wiedział, że nie wygra z ogrodami. Chorował. Kiedyś pracował w lasach i kochał je, a potem zachorował i musiał przenieść się do biura i blisko lekarzy, nie mógł nic na to poradzić. Siedziałam w przedpokoju na walizce i trochę płakałam, bo było mi go żal, a trochę już podróżowałam, przez most i przez lasy. A potem on powiedział, chyba już tylko dlatego, żeby się odezwać: — Zawsze możesz wrócić. Nie wierzył, że wrócimy. — Tak, tak — odparła mama. Lubiłam męża mojej mamy, ale lubiłam też podróżować. Nigdy do tej pory nie podróżowałam, gdyż mama uważała, że jestem chorowita. Nigdy nie miałam prawdziwej podróży, a już dość długo miałam męża mojej mamy. Wybrałam podróż. Ale w ostatniej chwili zrobiło mi się go naprawdę żal, tego mężczyzny, który zostawał sam w miejskim mieszkaniu, pobiegłam do pokoju, żeby go uściskać. Przygarnął mnie i szepnął, że jeśli będzie mi źle, jeśli tylko zapragnę, mam go natychmiast wezwać, a on się od razu pojawi. — Zapamiętaj — nalegał. — Zapamiętaj to dobrze. — Tak, tak — powiedziałam. — Zapamiętasz? Zapamiętałam. Zaraz potem wyjechałyśmy. W osadzie miałyśmy dom. Przez całą drogę zastanawiałam się, czy będziemy mieszkać w szałasie, czy też w namiocie rozbitym pośrodku jakiegoś ogrodu. Wolałabym szałas. Ale miałyśmy dom, niewielki, lecz wygodny, drewniany, z dachem pokrytym czerwoną dachówką. W domu żyła moja babka, której nie pamiętałam. Byłyśmy we trzy i każda z nas miała pokój dla siebie, i każda wybrała sobie kawałek ogródka, pięknego, choć w osadzie nasz ogród w ogóle się nie liczył. Jesienią poszłam do szkoły. Moja mama w niej uczyła. Byłyśmy same. W kilka miesięcy później przyjechał mój ojciec. Był wysokim, szczupłym, lekko siwiejącym mężczyzną o twarzy nieco zanadto ponurej, bym mogła go polubić od pierwszej chwili. Trwała już wiosna, a ojciec nosił granatową kurtkę, narzuconą na gruby, czarny sweter. Prawie zawsze chodził tak ubrany. Mama miała wolny dzień i wracałam ze szkoły sama, a kiedy otworzyłam drzwi i w sieni zmieniałam buty na kapcie, usłyszałam jego głos. OKO LUFY spoglądało cichutko między moje oczy. Karabinu nie widziałem, jak nie widziałem człowieka, który go trzymał. (Z kapciami w ręku, pochylona, zamarłam i wstrzymałam oddech. Nie znałam 9 tego głosu, był spokojny, niezbyt głęboki i lekko schrypnięty. Zgadywałam, że mógłby stać się donośny i napełnić cały nasz dom dudnieniem okropnym i władczym. A on mówił dalej.) Ścieżkę rozjaśniał blask księżyca, ale człowiek z karabinem stał pod olbrzymim platanowcem, w jego cieniu, i tylko wysunięta do przodu lufa pełgała zimną poświatą. — Ręce do góry. To była dziewczyna albo kobieta. Jeśli można sądzić o głosie według lodowatego, syczącego szeptu, to miała miły głos. I trochę się bała. Trzymałem ręce w górze i patrzyłem w oko lufy, a kiedy minęła stosowna chwila, spytałem: — Co dalej? — Nie gadać. — Mierzysz w moje oczy. Jeśli ci palec drgnie, dostanę zeza. Lufa nie poruszyła się, jakby kobiecie czy dziewczynie było wszystko jedno. Jakby postanowiła zatrzymać mnie i jakby było jej obojętne, czy zatrzyma mnie w pozycji stojącej, czy też leżącej. Przestąpiłem z nogi na nogę i ostrożnie zabrałem swoją głowę z linii strzału, a ona nie nacisnęła spustu. Odetchnąłem. Trzymałem ręce w górze i słuchałem świstu wiatru nad naszymi głowami. Wiał miarowo, potężnie i bez zatrzymania, jakby leciał tak nad ziemią już wiele lat i jakby ów lot znudził go, ale jakby cel był jeszcze daleko. Nie był to żaden z naszych wesołych wietrzyków i żadna z naszych porywistych wichur. Ten wiatr był jednostajny jak sam czas. — Nie jestem sama — powiedziała nagle dziewczyna. Już wiedziałem, że to dziewczyna. W jej słowach usłyszałem lęk, że zostawiono ją bez pomocy i że ma przeciwko mnie tylko kawałek tego żelaza w rękach, i usłyszałem, że nie wierzy już w to żelazo. — Wiem. Nie martw się — szepnąłem ostrożnie. — Oni już nadchodzą. Istotnie, od kilku chwil chwytałem odgłosy energicznych kroków, których ona jakoś nie zauważyła. Może stała za długo pod platanem, a może wiatr wypełnił ją tak, że mogła słyszeć tylko jego silny, posępny ton. Kroki zbliżały się. Ktoś, co najmniej dwie osoby, nadchodził z ciemności nie troszcząc się o zachowanie ciszy. Zerknąłem w bok, mojego towarzysza, Wiktora, nie było, może pierwszy dostrzegł lufę i zdążył zapaść w zarośla obok ścieżki. Miałem nadzieję, że dziewczyna go nie zauważyła. . Kroki zamarudziły koło pnia, rozległ się szelest i przekleństwo, i ktoś zawołał panicznie: — Trzyma mnie! Drugi z nadchodzących mruknął: — Spokój, idioto. To tylko drzewo. Znalazł się już obok dziewczyny i słyszałem, jak szepnął do niej: ' 10 — Mówiłem, żeby go nie brać. To twój brat, ale z was dwojga to ty jesteś mężczyzną. Promień latarki wyskoczył z ciemności obok karabinu, musnął pień platanow-ca z niejasno szamoczącym się cieniem i natychmiast rzucił się na moją twarz. — To on. — Słuchajcie... — zacząłem, ale przerwano mi. — Zabierzesz go — powiedział właściciel latarki do dziewczyny. — Twój brat ci pomoże. Przynajmniej do tego się nada. Ja przyjdę później. Tu gdzieś powinien być jeszcze jeden. — Słuchajcie. Jestem tu pierwszy raz w życiu. (Od dłuższej już chwili siedziałam na skrzynce na obuwie i, przytuliwszy twarz do framugi drzwi, słuchałam. Głos mężczyzny to wzmagał się, to opadał, i zgadywałam, że gość mamy siedzi w kuchni, przy stole, i że moja mama siedzi naprzeciw niego nad na pewno stygnącą filiżanką herbaty, a między nimi znajduje się talerz z górą wielkich kawałków lukrowanej baby, którą poprzedniego dnia mama piekła. Nie starałam się zgadnąć, kim jest opowiadający. Marzyłam, żeby on nie przerwał — i żeby mnie nie odkryto. I on mówił.) — Zamknij się — warknął właściciel latarki. — Popatrz. Światło cofnęło się i opadło na jego pięść, prawdopodobnie była to największa pięść w promieniu jakichś pięciuset kilometrów. — No, bierzcie go — rozkazał. Poczekał, aż ten drugi, brat dziewczyny, zajdzie mnie od tyłu i trąci w ramię, a to, czym mnie trącił, było niewątpliwie drugą lufą, ale wolałem się nie oglądać. Potem, gdyśmy już ruszyli, ten z latarką dodał: — A natnij sobie, Maureen, karb na lufie. To będzie twój drugi trup. Zaśmiał się i jego gęsty śmiech płynął obok nas, kiedyśmy szli, ja przodem, a Maureen i jej brat tuż za mną, spychając się nawzajem z wąskiej ścieżki. Nie maszerowaliśmy długo. Za moimi plecami przez parę minut panowała cisza. Potem mężczyzna rozpoczął dialog: — Co z nim zrobisz? Odpowiedź brzmiała pogardliwie: — To samo, co z poprzednim. I nie bój się, nie będziesz musiał go pilnować. Doprowadzimy do domu i poczekasz, aż go zamknę. Piwnicę mam mocną. Potem wrócisz do żony. — Nie ucieknie? — Nie, nie ucieknie. Było coś zastanawiającego w tonie, jakim zaprzeczyła: spokojna pewność siebie i chłód, chłód, który powinien zmrozić krew w żyłach, ale czułem, że z tym chłodem jest coś nie w porządku. Bo ona się przedtem bała, a w miarę, jak szliśmy, jej strach ulatywał i pozostał tylko chłód, zdecydowany chłód, w którym nie było jednak groźby. — Piwnicę mam mocną — powtórzyła. — Sto lat mogłabym go trzymać. 11 Jej brat zachichotał. — Tylko nie zamknij się razem z nim. Chyba szturchnęła go, i to mocno, bo stęknął głośno, ze skargą, a wtedy odezwały się psy. Może nie w tej samej sekundzie, może o mgnienie oka później. Gdyż najpierw jeszcze huknął strzał, niedaleko za nami, tam, skądeśmy szli. Pomyślałem o Wiktorze, bosmanie, który mi towarzyszył. Szczekanie rozległo się wcale nie blisko nas, a gdzieś na drugim końcu miasteczka czy osiedla, jeśli przed nami leżało miasteczko lub osiedle. Było to wysokie, zajadłe ujadanie, z którym natychmiast stowarzyszył się bas jakiegoś psiego potwora. W kilka chwil później szczekało wszystko, co miało mordy do szczekania, nieskładnie, szarpiąco, fałszywie, a z gęstwy szczekania wystrzeliwały w niebo wycia i jęki. Zatrzymało mnie szarpnięcie. — Powitanie — szepnął mężczyzna. — Wyczuły go. To on! — Jestem tu pierwszy raz w życiu — warknąłem, nie odwracając się. Zamiast odpowiedzi usłyszałem zdławiony jęk. Odskoczyłem w bok i na tle wysokiej czerni nieba zobaczyłem dwie szamoczące się sylwetki i dwa przecinki luf skierowanych ku górze. Walczyli o coś, brat z siostrą, bili się, nie zwracali na mnie uwagi. Wtedy mógłbym uciec, a przynajmniej spróbować ucieczki. Nie miałem pojęcia, o co im poszło, ale na pewno mógłbym uciec. Ostrożnie odstąpiłem w cień, pod gałęzie szerokiego krzewu, musnęły mnie wilgotne, podłużne liście o cierpkiej i jednocześnie stęchłej woni. Dziewczyna krzyknęła nagle, przejmująco, i może ten okrzyk rzucił mnie do przodu,.nie wiem. W każdym razie znalazłem się przy nich, namacałem twarde plecy, upewniłem się, że to mężczyzna, szarpnąłem, a kiedy plama twarzy prześlizgiwała się przed moimi oczyma, uderzyłem z całej siły. Plama cofnęła się gwałtownie i zaczęła opadać, a z ust mężczyzny dobył się charkot. Pochyliłem się, by go podnieść i uderzyć jeszcze raz, ale wtedy na moim barku położyła się spokojnie dłoń Maureen. — Zostaw. Wyprostowałem się i odetchnąłem. Oko lufy znów patrzyło mi prosto w twarz. — Zabierz to — syknąłem. Usłuchała. Zwróciłem się znów w stronę leżącego, ale już go nie było. W poświacie księżyca widzieliśmy pełznący szybko po ziemi kształt człowieka, oddalał się w stronę otwartej przestrzeni pampy. Nie musiałem na niego patrzeć, wraz z nim oddalał się niski, zawodzący, pełen przerażenia jęk, podobny do jęków, jakie odezwały się wśród psów, które ciągle szalały w miasteczku. — Zatrzymać go? — spytałem, ale nie poruszyłem się. Nie odpowiedziała. — To twój brat. Może mu się coś stało. — Zostaw go. Wróci, kiedy przestanie się bać. — Co on ci zrobił? 12 — Nic — szepnęła. — Chciał cię zabić. — Ale napadł na ciebie! Czego chciał? — Czego chciał? — roześmiała się. — Niczego. Przez chwilę patrzyliśmy na pampę, nad którą wiał wiatr, ale nie widzieliśmy już żadnego ruchu. — Idziesz ze mną czy uciekasz? — spytała. — Idę z tobą — powiedziałem bez wahania. Wydawało mi się, że odetchnęła z ulgą. Ruszyliśmy znów, dziewczyna szeptem kierowała moimi krokami. Potem, w gęstej ciemności, bo wstąpiliśmy pod roślinne sklepienie, wyczułem, że ona mnie wyprzedza. Wreszcie skrzypnęła furtka, pod nogami miałem kamienne płyty, kroki zadźwięczały cichutko. Posuwałem się za dziewczyną, ale nie widziałem jej, czułem jedynie, którędy ona idzie, może pozostawiała za sobą smugę świeżego zapachu, ale tam wszystko pachniało. I wreszcie szczęknęły drzwi, powiało chłodem. Wymacując ściany rękoma, ostrożnie kroczyłem wąskim korytarzem, jeszcze jedne drzwi, i Maureen powiedziała: — Zejdź na dół. — Zamykasz mnie? Przecież nie ucieknę. — Zejdź na dół — powtórzyła z uporem i z cieniem grozy. — Uważaj na stopnie. Po omacku ześliznąłem się na dół, a potem upadłem na czworaki i palcami poznawałem kształt pomieszczenia, w którym się znalazłem. Podłogę tworzyły kamienne płyty, takie same jak na górze, te, po których szedłem od furtki do domu. Piwnica była kwadratowa i prawie pusta. Natknąłem się na dwie czy trzy skrzynie pełne bulw twardych i jędrnych, może to zresztą były owoce, nie wiem. Natrafiłem na beczkę i próbowałem ją poruszyć, ale okazała się pełna i ani drgnęła. Poza tym nie znalazłem w piwnicy niczego. Panowała cisza, ale słyszałem kroki Maureen na górze, kilkakrotnie zbliżały się do drzwi piwnicy i zacichały, by po chwili odezwać się znów. Wreszcie, za którymś nawrotem, dziewczyna zatrzymała się na dłużej i prawie widziałem jej wahającą się rękę, sięgającą do zamka. Otworzyła po minucie czy dwóch wyczekiwania. — Chleba czy wody? — szepnęła. — No wiesz! — zawołałem ze sztuczną swobodą. — Przysługuje mi jedno i drugie. Takie są reguły. — Chleba czy wody? — powtórzyła nie zmieniając intonacji. — Wody — powiedziałem. — I niech cię diabli wezmą. Coś miękko plasnęło tuż koło mnie. — Masz koce. Jeszcze przez chwilę nie odchodziła, a ja próbowałem odgadnąć, co dzieje się na górze. Z nią. Była śmiertelnie poważna i idealnie obojętna. Nie znała mnie, ale mnie uwięziła. Pomogłem jej, ale nie wzbudziłem zainteresowania. 13 — Wodę zaraz przyniosę — powiedziała wreszcie. Starannie zamknęła drzwi i nie wracała z pół godziny. Nie wiem, co działo się z nią przez ten czas, ale coś musiało się dziać, bo kiedy wróciła, jej krok wydawał się pewniejszy. I nie zwlekała z otworzeniem drzwi. Wiedziałem, że za godzinę, półtorej, zacznie się świt, bo ciemność wokół mnie zaczynała gęstnieć, mroki spływały z całego domu, na razie powoli, by położyć się spać na czas gorącego i jaskrawego dnia. — Wyjdź — rozkazała. — Mówisz do mnie? Zmieniła może zamiary, ale jej powaga i obojętność pozostały niezmienne. — Wyjdź. Wdrapałem się na górę i stanąłem obok niej. Emanowała ciepłem, ale było to tylko ciepło ciała. — Przygotowałam ci łóżko. — Dziękuję — skłoniłem się ironicznie, ale nie mogła tego zauważyć. W pełnym blasku dnia także by tego nie zauważyła. — Ale może mi wyjaśnisz... — To nie ty — powiedziała. — Pomyliliśmy się. I bez sekundy zwłoki, tym samym tonem dodała: — Twój towarzysz zginął. Ale to też nie był on. — Wiktor — szepnąłem, ale nie dała mi czasu na żal. — Nie żyje — przytaknęła swobodnie. — Nie martw się. Ciebie wypuszczę i powiem, że uciekłeś. Na razie przygotowałam ci łóżko. Nie protestowałem. Rozumiałem, że jeśli zrobię coś nie po jej myśli, lufa znów zajrzy mi w oczy. — Dobrze. Tak. Muszę się wyspać. — Zaprowadzę cię. (Umilkł na chwilę, a wtedy odezwała się moja mama: — Dość — powiedziała. Usłyszałam kroki. Mama wstała i odeszła od stołu, a znałam przecież naszą kuchnię i zrozumiałam, że mama przechodzi przez nią bez żadnego rozsądnego powodu. Podniosła się od stołu, obróciła, ruszyła prosto przed siebie, do ślepej ściany, pod którą stały trzy krzesła. I zawróciła. — Nie chcę o tym słyszeć. — Dobrze — zgodził się mężczyzna. — Powiem ci, co było, kiedy wstałem. Mama usiadła, szczęknęła filiżanka.) Otworzyłem oczy, kiedy słońce stało już wysoko i mięśnie miałem napięte i gotowe do działania. Ale w tej samej chwili rozluźniłem je. Zaspałem. Było za późno na ucieczkę. Pełnia dnia. Maureen mnie oszukała. Leżałem, gapiąc się w okno wypchane błękitem. Jedynie w jednym rogu ukwiecona ogromnymi kielichami gałąź zbliżała się do ściany, prawie wciskała do pokoju. Potem obejrzałem pokój, był ubogi nawet jak na te okolice. Leżałem na łóżku wprawdzie szerokim, ale niewiele różniącym się od pryczy, której niedbale 14 dosztukowano okrągłe, potężne nogi. Obok mnie, tuż przy głowie, sterczało żelazne, składane krzesło, z którego obłaziła biała farba. Ściany były gołe, jedynie nad drzwiami wisiał obrazek z Matką Boską. Podłogę zaściełał szary chodnik z grubych włókien. To wszystko. Nie, stała tam jeszcze szafka, otwarta, o pustych półkach. Czekałem, aż po mnie przyjdą ci, którzy polowali na ludzi na pampie, ale kiedy usłyszałem kroki, uspokoiłem się: nadchodziła Maureen. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jej twarz. Była piękna. (Potrząsnęłam głową. Zaniepokoiło mnie ostatnie słowo. Nie był to po prostu przymiotnik określający urodę. Mężczyzna włożył w to słowo coś jeszcze. Nie umiałam tego nazwać. A moja mama powiedziała znów: — Dosyć. Mężczyzna umilkł na chwilę, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał słabiej i drgała w nim odrobina zniechęcenia.) Kazała mi zejść do piwnicy. Wstałem, ubrałem się i bez słowa ruszyłem do piwnicznych drzwi. Próbowała zatrzymać mnie na chwilę jakimś miękkim gestem, ale odsunąłem jej rękę i zeszedłem na dół. Zawołała za mną, że powiedziała ludziom o mojej ucieczce. I że brat wrócił właśnie i potwierdził jej słowa. Opowiedział, jak napadłem na nich przed wejściem do miasteczka i umknąłem w kierunku pampy. Ludzie uwierzyli. Milczałem. Wtedy zamknęła drzwi, słyszałem szczęk rygli. Wypuściła mnie o zmroku. Znów ominąłem jej dłoń, kiedy może chciała dotknąć mnie na pożegnanie. Stanąłem na progu domu i wdychałem gorące jeszcze, ale już odświeżone wiatrem powietrze. Maureen zatrzymała się za moimi plecami i cicho szeptała, w jakim kierunku mam iść. Wiedziałem to bez wskazówek. Ruszyłem. Zawołała za mną i po raz pierwszy w jej głosie brzmiało coś więcej niż obojętność. Ale nie znałem jej i nie wiem, co to było, choć przez chwilę wydawało mi się, że to była rozpacz. — Nie chcesz wiedzieć, dlaczego cię złapaliśmy? Zatrzymałem się. Czekałem, nie patrząc na nią. — Szukaliśmy zła — powiedziała. — Zło jest tutaj i nas stąd wypędza. Chcieliśmy je zabić. Urwała, jakby spodziewała się, że coś powiem. — Myśleliśmy, że to ty. I tamten, który zginął — powiedziała. — Ale ja wiem, że to nie ty. I nie tamten. Znów zrobiła pauzę. — Ale ono jest. Przyszło razem z wiatrem. Wypędza nas, a my nic złego nie zrobiliśmy tej ziemi. Chcemy pozostać. — Myślicie, że to człowiek? — Nie. Ale czasem wygląda jak człowiek. Połowa ludzi już stąd uciekła. 15 — Co on robi? Ono? To zło? — Nie wiem — szepnęła i podeszła do mnie, zatrzymała się tuż za moimi plecami. — Ale starzy mówią, że dawniej było dobrze. I że teraz jest źle. Bo zło przyszło do nas. — To bzdury. — Tak. — Przesądy. Może klimat się zmienił, może wiatr na was działa, może zło jest w was. Odejdź stąd. — Nie mam dokąd. Nie chcę. Tu się urodziłam. — Dziś też będziecie polować? — Tak. Dziś też będziemy polować. Gdyby poprosiła, żebym z nią został, może bym został i polował wraz z nią. Zło jest uchwytne, czasem można je złapać. Ale nie powiedziała ani słowa więcej. Przez chwilę jeszcze tak staliśmy, na płytach chodnika, i mieliśmy przed sobą ogromną noc. A potem ruszyłem. Przed świtem znalazłem się na statku, który dwie doby czekał na mnie w pobliżu wybrzeża. CZŁOWIEK ZNIKĄD — odezwała się z sarkazmem i po długiej chwili moja mama. — Błędny rycerz i wieczny tułacz. Don Kichot bez Sancha Pansy. Jeździec bez głowy. Czarny Piotruś. Sokole Oko i wszystkie Skórzane Pończochy. Piotruś Pan. Staś Tarkowski i Robinson Cruzoe. Cholera — zaklęła i ucichła. Mężczyzna odchrząknął, a potem wstał i zaczął się przechadzać po kuchni. Podłoga skrzypiała, pomyślałam, że musi być duży i ciężki, bo nie pamiętałam, żeby podłoga w kuchni kiedykolwiek skrzypiała. Ale nie miałam czasu na rozmyślanie o jego wadze, bo przymknąwszy oczy rozpamiętywałam litanię nazw i przezwisk, jakie nadała mu moja mama. Lista brzmiała świeżo, tajemniczo i wspaniale. Najbardziej podobali mi się: wieczny tułacz i jeździec bez głowy, choć jeździec bez głowy napawał mnie leciutkim wstrętem. — Uspokój się — odezwał się mężczyzna. — Nie można tego tak przyjmować. — Tak sądzisz? Wstałam ze skrzyni i zaczęłam się cichutko wycofywać. Miałam zamiar wyjść przed dom, a potem z tupotem wpaść do środka. Ale to mi się nie udało. Z butami w rękach, na palcach, cichutko wysuwałam się z domu — i tak po-żeglowałam prościutko w otchłań zdumienia mojej babki, która stała przy krzewach róż. Może oglądała je przed chwilą, ale gdy wyszłam z domu, patrzyła prosto na mnie, na moje nogi w białych skarpetkach ostrożnie stąpające po obłoconym ganku, po rozsypanej i nawilżonej ziemi, po bladozielonych łodyżkach — bo tego dnia właśnie babka wyjmowała ze skrzynek rozsady, by przenieść je do gruntu. Spojrzenie mojej babki przeleciało po mnie kilkakrotnie, z początku pełne osłupienia, potem zrozumienia. Zrobiło mi się gorąco, bo wiedziałam, co się zaraz stanie, ale babka odwróciła się do róży i powiedziała tylko: 16 — Włóż buty i ani mru-mru. Lecz musiała wiedzieć, że podsłuchiwałam. I widać chciała się z tym pogodzić. Przysiadłam na ławeczce, zakładałam buty i z niedowierzaniem spoglądałam na plecy babki, okryte pstrokatym swetrem, i na jej siwą głowę z siwym kokiem, który sobie codziennie przypinała, i jeszcze ciągle nie śmiałam uwierzyć, że podsłuchiwanie zostało mi darowane. Obuta, podeszłam do babki, mocno naprężając pośladki, bo babka miała rękę twardą i spracowaną, a biła znienacka i z całej siły, i zawsze w to samo miejsce. Ale dłonie babki spokojnie zbliżały się do pączków i zatrzymywały tuż przed nimi, jakby z jednej strony chciały dotknąć tego rosnięcia, które lada dzień miało się zmienić w listki, a z drugiej obawiały się je uszkodzić. Jakby po prostu zatrzymywały się tuż przed dotknięciem i zadowalały liczeniem, ile tej zieleni będziemy miały tego roku. — Tam ktoś jest — powiedziałam, bo nie mogłam dłużej milczeć i wolałam być bita od razu, kiedy się tego spodziewałam, a nie po jakimś czasie, kiedy zapomnę o podsłuchiwaniu i nagły klaps wyda mi się krzywdą, i dlatego będzie dwa razy bardziej bolesny. — A jest — przytaknęła babka. Zacisnęła usta i usta zrobiły się malutkie, jakby ktoś je zaszył, i jakby naokoło z niedbałości pozostawił tysiące zmarszczek. Babka nie założyła sztucznej szczęki. Nigdy nie zakładała jej do ogrodu. Nie ustępowałam. — Jakiś pan. — Aha. Dotknęła jednak któregoś z pączków — może ją zdenerwowałam i zapomniała o ostrożności. Syknęła z cicha. — Jeździec bez głowy — spróbowałam znów i jeszcze raz mdlącosłodki smak wstrętu odezwał się w okolicy żołądka. — Bez głowy — przytaknęła mi babka i nagle rzuciła mi spojrzenie, jednocześnie i poważne, i pełne lęku, którego przyczyn nie rozumiałam, ale który natychmiast obudził we mnie chęć do płaczu. Może nawet chlipnęłam. — Idź tam — powiedziała babka. — Przywitaj się. Na pewno się ucieszą. No idź, idź. Odwróciłam się i wtedy dosięgną! mnie klaps. Z jakiejś przyczyny babka darowała mi podsłuchiwanie, ale nie mogła darować kary. Podskoczyłam, złapałam się za pośladek, a potem wyprostowałam i ruszyłam do-domu, pełna wściekłości i pragnienia zemsty. Bo babka znów mnie zaskoczyła, jak zwykle. Kiedy weszłam do kuchni, mężczyzna siedział przy stole, zobaczyłam jego plecy okryte granatową kurtką. Moja mama, tak jak się spodziewałam, siedziała naprzeciw niego, ale między nimi, na stole, nie było ciasta. Leżało tam coś, co się paliło niebiesko i zielono, czerwono i złoto, i bił od tego potężny, niesamowity blask, który natychmiast kazał mi zapomnieć o mężczyźnie i mamie. Blask mnie 2 Ślady raju 1 7 przyciągał... W jakiś dziwny sposób pasował do opowieści mężczyzny, która przecież była mroczna i ponura, gdy blask jaskrawy jak tysiąc słońc. Mama coś mówiła, ale ja patrzyłam na blask. Mężczyzna chyba wstał i zwracał się do mnie, poruszał się, bo blask zaigrał nowymi kolorami, kiedy cień mężczyzny przesuwał się po nim i kiedy uchodził na bok. Mężczyzna chyba coś mówił, ale dla mnie istniał tylko blask, który jarzył się i pełgał, a potem mężczyzna dotknął mnie, przez sekundę czułam na policzku szorstkość jego kurty, ale patrzyłam na blask. — Maga! — powiedziała mama i chyba powtarzała to kolejny raz. — Maga. Maga. Małgorzata! — Tak? Patrzyłam na blask. Już wiedziałam, że jest to pęk piór, piór, jakich nigdy nie widziałam i jakich nie mogłam sobie wyobrazić, pęk piór Żar-Ptaka, a może ptaka Ra, a może ptaka rajskiego, i ten pęk emanował ciągle nowymi falami barw. — Maga. Przywitaj się. Podniosłam rękę do powitania, ale patrzyłam na blask. Coś poderwało mnie w powietrze i okręciło, aż na chwilę straciłam blask z oczu, ale blask zaraz wrócił, i czyjeś wargi musnęły mój policzek, i mężczyzna mówił: — Tak ją sobie wyobrażałem. — Maga. Powiedz dzień dobry panu Pohożemu. Mężczyzna postawił mnie na ziemi. Powiedziałam: — Dzień dobry. Dygnęłam, ale patrzyłam na blask. — To dla ciebie. Blask i pióra zerwały się ze stołu i sfrunęły w moje dłonie, które ruszyły ku nim. Trzymałam to w ręku, ale to nie było ciepłe, i to nie było zimne, i nie ważyło nic, jarzyło się tylko, pulsowało, przelewało światłem. — Podziękuj panu Pohożemu. — Dziękuję. Przytomniałam — powoli, ale przytomniałam. Ciągle znajdowałam się w kuchni i dla pewności zaczęłam sobie wyliczać wszystkie znajome przedmioty, a zaczęłam od pieca, bo był najsolidniejszy i najbardziej pewny ze wszystkiego, co istnieje na świecie. Potem mogłam spojrzeć na mężczyznę. Nie był jeźdźcem bez głowy. Głowę miał i widziałam bardzo opaloną twarz z kilkoma głębokimi zmarszczkami na czole i policzkach. Siwiał na skroniach. Oczy miał szaroniebieskie, jasne, usta wyraźne, trochę niepewnie uśmiechnięte. Opuściłam wzrok na ręce: któraś z tych rąk zadała cios w białą plamę twarzy na pampie tamtej nocy i wtedy plama zaczęła opadać, a skowyt pobitego poniósł się wśród ciemności. Ręce były duże, ale widywałam większe, i to nawet w naszej osadzie. — Dzień dobry panu — powiedziałam i dygnęłam. — Maga. Już się witałaś — zawołała mama. — Obudź się. 18 — Przepraszam. Mężczyzna roześmiał się i znów usiadł, bokiem, żeby mnie dobrze widzieć. Na stole, tuż przed nim, stała szklaneczka do połowy napełniona brunatnym płynem. Ale to nie była herbata. Na parapecie, do którego dosunięty był stół, pyszniła się duża butelka z etykietką, na której napis brzmiał: Rum Jamaica. Prawie słyszałam echo piosenki o umrzyka skrzyni i stukot drewnianej nogi pirata, wycie wichru i suchy odgłos strzałów. Prawie byłam na wyspie skarbów. Przycisnęłam pióra do piersi i oderwałam je natychmiast, bo mogły się pognieść. Były delikatne i nie ważyły nic, nie były ciepłe ani zimne i paliły się wszystkimi barwami. Mama obserwowała mnie. Potrząsnęłam głową i skinęłam mamie, że już, już się obudziłam. — To jest twój ojciec — powiedziała powoli. — Pan Pohoży jest twoim ojcem. Zamrugałam powiekami i wyciągnęłam przed siebie ręce. Pióra zaczęły sfruwać na ziemię. W ostatniej chwili chwyciłam jedno i, niosąc je przed sobą, pomknęłam do drzwi, a potem zamknęłam się w swoim pokoju. Siedziałam na łóżku, trzymałam pióro w ręku, patrzyłam na nie, a głuche rozczarowanie szalało w moich piersiach. Ten człowiek był zwyczajny. To nie był jeździec bez głowy ani człowiek znikąd. Nie był to wieczny tułacz ani nawet Staś Tarkowski. — Cholera — zaklęłam jak mama, starając się nadać głosowi maminy ton. — To nawet nie jest Robinson Cruzoe. A Robinson Cruzoe miał przecież naprawdę nieciekawe i naprawdę monotonne życie na tej swojej wyspie. Ten mężczyzna nazywał się Pohoży, a nie Armstrong, Cook, Kolumb czy Amundsen, tylko Pohoży i musiał okazać się moim ojcem. Nigdy nie marzyłam 0 ojcu. Patrząc na drzwi mojego pokoju, powiedziałam mu z szatańskim sarkazmem: — A pióra to mi na pewno przyniosłeś sztuczne. Wolałabym, tak jak było do tej pory, nie mieć ojca. Sto razy bardziej lubiłam męża mojej mamy, który już przestał być jej mężem. Nie był nikim nadzwyczajnym, ale był od dawna, i nawet nie miałam do niego żalu o to, że jest tak normalny. 1 chorowity. Położyłam się na łóżku, gniotąc ogień pióra, i zaczęłam cichutko płakać. Dopiero po chwili pomyślałam, że wszystkiemu winna jest mama, która nadała mojemu ojcu tak wspaniałe przezwiska. Gdybym ich nie słyszała, jego opowiadanie zupełnie by mi wystarczyło, a mój ojciec stałby się dla mnie podróżnikiem i nigdy bym nie pomyślała ani o jeźdźcu znikąd, ani o jeźdźcu bez głowy, ani nawet o wiecznym tułaczu. Z pretensją do mamy zasnęłam. Przez jakiś czas unikałam mojego ojca, którego uparcie nazywałam panem Pohożym. Przychodził co kilka dni z coraz to nowym podarunkiem i wkrótce nasza kuchnia, a potem i pokoje, zaczęły się zmieniać w kalejdoskopowe marze- 2* 19 nia, w groty morskich rabusiów, w pokłady statków i w egzotyczne rezydencje. Wszędzie natykałam się na muszle, zasuszone rośliny i skorupy, pestki tropikalnych owoców, widokówki i foldery z dalekich miast, wyroby dzikich plemion i śmieszne ciekawostki z krajów najbardziej rozwiniętych. Ze złośliwą ciekawością czekałam na dzień, w którym mama powie, że ma dość tej kolekcji i znów gdzieś pojedziemy, żeby się od niej uwolnić, tak jak uwolniłyśmy się od elektrycznych kolejek, zapalniczek i pozytywek. Ale mama niczego takiego nie mówiła. Mój ojciec siadywał w kuchni przy stole, mama szykowała mu herbatę, którą nieodmiennie odsuwał na bok, po chwili wyciągał z kieszeni kurty flaszkę rumu. Mama podawała mu szklaneczkę, mój ojciec proponował, żeby i ona się napiła, odmawiała, wtedy nalewał sobie do połowy i łykał powoli, opowiadając. Zawsze opowiadał. Trzymałam się wówczas, pełna niezrozumiałego rozczarowania, daleko od kuchni, bo ciągle mój ojciec nie stawał się ani jeźdźcem bez głowy, ani nikim innym. Od czasu do czasu i do mojego pokoju, i do ogrodu dobiegał jego spokojny, mocny, schrypnięty głos, ale słów nie słyszałam. Czasem myślę, że tak by już zostało, ale mieszkał w osadzie CHŁOPAK OD STARSZEJ PANI. Wszyscy go znali. Wcale nie jest tak, by w małej osadzie znali się wszyscy. Owszem, rozpoznaje się twarze i należy się kłaniać każdemu bardziej szanowanemu obywatelowi, ale to nie jest znanie. Myślałam sobie zawsze, że znanie zaczyna się wtedy, kiedy drugi człowiek staje się tematem naszych rozmów albo myśli. Może jest to wtedy znajomość jednostronna, ale istnieje na pewno. Chłopaka od Starszej Pani znali wszyscy. Rok wcześniej, kiedy akurat przyjechałyśmy do osady, Chłopak od Starszej Pani był jednym z siedmiorga czy ośmiorga sierot w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez pana Achremowicza i jego żonę, a właściwie tylko przez panią Achremowicz, bo kiedy przyjechałyśmy, mogiła pana Achremowicza zaczynała się właśnie zielenić młodziutką trawką — widziałam ją, kiedy z mamą odwiedziłam grób mojego dziadka. Pani Achremowicz została sama z dziećmi i osada mówiła o jej ciężkim losie. Słyszałam kilkakrotnie, jak dyskutowano o przyszłości domu dziecka, a nawet Gust założył się z Mrozickim o większą sumę, i wszyscy kibicowali temu zakładowi, który przydarzył się przed sklepem, w dniu, w którym dostawiano piwo. To był wtprek albo piątek, bo piwo przywożono we wtorki i piątki. Gust mówił, że dzieci odjadą z domu pani Achremowicz do innych sierocińców, a Starsza Pani zostanie sama, i Gust prawie wygrał zakład, ale Mrozicki potem nie chciał zapłacić, ponieważ przy Starszej Pani, tak nazywano panią Achremowicz, pozostał Chłopak. Gust nawet miał pretensję do Chłopaka, bo gdyby i on wyjechał, Mrozicki musiałby płacić i obaj uczestnicy zakładu by się zabawili. Odjazd dzieci widzieliśmy. Wszyscy się zgromadzili, kiedy to się działo. 20 Dom Starszej Pani stał blisko ulicy, bo ogród tam niewielki i na cofnięcie domu w głąb nie starczyło miejsca. Dlatego wszystko było widać: bagaże dzieci na schodkach, przy drzwiach kuchennych, i Starszą Panią wyglądającą przez okno w oczekiwaniu na mikrobus, i Chłopaka, który siedział samotnie przed domem, i dzieci też. Kiedy mikrobus zajechał, Chłopak otworzył bramę, a Starsza Pani nadeszła razem z nim, jakby go chciała pilnować. Dzieci już nie widzieliśmy, znikły. Mikrobus zatrzymał się przy bramie, wysiadła z niego niska, ruchliwa kobieta i dwóch mężczyzn. Podeszli do Starszej Pani i zobaczyliśmy nikły ruch jej głowy wskazujący w stronę ogrodu, a potem jej twarz, która zatrzasnęła się nagle, jakby nie chciała niczego przyjmować do wiadomości. Chłopak niespokojnie dreptał tuż obok. — Oni są za mali — powiedział. — Niech oni lepiej zostaną. Albo ja pojadę z nimi. Starsza Pani wyglądała tak, jakby była nieobecna, ale usłyszała go jednak i odpowiedziała : — Ty zostaniesz. Stała nieruchomo, zwrócona twarzą w stronę ulicy, a Chłopak czaił się za jej plecami i kręcił się trochę, próbując odgadnąć, co się dzieje w ogrodzie. Starsza Pani od czasu do czasu, nie oglądając się, wyciągała rękę do tyłu i dotykała Chłopaka, a Chłopak za każdym razem się wzdrygał, spoglądał na nią i znów zaczynał się kręcić. Starsza Pani zabierała rękę i wyciągała ją przed siebie, jakby chciała obejrzeć, czy naprawdę dotyka Chłopaka, i wystawiała tę rękę tak, że wszyscy ją widzieli: suche, kościste palce, powleczone pomarszczoną skórą. Kiedy dotykała Chłopaka, te palce musiały go na pewno szturchać albo szczypać. Choć ona tego nie chciała. Nie wiedziałam, co się dzieje. Wiedziałam, że kobieta i dwóch mężczyzn zabierają dzieci. I że Chłopak zostaje. Wyobrażałam sobie, że oni ratują te dzieci, a Chłopaka pozostawiają na pastwę losu. Wydawało mi się, że ponieważ tylko Chłopak zostaje dla Starszej Pani, to ona dotykiem ciągle sprawdza, czy Chłopak jest dość tłusty. Doskonale znałam bajkę o Jasiu i Małgosi i wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić. Było mi żal krótkiego życia Chłopaka, oceniałam go na najwyżej czternaście lat. Potem dowiedziałam się, że miał nieco więcej. Tak, było mi go żal, schowałam kciuki za jego powodzenie. Tymczasem w ogrodzie dwóch mężczyzn i kobieta posuwali się powoli, a przed nimi małe figurki dzieci wyskakiwały z krzewów i niknęły w innych kępach, ale każdy skok pokazywał, że zostaje im coraz mniej miejsca. Dzieci były ciche, mężczyźni też milczeli, obca kobieta krzyczała: — Cukierki, dzieci, słodycze! Od jej krzyków zrobiło mi się nagle mdło i pomyślałam, że już nigdy nie będę miała ochoty na nic słodkiego — bo dopiero wtedy, kiedy dzieci zaczęły uciekać, a tamta trójka powoli, w rytm wrzasków kobiety, naganiała je na ogrodzenie 21 zamykające ogród od tyłu, dopiero wtedy zrozumiałam, że dzieci nie chcą nigdzie wyjeżdżać, a Starsza Pani nie zniesie ich utraty. I że zostaje jej tylko Chłopak, i ona nie sprawdza jego tłustości, a sprawdza tylko, czy on na pewno jest. I czy ona nie zostanie zupełnie sama. Mikrobus zagradzał bramę, jego silnik cicho pracował. Kierowca, bo był jeszcze kierowca, przeniósł już bagaże dzieci ze schodów do wozu — było tam kilka tekturowych walizek i jakieś tłumoki — a potem wgramolił się za kierownicę i oparł na niej głowę, zasłaniając dłońmi uszy. Ze wszystkich sił starał się niczego nie słyszeć. Zaczęłam płakać. Mama zacisnęła rękę na moim ramieniu. Starsza Pani znów dźgnęła Chłopaka palcem i z jej piersi dobyło się coś głuchego, jakby stęknięcie. — Nie mogę — powiedziała. — Nie zniosę tego. Zawtórował jej Chłopak: — Nie mogę. Pojadę z nimi. Muszę. — Nie. — Jestem z nimi. Jestem ich bratem. — Nie. Ktoś za moimi plecami szepnął: — To nieludzkie. A w ogrodzie darła się kobieta: — Czekolada. Kto chce czekoladę? Kobieta powoli, metodycznie zbliżała się do tylnego ogrodzenia. Mężczyźni posuwali się po bokach, milcząco i czujnie, a potem jeden z nich skoczył i gestem jednocześnie brutalnym i czułym uniósł w górę małą figurkę, a wtedy do krzyków kobiety dołączył przerażony pisk dziecka. miona, a potem nagle wyprostował się i spojrzał na nas. — Ludzie, to konieczne! Nie będą miały krzywdy. Czekał ch-wuę i znów zaczai uspTavńed\vw\eińa, jakby kłoś ich od niego żądai-. — Ta pani nie daiaby tady prowadzić domu. \jv\dzie\ "Będzie im dobrze. Jeden z polujących na dzieci mężczyzn prowadził do mikrobusu pięcioletnią dziewczynkę, miała niebieskie, puste oczy i różową, odświętną sukienkę. Płakała cicho, a kiedy stanęła przy samochodzie, zwróciła się do Chłopaka: — Adam! Nie popatrzyła na Starszą Panią. — Nie ruszaj się — odezwała się Starsza Pani i Chłopak opuścił głowę, i nie patrząc na dziewczynkę mruknął: — Nie mogę. Dziewczynka odwróciła się od niego i weszła do mikrobusu. Po chwili nadszedł drugi mężczyzna, także z dziewczynką, i ona również powiedziała: — Adam! 11 zamykające ogród od tyłu, dopiero wtedy zrozumiałam, że dzieci nie chcą nigdzie wyjeżdżać, a Starsza Pani nie zniesie ich utraty. I że zostaje jej tylko Chłopak, i ona nie sprawdza jego tłustości, a sprawdza tylko, czy on na pewno jest. I czy ona nie zostanie zupełnie sama. Mikrobus zagradzał bramę, jego silnik cicho pracował. Kierowca, bo był jeszcze kierowca, przeniósł już bagaże dzieci ze schodów do wozu — było tam kilka tekturowych walizek i jakieś tłumoki — a potem wgramolil się za kierownicę i oparł na niej głowę, zasłaniając dłońmi uszy. Ze wszystkich sił starał się niczego nie słyszeć. Zaczęłam płakać. Mama zacisnęła rękę na moim ramieniu. Starsza Pani znów dźgnęła Chłopaka palcem i z jej piersi dobyło się coś głuchego, jakby stęknięcie. — Nie mogę — powiedziała. — Nie zniosę tego. Zawtórował jej Chłopak: — Nie mogę. Pojadę z nimi. Muszę. — Nie. — Jestem z nimi. Jestem ich bratem. — Nie. Ktoś za moimi plecami szepnął: — To nieludzkie. A w ogrodzie darła się kobieta: — Czekolada. Kto chce czekoladę? Kobieta powoli, metodycznie zbliżała się do tylnego ogrodzenia. Mężczyźni posuwali się po bokach, milcząco i czujnie, a potem jeden z nich skoczył i gestem jednocześnie brutalnym i czułym uniósł w górę małą figurkę, a wtedy do krzyków kobiety dołączył przerażony pisk dziecka. Ludzie zafalowali, ale milczeli. Kierowca jeszcze bardziej wciągnął głowę w ramiona, a potem nagle wyprostował się i spojrzał na nas. — Ludzie, to konieczne! Nie będą miały krzywdy. Czekał chwilę i znów zaczął usprawiedliwienia, jakby ktoś ich od niego żądał: — Ta pani nie dałaby rady prowadzić domu. Ludzie! Będzie im dobrze. Jeden z polujących na dzieci mężczyzn prowadził do mikrobusu pięcioletnią dziewczynkę, miała niebieskie, puste oczy i różową, odświętną sukienkę. Płakała cicho, a kiedy stanęła przy samochodzie, zwróciła się do Chłopaka: — Adam! Nie popatrzyła na Starszą Panią. — Nie ruszaj się — odezwała się Starsza Pani i Chłopak opuścił głowę, i nie patrząc na dziewczynkę mruknął: — Nie mogę. Dziewczynka odwróciła się od niego i weszła do mikrobusu. Po chwili nadszedł drugi mężczyzna, także z dziewczynką, i ona również powiedziała: — Adam! 22 A on powtórzył: — Nie mogę. Później mikrobus był pełny, ale wcześniej każde dziecko powiedziało coś do Chłopaka, a on odpowiadał: — Nie mogę. Widzieliśmy, jak kobieta w środku samochodu rozdaje dzieciom czekoladę i dzieci brały, i widziałam ich oczy, patrzące na nas z lękiem, ale i z ciekawością, bo już staliśmy się dla nich obcymi ludźmi, a potem silnik zawarczał głośniej i mikrobus wycofał się, zawrócił i odjechał, a Starsza Pani wyciągnęła rękę do tyłu, szturchnęła Chłopaka, sprawdziła, czy naprawdę go jej zostawili, i powiedziała : — Zamknij bramę. A on odpowiedział: — Nie mogę. Wtedy poruszył się Mrozicki. Zaczął zamykać bramę. Chłopak doskoczył do niego, ale Mrozicki krzyknął: — Odsuń się. I Chłopak odsunął się, a Mrozicki zamknął bramę i wrócił do nas przez furtkę. — Chodź — powiedziała Starsza Pani do Chłopaka, a Chłopak odparł: — Nie mogę. I wartował przy bramie długo, wszyscy się już rozeszli, a on wartował, jakby czekał, że dzieci wrócą. I wieczorem jeszcze wartował. Potem przez wiele dni nie widzieliśmy Starszej Pani. Chłopak załatwiał sprawunki w sklepie i Chłopak pracował w ogrodzie. Czasem ktoś do niego zagadał, ale Chłopak nie odpowiadał. Szybko zapomnieliśmy jego imienia, stał się Chłopakiem od Starszej Pani, tym, który przy niej pozostał, kiedy zlikwidowano rodzinny dom dziecka, bo nie było już pełnej rodziny po śmierci pana Achremowi-cza. I wszyscy go znali, Chłopaka od Starszej Pani, gdyż pozostał. Nie odpowiadał na pytania i wyglądało na to, że jest dziwny albo nienormalny. Dzieci zaczęły się go trochę bać. Ja także. Omijałam z daleka dom Starszej Pani, choć droga ze szkoły do naszego domu prowadziła właśnie tamtędy. Wolałam chodzić naokoło, byle nie zbliżyć się do tamtych miejsc, tym bardziej że z domem i ogrodem Starszej Pani sąsiadował ogród mojego ojca, ogromna, dzika, tajemnicza i nieznana przestrzeń otoczona wysokim, szczelnym i mocnym parkanem, nad którym chwiały się czuby wielkich drzew. Ktoś mi powiedział, że to ogród mojego ojca, a ja w to nie chciałam uwierzyć, bo myślałam, że mój ojciec nigdy nie istniał. Ktoś mi powiedział, że ogród jest zdziczały, a od roku zupełnie opuszczony, gdyż umarła matka mojego ojca, czyli moja druga babcia, a jej mąż umarł jeszcze wcześniej, przed moim urodzeniem. Maleńki dom przy ogrodzie zagradzał przejście i stanowił jedyną drogę prowadzącą do środka. Miał dwa okna przysłonięte zmurszałymi okiennicami. Wydawało mi się, że przez szpary można by zajrzeć do środka, ale bałam się tak zrobić. 23 Chłopaka widywałam tylko czasami i z daleka. Zawsze niósł siatki z zakupami i zawsze wydawał mi się przygarbiony. Kiedy przesuwał się na krańcu którejś z uliczek, gdy widziałam go z okien sklepu albo w sklepowym tłumku, zastanawiałam się, co on i Starsza Pani robią w swoim domu. I wtedy wzdrygałam się tak, jak Chłopak się wzdrygał, ilekroć Starsza Pani go dotykała, stojąc w bramie, kiedy zabierano jej dzieci. Potem poznałam go lepiej. We wrześniu nie przyszedł do szkoły i dyrektor kazał mojej mamie sprawdzić, dlaczego Chłopak opuszcza szkolne zajęcia. Wybrałyśmy się do domu Starszej Pani przed wieczorem i stukałyśmy długo, ale nikt nie otwierał. Obeszłyśmy dom dookoła i mama pokazywała mi róże Starszej Pani, które kożuchem pokrywały niemal całą powierzchnię ogrodu, a potem stukałyśmy w okno, i znów do drzwi kuchennych, aż wreszcie moja mama nacisnęła klamkę i drzwi ustąpiły. Znalazłyśmy się w kuchni. Chłopak od Starszej Pani siedział przy stole, w piecu palił się ogień, a na piecu stał parujący garnek i wydawał zapach duszonego z grzybami mięsa. Chłopak chyba nas nie widział. Siedział przy stole, przed sobą miał otwarte książki, a kiedy się zbliżyłyśmy, okazało się, że to podręczniki do ósmej klasy. — Co się stało? Nie słyszałeś pukania? — spytała moja mama. Chłopak podniósł głowę, a ja prędko się cofnęłam. Ani na chwilę nie puściłam ręki mojej mamy, ale teraz wydawało mi się, że lepiej ją puścić, byle znaleźć się dalej od spojrzenia Chłopaka. — Nie mogłem — powiedział. — Czego nie mogłeś? Głos mamy zabrzmiał ostrzej. — Nie mogłem. Mama patrzyła na niego przez chwilę, potem spojrzała na garnek, jakby w nim mogła znaleźć wytłumaczenie, pociągnęła nosem i wzruszyła ramionami. — Dlaczego nie przychodzisz do szkoły? — Nie mogę. — To twój obowiązek. Nie odpowiedział. — Gdzie jest pani Achremowicz? Ciągle milczał. — Odpowiedzieć chyba możesz? Wyglądał tak, jakby naprawdę zastanawiał się, czy może. Odrzucił z czoła kosmyk włosów i spostrzegłam, że chyba nie strzygł się od wielu miesięcy, ciągle zastanawiał się nad pytaniem mojej mamy, a potem bezdźwięcznie przyznał: — Może mogę. — Jest w domu? Znów się zastanawiał. — Chyba jest. 24 — Prowadź. — Nie mogę — powiedział i zwrócił wzrok na książki. Ale wydawało się, że powoli odżywał, bo po chwili zdobył się na niewielką inicjatywę: — Ona jest tam — dodał i ledwie zauważalnym skinieniem wskazał wewnętrzne drzwi. — Zostań tu — rozkazała mi mama i odeszła, zanim zdołałam zaprotestować, a potem nie odważyłam za nią pobiec, bo spojrzenie Chłopaka uczepiło się mnie i trzymało. — Nie mogę niczego — wyjaśnił po chwili równym, spokojnym głosem. Szybko przełknęłam kulę śliny, odchrząknęłam i powiedziałam, jak mogłam najwyraźniej: — To ja poczekam przed domem. Wyskoczyłam na zewnątrz i zachłystywałam się powietrzem gęstym od zapachu róż, wyrzucając z siebie atmosferę domu Starszej Pani. W następnych dniach, tygodniach i miesiącach — ilekroć spotkałam Chłopaka od Starszej Pani, tylekroć kiwał mi porozumiewawczo głową i rozumiałam, że jesteśmy zaprzyjaźnieni. Ale zamieniliśmy może dziesięć słów, a może i to nie. Chłopak do szkoły nie przyszedł. Z napomknień mamy zdołałam zrozumieć, że Starsza Pani jest chora, wymaga nieustającej opieki, a Chłopak uczy się w domu, i że to jest niezgodne z przepisami. Mama chodziła tam jeszcze kilkakrotnie, a potem powiedziała, że jest bezsilna, a Chłopak na wszystkie prośby i pytania odpowiada, że nie może albo nie umie. NIEMOC Chłopaka wydawała mi się pełna szlachetności i tajemnicza, ale nie próbowałam jej zrozumieć, a nawet byłam trochę rozczarowana, gdy się skończyła. Byłam tego świadkiem. Tego dnia nie mogłam ominąć z dala domu Starszej Pani, bo mój ojciec, który już się pojawił i odwiedzał nas, właśnie przez kilka dni się nie pokazywał i mama kazała sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Nie szłam tam chętnie, ale prawie nie myślałam o swoich strachach, gdyż ogrody zaczynały już pachnieć, a trudno bać się bez powodu wśród aromatów wiosny. Minęłam dom Starszej Pani i zbliżałam się do chatynki mojego ojca, kombinując, co zrobić, żeby nie wejść do środka. Ojciec bezustannie mnie zapraszał, ale kilkakrotnie uniknęłam odwiedzin, i za każdym razem wiedziałam, że jednak zbliża się dzień, w którym to się nie uda. Próbowałam sobie wyobrazić, co u niego zastanę, ale natychmiast zaczynało mi się mącić w głowie i musiałam zaciskać oczy, bo pamiętałam, że za domem ojca jest ogród, o którym ludzie mówią i którego wszyscy się boją. Ojca nie lękałam się zupełnie, a nawet pogodziłam się z tym, że był tylko marynarzem, a nie wiecznym tułaczem, ba, zaczynało mi się to podobać. Lecz w pobliżu jego ogrodu wyczuwałam nieznaną, przyczajoną siłę i niezgłębioną, a może groźną tajemnicę. I nadal, kiedy ojciec przychodził do nas, starałam się zniknąć. Już nie dlatego, że rozczarowywał mnie jako posiadacz głowy, bez której wspo- 25 mmany przez mamę wspaniały jeździec obywał się doskonale, ale przede wszystkim dlatego, że przynosił ze sobą coś z tego ogrodu. Jego tchnienie. Mama może też to czuła, choć inaczej niż ja. Po każdej jego wizycie stawała przed naszym domem, patrzyła w niebo i mówiła, że zbliżają się upały Mówiła ze to będą złociste upały. Była wówczas niespokojna, a w nocy słyszałam, że przechadza się po swoim pokoju. Złociste upały - to brzmiało dobrze. Ale złociste upały miały coś wspólnego z ogrodem mojego ojca. Śniły mi się i były niebezpieczne. Tego dnia wyglądało na to, że będę musiała wejść do domu ojca i znaleźć się tuz przy ogrodzie, a nawet w ogrodzie, bo dom do niego należał. Do ogrodu Pocieszało mnie to, że me było upału, więc i te złociste musiały sobie drzemać Dzień był zaledwie ciepławy, prześwietlony słońcem, pełen ruchliwych zapachów. Minęłam już dom Starsze] Pani i coraz bardziej zwalniałam kroku, medytując, co się za chwilę stanie. Domek ojca tworzył ciągłą linię z parkanem, broniąc ogrodu, i doskonale widziałam błyszczącą mosiężną klamkę jego drzwi. Przystanęłam, mówiąc sobie, że postoję tylko jedną minutkę, a potem wejdę do środka. Pociłam się trochę. Było mi mdło. I wtedy uratował mnie Chłopak. Usłyszałam tupot biegnącego człowieka i jakieś dziwne, spazmatyczne, ale bezsłowne nawoływanie i zaczęłam się odwracać, żeby zobaczyć, kto to może być. Nie robiłam tego szybko, bo strach sparaliżował mnie nagle. Wiosna wiosną, wiosna rozprasza lęki, ale ktoś biegł w moim kierunku i krzyczał nie jak człowiek. A działo się to w pobliżu ogrodu, którego od lat nikt nie widział i w którym Bóg wie jakie rzeczy mogły się wyprawiać. Odwracałam się, ale to trwało całe wieki. Wtedy otworzyły się drzwi domu mego ojca, a on sam stanął na progu. Obok mnie przemknął Chłopak, to on wołał. Biegł przed siebie i tym razem nie poznał mnie nawet. Pędził, przemykał skowycząc koło domku mojego ojca, i pobiegłby dalej, gdyby ojciec nie postąpił o dwa kroki do przodu, tak że Chłopak musiał wpaść w jego ręce. I Chłopak zrobił to jakby z ulgą, jakby się poddawał. Jakby biegnąc i wołając uświadomił sobie, że nie wie, dokąd właściwie tak pędzi. Ojciec zatrzymał go, rozpościerając ręce, obrócił go i popchnął, a Chłopak pobiegł w przeciwnym kierunku. Ojciec za nim. Mijając mnie zawołał coś i biegł dalej, dopiero po sekundzie zrozumiałam, że wzywał, bym się przyłączyła. Strach minął. Zawdzięczałam to ojcu. Patrzyłam za nimi, ojciec dognał Chłopaka przy ogrodowej furtce, przepchnął go przez nią i znów spojrzał na mnie, i zawołał jeszcze raz: — Chodź tu. Może się przydasz! Usłuchałam i ruszyłam za nimi. Przeleciałam przez furtkę, która kołysała się skrzypiąc, deptałam im po piętach na chodniku prowadzącym do domu, razem z nimi wpadłam do środka, a Chłopak nie zatrzymał się, a tylko zwolnił, i prowadził nas przez krótki korytarz, obok skrzyń, obok telefonu, przez otwarte drzwi do pokoju, a tam na podłodze leżała Starsza Pani. 26 Pomyślałam, że musi jej być niewygodnie. Ojciec westchnął głośno, Chłopak pochylił się i spróbował podnieść Starszą Panią. — Zostaw — powiedział ojciec. — Ja to zrobię. Gdzie? — Nie wiem. — Gdzie jest łóżko? Chłopak zatrząsł się i ojciec nie pytał go już o nic, pochylił się, dźwignął ciało Starszej Pani i ruszył do drzwi. Szliśmy za nim. Korytarz rozgałęział się, z zakamarków mrugała ciemność, ojciec szedł bez wahania, zrozumiałam, że zna dom. Skręcił i weszliśmy do sypialni pełnej przygaszonego, szarego światła, zapachu bielizny posypanej lawendą, mrocznych portretów staromodnych kobiet i mężczyzn. Ojciec przystanął, odetchnął powoli, a potem złożył Starszą Panią na drewnianym, bogato rzeźbionym łóżku przykrytym ciężką kapą, pochylił się i słuchał jej oddechu. — Dzwoń po pogotowie — powiedział. Chłopak wcisnął się w kąt pokoju i ani drgnął. — Tu jest telefon. Dzwoń! Chłopak powiedział: — Nie mogę. Ojciec spojrzał na mnie. — Do ciebie mówię. Podał mi numer. — Umiesz telefonować? Skinęłam głową. — Pospiesz się. Mnie także sparaliżowało. Ruszyłam do telefonu, który zauważyłam wcześniej na korytarzu, ale dotarłam tam chyba dopiero po kilku latach, a całe wieki minęły, nim uzyskałam połączenie i nim udało mi się wytłumaczyć, o co chodzi. Kiedy rozmawiałam, ojciec zajrzał do korytarza. Zdążył zdjąć kurtkę i zakasać rękawy swetra. — Dasz sobie radę? Chyba udało mi się przytaknąć, bo zniknął. Potem wróciłam do sypialni. Chłopak czaił się w kącie, mój ojciec pochylał się nad Starszą Panią, a ona z wysiłkiem szeptała: — Po co tu przyszłam ? Ledwie ją było słychać. Na palcach zbliżyłam się do łóżka i zobaczyłam nieznaczny ruch wąskich, bladych warg. Był to chyba jedyny ruch na całym świecie. — Pani jest u siebie. Ojciec także szeptał, pochylając się po każdym słowie coraz niżej. Jego głos zapewne miał brzmieć kojąco, ale Starsza Pani tego nie zauważyła i leżąc, z trudem 27 skupiając wzrok na jego twarzy, suchym jak szmer sypiącego się piasku tchnieniem spytała: — To co tu roffisz, człowieku? — Pani zasłabła. — Idź stąd. Nie chcę cię widzieć... Odpoczęła chwilę i dodała: — Twój ojciec i ogród... Ojciec przerwał jej. Wyprostował się i powiedział nagle normalnym głosem, który zabrzmiał jak krzyk, choć nie był głośny. — To nie ma nic do rzeczy. Starsza Pani przymknęła oczy i zbierała siły, a potem odezwała się odrobinę donośniej: — Twój ojciec i ogród zniszczyli mi brata. — Nie. — Idź stąd. Zamknęła oczy i oddychała słabiutko, a ten oddech był jak parowanie stygnącej wody, spokojny, duszny i niewidoczny. Ale potem znów spojrzała, a w tym czasie, kiedy nie patrzyła, coś zrobiła ze sobą, bo jej oczy były teraz mocne, stalowe, czujne. Mimo parującego oddechu. — Niech pan wyjdzie. I niech pan nie wraca. — Muszę jeszcze zostać. Pani straciła przytomność. Czekamy na pogotowie. Milczała. — Muszę zostać — powtórzył ojciec. Zerknął na mnie: — Ja życzę pani dobrze. Chciałem go oddać. — Nie można go oddać — szepnęła spokojnie. — Chciałem tylko, żeby ogród... — zaczął ojciec, ale nagle urwał, wyprostował się i sztywnymi palcami dotknął swoich ust. — Przepraszam. Nie mówmy o niczym. Pani jest słaba. Oczy Starszej Pani poruszały się, odnalazły mnie i trwały dłuższą chwilę, nieruchomo, jakby musiała sobie przypomnieć, kogo widzi. Ale nie znała mnie chyba, więc zaczęła znów szukać, i w końcu jej wzrok znalazł Chłopaka i zatrzymał się, i zmienił. Pomyślałam, że gdyby patrzyła tak na mnie, czułabym szczypanie czy szturchanie, czułabym jej rękę, która mnie odnajduje. — Podejdź — powiedziała. Musiała to powtórzyć dwa razy, zanim się ruszył. Stanęłam tuż za plecami Chłopaka, wyglądałam zza jego ramienia i patrzyłam na nią z góry. Wyglądała jak wycinanka z czarnego papieru. Ojciec odsunął mnie nagle, dość gwałtownie, a kiedy znów chciałam wrócić na swoje miejsce, przytrzymał i cała moja zachłanna ciekawość zmieniła się nagle we wściekłość na tego człowieka, którego usiłowano mi wcisnąć do najbliższej rodziny. — Pochyl się — mruknęła Starsza Pani. 28 Chłopak pochylił się. Byłam ciekawa, czy czuje jej oddech, który musiał być chłodny i słaby. Parująca woda. — Wyprowadź go — westchnęła czy szepnęła. — Jesteś mężczyzną. Wyprowadź go. Pohoży nie ma prawa być w tym domu. Chłopak leciutko pokręcił głową. — Zaufałam ci — tchnęła Starsza Pani i znów zamknęła oczy, ale wiedzieliśmy, że czuwa i tylko wypoczywa. — Wyprowadź tego człowieka. Chłopak wyprostował się i natknął na spojrzenie mojego ojca. Ojciec miał poważną, prawie zasmuconą twarz i spoglądał tak, jakby mierzył siły Chłopaka, a ja przypomniałam sobie, co zrobił z tamtym człowiekiem na pampie, z bratem Maureen, i nienawidziłam go, ale jednocześnie bardzo pragnęłam zobaczyć, jak czyjaś blada plama twarzy spada w dół i niknie. — Nie mogę — powiedział Chłopak. — Nie umiem. Chyba nie wiedział, do kogo się zwraca. Ale wtedy znów musiały go uszczypnąć zimne oczy Starszej Pani, bo wzdrygnął się nagle. ' — Wyprowadź go. Weź go za kark i wyprowadź. Już jesteś mężczyzną. Możesz. On mężczyzną nie jest. Zrób to. Jej usta poruszały się jeszcze przez chwilę, jakby ciągle mówiła, ale jakby także tego jej oddechu nie starczało, żeby nadać słowom jakiś porządny dźwięk. Chłopak pokręcił głową, odsunął się od łóżka, ominął mego ojca, znów zaszył się w kącie, przykucnął i zaczął płakać. Było to okropne, bo ona może jeszcze ciągle poruszała ustami i wydawało mi się, że ją słyszę. Chłopak płakał, póki mój ojciec nie przystanął nad nim. — Co jest? Pytał kilkakrotnie, nim doczekał odpowiedzi. Wydawało mi się, że Starsza Pani także nasłuchuje, a parowanie jej oddechu powoli zamiera. — Co jest? — Jestem bezsilny. — Co jest? — Niczego nie mogę — to był szmer. — Wpuściłem złodziei. Mój ojciec pochylił się nad Chłopakiem. Zaczął szeptać i nie słyszałam jego słów, przez chwilę szarpała mną rozterka: patrzeć na Starszą Panią, jak paruje, czy podejść do tamtych dwóch i podsłuchiwać. Chłopak także zaczął szeptać. Nie ruszałam się jednak aż do chwili, gdy mnie z kolei uszczypnęło spojrzenie Starszej Pani. Nie uszczypnęło, odrzuciło. W mgnieniu oka znalazłam się przy Chłopaku i ojcu. — Ona sprzedała tę szafę? — Tak. Ale ja ich wpuściłem. — Oni kupili tę szafę? — Tak. Ale wpuściłem złodziei. 29 — To nie byli złodzieje, jeśli kupili. Ich dialog był bezsensowny. Był też okrutny, bo bawili się w słowa, kiedy Starsza Pani umierała. Ale słuchałam. Także byłam okrutna, coraz bardziej, bo widziałam, że ojciec ani trochę nie niepokoi się o Starszą Panią i zachowuje się tak, jakby miał dużo czasu. Nie podobało mi się to, ale byłam najmłodsza i nikt potem nie mógłby mieć do mnie pretensji. — To nie byli złodzieje — przytaknął Chłopak. — Ale ja myślałem, że są. I wpuściłem ich, chociaż nie chciałem. Nie mogłem ich nie wpuścić. Ojciec westchnął. — Co jeszcze? — Wpuściłem nauczycielkę. — I co z tego? — Sama weszła, a ja nie zrobiłem nic. Teraz słuchałam uważniej. Wyglądało na to, że za sekundę zrozumiem, o co mu chodzi, bo nauczycielką musiała być mama i on ją przecież rzeczywiście wpuścił. — Wpuściłeś — przytaknął ojciec. — I co? — Nie chciałem, żeby weszła, ale weszła. Sama. A ja nie zrobiłem nic. Byłem bezradny. Spojrzałam w stronę łóżka. Starsza Pani patrzyła na nas i kiedy spostrzegła, że ją obserwuję, zwróciła się do mnie zupełnie wyraźnie: — Powiedz Adamowi, żeby go wyrzucił. — Nie mogę — odezwał się Chłopak. — Możesz — to mówił mój ojciec. — Pozwoliłem zamknąć bramę. Ojciec jakby się zachłysnął. — Bramę? — Bramę za dziećmi. Ja już wiedziałam, o co chodzi, ale ojciec nie rozumiał. Nie był przy tym. Nie wiedział. Przyjechał dopiero przed miesiącem. — Pozwoliłem zamknąć bramę za dziećmi. Byłem bezradny. Nie pojechałem z nimi. Zacisnęłam zęby i wyciągnęłam rękę. Dotknęłam ramienia ojca. Drgnął i spojrzał na mnie. — On mówi prawdę. Tak było — szepnęłam. — Z bramą? Nie cofałam ręki. Wyczuwałam palcami szorstkość grubej tkaniny jego swetra i jakieś ciepło. Dotykałam go dobrowolnie chyba pierwszy raz. Skinęłam głową i zbliżyłam usta do jego ucha. Wyczułam silny, zawrotny zapach mórz, rumu i czegoś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. — Tak, to prawda. Potem panu wytłumaczę. Potem ci powiem — poprawiłam się, serce zatłukło mocno i przez chwilę nie mogłam dodać ani słowa, bo po raz 30 pierwszy zwróciłam się do niego przez ty, i było to trochę niespodziewane, a trochę świadome, ale on nie miał dla mnie czasu. — No dobrze, zamknąłeś — zwrócił się do Chłopaka, przykucnął naprzeciw niego. — A teraz się podnieś. Chłopak nie usłuchał. — Podnieś się, bo ja cię podniosę. Chłopak powoli, opierając ręce o ścianę, zaczął się dźwigać, i jednocześnie prostował się mój ojciec. — Opiekujesz się kobietą. Jesteś mężczyzną. Chłopak słabo próbował zaprzeczyć. — Milcz. Ona cię potrzebuje. Kazała ci coś zrobić. Zrób to. — Nie umiem — szepnął Chłopak i zamierzał znów płakać. Ojciec odszedł, zabrał z krzesła swoją kurtkę, włożył ją i wrócił do nas. Przez ułamek sekundy patrzył na mnie i miałam nadzieję, że się uśmiechnie. — Zrób to. — Nie mogę. Nie umiem. Próbowałem. — Nie próbuj. Zrób to. W tej samej chwili usłyszeliśmy jęk karetki. Czekaliśmy, uniósłszy głowy. — Pokaż im drogę — zwrócił się do mnie ojciec. Nie poruszyłam się, nie mogłam stracić ani jednego ich gestu. Dom nie był taki wielki, żeby lekarz i sanitariusze zabłądzili. — Zrób to — powtórzył ojciec. — A potem podejdź do niej i powiedz, że to zrobiłeś. Ona tego potrzebuje. Ona musi mnie wyrzucić. Nie pytaj, dlaczego. Musi. Może ma prawo. Ale zrób to tak, żeby ona widziała. Już. Znów jakby się namyślał, a potem mnie dostrzegł i już otwierał usta, żeby mnie popędzić, ale w korytarzu rozległy się kroki i głosy. — Tutaj! — krzyknął ojciec i zwrócił się do Chłopaka: — Weź mnie za kark. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła lekarka w białym kitlu, a za nią dwóch sanitariuszy ze złożonymi noszami. Ojciec ruchem głowy wskazał Starszą Panią. Rzucili się ku niej. Ojciec odwrócił się i nadstawił Chłopakowi kołnierz swojej kurtki. — Prędzej. Wstrzymałam oddech, a Chłopak uniósł rękę i powoli dotknął kołnierza, a potem zacisnął dłoń na materiale. I jednocześnie ojciec ruszył, w ten sposób, by przedefilować przed łóżkiem Starszej Pani, która — kiedy przechodził obok — z tryumfem zacisnęła usta. Odprowadzani zdumionymi spojrzeniami lekarki i sanitariuszy, wyszliśmy na zewnątrz. Najpierw ojciec, ciągnąc za sobą Chłopaka, potem ja. Wyszliśmy i przemierzyliśmy chodnik. Ojciec zwolnił kroku. Za furtką stali ludzie i gapili się na nas. Karetka pogotowia dyszała słabo za ich plecami. I wszyscy ci ludzie, którzy przybiegli, bo usłyszeli wycie karetki i widzieli ją pędzącą przez osadę, i spodziewali się zobaczyć tylko jakieś nosze i ciało na noszach, osłupieli, jak ja osłupiałam w sypialni Starszej Pani. Bo widzieli wyraźnie, że Chłopak od Starszej Pani wypchnął z jej domu Pohożego, marynarza, kapitana 31 czy oficera wielkiej żeglugi, wielkiego chłopa, i widzieli, że Chłopak trzymał go za kołnierz i szedł za nim, niższy, trochę kudłaty, spoglądając spode łba. I niby jakiś nadczłowiek prowadził tego silnego mężczyznę, a Pohoży bezwolnie postępował w stronę furtki. Ludzie widzieli też, że Chłopak wypchnął go na ulicę. A kiedy obaj znaleźli się na ulicy, mój ojciec, Pohoży, cicho i bezradnie poprosił: — A teraz to już puść mnie, synu. Ręka chłopaka opadła. 4& *f lilf *t wmKwi І о о здр цо OJ qo >af OU od te/v\ &zs лир LO>ł gazs 3qj8 юцо Id ąv\s «Aofef sanu шар o\Aą tavr Królowie i poddani JABŁKO było ogromne, żółtozielone z brunatnymi plamami. Na końcu ogonka jakimś cudem zachował się listek, zmarszczony i suchy. Dłoń, w której jabłko ledwie się mieściło, poruszała się lekko przed moją twarzą, w górę i w dół, w górę i w dół, jakby jej właściciel uważał, że takie właśnie ruchy należą do najbardziej zachęcających. — Chcesz? — Za co ? — spytałam. — Bierz, jak dają. Nie jest trujące — powiedział ofiarodawca i rozkaszlał się słabym, bezczelnym chichotem. Przez chwilę zastanawiałam się. Nie ofiarowywał jabłka ot, tak sobie, czegoś chciał ode mnie i ani rusz nie mogłam zgadnąć, co by to mogło być. Miał dziesięć albo jedenaście lat i nie rozmawiałam z nim nigdy, choć mieszkał niedaleko od naszego domu i często, idąc do szkoły, widziałam jego plecy albo on widział moje. Rozmawiałam kiedyś z tym drugim chłopakiem, który teraz stał obok ofiarodawcy i porozumiewawczo, paskudnie się do mnie wykrzywiał. Ten drugi miał krótkie włosy, prześwitywała przez nie skóra. Kiedyś, jeszcze zimą, gdyśmy spieszyli na lekcje i znaleźliśmy się obok siebie, zatrzymał się nagle, pochylił i kazał powąchać swoją głowę. Pachniała ostro i chemicznie. Chłopak wyprostował się, pogładził ledwie widoczne odrosty i z zadowoleniem powiedział, że babka postanowiła wyleczyć go z łupieżu. — Wiedziałaś o tym? Przyznałam, że nie. — Widzisz! — patrzył na mnie z góry. — Ona ma specjalne sposoby. Tylko ona jedna umie leczyć z łupieżu. I zatrzymać krew z nosa. — Krew z nosa to nic trudnego. — Chcesz, to ci puszczę — podniósł pięść, a potem zaśmiał się tym swoim chichotem, który często słyszałam podczas przerw między lekcjami. Zresztą obydwaj chichotali identycznie. Któryś naśladował któregoś. — A ty ją sobie zatrzymasz. Ale nie uderzył mnie. Pochylił się jeszcze raz i jeszcze raz powiedział, a brzmiało to tak, jakby mnie zaszczycał: — Powąchaj. Znów pociągnąłam nosem i woń preparatu jego babci wydała mi się już nie tak chemiczna, a bardziej magiczna. — Ty nie masz łupieżu — skonstatował, przyspieszył kroku i zostawił mnie na drodze. Patrzyłam za nim i spóźniłam się wtedy do szkoły, bo zastanawiałam się, o co mu chodziło. Teraz^w ^wiele tygodni później, stał obok tego, który ofiarowywał mi jabłko, . % Щ> 3 $lady's«J4Ź, fc 33 przymrużał oczy, otwierał je, dawał do zrozumienia, że jego przyjaciel ma dobre zamiary i że za darem nie kryje się żadna pułapka. Ale nie wierzyłam żadnemu z nich. — Naprawdę jest dobre — powiedział ten od jabłka i podniósł owoc, ugryzł, przeżuł ze smakiem spory kęs. — Bierz. Drugi, łysy, powiedział: — Chodźmy. Było po lekcjach, podniosłam się więc z mojej klasowej ławki i pozwoliłam wyprowadzić na zewnątrz. Łysy szedł przodem i przy każdym zakręcie korytarza wyglądał ostrożnie, badając drogę, jakby to, co robiliśmy, było zakazane. Nie bałam się. Szłam z nimi chyba dlatego, że miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś o łupieżu, bo od tamtej dawnej rozmowy często przemyśliwałam nad sposobami, które pozwoliłyby mi się łupieżem zarazić. Mogłabym wówczas obciąć włosy. Mama hodowała je na mnie od lat z dużym wysiłkiem. Wysiłek był mój, a mamy ochota. Nie to, żebym chciała mieć głowę taką jak Łysy, okrągłą, z milimetrowymi odrostami, niepodobną do żadnej z chłopięcych głów, jakie znałam. Ale krótkie włosy były zdecydowanie lepsze. Z krótkimi włosami nie można należeć do chorowitych dziewczynek. Można należeć do żywych i niesfornych. Dla mamy byłam jednak ciągle chorowita. Wyszliśmy ze szkoły, Łysy znów zbadał teren i powiedział, że pójdziemy za stary budynek, tam nikt nie zagląda. Usiedliśmy na drewnianych, nie używanych schodkach, w ich szczelinach rósł gęsto zielony mech, który kusił, by go pogłaskać — jak aksamit. — Bierzesz czy nie? — spytał ten od jabłka. Pomyślałam, że to dobre przezwisko: Odjabłka. Dotknęłam skórki, była chropowata, zacisnęłam na niej palce, a chłopak natychmiast cofnął pustą już rękę i przyglądał mi się. — Dlaczego nie jesz? Popatrzyłam na nadgryzione miejsce i zrobiło mi się niedobrze. A potem popatrzyłam na Odjabłka i zrozumiałam, że muszę ugryźć albo on się obrazi. — Nie mogę — powiedziałam jednak. — Dlaczego? — zdziwił się chłodno. — To dobre jabłko. Z naszego sadu. Całą zimę leżało na sianie. Łysy zachichotał. — Brzydzi się po tobie. — Brzydzisz się? — Nie. — To jedz. — Nie mogę — powiedziałam, brzuch mnie bolał. — Mam uczulenie. — Co to jest? — spytał podejrzliwie Odjabłka, a Łysy spoważniał, bo groziło mu, że łupież przestanie być sensacją. Przymknęłam oczy i powiedziałam z determinacją: 34 — Włosy mi od jabłek wypadają. Zapadła cisza, a potem Odjabłka kiwnął się ze śmiechu. — To czego on się nażarł? — spytał, wskazując palcem Łysego. Łysy podskoczył i podsunął przyjacielowi pięść pod nos. — A tego chcesz spróbować? Miałam nadzieję, że się pobiją i będę mogła odejść. Żałowałam, że z nimi przyszłam. Ale Odjabłka spoważniał. — Daj spokój. Nie po to tu jesteśmy. I zwrócił się do mnie: — Jak nie jabłko, to czego byś chciała? Damy ci. — Niczego. — Nie ma tak, żeby niczego nie chcieć. Zawsze coś jest. — Odjabłka wzruszył ramionami. Łysy zaproponował: — Daj jej kopa, to będzie mówiła. — Co mam mówić? — spytałam słodko. Przez cały czas było jasne, że o coś im chodzi, tylko nie umieli się do tego zabrać. Nie wiedzieli, jak postępować z małymi dziewczynkami. — O co chodzi? Odjabłka chciał odpowiedzieć, ale Łysy mu nie pozwolił, był pierwszy: — O Chłopaka od Starszej Pani. Wstał ze stopnia, otrzepał spodnie i ustawił się naprzeciw mnie. — Jabłko jabłkiem, ale masz powiedzieć o Chłopaku. Chodzisz do niego. — Moja mama chodzi. Bo on jest teraz sam. — Ty chodzisz z nią. Spojrzałam na Odjabłka. Słuchał. Wydawało się, że jeśli odmówię odpowiedzi, nie będzie już mnie próbował kusić darami, a zgodzi się na to, co proponuje Łysy. A plany Łysego wcale nie były zagadkowe: pragnął mnie pobić. Sądził, że kpię z jego łysiny. — Chodzę do Chłopaka — mruknęłam — ale tylko czasami. — On jest wariat? Kątem oka dostrzegłam, że przez szkolne boisko przechodzi woźna. Podniosłam się. — Sam jesteś wariat. Łysy poczerwieniał. Odjabłka wtrącił szybko: — Czekaj. Naprawdę jest taki silny, jak mówią? Wszyscy troje obserwowaliśmy woźną. Odjabłka także wstał i poczułam wyraźnie, że jest ode mnie wyższy przynajmniej o dwie głowy. W szkole rozbrzmiał dzwonek i woźna nagle zawróciła. — Jest. Bardzo silny — powiedziałam posłusznie. Powoli przestawiałam stopy, żeby zejść ze schodków, znaleźć się na ziemi i spróbować uciec. Gdyby nie zainteresowanie łupieżem Łysego, w ogóle bym z nimi nie przyszła za szkołę. 35 Łysy odezwał się: — Może silny. Ale wariat. 1 głupi. — Kłamiesz — powiedziałam. — I ty też — zwróciłam się do Odjabłka, a potem skoczyłam do przodu, ale Łysy był szybszy. Moje długie włosy znalazły się w jego ręku, pociągnął za nie i zatrzymał mnie. — My kłamiemy? Wciągnęłam powietrze i napięłam mięśnie brzucha. Słyszałam, że kiedy się to zrobi, uderzenia mniej bolą. — Poczekaj — powiedział znów Odjabłka. Zaczynał mi się podobać. Chyba nie był awanturnikiem. — Potem jej wlejesz. Ciągle trzymałam jabłko, teraz wyjął mi je z ręki, ugryzł i przyjrzał mi się. — Uczulenie — zachichotał, a to rozeźliło Łysego. — Przyłożę jej. — Poczekaj. Odjabłka zwrócił się do mnie: — I on zna chwyty, ten Chłopak ? Jak on wyciągnął Pohożego z domu Starszej Pani? — Zwyczajnie — syknęłam. Chwyt Łysego na moich włosach wzmocnił się. — Pohoży to twój ojciec? — pytał Odjabłka. Nie odpowiedziałam. — Ciekawe — dodał. — On wyrzuca twojego ojca, a ty tam chodzisz? Co to znaczy? Znów ugryzł kęs jabłka, jeszcze raz się roześmiał. — Uczulony. — Przyłożę jej — powtórzył monotonnie Łysy. Wolałabym, żeby Odjabłka nie żartował z Łysego. — To jak to jest? — Odjabłka zachował spokój. Przytaknęłam pospiesznie: — Wyprowadził. Zna chwyty. Chodzimy tam, bo Starsza Pani leży w szpitalu i on jest sam. — Ciekawe — przeciągnął Odjabłka. — Jakie chwyty? Milczałam. Nie miałam pojęcia. — Pięścią rozwala cegły — bąknęłam w końcu. Łysy sapnął. — Jakie cegły? Skąd tu cegły? Ona kłamie. To co, teraz jej przyłożę? Odjabłka nie odpowiedział. Spokojnie pogryzał jabłko, przypatrywał mi się z nieznacznym uśmieszkiem, a potem powoli, ze smakiem, wyraźnie, żeby jak najbardziej rozwścieczyć Łysego, powiedział: — Uczulony Łysek. Łysy szarpnął moją głową i musiałam się odwrócić. Zobaczyłam jego oczy o jasnych rzęsach, krótkich, jakby ta babcia i rzęsy leczyła z łupieżu, i zobaczyłam pięść, która powoli odchylała się do tyłu, i jeszcze raz wciągnęłam powietrze, a wtedy ktoś za nami, ktoś, kogo nie widziałam, odezwał się łagodnie: 36 — Nie ruszajcie jej. To dziewczyna. Głos dobiegał z długiego krytego pomostu biegnącego wzdłuż starej szkoły. Łysy znieruchomiał. Nie widziałam Odjabłka, ale po chwili usłyszałam jego przymilny szept: — Chodź tu, chłopaczku. Łysy puścił mnie nagle, odskoczyłam i spojrzałam za siebie. Na pomoście stał chłopiec w moim wieku, może dziewięcioletni, nieco ode mnie wyższy, ubrany w szary, wygnieciony, drelichowy komplet. Można by go wziąć za dziewczynę, gdyby nie to ubranie. I gdyby nie szybki, zdecydowany ruch ręki, chowającej się w kieszeni. Gdyby nie wyraz jego twarzy: mimo delikatności rysów — twardy, nieco nadmiernie czujny i cwaniacki. Ale tę twardość dostrzegało się dopiero po chwili, bo ukrywały ją ogromne, błękitne oczy, szeroko rozwarte i ocienione niewiarygodnie długimi rzęsami, tak wyraźnymi, że musiałam sobie przypomnieć strzępki na powiekach Łysego i roześmiać się. — Nie bijcie jej — poradził chłopiec. Głos również miał prawie dziewczęcy i na przekór dziewczęcości pobrzmiewała w nim taka sama twardość, jaka była w twarzy. — Nam to mówisz? — mruknął Łysy. — Chodź no tutaj. — Ta sama droga — odparł chłopiec i nie poruszył się. — A jakże — Łysy w dwóch susach znalazł się koło niego. — A jakże, taka sama. Ale narażasz mnie na wysiłek, a ja tego nie lubię. Odjabłka bez zainteresowania przełknął ostatni kęs i rzucił ogryzkiem w chłopca. Ten uchylił się niedbale. — Możesz już iść — popatrzył na mnie. — Zabiorą się do ciebie — poinformowałam go. Cofnęłam się nieco. — Tu są kamienie — dodałam — a ja wcale nieźle rzucam i szybko biegam. Schyliłam się, podniosłam spory kamyk, potem drugi. — Naprawdę nieźle. Właściwie trafiam za każdym razem. — Jesteś dziewczynką — chłopiec uśmiechnął się do mnie. — Idź stąd. Ja ich zatrzymam. Na jego jasnej twarzy pojawiły się delikatne rumieńce. Był naprawdę dziwny: na oko łagodny, śmieszny i bezbronny, ale miał w sobie coś jeszcze, nie umiałam tego określić, ukrytą gotowość na wszystko, skłonność do ryzyka, niemal namacalną brutalność. I te cechy chyba nie mogły należeć do niego od urodzenia, nie, wyglądało na to, że przyszły z doświadczeniami, przypadkami, jakie go w życiu spotykały. Rozumiałam to w jakiś sposób, ale nie umiałabym wtedy tego wyrazić słowami. Nigdy się takich rzeczy nie umie. Był w każdym razie zupełnie inny niż ja, zupełnie inny niż Łysy i Odjabłka, którzy może chcieli mnie skrzywdzić, ale na pewno nie potrafiliby zrobić nic zupełnie nieoczekiwanego. Ten chłopiec potrafił. — No, idź już — ponaglił mnie. — To nie jest sprawa dla ciebie. — Nie zostawię cię przecież — wzruszyłam ramionami. — A oni tylko straszą. 37 Odjabłka — powiedziałam i w tej chwili właśnie nadałam mu przezwisko, które nosił już stale — nie jest taki zły. A Łysy — dodałam złośliwie i znów nadałam przezwisko, i to przezwisko przylepiło się do niego — to w gruncie rzeczy tchórz. Łysy niezdecydowanie sp'oglądał to na mnie, to na chłopca. Ogarnęła go furia, ale widział, że zdołają wyładować tylko na jednym z nas, na chłopcu albo na mnie. A miał ochotę oboje rozerwać na strzępy. Lecz chłopiec był bliżej. Łysy zamachnął się, chłopiec uskoczył. Odjabłka krzyknął cicho: — Pędź go na mnie. Rozstawił nogi i rozłożył ręce, żeby zagrodzić chłopcu drogę. Cofnęłam się jeszcze kawałek. — Ja rzucę w Łysego, a ty skacz przez poręcz — powiedziałam. Chłopca od boiska odgradzała niewysoka, drewniana bariera. Chłopiec obserwował Łysego i nie wiedziałam, czy mnie usłyszał. Łysy runął na niego, chłopiec znów się cofnął i nagle jego ręka wysunęła się z kieszeni, a z dłoni wychylił się wąski język noża. — Chodź, draniu — szepnął wyraźnie. — Popróbuj. No, chodź. Znieruchomieliśmy wszyscy, tylko ostrze krótkimi wahnięciami, razem z ręką chłopca, chodziło w tył i przód. — No, chodź. Odjabłka wydał zduszone sapnięcie. — Uważaj, cofaj się powoli — mówił do Łysego. — Powoli. Powoli — syczał rozpaczliwie, a Łysy, jakby tylko głos Odjabłka pozwalał mu się poruszać, po każdym słowie cofał stopę i ostrożnie stawiał ją na deskach pomostu. — Powoli. A potem Odjabłka wrzasnął: — Chodu! Łysy skoczył do tyłu, przewrócił się na stopniach, podniósł błyskawicznie, w biegu popchnął Odjabłka i zatrzymał się dopiero dobre dwadzieścia metrów od nas. Chłopiec schował nóż. Uśmiechnął się do mnie i przez chwilę znów był dziewczyną. — Masz rację — potwierdził. — To tchórz. Idziemy? Ruszyliśmy, a kiedy już zbliżaliśmy się do budynku nowej szkoły, Łysy krzyknął: — Nie będziesz miał życia. Żadne z was. Kiedy wyszliśmy na ulicę, chłopiec zaproponował, że poniesie mi tornister. Nie zgodziłam się. — Będą się śmiali. Jak się nazywasz? — Jaś — powiedział i poprawił się szybko. — Jan Tapert. A ty? — Maga. — Ładnie. Milczał potem i przypatrywał mi się z boku. Wyraźnie zamierzał mi towarzy- 38 szyć, ale nie mogłam go zaprowadzić do domu, bo babcia nie dałaby nam spokoju i musiałabym opowiedzieć o Łysym i Odjabłka. Prowadziłam go przez najpiękniejsze partie osady, wzdłuż granic najsławniejszych ogrodów, ale nie zauważył niczego, patrzył na mnie. — Masz ładne włosy. Skrzywiłam się. — Z tymi zielonymi oczyma wyglądasz jak jakiś skrzat. — Głupi — wrzasnęłam i zerwałam się do biegu, a potem obejrzałam się. Nie biegł za mną, nawet nie przyspieszył kroku. Szedł równo i spokojnie i musiałam na niego zaczekać. — Nigdy tak nie mów — powiedziałam. — Nigdy. — Dobrze — odparł bez zdziwienia. — Jeśli ci to sprawia przykrość. Nie sprawiało mi to przykrości, ale już mnie tak nazwał Chłopak od Starszej Pani. Skrzatem i bagiennym ognikiem — i w dniu, w którym mnie tak nazwał, długo stałam przed lustrem, starając się dostrzec błyski moich zielonych oczu, ale chyba były one widoczne tylko dla Chłopaka. Chłopak trzymał wtedy mnie za ręce, uścisk jego palców był silny, ale delikatny, i Chłopak patrzył mi w oczy, i widział to wszystko, o czym mówił, i to było tak słodkie, że chciałoby się przymknąć powieki i marzyć, ale nie mogłam tego zrobić, gdyż wtedy on nie widziałby bagiennego płomyka. Szeroko otwierałam oczy i musiałam je trochę wytrzeszczać, bo Chłopak uśmiechnął się, powtórzył: bagienny płomyk — i puścił moje ręce, a potem odszedł, bo musiał zajmować się domem i ogrodem, a pracy miał dużo, chociaż pod nieobecność chorującej Starszej Pani moja mama pomagała mu, kiedy tylko miała czas. Wtedy, kiedy odszedł, pobiegłam do domu i patrzyłam w lustro, i to też było słodkie, bo słowa Chłopaka ciągle brzmiały mi w uszach, ale nie widziałam ogników. Musiałam po prostu wierzyć, że widział je Chłopak. Dlatego tylko on mógł mnie nazywać ognikiem, skrzatem i wszystkim, czym miałby mnie ochotę nazwać. Jaś nie mówił już nic. Szedł obok mnie i z ukosa obserwował moją twarz, a ja prowadziłam go przez najpiękniejsze partie osady, ale na próżno, bo on ich nie zauważał. Spytałam go, skąd jest. — Nie wiem. Przyjechałem z ojcem. — Na długo? Chodzisz do szkoły? — Chodzę. Chodziłem. Nie wiem, czy na długo. — Zawsze się wie. — A ja nie wiem. — Gdzie zamieszkaliście? — Nie wiem — stwierdził. — Nigdzie. — A gdzie jest twój ojciec? Chłopiec wykonał nieokreślony ruch ręką. — Jak mnie będzie potrzebował, to mnie znajdzie. 39 — A po co przyjechaliście? — spytałam, ale wiedziałam, co mi odpowie. Że nie wie. I kiedy tak odpowiedział, nie śmiałam już pytać, wtedy on nieoczekiwanie dodał: — Ja byłem już w dziewięciu miejscach. To jest dziesiąte. A ty? — W dwóch — warknęłam z zazdrością. — A noży ile miałeś? — Ani jednego. To nóż mojego ojca. Pożyczył mi. Nie wiedziałbym, co z nim zrobić. Uśmiechał się do mnie i wyglądał jak dziewczyna, i jego oczy były bezdenne, ale nie wierzyłam mu. Pamiętałam, że trzymał nóż pewnie, a nieznaczne ruchy, jakie nim wykonywał, były dokładnie takie, jak na filmach, które czasami udawało mi się pooglądać, a w których były pokazywane walki na noże. — Długo będziesz ze mną szedł? — Jak długo pozwolisz. Wyprzedziłam go i zerknęłam na jego usta, były poważne, a jego oczy ciągle wlepiały się we mnie. — Myślisz, że jesteś taki wspaniały i tajemniczy? — spytałam. — Ja mam ojca, który był kapitanem okrętu. I raz na pampie załatwił jednego takiego. I nie tylko tam. I poczekaj jeszcze, zapoznam cię z Chłopakiem. Zgodził się natychmiast. W milczeniu doszliśmy do domu Starszej Pani, przeszliśmy przez furtkę i przystanęliśmy. W tej chwili, tuż po południu, dom i ogród Starszej Pani, oświetlone wysokim słońcem, nie przedstawiały się najlepiej, ale i tak zawsze przedstawiały się wspaniale. Wydawało się, że dom ledwie wygląda ponad łany ciemnych róż, które Chłopak nazywał Liii Marleen. Kwiaty kołysały się nieznacznie nad warstwami ciemnych liści i jaśniejszą trawą, i kłoniły się od czasu do czasu ku nam, przesuwając główki po cętkowanym tle krzewów jaśminu, a dalej, prawie niezauważalnie, przekształcały się w róże nieco jaśniejsze, pełznące po żerdkach i wpychające na ganek: te ostatnie mniej lubiłam, wyglądały trochę sztucznie, jak wycinanki z woskowanego papieru. Chłopak i dla nich miał nazwę: taniec Sylfidów, i nazwa była lepsza niż kwiaty. Róże, zdawało się, bezładną masą nacierały na dom i wspinały się ku niemu, i zdobywały go. Jaś przystanął i westchnął, tak cichutko, że zrozumiałam, iż to westchnienie w istocie powstrzymuje, żeby w niczym nie naruszyć spokoju ogrodu, i uśmiechnęłam się z satysfakcją, bo może i ja zdobyłam nad nim jakąś przewagę; w końcu zobaczył, że są ogrody, zobaczył naprawdę. I nie było ważne, że to nie jest mój ogród. — Chodź — powiedziałam pełnym głosem, nie licząc się z jego zachwytem. Jaś drgnął, popatrzył na mnie i wtedy, nie wiadomo dlaczego, zrobiło mi się go żal. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że przed chwilą patrzył na ogród, a nie na mnie, powtórzyłam więc chłodniej: — Chodź. 40 Zeszłam z chodnika, powlokłam się za dom, czułam się zmęczona i zrobiło mi się przykro, i zdawałam sobie sprawę, że chyba już nie byłam dla Jasia skrzatem. Przypuszczałam, że na tyłach domu znajdę Chłopaka, bo jeszcze przed zasłabnięciem Starszej Pani przywieziono, jak do innych domów, węgiel na następną zimę. Starsza Pani nie miała pieniędzy, by zapłacić wozakom za wniesienie węgla do komórki i Chłopak codziennie zabierał z ogromnej czarnej sterty kilka koszy, wnosił je do mrocznego, rozświetlonego wąską kratownicą wnętrza, wysypywał i patrzył na rezultaty. Czasem — od kiedy mama przychodziła mu pomagać, a ja przychodziłam razem z nią — towarzyszyłam mu, niosąc pełen węgla kubełek. W komórce urosła spora kupka, ze sto razy mniejsza od sterty. Za domem Chłopaka nie było. CZARNY KOT leżał na pryzmie lśniącego tłusto węgla. Całym ciężarem ciała przylegał do powierzchni sporej bryły, unosił głowę i zagadkowo spoglądał na coś, co znajdowało się po drugiej stronie węglowej góry. Jaś dotknął mnie leciutko, spojrzałam i chciałam się odezwać, ale palec na jego ustach kazał mi milczeć. Skradając się ruszył, okrążał kota szerokim łukiem, ja podążyłam za nim. Kot nie zwracał na nas uwagi, nasze ostrożne kroki nie umknęły mu. były nieważne. Po drugiej stronie pryzmy sześć innych kotów owinąwszy wokół siebie ogony siedziało na ziemi i celowało mordkami w stronę leżącego, a jeszcze dwa, trzymając się blisko przekwitłych krzewów jaśminu, podążały, by przyłączyć się do reszty. Czarny leżał nieruchomo, jego źrenice pulsowały zielonym światłem, potem powoli otworzył paszczę, ukazując różowe wnętrze. Koty zadrżały, któryś miauknął tęsknie i z cicha. Czarny tchnął potężnie, odgłos jego oddechu, prawie parsknięcie, dotoczył się aż do nas. Inne koty podskoczyły i miękko znalazły się o dwa kroki bliżej. Te, które przyszły ostatnie, teraz łapami dotykały pierwszych brył węgla — czarny opuścił głowę i bezgłośnie ziewał w ich stronę, a potem przymknął oczy. Koty przyległy przymilnie, ich szybkie, płytkie ziajanie stało się delikatnym wtórem do udawanej drzemki czarnego. — Piękny — szepnął Jaś. — Wspaniały. Musi mu być wspaniale. Kot patrzył prosto na nas. Ciągle rozdziawiał mordkę. Dyszał powoli. Na jego karku narastała tłusta fałda sierści, lśniąca, połyskująca i doskonale gładka. Wyminęłam Jasia i zbliżyłam się do pryzmy. Czarny nie drgnął. Jego adoratorzy podnieśli cichy, ostrzegawczy pomruk, ale nadal wlepiali ślepia w rozwartą, kuszącą, różową gardziel. — Znałem jednego kota. Żarł sardynki, a potem wylatywał na dwór i układał się na schodach. Wysoko. Wtedy przychodziły inne koty i siadały półkolem, a on otwierał paszczę i ział im prosto w nozdrza sardynkami. Myślałem czasem, że go zabiją z zazdrości, ale one go uwielbiały. Skinęłam głową. Jaś posuwał się tuż za mną, ale w tej chwili mnie wyprzedził i zbliżył się do kota. Wyciągnął rękę, kot obserwował go, co kilka chwil wydmuchiwał obłok zapachu, który w sobie trzymał, na pewno obłok zapachu, bo inne 41 koty prężyły się wtedy z rozkoszą pełną nadziei i unosiły łebki, by chwytać wonne, sardynkowe czy jakieś podobne powietrze. — Nie zabijały go — powiedział Jaś, zwracając się bardziej do kota niż do mnie. — Zazdrościły, ale łasiły się do niego. Uwielbiały go. Pochylił się i leciutko dotknął kota palcem. Czarny parsknął z obrzydzeniem. — Którego dnia — szepnął Jaś — jeden z tych, które do niego przychodziły, podczołgał się, przewrócił na plecy i podstawił mu brzuch pod łapę, zupełnie jak pies. Łapa kota śmignęła, ale Jaś był szybszy, zabrał rękę. Roześmiał się. — Może chciał, ten, co się łasił, żeby tamten od sardynek go pogłaskał. Nie wiem. Ten od sardynek nazywał się Kubuś. Miałem go. — Ty mu dawałeś te sardynki. — Tak. Ale Kubuś nie pogłaskał tamtego, pacnął łapą i rozorał mu brzuch do krwi. Tak — westchnął Jaś i znów zaczął przybliżać rękę do czarnego. Czarny zadyszał szybciej, ale nie poruszył się. — A podrapany nie zrobił nic. Odbiegł, a potem inne koty go przepędziły. Rozumiesz? Przepędziły go, bo go odtrącił koci król. Kubuś był królem przez te sardynki. On je żarł. Dlatego był królem. Czarny jeszcze raz machnął łapą, ale był leniwy i znów nie zdążył. — Uważaj — powiedziałam. — Widzę go. Jemu się nie chce. Nie boi się niczego. Jest królem i wie o tym. Ciekawe, czego on się nażarł? — W każdym razie nie ma uczulenia — powiedziałam. — I pewnie to nie były jabłka. Przez chwilę śmialiśmy się cicho. Potem Jaś odszedł od pryzmy i nie wiadomo dlaczego wytarł ręce o spodnie. Czarny podniósł się, zwrócił ku nam głowę, potem od niechcenia wyciągnął spoza bryły węgla spory, umazany węglowym pyłem, kawa) tłustej, wędzonej ryby. — Wiedziałem — szepnął Jaś. — Król. Kiedy inne są głodne, królem jest ten, który ma ryby. — Jak ten twój? — Miałem go i chciałem, żeby był królem. Przynajmniej on. Dawałem mu sardynki. Jak ktoś ma coś, czego chcą inne koty, to musi panować. Dlatego mu dawałem. Mieliśmy wtedy dużo sardynek. — Dlaczego? — Mój tata właśnie wrócił, a mama była chora. I powiedział, że chora musi mieć dobre jedzenie. Najlepsze. Poszedł na noc i przyniósł dużą skórzaną torbę pełną puszek z sardynkami. Nie mogłem na nie patrzeć. — Dlaczego? — Co się pytasz? Nie mogłem. — Ja lubię sardynki. — I kot je też lubił. A ja znałem tego kota. — Co się z nim stało ? 42 — Zmieniliśmy mieszkanie i przepadł. Nie chciał się przeprowadzać. Był królem i chciał zostać w swoim królestwie. Nie wiedział, że jak odejdę, to sardynki się skończą. I on też. — Przestał być królem? — Nigdy tam już nie poszedłem. Nie chciałem się dowiadywać, co one z nim zrobiły. Te głodne koty, kiedy on już nie dyszał sardynkami. Przestraszyłem się i nie odwiedziłem go. Zresztą nie miałem już sardynek. Skończyły się, a mama i tak nie wyzdrowiała. — Gdzie jest twoja mama? — Choruje. Nie wiem gdzie — wzruszył ramionami. — Ojciec mnie zabrał, bo straciliśmy mieszkanie, a mama choruje. Chodźmy — dokończył cicho.— Nie będziemy mu przeszkadzać. Niech króluje. Jeszcze ma swoją rybę. Wycofaliśmy się między róże i Jaś zamilkł. — Teraz już poznam cię z Chłopakiem — powiedziałam. Odwrócił się i z rękoma w kieszeniach zaczął iść wzdłuż różanej łąki. W stronę furtki. — Poczekaj. Chłopak mieszka właśnie tutaj. — Myślałem, że chcesz mi pokazać kota. A Chłopak, kto to jest? Z kim? — Teraz jest sam. — Ładnie tu — Jaś rozejrzał się ze sztuczną obojętnością. — Te róże — przystanął i czubkiem sandała, ostrożnie, dotknął jednej z łodyg. — Można by tu żyć. — Poznam cię z Chłopakiem. — Nie wiem. Może lepiej stąd wyjść? Może lepiej nikogo nie poznawać? Może mi pokaż coś brzydszego? — pochylił się nad różą i trącił ją palcami. — Głupio mówię? — Nie. Zwrócił ku mnie twarz i ogromne niebieskie oczy okazały się smutniejsze, niż pamiętałam. Były smutne od początku, nawet wtedy, kiedy Jaś kołysał ręką różę. Nawet wtedy nie złościł się, był tylko czujny, a przede wszystkim smutny. — Mój ojciec... — zaczął. — Co? — spytałam po chwili. — Nic, nic — westchnął. — Dobrze, poznaj mnie z tym Chłopakiem, czemu nie? Widać, że to ktoś ważny dla ciebie. Krzyknęłam przeraźliwie, przywołując Chłopaka. Odpowiedział mi gwałtowny koci wrzask. — Kogoś ukarał ten król kotów — stwierdził Jaś. Krzyknęłam jeszcze raz. Na werandzie przyczepionej do domu Starszej Pani ktoś się poruszył. — On tam jest — powiedziałam niepewnie. — Czy ty go się boisz? 43 — Nie. Ale on jest prawie dorosły. Rozumiesz? I ma dużo pracy. I czasem jest zmęczony. — Ma ten ogród. Chłopak wyszedł na stopnie werandy i spoglądał w naszą stronę. Stał bez ruchu i w milczeniu, jakby czekał, że odejdziemy. — To jest Jaś — powiedziałam. Chłopak skinął głową i stał na stopniach werandy, górując nad nami, a potem zaczął się odwracać. Nie ucieszył się wizytą. Przychodziłam, od początku choroby Starszej Pani, tak często, że zdążył się do mnie przyzwyczaić. Byłam na niego zła. Nie powinien nazywać mnie bagiennym ognikiem, skoro nie cieszył się moją obecnością. Ani skrzatem. — Proszę pana — powiedział Jaś. — My przepraszamy i w ogóle, ale te róże. Niech się pan nie gniewa. Ona mi tylko chciała pokazać, ale my już nie będziemy przeszkadzać. — To jest Chłopak — powiedziałam — a nie żaden pan. Chłopak zatrzymał się i popatrzył na Jasia, a potem jego wargi leciutko drgnęły. — Pewnie chciałbyś zobaczyć idom? — Na mnie nie zwracał uwagi.— Wejdź. — Ziewnął szeroko. — Przez cały ranek nosiłem węgiel. — Tam jest koci król — oznajmił Jaś. — Wiem — Chłopak pochylił głowę i porozumiewawczo mrugnął. — Dałem mu kawał wędzonej ryby. Poczułam, że się porozumieli, ci dwaj. Byłam niepotrzebna, ale nie wiedziałam, jak odejść. Nie zauważali mnie. Chłopak przyglądał się Jasiowi, a Jaś odpłacał mu równie uważnymi, pełnymi podziwu spojrzeniami, których nie rozumiałam, bo w Chłopaku nie było niczego nadzwyczajnego. Dla innych chłopaków, oczywiście. Dla mnie to był mój Chłopak. I nie mogłam mu darować, że tak swobodnie i dobrze czuje się w towarzystwie Jasia, którego dopiero co poznał. Może nie mogłam rrui darować, że w ogóle czuje się tak dobrze, gdyż świetnie pamiętałam, jak płakał i mówił: nie mogę, i mówił: jestem bezsilny, i jak mój ojciec kazał mu się wyrzucić z domu. Potem cała osada gadała, że Chłopak jest ogromnie silny i nadzwyczaj łatwo sobie poradził z Pohożym, który był kapitanem wielkiej żeglugi, i może Chłopak w to uwierzył. A ja przecież wiedziałam, jak to było naprawdę, i nie mogłam mu darować także tego, że on może w to uwierzył, w swoją siłę, i że zachowywał się tak, jakby wywlókł mojego ojca z domu Starszej Pani. Nie mogłam mu tego zapomnieć. Nie żeby mi tak strasznie zależało na moim ojcu, nie znałam go prawie i nie imponował mi, bo był wprawdzie podróżnikiem, ale tylko jakimś Pohożym, a nie jeźdźcem znikąd czy tułaczem, no, ale jednak był moim ojcem. Przynajmniej mama tak twierdziła, a ona chyba wiedziała. Pewność siebie Chłopaka w jakiś sposób obrażała mnie. Czułam, że on nie ma prawa być większy, starszy i silniejszy ode mnie, bo nie zniosłabym, gdyby kiedyś miało się okazać, że on się mną opiekuje, zamiast mnie podziwiać. Rozmyślałam tak sobie ze złością, a oni rozmawiali. Jaś wspiął się na werandę 44 i stanął przy Chłopaku, a ja zostałam na dole. Nie słuchałam ich przez chwilę, a potem już było za późno, żeby im przeszkodzić i ich rozdzielić. Bo oni tymczasem zdążyli się porozumieć jeszcze bardziej. Coś się stało między nimi w ciągu tej minuty czy dwóch, kiedy byłam zła, i nagle okazało się, że oni są znacznie bliżej siebie, niż kiedykolwiek byliśmy ja i Chłopak. Już było za późno. Stali obok siebie jak bracia i wszystkie te dnie, kiedy przychodziłam do Chłopaka z moją mamą, przestały się liczyć. Chłopak powiedział: — Oczywiście, możecie się tu zatrzymać na kilka dni. Dom jest duży. Jeśli tylko twój ojciec zechce... — Nie wiem — odparł Jaś. — Namówię go. I wieczorem, kiedy moja mama milcząc, jak to zawsze bywało w domu Starszej Pani, przeglądała zapasy żywnościowe Chłopaka i przy jego nieśmiałym sprzeciwie wiązała tobołek z brudną bielizną, by zabrać ją do prania, na ganku, przy kuchennym wejściu, ozwał się CHŁODNY, WŚCIEKŁY GŁOS mężczyzny, któremu zawtórował cieniutki jak nitka głos Jasia Taperta. Potem otworzyły się drzwi. Mężczyzna był niewysoki, drobny, jakby przykurczony, ale w jego twarzy świeciły twarde, bystre oczy, nie tak wielkie, jak oczy syna, lecz równie niebieskie. W ich błękicie było coś z emalii, jakby kiedyś raz na zawsze powleczono je ochronną warstwą, która nie pozwalała zajrzeć do środka. Ubrany był w czarny garnitur, noszący ślady nieskutecznego czyszczenia. Zgadywało się, że mężczyzna przebył w tym garniturze daleką drogę i nie zdejmował go ani razu, i zgadywało się, że poza tym garniturem, w walizce, którą niósł, nie ma innego ubrania, a tylko może trochę bielizny. — To tu? —spytał. Moja mama odłożyła węzełek z brudami na kuchenny stół i przypatrywała się przybyszowi. Nie zwrócił na nią uwagi, widocznie Jaś mu powiedział, że ma rozmawiać z Chłopakiem i że poza Chłopakiem nikt w domu na razie nie mieszka. — Tutaj — powiedział Chłopak. — Prosimy. Odszedł od pieca, na którym w garnku buzowała zupa, i wskazał mężczyźnie krzesło. Uśmiechnął się do Jasia, który spokojnie stał obok ojca, powoli zapoznając się z kuchnią, z jej nieskazitelną, białą atmosferą, bliską aurze gabinetu lekarskiego, w tej kuchni mało było z pomieszczenia, w którym przygotowuje się posiłki, a potem spokojnie, przytulnie je zjada. Dawno temu Starsza Pani zarządziła, że kuchnia ma być laboratorium, i wykonała postanowienie prawie doskonale: musiała pogodzić się tylko z jednym, że w kuchni pozostanie wielki piec węglowy, znacznie wydajniejszy niż elektryczne kuchenki, które zamierzała sprowadzić. Piec musiał być obszerny, póki się miało siedmioro czy ośmioro dzieci. Mężczyzna usiadł i mościł się przez chwilę, a potem spytał: — Ile to będzie kosztowało? 45 Chłopak wzruszył ramionami. — Nic. Chyba że chce pan także tu jadać. Wtedy, oczywiście, trzeba będzie zapłacić za produkty. — Co to ma znaczyć? — odezwała się mama. — Ten pan i jego syn nie mają gdzie nocować. Zaprosiłem ich. — A Starsza Pani? — Nie ma jej — przypomniał łagodnie Chłopak. — Musiałem sam zdecydować. Kiwnął głową, jakby przytakiwał swej decyzji, i zbliżył się do mężczyzny. — Bez jedzenia — ozwał się chłodnym, wściekłym głosem ojciec Jasia. — Co najwyżej śniadanie. Najwyżej na tydzień. Nie pytał, czy mu wolno, po prostu określał, jak długo zamierza zostać, i wydawało się, że ani przez chwilę nie wątpił, iż jego decyzja jest bezapelacyjna i niepodważalna. — Nie podoba mi się to — powiedziała mama, ale widziałam, że nie wie, co powinna zrobić. Mężczyzna wstał, przesunął tobół z bielizną i wsparł ręce na stole. — A pani co? — spytał niedbale, ale nie czekał na odpowiedź. — Teraz może być herbata — zakomunikował. Jaś stał obok, uważnie spoglądając na ojca, i wydawał się obcy i osamotniony, jakby w obecności ojca komitywa łącząca go z Chłopakiem przestała się liczyć. — Łazienka tu jest? — głos mężczyzny, nawet zadając pytanie, nie stracił swego chłodu i wściekłości. — Jest. — Nie podoba mi się to — powtórzyła mama, ale Chłopak nie zareagował, a Tapert nawet na nią nie spojrzał. Mama westchnęła i podniosła tobół. i— Jakby co — powiedziała — to wiesz, gdzie mnie szukać. Nie podoba mi się to. Chyba powiem Pohożemu. Mężczyzna roześmiał się. — Pohożemu — wypalił znacząco. — Pan go zna? Nie odpowiedział. Taksował Chłopaka swymi emaliowanymi oczyma, przysunął sobie nogą walizkę, usiadł, otworzył ją i wyciągnął ze środka zawiniątko. Kiedy je rozwinął, na stole pokazały się bochenek chleba i pęto kiełbasy. — Kolację mamy. — Pamiętaj — powiedziała mama i wyszła, a ja chcąc nie chcąc poszłam za nią. — Czy to jest czarny charakter? — spytałam chłodnym, wściekłym głosem, kiedy znalazłyśmy się na chodniku między różami. — Cicho — mruknęła mama. — Cicho. Powiemy Pohożemu. — I dodała nagle: — Czekaj. 46 Zatrzymała się, zamyśliła, a potem kazała mi wrócić do domu i wywołać Chłopaka. W kuchni nic się nie zmieniło, jakby wszyscy zamarli, kiedy my wyszłyśmy. Jaś nadal sterczał obok ojca, a Chłopak zatrzymał się w pół drogi między kuchnią a stołem. Powiedziałam, że mama go woła. Skinął głową. — Czego chce? — spytał mężczyzna. Wzruszyłam ramionami. — Nie wychodź — poradził Tapert Chłopakowi. — Co masz słuchać jakiejś baby. Jaś odsunął się nagle od niego i podszedł do pieca. — Oparzysz się — ostrzegł go Chłopak. Stałam i czekałam, aż się ruszy i pójdzie ze mną. — Ładny piec — szepnął Jaś. — Ładny? Zwyczajny. — Ładnie tu jest. Na pewno dobrze tu mieszkać. I na pewno są chłopcy w moim wieku. — Nie licz na to — Chłopak potrząsnął głową. — Jesteś tu obcy. Nie lubią tu obcych. Nie mają zaufania. No i będziesz tu tylko tydzień. Przez ten czas możesz być ze mną. Ojciec Jasia zaśmiał się i jego śmiech także brzmiał chłodno i wściekle. — On nie ma przyjaciół. — Może mieć — zaoponował Chłopak. — Nie może. To mój syn. Nie może mieć przyjaciół. — Może mieć — powtórzył Chłopak i zdumiałam się widząc, jak jego zamknięta twarz, którą znałam tylko jako przerażoną i jako bezradną, a później jako obojętnie spokojną, rozjaśnia się czule. Może przez chwilę był już taki: wtedy, gdy wypatrywał bagiennych ogników w moich oczach. — Może mieć mnie — dorzucił Chłopak. — Ja miałem braci i siostry. I wiele z nich było w jego wieku. Może mieć mnie. — Za mały dla ciebie. Nie ma dziewięciu lat. — Nikt nie jest za mały — oznajmił Chłopak i odwrócił się tyłem do mężczyzny. — Jeżeli już w ogóle jest. Wreszcie zdecydował się mnie dostrzec. — Powiedz mamie, że wszystko w porządku. Powiedz, żeby się nie martwiła. Przez kilka dni nie zachodziłam do Chłopaka od Starszej Pani. Wściekła i smutna włóczyłam się ulicami, wśród ogrodów, odwiedzałam rzekę i wpatrywałam się w żółtego węża omywanego powolnym nurtem, nurkowałam wśród łopuchów i pod baldachimy wierzb, a nawet raz dałam się zaprosić na spacer przez Szczepana Szczepana, zwanego Sześć Domów, syna dyrektora młyna mechanicznego, który właśnie przerabiano na małą elektrownię. Szczepan Szczepan proponował mi spacery przez cały już rok, bo on także był 47 obcy i w osadzie pojawił się prawie równocześnie ze mną, i także czuł się osamotniony. Podczas lekcji zasypywał mnie karteczkami, coraz bardziej wymownymi, w miarę jak poznawaliśmy tajniki ortografii i przecinkowania. Ale przez cały rok mu nie uległam, bo bałam się chodzić na spacery z chłopakami — inne dziewczyny natychmiast zaczęłyby mnie przezywać. Zresztą najpierw była jesień i tęskniłam do miasta, potem zima i nie chciało się nigdzie chodzić, wreszcie w mym życiu pojawił się Chłopak i straciłam jakiekolwiek zainteresowanie dla Szczepana Szczepana. Przedtem trochę mu zazdrościłam, bo w swoim krótkim życiu miał aż sześć domów — tak często się przeprowadzał, bo tak często jego ojcu proponowano nowe posady w nowych miejscowościach. Podczas spaceru Szczepan Szczepan okazał się dość zabawny, ale nikt nie może być dostatecznie interesujący, kiedy pognało się Chłopaka i kiedy się widziało, że Chłopak z zastraszonego niedojdy z dnia na dzień, a nawet z sekundy na sekundę zmienia się w małego mężczyznę. I kiedy się wiedziało, że tę zmianę spowodowało żądanie Starszej Pani i pomysł mojego ojca. To było coś tak cudownego jak narodziny. Coś tak tajemniczego, że ilekroć myślałam o tamtej chwili, dostawałam zawrotu głowy i wydawało mi się, że wszystko jest możliwe, jeśli się tylko wie, jak różne rzeczy robić. Mój ojciec wiedział. I zmienił Chłopaka. W Chłopaku było co najmniej dwóch różnych ludzi. I była w nim niepojęta cudowność przemiany. Pamiętałam o tym nieustannie i ciągnęło mnie do Chłopaka. Wytrzymałam kilka dni bez niego, ale kiedy szłam ze Szczepanem Szczepanem na spacer, po paru minutach zaczęłam kluczyć, i znaleźliśmy się blisko domu Starszej Pani, a Szczepan Szczepan pochmurniał z każdą minutą, bo miał nadzieję wyciągnąć mnie nad rzekę i tam zapewne potrzymać za rękę, a nie mógł tego zrobić na ulicy, w centrum osady. Przy domu Starszej Pani zwolniłam kroku, a Szczepan Szczepan usiłował znów skierować mnie nad rzekę. Patrzyłam przez siatkę na róże, ale nie widziałam nikogo. Lecz oni byli tam, Chłopak, Jaś i Tapert. Prawie przez cały czas siedzieli w domu, tylko Chłopak od czasu do czasu wychodził do sklepu, i tylko Tapert regularnie znikał na godzinę lub dwie, poza tym siedzieli w domu i Jaś zaprzyjaźniał się coraz bardziej z Chłopakiem. Potem mówili mi o tym. Ale już wtedy, gdy ich nie widywałam, NOCNY, CIEMNY KORYTARZ i sypialnia Chłopaka były wiaduktem ich przyjaźni, dziwacznej, cichej i pełnej szeptanego porozumienia. W ciągu dnia ojciec trzymał na ogół Jasia przy sobie, jakby chciał kontrolować każde jego słowo i każdy ruch. Chłopaka to dziwiło, ale nie pytał o nic, a Jaś także milczał. Ale nocą, kiedy Tapert zasypiał i zapadała wiejska cisza przerywana tylko szczekaniem psów, Jaś przyzwyczajony do odgłosów miasta nie mógł spać. Wstawał wtedy, podkulał palce nóg, bo podłogi były zimne, wędrował korytarzem na pię- 48 trze, przystawał na sekundę pod drzwiami ojca i słuchał jego chrapania. Ojciec w nocy zachowywał się głośno, spał jak zmęczony drwal, i Jaś słuchał tego chrapania, które nie było ani chłodne, ani wściekłe, a raczej bezbronne. Jaś nie ruszał klamki, odchodził spod drzwi i skradał się przez granatową ciemność dalej, do sypialni Chłopaka, i nie pukał, a wślizgiwał się bez wahania, potem — ciągle bez szmeru, po wytartym, pamiętającym świetność rodziny Achremowiczów dywanie — zdążał do łóżka Chłopaka, a Chłopak także nie spał. Chłopak przesuwał się i odchylał kołdrę, Jaś bez słowa układał się obok niego, Chłopak opatulał go i pytał: — O czym ci dziś opowiedzieć? Jaś podciąga się trochę wyżej, żeby umieścić twarz naprzeciw twarzy Chłopaka, choć nie mógł go zobaczyć. Poduszka zapadała pod jego głową, a Jaś mówił: — O czym chcesz. Najlepiej o dzieciach. I Chłopak zaczynał mówić o domu dziecka, który mieścił się kiedyś w domu Starszej Pani, wymieniał imiona, opisywał swoich braci i swoje siostry, wspominał wydarzenia szczęśliwe i pechowe, a potem niezmiennie opowiadał o tym, jak przyjechała kobieta ze słodyczami i krzyczała w ogrodzie, a dzieci odjechały, a Chłopak został sam, był bezradny i pozwolił zamknąć bramę, i jak bezradność zaczęła nim rządzić. Milkł wreszcie, Jaś cichutko wstawał i znów podkulając palce nóg przemierzał korytarz, docierał do swojego łóżka i natychmiast zasypiał. Chłopak o nic Jasia nie pytał i tylko raz, ostatniej takiej nocy, Jaś opowiedział mu trochę o sobie. Tego dnia Bogdan Tapert, ojciec Jasia, opuścił ogród na dłużej. Wrócił dopiero po trzech godzinach w towarzystwie mojego ojca, który szedł za nim gniewnie, prawie go popędzając, a kiedy znaleźli się wśród róż, Bogdan Tapert odezwał się i Chłopak ze zdumieniem wyszedł z domu, bo głos Taperta nie brzmiał chłodno i wściekle, a stał się nagle ni to przypochlebny, ni to przestraszony, i tylko w najgłębszych jego pokładach przesuwały się może nuty groźby. — Załatwiliśmy sprawę — mówił mój ojciec. — Gdybym wiedział, że to ty, już by tu ciebie nie było. Ale nie powiedziała mi. Powiedziała tylko, że Chłopak ma jakichś gości. I nie podała nazwiska. — Przyjechałem do ciebie. — I prawie przez tydzień węszyłeś, zamiast przyjść? Zbieraj manatki i żeby cię tu jutro nie było. — Dobrze. Ja tylko przyjechałem, żeby cię odwiedzić. — Odwiedziłeś. 1 żeby cię nie było. — Tak. Jutro. A dziś może sobie pogadamy wieczorem? — Załatwiliśmy sprawę. Nie mamy o czym gadać. Żeby cię jutro nie było. Wyrzuciłbym cię dzisiaj, ale już nie ma autobusu. Dziecka szkoda, bo ty mógłbyś stąd wywędrować i pieszo. Jutro, jutro z samego rana. Przyjdę dopilnować. 4 Ślady raju 49 — Tak, kapitanie — powiedział Bogdan Tapert, a mój ojciec zatrzymał się gwałtownie i chwycił go za ramiona. — Uprzedziłem cię. Nie podskakuj, bo pożałujesz. Jutro. I nie ruszaj się stąd do samego wyjazdu. Pamiętaj, że mam coś na ciebie. Jutro. Zawrócił, zostawił ojca Jasia i wyszedł z ogrodu, a znalazłszy się na ulicy, krzyknął jeszcze: — Jutro. I nie licz na nic więcej. Ojciec Jasia popatrzył za nim, splunął, wzruszył ramionami i poszedł za dom, gdzie sobie postawił zaraz drugiego dnia leżak. Przywołał Chłopaka, dał mu pieniądze i kazał kupić dużo piwa. a potem, odebrawszy butelki i przeliczywszy starannie resztę, leżąc w czarnym garniturze na leżaku popijał to piwo przez całe popołudnie i wieczór. Chłopakowi wydawało się, że ojciec Jasia miał więcej pieniędzy niż w dniu, w którym przyjechał. Znał już portmonetkę Bogdana Taperta i choć tamten wyciągał pieniądze prawie ukradkiem, Chłopak dostrzegł, że nie była nigdy nadmiernie wypchana. Ale tego dnia Tapert miał pieniądze, duże banknoty, i jeden z tych banknotów dał Chłopakowi, kiedy wysyłał go do sklepu. Było to całe pięćset złotych, najwartościowszy w tamtych czasach pieniądz. W nocy Jaś przyszedł do Chłopaka i powiedział, że rano wyjeżdżają. Chłopak sięgnął przez całą połać kołdry i uścisnął ramię Jasia. — Nie martw się. Kiedyś wrócisz. — Nigdy nie wracam — oznajmił Jaś. Chłopakowi wydawało się, że Jaś się rozpłacze i chciał przysunąć się do niego, ale Jaś zaczął nagle mówić. Szczepan Szczepan, czyli Sześć Domów, wcale nie był rekordzistą, bo Jaś wyliczył, że nigdy nigdzie nie mieszkał dłużej niż pół roku. Nie wiedział, ile mieszkań zmienił, ale pamiętał, że osada jest dziesiątą miejscowością, którą poznaje. Jego ojciec pojawiał się i znikał, a kiedy znikał, matka natychmiast pakowała rzeczy i zmieniała miejsce zamieszkania i pracę. Była pielęgniarką i Jaś poznawał coraz to nowe szpitale i coraz to nowe pokoje służbowe albo sublokatorskie, a potem ojciec znajdował się jednak i matka witała go niechętnie, i przez jakiś czas żyło się lepiej. Potem matka zachorowała, a ojca akurat nie było. Mieszkali w kawalerce wynajętej na rok i Jaś miał nadzieję, że kiedy rok się skończy, może uda im się pomieszkać jeszcze trochę dłużej. Ale matka zachorowała i przestała pracować, i któregoś dnia zjawił się właściciel kawalerki, żądając pieniędzy, bo matka od dwóch miesięcy nie płaciła umówionego czynszu. Wydawało się, że będą musieli przenieść się gdzie indziej, nie wiadomo dokąd, ale nieoczekiwanie przyjechał ojciec. To wtedy przyniósł torbę pełną sardynek i karmił nimi matkę. Zapłacił też właścicielowi, a Jaś przygarnął kota, którego zrobił królem. Ale sardynki się skończyły, a ojciec znów był nieobecny. Pewnego dnia Jaś musiał pójść do szpitala, w którym matka do niedawna pracowała, i prosić o pomoc. Matkę zabrano, Jaś powiedział, że wieczorem przyjdzie oj- 50 ciec, i lekarz, który przyjechał po matkę, zostawił chłopca w kawalerce. Jaś żył sam. Liczył dni, bo wiedział, że znów przyjdzie właściciel mieszkania po pieniądze. Ale pierwszy jednak przyszedł ojciec. Zabrał Jasia, przenieśli się do innego miasta, a matka została w szpitalu. — A potem przyjechaliśmy tu — powiedział Jaś. — Ojciec powiedział, że będzie nam tu dobrze. Powiedział, że to piękna miejscowość. — Jest — przytaknął Chłopak. — Jest. Powiedział, że będziemy jechali szosą, a potem skręcimy w lewo, do lasu, i miniemy dwie wsie, i miniemy dwie osady, a droga będzie kręciła, i znów będą lasy, sosnowe i mieszane, a później miniemy dwa wzgórza. — Piaszczyste i skaliste — odpowiedział Chłopak. — Tak. I powiedział, że miniemy jeszcze dwie wsie i znajdziemy ogrody, i może zostaniemy tam, a potem sprowadzimy mamę. Ale nic z tego, jutro wyjedziemy. — Może wrócisz. — Nigdy nie wracam. — Kiedyś to się musi skończyć. — Tak — zgodził się Jaś. — Kiedyś. Ale teraz pojedziemy. I on znów zniknie. Westchnął cicho, poruszył się. — To ja już pójdę. Nie czekał na odpowiedź Chłopaka. Wyszedł z łóżka i pomaszerował do drzwi, a Chłopak w świetle księżyca widział jego szczupłą sylwetkę w zbyt dużej piżamie. — Dobranoc — powiedział Jaś i wymknął się na korytarz. Chłopak przeciągnął się, zarzucił ręce na głowę. Jakiś cień dawnej niemocy, którą już prawie zdławił, znów zaczynał nad nim panować. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł zatrzymać Jasia, tak jak nie potrafił zatrzymać braci i sióstr. Pomyślał, że jedyne, co pozostanie do zrobienia, to zamknięcie za Jasiem bramy, furtki. Usłyszał jakiś hałas i przez chwilę nie mógł go umiejscowić, bo nikogo nie było na dole, a hałas zdawał się zbyt przytłumiony, by dobiegać z korytarza lub z któregoś z sąsiednich pokojów. Uniósł głowę, ale już zapadła cisza. Do dziś, kiedy wsłuchuję się w HAŁASY NOCY rozpoznaję w nich czasem — tak mi się wydaje — szelest kroków Bogdana Ta-perta i szmer, jaki wydawały jego białe ręce, gdy szperały po szufladach w sypialni Starszej Pani i w jadalni. Bo wtedy tak było. Jaś opuścił pokój Chłopaka, wyszedł na korytarz i zaczął się ślizgać po nocnej podłodze ku swej sypialni, ale czegoś mu brakowało w tej ciemności, do której już przywykł i którą znał. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co go zaalarmowało. Myślę, że brak ojcowskiego chrapania. Zapewne Jaś wtedy minął swoje drzwi i ostrożnie spuścił się na dół, i nasłuchiwał. Chyba spostrzegł promień światła, na pewno, i może stał przez parę minut, przylepiony do szpary w drzwiach, patrząc, jak jego ojciec powoli przegląda zawartość szuflad mebli Starszej Pani. 1 jak 51 odkłada jakieś przedmioty na bok. Może nie wiedział, co robić. Myślę, że na dłuższą chwilę znieruchomiał jak zaczarowany. A potem przypomniał sobie Chłopaka, jego opowieści i jego cichą dobroć. I rzucił się ku ojcu, i zaczął go odciągać od szuflad, a ojciec cicho bronił się przed napaścią. Milczeli obaj. Dlaczego Jaś nie krzyczał? Milczeli na pewno, bo hałasy, które chłopak usłyszał na górze, były słabiutkie, nie dość silne, by Chłopak uznał, że warto wstać i sprawdzić, co się dzieje. Potem domyślaliśmy się tylko, co się stało, gdyż Jaś nie mówi nic na ten temat, a z Bogdanem Tapertem nikomu nie udało się jak należy porozmawiać. Mieliśmy kilka śladów, jakie zostawili wtedy nocą: kartkę starego listu adresowanego do Starszej Pani, ta kartka leżała koło komody, na dywanie, na pół uchyloną szufladę, latarkę porzuconą na schodach, wreszcie samego Jasia, którego Chłopak o świcie znalazł w łóżku Bogdana Taperta. Przez twarz Jasia biegło świeże zadrapanie, pościel była zmięta, a Jasia trawiła gorączka. Bogdan Tapert zniknął, choć została jego starannie zamknięta na klucz walizka. Chłopak mówił potem, że czuł tylko wściekłość. I dlatego może nie zajął się od razu Jasiem, a najpierw przeszukał cały dom, od strychu po piwnice, przemierzył ogród, zajrzał do komórek i dopiero, kiedy ostatecznie się przekonał, że Bogdana Taperta nie znajdzie, wrócił do chłopca. Trącił go ostrożnie, Jaś otworzył oczy, krzyknął i znurkował pod kołdrę, a potem nie reagował na nowe dotknięcia. Chłopak znów wybiegł z pokoju, wrócił do siebie, ubrał się pospiesznie i —jak kilkanaście dni wcześniej — pogalopował ulicą, ale było za wcześnie, by mógł spotkać kogoś, kto go znów, jak kiedyś mój ojciec, zatrzyma i weźmie sprawę w swoje ręce. Musiał się opanować i zrobił to. Mojego ojca obudziło zdecydowane, rytmiczne łomotanie do drzwi. W sekundę był gotowy, miał wprawę, opowiadał, że przez całe lata w różny sposób wyrywano go ze snu, a wtedy zawsze musiał być natychmiast gotowy. Toteż kiedy otworzył Chłopakowi, miał na sobie spodnie i sweter, a w ręku trzymał nieodłączną kurtkę, i nie potrzebował wyjaśnień. Chłopak zawrócił do domu Starszej Pani, by czuwać nad Jasiem, a mój ojciec pobiegł między budzącymi się ogrodami do nas i po chwili zaczął się dobijać, krzycząc: — Pani Pieracka! Pani Pieracka! A my, w swoich łóżkach, budząc się, zaczęłyśmy się zastanawiać, dlaczego on woła moją babkę. Bo poznałyśmy jego głos, niezbyt głęboki i lekko schrypnięty, morski głos, jak mówił. Przez chwilę jeszcze myślałyśmy może, że to sen, gdyż głos mojego ojca nawoływał babkę, a w ciągu tych niewielu tygodni, ile razy mój ojciec przychodził, babka nieodmiennie wysuwała się do ogrodu i pracowała tam zaciekle bez względu na pogodę i potrzeby. Nie rozmawiali nigdy i nie słyszałam, żeby babka kiedykolwiek dała do zrozumienia, że zauważyła obecność mojego ojca. Ale on wołał: 52 — Pani Pieracka! Babka ruszyła się pierwsza. Uznała, że głos, czyjkolwiek by nie był, wzywa ją z powodu jakiegoś nieszczęścia, i musiała po raz pierwszy przyjąć do wiadomości istnienie mojego ojca. Wyszła przed dom, a mama i ja, ubierając się pospiesznie, słyszałyśmy, jak zadaje ojcu pytania, co się stało. Babka zajmowała się trochę znachorstwem i była w tych sprawach jedyna w osadzie, a Łysy kłamał mówiąc, że jego babka jest taka doskonała. Może znała się na łupieżu i krwi z nosa, ale moja babka umiała całą resztę. Odeszli zaraz, ojciec i babka, ale już wiedziałyśmy, dokąd idą, i w chwilę później my także sunęłyśmy tą samą drogą, a osada budziła się i nasłuchiwała, bo nieszczęście ma tę właściwość, że zawsze wszystkich budzi. Skradałam się za mamą, na pewno nie pozwoliłaby mi wyjść z domu. Miałam nadzieję, że już na miejscu, kiedy mnie zobaczy w domu Starszej Pani, nie każe mi wracać. I tak było. Jaś Tapert leżał na łóżku, dyszał ciężko i nie podchodząc wiedziałam, że ma wysoką gorączkę. Babka uklękła przy nim i powoli obmacywała jego ciało, nie mówiąc nic. Mama i ja stałyśmy za jej plecami, a ojciec i Chłopak z drugiej strony łóżka, obaj milczący i ponurzy, jakoś nieuchwytnie do siebie podobni. Może dlatego, że obaj byli ciemni, smagli, szczupli, choć Chłopak znacznie niższy. — To nic — odezwała się w końcu babka. — To nic nie jest. Musiał się czegoś bardzo przestraszyć, biedaczek. — Słyszałem w nocy hałas — odezwał się Chłopak. — I nie sprawdziłeś? — zdziwił się mój ojciec. — Trzeba było sprawdzić. Taki człowiek w domu, a ty leżałeś spokojnie ? — Jaki człowiek? — spytał cicho Chłopak. Ojciec przytaknął zgodliwie: — Prawda, prawda. Ty o niczym nie wiesz. Babka podniosła się. — Musi leżeć, potrzebny mu spokój. Dam mu ziółek. — Może lekarza? — moja mama skrzywiła się, mówiąc te słowa, bo wiedziała, że babka się obrazi. Ale musiała to zaproponować. — Nie potrzeba. Tylko spokój. Jednocześnie z babką odezwał się ojciec: — Nie trzeba lekarza. Zaufaj swojej matce. Babka spojrzała na niego. I teraz znów go zauważyła. I jeśli coś miała przeciwko mojemu ojcu, to w tej chwili przestało to być takie ważne. — Nie może tu zostać — dodał ojciec. — Lepiej nie. Babka skinęła głową. — Nie może. Została walizka. On wróci. — Jeśli to on spowodował wstrząs — dodał ojciec. — I jeśli chłopczyk z nim walczył. 53 Nie wiedziałam, o czym mówią. — U mnie — zdecydował ojciec. Babka zawahała się. — Znasz go — powiedziała wreszcie. — Masz coś na tamtego ? — Tak. — To dobrze. Niech chłopiec leży u ciebie. Nie może zobaczyć ojca. Na razie. Ojciec pochylił się, zawinął kołdrę wokół ciała Jasia i chciał go unieść, ale Chłopak nie pozwolił mu. — Ja to zrobię. Wyszliśmy z domu i powolną procesją przemierzyliśmy kilkadziesiąt metrów do domu ojca. Osada śledziła nas chyba, rozbudzona i rozpalona ciekawością. Przybycie Pięknej OGRÓD pozostał niewidoczny. Domek mojego ojca stał jakby po to, by go lepiej zasłaniać. Tam, gdzie postawiono budyneczek, musiała się kiedyś znajdować brama — dwa szare, zwieńczone kulami, betonowe słupy stanowiły narożniki domu, i dom był wąski, a zaraz potem okazało się także, że niegłęboki: składał się z sionki, miniaturowej łazienki i kuchni. W kuchni znajdowała się zasłonięta kotarą wnęka i tam właśnie umieszczono Jasia. Ale to zobaczyłam później. Czułam się rozbita i zmęczona, toteż kiedy weszliśmy do środka wszyscy — i zrobiło się tłoczno — natychmiast usiadłam przy stole, opartym na kozłach, położyłam głowę na rękach i sennie patrzyłam na kiedyś starannie oszlifowaną powierzchnię blatu zbitego z grubych desek: pokrywały ją niezliczone drobne cięcia noża, w które wżarły się ciemne ślady, i tak powstała swoista mapa wyznaczająca nieliczne lądy i miliony przesmyków. Ojciec kręcił się niedaleko, usłyszałam jego cichutkie pogwizdywanie, natychmiast ucięte — a kiedy przestał gwizdać prostą melodyjkę, zrozumiałam, że cisza, jaka panuje w domu, nie jest zwykłą ciszą. Mama i babka stały obok siebie jak rażone gromem, a z tyłu, za moimi plecami. Chłopak zachłystywał się, ucichał, a potem znów rozległo się powolne, długie sapnięcie. Mnie też raziło gromem. I może także się zachłystywałam. Nie wiem, jakim cudern kilka sekund wcześniej udało mi się dotrzeć do stołu i nie zauważyć niczego. Może spałam jeszcze, idąc. W kuchni nieliczne meble wtapiały się w ściany. Chmara drobiazgów i przedmiotów raziła wzrok. Przed sobą, na wprost, miałam wielką, zdrewniałą łupinę jakiegoś owocu, drugą taką ojciec przyniósł niedawno do naszego domu. Nad owocem podwieszony pod niskim sufitem nieznacznie chwiał się model żaglowca, leciutko przechylony, jakby leciał przez fale. Ścianę za nim pokrywały zasuszone, ogromne liście dziwacznych roślin, zbrązowiałe ze starości, a może po prostu brązowe. Między liśćmi tkwił zakrzywiony, złowieszczy nóż czy też tasak, może maczeta. Dalej potworna czarna maska i koło sterowe, a może jego model, zwój liny, zielona szkatułka z roślinnymi ornamentami na wieczku, pęk czegoś, co mogło być wonnymi laseczkami, zasuszona jaszczurka i tuż przy niej kawałek jedwabiu z wymalowanym na nim kolorowym smokiem, w czerwieni i zieleni, wachlarz z rysunkami pagód, szarfa z chińszczyzną czy innym azjatyckim napisem, i dziesiątki przedmiotów, których nie tylko nie umiałam nazwać, ale których nie potrafiłabym sobie wyobrazić. Było tu to wszystko, co ojciec znosił powoli do naszego domu, ale było tego sto razy więcej. Od strony piecyka dobiegał wonny powiew, ni to herbaty, ni naparu z ziół, spojrzałam i tam, nad kuchnią na wąskiej półeczce stał długi rząd słoiczków z nie- ' 55 zrozumiałymi napisami. I jeszcze jakiś inny zapach unosił się w kuchni, aromat na pewno stały, swojski tutaj, trochę słodkawy, a trochę drażniący, zdecydowanie i całkowicie obcy. Wiedziałam już, dlaczego tak długo unikałam tego domu. Gdybym znalazła się w nim sama, natychmiast próbowałabym uciekać. A tuż za ścianą czaił się ogród, którego nikt nie widział od lat, nikt z wyjątkiem ojca i jego rodziców, póki żyli. Odwróciłam się, żeby popatrzeć na mamę i babkę. Porozumiewały się oczyma, potem babka nieznacznie wzruszyła ramionami i powiedziała, że trzeba iść. — Zaraz — odezwał się mój ojciec i skoczył w stronę kuchenki. — Przecież robię herbatę. Odmówiły. Za moimi plecami Chłopak uspokoił się już i odwróciłam się teraz do niego, żeby zobaczyć, co robi — stał, podążając wzrokiem za przedmiotami, przeskakiwał z jednego do drugiego, a jego twarz jeszcze nosiła ślady zdumienia, lecz przeważał w niej zachwyt. Na ścianie za nim wisiało morze, kilkanaście obrazków przedstawiających morze i statki, nie przyglądałam się im. Także chciałam odejść i znalazłam się przy mamie i babce, ale Chłopak powiedział prawie do mojego ucha: — A co z nim? On tu sam zostanie? Zapomnieliśmy o Jasiu przez te kilka minut. — Muszę pilnować domu — mruknął Chłopak i znów chyba tylko ja go słyszałam. — Jego ojciec może wrócić. — Tak — szepnęłam. Mama obserwowała mnie i szybko schowałam przed nią twarz, ale zdążyłam zobaczyć jej oczy i było w nich niejasne zadowolenie: jakby cieszyła się, że musi mnie zostawić w tym domu i że będę siedzieć przy Jasiu, a przede wszystkim wchłonę atmosferę, którą ojciec stworzył, i że nie zdołam umknąć, jak to robiłam, ilekroć ojciec przychodził do nas, i że może będę musiała słuchać jego opowieści. Jakby mama miała mi za złe, że zawsze umykam. Jakby sama chciała umknąć, ale kiedy ojciec przychodzi, musi grzecznie z nim zostawać i słuchać tego, co on ma do powiedzenia. — Zostanę — powiedziałam głośno. Oni wszyscy wyszli. Mama spieszyła się do szkoły, pocałowała mnie i powiedziała, że tym razem daruje mi lekcje, babka pobiegła uspokoić się w naszym ogrodzie, Chłopak pilnował domu Starszej Pani, a ojciec postanowił się rozejrzeć po osadzie — miał nadzieję, że złapie Taperta. Jaś leżał spokojnie, chyba spał, słuchałam jego oddechu. I starałam się słyszeć tylko jego oddech, ale co kilka sekund nieznaczny chrobot o dach lub o ścianę sygnalizował, że tuż obok jest ogród mojego ojca, i wtedy przypomniałam sobie o nim wszystko, co wiedziałam, a wiedziałam właściwie tylko jedno — że lepiej trzymać się od niego z dala, że ten ogród był pierwszy, i że nikt go nie widział, i że nikt go widzieć nie chce. Ten ogród istniał jakby poza osadą — leżał w niej 56 wprawdzie, ale otaczał go wysoki parkan, a ponad parkanem widziało się, jeśli ktoś chciał spojrzeć, tylko chwiejące się wiecznie czuby drzew. Uchyliłam zasłonę i usiadłam przy Jasiu, zamamrotał przez sen, przesunął głowę, a potem otworzył oczy i popatrzył na mnie bez słowa. Uśmiechnęłam się do niego, odpowiedział mi uśmiechem wyspanego, zdrowego chłopaka, który nie ma zmartwień. Zerwałam się i z całych sił pociągnęłam do ściany kotarę, przesunęła się ze szczękiem żelaznych kółek ślizgających się po szynie i odsłoniła kuchnię, mieszkanie mojego ojca, tak pstrokate, błyskotliwe i sztuczne, że nawet sam ojciec nie pasował do tego wnętrza, nie pasował razem ze swoimi opowieściami. Nikt do niego nie pasował. Jaś wspierał się na łokciu, patrzył przez dłuższą chwilę, a potem szepnął: — Pięknie. — Chcesz czegoś? — spytałam. — Nie. Jest mi dobrze — pomilczał chwilę, spoglądając na pamiątki podróży i przygód, a potem powtórzył: — Pięknie. I powtórzył to jeszcze raz, kiedy wrócił mój ojciec: nie znalazł nikogo. Ojciec rozpromienił się, słysząc pochwały Jasia, usiadł przy nim i machnięciem ręki pozwolił mi odejść. Wydawało mi się, kiedy wychodziłam, że natychmiast zaczął jakieś opowiadanie, jakby miał te opowiadania dla każdego, a nie tylko dla mojej mamy. Przez chwilę stałam przed domkiem i patrzyłam na kolumny, między którymi ledwie mieściło się okienko i drzwi. Ze ściany oderwał się kiedyś kawał białego tynku, ukazując ciemne cegły, z których ktoś dawno temu zlepił to schronienie, chatynę ojca. Podniosłam głowę, nad dachem zwieszała się ogromna gałąź o ciemnych liściach, jeszcze niewielkich, mimo że nadszedł już czerwiec — wydawało mi się, że to dąb, ale nie byłam pewna. Gałąź biegła poziomo, tuż nad kalenicą, i od czasu do czasu musiała ją trącać, jakby podkreślając, że dom jest we władaniu ogrodu. Choć istniała, wydawała się nierealna, jakby jakiś bezbarwny, stanowczy opar otaczał ją i rozmazywał kształty, i zacierał szczegóły. Z ulgą ruszyłam ulicą, nakładając drogi, żeby nie podchodzić pod dom Starszej Pani, zastanawiałam się, czy warto pójść do szkoły, jeszcze zdążyłabym na lekcje, i byłam prawie zdecydowana to zrobić, mimo że mama zwolniła mnie na wagary. Ale chciałam znaleźć się wśród ludzi — tego dnia nawet szkoła wydawała się zabawna i miła. Skręciłam w wąski przesmyk między ogrodami, ogrody pachniały, był spokój, panowała cisza, a wtedy nagle RĘKA TAPERTA chwyciła mnie za ramię, a on sam spytał chłodnym, wściekłym głosem: — Gdzie ona jest? I on? — Kto? Jeszcze nie zdążyłam się przestraszyć. — Chodź — powiedział, rozejrzał się szybko i popchnął mnie w stronę, z której przyszłam. — Nic nie mów. 57 — Pan pytał... — Cicho. Popchnął mnie znów, a potem cofnął rękę, ale wiedziałam, że muszę iść i czułam jego obecność tuż za sobą. Nie miałam szans na ucieczkę. Tapert tylko dwa razy się odezwał, wskazując mi kierunek. Znał dobrze osadę, co mnie trochę dziwiło, jeśli w ogóle mogłam się wtedy dziwić — byłam do tej pory przekonana, że jego sporadyczne wypady z ogrodu Starszej Pani prowadziły go na spacery nadrzeczne czy leśne, a na pewno nie na zwiedzanie miejscowości. Ścieżkami, nad którymi zawisła zieleń, niby tunelami przedostaliśmy się na tyły osady, a potem sunęliśmy wzdłuż rzeki i stawów, starannie omijając miejsca bardziej uczęszczane, i wreszcie dostrzegłam dach domu Starszej Pani i parkan ogrodu mojego ojca, z tej strony równie wysoki i nieprzystępny. Tapert nie poganiał mnie. Nawet gdy zwolniłam kroku, nic nie powiedział, jakby nie bardzo wiedział, co chce ze mną zrobić. Ale jednak miał jakiś plan. Po chwili wyprzedził mnie, rozchylił gałęzie wierzby i kazał mi się wsunąć do środka. Przylgnęłam do pnia, a on wszedł pod wierzbę za mną, sprawdził, czy jesteśmy dostatecznie dobrze zamaskowani, przykucnął i zapalił papierosa. Rozrzucone wokół niedopałki świadczyły, że już tu był, może przez całą noc, może od chwili, gdy zostawił swojego syna. Dlaczego go zostawił? W panice? — Gdzie on jest? — spytał znów. — I ona? Wzruszyłam ramionami. Bałam się go, ale nie bardzo. Osada leżała tuż-tuż. — Widziałem Pohożego i tego Chłopaka — powiedział po chwili. — Byli razem w ogrodzie. Koło róż. — Nie wiem o niczym. — Czego on chce? — Kto? — Pohoży — warknął. — Czego on chce? — Nie wiem. Jaś jest chory — dodałam ostrożnie. Miałam nadzieję, że to go zmartwi i przestanie się mną interesować. — A gdzie jest? — U mojego... — powstrzymałam słowo: ojciec. — U pana Pohożego. A Jaś... Przerwał mi: — Nic mu nie będzie. A ten Pohoży. Dobrze go znasz? — Nie — powiedziałam. — To mój ojciec. Popatrzył na mnie w milczeniu, a potem zaśmiał się cicho. — Ty też jesteś nienormalna, co? Wszyscy tu świry. Przydeptał papierosa i znów przykucnął zwieszając ręce między kolanami. — No dobra. A ona? — Kto? — Ty naprawdę nie tego — zakręcił palcem koło skroni. — Walizka. — Została — bąknęłam. 58 — Dobra. Pójdziesz tam do Chłopaka i weźmiesz moją walizkę. — On nie da. — Nie obchodzi mnie to. Pójdziesz po moją walizkę i przyniesiesz ją tu. I bez żadnych kawałów. Bo wiesz, co będzie? Ja cię zawsze znajdę. Uniósł się lekko i sięgnął do kieszeni i pomyślałam sobie, że wyciągnie nóż, ale zrezygnował, znów opadł i znów siedział w kucki, zwieszając ręce między kolanami. — Nieważne — parsknął śmiechem. — Jeśli zrobisz mi kawał, stanie się coś strasznego. No, idziesz? Skinęłam głową. Jego emaliowane oczy badały mnie przez chwilę, a potem skryły się pod powiekami. Westchnął. Był rozczochrany, jego garnitur nosił ślady wilgoci. I pocił się, a kiedy znów sięgnął po papierosa, zauważyłam drżenie rąk. Rozejrzał się, ale nie znalazł tego, czego szukał. Westchnął znów, otwartą dłonią otarł twarz, ale na czole natychmiast od nowa pojawiły się kropelki, i pocił się tak bez przerwy, cicho wzdychając i dopalając kolejnego papierosa. — Jaś jest chory — powtórzyłam. Machnął ręką. — Powiesz im, że będę na niego czekał. W miasteczku. Nie tu. Będę czekał codziennie w południe. Niech Jaś wydobrzeje. A teraz tylko walizka. Idź — powiedział cicho, już ani chłodno, ani wściekle. — I pamiętaj, co mogę ci zrobić — nawet ta groźba nie brzmiała przekonująco. Wysunęłam się spod wierzby i ruszyłam wzdłuż parkanu ogrodu mojego ojca. Jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. Miałam trochę czasu do namysłu, bo musiałam okrążyć ogród Starszej Pani, furtka była tylko po drugiej stronie, od ulicy. Parkan się skończył, zaczął się ogród Starszej Pani, i wydawało mi się, że wszystko wokół pojaśniało, jakby ogród ojca, znajdujący się za parkanem, rozsiewał mrok w swoim sąsiedztwie. Przyspieszyłam kroku i wtedy zobaczyłam Chłopaka. Stał koło komórki, obok pryzmy węgla, ciągle wielkiej, na pryzmie nie było kota. Chłopak machnął na mnie ręką. Ostrożnie odwróciłam głowę i popatrzyłam na wierzbę. Była to wyjątkowo wielka wierzba, nieco pochylona w stronę stawku, nad którym rosła, jakby go zagarniała, i stawek leżał posłusznie u jej stóp, pod jej gałęziami, a dalej rozpływał się szerokim jęzorem, powtarzającym bieg niedalekiej rzeki. Taperta nie dostrzegłam, ale musiał mnie obserwować spomiędzy liści. Powoli szłam dalej, jakbym nie widziała Chłopaka i jego gestów. Chłopak chyba zrozumiał, że coś nie jest w porządku, bo nie odezwał się. Maszerował po drugiej stronie siatki, lekko przygarbiony, poważny, od czasu do czasu kiwał mi głową. Skręciłam za róg ogrodu Starszej Pani, a wtedy Chłopak przypadł do siatki i spytał: — On tam jest? Zmrużyłam oczy. Tapert był zły, ale ja miałam go za chwilę zdradzić. Zdrada także jest zła. Przypomniałam sobie ruch jego ręki, wsuwającej się do kieszeni, 59 i że na pewno miał tam nóż. I przypomniałam sobie też pot na jego czole, i to, że jego głos nie brzmiał ani wściekle, ani chłodno. Westchnęłam. Nie miałam wyjścia. Musiałam go wydać. — Tak. Jest tam. — Nie ruszaj się. Chłopak podskoczył, chwycił słupek ogrodzenia, postawił nogę na siatce. Wygięła się, ale zdążył się odbić, przewinąć i już stał obok mnie. — Nad rzeką? — Pod wierzbą. Chce swoją walizkę. — Dostanie ją — powiedział ponuro Chłopak, zastanawiał się przez chwilę i spytał: — Wrócisz tam? Nie musisz — dodał szybko. — Ale byłoby dobrze, gdybyś wróciła. Będę blisko ciebie. — On ma nóż. — Tak. Nie idź. Spróbuję sam. Jego ręce zwisały luźno wzdłuż ciała, dłonie były silne, choć niewielkie, spokojne, i w niczym nie przypominały białej, skradającej się ku kieszeni ręki Ta-perta. — Pójdę — powiedziałam zdecydowanie. — Odwrócę jego uwagę. Zagadam go. Ale bądź blisko. Pokręcił głową, lecz nie poruszył się i zanim zdążył cokolwiek rozstrzygnąć, ruszyłam w powrotną drogę, a kiedy zrobiłam dwa kroki, Chłopak nie mógłby mnie już powstrzymać, bo Tapert znów mnie na pewno widział. A ja go jeszcze raz zdradzałam. I jednocześnie chroniłam Chłopaka, gdyż byłam w jakiś sposób pewna, że Tapert nie użyje noża przeciwko mnie, ale mógłby go użyć przeciw Chłopakowi. Szłam prosto na wierzbę, nie patrząc na ogrody, nie myśląc o cieniu zalegającym przy parkanie. Mechanicznie przestawiałam nogi i mierzyłam wzrokiem odległość, która zmniejszała się zbyt szybko. Potem zanurkowałam pod gałęzie, a ręka Taperta szarpnęła mnie i rzuciła pod pień. — Co się stało? Gdzie jest walizka? — Musimy poczekać — szepnęłam. — Teraz nie. Nie można. Pójdę tam za chwilę. Obserwował mnie podejrzliwie. Po moim przyjściu gałęzie wierzby zsunęły się i nie widziałam, czy Chłopak nadchodzi. — Ktoś był w domu? Pohoży? Coś bardzo szybko wróciłaś... — Pohoży. On czekał. A teraz... — zniżyłam głos i zbliżyłam do niego głowę. Wpatrywał się we mnie nieruchomo, a jego oczy stały się jeszcze bardziej płaskie. Były dwiema blaszkami, matowymi i bladoniebieskimi. I on znów się pocił. Szeptałam coraz ciszej. Tapert mimowolnie przysunął się, żeby rozróżniać słowa, ale wiedziałam, że zyskuję tylko sekundy. Nie miałam mu nic do powiedzenia i za chwilę jego podejrzliwość musiała się znów obudzić. — Powiedział, że się przejdzie, żeby pana poszukać. Powiedział, że przetrząś-nie całą osadę. Zaraz wyruszy. Wtedy tam pójdę. Za chwilę. 60 — Szuka mnie? — Po tym, co pan zrobił... I wtedy gałęzie rozsunęły się bezszelestnie, w lukę wcisnęła się głowa Chłopaka, a za nią gruby, koślawy kij. — Nie ruszaj się. Tapert zesztywniał i wpatrywał się we mnie płaskimi oczyma, jakby już wiedział, że jest schwytany, ale jeszcze nie rozumiał, jak to się stało. Zerwałam się i nie zwracając uwagi na witki wierzby, nie rozsuwając ich, skoczyłam na bok, przewróciłam się, przeturlałam i zatrzymałam się na samym brzegu stawku, między liśćmi łopuchów. Przez chwilę leżałam nieruchomo, nasłuchując, panowała cisza, a potem, kiedy zaczynałam się zbierać, gałęzie wierzby znów drgnęły i wysunął się najpierw Tapert, a potem Chłopak, i Chłopak trzymał Taperta za ramię, miętosząc rękaw czarnej marynarki. Byli jednego wzrostu. Tapert nie bronił się, zrezygnował z walki, choć może pokonałby Chłopaka. Ale coś w nim pękło, chyba nawet mnie pozwoliłby się prowadzić. Chłopak popchnął go lekko, przyłapałam śliskie spojrzenie mężczyzny, które jednak nie zatrzymało się na mnie, i Tapert ruszył. Po chwili, gdy przeszli może dziesięć metrów, Chłopak swobodnym, szerokim ruchem odrzucił kij. Powolutku podążałam za nimi, niechętnie, gdyż było jasne, że Chłopak zaprowadzi Taperta do mojego ojca, a na razie nie chciałam tam wracać, choć wiedziałam, że od tego dnia dom mojego ojca będzie mnie przyciągał. Urwałam sobie witkę z zarośli jakichś chwastów, oczyściłam ją z liści i machałam, wywołując przeciągły groźny świst. Za każdym razem Tapert oglądał się, a Chłopak popychał go dobrodusznie: — Idziemy, idziemy, j Czarny kot przeskoczył ścieżkę, zatrzymał się na plocie i wpatrywał w nas nieruchomo. Rzuciłam witkę w jego stronę, uchylił się, a kiedy się obejrzałam, ciągle trwał wysoko i odprowadzał nas spojrzeniem wąskich jak przecinki źrenic. Przed domem mojego ojca Tapert próbował się zatrzymać. Zwrócił ku Chłopakowi martwą twarz i przemówił ledwie dosłyszalnie: — Wolę załatwić to tutaj. — Idziemy, idziemy. Przelotny błysk zmienił twarz Taperta. — Jak chcesz. Ruszył, już nie przynaglany. Jaś krzyknął, kiedy nas zobaczył. Zaszeleściła kotara, mój ojciec zasunął ją szybko i zwrócił się do Chłopaka: — Nie powinieneś go tu przyprowadzać. Chłopak zmieszał się. — Chciałem go panu dać jak najprędzej. Zapomniałem o Jasiu. 61 Ojciec wzruszył ramionami, spojrzał na kotarę, potem wskazał Tapertowi krzesło. — Siadaj. Tapert nie ruszył się. — Czego chcecie? — Powiedz nam, co zrobiłeś? Starałam się nie patrzeć na pamiątki mojego ojca. Było ich zbyt dużo, jak i jego opowieści. Pojawiły się zbyt nagle, jak on sam — nieoczekiwany i niepotrzebny. Jest tylko Pohożym, mówiłam sobie. Ale był już kimś więcej i nic nie mogłam na to poradzić. Tyle że jeszcze się z nim nie pogodziłam, z nim i z tym, jaki był. Jeszcze nie, choć od dawna przestałam marzyć o wiecznym tułaczu i jeźdźcu bez głowy. Przesunęłam się cicho za plecami Taperta, zbliżyłam do kotary i zajrzałam do wnęki. Jaś siedział na łóżku, nasłuchiwał i z całej siły zaciskał powieki, jakby powstrzymując łzy. Puściłam kotarę. Mężczyźni milczeli, Chłopak oparł się le-leniwie o drzwi wyjściowe, pilnował Taperta, ale wydawało się, że już wie, co stanie się za chwilę — i jakby cień rozczarowania pojawił się w jego postawie. Ja także wiedziałam. Oni pogadają, a wynikiem rozmowy będzie jakaś UGODA, która nikogo nie zadowoli. Bo istniał Jaś i teraz wszyscy myśleliśmy tylko o nim. Żeby go nie skrzywdzić. I o jego krzyku, gdy zobaczył ojca. Myśleliśmy o nim wszyscy z wyjątkiem Taperta. — Co chcesz zrobić? Tapert widział tylko mojego ojca, nie zwracał uwagi na Chłopaka, jakby to, że przestraszył się go i pozwolił mu się prowadzić, przestało być ważne. Usiadł, a mój ojciec usiadł naprzeciw niego. — Co ty zrobiłeś? — Nic. Tapert wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił, okruch tytoniu spadł na stół, na tę wycinaną przez wiele lat tajemniczą wyspę. Strzepnął go i patrzył w lądy i przesmyki. — Ale uciekłeś. — On nie oddychał. Tak mi się wydawało. — Nie próbowałeś mu pomóc. Tapert nie odpowiedział. Palił spokojnie i jego ręka nie drżała, i przestał się pocić, jakby sama obecność mojego ojca gwarantowała mu bezpieczeństwo. — Nic mu się nie stało — bąknął wreszcie. — Nic? Chłopak nie wytrzymał: — Niech pan coś z nim zrobi — krzyknął. — Mogę zatelefonować po milicję. Albo przyprowadzić Mazanowskiego. 62 — Nie. Chłopak nie protestował. Sytuacja wymknęła mu się z rąk. — Po co tu przyjechałeś? — spytał ojciec, już po raz drugi, jak poprzedniego dnia. I odpowiedź brzmiała tak samo: — Odwiedzić cię. Mój ojciec kiwnął głową. — Zabrałeś coś? — Nie — powiedział Tapert, a jednocześnie odezwał się głos jego syna: — Tak. — Zabrałem — potwierdził Tapert. Mój ojciec wstał. — Prowadź do tych rzeczy. — Są w twoim ogrodzie. — W moim ogrodzie? — w głosie ojca po raz pierwszy pojawiło się coś więcej niż pogarda. — Tak. Znalazłem przejście. — Nie ma przejścia. — Widocznie jest — Tapert uśmiechnął się i także wstał, leniwie i spokojnie. — Chodźmy. Mój ojciec kiwnął głową, odsunął kotarę i Jaś skulił się, prawie wpełzając pod kołdrę, ale Bogdan Tapert nawet na niego nie spojrzał. Obok tapczanu były wąskie drzwi, które dopiero teraz zauważyłam, ukryte za licznymi sznurkami, na które nanizano kolorowe paciorki — ojciec otworzył je i do domku natychmiast wpełzł wilgotny powiew. Tapert ruszył pierwszy, mój ojciec głową wskazał nam drogę i Chłopak oderwał się od drzwi wejściowych, przeszedł przez kuchnię, przez wnękę i zanurzył się w tamtym świecie. Zniknął. A ja zwlekałam. — Prędzej — rozkazał gniewnie ojciec. Znalazłam się w ogrodzie i szybko zamknęłam oczy. Stopami wyczuwałam gładkość ziemi, stałam chyba na ścieżce, a od strony ogrodu na moją twarz wiał ciepły prąd. Słyszałam głosy obu mężczyzn, mówili w pobliżu, lecz ogród chwytał słowa, pochłaniał je, przeżuwał i oddawał zniekształcone nie do poznania, jakby tłumaczył je na własny, obcy język. Bałam się, że oni odejdą i zostawią mnie sam na sam z ogrodem, w którym nikt nie bywał od tak dawna, że ogród stał się zupełnie samodzielny. Wreszcie odważyłam się spojrzeć spod przymrużonych powiek. Tuż przede mną rosły dwa wielkie, rozłożyste drzewa, a pod nimi tworzył się tunel, ciemny, a może i groźny — i oni akurat weń wchodzili, Tapert i Chłopak, a za nimi mój ojciec. Wydawało się, że ogród pochłania ich i oni nie tylko nie przyniosą łupu Taperta, ale w ogóle nie wrócą. Coś krzyknęłam i cofnęłam się, potykając o niski próg domu. Już ich 63 nie widziałam i nie mogłabym sama pójść, by ich odnaleźć. Pozostał mi tylko Jaś — wskoczyłam do domku i zatrzasnęłam drzwi, i przylgnęłam do desek całym ciałem. Jaś patrzył na mnie w milczeniu, jakby wiedział, jaki jest ogród i co mi chciał zrobić. Wrócili niedługo potem. Mój ojciec położył na stole przybrudzony chlebak, Chłopak wyjął jego zawartość. Była tam duża, błyszcząca broszka, dwie obrączki, spore srebrne pudełko i jakieś drobiazgi. — To należy do niej — przytaknął Chłopak, a mój ojciec i Bogdan Tapert jednocześnie westchnęli. Jaś sztywno siedział na łóżku i obserwował łupy swojego ojca. Nie lękał się już, jakby odzyskanie skradzionych rzeczy likwidowało wszystkie nocne zajścia. — Odnieś to do domu — rozkazał mój ojciec. — I przynieś walizkę. Kiedy Chłopak wyszedł, Tapert spytał: — No i jak, w porządku? — zwlekał chwilę, a potem dodał: — Kapitanie? — Co to było? Po co? Dlaczego? — zwrócił się do niego ojciec, a kiedy Tapert nie odpowiadał, spytał jeszcze: — Oszalałeś? Przecież nie miałeś szans. I nie pomyślałeś o dziecku? Jesteś obłąkany. — Nie ja. Na pewno nie ja. — Wyniesiesz się stąd natychmiast. Chłopak ci zwróci walizkę i żebym cię więcej nie widział. — Jasne... kapitanie. — Mogłeś ciężko wpaść. — Wiedziałem, że pomożesz kumplowi. Ojciec kazał mi wejść za kotarę, zasunął ją i słyszałam, jak odprowadza Taperta jak najdalej. Szeptali. Później wrócili do stołu i zaczęli rozmawiać głośniej. Tapert potakiwał tylko, ojciec wydawał mu szybkie, krótkie polecenia: — Autobus masz za godzinę. Nie będę cię pilnował, ale dowiem się, jeżeli nie wsiądziesz. Chłopiec zostanie, musi odpocząć. Pojutrze, o drugiej, czekaj na niego w kawiarni przy dworcu autobusowym. Wiesz, gdzie to jest. Ktoś go przywiezie. A potem zapomnij, że ta osada istnieje. I ogród. Ogród też. — Zapomnę. Później Chłopak przyniósł walizkę, Tapert postawił ją na stole i starannie sprawdził zamki. W dziesięć minut już go nie było. Nie pożegnał się z synem. Poszłam do domu. Babka pracowała w warzywniku i nie zwracała na mnie uwagi, a kiedy wspomniałam o ojcu, uniosła spokojną twarz i spytała: — O czym ty mówisz, dziecko? Mój ojciec znów stał się dla niej powietrzem. Postałam chwilę, a potem pogodziłam się z tym: dla niej nie ma żadnego Pohożego, a ja nie mam ojca. Ale i to nie było tak, bo kiedy przyrządziła obiad i gdy wróciła mama, usłyszałam, że rozmawiają o ojcu. A więc jednak istniał. To babka podjęła temat, pytając mamę, co zamierza. 64 А»' ♦*г ' — Nie może tak przychodzić. — Ja mu tego nie powiem. — Może ja? — babka nieco uniosła głos. — Nie — ucięła mama. — No dobrze, będzie tak przychodził, opowiadał, zawracał głowę i co dalej? Mama znów powiedziała, że nie wie. Babka rozzłościła się, wypadła z kuchni i przejechała ścierką po moich plecach. Chyba dlatego, że już nie wypadało jej bić mojej mamy. Potem zatrzymała się i przez chwilę mamrotała do siebie, okręciła się i jednym susem wskoczyła do kuchni. — Aleja nie zamierzam wysłuchiwać tych jego podróżniczych historii! Zdziwiłam się. Wydawało mi się, że nigdy nie słuchała. — Co mnie obchodzi jakaś piękna? Dla niego nie jesteś dość piękna? Musi mieć inne po całym świecie? Wszystkie piękne świata? To się musi skończyć! — Mama nie rozumie. Moja mama także podniosła głos i przez chwilę przekrzykiwały się. Potem nagle umilkły. Wsadziłam głowę do kuchni. Obejmowały się i chlipały bezgłośnie, i nie zauważyły mnie, i mogłam spokojnie obejrzeć twarz mojej mamy i zastanowić się, czy jest piękna, czy nie. Ale nie wiedziałam. Ta twarz prawie zawsze była zamknięta, nawet gdy się uśmiechała, i tylko kiedy mama wspominała o złocistym upale, ta twarz nagle obnażała się i widać było lęk w ciemnych oczach mamy, w zaciśnięciu pełnych ust, nawet w napięciu skóry na śniadych policzkach, widać było lęk, od którego nie można uciec. Jakby mama bała się tego, co się ma stać. I jakby wiedziała, że się stanie i nic nie można poradzić. To nawet może nie był lęk i nigdy go tak nie nazywałam. Nazywałam go sobie inaczej i trochę dziecinnie, ale ładnie: smutną wiedzą. Moja mama nosiła na twarzy smutną wiedzę. Nie wiedziałam tylko, o czym jest ta wiedza. Domyślałam się, że ma związek z moim ojcem. Zastanawiałam się więc nad twarzą mojej mamy, i wieczorem, kiedy wybrałyśmy się odwiedzić Jasia Taperta, znów ukradkiem ją obserwowałam, ale nie dowiedziałam się niczego więcej. ..Uznałam w końcu, że to jest piękna twarz. Ale jeszcze potrzebowałam dowodu. Ojciec przyjął nas z radością, ale zaraz zaczął zachowywać się tak, jakbyśmy to nie my przyszły z wizytą, a on nas odwiedził. Był zmieszany, jego ręce niespokojnie szperały po kieszeniach. Potem spytał, czy mógłby się napić herbaty. Mama uniosła brwi ze zdziwieniem, ale skinęła głową i powiedziała, że naturalnie, może. Ojciec nie ruszył się, tylko popatrywał na mamę, a ona patrzyła na niego, wreszcie drgnęła i powiedziała: — Dobrze. Ruszyła do kuchenki elektrycznej, spytała, gdzie są szklanki, a kiedy objaśnił, 5 Ślady raju 65 wyjęła je i przetarła sciereczką. Ojciec obserwował ją z nieśmiałym uśmiechem, a ilekroć musiała przejść obok niego, leciutko kiwał głową. Wytrzeszczałam oczy na to widowisko, i tak samo wytrzeszczali oczy Jaś i Chłopak od Starszej Pani — obaj siedzieli we wnęce i w chwili naszego przyjścia grali w warcaby. Mama poruszała się coraz pewniej, mój ojciec z coraz większym zadowoleniem kiwał głową, i nagle zrozumiałam, co się dzieje. On zachowywał się tak, jakby dawał jej dom, a ona przyjęła rolę gospodyni. To nie mogło trwać długo, ale przez chwilę było tak, jakby ten malutki domek, a nie dom babki, był naszym, moim i mamy, prawdziwym mieszkaniem. I mojemu ojcu to się podobało. Kiedy herbata była gotowa, ojciec usiadł przy stole, poczekał, aż mama podsunie mu szklankę, potem powiedział: — Wiesz, gdzie są kieliszki? Mama naturalnie nie wiedziała, ale on jednocześnie skinął głową i mama podeszła do niewielkiej szafki, otworzyła ją i wyjęła kieliszek. — Lepiej szklaneczkę — powiedział. — Ty się nie napijesz? Prawdziwy rum z Jamajki. Mama odmówiła. Coraz bardziej wchodziła w rolę gospodyni, poprawiała jakieś sprzęty, przeczyściła piecyk, zmiotła paprochy z parapetu i dopiero potem usiadła. Było tak, jak bywało w naszym domu, kiedy ojciec przychodził. Otaczało nas wprawdzie więcej pamiątek, wyglądały prawdziwie] i bardziej tajemniczo w zapadającym zmroku. Miałam nadzieję, że nikt nie poprosi o zapalenie światła. W ciemności pamiątki ojca żyły lepiej, nie wydawały się tak cudaczne, stłoczone i niepotrzebne. — Może coś opowiedzieć? — spytał ojciec. Tu, w jego domu, nie miałam nic przeciwko temu, ale moja mama natychmiast wstała i podążyła w stronę pieca, a potem zawróciła. — O czym chcesz opowiedzieć? — spytała ostro. — O pięknej — szepnęłam mimo woli. Mama drgnęła i postąpiła o krok w moją stronę, ale słowa ojca zatrzymały ją. — O jakiej pięknej? Spoglądałam na twarz mojej mamy, która w półmroku wydawała się blada i jakby bezcielesna, zawieszona w powietrzu pośród pamiątek z wielu mórz i oceanów, jakby i ona była pamiątką, zacisnęłam ręce i powiedziałam szybko: — O wszystkich pięknych świata. — Wszystkie piękne świata — powtórzył cicho ojciec. — Jest tylko jedna. Mama odetchnęła głośno, a potem, jakby zrozumiała, że musi wysłuchać jeszcze jednej opowieści, opadła na krzesło. Ojciec zaczął mówić: .NIEZNANY ATOL w dzisiejszych czasach może być tylko legendą. Tak mi się zdawało. A jednak 66 znalazłem go, o świcie, gdyśmy szli na Bombaj, a huragan odrzucił nas na południe. Zobaczyłem go nagle, jednocześnie ze wschodem słońca, i przez sekundę czy dwie powiadałem sobie, że to tylko miraż. Ale on tam był, spokojny, omywany leniwym morzem, z koroną roślinności wystrzelającą w górę tuż poza białym pasem przyboju. Leżał jak wyzwanie i nie mogłem go zlekceważyć. Wziąłem motorówkę i w towarzystwie dwóch marynarzy, lawirując między koralowymi skałami, przybiłem do brzegu. Marynarze zostali na miejscu, a ja ruszyłem skrajem lądu. Kiedy się obejrzałem, moi ludzie leżeli na piasku, wystawiając twarze do słońca, obojętni wobec cudu tego odkrycia. Plaża była pusta i przeszedłem chyba ze dwa kilometry nie znalazłszy śladu człowieka. Myślałem już o powrocie. Chciało mi się tylko zajrzeć jeszcze w głąb dżungli. Nie po to, by ją badać. Znałem tamtejsze dżungle i ta nie mogła być inna. Po prostu chciałem postawić w niej stopę — i wypatrywałem ścieżki, przejścia w głąb, choćby szlaku zwierząt, które czasem wychodzą nad ocean, by popatrzeć na granice swego świata, a może obejrzeć zachodzące słońce. Ale i takiej ścieżki nie było. Z jednej strony miałem ocean, z drugiej nieprzebyty, nieprzerwany wał roślinności, w której było życie, bo bez przerwy niemal słyszałem rozhowory ptaków, a od czasu do czasu ponad zieleń wystrzelały któreś z nich, tak barwne, jakie potrafią być ptaki tylko w tamtych lasach. (— Jakie? — spytałam, ale Chłopak uciszył mnie syknięciem, a ojciec nie przerwał sobie. Dzień już zgasł, głowa ojca rysowała się jeszcze na tle szyby, poza tym nikogo nie widziałam. Stuknęła o stół szklaneczka, pociągnęłam nosem, by posmakować węchem zapach rumu.) Atol nie chciał mnie wpuścić. Pokazał się, jakby właśnie wychynął z dna morza, ale nie zamierzał zdradzać swych sekretów. Przez chwilę bawiłem się myślą, że wrócę do motorówki, każę ludziom odpłynąć, a sam zostanę i będę czekał, aż mnie przyjmie ten kawałek raju i uzna za swego. Myślałem, że jeśli poczekam, po jakimś czasie przejście się otworzy. I myślałem, że nie powinienem wdzierać się w las bez wyraźnego zaproszenia. I ono przyszło. Coś zalśniło u stóp potężnej palmy i z chaosu zielonożółtych plam wynurzyła się figura dziewczyny tak ciemnej, że wziąłem ją za tubylkę. Wydawała się naga, ale kiedy zbliżyła się powoli, ostrożnie stawiając bose stopy na gorącym piasku, okazało się, że ma na sobie skąpy kostium w kolorze jej ciała, miedzianobrązowy. I jednocześnie rozpoznałem, że jej twarz ma rysy europejskie. Skłoniłem się i czekałem, aż podejdzie bliżej, a ona szła stawiając ostrożnie stopy, z gracją i lekko, i patrzyła na mnie poważnie i bez zaciekawienia. Potem przystanęła. Była piękna. (— Tak — mruknęła mama. — Oczywiście. I jednocześnie ozwało się syknięcie Chłopaka.) Powiedziałem jej, kim jestem. Nie pytałem o nic, gdyż byłem obcy na tej wyspie 5 * 67 i nie miałem prawa do pytań. Ale ona odezwała się do mnie i wymieniła swoje imię: — Maud. Przypatrywała mi się chyba minutę, potem skłoniła głową w stronę morza. Przytaknąłem, powiedziałem, że jestem stamtąd. — Zaraz odpłyniesz — stwierdziła. — Nie muszę — szepnąłem ostrożnie. Wtedy wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia, po chwili cofnęła się, dając znak, że mam za nią iść. Tam było przejście, koło tej ogromnej palmy, zasłonięte pękiem lian — wystarczyło je odsunąć. Wchodziło się do wąskiego wilgotnego tunelu i ścieżka od razu prowadziła pod górę, człowiek czuł się jak nurek. Oddychało się ciężko, powietrze wydawało się lepkie, a wszelkie dźwięki brzmiały głucho, jakby ostrożnie przez kogoś tłumione. Szliśmy jednak niedługo. Dziewczyna prowadziła, a idąc przede mną nie odwróciła się ani razu. Stąpałem za nią i chyba nawet nie widziałem lasu: podziwiałem grację jej kroków, matową gładką skórę silnych nóg, lekkie przegięcia kibici. I żałowałem niemal, że ta mroczna droga się skończyła, gdy znaleźliśmy się znienacka na otwartej przestrzeni, i jej stopy, a potem moje buty, dotknęły płyt chodnika. Byliśmy w ogrodzie, choć nic nie oznaczało granicy między nim a lasem. Nie istniała siatka, nie było mura, nagle kończyła się dżungla, a zaczynał ogród, pełen tych samych drzew i roślin, które można by znaleźć i w dole, ale drzew i roślin oswojonych, potulnych i przychylnych człowiekowi. Nawet ptaki brzmiały tu inaczej. Maud nie zatrzymała się. Kroczyła po chodniku mijając kępy araukarii, palm, bambusów, platanów, omijając łączące się pędy obsypane ogromnymi, czerwonymi kwiatami, trącając zwisające z nieba storczyki i wzbudzając swym ruchem falę odurzającego zapachu. Potem zobaczyłem dom i musiałem przystanąć, nie wierząc świadectwu własnych oczu. Wydawało mi się, że śnię. Maud przewidziała moje zdumienie i przystanęła także, ciągle nie oglądając się, jakby chciała mi dać trochę czasu. Dom wyglądał jak wiktoriańska, wiejska rezydencja. Nie wyglądał, był nią, z całą brzydotą rozsadzonej nadmiarem pomysłów bryły, dom pseudogotycki, niestosowny i ponury. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał się do nas odwrócić plecami. Tak, dom był jak wstrętny wybuch. Ale zmienił się i ogród. Jakiś szaleniec włożył kiedyś ogrom trudu i pieniędzy, żeby przenieść w samo jądro tropików srebrne świerki, które rzędem stały po obu stronach fasady, tuje pod oknami, a nawet kilkadziesiąt topoli, których szpaler wiódł za dom, zapewne ku wozowni, bo tam musiała być wozownia, i może w niej jakiś kocz czy wręcz kareta podróżna, choć przysiągłbym, że na wyspie nie było ani jednej drogi. — To zbudował mój prapradziadek — powiedziała Maud. 68 Odetchnąłem. Ruszyliśmy. Mogłem wreszcie rozejrzeć się dokładniej. Było tam wszystko, czego można by się spodziewać po ogrodach położonych w środkowej Anglii. Nawet bzy. Właśnie kwitły i poczułem dla nich coś w rodzaju współczucia, bo skromne kwiaty wydawały się śmieszne wobec szaleństwa tropikalnego gaju obrzeżającego ten dziwny zakątek. Kiedy podeszliśmy bliżej domu, wyszedł nam naprzeciw mężczyzna w sile wieku, o nieugiętej twarzy. Przenikliwe oczy zapaliły się, gdy spoczęły na dziewczynie, a potem zmierzyły mnie, znacznie mniej chłodno, niż mógłbym się spodziewać. Patrzyły na mnie — nie mogłem się mylić — z nadzieją. Stał przed domem, na jego tle, i czekał na nas, a ja podchodząc nie mogłem zrozumieć, co w nim — prócz nienaturalnej sztywności — tak mnie niepokoi. Dopiero kiedy Maud wspięła się na palce i pocałowała go w policzek, kiedy jej prawie nagie ciało znalazło się w bezpośrednim sąsiedztwie tego mężczyzny, olśniło mnie. (Ojciec umilkł, szklaneczka jeszcze raz stuknęła o stół, mama poruszyła się: — Światło — zażądała. — Nie — odezwał się natychmiast Chłopak, a Jaś mu zawtórował: — Nie, proszę. — Dobrze — zgodziła się mama. — Już dobrze.) Był ubrany, ja wiem? jak dyrektor banku w godzinach urzędowania. Szary wełniany garnitur, nieskazitelna koszula, krawat z barwami szkoły. Brakowało mu tylko melonika. — Zostanie pan? Może pan zostanie? — spytał mężczyzna, nim zdążyliśmy się przywitać. Dopiero potem wyciągnął dłoń do uścisku i kiedy dotykałem jego skóry, okazało się, że jest sucha i chłodna, mimo tego ciężkiego ubrania i mimo upiornego upału. To moja ręka się pociła, choć odziałem się lekko, w płócienny mundur. — Dziś mogę — powiedziałem. — Ale należy zawiadomić moich ludzi. — Zaraz poślę kogoś. Tylko dziś? Rozłożyłem ręce. — Obowiązki. — Tak. Obowiązki — przytaknął i skłonił głowę, jakby samo słowo: obowiązki, wzbudziło jego szacunek. Obowiązki rzeczywiście znaczyły dla niego wiele. Poświęcił im całe swoje życie. Opowiedział mi o tym. Przystąpił do opowiadania prawie bez zwłoki, kiedy tylko usiedliśmy na tarasie za domem, w cieniu, i kiedy tylko wymieniliśmy parę uwag o pogodzie. Podano napoje. Służba była czarna, co mnie trochę rozczarowało, bo spodziewałem się zobaczyć nieskazitelnego angielskiego kamerdynera. Zresztą lokaj się znalazł, i chyba był nieskazitelny, choć ciemnoskóry, co nieco psuło doskonałość otoczenia. Kiedy mężczyzna zaczął opowiadać, dziewczyna znieruchomiała w swym wi- 69 klinowym fotelu i nie poruszyła się ani nie odezwała aż do końca jego wyznań. Patrzyła na mnie, a ja coraz staranniej unikałem jej wzroku, żeby nie przeczytać w nim zbyt wiele. Zaraz zrozumiecie, dlaczego. Mężczyzna jeszcze raz, wyraźniej, wymienił swoje nazwisko. Podczas prezentacji przed domem puściłem je mimo uszu i on to chyba zauważył. Nazwisko nic mi nie mówiło, lecz mężczyzna czekał chwilę, jakby spodziewał się reakcji, a potem zagadnął, czy nie będzie nadmiarem wścibstwa, jeśli spyta o moją narodowść. Powiedziałem mu. Westchnął. — No tak, to wszystko tłumaczy. Polska leży tak daleko. Mógł pan nie słyszeć o nas, o moim rodzie. Potem zaczą! mówić i opowiadanie zajęło nam prawie cały czas do obiadu. Snuł długą, ponurą i skomplikowaną historię. Postaram się ją streścić w paru zdaniach. To był stary ród. I ciążyło na nim przekleństwo. Kobiety w tej rodzinie słynęły z piękności. Gdy dziewczynka przychodziła na świat, a zdarzało się to mniej więcej raz na dwa pokolenia, mężczyźni sposobili broń i szukali sprzymierzeńców. Bo piękność ich kobiet nosiła w sobie ziarna zagłady. Trwało to tak długo, tyle setek lat, że ten mężczyzna, wykształcony i współczesny, opowiadał o przekleństwie z pełnym przekonaniem. Wierzył w nie i wierzył w zatrutą urodę kobiet swojego rodu. Sypał zresztą przykładami. Powiedział o jakiejś trzynastowiecznej Dianie, przez którą spustoszono dwie prowincje i jedno, co prawda niewielkie, królestwo, o szesnastowiecznej Luizie spalonej na stosie za czary, która wcześniej mimo woli doprowadziła do kilkunastu pojedynków, przewrotu politycznego i krwawo stłumionego spisku. Było tych kobiet z dziesięć czy dwanaście i z biegiem lat okazywało się, że ich zdolności do mącenia porządku i burzenia ładu nie wywodzą się tylko z urody. Stawało się jasne, że kobiety te otacza zła aura. Bo często walczono czy spiskowano nie o nie nawet, a po prostu w ich pobliżu. (— W pobliżu każdej kobiety i każdego człowieka walczy się i spiskuje — powiedziała mama. — Tak — przyznał ojciec. — Ale tam było coś jeszcze. Może blisko tych kobiet było gęściej od potworności.) W końcu drogą eliminacji znaleziono przyczynę. Tak się wydawało nie tylko członkom rodziny, ale także ich sąsiadom, protektorom i poddanym. Znaleziono przyczynę zła. Wskazano na kobiety. Nie było wyjścia, należało coś przedsięwziąć, gdyż dowody wydawały się oczywiste. I wtedy niejaki sir Robert rozpoczął tradycję trwającą do dziś. Przeniósł swą córkę na kontynent i umieścił w klasztorze, ale kiedy klasztor został złupiony, a potem, którejś nocy, spłonął doszczętnie, grzebiąc w zgliszczach wiele zakonnic, sir Robert zrozumiał, że wybrał niewłaściwe rozwiązanie. Córki nie należało zamykać wśród ludzi, trzeba ją było odosobnić. Z ciężkim sercem wyposażył okręt i w ślad za Williamem Pennem posłał dziewczynę do Ameryki. Penn obiecał mu, że pozostawi do dyspozycji córki obszerne po- 70 siadłości i czarną służbę, a poza tym skaże na śmierć wszystkich, którzy naruszą granicę tych terenów. Dotrzymał słowa. To poskutkowało. Córka sir Roberta do końca swych dni żyła w dostatku i odosobnieniu. Ale sir Robert miał syna, który z kolei postarał się o czworo dzieci, wśród nich była dziewczynka. Pensylwania nie wchodziła już w rachubę, stała się zbyt ludna. Sprzedano amerykańską posiadłość i, gdy córka dorastała w odosobnieniu kobiecych komnat, gorączkowo szukano rozwiązania. Syn sir Roberta, sir Ralph, maczał palce w handlu dalekomorskim i zdobywszy marynarskie doświadczenie, zdecydował się kupić statek, nająć kapitana, załogę, i z żoną i córką wyruszyć w podróż. Synów zostawił, obawiając się, że z podróży nie wróci. Po ponad rocznej wędrówce natrafili na atol. Tu została matka i córka z nieliczną służbą. Matka nie była naznaczona przekleństwem, ale nie chciała rozstać się z dzieckiem. Na atolu do dziś istnieją ślady zabudowań z tego okresu. Były to dość prymitywne schronienia, raczej baraki niż domy. Ale wyposażono je z przepychem, a wspaniały klimat zapewniał dodatkowe wygody. Mijały lata. Jeszcze dwie kolejne kobiety zamieszkiwały atol. Ale ostatnia z nich nie miała już towarzyszki, bo jej matka nie zgodziła się na dobrowolne i niezasłużone odosobnienie. Przez jakiś czas przetrzymywano dziewczynę w Anglii, bo wiara w przekleństwo osłabia, nadeszły oświecone czasy. Gdy jednak wkrótce potem w pobliskim szkockim mieście wybuchły rozruchy, ojciec dziewczyny zdecydował poświęcić siebie. Przekazał tytuł i majątek synowi i postanowił dzielić samotność z córką. Był jednak zbyt angielski, czy może zbyt wyniosły, by nazwać to odosobnieniem lub niewolą, czy ucieczką do raju. jak wolicie. Nazwał atol, na którym zamieszkał z córką, wyspą Scapegoat, co może brzmiało nieco ironicznie, ale na pewno całkiem stosownie, i... (— Co to znaczy? — spytał Chłopak. — Scapegoat? Kozioł ofiarny.) ... i do końca życia udawał, że mieszka w zwykłej, wiejskiej rezydencji, gdzieś w środkowej Anglii. To tłumaczy wygląd domu i ogrodu. Ten człowiek nie szczędził trudu i bogactw, by oddzielić się od tropikalnego krajobrazu. Przemierzył tysiące mil, ale był u siebie. A samotność, jak uważał, stanowiła jego kaprys czy dziwactwo, a nie konieczność. Sir Charles, tak się nazywał mój dyrektor banku, znalazł się sto lat później w tej samej sytuacji. Gdy urodziła mu się córka i on próbował zlekceważyć tradycję. Nie zmienił trybu życia i nie izolował dziecka. Lecz kiedy Maud miała trzy lata, bawiła się ze swą nianią i zbyt nieostrożnie rzuciła piłkę. Niania, przechyliwszy się, spadła z tarasu rezydencji na miękki trawnik i poniosła śmierć na miejscu. To było ostrzeżenie. Sir Charles natychmiast spakował się, przekazał zarząd nad majątkiem zaufanemu adwokatowi, bo jego dwaj synowie jeszcze wówczas nie dorośli, i wyjechał. Od tego czasu przebywał na atolu. Sir Charles skończył. 71 — Musi pan jednak lękać się odwiedzin — powiedziałem po chwili. — Nie ma odwiedzin. Atol nie istnieje. Zdumienie na mojej twarzy skłoniło go do wyjaśnień, choć podawał je niechętnie. — Od kiedy zaczęliśmy wywozić swe kobiety w świat, szybko rośliśmy w siłę. Nie było już przeszkód. I mamy dość siły, by jakiś tam atol nigdy nie został oznaczony na mapach. Zaśmiał się. — Być może nie udało się go sfotografować nawet żadnemu ze sztucznych satelitów. Podniósł się i skłonił głowę. — Pan jest tu pierwszym gościem. Powoli ruszy! wzdłuż tarasu, a kiecfy wrócił, przystanął i przypatrzył mi się przenikliwie. — Przysiągłem sobie, że gdy zawita tu mężczyzna, będzie mógł dostać moją córkę, jeśli ona go zechce. Bez względu na jego rasę, pozycję społeczną i wyznanie. Myślę, że to zdejmie klątwę. Zamążpójście. Bo widzi pan — westchnął — one nigdy nie wychodziły za mąż. Żadna z nich. Nie poruszyłem się. Sir Charles uśmiechnął się do mnie, a potem zwrócił się do córki: — Czy już zdecydowałaś? — Tak. — Chcesz? — Tak — powiedziała po prostu. Znów popatrzył na mnie. — Niech pan nie odpowiada od razu. Czy może pan zostać na noc? Zawahałem się, ale przytaknąłem. Reszta dnia upłynęła nam szybko. Sir Charles mimo odosobnienia okazał się człowiekiem doskonale zorientowanym w sprawach świata. Jakąś tajemniczą drogą otrzymywał, z niewielkim opóźnieniem, prasę z wielu krajów i mnóstwo książek. W podziemiach domu miał kino z dobrym tysiącem filmów. Mówił, że niedługo będzie mógł odbierać programy telewizyjne. Toteż mieliśmy o czym rozmawiać podczas obiadu — wyraźnie bowiem pragnął zmienić temat i nie wspominać już o historii rodziny. Po obiedzie, który ze względu na moje kontynentalne zwyczaje podano wcześniej niż zazwyczaj, zostałem sam na sam z Maud. Sir Charles pokazał się jeszcze wieczorem, na krótko, i znów pozostawałem z Maud, aż koło północy czarny służący zaprowadził mnie do staroświeckiej, wspaniałej sypialni. Maud przyszła powiedzieć mi dobranoc. (Ojciec umilkł, ale wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec. Mama poruszyła się niespokojnie i czułam, że tłumi jakieś słowa. Stuk szklaneczki, obłoczek zapachu, wstrzymałam oddech.) Spałem głęboko. Obudził mnie ucisk w okolicy żeber, przesuwający się ku no- 72 — Musi pan jednak lękać się odwiedzin — powiedziałem po chwili. — Nie ma odwiedzin. Atol nie istnieje. Zdumienie na mojej twarzy skłoniło go do wyjaśnień, choć podawał je niechętnie. — Od kiedy zaczęliśmy wywozić swe kobiety w świat, szybko rośliśmy w siłę. Nie było już przeszkód. I mamy dość siły, by jakiś tam atol nigdy nie został oznaczony na mapach. Zaśmiał się. — Być może nie udało się go sfotografować nawet żadnemu ze sztucznych satelitów. Podniósł się i skłonił głowę. — Pan jest tu pierwszym gościem. Powoli ruszył wzdłuż tarasu, a kiedy wrócił, przystanął i przypatrzył mi się przenikliwie. — Przysiągłem sobie, że gdy zawita tu mężczyzna, będzie mógł dostać moją córkę, jeśli ona go zechce. Bez względu na jego rasę, pozycję społeczną i wyznanie. Myślę, że to zdejmie klątwę. Zamążpójście. Bo widzi pan — westchnął — one nigdy nie wychodziły za mąż. Żadna z nich. Nie poruszyłem się. Sir Charles uśmiechnął się do mnie, a potem zwrócił się do córki: — Czy już zdecydowałaś? — 1 JłK. — Chcesz? — Tak — powiedziała po prostu. Znów popatrzył na mnie. — Niech pan nie odpowiada od razu. Czy może pan zostać na noc? Zawahałem się, ale przytaknąłem. Reszta dnia upłynęła nam szybko. Sir Charles mimo odosobnienia okazał się człowiekiem doskonale zorientowanym w sprawach świata. Jakąś tajemniczą drogą otrzymywał, z niewielkim opóźnieniem, prasę z wielu krajów i mnóstwo książek. W podziemiach domu miał kino z dobrym tysiącem filmów. Mówił, że niedługo będzie mógł odbierać programy telewizyjne. Toteż mieliśmy o czym rozmawiać podczas obiadu — wyraźnie bowiem pragnął zmienić temat i nie wspominać już o historii rodziny. Po obiedzie, który ze względu na moje kontynentalne zwyczaje podano wcześniej niż zazwyczaj, zostałem sam na sam z Maud. Sir Charles pokazał się jeszcze wieczorem, na krótko, i znów pozostawałem z Maud, aż koło północy czarny służący zaprowadził mnie do staroświeckiej, wspaniałej sypialni. Maud przyszła powiedzieć mi dobranoc. (Ojciec umilkł, ale wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec. Mama poruszyła się niespokojnie i czułam, że tłumi jakieś słowa. Stuk szklaneczki, obłoczek zapachu, wstrzymałam oddech.) Spałem głęboko. Obudził mnie ucisk w okolicy żeber, przesuwający się ku no- 72 gom. Poruszyłem się, jeszcze bezwiednie, tak jak człowiek porusza się, by rozprostować pozwijaną pościel, ale to nie była pościel, czułem zimne, śliskie ciało, obejmujące mnie coraz silniej. — Przestań — powiedziałem. Uścisk wzmógł się, jakby ruch żeber, który powstał przy wypowiadaniu tego słowa, powiększył zdecydowanie tajemniczego gościa. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie mogłem. Resztka tchu nieodwołalnie wyciekała z mojej piersi. Zacharczałem może, nie wiem. Jedną rękę miałem wolną, z wysiłkiem sięgnąłem wyżej i powoli zbliżałem ją do napastnika, wreszcie dotknąłem, dotknąłem płaskiej głowy gada. (Jaś krzyknął i zdążył mnie wyprzedzić. Ja też krzyknęłam. — Przestań — rozkazała moja mama. — Już. Jeszcze chwila — powiedział ojciec.) W tej samej sekundzie rozbłysło światło. Przerażona Maud, ledwie przykryta skrawkiem jakiejś tkaniny, przytuliła się do ściany tuż koło drzwi, a w drzwiach stał sir Charles ze sztucerem w ręku. Zza jego pleców wyglądały dwie czarne twarze. — Ani drgnienia — rozkazał. Przymknąłem oczy, a jednocześnie huknął strzał. Uścisk na moich piersiach spotężniał i wydawało mi się, że kości zaczynają pękać. Bezgłośnie krzyczałem — tak mi się wydawało — ale tylko szeroko, przeraźliwie otwierałem usta. — Weźcie to — powiedział sir Charles. Czarni przesunęli się koło niego, słyszałem ich ostre dyszenie. Jeszcze żyłem. Uścisk, ogromny, nie wzmagał się już. Ostrożnie, jakby obawiając się, że bestia jest jeszcze groźna, służący wyciągnęli mnie z martwych objęć. Usiadłem ostrożnie i przesunąłem otwartymi dłońmi po klatce piersiowej. Żebra wydawały się całe. Gdzieś za uchylonym oknem, które na pewno było przedtem zamknięte, zahuczał wysoko nocny ptak. Sir Charles skinął na jednego z Murzynów i ten starannie przyciągnął połówkę okna do framugi, zamknął je i uważnie sprawdził klamkę. W pokoju od razu zrobiło się chłodniej, usłyszałem szmer klimatyzacji. — Przepraszam pana — powiedział z flegmą sir Charles, oddając sztucer drugiemu ze służących. — To godne pożałowania — dodał, spoglądając na cielsko pytona rozciągnięte na starym, pięknym, bucharskim dywanie. — Eksperyment chyba się nie powiódł. — Zapewne ma pan rację — rzekłem. Zerknąłem na Maud, której sir Charles zdawał się nie zauważać. — Być może nie jestem jednak odpowiednim kandydatem. — Zostanie pan do rana — spytał — czy też chce nas pan opuścić natychmiast? — Zostanę — powiedziałem i wydawało mi się, że spojrzał na mnie z szacunkiem. — I proszę otworzyć okno — rzuciłem służącemu, który kierował się ku drzwiom. — Nie lubię klimatyzacji. 73 Uśmiech na wąskich wargach sir Charlesa zdradził, że ceni moją nonszalancję. — Dobrej nocy — rzekł i wszyscy wyszli. Następnego dnia, rano, po śniadaniu i zdawkowej rozmowie, odpłynąłem. Z kawałkiem skóry tego pytona. (Ojciec wstał i zapalił światło. Kawałek brunatnej skóry leżał na stole. Spodziewałam się, że będzie zielonkawy. Światło wszystko zepsuło. Mama zobaczyła skórę. Pośpiesznie zdjęła łokcie ze stołu i z niesmakiem na twarzy zaczęła na mnie popatrywać — i wiedziałam, że zaraz zabierze mnie do domu. — Czy była taka piękna? — spytał z powagą Chłopak od Starszej Pani. Siedział tuż obok Jasia, naokoło nich walały się warcabowe krążki. — Tak. Była. Piękna. — Widział pan ją jeszcze? — spytał Jaś. — Przy śniadaniu?) Przy śniadaniu jej nie widziałem. Sądzę, że ona wiedziała, dlaczego przyszedł pyton. Bo ja już przed jego wizytą podjąłem decyzję, że nie zostanę na atolu, a odpłynę. Odprowadziła mnie do motorówki. Nie mówiła nic. Dopiero kiedy wskakiwałem do środka, witany porozumiewawczymi spojrzeniami marynarzy, powiedziała, że to jest pożegnanie nie na zawsze. Ale na długo, bardzo długo. POŻEGNANIE NIE NA ZAWSZE — w dwa dni później Jaś tak samo powiedział do Chłopaka, a może i do mnie. — Pożegnanie nie na zawsze — zatrzymał się i popatrzył na nas. Czekaliśmy, że doda coś jeszcze. Że na długo, bardzo długo. Lecz Jaś milczał. Spacerowaliśmy uliczkami. Rozstawaliśmy się. Mój ojciec oświadczył, że powinniśmy to zrobić: przespacerować się wspólnie przed odjazdem Jasia. Powiedział, że dokładniej się zapamiętamy, jeśli pochodzimy trochę po różnych zakątkach. Nie liczył widać na powrót Jasia. Jaś miał jechać do miasteczka — z kapralem Mazanowskim, który oczywiście nie wiedział o Bogdanie Tapercie, o łupach ani w ogóle o niczym. Chłopak wyglądał tego dnia odświętnie, a kiedy Jaś spytał, czy naprawdę będą korespondować jak jacyś bracia czy przyjaciele. Chłopak przytaknął i zaczął wyglądać jeszcze odświętniej. Rano musiał umyć głowę, włosy wiły mu się koło twarzy w prawdziwych lokach. Ubrał się w nowe dżinsy, które podarował mu mój ojciec, i w błękitną koszulę, rozpiętą pod szyją. Spoglądał na Jasia prawie czule i byłam trochę zazdrosna. Jeszcze niczego dokładnie nie wiedziałam o ich stosunkach, o nocnych spotkaniach i rozmowach. Słowa Jasia o braterstwie i korespondencji nieprzyjemnie mnie uderzyły. Jaś wyjeżdżał, ale zabierał mi kawałek Chłopaka. Dochodziła może dziesiąta, ale było gorąco jak w południe. Moja mama i tego ranka napomknęła o złocistym upale — uczyniła to z większym naciskiem niż zazwyczaj — i trochę się niepokoiłam o nią, i pomyślałam, że trzeba by jej pilnować. Ale wybiegłam z domu, kiedy mi tylko pozwoliła. Bo Jaś wyjeżdżał. Była nie- 74 dzieła, wolny dzień, i już pachniało wakacjami. Ruszyłam do domu mojego ojca, natknęłam się po drodze na Odjabłka. Krzyknął do mnie porozumiewawczo: — Uczulony? W domu mojego ojca czekaliśmy chwilę na Chłopaka, który ciągle jeszcze co rano nosił węgiel, spychając czarnego kota na coraz mniej wyniosłe pozycje. Chłopak mówił, że kot dostaje ryby, ale nie jest już tak hardy. Może nie chodziło mu tylko o ryby, może lubił też siedzieć na wysokiej kupie węgla i z góry spoglądać na inne koty. Mój ojciec, kiedy weszłam do domu, był w ogrodzie. Wrócił po chwili. Wiedziałam już, że ogród jest odwiedzany — wprawdzie tylko przez ojca — i miałam nadzieję, że powoli oswaja się z ludźmi i że kiedyś będę mogła do niego wejść. Jaś siedział przy stole, gotowy do wyjazdu i trochę smutny, a trochę już nieobecny. Potem pojawił się Chłopak i wyszliśmy. Coś nas pociągnęło ną drogę wychodzącą z osady w kierunku dalekiego lasu, w rowach po obu jej stronach kwitły kaczeńce i stało trochę wody, choć od dawna nie padał deszcz. Droga docierała do czerwonej ściany młyna, który przerabiano na małą elektrownię, i nagle zawracała, a potem posuwała się równolegle do samej siebie, tyle że w przeciwnym kierunku, i wreszcie jako ścieżka wiła się wśród łąk, starorzeczy, wiklin i ogrodów. — Wiesz, Jasiu — powiedział Chłopak do Jasia — teraz już wszystko może być inaczej. Zawrócił, jak zawracała droga. Może ten jej nagły zwrot podsunął mu taką myśl. Wokół młyna rozległ się niski, jednostajny łoskot, ale nikt nie potrafiłby powiedzieć, czy to jeszcze odgłosy mielenia, czy już wytwarzanie prądu. — Bo przecież właściwie — dodał Chłopak —ja go naprawdę wywlokłem. Jaś posmutniał, szturchnęłam go, bo nie miał powodu do zmartwienia — przypuszczałam, że Chłopakowi chodzi nie o Bogdana Taperta, którego wywlókł spod wierzby, a o mojego ojca. Chłopak zaraz to potwierdził. — Wszyscy to widzieli. Trzymałem go za kołnierz i szedłem za nim, a on szedł przede mną. A potem poprosił, by go puścić. Każdy sąd. gdyby tu był sąd, uznałby, że go wywlokłem. Jaś niezdecydowanie kiwnął głową, doszedł do ściany młyna, dotknął go, próbując wyczuć drżenie murów, a potem i on zawrócił, razem z drogą. I coś dziwnego działo się z Jasiem. Zmieniał się. Znów w jego twarzy zaczynała występować twardość, którą kiedyś zauważyłam: gdy trzymał nóż. Nie był bezbronny. To nie on chodził nocą do Chłopaka, by słuchać o dzieciach, i nie on trząsł się na widok swojego ojca. On do ojca wracał. Nie wiem. co go tak zmieniło. Pożegnanie? A może to miejsce: młyn niemłyn, elektrownia nieelektrownia, droga, która powtarza samą siebie, ale inaczej... Przystanęłam i słuchałam. Łoskot czy huk nabrzmiewał i opadał i poczułam, że we mnie też coś nabrzmiewa i opada, i znienacka, nie po raz pierwszy i nie po 75 raz ostatni, ogarnęło mnie przeczucie, że na pewno coś się stanie. Coś ważnego. Ale nie wiedziałam co. Zadygotałam. — Było tak? — spytał Chłopak. — Wywlokłem go? — Nie wiem. Ja tego nie widziałem. — Ona widziała — oświadczył niedbale Chłopak i wskazał na mnie. — Wziąłem go za kołnierz i wyprowadziłem. Mam świadków. A potem mogłem już robić wiele innych rzeczy. Noskiem buta potoczył kamień do rowu. Chłopak powiedział z zawstydzeniem: — Trzeba w siebie wierzyć. Nie ma takich rzeczy jak bezsiła. Nie ma niemocy. Trzeba wierzyć. Jaś przyspieszył kroku, jakby chciał uniknąć jego spojrzeń. Odezwał się głosem piskliwym i obcym: — Aleja muszę jechać. Ja nie mogę wierzyć... A ty uważaj. Bo on to zauważy. Pan Pohoży. I twoja Starsza Pani też. Że ty wierzysz w to, w co wierzysz. I oni ci nie pozwolą. — Będę to robił po troszeczku — zapewnił Chłopak. — Sobie to mogę powiedzieć. I wam. Nikomu więcej na razie. Już nie jestem żadną sierotą. I żadna siła nie zmusi mnie do bezradności. — Po co mi to mówisz? — spytał Jaś. — Żebyś wiedział. Nie będę sierotą. Nikt nie musi nią być. Znoszę sieroctwo. Zrozumiałam, że oni znów porozumiewają się ponad mną. Ledwie pojmowałam, o czym mówią, i znalazłam się z boku, musiałam się wtrącić: — Jeśli tak zrobisz, to wszystko się zmieni. Nie wiadomo jak — gwałtownie zastąpiłam Chłopakowi drogę. — Dlaczego? — zdumiał się. — Powiem ci dlaczego. Powiem. To trzeba powiedzieć. Mruczałam niezrozumiale, by zyskać na czasie. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Bałam się o Chłopaka. I jego też. — Kiedy jest jakaś sierota — zaczęłam starannie — to może ona jest potrzebna. Do czegoś służy. I jak ona sobie powie, że już nie jest sierotą, to może nie jest, ale wtedy wszystko inne traci zaczepienie. Bo ta sierota, która przestała być sierotą, już nie służy temu, czemu miała służyć. Czegoś zaczyna brakować w świecie. I wszystko się zmienia. Obaj przeglądali mi się z niedowierzaniem. Bredziłam. Me także clryba po raz pierwszy broniłam swojego ojca, którego żaden Chłopak nie miał prawa wywlekać z domu Starszej Pani. — No — przytaknęłam sobie energicznie. — No i co? — spytał Chłopak. — A to, że może to jest jak w zegarku. Jakaś sprężynka mówi sobie, że nie jest sprężynką i przestaje nią być, i już nie masz zegarka, a... — A co? — spytali równocześnie. 76 — Nie wiem co! — wrzasnęłam nagle. — Dajcie mi spokój. Ja nie jestem sprężynką. Po takiej sprężynce zostaje dziura, puste miejsce. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak mówię. Wiedziałam: bo pozostawili mnie na boku. Nienawidziłam ojca, który prostodusznie wysłał nas na bezsensowny spacer — zamiast odprawić u siebie w domu nudne, krępujące pożegnanie. — Po mnie nie zostanie dziura — wtrącił Jaś, zrozumiał mnie. — Ja wyjadę i po mnie nie zostanie dziura. Ja tu nie jestem potrzebny. — Twarz miał złą i twardą. Spojrzał na mnie. — Mogę wyjechać. Ja nie mogę postanowić, że nie jestem tym, kim jestem. I nie pocieszaj mnie — krzyknął na Chłopaka. — Ja nie jestem sierotą i nie mogę robić, co mi się podoba. Mam ojca i matkę i muszę do nich wracać. To na pewno nie jest miejsce dla mnie. A ty niepotrzebnie przyprowadziłaś mnie do domu Starszej Pani — wypalił prosto w moje oczy. — Nie prosiłem cię. O nic. Teraz odjadę, bo to nie jest miejsce dla mnie, ta osada. To miejsce — przez chwilę się zastanawiał — dla Pięknej. Ona tu przybędzie. Zobaczycie. Jeszcze zobaczysz — złośliwie zajrzał w moje oczy i krótko, sucho się roześmiał, a potem odwrócił się i zaczął uciekać. Po chwili Chłopak pogonił za nim. 2 - -.- % Czarodziejka w ogrodzie PROROCZY SEN Chłopaka od Starszej Pani trwał minutę albo dwie i zdarzył się parę godzin po przybyciu syna Starszej Pani i jego córki. Przyjechali w dwa dni po powrocie Starszej Pani ze szpitala, na jej telegraficzne wezwanie. Chłopak śnił na obrośniętej winem werandzie, w mroku gęstych liści, kiedy drzemał niespokojnie, zmęczony czekaniem i podejrzeniami. Śnił mu się, jak mi znacznie później powiedział, koniec świata albo jego początek. Tego nie potrafił określić, ale na pewno początek czy koniec, to było obojętne, gdyż przypuszczał, że początki i końce są równie trudne: oczywiście, jeśli chodzi o światy. Zobaczył półpustynną, szarą równinę i niejasne cienie poruszające się na horyzoncie. Miał się przez tę równinę przedrzeć. We śnie pomyślał, że równina może się okazać wodą albo zgęszczonym światłem. Czymkolwiek. Chodziło o to, że wszystko, co mógł dostrzec, było początkiem lub końcem. Chłopak wiedział, że się posuwa przed siebie, ale nie miał pojęcia, dokąd zmierza, i jeszcze pamiętał, że wolałby nie wyruszać z miejsca, z którego wyruszył. Choć tego miejsca nie mógł już sobie przypomnieć. Szedł, był spragniony, a wtedy mały, bagienny płomyk zaczął go karmić winogronami. To go obudziło. Siedział na drewnianej, obłupanej z brązowej farby ławce, biegnącej wzdłuż ścian werandy, opierał się o slup, podtrzymujący dziurawy, szklony niegdyś dach, wtulał się w obfitą zieleń, pachnącą jeszcze wiosennymi sokami, ale sokami już leniwymi, jakby czerwcowe upały zmieniły je w powolny, gęsty syrop. W pokoju przylegającym do werandy toczyła się rozmowa Starszej Pani z synem, i może ona go obudziła, a może dziewczynka, która cichutko, z przejęciem wspinając się na palce, wtykała mu do ust niedojrzałe jeszcze porzeczki. Dziewczynka była złota i zielonkawa, a Chłopak chyba jeszcze spał, bo z wysiłkiem starał się ją sobie przypomnieć — a to byłam ja. — Dość — powiedział. — Ciebie nie ma. Cierpki smak owoców spływający po języku zmienił się w dreszcz przeszywający szczęki. Wypluł porzeczki i wstał. Cofnęłam się z respektem. — Wcale nie jesteś wysoki — powiedziałam na wszelki wypadek. — Nie boję się ciebie w ogóle. Ja chodzę do szkoły, a ty nie. I lepiej usiądź. W wyciągniętej ręce trzymałam jeszcze porzeczki i podsuwałam mu je. Nie wiedziałam, co zrobi, i nie byłam pewna, czy pamięta o obietnicy, jaką mi niedawno złożył. To było po wyjeździe Jasia, gdy autobus odjechał, a ja zaczęłam płakać ze złości i jednocześnie z żalu, bo pożegnanie się nie udało, i jeszcze dla- 80 tego, że Jaś coś mi zabrał. Chłopaka, a może kawałek mnie samej. I to dobry, porządny kawałek. Chłopak powiedział wtedy, że Jaś jest jakby jego bratem i powinnam o tym wiedzieć, ale że ja jestem jakby jego siostrą. Pocieszał mnie, a potem przedstawił mnie Starszej Pani, gdy wróciła. Starsza Pani wróciła w eskorcie Mazanowskiego i Gusta, których osada wydelegowała po nią, gdy tylko zawiadomiono, że może już wracać do domu. Zatem kiedy wróciła, Chłopak trzymał mnie w tej chłodnej, nieskazitelnej kuchni, a potem, po zainstalowaniu Starszej Pani, w jej sypialni, po otoczeniu jej milionem buteleczek, termoforem, lizeskami, dzwonkiem Chłopak powiódł mnie do niej i przedstawił. — Pamiętam ją — powiedziała. — Chciałbym, żeby mogła tu przychodzić — rzucił. To nie była prośba, a żądanie. — Będzie grzeczna i spokojna. — Oczywiście. Będzie miło — odparła obojętnie Starsza Pani. — Zasłoń okna. — Ona jest samotna. — Tak, tak. Okna. — Chciałbym, żeby była jak swoja — dodał Chłopak, zanim zaciągnął story. — Dobrze. — Żeby nie musiała pytać, czy wolno, i żeby się pani nie dziwiła. — Ciocia — poprawiła go Starsza Pani, a Chłopak przez chwilę miał niewyraźną minę. Ale przedtem, przed jej chorobą, nazywał ją ciocią, a ona nie wiedziała, że już wyrzekł się sieroctwa i nie chciał nazywać ciocią kogoś, kto nie jest z nim spokrewniony. — Żeby ciocia się nie dziwiła — powtórzył jednak posłusznie, a Starsza Pani ze znużeniem kiwnęła głową. — Dobrze. Czy to wszystko? — Tak. — To pośpię. Następnego dnia dowiedziałam się, że Starsza Pani kazała Chłopakowi wysłać telegram wzywający syna, i syn przyjechał, i pobiegłam odwiedzić Chłopaka, żeby zobaczyć, czy syn także pozwoli się Chłopakowi wyprowadzić czy też wywlec z domu. Przypuszczałam, że Chłopak nie zniesie już w domu Starszej Pani obecności żadnego nowego mężczyzny. Widocznie jednak zniósł. Weszłam do kuchni i usłyszałam głos syna Starszej Pani, mówił, że dom jest zapuszczony. Rozejrzałam się po kuchni, jak zawsze była nieskazitelna i chłodna. A głos dodał, że nawet ten Chłopak wygląda na zabiedzonego i coś z tym trzeba zrobić. Wycofałam się. głos był władczy i nie mógł należeć do nikogo, kto się pozwoli wywlekać. Zajrzałam na werandę. Chłopak drzemał, wyglądał na zabiedzonego albo głodnego, a czarny kot snuł się po balustradzie między pędami winorośli i spoglądał na Chłopaka z góry. Nie miałam nic do jedzenia. Poszukałam w ogrodzie i przyniosłam Chłopako- 6 Ślady raju O 1 wi porzeczki, a kiedy się obudził, powiedziałam, żeby się nie martwił, boja zawsze mogę zwędzić w domu trochę jedzenia, jeśli mu nie dadzą. I spytałam, czy pamięta o swojej decyzji: że zniósł sieroctwo. Przytaknął. Ciągle nie sięgał po porzeczki, które mu przyniosłam, i to mnie trochę niecierpliwiło. I byłam też zła, że wypluł te, które mu wcisnęłam do ust. Nie powinien. Może tej wiosny jeszcze nikt w całej osadzie nie jadł porzeczek. Gdyby po nie sięgnął, byłby pierwszy. Jak jakiś król. — Czujesz, jak się zmieniłeś w coś innego ? — spytałam, bo zniesienie sieroctwa ciągle budziło moje wątpliwości. — Ja się nie zmieniłem. — Jesteś moim bratem? — Jestem. Zdobył się na nikły uśmiech. Chyba nadal przeżywał swój sen. Opuściłam rękę i porzeczki się z niej wytoczyły. Może nie były mu potrzebne. Ale on odetchnął z ulgą i to mnie znów rozzłościło. Chciałam go przecież dobrze nakarmić. — Ty, oni tam mówią, że jesteś zabiedzony. Bracie. Potrząsnął głową. — Byłem — powiedział. — Byłem twoim bratem. Zamarłam. — Jesteś czy byłeś? Ostrożnie zerknął ku drzwiom prowadzącym z werandy do pokoju. Ciągle dobiegał stamtąd spokojny szmer rozmowy, ci, którzy siedzieli w środku, nie słyszeli nas. — Nie wiem — odezwał się w końcu Chłopak. — To znaczy, że ciebie nie ma? Dlaczego mówiłeś, że mnie nie ma? Kim jesteś? Znów sierotą? Mówiłam, że to nie tak łatwo pójdzie. Kim jesteś? — Nie wiem — przymknął oczy. — Jeszcze nie wiadomo. Chciałam krzyknąć na niego, ale w pokoju obok rozmowa falowała żwawo i nagle przestraszyłam się. że jeśli tamci, syn Starszej Pani i ona sama, usłyszą nas, stanie się coś złego. Chłopak wyprostował się nagle. Przez długą chwilę patrzył w górę zesztywniały, w jakiś prześwit między gałązkami wina, i wydawało się, że o mnie zapomniał. Zaczęłam się przesuwać, żeby zobaczyć, w co on się wpatruje, ale jego dłoń szybko powstrzymała mnie. — Co jest? — zawołałam. Opadł na ławkę i opuścił głowę. — Nie wiem. Może niepotrzebnie wpuściłem Tapertów. Teraz się wszystko przez to pokręciło. Ale chciałem, żeby Jaś miał gdzie spać. Starsza Pani zobaczyła nieporządek w szufladach. Myśli, że to ja. 1 już wie, że ktoś tu nocował. — No to co? To i twój dom. 82 Pokręcił głową. — To dom jej i jej syna. Nie mój. Powiedziała, że się zanadto rządziłem. Gdybym tego nie zrobił, może by go nie wezwała. Swojego syna. Źle, że on tu jest. 1 bardzo dobrze. — Ja cię nie rozumiem. — Bo ona tu jest. Jaś miał rację. Chłopak rzucił mi przenikliwe spojrzenie i kiwnął głową. — Jasne? — Kto tu jest? — Piękna. Zobaczyłem ją. Wstrzymałam oddech i znów chciałam spojrzeć tam, gdzie on patrzył. Bo może tam była Piękna, nad tym dziurawym dachem. Ale Chłopak znów mi nie pozwolił. — A on mnie odeśle. — Kto? — Jej ojciec. — Pięknej? Westchnął. Nie był sobą. Może naprawdę nie istniał, a może jeszcze śnił. Nie wierzyłam mu. Domyślałam się, że coś się musiało stać, ale wydawało mi się też, że on po prostu bredzi. — Zaraz — powiedziałam. — Zaraz. — Usiadłam koło niego, zamachałam nogami. — Może mi powiesz... Nie, nie mów. Czy oni już coś zrobili? — Ona nie podała mi ręki — oznajmił. — Piękna. Bo to jest Piękna. Nie wiem dlaczego i skąd, ale to jest ona. A on mówi, że ją zabierze. — Kogo? — byłam tak znękana i ogłupiona jego gadaniem, że chyba krzyknęłam w końcu, gdyż rozmowa w pokoju ucichła, a Chłopak poderwał się i błyskawicznie pociągnął mnie do ogrodu. — Starszą Panią. Ciocię. — Dokąd on chce ją zabrać? Kto? — Jej syn. Do siebie. Powiedział, że ona nie ma tu dostatecznej opieki. I że utrzymanie domu wymaga pracy — Chłopak stanął na chodniku, obok róż, i bezmyślnie wgapiał się w ziemię. — A dom potrzebuje remontu. On tak powiedział. A ja się nie nadam. Do opieki i utrzymania. Powiedział, że mam się uczyć. Że co to jest, żeby ktoś w moim wieku tracił rok. Że to jest karalne. 1 że trzeba coś postanowić. Żeby mi było dobrze. — Nie zrobi tego. — Nie widziałaś go. On zrobi dokładnie to, co mówi. — Powiem Pohożemu. Mojemu ojcu. Ale od razu wiedziałam, że to na nic, bo pamiętałam, jak Starsza Pani mówiła do Chłopaka: wyprowadź go, jesteś mężczyzną. Zatem mój ojciec nie mógł zrobić niczego, nie mógł się nawet pokazać w tym domu. Popsułby wszystko. Mama także nie wchodziła w grę. 6 * 83 Nie miałam nikogo. I Chłopak nie miał nikogo. Byliśmy samiutcy na całym świecie. W ogrodzie, pod palącym słońcem, płonęły róże. Byliśmy samiutcy wśród róż. I nagle przypomniałam sobie róże sprzed roku i głos męża mojej mamy, który mówił, że jeśli mi będzie źle, mam go wezwać. Słyszałam ten zmęczony, żałosny głos, który się nadawał do czytania mi nudnych historii, w których nie było podróży ani jeźdźców bez głowy, i z góry wątpiłam także w ten głos. Chłopak odezwał się nagle i zaczął opowiadać, jak zobaczył tych dwoje, ojca i córkę, podążających od furtki do domu, i jak wielki, czarny samochód, który ich przywiózł, zawracał i znikał za zakrętem. Potem samochód zatrzymał się chyba, bo kierowca wrócił, pieszo, i kilkakrotnie przeszedł wzdłuż ogrodu Starszej Pani i ogrodu mojego ojca, wreszcie zniknął ostatecznie. A ci dwoje, syn Starszej Pani i jego córka, nie spieszyli się, popatrzyli na dom, obejrzeli róże, dopiero potem podeszli do drzwi. Chłopak to wszystko widział — z okienka na strychu, gdyż przeląkł się ich trochę, powiedział, że przeląkł się tego gospodarskiego spojrzenia mężczyzny, które odejmowało Chłopakowi prawo władania domem i ogrodem. I schronił się na strychu. — Przestań — powiedziałam. Ale Chłopak mówił. O dziewczynie, którą nazywał Piękną, i jej ojcu.. Nie wiedziałam, jak mu przerwać, mówił niby opętany. Musiałam z tym skończyć. Jeszcze raz zastanowiłam się, czy nie przywołać po prostu mojego ojca, żeby coś zrobił chociaż z Chłopakiem. Ale nie ufałam ojcu na tyle. Nie wierzyłam w jego pomysły. Byłoby straszne, gdyby znów pozwolił się wyprowadzić albo wywlec. Nie miałam wyboru. Nie miałam nikogo. Miałam tylko .te słowa sprzed roku, które już zwietrzały. I wtedy przypomniałam sobie twarz męża mojej mamy, gdy je wypowiadał. Była to twarz pełna dobroci i pełna wiary, że jego obietnica jest ważna, trwała i silna. A było w tej twarzy coś jeszcze: nadzieja, że ja go rzeczywiście wezwę i że wtedy on może odzyskać moją mamę, wtedy, kiedy pospieszy mi na pomoc. Było jasne, że mamy nigdy nie odzyska, ale uczepiłam się tej jego nadziei. — Nie mów nic — krzyknęłam do Chłopaka, bo ciągle monotonnie bębnił obok mnie o Pięknej i synu Starszej Pani, i o odjeździe, i że na pewno oddadzą go do domu dziecka. — Cisza! Poczekaj! Mogłam liczyć na męża mojej mamy. Wierzyłam w to. Przez sekundę jeszcze wstrzymywała mnie myśl, że robię mu świństwo. Przyjedzie, pomoże, ale pomoże nie mnie, a Chłopakowi, i nawet nie będzie wiedział, że pomoże także mnie. Mimo to nie odzyska mojej mamy. Mojej mamy jej były mąż nie dostanie z powrotem. Sekundę zwlekałam, a po sekundzie byłam pogodzona z tym, że zrobię mu świństwo. — Czekaj — zawołałam jeszcze raz. — Czekaj! Nie rób nic. Najlepiej śpij. I zanim Chłopak zdążył odpowiedzieć, byłam na ulicy i pędziłam do naszego 84 domu, bo musiałam sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Wpadłam do domu i krzyknęłam, ku oburzeniu babki: — Mamo, kim był twój mąż? — Zwariowałaś? — mama oderwała się od papierków. Kończył się rok szkolny i mama miała mnóstwo papierkowej roboty. — Kim był? — Co się stało? Mama odłożyła długopis i jej twarz stała się taka, jaką była rano, kiedy wspominała o złocistym upale. Przestraszyłam się, że w ogóle mi nie odpowie, ale jej lęk czy smutna wiedza szybko minęły. — Nieistotne — powiedziała. — Dla nas go już nie ma. — Ale kim jest? Mama roześmiała się cicho, lecz zjadliwie. — Właściwie — powiedziała — można określić go jako ogrodnika. Tak, poniekąd był ogrodnikiem. Trochę też leśnikiem. — Ważnym? — Do tego stopnia, że zapomniał o ogrodach — powiedziała mama i znów się roześmiała. — Mógł się zająć pozytywkami. — To z choroby. — To z tego, że nie lubił ogrodów. I lasów. Minął się z powołaniem. Poczuł się dobrze dopiero wtedy, kiedy zasiadł za dyrektorskim biurkiem. — Świetnie — skonstatowałam i uciekłam, zanim zdołała mnie zatrzymać, zaciekawiona pytaniami. A w parę minut potem MARZYCIELSKA URZĘDNICZKA zobaczyła dziewczynkę, która nieśmiało ściągnęła z pulpitu blankiet i zaczęła coś pisać na stoliku przysuniętym do ściany. Pisałam i darłam kartki. Urzędniczka zerknęła tylko i wróciła do książki. Nie byłam jej nie znana, a przynajmniej niezupełnie nie znana, i nie warto się było mną interesować. Czytała o miłości i później chętnie opowiadała, że właśnie czytała o miłości, kiedy ja przyszłam. Miała okazję opowiadać o sobie, kiedy wszyscy czekali, że będzie opowiadała o mnie. Mówiła więc, że nie bardzo lubi czytać o miłości i nie bardzo lubi kryminały, ale najczęściej czyta o miłości i czyta kryminały, bo wszyscy uważają, że to odpowiednia dla niej literatura. A ona najbardziej lubi czytać — tak mówiła — o przygodach i mrożących krew w żyłach wydarzeniach, i jest na nie uczulona. Lubi na przykład czytać o jeźdźcu bez głowy, ma taką książkę. Może dlatego, mówiła, jest uczulona na takie wydarzenia, bo w osadzie nic się nie dzieje. I wokół niej nic się nie dzieje, ponieważ jej ojciec, Mrozicki, pilnuje każdego kroku córki. Chce ją wydać za mąż za człowieka statecznego i miejscowego. A ona marzy o przygodach i dreszczach zgrozy. I dlatego, mówiła urzędniczka, a wszyscy jej pilnie słuchali, kiedy ta dziewczyn- 85 ka, czyli ja, stanęła przy okienku, od razu ccś ją tknęło. Niezupełnie mocno, ale poczuła idący ode mnie jakby powiew zaświatów i dlatego pozwoliła, żeby treść telegramu stała się dla niej zrozumiała. Tak mówiła. Bo na ogół, kiedy przyjmowała telegramy, to nie pamiętała ich w chwilę potem i nie rozumiała, co w nich napisano, po prostu pobierała pieniądze i nadawała, co miała nadać. Telegramy na ogół były nieważne i dotyczyły zwyczajnych tragedii, takich jak śmierć czy choroba. Nic interesującego. Ale ten telegram zachwycił ją od razu. Brzmiał tak: „Przyjeżdżaj natychmiast w sprawie nieszczęścia. Są ogrody. Maga". Ogrodami chciałam przynęcić byłego męża mojej mamy, bo pomyślałam, że jak jest ogrodnikiem i długo ich nie widział, to jeszcze bardziej będzie chciał mi pomóc. Ale to było głupie z mojej strony, bo on wolał zapalniczki albo kolejki elektryczne. Urzędniczka przeczytała blankiet dwa razy. Adres był daleki, a nazwisko adresata nic jej nie mówiło: Stefan Czerniak. Lecz urzędniczka zrozumiała, że przygoda jest blisko, i serce jej zabiło, i dopiero wtedy popatrzyła na mnie, a później kłamliwie mówiła, że nad pulpitem zobaczyła zielone, szalone oczy i rozwichrzone jak u wiedźmy, długie, jasne włosy. — Jakie nieszczęścia? — spytała i musiała odchrząknąć z napięcia. Nie odpowiedziałam. — Co się stało? — znów odchrząknęła. Urzędniczka bajała potem, że wtedy gwałtownie zamrugałam oczami i to wyglądało tak, jakbym nadawała głębokie, zielone sygnały. Urzędniczkę przeszył słodki dreszcz, nie wiadomo dlaczego słodki, ale tak twierdziła. I urzędniczka wyobraziła sobie, że jednak mnie nie zna w ogóle, bo już przestała być pewna, czy rzeczywiście widziała mnie maszerującą z tornistrem do szkoły. Pomyślała, że ja się pod siebie podszywam. — To trzeba wyjaśnić — oznajmiła. Chyba nie miała prawa nalegać i wypytywać, ale widziała przed sobą tylko dziewczynkę, a nie dorosłego klienta. — Ile płacę?—spytałam. Rutyna wzięła górę, urzędniczka odruchowo przeliczyła słowa i podała sumę. Wyciągnęłam w górę dłoń z pieniędzmi, położyłam bilon na pulpicie i natychmiast zabrałam rękę. Urzędniczka, ciągle odruchowo, wydała resztę i wypisała pokwitowanie. A potem skarżyła, że jej nie zapłaciłam. Te słowa: „Przyjeżdżaj natychmiast w sprawie nieszczęścia. Są ogrody" — te słowa huczały jej w głowie i zupełnie ją skołowały. — Może lepiej zatelefonujesz? — powiedziała. — Będzie szybciej. Zapewne miała nadzieję, że podsłucha rozmowę, ale ja nie znałam numeru telefonu i po sekundzie urzędniczka zobaczyła przez drzwi poczty oddalającą się sylwetkę. A od tyłu podobno wyglądałam też jak wiedźma, do tego przebrana. Może by się to gładko udało — owo telegraficzne przedsięwzięcie, gdyby młoda 86 Mrozicka nie marzyła tak bardzo o wstrząsających przeżyciach. Może wróciłaby do książki o miłości i zapomniała o wszystkim. Ale ona, wyobrażam to sobie, a polegam w znacznym stopniu na jej słowach, sięgnęła po blankiet i znów go przeczytała. Słowa brzmiały cudownie. Brzmiały tak cudownie, że zdawało się jej, iż wysyłając telegram natychmiast, za szybko się z nim rozstanie, z nim czy też z przygodą. Musiała komuś o tej przygodzie opowiedzieć. Potem obie z kierowniczką poczty nachylały się nad blankietem i półgłosem powtarzały słowa telegramu, i urzędniczka dwa razy opowiedziała o dziewczynce z blankietem, o dziewczynce, która miała niesamowite oczy i fałszywe blond włosy, chyba perukę, aż kierowniczka, która z początku lekceważyła treść telegramu, przywołała listonosza, żeby i on powiedział, co o tym wszystkim sądzi. Listonosz podejrzewał, że chodzi o żart. Kierowniczka skłonna się była z nim zgodzić, ale Mrozicka gorąco zaprzeczyła. Jaki żart? Nienawidziła listonosza w tej chwili i natychmiast dodała, że dziewczynka, pisząc tekst i drąc kartki, łkała cicho, a kiedy wyszła z poczty, przyłączył się do niej dziwaczny, czarniawy mężczyzna, i wyglądało na to, że on czyhał na dziewczynkę. I szybko oddalili się w stronę lasu. Łgała potwornie ta młoda Mrozicka, ale później spotkała ją za to kara. — Ciągnął ją tam? Do lasu? — spytała kierowniczka. — Nie — urzędniczka zawahała się. — Wyglądało na to, że ona nie chce z nim iść, ale potem nagle uległa i biegła tuż koło niego. Bez przymusu, ale tak, jakby wbrew woli — improwizowała Mrozicka. — Jakby on jej czymś potwornym zagroził. Listonosz chrząknął podejrzliwie. Znał słabość urzędniczki. Wszyscy znali. Ale nie powiedział nic. Zalecał się trochę do młodej Mrozickiej i musiał uważać na to, co mówi w jej obecności. — Ona się przestraszyła, kiedy go zobaczyła — dodała pospiesznie urzędniczka. — To mogło być tak, że ona jakoś od niego uciekła i napisała ten telegram, a potem on ją znalazł i czekał przed pocztą. 1 ona nie mogła mu uciec drugi raz. Kierowniczka spojrzała na blankiet i odczytała adres nadawcy. — To dom tych Pierackich. — Może to ich mała — bąknął listonosz. — Jest babka, matka i wnuczka. — Dziwne są one wszystkie — podkreśliła urzędniczka. — Dwie kobiety i dziewczynka. A jedna to znachorka. Samotne. I z nikim się nie zadają. A ten mężczyzna... — przymknęła oczy i w tej samej chwili uwierzyła, że mężczyzna istniał naprawdę, że widziała tę ciemną, złowieszczą sylwetkę. — Może on im wszystkim zagraża. Może szantażuje? — spytała z rozkoszą. — Nadaj to — zdecydowała kierowniczka. — A pan — spojrzała na listonosza- — przecież pan idzie do osady. Może pan tam zajrzeć? Skinął głową i wyciągnął rękę. — Lepiej to wezmę — dotknął blankietu. — Pokażę im, a jeśli one potwierdzą, 87 to wrócę i się wyśle. W końcu to było tylko dziecko. Za pół godziny będę z powrotem. Kierowniczka zastanowiła się i nie dała mu blankietu. Kazała dobrze zapamiętać treść telegramu. — Szybko, niech pan idzie — powiedziała i nagle zdjął ją strach. Tymczasem wracałam powoli do centrum osady, wahając się, czy najpierw zajrzeć do Chłopaka, czy trochę poczekać. Potem zatrzymałam się nagle, bo jak obuchem po głowie uderzyła mnie myśl, że pojęcia nie mam, co mąż mojej mamy mógłby właściwie zrobić. Był cichy i łagodny. Zajmował się swoimi zabawkami. Wieczorami siedział przy mamie i pomagał jej w nauce, kiedy kończyła studia. Prowadził mnie na spacery i opowiadał historię zabytków. To nie był człowiek do działania. Wzruszyłam ramionami. Telegram poszedł w świat, on go dostanie, jest w końcu dorosły, niech on się martwi. Ale martwiłam się dalej, na razie, ja. Powolutku powlokłam się w stronę domu. Było mi niewyraźnie. Coś mnie ściskało w dołku. Niejasno czułam, że palnęłam głupstwo. Zabałamuciłam przy przystanku autobusowym, potem koło sklepu, zajrzałam w parę ścieżek i znów wróciłam pod sklep, a wtedy zobaczyłam listonosza. Zamachał rękami na mój widok i zaczął coś krzyczeć, a jego twarz była dziwna, i to wszystko mnie zaniepokoiło, a on znów krzyknął i jeszcze bardziej zmienił się na twarzy, i była na tej twarzy MIESZANKA WYBUCHOWA tajemnicy, zgrozy i nadziei. Nadziei dlatego, że przez chwilę sądził, iż mnie złapie. Była to płonna nadzieja. Pędziłam, kluczyłam długo i zgubiłam go, a potem poszłam do domu, ale kiedy znalazłam się w pobliżu, listonosz właśnie wchodził na ganek. Zatrzymałam się i rozejrzałam, babki nie było w ogrodzie. Skoczyłam w ligustrowy żywopłot sąsiadów. Wejść było trudno, ale umościłam się po chwili i tylko białe kępki kwiatów drżały jeszcze przed moją twarzą, a ich zapach wiercił w nosie. I bałam się, że będę kichać. To trwało długo. Może minutę. Kwiaty znieruchomiały, znalazłam sobie dobrą szparę między gałązkami, pozwalającą obserwować przejście od ganku naszego domu do furtki, i zaraz potem listonosz prawie wybiegł, a za nim moja babka i mama, i wszyscy ruszyli do furtki, a potem babka wyciągnęła rękę i tym samym nieomylnym ruchem, jakim zawsze zdołała mnie zdzielić, kiedy coś przeskroba-łam, zatrzymała listonosza. — Jak on wyglądał? — Wysoki — powiedział listonosz, wymknął się babce i otworzył furtkę: — Czarny. — Czarny? — krzyknęła babka. — Co, na twarzy? Zatrzymaj się pan. Listonosz przystanął. Furtka kołysała się skrzypiąc. — Ubranie miał czarne. Albo granatowe. A może włosy. Ona tak mówi. 88 — Kto mówi? — No... Mrozicka. Młoda. Ta, co pracuje na poczcie. Zmieszał się trochę. — Smarkula — syknęła babka. — Granatowe? — upewniła się i zanim listonosz odpowiedział, zwróciła się do mamy: — Czego Pohoży mógł od niej chcieć? Przecież ona sama do niego przychodzi, i to znacznie za często. A on ją... do lasu? — Do lasu? — jęknęła moja mama. Babka znów zwracała się do listonosza, ale wydawało mi się, że lada chwila mnie wypatrzy. Cofnęłam się szybko i przymknęłam oczy. — To łobuz — mruknęła babka. — Ale to do niego nie pasuje. Otworzyłam oczy. Babka wyprostowała się, przesunęła rękami po szarej sukni i zaczęła wyglądać niesłychanie wojowniczo. — Ja mu jeszcze pokażę — oznajmiła. — Do lasu — jęknęła mama. — Po co ? — Nie bój się, nie taki z niego łobuz — uspokoiła ją babka. — Raczej wariat. Ten jego dom i ogród! Wariat. — Wariat! — To nie on. Listonosz zdumiał się, kręcił głową, patrząc to na jedną, to na drugą. Niczego nie rozumiał. — Nie? Mama krzyknęła: — Dziecko mi porwał. — Tapert — tchnęła babka rozpaczliwie. — Tapert. — Jezu! — Niski był? — spytała babka. — Wysoki — powiedział listonosz. — Niski — oznajmiła babka i listonosz posłusznie skinął głową. — W czarnym garniturze. Tapert. Mama znów krzyknęła, a potem obie na chwilę zamilkły. — To co z tym telegramem? Wysłać? — odważył się spytać listonosz. — Co w nim było? — nieuważnie spytała babka. Myślała o Tapercie. — Do kogo ona telegrafowała? Jeśli to ona. — Niebezpieczeństwo, nieszczęście i ogrody — wyrecytował listonosz niezupełnie dokładnie. — A do kogo, nie pamiętam. Jakiś czarny. — Czarny ją zabrał — wyjaśniła babka jak głupkowi i zmierzyła go karcącym spojrzeniem, a potem krzyknęła: — Coś mi pan tu kręci. O adresata pytam. — Nie wiem — listonosz cofnął się o krok. — To wysłać? — Nie. Jak wam w ogóle mogło przyjść do głowy, żeby mała dziewczynka wysyłała telegramy w sprawie niebezpieczeństwa i czarnego, tfu, ogrodów? Po co? — Nie wiem. 89 — No właśnie. Czy wy tam na tej swojej poczcie nie macie nic innego do roboty? Tylko wysługiwać się dzieciom? No, powiedz pan, po co ona to zrobiła? — Ja tylko przyszedłem, żeby... — I dobrze, że pan przyszedł. Ale nie ma co z tego robić całej historii. Przyszła na pocztę, to przyszła, ale żeby zaraz robić panikę — wrzeszczała z przerażeniem babka. — Córkę mi tylko denerwujecie, a tyle przeszła w życiu. No, dziewczynka przyszła na pocztę, no, nadała telegram. I co w tym dziwnego? Każdy może nadawać telegramy, ile razy chce, w sprawie czarnej zarazy także. Od tego jest poczta. Jasne? — To wysłać? — spytał znękany listonosz. — Od godziny mówię, żeby nie wysyłać — krzyknęła ze zgrozą babka i ruszyła ku listonoszowi, ale przedtem jeszcze bardziej wygładziła suknię i stała się od tego jeszcze bardziej wojownicza. — Dzieci nie mają prawa wysyłać telegramów. — Nie wiedziałem — speszył się listonosz. — Mało pan wie. To ona, ta Mrozicka, widziała? Czarny? Listonosz jęknął: — Nie wiem. Nie wiem... Ale telegram zapłacony. — Co mi pan głowę telegramem... Granatowy? — Ja nie widziałem — listonosz powolutku wycofywał się, był już prawie na drodze, mogłabym go dosięgnąć, miałam go o metr. — Ale telegram... — Telegramy to sprawa poczty — moja babka znów zaczęła krzyczeć, a tuż za nią mama jęknęła i nagle ruszyła do przodu popychając babkę. — Granatowy? — spytała babka, zapierając się z całych sił. Nie chciała wpaść na listonosza. — Tak, tak — powiedział listonosz. — Na pewno czarny. Odwrócił się nagle i ciężko pobiegł parę kroków. — I czarny? — Tak. Niski. To wysłać? — Poczekaj pan — wołała babka. — Poczekaj pan — i patrzyła za nim, a on się oddalał'. — Poczekaj, poczekaj — powtarzała coraz ciszej i wreszcie ze znużeniem zwróciła się do mojej mamy, która usiłowała wypchnąć ją za furtkę: — No, co tak stoisz? Trzeba szukać. — Wariat — powiedziała mama. — Pohoży. Łobuz. Tapert. Kto? Do lasu. — Nie wygłupiaj się. Nie wariat. Spytamy u Pohożego, ale to na pewno nie on. Pohoży jest całkiem normalny, jak co do czego. Zależy mu mv czymś zupełnie innym. Nie straszyłby dziecka. I nie Tapert. Taperta nie ma. Westchnęła. — Telegram — zastanowiła się i podrapała po głowie, i wciąż zapierała się z całych sił, bo mama chciała wybiec przez furtkę i popycha a ją. — On go wyśle czy nie? — zachichotała nagle. — Całkiem ma pomącone w gtowie. A niby listo- 90 nosz. No, idziemy — powiedziała po chwili, poważniejąc, zdecydowana i złowroga. I poszły. Ledwie mama przedostała się przez furtkę, zaczęła biec, a babka za nią, krzycząc ze złością i usiłując ją powstrzymać. Miała dobry bieg, dogoniła mamę i skręciły. Wypełzłam z żywopłotu i znacznie wolniej podążałam za nimi. Nie spieszyło mi się do spotkania, ale musiałam trzymać się blisko nich i wypatrywać odpowiedniego miejsca i chwili, by nawinąć im się na oczy. Oszalałyby chyba, szukając po całej osadzie, a potem w lesie. Rozszarpałyby mnie, znajdując potem po prostu w domu. I należało uprzedzić Chłopaka, żeby nie zdradził. Nie powinien w ogóle, gdy będą go wypytywać, wspominać o naszej rozmowie. Przyspieszyłam. Ale one były lepsze. Ledwie nad pobliskimi ogrodami zobaczyłam dach domu Starszej Pani, gdy usłyszałam je znów. Skoczyłam w bok, w niewyraźną, pokrytą trawą ścieżkę, i popędziłam do innego przejścia, również wycelowanego w dom Starszej Pani, ale natychmiast musiałam runąć na trawę i odpełznąć pod najbliższy płot, w kępę akacji, bo tym przejściem posuwał się mój ojciec, rozpoznałam jego kurtkę. Wieść o mym zaginięciu widocznie już się rozeszła, a może nie doceniałam mamy i babki, ich pośpiechu, może zanim ja przebyłam połowę drogi, one już porozumiały się z ojcem i rozpoczęły metodyczne przeszukiwania osady. Ojciec mnie wyminął, z dala podnosił się okrzyk mojej babki: Maga, Maga! Skoczyłam i popędziłam przed siebie, ale zmyliłam dróżki, zaplątałam się w niezliczone ogrodzenia, znów dobiegły ich głosy, tym razem zgodne, potrójne wołanie. Byli w pobliżu. Zaraz potem rozdzielili się i wołanie zaczęło zawracać, osobno, trzema szlakami, w stronę ogrodu mojego ojca. Miałam ich nagle za plecami — i to była regularna obława na mnie czy na Taperta, a ja kluczyłam, nie mogłam się dać złapać, nie w tej chwili. Nie mogłam, a oni się zbliżali, słyszałam, słyszałam ich. Pomknęłam do przodu, na oślep, i nagle wyskoczyłam na ulicę przed domem Starszej Pani. Zaraz potem, gdzieś niedaleko, ojciec powiedział: — Może Chłopak coś wie. Trzeba sprawdzić. Zawirowałam w miejscu, a może świat zawirował, uniemożliwili mi ostatnią drogę do Chłopaka. Nie było kryjówek: tu, na samej ulicy, nie rosło nic, nie było nic, tylko płoty i parkany, nie miałam chwili do stracenia — pobiegłam wzdłuż ogrodu mojego ojca, serce biło mi w gardle i mówiłam sobie: prędzej, prędzej, bo oni się zbliżali, i słyszałam własne dyszenie, ale przede wszystkim czułam i słyszałam ich obecność, jeszcze sekunda i wychyną na ulicę, zobaczą mnie... skok. Jeszcze raz skręciłam, w ścieżynę, przesmyk dzielący parkan ogrodu ojca i siatkę następnego ogrodu, i ten prześwit prowadził w stronę rzeki, zapomniany i rzad- 91 i ko używany, rosła na nim trawa, i biegł prosto jak strzelił, nie było gdzie się schować. To był koniec. Przycisnęłam się do parkanu i nie pamiętałam już o tym, jak groźny jest ogród z drugiej strony i jakie tajemnicze cienie wysyła ponad parkanem w świat, cienie, które już mnie objęły. Wciskałam się w parkan, zdyszana i przerażona, i nagle deska drgnęła, podskoczyła, całymi plecami czułam jej ruch, deski szerokiej i ciepłej, a potem nieskończenie długo padałam w czeluść. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam zdrowy, nie naruszony parkan, ale byłam po drugiej stronie, W DZIKIM OGRODZIE, który należał do mojego ojca. Przez chwilę nie poruszałam się, nic się nie działo. Przeturlałam się na brzuch i leciutko uniosłam głowę. Przede mną rósł szeroki, gęsty krzew o blaszanych, ciemnozielonych liściach, a za nim, jakby z jego gąszczy, wynurzało się gładkokore drzewo, tak wysokie, że wzrok wędrował kilka sekund, nim dosięgną! korony. Czołgając, przesunęłam się i zobaczyłam nieznaczną, ledwie istniejącą ścieżkę. Nawet nie ścieżkę, a przygięcie wysokich, na pewno sięgających szyi traw, jakby tą drogą niedawno posuwał się człowiek. A może zwierzę. — Zrobiła się ścieżka — szepnęłam. Nie dziwiło mnie to. Nie miałam czasu na zdziwienie. Nagle zrozumiałam, że ogród mi sprzyja. Otworzył się, by mnie schronić, jakby od dawna na mnie czekał, i było miłe z jego strony, i naturalne, że pokazuje mi przejście. Wstałam, a on mnie cicho zapraszał. Postąpiłam kilka kroków i nagle zawróciłam, a potem macając deski próbowałam znaleźć tę, która mnie wpuściła. Ale nie było jej. Ogród się zamknął i zamknął mnie, żeby nikt nie mógł mnie znaleźć. Ufałam ogrodowi, ale nie spodziewałam się, że będzie do tego stopnia samodzielny i zdecyduje się na działanie, choć przecież o nic go nie prosiłam. Poklepałam deski. — Potem mnie wypuścisz — powiedziałam. — Jak przyjdzie czas. Zdecydowanie ruszyłam ścieżką. Dalej, o parę metrów, widziałam drzewa i krzewy, ale nie zwracałam na razie uwagi na roślinność bardziej odległą. Bawiła mnie jedwabista trawa, nad którą wystawała jedynie moja głowa, i wyobrażałam sobie, że ktoś patrzy z daleka i widzi toczącą się pośród traw głowę, parsknęłam śmiechem i wydawało się, że ogród odpowiedział bezgłośnym rozbawieniem. To musiało być niesamowite, głowa bez człowieka, może lepsze niż jeździec bez głowy. Ścieżka rozwijała się kapryśną linią, jakby ogród mościł ją szerokimi zakosami, by pokazać kilka najpiękniejszych zakątków. Dobrze wiedziałam, o co mu chodzi, pragnął, by go trochę podziwiać. Zapewne lubił się chwalić. Tak, lubił. Od razu natrafiłam na szeroki, płaski kamień, wokół którego trawa rosła niżej i zieleniła się, a nie żółciła, jak trawy, które już przemierzyłam. Można tu było usiąść i podziwiać, a trawa po to była niska, by nie zasłaniać widoku. 92 Usiadłam i dopiero w tej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że większość drzew rosnących w ogrodzie jest mi nie znana, jak i większość krzewów, jak i zapachów, ciepłych, przytulnych, a jednak obcych trochę, może zbyt łaskawych i cokolwiek zanadto gęstych, choć przyjemnych. Siedziałam dość długo, rozglądając się, aż wtem zaczęło mi się zdawać, że przed chwilą było wokół więcej miejsca. Kiedy to sobie uświadomiłam, zerwałam się i zaczęłam biec. Ogród mknął wraz ze mną. Po chwili przystanęłam i przycisnęłam ręce do piersi, i próbowałam się roześmiać. — Hej — powiedziałam. — Nie rób kawałów. Najpierw muszę się do ciebie przyzwyczaić. Nie wróciłam już do kamienia. Przesuwałam się ostrożnie w kierunku domu Starszej Pani, ale w ogrodzie trudno było ustalić kierunki. Domu ciągle nie widziałam, może był daleko, a może zasłaniały go drzewa, kępy zarośli, ogromne, rozpełzające się zgromadzenia kwiatów. Ciągle coś zagradzało przejście, wpychając się w pole widzenia, i musiałam podziwiać, i nadal nie dało się rozpoznawać znajomych roślin, to był inny świat, a potem wypływałam na wielkie, odkryte przestrzenie i ta wysoka trawa, żółtawa, okrywała mnie, płynęłam w chybotliwym łanie, szeleszczącym sucho i cicho, i od czasu do czasu przemawiałam do ogrodu: — Nie rób tak. Nie chcę. Zaraz zacznę się bać. Nic sobie nie robił z moich próśb. Błądziłam, znalazłam się nad stawkiem, który przegradzał drogę, i przez chwilę szłam wzdłuż brzegu, a z wody wychylały się kwiaty, może lilie, niewiarygodnie ogromne, gdzie indziej znów na powierzchni spoczywał zielony kożuch, zupełnie nieruchomy — i staw zdawał się nie mieć końca. Jego brzeg ginął dalej w zaroślach na pozór nieprzebytych, które wpychały się do wody i zawisały nad nią, stałam niezdecydowana, aż wreszcie odgarnęłam gałązki i odkryłam przejście, znalazłam się u wlotu drewnianego mostku o wysokich, plecionych poręczach owiniętych bluszczem, deski mostku pokrywał granatowy mech. Ostrożnie przeszłam na drugą stronę. — Nie rób tak. Nie rób tak, jeśli chcesz, żebym tu wracała. Ogród pojaśniał, olbrzymie drzewa po drugiej stronie stawu rozstąpiły się, ukazując szeroką, ukwieconą łąkę, a z drzew na łąkę także spływały girlandy kwiatów. — Jesteś mój — powiedziałam, a wtedy ogród ukazał mi w dalekiej perspektywie dach domu Starszej Pani i ruszyłam tam. — Muszę coś załatwić. Ale nie bój się, jesteś mój. Ogród słuchał. — Teraz — powiedziałam — chcę podejść do parkanu. Wiesz, przy domu Starszej Pani. I dobrze by było, gdyby tam znalazła się jakaś mała dziurka do patrzenia, bo muszę zobaczyć, czy nie ma Chłopaka. Dotarłam do końca polany. Ogród mrugnął do mnie i pokazał, że wcale nie musi mieć wyłącznie nieznanych roślin i drzew, wcale się nie wstydzi, że rosną w nim i takie, które znałam: minęłam trzy topole, kilka srebrnych świerków. 93 natknęłam się na przekwitły krzew bzu, wisiały jeszcze na nim zeschnięte, zbrązo-wiałe kiście, ostrożnie ominęłam kępę kolcowoju i z niechęcią popatrzyłam na zarośla szczwołu, przytykające do płotu — nie lubiłam go, słyszałam, że jest trujący, i szybko poszukałam innego miejsca, a ogród parsknął cichym śmiechem i pokazał lepsze miejsce tuż, tuż: po prostu parkan, po którym pięło się dzikie wino. Kwitło. I była szpara w parkanie. Ogród zrobił to, co chciałam. Przez chwilę jeszcze nie zbliżałam się do parkanu, a nawet cofnęłam trochę. Znalazłam miejsce, z którego mogłam dostrzec okna na piętrze domu Starszej Pani. Okna nad werandą, przez której dach spoglądał w górę Chłopak. Jedno z nich było otwarte i widniała w nim głowa, ale znajdowałam się trochę za daleko, żeby rozpoznać, kto to jest. W każdym razie wydawało mi się, że głowa ma czarne albo ciemne, długie włosy i bardzo opaloną twarz. To mogła być Piękna. Ale nie musiała. Nie patrzyłam zbyt długo, bo nie chciałam, żeby mnie dostrzegła, a wydawało się, że właśnie spogląda na ogród. Zdecydowanie zbliżyłam się do parkanu, poklepałam go i przytknęłam oko do szpary. Musiałam przykucnąć, a potem uklęknąć. Ziemia w tym miejscu była dość wilgotna, więc rozejrzałam się. I owszem, leżała tam deszczułka w sam raz dobra do podłożenia pod kolana. Widoczność po drugiej stronie ograniczały nieco róże. Zwróciłam się do ogrodu o pomoc i wyczułam, że wzrusza ramionami, jeśli je gdzieś miał. Nie mógł tak sprawnie, jak u siebie, rządzić na obcym terenie. Odmówił pomocy. Przemieściłam głowę, widziałam trochę lepiej. W każdym razie dostrzegłam kuchenne wejście do domu Starszej Pani, a także czarny wylot werandy i kawałek ścieżki. Samej ścieżki nie, róże zasłaniały, ale dość miejsca nad ścieżką, żeby nie przegapić, gdyby ktoś przechodził. Twarz miałam gorącą a oczy suche, tak suche, że zamykanie powiek sprawiało ból, i usta też były suche, rozchyliłam je, a kiedy uniosłam rękę, palce owiał gorący oddech. — No tak — mruknęłam do ogrodu. — Trochę mnie jednak przestraszyłeś. Najpierw musiałam uciekać, a potem robiłeś za dużo sztuczek. Będzie ci raczej nieprzyjemnie, jeśli nagle tu wpadnę w malignę, nie? A przecież nie mogę wpadać w malignę, bo nie mam czasu, bo muszę pomóc Chłopakowi, bo on powiedział, że jest jak mój brat, a chcą go wyrzucić z domu. Ogród słuchał, a ja — choć oczy bolały — przymknęłam powieki, żeby przez chwilę widzieć Chłopaka, i jak włosy spadają mu na czoło, i jak spod nich wylatuje ciepłe spojrzenie. — Nic się nie bój — powiedziałam do Chłopaka. — Ktoś za ciebie czuwa i ja już umiem czarować. Ogród jest ze mną, bo jest mój. Potem zrobi mi wyjście i wszystko będzie w porządku. 94 Otworzyłam oczy. Chłopaka nie było, ale ze mną naprawdę coś się działo. Oparłam się o parkan i może zadrzemałam, nie wiem, bo kiedy znów przytknęłam oko do szpary, zobaczyłam ich wszystkich, babkę, mamę. Chłopaka i jakiegoś mężczyznę, który kręcił głową i rozkładał ręce, i mojego ojca, który trzymał się blisko furtki. A wszyscy patrzyli na mój ogród. — Nie złapią mnie — powiedziałam. — Nie mogą mnie złapać. Nagle zapomniałam, dlaczego nie powinni mnie złapać, ale wiedziałam, że to jest ważne. Cofnęłam się, liście dzikiego wina w delikatnym powiewie zakryły szparę, lecz czułam, że oni stoją po drugiej stronie parkanu i patrzą na ogród, i jeszcze mnie szukają. Wracałam. Droga wydawała się inna. Byłam pewna, że krótsza. Nie spotkałam już stawu. Teraz ogród otwierał wyraźne, doskonale wyważone, krótkie perspektywy, i nie błądziłam ani przez chwilę. Ale spóźniłam się. Oni już byli w domu mojego ojca i już wychodzili do ogrodu. Słyszałam ich znów, mamę, babkę i uspokajające pomruki ojca: — Nie ma jej tu, nie może być. Nie ma wejścia. — Sprawdzimy. Tapert wtedy wszedł. — Ona się boi ogrodu. — Tapert mógł ją tu zawlec. — Sprawdzimy, ale to niemożliwe. Ogród zrobił mi bramę między dwiema poskręcanymi, karłowatymi sosnami, a dalej szpaler łagodnych krzewów wyznaczał ostatni odcinek ścieżki. Ale oni zbliżali się. Przyspieszyłam kroku. Twarz ciągle mnie paliła i z maligną naprawdę mogło się coś przydarzyć. Widziałam już parkan i wydawało mi się, że poznaję miejsce, w którym dostałam się do środka. — Dziękuję — szepnęłam, dysząc, do ogrodu. W tej samej chwili głosy zabrzmiały tuż obok. — Mówię wam, że jej tu nie ma. — Zobaczymy — moja babka sapała głośno. — Rozdzielimy się. Padłam na czworaki i wsunęłam się pod najbliższe gałęzie. Drgnęły i opadły do samej ziemi. — Nie mogą mnie znaleźć — szepnęłam. — Nie znajdą. Tuż obok zaszeleściły trawy i zobaczyłam szary rąbek sukni babki. I brązowe, wygodne buty. Zatrzymała się. — Ty, Pohoży, ty idź w głąb. Znasz te miejsca — rozkazała. — My koło domu. A ty — zwróciła się do Chłopaka, bo to on po chwili jej odpowiedział — poszperaj tutaj. Przyprowadzisz ją, jeśli znajdziesz? — Słowo. 95 — Pamiętaj. Ty masz z Maga jakieś konszachty. Niech ci do głowy nie przyjdzie ją schować. Bo ja już nie wiem, czy to Tapert dziecko zabrał, czy to własny pomysł smarkacza. Niech cię ręka Boska broni, żeby pomagać dziewczynie w ucieczce. — Obiecuję. Babka odeszła, a tuż za nią maszerowała mama. Ucichło. Nasłuchiwałam długo, potem zdjęłam z siebie czar i znów stałam się widzialna, ostrożnie wysunęłam głowę spod gałęzi i natknęłam się na spojrzenie Chłopaka wybiegające spod opadających na czoło włosów. Siedział na ziemi, jakby wcale nie zamierzał mnie szukać. Ale kiedy tylko rozpoznał głowę, którą zobaczył, zaraz zrozumiałam, że jeśli mnie złapie, wyda mnie w ręce babki. Podnosił się. Byłam szybsza. Zawołał, a ja skoczyłam przed siebie, dotknęłam deski i deska ustąpiła. Przemknęłam przez otwór i jeszcze usłyszałam podwójny, zdumiony okrzyk, Chłopaka i mojego ojca, na sekundę przystanęłam po drugiej stronie parkanu, a gdy deski drgały, bo oni tam szukali przejścia, którego już nie było, postukałam w parkan, by zwrócić uwagę ogrodu, i jeszcze raz powiedziałam: — Dziękuję. Ale musiałam uciekać bez zwłoki. Oni przez chwilę marudzili przy parkanie, szukając ruchomej deski, a zaraz potem zrozumieli, że to na nic się nie zda. 1 było oczywiste, że przebiegną przez domek ojca, znajdą się na ulicy, i wtedy odetną drogę do ogrodów osady i przyprą mnie do rzeczki. Miałam sekundy, by przemknąć koło domku i popędzić w stronę centrum, i zginąć między ogrodami, z ich niezliczonymi przejściami, przecinkami, ścieżkami, ulicami. Biegłam. Ludzie to widzieli. Pojawiłam się podobno przed sklepem, jakbym wyskoczyła spod ziemi, i przez chwilę między mężczyznami pijącymi piwo miotałam się to tam, to tu, niby jakiś PRZERAŹLIWY KONIK POLNY, a zaraz po mnie pojawili się na placyku przed sklepem oni dwaj. Chłopak i mój ojciec, ale nie wyglądali tak, jakby wyskoczyli spod ziemi, a ich przybycie poprzedziły okrzyki: — Maga! Maga! Tylko że pierwszy okrzyk rozległ się tuż za plecami mężczyzn, którzy zwrócili się twarzami ku centrum placyku, i starali się zrozumieć, co się dzieje, a drugi okrzyk przyszedł jak dalekie echo. Przez chwilę wszyscy myśleli, że to właśnie echo, ale w drugim okrzyku był inny ton, wyższy: trochę przerażenia i trochę ulgi. Ten drugi okrzyk był znacznie dalszy, okrzyk mojej matki. Ja też słyszałam obydwa okrzyki i przeskoczyłam przez placyk jeszcze raz, a wtedy mężczyźni zobaczyli, że to nie ogromny konik polny, lecz miniaturowa wiedźma z rozwianymi włosami i pałającymi, zielonymi ślepiami, zapędzona w pułapkę, bo skacząc tak, natykałam się na mur ciał, w którym było mnóstwo luk, ale ja już ich nie widziałam. Tak mówili potem. Mogłabym jeszcze uciec, tylko że naprawdę nie widziałam tych luk, a jedynie 96 ЛІ 7 2 " ' щгА szpaler mężczyzn próbujących się zorientować, co właściwie się dzieje, mężczyzn z ciemnymi, połyskującymi butelkami w dłoniach, milczących i na oko groźnych. Któryś z nich roześmiał się nagle i wycelował we mnie otwór butelki, wydało mi się, że widzę oko lufy, krzyknęłam i ja, po raz pierwszy. Wierzę, że to był straszny wrzask. W każdym razie szpaler drgnął i zaczął się rozpadać, ale nim to się stało, mój ojciec i Chłopak znaleźli się wewnątrz i także się trochę miotali, jakby i oni stracili głowy. Potem ktoś powiedział, że to wyglądało jak nieme kino: ciche, bardzo szybkie obrazki. I zaraz mnie mieli. Jakoś nikt potem nie określił, jak to z kolei wyglądało, ale wyobrażam sobie: jak zatrzymany kadr, ja jeszcze w ucieczce, ze splątanymi wło-włosami zakrywającymi twarz, i oni — już spokojni. Mieli mnie. Nie musieli mnie trzymać, bo kiedy tylko jeden z nich, nie wiadomo który, dotknął mojej głowy, stanęłam jak wmurowana, jak w zabawie w berka, jakbym była zaklepana. Potem przez chwilę z szeroko otwartymi ustami, ziejąc jak pies, łapałam powietrze, trzęsącymi się rękoma próbowałam odgarnąć włosy, i wreszcie zwróciłam się do nich, poznałam ich i zobaczyłam zadowolenie na twarzy mojego ojca. Stał spokojnie i powstrzymywał śmiech. Nienawidziłam go, bo z góry przecież wiedział, że mnie złapie. Był o to spokojny. Wtedy wrzasnęłam drugi raz, a mężczyźni zadygotali. Wrzasnęłam i umilkłam, po chwili powiedziałam: — To wy! Oni nić. Trochę byli zdyszani, tylko trochę. Któryś z obserwujących nas mężczyzn poruszył się wreszcie i przytknął do ust butelkę, pił z gulgotem. — To wy — powtórzyłam z całą nienawiścią, na jaką mnie było stać. — Jak chcecie, jak chcecie — mówiłam i patrzyłam na nich, i jednocześnie obejmowałam wzrokiem krąg mężczyzn, swobodnych już i śmiejących się głośno. — Jak chcecie ! — wrzasnęłam, a oni umilkli. — Ale popamiętacie! Urwałam i znów oddychałam szybko. — Wy wszyscy — powiedziałam po chwili i znów przerwałam, i zastanawiałam się parę sekund, i przypomniałam sobie: — I jeszcze ta pani — miałam na myśli urzędniczkę z poczty, młodą Mrozicką. — I ten pan — myślałam o listonoszu. — I wszyscy, wszyscy zobaczą. Nad placykiem wisiało takie milczenie, że gdybym przemawiała do nich bezgłośnie, to i tak byłoby słychać. Ale ja mówiłam, i to brzmiało tak donośnie, że chcąc nie chcąc zapamiętywali każde słowo. — Żeby ona oczy straciła — powiedziałam. — Żeby on okulał. Zaczerpnęłam tchu. W drzwiach sklepu stały kobiety, dopiero teraz je zauważyłam, któraś przeżegnała się nagle. — I wy wszyscy też. Spać nie będziecie. Nieszczęścia na was spadną i na to miejsce też. Będziecie jeszcze przepraszać. Jeszcze z was będą się śmiać. A ty — 7 Ślady raju 97 popatrzyłam na ojca — zobaczysz, jak to jest, kiedy cię gonią. A ty — zwróciłam się z kolei do Chłopaka i nagle wzruszyłam ramionami — a ciebie mi żal. Chciało mi się jeszcze mówić, ale nie zdążyłam dodać już nic. Na placyk przy-żeglowała babka. I ona dyszała, jak ja dyszałam przed chwilą, ale pojawiła się tak godnie i statecznie, że dyszenie się nie liczyło. I nie mogłam przy niej nic mówić, zresztą słyszała moje klątwy, i w jej oczach zobaczyłam karę, jakiej sobie po prostu nie potrafiłam wyobrazić. Upadłam na ziemię i ludzie mówili, że zemdlałam. W godzinę później listonosz wracając z poczty, tym razem na rowerze, i wioząc młodą Mrozicką siedzącą na ramie, przestraszył się psa, który wyskoczył z zarośli i rzucił się ku jego nogawce. Rower wpadł do rowu, listonosz złamał nogę, a Mrozicką tak podrapała twarz koło oczu, że przez kilka dni nosiła przepaskę, a nawet musiała pojechać do szpitala, żeby ją zbadał okulista. Osada wiedziała o tym natychmiast. Kobiety przy wieczornych zajęciach, szczękając garnkami, ścieląc łóżka, obrządzając inwentarz, mówiły, że ta mała ma złe oko i zły język. W nocy było włamanie do sklepu i podejrzenia skierowały się jakby w stronę mojego ojca i w stronę Chłopaka — obaj przez chwilę czuli się jak ścigani, zaś mężczyźni spod sklepu z rozgoryczeniem mówili, że ta mała wykrakała, bo sklep był z powodu włamania nieczynny, handlu nie prowadził, i nikt nie dostał piwa. - ■ Fałszywy trop DZIEŃ, KTÓRY WSTRZĄSNĄŁ OSADĄ zaczął się dla mnie o piątej. O tej porze, doskonale wypoczęta i gotowa na wszystko, wyśliznęłam się z łóżka. Wypchałam kieszenie kurtki kiełbasą i bułką, w kieszeń dżinsów wsunęłam na wszelki wypadek kozik babki, służący do prac ogrodowych, potem starannie wystylizowałam liścik do mamy: „Wyruszam naprawić to, co się stało. I to, co się może stać. Nie martwcie się 0 mnie. Wrócę cało. Tylko w mojej mocy leży ratunek". Przeczytałam te zdania, ale nie wyglądały dostatecznie przekonująco. Dodałam więc, wspominając opowieść ojca: „Idę walczyć ze złymi siłami. Zwyciężę". Ale i tego było mało. więc dopisałam jeszcze kilka słów, by w liście znalazł się pogłos skromności, choć i bohaterstwa: „Ktoś musi się poświęcić. Pozdrówcie wszystkich. Do nikogo nie mam żalu i nikogo proszę nie winić". Byłam szczególnie dumna z ostatniego zdania. Nie mogłam później zrozumieć, dlaczego tak zdenerwowało moją mamę i babkę. Wydawało mi się pełne dobroci i cichego poświęcenia, lecz one odczytały je zupełnie inaczej. Rozejrzałam się po kuchni, cicho żegnając przyjazne ściany, i ruszyłam do okna. Drzwi nie były dla mnie, skrzypiały. Plan miałam prosty: zamierzałam zajrzeć do ogrodu i podziękować mu za starania i za wszystko, co dla mnie zrobił, a potem poprosić, by nie traktował poważnie moich wczorajszych przekleństw i nie wypełniał ich do końca. Wiedziałam już o Mrozickiej i listonoszu. Kiedy leżałam w głębokim omdleniu, gdy później przez całe popołudnie i wieczór równie głęboko spałam, nasłuchałam się plotek z osady. I omdlenie, i sen pozwalały mi słuchać. A to, co usłyszałam, mocno mnie przestraszyło. Musiałam działać — i pierwszy na liście odczynienia klątw znalazł się ogród, drugi — Chłopak, którego chciałam pocieszyć. Domyślałam się, że nie śpi już, bo nie może spać ktoś, nad kim wisi klątwa. Chciałam mu powiedzieć, żeby się nie martwił. Trzeci był ojciec. Jemu pragnęłam powiedzieć to samo: że zdjęłam przekleństwo. I miałam nadzieję, że wrócę, zanim mama i babka się zbudzą, choć z góry żałowałam, że w tym przypadku nie przeczytają listu. Namęczyłam się nad nim. 1 wydawał mi się niezwykle wartościowy. Wyruszyłam szybko — ale już było za późno. Gdyż w tej samej chwili, kiedy przełaziłam przez kuchenne okno, kapral Mazanowski, który miał dwadzieścia dwa lata, dowiedział się o włamaniu do sklepu. Kapral Mazanowski był dość dojrzały, by nie wierzyć w bajki, ale dość młody, by 99 ciągle o nich marzyć i żeby w marzeniach stawać się generałem milicji. Ta cecha jego charakteru okazała się czynnikiem fatalnym. Wiadomość o włamaniu przywiozła mu lekarka pogotowia ratunkowego. W nocy bowiem oślepiona chwilowo młoda Mrozicka doznała ataku nerwowego i mimo domowych środków uspokajających tak długo bredziła o złym, który opanował osadę, i o czarach, że jej matka postanowiła sięgnąć po mocniejsze sposoby i chciała postawić przy córce święty obrazek. Niestety, stara Mrozicka była jedną z tych kobiet, które obserwowały, jak mnie schwytano, stała w otwartych drzwiach sklepu i klątwa ją objęła. Święty obrazek wisiał wysoko, zdejmując go Mrozicka wspięła się na stołeczek, spadła i straciła przytomność. Staremu Mrozickiemu nie pozostawało nic innego, jak obudzić kierowniczkę poczty, zmusić ją do otworzenia urzędu i telefonować po pogotowie. Przez cały ten czas wiedział, że żona umiera, a córka wariuje. Kiedy pogotowie przyjechało, lekarka ocuciła Mrozicka i doprowadziła do rozsądku córkę. Mrozicki z radości, że nie stracił swych kobiet, od razu o świcie spił się do nieprzytomności. Niestety, i on był pod sklepem, gdy rzucałam czary, kiedy więc w południe postanowił wykąpać się w stawie na tyłach ogrodu mojego ojca, omal nie utonął. Po południu pogotowie znów było w naszej osadzie. Zresztą przez najbliższe dni pojawiało się jeszcze kilkakrotnie. O włamaniu lekarka zawiadomiła zatem kaprala o świcie, w chwili, gdy pisałam kartkę do mamy. Lekarka przejeżdżając koło sklepu zauważyła otwarte boczne drzwi, kazała kierowcy zatrzymać się i stwierdziła, że wewnątrz panuje bałagan. Zostawiła na straży sanitariusza, a samochód ruszył na poszukiwanie milicjanta. Kierowca, który uwielbiał mocne efekty, włączył syrenę. Samochód-widmo pędził przez uliczki budząc mieszkańców osady. Kapral przez sen słyszał to wycie i skojarzyło mu się z pościgiem za bandytami, i to było piękne — a potem nadal słyszał to wycie, ubierając się błyskawicznie, żeby złapać tych, którzy go zbudzili tak brutalnie i zakłócili poranny spokój, a wtedy wściekły był podwójnie: nie tylko z przedwczesnego wstawania, ale i dlatego, że przerwano mu śliczny sen o pościgu. Zanim jednak wybiegł z domu, lekarka dowiedziała się jakoś, gdzie on mieszka, i karetka, ciągle wyjąc, stanęła przed jego domem, a kapral, stojąc przy oknie i dopinając mundur, znów miał przed oczyma miraż sukcesu i wielkich wydarzeń, w których będzie grał rolę. Przypuszczał bowiem, że chodzi o morderstwo, zastanawiał się tylko, kto kogo zamordował i dlaczego pogotowie wie o tym wcześniej niż on sam. Wycie budziło osadę, i budziła osadę jeszcze kierowniczka poczty, która nie wiadomo dlaczego zamarudziła w urzędzie po tym, jak Mrozicki już wezwał pogotowie, i właśnie bez pośpiechu wracała do domu. Ona także dostrzegła uchylone drzwi sklepu, a obok nich czającą się postać w bieli. Z krzykiem pobiegła ulicą wołając: — Bandyci, bandyci, bandyci... Zatem kiedy kapral, znów z wyciem syreny, znalazł się przed sklepem, byli 100 tam już wszyscy. Ja też, ale dobrze schowana. Od poprzedniego dnia nie ufałam ludziom, którzy gromadzą się w tłumy. Usłyszałam syrenę, dążąc do mojego ogrodu, i pomyślałam, że ogród może poczekać jeszcze chwilę, zresztą przy takim wyciu może nie zechciałby mnie słuchać. Kiedy się tam znalazłam — a przeszłam przez księży ogród — Gust i Dobrian, dwa największe chłopy w osadzie, trzymali potężnym chwytem sanitariusza i od czasu do czasu łagodną, niedźwiedzią siłą uczyli go rozumu. I był z tego później proces, który przegrali. Nic dziwnego, skoro i ich objęła klątwa. Kapral właśnie wysiadł z karetki i także dopadł sanitariusza. Żeby go ratować. Już wiedział, że to sanitariusz, nie przebrany na biało złoczyńca. Dobrian i Gust puścili ofiarę, ale na koniec przyłożyli mu jeszcze serdeczniej. Sanitariusz osunął się na ziemię, a lekarka z jękiem uklękła, by znów kogoś cucić. Ludzie obstąpili ich, zrobiło się koło, jak poprzedniego dnia, a w tym kole latały wyjaśnienia o włamaniu, o Mrozickich, o sanitariuszu, i w końcu to koło komuś przypomniało krąg mężczyzn z dnia poprzedniego, a wtedy ktoś bąknął, że zdarzyło się tyle nieszczęść. Tyle nieszczęść, listonosz złamał nogę, młoda Mrozicka ślepa, stara konająca i tak dalej. Nad tłumem zapadła złowieszcza cisza, a potem jakaś kobieta powiedziała z przerażeniem pełnym podziwu: — Mój Boże, i to wszystko ta mała zdziałała. Bo wieczorne gadania o złym oku były jeszcze żartobliwe. Listonosz nie pierwszy raz coś sobie złamał, a i młodej Mrozickiej nie pierwsza przygoda się przydarzyła. Teraz jednak widoczne było jak na dłoni, że klątwy sprawdziły się nie tylko przez przypadek — bo rzeczywiście wszystko się zmieniło i nieszczęścia trwały, osada nie miała spokoju, ludzie nie spali, gdyż syrena im nie pozwoliła, a miejsce, które przeklęłam, już dotknięte zostało włamaniem. — Jaka mała? — rozglądał się po tłumie i szukał sklepowego personelu, bo właściwie powinien zawiadomić przełożonych. Gdyby jednak ruszył się sprzed sklepu, ludzie natychmiast weszliby do środka, by zobaczyć, co zginęło i jakie włamywacze zostawili ślady. Na to nie mógł pozwolić. — Jaka mała? — rozglądał się po tłumie i szukał sklepowego personelu. Mógłby zostawić sklep pod jego opieką. Ale jak na złość żadnej z pracownic nie było. Stara Mrozicka, ekspedientka, uległa wypadkowi, druga ekspedientka mieszkała poza osadą, kierowniczka zaś słynęła ze zdrowego snu i wielkiej powolności. Kapral przypomniał sobie, że w sklepie jest telefon, skoczył do środka, zatelefonował szybko na komisariat w mieście i opowiedział o włamaniu, potem pospiesznie zabezpieczył jakieś ślady, wreszcie wrócił do tłumu i spytał znów: — Jaka mała? Powiedzieli mu. Nie wierzył w cuda, lecz zestawił fakty: złamana noga listonosza, ślepota Mrozickiej, unieruchomienie jednej ze sprzedawczyń, włamanie. Może jeszcze się nie obudził, a może naprawdę bardzo ciągnęło go do milicyjnej 101 sławy, gdyż uznał, że za dużo w tym wszystkim zbieżności, by nie brać pod uwagę mojego udziału w kradzieży. Miał to nieszczęście, że posłuchał pierwszego odruchu. Może i na nim ciążyła klątwa. Może. Pytał o mnie, a zgromadzeni mówili jeden przez drugiego o mojej mamie, o moim ojcu, który wyszedł z osady jako chłopaczek, a potem pływał po morzach i został kapitanem, o Chłopaku od Starszej Pani i jego konszachtach z Pohożym, o tajemniczym blondynku i jego ponurym ojcu w czarnym garniturze, i o tym, jak Chłopak wywlókł Pohożego z domu Starszej Pani, i o tym, że ta mała Maga oczywiście przy tym była. Leżałam za murkiem księżego ogrodu i chwytałam się za głowę. Kapral słuchał. Wżenił się niedawno w osadę i niewiele o ludziach wiedział. Toteż zanim wreszcie przyszła kierowniczka sklepu, ludzie skołowali go zupełnie. I nadal poddawał się pierwszemu odruchowi: pragnął sprawdzić, czy w tej sprawie włamania nie ma mojego udziału. Kazał kierowniczce wejść do sklepu, usiąść w kątku, pilnować i niczego nie ruszać. Zgodziła się skwapliwie: jej ulubioną czynnością było niczego nie ruszać. I siedzieć. Potem kapral ruszył do naszego domu, a wszyscy poszli za nim. Odczekałam chwilę i wylazłam zza murku spocona ze strachu. Nie mogłam wrócić do domu, bo tłum by mnie spostrzegł. Pobiegłam do mojego ojca, ale mimo tak wczesnej pory nie było go w domu. Waliłam w drzwi z całych sił. Zdawało mi się, że z głębi ogrodu też dobiegają uderzenia, jakby echo moich, tyle że wyższe i dźwięczniejsze, jakby ktoś młotkiem stukał w sztabę żelaza — ale drzwi nikt mi nie otworzył, choć w końcu zaczęłam nawet krzyczeć: — Tatusiu, tatusiu — po raz pierwszy w ten sposób zwracałam się do ojca. Ale on nie słyszał. — Przestań, widocznie go nie ma. Umilkłam. Chłopak od Starszej Pani stał przy furtce i kiwał na mnie. — Co się stało? Włosy miał jak zwykle rozwichrzone i jak zwykle wybiegało spod nich spojrzenie, i zobaczyłam, że nie muszę go przepraszać. Uśmiechał się, chyba ciągle jeszcze byłam jego siostrą. Szybko, jąkając się, powiedziałam, o co chodzi. Jeszcze raz się uśmiechnął i wpuścił mnie do ogrodu Starszej Pani, a potem obeszliśmy cicho dom i Chłopak wskazał mi komórkę na węgiel. Pryzmy przed komórką nie było, na pogniecionej zżółkłej trawie rysowała się czarna plama, pośrodku której żałosny kot siedział nad kawałkiem wędzonej ryby i rozglądał się dokoła poszukując wielbicieli. Nie było ich. — Schowaj się na razie tutaj. Ja się dowiem. Wrócę niedługo. Lecz nie musiał nigdzie wychodzić. Przez ten czas kapral Mazanowski dotarł do mojego domu i surowo wypytał mamę. Okazało się. że mnie nie ma. Mama ledwie mówiła. Kapral przeczytał list, który zostawiłam, i wstrząsnął nim dreszcz. 102 — Ona się chyba chce zabić — jęknęła moja mama, a z sąsiedniego pokoju doszło zawodzenie babki. — Zabić albo nie zabić — mruknął kapral. — List jest podejrzany. — Nikogo nie wini! — panicznie zacytowała mnie mama. — No, no — powiedział kapral ostrzegawczo. — No, no. Nie miał pojęcia, co począć. Wycofał się szybko, a ludzie powiedzieli mu, że jeśli zwiałam z domu, to do Pohożego albo do Chłopaka od Starszej Pani. Poszedł tam. Tłum za nim. Mama i babka z wątłą nadzieją w sercach, za tłumem. Mój ojciec nadal nie otwierał, choć kapral stukał długo i uparcie, a kiedy przestał, zobaczył Chłopaka, który spoglądał na niego, tak jak parę minut wcześniej spoglądał na mnie. Słyszałam ich. Wydostałam się z komórki, kot odwrócił się do mnie tyłem, gdy go mijałam. Wyjrzałam zza węgła domu. Tłum był większy niż przedtem. Chłopak stał w ogrodzie i właśnie zamykał furtkę na klucz, a kapral w sekundę później szarpnął za klamkę. — Otworzyć — powiedział. Ale to już nie był ten Chłopak, który odczuwał niemoc. Teraz Chłopak miał za sobą uśpiony dom. I mnie miał w komórce. Pomyślałam, że mnie obroni. Ale on bronił przede wszystkim Pięknej. Przypomniałam to sobie po chwili, bo Chłopak powiedział: — Cisza. Ona jeszcze śpi. Opuściłam głowę, zaczęłam się pocieszać myślą, że Chłopak miał na myśli Starszą Panią, ale nie bardzo w to wierzyłam. Kapral zaczął szeptać: — Otworzyć. Nie dosłyszałam go, widziałam ruch warg. — Dlaczego? — spytał Chłopak pełnym głosem. — Muszę wejść. — Po co? Nawet z odległości dziesięciu metrów zobaczyłam, że kapralowi zadrgał policzek. Tłum oniemiał ze zgrozy. Nie bałam się już. Wierzyłam w Chłopaka. Ledwie powstrzymałam śmiech, patrząc na ludzi, bo spóźnieni, ci, którzy dołączyli, kiedy tłum maszerował wzdłuż ich ogrodów, wybiegali w dziwnych ubiorach: były tam piżamy, szlafroki, nocne koszule zwisające spod pospiesznie założonych spódnic. Kapral obejrzał się, popatrzył na tłum i zrozumiał, że bez uszczerbku swej godności nie może zrezygnować. — Muszę wejść — powtórzył, ciągle półgłosem, a Chłopak pokręcił głową. Kapral wytrzeszczył oczy i próbował zastraszyć Chłopaka wzrokiem, choć chyba już wiedział, że przegrywa, a poza tym fakty, jakie sobie powiązał, rozsypały się, sen uleciał, i kapral za nic w świecie nie przyznałby, że przyszedł koło 103 szóstej rano pod dom Starszej Pani, żeby przesłuchać małą dziewczynkę oskarżoną o włamanie i czary. A przecież przyszedł. I chyba kapral pomyślał sobie, że czas już najwyższy poprosić o przeniesienie z osady do choćby najmniejszego miasteczka. I na pewno pomyślał, że jeśli przesłucha dziewczynkę, to będzie musiał o tym złożyć meldunek, i na pewno się spocił, wyobraziwszy sobie te słowa, że o szóstej rano ścigał po osadzie dziewczynkę, którą przesłuchiwał na okoliczność rzucania uroków. I musiał pomyśleć, że ten meldunek będzie szedł coraz wyżej i wyżej, aż znajdzie się na najwyższym biurku, tam, gdzie w czary nie tylko nie wierzą, ale o nich nie słyszeli. Sądzę, że tak myślał, bo nagle cofnął się, z miną już półpojednawczą, pół jeszcze groźną, i gotów był powiedzieć, że przyjdzie później, bo coś powiedzieć musiał. Ale zapewne przysiągł sobie, że nie będzie miał do czynienia z żadną dziewczynką. Kapral cofnął się zatem. A wtedy z tłumu wyskoczyli Dobrian i Gust, którzy jeszcze nie mieli dosyć czynów tego ranka, i jeszcze raz pragnęli pokazać całej wsi swoją krzepę i zdecydowanie, i odwagę, i Dobrian powiedział: — Otwieraj, bo będzie źle. — Bo co? — spytał Chłopak. — Źle — wytłumaczył mu Gust. — Będzie. — Co? — Otwieraj, bo do ciebie przeleżę — zagroził Dobrian. — Przeleżę — przytaknął Gust. Chłopak odstąpił o krok i rozejrzał się. Przez mgnienie oka widziałam jego twarz, silną, zdecydowaną, daleką od jakiejkolwiek bezradności. — Tylko pogadamy z tą małą — powiedział Dobrian, a Gust kilkakrotnie kiwnął głową. — Bo ona tu jest. — Puszczaj — dodał Gust. — Jak ją ukrywasz, to znaczy, że i ty kradłeś. Puszczaj. Dostrzegłam babkę i mamę stojące za tłumem. Wyglądały dziwacznie. Jakby się cieszyły, że tamci chcą do mnie przeleźć i aresztować za kradzież. Spojrzałam w stronę komórki, a potem pomyślałam, że może ogród mojego ojca, mój ogród, wpuści mnie i z tej strony. Byłam gotowa próbować. Lecz Chłopak ciągle nie ustępował. Kapral niepewnie uspokajał Dobriana i Gusta, ale nie słuchali go, a kiedy Chłopak jeszcze raz oświadczył, że ich nie wpuści, Dobrian i Gust rzucili się w stronę furtki. Dobrian podsadzał Gusta, a Gust już przekładał nogę na drugą stronę. Kapral krzyczał: — Dokąd? Z powrotem! To bezprawie. Nie słuchali go. Chłopak cofnął się jeszcze o jeden krok i pochylił, wyrywając z ziemi kamień wielkości ludzkiej głowy, pomalowany na biało. Cały rząd takich kamieni ograniczał w tym miejscu różane pole. — Spróbuj — powiedział Chłopak do Gusta. Gust znieruchomiał, a Dobrian odskoczył gwałtownie. I Gust pozbawiony pod- 104 parcia ciężko usiadł na zaostrzonych prętach furtki, i z nieopisanym rykiem zaczął się chybotać, i jednocześnie odpychał się od prętów. Chłopak roześmiał się głośno. W ryku prawie nie było słychać łomotu ciała Gusta o ziemię po drugiej stronie furtki. Tłum ani drgnął. Wszyscy byli przygotowani na kolejne nieszczęście, jakie miała sprowadzić mała czarownica, czyli ja. I znieśli to nieszczęście ze stoickim spokojem. Nieszczęścia były już zwykłą sprawą, gdyż słowa zostały powiedziane i miały moc, i nie dało się ich już cofnąć. Było mi smutno. Żałowałam, że nie zdążyłam wejść do mojego ogrodu trochę wcześniej i wszystkiego odwołać. — One śpią — powiedział Chłopak. Nikt go nie słuchał. Gust wył przeciągle, a tłum spoglądał na niego w nabożnym skupieniu, jakby i to wycie także było zaklęte i jakby nie wolno go było przerywać. Chłopak odczekał chwilę, a potem powiedział: — Nikt tu nie wejdzie. Ale weszli, to znaczy wszedł kapral. ŚLEDZTWO W SPRAWIE CZARÓW wciągnęło go już, jakby naprawdę klątwa ciążyła i na nim, a może i ciążyła, choć nie stał pod sklepem poprzedniego dnia. gdy rzucałam urok na osadę. Ani karetka pogotowia, ani wołanie kierowniczki poczty, ani pomruk tłumu nie zbudziły Starszej Pani odurzonej proszkami nasennymi, nie zbudziły także jej syna i wnuczki, którzy przyzwyczajeni byli do wielkomiejskich hałasów, do późnego chodzenia spać i do twardego snu o szóstej rano. Ale wycie Gusta ich zbudziło, Gust był mocnym chłopem i gardło miał zdrowe, i Starsza Pani, choć chora, migiem wypadła z domu i leciała do furtki, jakby nigdy nie miała ataku serca. Jedną ręką zaciskała poły szlafroka, drugą wyciągnęła przed siebie, jakby musiała wymacywać drogę, i jakby jeszcze nie wiedziała, gdzie leci i którędy. Potem jednak zobaczyła i zamarła przed furtką, a jednocześnie na ganek wyszli jej syn i jej wnuczka, a we mnie zakotłowało się, i tym razem omal naprawdę nie zemdlałam, bo to była Piękna. Piękna z opowieści ojca. jak żywa. Nie mogłam oderwać od niej oczu, a w moim ciele buzowały zachwyt i nienawiść, i zazdrość, i to wszystko plątało się tak, że nie mogłam złapać tchu. Była smagła, ciemnowłosa, ciemnooka, jej wargi tryskały czerwienią, prawie fioletem, a profil, który zwracała do mnie, wydawał się dziełem sztuki, wyraźnym i delikatnym jednocześnie. Przeklęłam ją w myśli, ale nad nią nie miałam mocy. Wlepiałam w Piękną oczy i nie wiedziałam, co się dzieje przy furtce, a tam Gust zamilkł, jak rażony gromem, zobaczywszy Starszą Panią, i wstał, i razem z Do-brianem, który go podtrzymywał, schował się w tłumie, a tłum zaczął błyskawicznie topnieć. Starsza Pani spytała, co się stało. Zapanowało milczenie, gdyż Starszej Pani nikt nie mógłby powiedzieć, że Gust spadł z furtki, ponieważ to nie mieściło się w głowie, żeby mówić jej takie rzeczy. 105 Kapral także chętnie by się wycofał, ale Starsza Pani zwracała się właśnie do niego i w ogóle nie zauważała tłumu, który się rozpraszał. Kapral wyprężył się i zasalutował, niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Ten moment jakoś zauważyłam, a potem znów patrzyłam na Piękną, senną, obojętną, która stała na ganku, obok swojego ojca. Jej ojciec wcale nie wyglądał na dyrektora banku, szczególnie angielskiego, nie ubrał się nieskazitelnie, był grubaskiem, krótkowzrocznym, bo szperał po kieszeniach szlafroka, wyciągnął z jednej z nich okulary i nasadził je na nos. Starsza Pani tymczasem uporała się z kapralem, wydusiła z niego parę słów, nakazała Chłopakowi otworzyć furtkę i wpuścić milicjanta. Weszła na ganek, szorstko odsunęła Piękną i prawie wepchnęła kaprala do środka. Wszyscy zniknęli z moich oczu. Odetchnęłam, przez chwilę stałam bez ruchu za węgłem domu, potem jak szmaciana lalka opadłam na mokrą trawę. W sekundę później drzwi otworzyły się znów i Starsza Pani, nawet nie starając się odszukać mnie wzrokiem, powiedziała : — Chodź! Wstałam, otrzepałam się, spojrzałam na kiełbasę, która wypadła mi z kieszeni, ale nie miałam odwagi jej podnieść, i powlokłam się ku Starszej Pani. Przepuściła mnie do kuchni. Pięknej i jej ojca nie było, w kuchni ponuro mierzyli się spojrzeniami kapral i Chłopak. Starsza Pani wyszła, mówiąc, że zadzwoni na nas, kiedy się przebierze. Staliśmy w milczeniu, oczekując wezwania, przez kuchenne okno widziałam moją mamę i babkę, wartujące przed domem, niespokojne, ale ciągle dziwnie uradowane. Potem rozległ się dzwonek. Starsza Pani siedziała w fotelu kolo swego łóżka, za jej plecami ustawił się syn, obok niego Piękna, a my zamarliśmy naprzeciw, w rządku, i Starsza Pani zaczęła nas przesłuchiwać, a na pierwszy ogień poszedł kapral. Kapral nie kręcił nawet, wszystko opowiedział. O czarach także. Patrzyłam na Piękną i choć jej nienawidziłam, cieszyłam się blaskiem jej oczu, bo spoczęły na mnie, kiedy się okazało, że jestem małą czarownicą. Chłopak cichutko dyszał obok mnie, przejęty obecnością Pięknej, trochę smutny, bo nie zwracała na niego uwagi. Uszczypnęłam go nieznacznie i nie powstrzymał całkiem babskiego, donośnego pisku. Wszyscy drgnęli z zaskoczenia, Piękna ledwie powstrzymała śmiech, szybko zasłoniła usta, a potem już nie odrywała ode mnie wzroku. Kapral wznowił zeznania, ale niedużo już tego miał — zamilkł wreszcie i gapił się na Starszą Panią, która siedziała tak, jakby udzielała audiencji, i gotowa była z nieskończoną cierpliwością czekać, aż on wyłuszczy, po co się dobijał do jej domu. Bo fakt, że zdarzyło się włamanie, zupełnie jej nie interesował, na razie. Czary może troszkę bardziej. — Kto czarował? — spytała. — Ona? 106 Wskazała mnie suchą dłonią. Skuliłam się, ale jej gest nie był oskarżycielski, oskarżał kaprala, że jak dziecko dał się nabrać tej gromadzie przed sklepem. — Tak — powiedział i stuknął obcasami. Nie miał wyjścia. Spodziewał się, że Starsza Pani wreszcie go odprawi i gotów był na to, że odprawa będzie szorstka i chłodna. Ale Starsza Pani zwróciła się do syna. — Ten człowiek jest funkcjonariuszem — poinformowała go, jakby syn nie stał przez cały czas za nią i nie słuchał — i prowadzi śledztwo w sprawie włamania do sklepu. I czarów — dodała po chwili, z trudnością, jakby to słowo nie chciało się zmieścić w jej gardle. — Obudził nas, ponieważ sądzi, że coś wiemy. Tylko nas pan obudził? — zwróciła się do kaprala. — Tak — odparł niepewnie. — Jak widzisz, nie jestem taka stara, bezradna i nic nie znacząca. Kiedy tylko jest włamanie we wsi — mówiła Starsza Pani — budzą przede wszystkim mnie. Jak widzisz, posiadam jakieś znaczenie. Jak widzisz, nie nadaję się do ciepłego kącika w twoim mieszkaniu. Syn Starszej Pani wzruszył ramionami i poprawił na nosie okulary. — Mamo! — Zawsze pomagałam ludziom i jeszcze przez jakiś czas będę to robić — oświadczyła Starsza Pani. — Masz teraz swój dowód, że jestem tu potrzebna. Mówiła coś jeszcze, dowodząc, że powinna zostać w osadzie, opiekować się ludźmi i wychowywać Chłopaka, i że żadnej pomocy nie chce od nikogo. Wezwała syna, gdyż dawno go nie widziała. Kapral słuchał, pochyliwszy głowę, chyba niczego nie rozumiał. Chłopak nagle rozluźnił się, ciągle istniała dla niego Piękna i tylko ona była ważna, ale dotarły do niego słowa Starszej Pani o wychowaniu: zaczął mieć znów nadzieję, że Starsza Pani go nie opuści. — Zatem — zakończyła Starsza Pani — zostanę. — Mamo! Piękna szepnęła coś bezgłośnie i zwróciła się do ojca, ale po sekundzie zrezygnowała z powtarzania słów. Tylko delikatnie uniosła śniadą, szczupłą dłoń i musnęła ramię Starszej Pani. — Ty nie musisz zostawać — stwierdziła sucho Starsza Pani. — Masz swoje zajęcia i nie lubisz tu przebywać. Nie, to nie. Zostawisz mi Alicję na wakacje. I możesz jechać. We trójkę sobie poradzimy. Jej syn nie próbował już odpowiedzieć. Ze złością patrzył na kaprala. — Co do śledztwa — Starsza Pani zwróciła się do Mazanowskiego — nie mogę panu pomóc. Spałam. I wszyscy spali. A czarów — zakończyła stanowczo — nie ma. Skrzywiłam się. Co ona mogła wiedzieć. Kapral ruszył do drzwi, ale nagle zatrzymał się. — Ale może on — skinął na Chłopaka. — Albo ta mała... — Wiecie coś? — spytała Starsza Pani. 107 Zgodnie zaprzeczyliśmy. Kapral z powątpiewaniem obserwował Chłopaka. Podejrzewał go, ale nie umiał sprecyzować, o co właściwie. Ciągle patrzyłam na Piękną. Niepokoiła się czymś. Jej ręka znów musnęła Starszą Panią, która odwróciła głowę i powiedziała ciepło: — Mów, jeśli coś wiesz. To dobrzy ludzie. Porządny człowiek. I jeśli coś złego się dzieje, należy im pomóc. Wiesz coś ? Piękna skinęła głową. Jej ojciec z dezaprobatą zacisnął usta. Okulary miał już na czubku krótkiego nosa, uratował je w ostatniej chwili. — Nie mogłam spać — powiedziała Piękna — i stałam przy oknie. Patrzyłam na sąsiedni ogród. I ja, i Chłopak wsłuchiwaliśmy się w jej głos, trochę niższy, niż oczekiwaliśmy, i może mniej śpiewny, niż przystało takiej syrenie, ale dostatecznie urzekający. Spostrzegłam, że w chwili, gdy zaakceptowałam głos, Chłopak także skinął głową, jakby uczynił to samo. Czyżby wcześniej nie słyszał Pięknej? — I tam, w tym ogrodzie... — Mów, mów — wtrącił skwapliwie jej ojciec. Przed chwilą miał ochotę, żeby milczała, teraz ją zachęcał, to było podejrzane. — Jeśli tylko coś wiesz, to mów. Wydawało się, że nagle poweselał. — Ten ogród — dodał — naprawdę może być rozwiązaniem zagadki. — No — powiedziała Piękna niepewnie — było jasno, bo świecił księżyc. I w ogrodzie widziałam jakiegoś mężczyznę, który dźwigał ciężkie torby czy worki. I jeszcze kogoś... — zerknęła na mnie i umilkła. — Kogo? — Nie wiem, mogło mi się zdawać. — Proszę mówić — nalegał kapral. — Jakieś dziecko — bąknęła i przysięgłabym, że poprosiła mnie wzrokiem o wybaczenie. — Na pewno jakiś chłopiec. — Kiedy to było? — Koło drugiej. — Nie spałaś? — zdumiała się Starsza Pani. — Nie mogłam — powiedziała, a jej ojciec znów się wtrącił: — Nie spała, to nie spała. Jej sprawa. Ważne, co widziała w tamtym ogrodzie. — Marzyłaś? — zachichotała Starsza Pani. — Jakiś chłopak, co? Został tam w mieście? Piękna zarumieniła się ślicznie, a Chłopak obok mnie zgrzytnął zębami. — Co to były za torby? — kapral znów trzymał w ręku notes. — Nie wiem. Duże. Może worki. — W sąsiednim ogrodzie? Piękna przytaknęła. Ręce Starszej Pani leżały bezwładnie na podołku i były białe jak kartki papieru. Słońce zaczęło już zaglądać do pokoju, a wzrok Starszej Pani, nagle znierucho- 108 miały, błądził gdzieś za oknem wśród sosnowych gałęzi pełnych czerwonego blasku. — To niemożliwe — powiedziała nagle. — Pohoży nie mógł tego zrobić. Jej syn zaśmiał się krótko. Kapral kończył zapisywanie. — Panienka będzie musiała wybrać się ze mną — oświadczył. — To. niemożliwe — powtórzyła Starsza Pani i opuściła głowę, odwracając się od okna. — To nie on. Każdy, ale nie on. — Ogród nam jednak zabrał — podkreślił jej syn. — Niczego nie wiesz — powiedziała tak ostro, jakby zabraniała mu się odzywać. — Nie pamiętasz. O niczym nie wiesz. — Ale Alicja oczywiście z panem pójdzie — oświadczył syn Starszej Pani tak, jakby jego matka w ogóle się nie odzywała. — Ja nie jestem potrzebny? — Pan nie, ale ta mała — kapral popatrzył na mnie z namysłem — no, ona przecież u państwa nie mieszka i nie jest państwu potrzebna, to może ona też pójdzie. — Nie daj się, Maga — uśmiechnęła się Starsza Pani. Zdumiałam się, że zapamiętała moje imię. — Wiesz, Małgorzaty mają dużo wspólnego z czarownicami. Faust i Małgorzata, słyszałaś? A ty jesteś Maga. Magini, co? — przysięgłabym, że mrugnęła. Kapral odruchowo sięgnął po notes, jakby słowa Starszej Pani miały wartość jako zeznanie, ale przypomniał sobie, że musiałby pisać o czarach i smutno zrezygnował. — Idziemy — rzucił surowo. Ruszyliśmy we trójkę i czułam się opromieniona obecnością Pięknej. Mogłam w tej obecności śmiało stawić czoło mojej mamie i babce, które czyhały u furtki i rzuciły się na mnie ze szczęśliwymi okrzykami, i odskoczyły natychmiast, odepchnięte władczym, gniewnym gestem kaprala. — Obywatelki? — Nic, nic — pisnęła moja babka. — Ona po prostu żyje. Kapral niemrawo zerknął na mnie. — Chyba żyje — przyznał. — Nie zabiła się — poufnie poinformowała go babka. — Dlaczego miałaby się zabić? — Dlaczego? — zawołała babka i nagle zamilkła, bo nie wiedziała, co powiedzieć. — Trzeba pilnować dziecka. Od piątej rano kręci się po osiedlu. A może i w nocy. Liściki pisze. Nie-po-rzą-dek. Kapral odzyskał władzę i godność. — Pilnujemy — powiedziała gorliwie babka i zaczęła się do mnie zbliżać. Nie wiedziałam, po co: żeby mnie ukarać czy ucałować. Zaczęłam się usuwać, ale zdążyła mnie pogłaskać po głowie. — Biedne dziecko. Nikogo nie wini. I śniadania nie jadła. 109 Przypomniałam sobie o kiełbasie, wpadłam do ogrodu Starszej Pani, wpatrzyłam się w miejsce przy narożniku domu. na które upadła kiełbasa. Kot siedział tam i od dołu, zadowolony, dyszał mi prosto w twarz jej wonią. — Jeszcze się policzymy — syknęłam i wróciłam do kaprala. — Tu mieszka jej ojciec — tłumaczyła właśnie mama — i ona chyba ma prawo odwiedzać swojego ojca, nawet w nocy? — Może ma — oświadczył kapral—jeśli on jest czysty. I kazał nam podążać za sobą. Potem się okazało, że babka i mama, zatrzymując kaprala, a i ja, pędząc po kiełbasę, nieświadomie dałyśmy Chłopakowi trochę czasu. Chłopak zostawił Starszą Panią i jej syna znów kłócących się o to, czy Starsza Pani ma zostać w osadzie, czy wyjechać do miasta, przeskoczył przez siatkę, dobiegł od tyłu do parkanu ogrodu mojego ojca, do tego miejsca, gdzie znajdowała się szeroka, niewidoczna prawie, bo także zrobiona z desek, zapomniana tylna brama i barak przytykający do parkanu, ustawiony wewnątrz — i załomotał w ogrodzenie. Wiedział, gdzie może być ojciec. Sporo wiedział. — Panie Pohoży! Poczekał i załomotał znów: — Panie Pohoży! Ojciec przestał bić młotkiem w żelazną listwę, którą prostował, i odezwał się. — Milicja do pana — krzyknął Chłopak. — Było włamanie do sklepu. Szukają rzeczy. I będą chcieli zobaczyć... — Dobrze — odpowiedział ojciec, zostawił pracę i ruszył do swojego domu. Kiedy kapral zastukał, ojciec mu otworzył. Po raz pierwszy widziałam go bez swetra. Był w szarym roboczym fartuchu, z którego wychylały się nagie, umięśnione ramiona, zabrudzone smarami i oliwą. — Pohoży? Ludwik? — spytał kapral. Ojciec przytaknął i cofnął się. Kapral zwrócił się do Pięknej: — To ten? Wstrzymałam oddech. Piękna zerknęła na mnie i pokręciła głową. — Nie było dość jasno, ale wydaje mi się, że to był ktoś inny. Niższy. Powolutku, z ulgą, ale tak, by kapral tego nie zauważył, wypuściłam powietrze. Za plecami kaprala wyciągnęłam rękę i delikatnie pogłaskałam skórę na ramieniu Pięknej. Prawie jej darowałam w tamtej chwili, że była piękniejsza ode mnie i że mam małe szanse, by jej dorównać. Uśmiechnęła się leciutko. — Ale worki ktoś nosił? — upewnił się kapral. 110 — Tak — powiedziała z wyczuwalnym żalem. — Idziemy — rzekł kapral i energicznie wszedł do pokoju. — Prowadźcie — powiedział jeszcze i zakrztusił się gwałtownie. W tej samej chwili dosłownie usłyszałam zdumienie Pięknej. Dziewczyna szła tuż za kapralem i właśnie wypłynęła z cienia w kwadratowy blask padający z okna, i tam zatrzymała się jak uderzona. Jej jaskrawożółta sukienka buchnęła światłem, a jednocześnie światło zatańczyło na jej poruszonych włosach. Oboje, kapral i ona, patrzyli na kuchnię. Piękna stała tak, jakby zasnęła, ale kiedy wysunęłam się przed nią, zobaczyłam, że dziewczyna chłonie to pomieszczenie, trochę jeszcze przestraszona jego pstrokacizną, ale już przede wszystkim zaciekawiona i nawet bliska zachwytu. Kapral był mniej spokojny. Od razu zaczął chodzić i oglądać i można było zgadnąć, co myśli: najpierw, że ten dom, to skład łupów zbieranych podczas różnych włamań, potem, że to jednak chyba nie łupy, bo zbieranina jest dziwna i z handlowego punktu widzenia bezwartościowa, potem, że jednak wartościowa, a potem, że znalazł się w domu wariata, a potem, że ma wszystkiego dosyć, że za dużo tego jak na jeden, dopiero się rozpoczynający, dzień. Zdecydowanie wsunął notes do kieszeni. — Proszę prowadzić — powiedział cicho. Nikt się nie poruszył, tylko głos mojej matki zaczął się nagle snuć cicho i płasko. Mama patrzyła na Piękną i rozpoznała ją. Na pewno ją rozpoznała, było to widać po jej zgasłych oczach i beznadziejnym smutku na twarzy. Mama godziła się od razu z tym, że Piękna przyszła i ojciec ją odnalazł. Mówiła, jakby oddawała jej to wszystko, co ojciec jej opowiedział, podarował, a może obiecał: — Ten model łodzi dał mu wódz na wyspie. Syn wodza zrobił ten model na pamiątkę pierwszego przybycia białego człowieka. I ten żaglowiec jest taki, jaki był żaglowiec, który odkrył tę wyspę. Na wyspie robią modele na pamiątkę, a niektórym białym je ofiarowują. I on tam spotkał dziewczynę, która... Głos umilkł, bo Piękna spoglądała na maskę. — Maska... Maska jest od dziewczyny z głębi lądu — oznajmiła matka tym samym, płaskim, beznadziejnym i monotonnym głosem. — On tam spędził wiele czasu i wybrał się na wycieczkę. To było w Afryce. Statek się zepsuł, było coś z wałem napędowym, nie wiem co, nie mówił mi. Więc cztery tygodnie wędrował i ona mu to dała. Ojciec podszedł do mamy i surowo zajrzał jej w twarz. — Przestań — powiedział. Mama umilkła. Ojciec odsunął się, jego oczy pociemniały i odwróciły się od nas, jakby gdzieś w kierunku morza. I odepchnęły to morze. — Tak — szepnęła mama. — Złocisty upał. Uniosła rękę do ust. Piękna pytająco patrzyła na mnie. Leciutko pokręciłam głową. Kapral westchnął: 111 — Chodźmy wreszcie. Kapralowi wydawało się, że w ogrodzie to on wyznacza naszą trasę i KOLEJNOŚĆ POSZUKIWAŃ, ale wkrótce zgubił się i stanął bezradnie, a potem poddał się mojemu ojcu, który objął prowadzenie. Szłam za nimi, dziwiąc się, że nie znajduję tych ścieżek, które poznałam poprzedniego dnia, ani tych drzew, ani traw, ani kwiatów. Ogród wydawał się spokojniejszy i bardziej zwyczajny, zdziczały, pełen jeżyn, malin, rzepów, które przyczepiały się do nas, pełen jarzębin, jaśminów, młodych klonów, agrestu, marnych jabłoni, tarniny i sumaków. I tylko niewielka kępa drzewek buldeneży, spowitych jeszcze w białe kule, przypominała wczorajszą cudowność. Chodziliśmy tam i z powrotem, od płotu do płotu, tam i z powrotem, i nie znajdowaliśmy nic, i chodziliśmy, przetrząsaliśmy każdy metr kwadratowy ogrodu, kapral spocił się, bo zrobiło się już gorąco, a on był skrępowany mundurem, chodziliśmy, mój ojciec, mama, babka, Piękna i ja, i kapral, oczywiście, a potem skądś przyszedł do nas Chłopak, ale on się nie liczył, gdyż nie szukał niczego poza obecnością Pięknej. Chodziliśmy i zaczynałam powoli rozumieć, że ojciec nie pokazuje kapralowi całego ogrodu, a tylko jego część. Wyraźnie chciał coś przed kapralem, a może przed nami, ukryć. Chodziliśmy i zaczęło mi się wydawać, że chodzimy ciągle po tych samych miejscach, trafiając do nich od różnych stron, bo kiedy zobaczyliśmy trzecie stadko buldeneży, wyglądało tak samo, jak pierwsze. — Te są najpiękniejsze — powiedział ojciec do kaprala i wskazał na drzewka. Byłam pewna, że poznaję jedną z charakterystycznie wygiętych gałęzi, ale kapral tylko skinął skołataną głową i poszliśmy dalej. Nie widzieliśmy ani stawu, ani srebrnych świerków, ani łąki z trawą, tą trawą, która poprzedniego dnia odrywała mi głowę, a pochłaniała ciało, nie, nic z tego. Ojciec kołował, realizował jakiś plan, w końcu doprowadził nas do starej altany, obrośniętej grubo bluszczem o dłoniastych liściach, i kapral wreszcie mógł rzucić się z okrzykiem tryumfu do środka i położyć ręce na dwóch workach z grubej tkaniny, i krzyknąć do Pięknej: — A jednak to jego widziałaś! Nie odpowiedziała, tylko obróciła się do mnie i powoli skinęła głową. — Rozpakujemy — zdecydował kapral, a mój ojciec chrząknął przyzwalająco. Jakiś uśmiech błąkał mu się koło ust, ni to szyderczy, ni to współczujący. — Nie ma noża — oświadczył kapral — trzeba przeciąć wiązania. Rozplatać się nie da. Ojciec wzruszył ramionami. — Przynieś, Maga. Wiesz, gdzie są noże. Zwłoka nie mogła nam już w niczym pomóc. Niechętnie wyciągnęłam z kieszeni kozik babki i podałam go kapralowi. Babka już się nie cieszyła, że żyję. — Robi zamieszanie, a jeszcze złodziejka — oświadczyła złowróżbnie. — Ja wszystko liczę. Nie musiała tego mówić. Wiedziałam. 112 Kapral przeciął wiązania jednego z worków, zajrzał do środka i popatrzył z obrzydzeniem na mojego ojca. Potem otworzył drugi worek i na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. Ale nie mówił nic. Z obu worków wytrząsnął potężne bele żaglowego płótna. Poczerwieniał. Staliśmy u wejścia do altany, której wnętrze przesiąknięte było zielonymi cieniami, kapral pochylał się nad starym stołem i sumiennie rozwijał bele, szukając w nich przedmiotów skradzionych w sklepie, rozwijał, aż upewnił się, że wewnątrz nie ma nawet paczki herbaty. — A teraz niech pan zwinie — powiedział ojciec. Kapral nie mógł już bardziej poczerwienieć, ale spróbował przeciwstawić się ojcu i podniósł na niego wściekłe oczy. Ojciec nie zareagował. Kapral syknął i zaczął zwijać płótno. Nikt mu nie pomógł, z fascynacją patrzyliśmy na jego ruchy. Było mi go żal. Zwinął płótno i schował je do worków. — Może pan nie wiązać — zezwolił ojciec. — Kozik. Kapral podał mu kozik, a ojciec zwrócił go babce. — Po co ci był potrzebny? — spytał mnie, a kiedy nie odpowiedziałam, dodał: — Kupię ci, jeśli chcesz coś takiego. I skinął na kaprala. Kapral wiedział już, że przegrał, ale nie chciał się poddawać. — Po co panu to płótno? — Było w sklepie? Nie. Sklep jest spożywczy — przypomniał ojciec. — Ale po co? — Nie ukradłem. A po co mi płótno ? Nie pański interes. Jego cierpliwość się skończyła. Rozgniewał się. Można by się go było przestraszyć, gdy patrzył na kaprala twardym wzrokiem, kiedy miał tak zaciśnięte szczęki i pochyloną do przodu głowę. Jego ręce zwisły niebezpiecznie luźno, gotowe do natychmiastowego działania. Potem odwrócił głowę. — W porządku — powiedział. — Wracamy? — Ale po co? — Moja sprawa — głos ojca stał się cichy i jednocześnie bardziej dobitny. — Mam kwity, że kupiłem. Kapral załamał się nagle. Zagryzł wargi. Ciągle był czerwony i ta czerwień sięgała nawet szyi. — Cóż, fałszywy trop — wyjąkał. Ponuro wyszedł z altany, rozstąpiliśmy się, dając mu drogę. Babka czyhała tuż obok mnie. Musiałam zatroszczyć się o własną skórę. — Czy mogę tu zostać? — zapiszczałam jak najprzymilniej, chwytając mojego ojca za rękę. — Jeszcze ponad godzinę do pójścia do szkoły. — Jasne — powiedział. — Idzie do domu — zawyrokowała babka. — Mamy do pogadania. Musi się przebrać, dziś koniec roku szkolnego. 8 Ślady raju 113 — Zdążę — burknęłam. — Przeżyła wstrząs — rzekł ojciec, ale babka nie zamierzała ustąpić. Ojciec zwrócił się do mojej mamy: — Marto, pozwól jej. Chociaż trzy kwadranse. Spojrzał na zegarek. Mama, pochłonięta zupełnie czymś innym, odległa od nas, trochę nieprzytomnie skinęła głową. — Zostań — oznajmił ojciec. — Tylko nie za długo. Uroczystość jest uroczystością. Potem możesz wrócić. Dam ci klucz do domu — umilkł, a potem dodał: — Na zawsze. — Do domu — oświadczyła babka, ale nie wiadomo, czy chciała mnie zabrać ze sobą, czy też z goryczą przystawała na to, że jego dom będzie od tej pory trochę moim, i że na razie wymykam się jej z rąk. Ojciec przytaknął: — To jej ogród. Nie może być mój. Ja... — machnął ręką, popatrując na Piękną. — No nic, to jej ogród. Chcesz go? Zamknęłam oczy i posłuchałam ogrodu, który zaszeleścił radośnie. — Tak — pisnęłam i dodałam: — Tatusiu. Poczułam jego rękę przesuwającą się po moich włosach, była szorstka i twarda,' ale to mi nie przeszkadzało. — Czy mogę ich zaprosić? — wskazałam Piękną i Chłopaka. — Możesz tu robić, co tylko zechcesz. Kiedy zostaliśmy sami, w trójkę, poczułam się niezręcznie. Prawdę mówiąc, sądziłam, że Piękna odejdzie, i wydawało mi się, że zaraz za nią wyruszy Chłopak, a ja zostanę sam na sam z ogrodem. Nie miałam jednak nic przeciwko obecności tych dwojga, po prostu zaskoczyła mnie, przygotowałam się do rozmowy z ogrodem, a nie z nimi. I nie w chwili, gdy wynikło między nimi napięcie — czułam je całą skórą, gdy oni bezgłośnie porozumiewali się ponad moją głową. Energicznie zdjęłam kurtkę i rzuciłam ją do altany, upadła obok worków na stole, z cichym szelestem. Może ten dźwięk ich wyzwolił, Chłopaka i Piękną. Ciągle nad moją głową, stojąc tak, że byłam przegrodą między nimi, jakby rodzajem bufora, Piękna i Chłopak zaczęli rozmawiać, a ja nie śmiałam drgnąć, gdyż wydawało mi się, że oni oboje chcieli, żeby coś przeszkadzało im zbliżyć się do siebie i podać sobie ręce. Nie wiem, co to było, drżałam. — Przepraszam — powiedziała Piękna. — Zachowałam się wczoraj ohydnie. Ale podróż była okropna, a ja nie chciałam tu przyjeżdżać. — Dlaczego? — Nie znam tego miejsca. Miałam być gdzie indziej. Miałam jechać w góry i wspinać się, i... Nie chciałam tu przyjeżdżać. Babcia nas wezwała. Ale przepraszam. — Nie masz za co przepraszać. 114 — A jednak. Nie chciałam tu przyjeżdżać. I jeszcze bardziej nie chciałam, kiedy ojciec w samochodzie zaczął mówić. O zmianach, jakie tu zaprowadzi. Przez cały rok szykowałam się na góry. Przepraszam. Jej ręka nagle znalazła się na mojej głowie i zaczęła mnie pogłaskiwać. Miałam ochotę się usunąć, ale jakoś nie mogłam. — Bałam się tu przyjeżdżać. Ale kiedy oni powiedzieli, że ona jest czarodziejką — zaśmiała się — coś się stało. Nagle pomyślałam, że tu może być dobrze. I że tu jest pięknie, boja tu jechałam jak do bajki, ale do złej bajki. Nie zrozumiesz tego. — Może rozumiem. — Rodzice mówili mi, że ponury dom i surowa babka, i miejsce odludne. Jechałam jak do złej bajki. Mówili mi, że ludzie źli. Zawsze tak mówili. I że nie będą tu przyjeżdżali. Oboje tak mówili. Nigdy tu nie byłam. W każdym razie nie pamiętam. Ale kiedy ją zobaczyłam, to bajka zrobiła się lepsza. Znów się roześmiała. — Ojciec nie był zadowolony, że dziadkowie prowadzą dom dziecka. Powiedział, że to dla niego poniżające, bo wygląda na to, że oni nie mają syna i wnuczki. I mówił, że oni nie nadają się do wychowywania dzieci. Mówił, że stracił dom rodzinny przez tę ich decyzję. Nie chciał tu przyjeżdżać. I mówił, że oni wszystko pozwalają sobie zabierać. Nie myślą o przyszłości. Wszystko oddają. Czy mój ojciec i twój — zwróciła się do mnie — kłócili się kiedyś? — Nie znam mojego ojca — odparłam, co ją tak zdumiało, że jej ręka odfru-nęła z mojej głowy, a lawina słów na chwilę się urwała. Ulżyło mi, bo nie lubiłam, kiedy mnie głaskano, a tego dnia głaskanie zaczęło się od rana. Najpierw babka, potem ojciec, wreszcie ona. — Nie znasz go? To naprawdę dziwne. Coś tu jest dziwnego w tej osadzie. Ale polubiłam ją, kiedy Maga weszła i okazała się czarodziejką, i wszyscy byli tacy uroczyści, a ona ciebie — Piękna roześmiała się — uszczypnęła. Bo wtedy coś się stało. Jakbym nagle zobaczyła to wszystko inaczej. A co z tym domem dziecka? — Nie ma go już — odparł Chłopak. — Zlikwidowali go, kiedy umarł twój dziadek. — Tak. Ojciec był na pogrzebie, ale nic nie mówił. A ty zostałeś? — A ja zostałem — przytaknął Chłopak dziwnym głosem. Milczeli. — Na imię mam Alicja — powiedziała nagle. — Adam — rzucił Chłopak. Znów ponad moją głową spoglądali na siebie. Zostawili mnie samą. — Adam i Alicja — mruknęłam wychodząc spomiędzy nich. Nie potrzebowali żadnych przegród. — Alicja i Adam. — I mała wiedźma — dodała Alicja. Chłopak parsknął śmiechem. Adam, do cholery. Jaki on Chłopak. Chłopaka właśnie straciłam. 115 Nie patrzyłam na nich. Na wprost miałam znajomą łąkę z wysokimi trawami. Jakim cudem jej przedtem nie dostrzegłam ? Błyszczała w słońcu. — Co to jest? — szepnęłam. Adam odpowiedział: — Twój ojciec mówi, że to trawa z tropików. Rośnie, ale na zimę trzeba ją przykrywać, żeby miała cieplej. Tam jest i trochę owsa. — Owsa? Niech ona lepiej będzie całkiem tropikalna. — Dobrze — zgodził się. Trawy błyszczały i po ich powierzchni sunęły szerokie fale, delikatne i jednostajne, choć wiatr ledwie je muskał. — Chodźmy — powiedziałam. — Pooglądamy. Tylko jeden raz tu byłam. — Pokażę wam. Pohoży oprowadził mnie parokrotnie. Poczułam zazdrość, choć sama sobie byłam winna. Nie chciałam tu przychodzić, a może nie byłam gotowa, a może ogród mnie wstrzymywał, bo dopiero teraz nadszedł właściwy czas, żebyśmy się zapoznali? Zawstydziłam się zazdrości, mimo wszystko, mimo wszystko Chłopak, Adam, był moim bratem, nieważne, czy o tym pamiętał, czy nie. — Powinnam wrócić na śniadanie — oznajmiła Alicja — ale zostanę z wami. Chłopak gapił się na nią nieruchomo. — Uważaj — mruknęłam do Alicji — bo może znów zobaczysz jakiegoś mężczyznę i dziecko. — Przepraszam — powiedziała śpiewnie i z pośpiechem. — Przepraszam. Wyrwało mi się przy milicjancie, ale wtedy nie wiedziałam, że ty masz coś wspólnego z tym ogrodem. I ja naprawdę kogoś widziałam. I ciągle myślę, że to jednak mógł być twój ojciec, ale przecież już tego nie powiedziałam kapralowi. Przecież nie miałam pojęcia... — W porządku — chciałam być na nią zła, ale nie potrafiłam już dłużej. Obróciłam się ku nim, stali naprawdę zbyt blisko siebie jak na to, że ona zostawiła chłopaka w mieście. I musiałam jej o tym przypomnieć. — Masz chłopaka? Zaczerwieniła się, a Adam spojrzał na mnie ze złością. — Co cię to obchodzi? — spytał. — A ty masz chłopaka? — Mam — odparłam powoli i ze smakiem. — Ciebie. ' Teraz i on poczerwieniał. Mogłam już spokojnie prowadzić ich w głąb ogrodu. Przez jakiś czas trzymali się z dala od siebie, byłam tego pewna. A potem może znów się coś wymyśli. — Wiedźma — nie wiedziałam, które to powiedziało, może ogród. Wsadziłam ręce do kieszeni i zamaszyście powędrowałam w stronę ogrodowych tropików, pewna, że zaraz znajdę ścieżkę, bo przecież ogród nie pozwoli bez potrzeby gnieść swoich traw. I ścieżka była, jak poprzedniego dnia, ledwie widoczna, jakby ktoś tylko raz 116 tędy przeszedł, odchylając kłosy, jakby nikt nie przechodził, a one odchyliły się same. Weszłam w trawy i zanurzyłam się, i zatrzymałam. Oni znów byli za blisko siebie. — Ty, Piękna — spytałam. — Czy wyglądam jak głowa bez jeźdźca? Musiałam to powiedzieć, bo musiałam ich nadal trzymać z daleka od siebie. I z tym jej chłopakiem w mieście, i z tym słowem: Piękna — mogłam przez jakiś czas* to robić. — Wyglądasz — powiedziała z uznaniem. -*- Głowa jak na tacy. A na imię mam Alicja. Uśmiechnęłam się do siebie. Nie miałam wątpliwości, że Adam poci się ze strachu. — Piękna — rzekłam powolutku. — Przecież jesteś. — Dziękuję — podziękowanie było lodowate. — Powinno ci być przyjemnie, że cię nazywają Piękną. — Nie jest — ucięła. Uderzyłam. — A Adam cię tak nazywa. Odeszłam, pełna tryumfu, mogłam to zrobić, zresztą bałam się trochę pozostawać zbyt blisko nich. I nagle usłyszałam, że wszystko, co powiedziałam, na nic się nie zdało, bo Adam bez zmieszania zaczął wyjaśniać: — Jej ojciec to opowiadał. O pewnej swojej przygodzie. Poznał dziewczynę, Piękną, i opisał ją. Była podobna do ciebie. Pytałem go później dokładnie i on powiedział, że tamta była smagła i wiotka, i ciemne włosy wiły się wokół jej twarzy. Alicja słuchała. Zacisnęłam zęby i na miękkich nogach, powolutku oddalałam się od nich, ale słyszałam ciągle, co on mówił zmienionym głosem, trochę tak, jakby recytował, powtarzając dosłownie opowieść mojego ojca, a trochę tak, jakby patrzył na Alicję i dokładnie opisywał jej wygląd, starannie, bardzo starannie. Nie wstydził się i nie zaciął w milczeniu, a na to przecież liczyłam — i z wyrzutem zwróciłam się do ogrodu, bo byłam pewna, że to ogród zepsuł mój plan, dodając Adamowi odwagi. Chłopakowi, powiedziałam sobie, a ogród poprawił mnie i zmusił, bym pomyślała: Adamowi. Ogród dodał Adamowi odwagi. — Włosy — mówił Adam — nie były czarne, były ciemne, ale jakby prześwietlone, i nie były zbyt długie, dość, by mogły się wić, a nie zwisać, i układały się w miękkie loki... Nie ma co, wypytywał mojego ojca dokładnie. — Brwi miała podobnej barwy, jak kora w słońcu, tyle że gładkie, gęste i dość szerokie, ale to nie nadawało jej wyglądu posępnego czy też dostojnego... — Dosyć — wrzasnęłam, czując, że to nie ja powinnam przerywać, ale Alicja, lecz ona milczała. — Ta kora, wiesz, chodzi o jej kolor. Kolor kory sosny. Włosy były miękkie 117 i sprężyste, i ciężkie, takie, jakie powinny być włosy kobiety, i chciało się ich dotknąć. Nos delikatny, prawie przeświecający na skrzydełkach, oczy szeroko rozstawione. — Przestań! — Przestań — powtórzyła cicho Alicja i on przestał. Przez chwilę nie słyszałam nic, a właśnie wolałabym ich w tym momencie słyszeć. Ale nie odwróciłam się, żeby sprawdzić, co robią. — Idziecie czy nie? — Przecież idziemy. Przepuściłam ich przodem, by mieć Adama na oku, bo o nią byłam na razie prawie spokojna. Powinna, u licha, pamiętać o swoim chłopaku, którego zostawiła w mieście i z którym zamierzała jechać w góry. Jeżeli to wszystko było prawdą. Ale kiedy szli przodem, mnie wcale nie było lepiej, bo pasowali do siebie. Zaraz potem na szczęście natknęliśmy się na łupy. To były już DRUGIE ŁUPY i po raz drugi ogród je wydał, jakby nie chciał mieć do czynienia z niczym, co jest zbrukane kradzieżą. Ledwie przecięliśmy łąkę, a stanęliśmy przed zarysem budowli, śladem fundamentów widniejących w trawie, tu niskiej, soczystej i bardzo zielonej. Trawa obrysowała stary kontur i jednocześnie zmiękczała go, i tylko w samym rogu tego, co kiedyś było domem, ciemniał otwór, a prosto w ten otwór biło słońce ukazując czerwoną pieczęć na szarym tle tkaniny worka. Adam zatrzymał się gwałtownie, wyciągnął rękę w bok i zmusił do przystanięcia także Alicję. Rozglądał się na wszystkie strony, po chwili szeptem kazał nam się cofnąć i schować w trawie. — Najlepiej się połóżcie. — A ty? — lęk w głosie Alicji chyba go uradował, bo Adam posłał jej uśmiech. — Nie martw się, ja chyba już wiem... Zrobiłyśmy, co kazał, położyłyśmy się w trawie, nie tracąc jednak worka z oczu. Alicja pachniała ciepłem i może jaśminem, mydłem jaśminowym. — Nie złość się na mnie — szepnęła obserwując Adama. — Ja przecież nie robię nic złego. — Akurat. — On ma piętnaście albo szesnaście lat. A ty? Jesteś dla niego za mała. — Akurat — powiedziałam. — Niczego mi nie wmówisz. — Nic nie zrobię. Lubię cię. Bardzo. Od pierwszej chwili, kiedy tamten powiedział, że jesteś czarownicą. — Akurat — mruknęłam, mniej pewnie. — Nie złość się — poprosiła jeszcze ciszej. — Nie złoszczę się na ciebie. Jestem wściekła na tę idiotkę, która siedzi we mnie. Westchnęłam. 118 — Czy on długo będzie tam sterczał? Adam ciągle stał na skraju traw i patrzył w otwór. Alicja szepnęła: — Dobrze robi. Pokazał się i czeka na reakcję. Jeśli ktoś tam jest, nie wytrzyma i coś zrobi. — Akurat — syknęłam. — Ja bym się nie ruszyła. — Ty byś nie kradła. — Jesteś pewna, że to worek ze sklepu? — A skąd? Przecież kogoś widziałam. Adam nagle ruszył, ale nie najkrótszą drogą ku otworowi. Na ukos. — Co on robi? Chyba głupi? Alicja nie odpowiedziała. Uniosła się i stanęła na czworakach. — Kładź się — zawołałam. Wstała jednak i także zaczęła posuwać się do przodu. Oddalała się od Adama i zbliżała do dziury, jak on — nie najkrótszą drogą, a podchodząc z ukosa, z drugiej strony. — Wracaj! — Minęły czasy słabych niewiast — zaśmiała się. Uderzyłam pięścią o ziemię i znów byłam wściekła. Nie zamierzałam ścierpieć obok siebie takiej doskonałości, pięknej, odważnej, a może na dodatek mądrej. Coś takiego nie miało prawa istnieć, bo nie dawało szans innym. Zerwałam się i ruszyłam na wprost, najkrótszą drogą. Chciałam być pierwsza przy otworze. Wtedy właśnie ktoś stamtąd wyskoczył. Jeszcze szłam, a on biegł prosto na mnie, Bogdan Tapert, wrzeszcząc i wywijając rękoma. Zawróciłam i pędem ruszyłam do traw, także wrzeszcząc i chyba także wywijając rękoma, a on mnie doganiał. Słyszałam jego tupot, i tupot kroków Adama, który znalazł się z tyłu, za nami. I miękkie, dłuższe kroki Alicji, bliższe. Tapert był tuż za mną. Nie wiedziałam, co mi zrobi, ale nie myślałam o tym, pędziłam, ile sił w nogach, i nie mogłam już przyspieszyć. Biegłam wśród traw, a trawy pętały moje nogi, sadziłam wielkimi susami, podskakując jak najwyżej, trawy zatrzymywały mnie, mówiłam sobie: prędzej, i wrzeszczałam, a za mną sapał Tapert, bliżej i bliżej, i nagle umilkł. Padłam na ziemię, przewinęłam się i wstałam. Zobaczyłam go. Adam jeszcze gnał w naszą stronę, lecz wszystko już się stało. Tapert leżał plecami do góry, a na nim klęczała Alicja, wykręcając mu rękę. Adam zatrzymał się. Alicja spokojnie spytała, co ma zrobić z tym typem. Nie była nawet zdyszana. — Czekaj — powiedział Adam. — Pomogę ci. — Nie ma potrzeby. Nie ruszy się. To może go tylko zaboleć. Tapert uniósł głowę. — Puszczaj—jęknął. 119 Wydawało mi się, że Alicja wzmocniła uchwyt. Adam ciągle trwał nieruchomo. Wydawał się równie zaskoczony jak ja. — Pusz-czaj — powtórzył przeciągle Tapert. — Nie ucieknę — dodał. Alicja uniosła się, nie uwalniając jego ręki z uchwytu. Ale mógł wreszcie usiąść. Próbował obrócić głowę i zobaczyć ją, nie zdołał. — Pohoży mówił panu... — przypomniał Adam. — Żeby pan zapomniał o ogrodzie. Tapert splunął. — Chciałbym wstać. Alicja i Adam porozumieli się wzrokiem. Adam zbliżył się i czyhał na podejrzane ruchy Taperta, Alicja, ciągle trzymając mężczyznę za rękę, pozwoliła mu wstać. — Idź po kaprala — poleciła mi. — Akurat — powiedziałam i skrzywiłam się, bo to słowo zaczynało mnie prześladować. — Akurat go przyprowadzę. Złodziej w moim ogrodzie. I to w miejscu, którego mój ojciec przypadkiem, zupełnym przypadkiem, nie pokazał kapralowi. Tak. Już lecę — zakończyłam z pogardą. Bezradnie spojrzeli na mnie. — To jak, mamy go wypuścić? — Adam zwrócił się do Alicji. Nie zareagowała. — Wyprowadzić go stąd — powiedziałam do Adama. — Zabrać te worki i schować pod wierzbą. Wiesz. I powiedzieć, że tam go znaleźliśmy. — Zezna inaczej. — On zezna — podkreśliłam. — My zeznamy co innego. — Poczekajcie — wymamrotał Tapert, spróbował się poruszyć, Alicja wzmocniła uchwyt. — Poczekajcie, ja wam obiecuję, że... No, zabierzcie sobie te worki, te rzeczy, a mnie puśćcie. Ja stąd pójdę i więcej o mnie nie usłyszycie. Adam podrapał się po karku. — Może być wierzba. — No właśnie — przytaknęłam. — To ja to przeniosę pod tę wierzbę. Chyba poradzę. — Zaraz — zawołał Adam. — A gdzie jest Jaś? Ale ja już szłam ku dziurze i w tej samej chwili jeszcze jedna sylwetka wyleciała stamtąd i biegła w głąb ogrodu. Wrzasnęłam, Adam znalazł się tuż przy mnie. — Co to było? Nie zdążyłam odpowiedzieć. Za nami znów krzyk, tym razem Alicji, zdławiony, odwróciliśmy się błyskawicznie — stała, wysoko unosząc dłoń, sączyła się po niej strużka krwi, a Tapert pomykał wielkimi krokami w stronę parkanu. — Skaleczył mnie — Alicja opuściła rękę i popatrzyła na krew. — Głupstwo. Nawet teraz nie była przestraszona. — Kiedy tamten wybiegł, na moment przestałam uważać. Szybki jest. Zostaliśmy sami. 120 Naradzaliśmy się krótko, bo wszystko było jasne, i w parę minut później czaiłam się przed szkołą, czyhając na Łysego i Odjabłka. Adam tak poradził. Miałam inne zdanie, ale Adam oświadczył, że Łysy i Odjabłka z przyjemnością zostaną bohaterami, a może mnie nawet polubią. Pod szkołą ich nie było, choć kłębiło się tam sporo uczniów. Ostatnie grupki jeszcze podążały do szkoły, patrzyłam na nie bez wzruszenia. Zdecydowałam się na ostatnie w tym roku szkolnym wagary, miałam poważny powód i byłam przekonana, że nawet babka, jeśli się w ogóle dowie o wagarach i ich przyczynie, smagnie mnie jakąś ścierką tylko raz, a nie trzy razy. A ich nie było, Łysego i Odjabłka. Jeszcze jakieś maluchy biegły z wiązankami kwiatów w ręku i w odświętnych ubraniach, a Łysego i Odjabłka nie było. Przed budynkiem zrobiło się pusto. Nie mogłam wejść do szkoły, brudna, w nieodpowiednim ubraniu, i nie mogłam się znaleźć w auli, w której za chwilę miała się rozpocząć uroczystość zakończenia roku szkolnego. Postanowiłam czekać, gdyż Tapert wprawdzie uciekł, ale worki nóg nie mają. Zgrzytałam zębami, kryjąc się za pniem akacji, rosnącej przed szkołą — ponieważ Adam i Alicja zostali sami przy workach i nie mogłam zrobić nic, żeby się do siebie znów nie zaczęli zbliżać. A zbliżyli się już zanadto. Uratował mnie Szczepan Szczepan. Wesolutko nadbiegał machając pękiem róż, w nieskazitelnej białej koszulce i krótkich czarnych spodenkach. Gwizdnęłam na palcach. Zatrzymał się. Syknęłam, żeby mu wskazać kierunek. Popatrzył na akację, potem na szkołę. — Tu jestem, bęcwale — powiedziałam głośno. Wychyliłam głowę zza drzew i natychmiast się cofnęłam. Ruszył ku mnie, jeszcze niepewnie. Kwiaty bezsensownie dyndały mu w dłoni, prawie dotykając ziemi. — Musisz mi pomóc — szepnęłam, gdy był dostatecznie blisko. Przytaknął, ale nie tak gorliwie, jak powinien, i znów popatrzył na szkołę. Pilno mu było znaleźć się na uroczystości. — Wywołasz Łysego i Odjabłka. Przytaknął jeszcze raz, znacznie chętniej, bo moje polecenie znaczyło, że wejdzie do szkoły i okaże posłuszeństwo regulaminowi. Grzeczny był, milutki. — Powiesz, że ja ich wzywam, ale to nieważne. Powiesz im, że wzywa ich Chłopak od Starszej Pani. To na nich podziała. Pamiętaj. Chłopak od Starszej Pani — powtórzyłam, myśląc, że tego przezwiska używam na pewno ostatni raz, i to w stanie najwyższej konieczności. — W bardzo ważnej sprawie. — W ważnej sprawie — powtórzył. — Ruszaj. I żeby przyszli natychmiast. Natychmiast! — Tak. Odchodził. Nagle zawrócił. — Będziesz dla mnie... Będziesz ze mną chodziła? 121 Targował się. — Pójdziesz czy nie? — Będziesz? Chciał coś za coś. — Zobaczymy. — Będziesz ze mną chodziła — kiwnął głową. — Bo wiesz — łypnął na mnie chytrym spojrzeniem. — Ja nie chcę skarżyć, ale mogę... Najchętniej rzuciłabym się na niego, ale nie wolno mi było zrezygnować z pomocy. Czekał na odpowiedź. Jego oczy umykały, gdy ich szukałam, żeby mu bezsłownie przekazać, co o nim myślę. Szantażował mnie. Groził. — Tak — wykrztusiłam. — Dobrze. — Żartowałem — oznajmił natychmiast. — Przepraszam. Ale od dawna chciałem cię o to prosić. Uśmiechnął się leciutko. — Nie martw się. Ja nigdy nie gadam. To tylko tak. Ale obiecujesz? — Obiecuję — westchnęłam, myśląc sobie, że to ja decyduję i zrobię, co zechcę. — Ruszaj. Znów odchodził. Wysunęłam się nagle zza akacji. — Ty! Czy ja jestem piękna? Popatrzył na mnie i z zapałem, ale jak niemowa, pokiwał głową. Wolałabym, żeby mówił. O moich włosach albo oczach. Może o ustach. Ale on kiwał głową i kiwał niedługo, bo szkoła go wzywała. Łysy i Odjabłka pojawili się rzeczywiście szybko, z dość groźnymi minami. Wepchnęli mnie głębiej między akacje i zaczęli podejrzliwie wypytywać, o co chodzi, a ja powtarzałam tylko, że wzywa ich Chłopak od Starszej Pani i że chodzi o włamanie do sklepu. I że nie wyduszą ze mnie ani słowa więcej. W końcu ustąpili. Odeszli na bok, naradzali się szeptem, popatrując na mnie, wreszcie uzgodnili stanowisko i kazali się prowadzić. Ruszyłam okrężną drogą, z dala od szkolnych okien, oglądałam się na nich, a kiedy obejrzałam się kolejny raz, zobaczyłam zasapanego i trochę przestraszonego Szczepana Szczepana, jak nas doganiał, ciągle wlokąc ze sobą pęk odświętnych róż. Wiedziałam, jaką walkę musiał stoczyć ze sobą, i pozwoliłam mu, mimo protestów Łysego i Odjabłka, przyłączyć się do nas. Delikatnie wyjęłam róże z jego ręki i ostrożnie ułożyłam na ziemi, a potem obejrzałam mojego rycerza. Wyglądał znośnie, ale daleko mu było do Chłopaka. — Ty — powiedział Odjabłka — po co nam ten szkrab? Szczepan Szczepan zacisnął zęby i szczęki zafalowały mu złowrogo. — Z dobrej rodziny — zachichotał Łysy. — Jego ojciec mówi do mojego per wy. A do siebie każe mówić pan. Do niego jak by trzeba? Panicz? — Ty jesteś niezła — bąknął Odjabłka, chyba niezupełnie szczerze, i machnął na Łysego, żeby się nie odzywał. — Nie musisz się otaczać maluchami. 122 Zaśmiał się. — Słyszeliśmy, co zrobiłaś. Pod sklepem. I jak na taką małą — utknął i przełknął ślinę —jak na taką młodą dziewczynę — poprawił się —jesteś zupełnie... — Poszukał pomocy u Łysego, który gapił się na niego ze zdziwieniem, nie wiedząc, co się dzieje. — No, jesteś zupełnie ładna — dokończył ze zniechęceniem, splunął pod nogi i roztarł ślinę. — Ale ten mały Szczepanek niepotrzebny — dodał szybko Łysy. — Skarży i płacze. Szczepan Szczepan rzucił się nagle do przodu i uderzył go głową w brzuch. Łysy zatoczył się i natarł na Szczepana Szczepana. — Dość — krzyknęłam. — Mogę was w ogóle ze sobą nie brać. Poradzimy sobie sami. Łysy zatrzymał się. Odjabłka położył mu uspokajająco rękę na ramieniu. Nie chcieli zrezygnować z przedsięwzięcia, które proponował im za moim pośrednictwem Chłopak od Starszej Pani. I byli ciekawi, czy ja rzeczywiście czaruję. — Szczepan Szczepan z nami pójdzie — oznajmiłam. Łysy chciał jeszcze raz zaprotestować, ale Odjabłka powstrzymał go. — Dobra. Ale niech nie podskakuje. Dobra, robimy to dla ciebie. Wykrzywił chudą twarz w uśmiechu i pokazał piękne zęby. — Ale niech sobie nie myśli, że ma jakieś prawa — dodał zagadkowo. Z miłym dreszczykiem dokończyłam jego zdanie: niech Szczepan Szczepan nie myśli sobie, że ma jakieś prawa do ciebie, Maga. Miałam nadzieję, że Odjabłka to właśnie chciał powiedzieć. I tak oto do realizacji naszego planu, Adama, Alicji i mojego, przystąpiłam z poczuciem, że jestem bliska zwycięstwa nad Alicją, gdyż SPISEK SZEŚCIORGA składał się z dwóch dziewcząt i czterech chłopców, z których aż dwóch, a może trzech, jeśli liczyć i Łysego, walczyło o mnie, a nie o nią. No, może nie wszyscy zupełnie szczerze, oświadczyłam sobie uczciwie. Ale do dziś z przyjemnością myślę o tym, że kiedy Łysy, Odjabłka i Szczepan Szczepan zobaczyli Alicję, nie zareagowali zupełnie. Była dla nich za stara, żeby być Piękną. Do ogrodu przedostaliśmy się przez otwór, który ogród uczynił. Odjabłka i Łysy pozostali przy parkanie, tam, gdzie oczekiwali nas Adam i Alicja, a Szczepan Szczepan uparł się, że będzie mi towarzyszył. Dawał do zrozumienia, że nie po to bohatersko uciekł ze szkoły, żeby czekać pod płotem. Prawie płakał, kiedy odmawiałam mu prawa wejścia w głąb ogrodu, i w końcu ze słodyczą w sercu, omijając wzrok Alicji, ustąpiłam, a Łysy i Odjabłka z zazdrością patrzyli, jak się oddalamy, ja, Adam i Szczepan Szczepan, który co sekundę usiłował chwycić moją rękę. Worki były dwa. Zajrzeliśmy do nich, kiedy tylko wyciągnęliśmy je na zewnątrz. Zobaczyliśmy kawę, butelki wódki, wiele tabliczek czekolady — głębiej 123 nie sięgaliśmy. Jeden z worków Adam zarzucił sobie na plecy, drugi, lżejszy, niosłam ze Szczepanem Szczepanem. Przy parkanie przejęli je Łysy i Odjabłka, wtajemniczeni już przez Alicję w część wydarzeń i pełni zrozumienia, że ani ja, ani Alicja, ani Adam nie możemy mieć nic wspólnego ze znalezieniem skradzionych towarów, ponieważ milicja już się nami interesowała. Uzgodniliśmy, że zaniosą worki pod wierzbę i będą udawali, iż w tym właśnie miejscu przypadkiem się na nie natknęli. Skrzywili się, kiedy im powiedzieliśmy, że mają to zrobić natychmiast, ale rozumieli, że worków bez opieki zostawić nie można. Gotowi byli w końcu przyznać się później, że poszli nad rzekę zamiast na zakończenie roku szkolnego, i narazić się na rodzicielską karę. Chwała, która na nich miała spłynąć w związku z odzyskaniem łupów, była lepsza. Ale Szczepan Szczepan pokrzyżował nasze plany. Kiedy go odsyłałam, by prowadził Łysego i Odjabłka i sprawdzał, czy droga jest bezludna, ni stąd, ni zowąd cmoknął mnie w policzek i powiedział, że od tej pory jesteśmy razem na śmierć i życie. Adam i Alicja zaśmiali się, pogroziłam im pięścią i dałam Szczepanowi Szczepanowi takiego klapsa, że odezwało się echo. Potem czekaliśmy przy parkanie na rezultaty. Tarłam pocałowany policzek i z żałością myślałam, że mój pierwszy pocałunek miał być zupełnie inny. Byłam wściekła na Szczepana Szczepana, bo już nic się nie dało zrobić — do tej pory wyobrażałam sobie, że pozwolę się pocałować kiedyś i komuś, komuś takiemu jak Adam, w romantycznej scenerii, na przykład ogrodu, w świetle księżyca. Teraz przepadło. Zrobił mi krzywdę Szczepan Szczepan, cmokając mnie tak głupio i znienacka, pod parkanem, w jaskrawym blasku dnia, w obecności świadków. No i to nie był właściwy człowiek. Tak samo myśleli Odjabłka i Łysy. Od dawna polowali na Szczepana Szczepana, nie wiadomo dlaczego: z powodu skarg, jakie może zrobił, z powodu jego ojca, który nie szanował dostatecznie ich ojców, nie wiadomo. Szczepan Szczepan naraził się im dodatkowo, próbując dzielić ich chwałę w związku ze znalezieniem worków, wdzierając się do ogrodu, gdy oni pozostawali pod parkanem, wreszcie pyszniąc się po drodze, że właściwie ja jestem jego własnością. Nieśli te worki i kipieli z wściekłości, a Szczepan Szczepan wybiegał do przodu, sprawdzał, czy droga wolna, zawracał, pozwalał im kawałek podejść, a jednocześnie chwalił się cudami ogrodu, które zobaczył, chwalił się mną, a nawet próbował nimi coraz ostrzej komenderować. Nie umawiali się nawet, w którymś momencie położyli worki na ziemi i kiedy jeden trzymał, drugi spuszczał Szczepanowi Szczepanowi portki, a potem wlepiał klapsy. Po chwili spokojnie go puścili i ruszyli z workami dalej, własną drogą. W każdym razie nie minęło pięć minut, a Szczepan Szczepan zaczął bębnić w deski parkanu, szukając przejścia. Otworzyłam mu. 124 — Oni je niosą do elektrowni — zapiszczał. Rozmazywał łzy. O laniu, jakie mu sprawili, nie wspomniał. — Oni nie niosą ich pod wierzbę. Do elektrowni. Chcą robić wszystko sami. — Mężczyźni — powiedziała z gniewem Alicja. — Nie można na nich polegać. A ty nie powinieneś jej całować bez pozwolenia. Powinieneś poczekać na odpowiednią chwilę. Powinieneś to zrobić najlepiej wieczorem, na jakiejś osamotnionej ławce, w cieniu, w zapachu kwiatów. Powinieneś czekać na chwilę, kiedy będzie cicho, słodko i romantycznie. Spojrzałam na nią z uznaniem. Znała się na tym. — Dlaczego niosą je do elektrowni? — spytała po chwili. Adam wzruszył ramionami. — Wszystko jedno dokąd. Szczeniaki. Myślą, że położą je pod elektrownią, i mają nadzieję, że podejrzenie spadnie na ojca Szczepana Szczepana. Jakby tam nie było z pięćdziesięciu innych ludzi. Jeszcze ich przyłapią... No, ale jeśli im się uda, to będzie dobrze, bo worki znajdą robotnicy i nikt już nie powiąże nas z tą sprawą. Wstał z poprzecznej belki, do której przymocowano deski parkanu. Przeciągnął się. — A teraz trzeba go poszukać. -— Kogo? Taperta? — postukałam się w czoło. — Przecież dawno uciekł. Musi mieć jakieś inne przejście do ogrodu. — Jakiego Taperta? Jasia. Przecież ten drugi mógł być tylko Jasiem. Bezsilnie patrzyłam, jak Alicja i Adam oddalali się w głąb ogrodu, tuż obok siebie, zgodnym krokiem, podczas gdy Szczepan Szczepan usiłował wytworzyć odpowiedni nastrój. Złocisty upał ■ DRŻĄCA CISZA, która nas otoczyła, wydawała się wyczekiwać. Poddałam się jej, przeczucie, że nieuchronnie zdarzy się coś groźnego albo smutnego, ogarnęło mnie znienacka, choć nie wiedziałam, czym ta nieuchronność może być. Bałam się. Uświadomiłam sobie, że dzień ledwie się zaczyna, w szkole dyrektor właśnie przemawia i przemawiać będzie jeszcze wiele minut, bo lubił to robić, i dopiero za pół godziny albo i później uczniowie rozejdą się do klas na ostatnie przed wakacjami spotkanie. Szczepan Szczepan ciągle naszeptywał, przysunął się tak blisko, jak się ośmielił, a jego ręka ciągle szukała mojej, choć stanowczo splotłam dłonie za plecami. Siedziałam, jak przed chwilą Adam, na belce podtrzymującej deski parkanu, było mi trochę niewygodnie, ale nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić z rękami, żeby ich Szczepan Szczepan nie dostał. Na razie nie byłam zdolna niczego przedsięwziąć — spisek sześciorga stał się faktem. A w tym spisku na razie Szczepan Szczepan był najbardziej czysty, a więc i najmniej winny, gdyby rzecz się wydała. Nawet całkiem niewinny. Musiałam się z nim liczyć. Pamiętałam groźbę, jaką rzucił przed szkołą. Byłam bezradna — wyobraziłam sobie, co by było, gdybym zdecydowanie wyśmiała albo odrzuciła jego zaloty: pobiegłby do ojca i opowiedział o wszystkim. Może by tak nie zrobił, ale niewiele o nim wiedziałam. Mógł naskarżyć. Mógł nawet powiedzieć, że myśmy go przymusili do pomocy. Tak, nie wolno mi było pozbawiać Szczepana Szczepana nadziei na nagrodę. Na wieczór na ławeczce. Na zapachy, słówka, a nawet — wzdrygnęłam się — na pocałunki. Czułam się stara i doświadczona, przebiegła i podstępna. Widziałam siebie jako zręczną intrygantkę. Spojrzałam na Szczepana Szczepana i natknęłam się na jego rozanielony wzrok i głupawy, szczęśliwy uśmieszek, i rozciągnęłam wargi, by mu odpowiedzieć. Wargi były gumowe. — Nie teraz — szepnęłam omdlewająco. — Nie teraz. Wstydzę się. Diabła tam się wstydziłam. Aż mnie szczypało, żeby uderzyć go w tę pochyloną twarz. — Poczekaj — obiecałam. — Będziemy mieli inne okazje. Usłuchał, odetchnęłam. Byłam zmęczona jak po wielogodzinnej pracy w ogrodzie. Ale najgorsze było to, co jeszcze mnie czekało: cały dzień, cały dzień przed nami wszystkimi, dzień, w którym musiało się jeszcze nazdarzać mnóstwo rzeczy, to przynajmniej jedno było pewne. Że Łysy i Odjabłka porzucą swój ładunek pod murami elektrowni i ktoś odnajdzie łupy, i znów osada przeżyje sensację. I było jeszcze pewne, że gdzieś w ogrodzie albo poza nim błąka się Jaś. I było też pewne, że Tapert pragnie zemsty. I jeszcze, i jeszcze. Tyle spraw. 126 Otworzyłam szeroko oczy, przyzywając ogród świadomie i usilnie na pomoc. Pobliski sumak spurpurowiał nagle, jakby już dotknęła go jesień, lecz po chwili stał jak przedtem, nieruchomy, zielony i nieciekawy. W głębi ogrodu jednak coś się działo, czułam to. Wydało mi się, że magnolia, stojąca nieco dalej, zachowała kilka kwiatów, choć był już koniec czerwca. Słoneczne plamy poruszyły się za nią niby mknące cienie światła, a jeszcze dalej zwarta zieleń zgęstniała posępnie. Wstałam. Szczepan Szczepan odsunął się i przestał mówić. Na magnolii coś było, nie kwiaty, to nie mogły być kwiaty, i kiedy zbliżałam się do drzewka, chyba wiedziałam już, co znajdę. A gdy zdejmowałam białe karteczki nadziane na gałązki, nie musiałam ich rozwijać, bo ogród podpowiedział mi ich treść. „Maga, wrócę", „Maga, wrócę", i znów „Maga, wrócę". Kiedy Jaś to napisał? I skąd wiedział, że ja przyjdę do ogrodu w to właśnie miejsce? Gdy się spotykaliśmy, tylko raz zajrzałam do ogrodu i natychmiast uciekłam, ledwie stąpnąwszy na jego gładką ziemię. On to widział. Wiedział, że boję się ogrodu, a jednak napisał tę wiadomość i powielił ją na karteczkach, i zawiesił na magnolii. ..Maga, wrócę", wyraźne litery, duże i trochę nieforemne. Wepchnęłam kartki do kieszeni i jeszcze raz przepatrywałam gałązki, sprawdzając, czy żadna nie została. Pomyślałam, że mam już czterech zalotników, a poprzedniego dnia nie miałam ani jednego, i że pobiłam Alicję na głowę, ale nie sprawiało mi to żadnej przyjemności. Wróciłam do Szczepana Szczepana, który dawał mi znaki, lecz teraz nie pragnął mnie łapać za rękę ani szeptać, bał się — w parkan ostrożnie skrobali Łysy i Od-jabłka. Wpuściłam ich. — Jak ty to robisz? — spytał Łysy, kiedy znaleźli się po drugiej stronie. — Myśmy obmacali każdziutką deskę. Odjabłka przytaknął. Łysy świdrował mnie malutkimi oczyma i wyraźnie czekał, że natychmiast zdradzę tajemnicę. — Czaruję — powiedziałam swobodnie i usiadłam na belce, czując, jak karteczki przemieszczają się w kieszeni. — Ogród jest mój i wpuszcza tylko mnie albo tych, których zapraszam. — Bujasz — powiedział Łysy niepewnie, popatrzył na Odjabłka i wybuchnął: — Niech ci się nie wydaje, że jak już jesteś... to znaczy, jak się tutaj to zdarzyło, to już jesteś taka ważna. — Pokazać ci, co mogę? — spytałam. — Chcesz? O wczorajszym słyszałeś? — No, słyszałem — spochmurniał. — Widziałem. Przecież to moja siostra oślepła. Dobrze, że tylko trochę. — No to nie gadaj. Chyba że chcesz na sobie sprawdzić, co mogę. Mogę rzucić urok. Chcesz? Niepewnie zerknął na Odjabłka, który patrzył na niego ze złośliwą uciechą. 127 — A może ty? — spytałam Odjabłka. Spoważniał natychmiast i odwrócił głowę. Szczepan Szczepan powolutku odsuwał się ode mnie, tak, żebym nie zauważyła. Przynajmniej to mnie cieszyło. — Nie bój się — syknęłam. — Tobie nic nie zrobię. I znów zwróciłam się do tamtych dwóch: — Co to za kawały były? Co mieliście zrobić? Łysy odruchowo wyprężył się, a Odjabłka go naśladował. — Pomyśleliśmy... — Nie trzeba było myśleć. Jakie były instrukcje? Co wam kazaliśmy? — Pod fabryką lepiej. Ludzie znajdą. Położyliśmy tuż przy bramie. — Lepiej? I każdy się domyśli, że to podrzucone worki. A wy co? Sławy już nie chcecie? Chcieliście zaszkodzić Szczepanowi Szczepanowi. Co macie na niego? — Co mamy, to mamy — zuchwale odezwał się Łysy. — Uważaj — ostrzegłam go i groźnym gestem podniosłam rękę rozczapierzając palce. Odskoczył. — No więc co? — Ważny jest ten gnojek, za ważny. Odjabłka pochmurnie spoglądał na Szczepana Szczepana. — Rządzić by chciał. Jego ojciec na premiach oszukuje. — To było głupie — oświadczyłam. — Jeśli chcecie być z nami, z Chłopakiem, to mi więcej takich numerów nie róbcie. Jednocześnie skinęli głowami i znów stali na baczność, z rękoma wzdłuż szwów spodni. Rozstawiłam nogi i oparłam łokcie na udach. Patrzyłam na nich swobodnie i władczo. — Możecie zdrowo oberwać. Łysy chciał odpysknąć, ale Odjabłka szybko nastąpił mu na nogę. Udałam, że tego nie widzę. Czułam się wodzem. — Widzieliście coś po drodze? — Ruch w osadzie. Ludzie gadają. — O czym? — Nie wiemy — jednocześnie wzruszyli ramionami. Wyglądali prawie wzorowo w swych granatowych, odświętnych garniturach. — Zdaliście? — spytałam łaskawie. Kiwnęli głowami. — No to i dobrze — powiedziałam. — Idziemy. — Dokąd? — wybuchnął Łysy. Nie odpowiedziałam, wstałam i spokojnie czekałam, był najwyższy czas przekonać się, czy panuję nad nimi w dostatecznym stopniu. Ulegli i znów stali na baczność, a po sekundzie przyłączył się do nich Szczepan Szczepan: trochę gorszy, niebezpieczny, trochę mniejszy, przymilny członek mojej gwardii. 128 w І щ . -'k'" %%&: І J* « " ' i'SN*.**S ••■**»!ł." %'" — Idziemy do szkoły. Jeszcze zdążymy. Popatrzyli powątpiewająco na moje ubranie, wytarte spodnie i poplamioną różową bluzeczkę, ale nie odezwali się. — Marsz — rozkazałam i zrobiłam im przejście przez parkan. Wyszli posłusznie, ale dopilnowali, żeby Szczepan Szczepan przełaził przez otwór pierwszy i byłam pewna, że każdy z nich dał mu porządnego szczutka. Ale to nie była moja sprawa. Zresztą chętnie zrobiłabym to samo. Na ulicy odetchnęli i od razu stracili wobec mnie trochę respektu. Szliśmy szybko i z każdym krokiem opadał z nich lęk przed czarami, choć byłam pewna, że usłuchają, jeśli im coś rozkażę. Ale już nie wykonają rozkazu tak skwapliwie i bezmyślnie. — Maga? — spytał Odjabłka. — A tutaj też to umiesz? — Tamto było przed sklepem — przypomniałam. — Przed sklepem rzuciłam klątwę na osadę. Stropił się. — To może... — wyraźnie wahał się, czy wolno mu to powiedzieć. — To może... Bo w szkole zaraz będziesz znaczna, wiesz. To twoje ubranie... A dziś święto. I masz plamę na — chrząknął ze zmieszaniem — no, na tyle spodni. Tam wysoko. — Nikt nie zauważy — rzekłam. Umilkł, ale nie wierzył. — Wszystko będzie w porządku — obiecałam, bez wiary w to, co mówię. — Już ja to załatwię. W szkole uczniowie akurat wysypywali się z auli, a w drzwiach stał dyrektor. Pomaszerowałam prosto na niego, choć robiło mi się słabo na myśl, co powie, kiedy mnie zobaczy. Ale Odjabłka i Łysy czekali na jakieś czary i nie mogłam ich zawieść. Z całych sił przyzywałam ogród na pomoc. — Wiem, wiem, twoja mama — odezwał się dyrektor, zanim otworzyłam usta, i pogłaskał mnie po głowie. I on także. — Bierz szybko świadectwo i pędź do domu. Mam je tu — wetknął mi niebieski arkusz w dłoń. — 1 powiedz — zawołał za mną, bo natychmiast zaczęłam się oddalać — że kwiaty jej przyślę. Ma całą furę kwiatów od uczniów. Automatycznie podążałam do wyjścia, jeszcze nie wierząc, że i niestosowny strój, i nieobecność na uroczystości uszły mi płazem. Sens słów dyrektora wydawał mi się nieuchwytny. Były to dziwaczne, niezrozumiałe zdania. Łysy i Odjabłka, gdy ich mijałam, odprowadzili mnie spojrzeniami pełnymi zgrozy, ich opalenizna wyraźnie spopielała. 'Szczepan Szczepan drżał i szeptał do siebie, ale na pewno nie były to czułe słówka, odganiał uroki. Na własne oczy, wszyscy trzej, zobaczyli prawdziwe czary. — No, co stoicie — powiedział do nich dyrektor, dowodząc, że moja magiczna siła chroniła przed karą także i ich. — Marsz do klas. Odeszli, a do mnie dopiero w tej chwili dotarło, że coś się stało z moją mamą. 9 Ślady raju 129 Ale to była tylko PAMIĘĆ ROZSTANIA, która zmusiła moją mamę do przeżywania wydarzeń sprzed lat. Gdyż złocisty upał istniał — i tak jak drżąca cisza pod parkanem ogrodu, ta cisza zapowiadająca nieuchronność wydarzeń, jakie jeszcze nas czekały, tak z kolei złocisty upał przyzywał zdarzenia, które minęły. Ja ich w ogóle nie znałam, ale dla mojej mamy od czasu do czasu odżywały, najmocniej podczas takich właśnie upałów, jaskrawych, trochę dusznych, ubarwionych wszystkimi kwiatami czerwca. Dobiegłam bez tchu do domu i wpadłam prosto w tamto rozstanie sprzed lat. Babka na mnie czekała. A ja, bojąc się o mamę, z cenzurką przyciśniętą do piersi, ze łzami rozmazanymi na twarzy, zdyszana, pędziłam prosto na nią. Byłam gotowa przyjąć tyle uderzeń, ile zechce mi wymierzyć, byłam gotowa na wszystko. Chciałam jak najszybciej dostać się do mamy. Babka nie biła mnie jednak, a po prostu zatrzymała, tak łagodnie, jakby jej ręce nigdy nie były sękate i srogie. — Nie idź tam — szepnęła, wskazując ruchem głowy pokój mamy. — Co tu masz? — Świadectwo. — Dobre. Na pewno — powiedziała cicho. Położyłam cenzurkę na brzegu kuchennego stołu. Musiałam wejść do kuchni, skoro babka zagradzała przejście w głąb domu. — Chcesz jeść? — spytała, wchodząc za mną, i zaczęła się krzątać koło pieca. Potem, ciągle łagodna i ściszona, dodała: — Ty także miałaś dzisiaj sporo przeżyć. Coraz bardziej byłam pewna, że mama jest ciężko chora, a babka przygotowuje mnie do złych wiadomości. Gardło ścisnęło mi się mocno, nie mogłam się odezwać. Babka zrobiła kanapki, ale nie byłam w stanie niczego przełknąć. Popatrzyłam na nią. Stała tuż obok z oczyma pełnymi łez. To było nie do zniesienia. Sięgnęłam do kieszeni po bułkę, ale przypomniałam sobie, że bułka została w kurtce, a kurtkę porzuciłam w altanie mojego ogrodu. Chciałam oddać babce bułkę, może tym rozgniewałabym ją wreszcie, i może by mnie uderzyła. Wtedy na świecie znów zapanowałby porządek. Było bardzo nie w porządku, że ona patrzyła na mnie i miała oczy pełne łez. Nie chciałam się przygotowywać na złe wiadomości. W ogóle nie potrzebowałam żadnych wiadomości. Ale nie miałam bułki, więc wspomniałam o koziku. Powiedziałam, że przepraszam za kozik, i oczekiwałam, że babka wpadnie w złość. Wtedy babka pogłaskała mnie po głowie — i ona również — i powiedziała, że dziewczynki nie powinny bawić się nożami. Nie lubiłam jej, kiedy była taka łagodna. Bałam się. Wszystko się zmieniło. Wszystko stało się nieprawdziwe od chwili, w której ogród mnie wpuścił i dał moc czarowania. 130 ' A może wszystko stało się nieprawdziwe jeszcze wcześniej. Może wtedy, kiedy Adam przyjął Tapertów pod dach Starszej Pani i podjął samodzielną decyzję, i zaraz potem uświadomił sobie, że nie musi być sierotą. Może wszystko zmieniło się, kiedy zniósł sieroctwo? — Czy sieroty są potrzebne? — spytałam. Babka nie zdziwiła się. — Wszyscy są potrzebni. — Ja wiem, ale czy jest potrzebne, żeby niektórzy byli sierotami ? Usiadła przy stole naprzeciw mnie. Chwyciłam kanapkę i ugryzłam, żeby jej zrobić przyjemność. Żeby mi odpowiedziała. Żeby mnie wpuściła do mamy. Jedzenie było mdłe. — Lepiej, żeby sierot nie było. Ale skoro są... Może wyzwalają w ludziach dobroć? Nie wiem — szepnęła. — To nie są potrzebne? Babka nie odpowiedziała. Zauważyłam, że ma jasne oczy, jaśniejsze niż ja, i nie zielone a szare, bardzo blade, z brązowymi paseczkami. — Ty jesteś inna niż ja — powiedziałam. Potraktowała to jako dalszą część pytania. — Ludzie nie mogą być tacy sami. Są sieroty i niesieroty, są czarni i biali, starzy i młodzi. Wszyscy są inni. Ale tak samo ważni. Przytaknęłam. — To znaczy, że trzeba dźwigać swój los — skonstatowałam, często słyszałam to zdanie. — Bardzo głupie jest to, co powiedziałaś — rozgniewała się babka, ale zaraz znów złagodniała. — Każdy sam tworzy swoje życie. A przynajmniej powinien się starać. — Aha. To znaczy, że można się zmienić. Tylko że jak ktoś odrzuci swój los, to da go innym. Może po kawałeczku? Nie rozumiała mnie. A ja rozmyślałam sobie, obserwując babkę i kombinując, czy zdołam się prześliznąć obok niej i pobiec do mamy. Rozmyślałam o tym, że może to nie postanowienie Adama wyzwoliło te wszystkie wydarzenia. Może Adam, kiedy przestał być sierotą, zrobił jakąś lukę w osadzie, bo było w osadzie miejsce na sierotę. Zrobił jakąś lukę, szczelinę, którą trzeba było zapełnić. Zatem kiedy on przestał być sierotą i zrobił lukę, wszyscy musieli przejąć część jego sieroctwa. Bo co innego mogło się z tym sieroctwem stać? Przecież nie wyparowało, kiedy on je zostawił i poszedł sobie w inne miejsce, i stał się kim innym. No i wszyscy przyjęli swój kawałek sieroctwa po swojemu, bo każdy jest inny. Po jednych znać, że mają kawałek sieroctwa, po innych nie. Ale wszyscy go mają, ten kawałek sieroty, w sobie. — Czujesz się trochę sierotą? — spytałam. Moja babka zapłakała nagle. Przedtem miała łzy w oczach, a teraz płakała. 9 • 131 — Czujesz się — odpowiedziałam sobie sama. — I ja też. I wszyscy. W każdym zawsze jest trochę miejsca na osamotnienie. Czułam się przede wszystkim mądra i na chwilę zapomniałam o mamie, i zawstydziłam się. — To się stało wtedy — powiedziałam do babki — kiedy ojciec pozwolił się wywlec z domu Starszej Pani. Wtedy nastąpiła zmiana. Świat się rozdwoił. Nic by nie było, gdyby ojciec nie pozwolił się wyprowadzić. I gdyby Adam w to nie uwierzył. Ale on uwierzył i przestał być sierotą. I teraz my wszyscy musimy mieć kawałek tego sieroctwa. Ale nie martw się. Tak musi być. Prędzej czy później każdy to dostaje. Każdego ktoś opuszcza. On mnie opuścił. Ale nie mam mu tego za złe. Tak bardzo. Westchnęłam. — Co jest mamie? Babka przymknęła swoje blade, prawie bezrzęse powieki. — Przecież wiesz — szepnęła. — Słyszałaś, co ona mówi. Kiedyś w taki dzień... — Nie mów! — zawołałam. — Nie! — Dowiesz się i tak — skonstatowała obojętnie. — W taki dzień żegnała się z twoim ojcem. Bo on na morze wyruszył już dawno, a potem wrócił. — Nie. — Wrócił i zaczął tu przychodzić, a ona właśnie zrobiła maturę i była na wakacjach. A on przychodził, i twój dziadek, bo wtedy jeszcze żył, chętnie widział go w domu. Bo Pohoży był marynarzem, a marynarze są zamożni. I dziadka nawet nie obchodziło, że on przychodził w pięknym, oficerskim mundurze, i siadywał z twoją matką na stopniach ganku, to znaczy obchodziło go, ale... Przerywałam babce z monotonią metronomu: nie, nie, nie. Ale nie mówiła już do mnie, a przynajmniej nie interesowało jej moje przerywanie, bo ciągnęła bez przerwy. Jak najpierw mój ojciec uciekł ze swojego domu i ona to pamiętała. Uciekł bardzo dawno, zuchwale, w biały dzień. Po prostu odszedł. Wszyscy pytali, co zrobi ze sobą, a on powiedział, że zostanie marynarzem. Wszyscy się śmiali z tego, bo nie miał wykształcenia. Ktoś mu o tym przypomniał. I drwili coraz bardziej, poniżali go. Ojciec coraz bardziej wściekły szedł przez osadę, a inni szli za nim, i wtedy ojciec zawrócił nagle, wszedł do kościoła, ukląkł, choć wcześniej nigdy do kościoła nie przychodził, i zawołał wielkim głosem: — Przysięgam, że będę marynarzem albo zginę. I się przeżegnał. Wtedy wszyscy przestali się śmiać, a ojciec wyjechał. Dopiero po roku przyszedł list, że jest marynarzem. I w liście była jego fotografia w mundurze na tle statku i morza. Jego ojciec chodził po wsi, wszystkim pokazywał fotografię, ale nie odpowiadał na pytania, co było w liście. Tylko to, że został marynarzem. Ale jego matka powiedziała: tam były dla niej pozdrowienia, a dla jego ojca bardzo surowe słowa, że syn nie chce go znać i nie wróci, i nigdy się już nie zobaczą. 132 — Baba była — wtrąciła moja babka — to i powiedziała. Ja bym nie powiedziała. — Nie — przytaknęłam, a może zaprzeczyłam, a może prosiłam, żeby już nie mówiła, bo z jednej strony byłam ciekawa, ale z drugiej strony nie chciałam o tym wszystkim wiedzieć, bo ojciec to był ojciec. Wiedziałam już, jaki był. A mama to mama. I nie chciałam, żeby mi się w głowie wiadomości o nich zmieniły. To znaczy, nie chciałam stracić ich obrazu. Chciałam, żeby byli tacy, jacy, jak myślałam, byli. — Potem wrócił — powiedziała babka — bo jego ojciec umarł i on przywiózł twojej babce pieniądze, i przysyłał, póki nie umarła. Siadywał z twoją matką na ganku, a czasem chodzili do ogrodu. I opowiadał. Może trochę inaczej opowiadał, ale... — Ty słuchasz, jak on opowiada? Wreszcie mnie zauważyła i chyba żałowała, że mi to wszystko powiedziała. — Ja wszystkiego słucham — uśmiechnęła się. — Wiem, że mówisz na mnie babka. — Tak. — To dobrze. Chcę być babką. Żadną babcią. Babcia to dobrotliwa staruszka. A babka — to ktoś twardy i robotny. Tak ? Dosyć o tym — chciała wstać, ale nagle zrezygnowała i skinęła głową: — Tak, ja wiem wszystko. Lepiej wiedzieć. Nie chce się wiedzieć, czasem bardzo nie chce się wiedzieć — westchnęła. — Ale trzeba. Bo one... Już naprawdę wstawała, stanowcza i gotowa do jakiejś pracy. Powstrzymałam ją- — Dokończ. Teraz już chcę. — No więc on opowiadał — zaczęła natychmiast, jakby nie przerywała wspomnienia ani na sekundę. Jakbym jej nie prosiła przed chwilą, żeby przestała. — Rumu wtedy nie popijał, czasem usiedli z moim starym i wytrąbili butelkę, ale nie rumu. Opowiadał i opowiadał, a któregoś dnia twoja mama w taki upał jak dziś szła za nim przez całą wieś i prosiła: nie wyjeżdżaj, nie wyjeżdżaj, nie wyjeżdżaj. A on wyjechał. Wróciła do domu, schowała do skrzyni ślubny strój, który już sobie uszyła, wyszła na ganek, usiadła na stopniach i powiedziała: złocisty upał. Nie wiem, czy to on wymyślił, czy ona. Chyba on. Spojrzała na mnie wyczekująco. — No i teraz wiesz. Skinęłam głową. Nadal patrzyła na mnie i czekała. — Czego chcesz? — spytałam ze złością. — Żebym się popłakała? — Teraz możesz do niej pójść. Ona myśli, że on wyjedzie. — Nie wyjedzie. — Wiem, że nie wyjedzie — powiedziała babka — ale ona nie wie. Idź do niej i powiedz. — Ona sama musi wiedzieć. Ona wie. Babka westchnęła. 133 — Niedobra jesteś. Twarda. Wtedy zaczęłam na nią wrzeszczeć: — A co mam robić? Złocisty upał, od tygodni tylko złocisty upał i złocisty upał, a ja się dla niej nie liczę. Złocisty upał. Czy ona nie może po prostu powiedzieć, że on ma tu przyjść i przynieść swój rum i go wypić? Bo go nie było parę dni? Bo widywała go tylko' w osadzie albo u niego? Ona równie dobrze wie, że on nie wyjedzie. Ale nie, ona mówi, że jest złocisty upał, a my mamy się domyślać, o co chodzi, i biegać po niego? Ty też po niego chodziłaś, nie? Żeby przyszedł. Babka zamknęła oczy, nie wiedziałam, czy potakuje. — Złociste jest słońce albo sukienka — krzyczałam — może jasne włosy, ale upał to jest upał, do licha, i nic się na to nie poradzi. A jeśli chce się w czasie upału wypić herbatę z facetem, który chodzi w grubym swetrze i od samego widoku można się spocić, to się ją pije, a nie daje do zrozumienia, że my go mamy zawołać, bo on od tygodnia nie przychodzi. Niech szlag trafi, jeśli ona nie była u niego i nie piła tej herbaty. — To nie tak. Ona mu nie zapomniała wyjazdu, ona nie może — zaczęła babka, ale nie zważałam na nią. — Ona mówi, że upał jest złocisty i że to jest nieszczęście. Miesza ze sobą pogodę i jakieś strachy, i myśli, że z tego mieszania wychodzi coś zupełnie innego, a ja mam w to wierzyć? Niech ona mnie lepiej nie męczy i niech się na coś zdecyduje, tylko żeby to nie był żaden złocisty upał, a może mój ojciec, a może małżeństwo z nim, a może powrót do tamtego, ale ona musi to zrobić sama. Ja za nią tego nie zrobię. I ja nie muszę jej rozumieć. Ja jestem mała. Babka pragnęła mi przerwać, a ja krzyczałam już bez tchu: — A jeśli ja na przykład powiem, że ogród to jest raj, to co ona zrobi? Pogładzi mnie po włosach, bo wszyscy mnie gładzą po włosach, a ona wie, że ja tych włosów nienawidzę, bo są za długie i... — utknęłam. Babka z niejaką ciekawością czekała, aż dokończę. — I ona powie mi, że mam rację, ale jej się będzie wydawało, że ja porównuję ogród z rajem. A jak ja mam porównywać coś, czego nie widziałam, z czymś, co jest obok? Po co? Ona pomyśli, że ja porównuję, a ja to mam. I nigdy się nie zrozumiemy. — Mówiłaś jej to? — Nie. Nie mogłam powiedzieć, gdyż dopiero mówiąc wpadłam na pomysł, że ogród jest rajem. Coś szepnęło o tym w mojej głowie i musiałam natychmiast o tym powiedzieć, i jednocześnie wiedziałam, że nadałam ogrodowi nazwę, i po raz pierwszy w życiu nadałam czemuś nazwę. I ona była prawdziwa. Ale wiedziałam również, że to nie jest właściwa chwila, żeby odkrywać takie rzeczy i natychmiast o nich gadać: właśnie wtedy, kiedy próbuję rozbić w puch złocisty upał mamy. — Może powinnaś powiedzieć. 134 — Nie. Przecież ona nie słyszy. Nie słucha. Przecież ona jest zamknięta. W sobie. Ona myśli o Pięknej, że Piękna przyjechała i... — Ale teraz już wiesz, co to jest złocisty upał. — Tak — krzyknęłam. — I niech to jasna cholera. — Trzy razy zaklęłaś — oświadczyła babka i zacisnęła usta. — Zapamiętam to. A teraz idź i powiedz mu, żeby tu przyszedł. Kiedy wychodziłam, babka zlitowała się: — Bo widzisz, ona się boi. Chciałaby, żeby dało się to przeżyć jeszcze raz. Tamto lato. Ale szczęśliwiej. I boi się. Bo już minęło wiele lat. — Cholera — powiedziałam z premedytacją i poszłam szukać ojca. Osiedle tonęło w roztopionym złocie i niech mnie diabli, jeśli to nie był złocisty upał. Tylko korony drzew, wysuszone, lecz nieugięcie zielone, podtrzymywały niebo, które szarzało i bielało, i też chciało się roztopić na ziemi. Ludzi było niewiele. Na wąskiej dróżce, która była najkrótszą drogą do sklepu, spotkałam starą Kolińską, matkę wozaka Kolińskiego. Nim zdążyłam ją powitać, skręciła w niemal niewidoczny przesmyk, musiała siłą się weń wbijać, a gdy ją mijałam, świdrowała mnie złymi oczyma. Sklep nie pracował, wewnątrz sprzedawczyni i kierowniczka spisywały towary. Zobaczyły mnie, przylepiły twarze do szyby i patrzyły nieruchomo, póki nie podeszłam. Wówczas nagle zniknęły na zapleczu. Spytałam przechodzących mężczyzn, czy nie widzieli mojego ojca, jeden z nich odparł, że nie, nie widzieli, drugi cofnął się nagle i kazał mi odejść. Zajrzałam do gospody, wydawała się pusta. Bufetowa usiadła na mój widok, a potem obserwowała mnie ledwie wystającymi sponad lady oczyma. Przed kościołem stało więcej ludzi. Kobiety, gdy mnie zauważyły, przeżegnały się pospiesznie, a czterech mężczyzn utworzyło szereg i zaczęło się zbliżać, jakby z zamiarem odgonienia mnie niby kury czy psa. Skądciś wyskoczyli nagle Łysy i Odjabłka i stanęli po moich bokach. Mężczyźni roześmiali się głośno, któryś splunął. — Idziemy — powiedziałam. — Muszę znaleźć ojca. Zawróciliśmy. Usłyszałam okrzyk: — Wiedźma. Nie odwróciłam się. Łysy i Odjabłka mieli skupione, pełne powagi miny. Czułam, że nie mają odwagi się odezwać. — O co chodzi? — Coś zrobiła z dyrektorem? — wypalili jednocześnie. Miny też mieli jednakowe, nieufne, zaciekawione i nie pozbawione odrobiny lęku. — Widzieliście. — To było to? — A co? Ale nie padło słowo: czary. Przeczesywaliśmy ścieżki i uliczki. Ojca nie spotkaliśmy. Jakoś wiedziałam, że nie ma go w domu i w ogrodzie. 135 Złocisty upał trwał. — A twoja mama? — wyjąkał po długiej chwili Odjabłka. — W porządku. Nic jej nie jest. — Ale dyrektor mówił... . — Mówił, bo mówił. Myślał, że chora. Uśmiechnęłam się cynicznie. — Kazałam mu tak myśleć. Odskoczyli ode mnie, ale nie uciekali jeszcze. Może bali się, iż nie pozwolę im uciec. — Jak tam z workami? — Znalezione — zameldowali, znów jednocześnie. — Robotnicy znaleźli. — Nie udało się wam? Nikt jednak nie podejrzewa Szczepana? Idźcie. Nie bawiło mnie bycie czarownicą. Kiedy Łysy i Odjabłka oddalili się z ulgą, żałowałam, że nie są po prostu chłopakami, którzy chcą mi pomóc. Chociaż jeszcze troszeczkę wierzyłam, że podobałam się im naprawdę. — Hej — krzyknęłam. — Przyjdźcie po kolacji do ogrodu. — Fajno — wrzasnął Odjabłka i było to tak, jakby naprawdę krzyczał dobry kolega. A potem rozwiali się w upale i sama szukałam ojca. Ale bezskutecznie. Byłam sama. Byłam sama i podczas obiadu, który mama jadła nieprzytomnie, wypatrując przez okno, a za oknem złocisty upał stężał jeszcze bardziej, i byłam sama, kiedy po obiedzie musiałam się wypiąć i przyjąć cztery uderzenia od babki, za każde przekleństwo po jednym. Babka biła mnie pasem i jednocześnie mówiła, że wszystko darowuje, i kozik nawet, ale przekleństw nie. A potem babka też była sama, bo zaraz usiadła na ganku i zaczęła wycierać fartuchem oczy. Może wszyscy już przyjęliśmy cząstkę sieroctwa. Po obiedzie wałęsałam się i byłam sama, i wreszcie poszłam do ogrodu, a ogród mnie wpuścił. I zaczął ze mną mówić. Znów stał się inny. Od mej ruchomej, zaklętej deski ciągnęły się DOSTOJNE PANORAMY, spokojne i chłodne mimo upału, a tworzyły je szpalery drzew, za którymi, na otwartych przestrzeniach, widziałam w drżącym powietrzu ogromne klomby o wyraźnych bordiurach. Dostrzegłam też u końca jednej z alei altanę, ale nie była tak zmurszała, jaką wydała mi się przedtem. Pod powojami, bluszczami, spowity w krzewy ciemnozielonych rododendronów i koronkę różowych azalii, krył się prawdziwy chłodnik, przestronny, wygodny i przewiewny, jakby wczoraj zbudowany i sztuką ogrodnika obrzucony roślinnością. I przysięgłabym, że obejrzawszy się, ujrzałabym nie ruchomą deskę, a żelazną, ozdobną furtkę wpuszczoną w omszały, starożytny mur. Za altaną zgadywałam różaną pergolę, która mogłaby prowadzić prosto na taras willi, a może raczej na ogromny, soczysty trawnik, otwierający widok na zalaną słońcem fasadę pałacu. 136 To mógłby być ogród angielski. I był nim. Z niedowierzaniem i nadzieją przesunęłam rękoma po ciele, szukając sukni, ale natknęłam się na dżinsy i bluzkę, więc nie wszystko się zmieniło. Ja nie. Byłam ze trzysta lat temu i człowiek w parkach zaczynał szukać kontaktu z przyrodą i budował parki, jakby same wyrastały, bez planu, budował parki takie, żeby mogły przenikać w daleki krajobraz. Ale może był to ogród francuski. Tak, był. Zobaczyłam geometryczne kwietniki, regularne boskiety, pełne drzew i ograniczone żywopłotami, gazony, piramidalne klomby. Byłam w baroku — i szukałam sukni, ale nie znalazłam jej. I byłam w Bagdadzie, o, jeszcze dawniej, a pośrodku basenu, na wysepce, rosło srebrne i złote drzewo, na którym skakały srebrne i złote ptaki. I byłam jeszcze dawniej — a ogród otaczała ze wszystkich stron wysoka kolumnada. Wokół, przy ścieżkach i między kwiatami, wyrastały rzeźby. Poruszyłam się mimo woli, prawie poczułam na ciele luźną szatę. I byłam jeszcze dawniej, i jeszcze dawniej, wśród oliwek, topoli i cyprysów, i zapragnęłam przechadzać się, jak inni to robili, nim zajdę na plac ćwiczeń albo na stadion. A potem, jeszcze dawniej, stałam na najwyższym z tarasów, obok rozpiętej nad głową palmy, i spoglądałam na tarasy poniżej mnie, wiszące nad miastem, pełne zieleni, po chwili popatrzyłam w dal i dostrzegłam ponad domami miejski mur, i drogę za murem, i byłam tam i tutaj. Zobaczyłam historię ogrodów. Tak dawno i teraz. Na zamknięte powieki padał kołyszący się leciuteńko cień, twarz przyjmowała ciepło, czyjś głos mówił do mnie: MAGA, WRÓCIŁEM, wtedy otworzyłam oczy, Jaś stał tuż przede mną machając puszystą gałązką paproci i powtarzał: — Maga, wróciłem. — Chodź. Pobiegliśmy do altany. Cienie wewnątrz kropkowały się czernią i światłem, ze stołu zniknęło płótno żaglowe, leżała na nim porządnie złożona moja kurtka i był talerz z ciastem, a obok dzbanek kompotu i dwa kubki. — Czary — szepnęłam. — Czyste czary. No, opowiadaj. — Widziałaś kartki ? — spytał. Sięgnęłam do kieszeni i wysypałam na stół magnoliowe kartki, opadały powoli, Jaś chwytał je i podrzucał, znów opadały, wreszcie zgarnął wszystkie i podał mi: — Schowaj. Wetknęłam je do kieszeni, ale to mu się nie podobało. Przez twarz przemknął cień, który mnie zmroził, cień zaciekłego sprytu i gniewu jednocześnie, a potem Jaś uśmiechnął się, rozejrzał, zbadał kilka szpar w rozpadających się deskach altany, wybrał jedną z nich i wyciągnął rękę. Podałam kartki, wcisnął je w szczelinę. 137 — Mogą tam leżeć sto lat i nikt ich nie znajdzie. Ale będą. Będą pamiętały. A ty? — Tak. Zmizerniał, oczy zrobiły mu się jeszcze większe, ale nie błękitniały już tak intensywnie. Wydawało mi się, że na ich dnie spoczywają krople granatu, spokojne i obojętne, może drobinka po drobince wpuszczał je tam jego ojciec. Powiedział mi, że gdy Mazanowski go odwiózł do miasteczka, ojciec czekał na przystanku, a później wynajął pokój w hotelu, umieścił tam Jasia i zniknął na trzy dni. Jaś widział, że szeptał o czymś z recepcjonistą — i potem codziennie recepcjonista sprowadzał Jasia na posiłki i pozwalał mu się bawić na łysym podwórku za hotelem, ale nigdzie dalej. Później ojciec wrócił. Wsiedli w autobus. Ojciec przez całą drogę żartował, a Jaś zerkał na drogę, która wydawała mu się znajoma. Trzy zrujnowane chałupy, za którymi skręcili w las, upewniły go, że wracają do osady. Zwrócił się ku ojcu, ale nie spytał o nic. Ojciec spoglądał na niego z oczekiwaniem i uśmiechał się krzywo. Jaś wsunął wtedy rękę w dłoń Taperta, by dać mu znać, że są razem. Ojciec roześmiał się tak tryumfalnie, iż pasażerowie przez dłuższą chwilę popatrywali na niego. Potem minęli dwie wsie i dwie osady, a droga kręciła i wpadła między wzgórza, minęli znów dwie wsie i przelecieli przez mostek. Ogrody ukazały się w zmierzchu, jakby podświetlone zorzami słońca, które już zaszło. Wysiedli przed osadą, na przystanku na żądanie. Byli już ostatnimi pasażerami i autobus ruszył pusty, hałasował, potem ucichł. Błąkali się wśród łąk, dotarli do rzeczki, ojciec długo moczył w niej nogi, namawiając Jasia, by zrobił to samo, bo kto wie, co ich czeka w nocy. Jaś spytał, co ojciec chce zrobić, i nie otrzymał odpowiedzi. Później spali, owinięci kocami wyciągniętami z walizki Taperta. Było ciemno, kiedy ojciec obudził Jasia. Świecił księżyc w pełni. Łąki wydawały się zalane nieważką wodą. Bezszelestnie szli przez tę wodę ku osiedlu, i bezszelestnie weszli między ogrody. Jaś natychmiast stracił orientację. Pomyślał o Chłopaku, ale Chłopak spał w domu, bezpieczny, i w niczym nie mógł pomóc. Wtedy pomyślał o mnie, i to myślenie było inne. Bo nie oczekiwał ode mnie pomocy, wolałby, żeby to on sam mnie ratował. Przypomniał sobie, jak wyszłam do ogrodu, na mgnienie oka, i jak wróciłam od razu. Do niego. Chciał jak najdłużej myśleć o tej chwili. Wyszłam do ogrodu i natychmiast wróciłam do niego, do Jasia. Może jest komuś potrzebny. Komuś słabszemu od niego. I przypomniał sobie, jak mnie wyratował swym nożem, i żałował, że nóż w tej chwili jest w kieszeni ojca. Gołymi rękoma mógłby zwyciężyć takich jak on sam, ale na takich jak Odjabłka i Łysy potrzebował noża. Wiedział to. Znał się na tym. Myślał o mnie, podążając za ojcem, który przemykał wzdłuż ogrodzeń, w cieniu. Znaleźli się na pustej przestrzeni — powiał chłód — przeskoczyli przez nią w susach i szczęknęło żelazo. 138 Stali w głębokiej ciemności. Księżyc zawisł za drzewami i rzucał dalekie cienie, nie widzieli nic. Żelazo szczękało, wreszcie coś z hałasem upadło na ziemię. Na beton. Skrzypnęły drzwi, zapach sklepu ział ze środka. — Co ty robisz? — szepnął Jaś. — Wracajmy. Ojciec odmruknął niedbale, schwycił go za kark i wrzucił do wnętrza. — Nie ruszaj niczego. Stój spokojnie — rozkazał, a sam zaczął krzątać się w sklepie, po długiej chwili wrócił i wetknął Jasiowi w ręce szorstkie płótno worka. — Chyba dasz radę. Znów się skradali. Przeszli przez jakiś przełaz, Jaś z trudem przeciągnął worek. Zmęczył się, szli. Po zmianach zapachu, po liźnięciach wilgoci pojął, że są w ogrodzie i od razu wiedział, w jakim. Wtedy rzucił worek i runął w ciemność. Biegł, słysząc za sobą szybkie, pewne stąpanie ojca. Umknął jednak. Pod jakimś drzewem, ostrożnie paląc zapałki, rwał kartki z notesu i pisał: „Maga, wrócę, Maga, wrócę". Ponieważ ja kiedyś wróciłam. Skończył. Ruszył, szukając odpowiedniego miejsca do przyczepienia karteczek. Nagle znów usłyszał kroki ojca i już nie miał czasu, podbiegł do przodu, nadziewał karteczki na pierwsze gałązki, które chłosnęły go po twarzy, i znów uciekał, uciekał, ale ojciec schwytał go w ostre, błyskawiczne światło latarki, wtedy Jaś znieruchomiał. Nie wiedział, dokąd go Tapert zaprowadził, choć domyślał się, że znaleźli się w starej piwnicy. Resztę nocy przeleżał na kocu, nasłuchując i czekając świtu. O pierwszym brzasku usnął i zbudził go dopiero wrzask ojca, a cień ojca stanął w otworze i poleciał do przodu. Jaś zamarł. — Później zobaczyłem, że to wy, i zwiałem, bo byłem razem z nim — wyjaśnił. — Niepotrzebnie — orzekłam, ale nie to mnie interesowało. Wszystko było jasne. Poza tym, że chciał się mną opiekować. Bo nie przypuszczał, że uciekłam z ogrodu, lecz sądził, że wróciłam do niego, do Jasia, kiedy leżał w kuchni mojego ojca. Spytałam: — Jestem piękna? Przyjrzał mi się i uczciwie odpowiedział: — Nie jesteś piękna. Zaklęłam. Piąty raz. Albo ósmy. Nie wiem. Jaś się uśmiecł.-.iął. — A znasz to? - spytał. — „Scarlett О'Нага nie była piękna..." — Co z tego? — Miała zielone oczy i była cienka w pasie i wszyscy się o nią zabijali, a jeden bez przerwy ją ratował. — Znałeś ją? — To z książki. Mama ją czytała zawsze i zawsze, i miała łzy w oczach. To też 139 poczytałem. Tam mi się jeden podobał. Zły, ale dobry. Jak mój tata. Albo ja. To się nazywa „Przeminęło z wiatrem". Wszyscy to czytają. Wzruszyłam ramionami. — U nas się tego nie czyta. U nas się czyta o ogrodach. — Jakich? — Ogrody są jedne. Milczeliśmy przez chwilę. — Co będzie ze mną? — spytał. — Jego złapią? — Nie wiedzą. Załatwiliśmy to. Nie wiedzą, że to on. A ty jesteś niewinny. Uciekłeś mu. — Będę musiał wrócić. — Może tak. Ale uciekłeś. — Was także się bałem. Jak jego. Jego mniej. — Uciekłeś. Gdzie byłeś? — W tej piwnicy — oświadczył ze śmieszkiem. — Wszędzie mnie szukali, Adam i jakaś dziewczyna, ale tam nie. Stamtąd przecież uciekłem. A potem sobie poszli, a ja za nimi, ale już mnie nie szukali. Siedzieli razem. — Nie powinni. Ona ma chłopaka w mieście. — Może go już nie ma — mruknął. — Nie wiesz, jakie to jest szybkie. Ta Scarlett... — Daj mi spokój. To nie tutaj. Tutaj nie wolno tego robić. Ma się kogoś, to się ma. Przypomniałam sobie Adama, mojego Chłopaka. — Czasem się traci, ale się go ma. Przypomniałam sobie mamę. — Czasem on znika, ale się go ma. Jest. Bo to, co później, to się nie liczy. Ten czas później. Nie ma tego czasu. Tu są ogrody. Tu czas umie stać. A potem ten ktoś wraca.. — Kto? — pokręcił głową. — To jest tak. Ktoś jest ważny, ważny, a potem łups, ktoś jest ważniejszy, i się znika. Dmuchnął. Zaczęłam nagle płakać. — Sam jesteś łups. Łups. Tu są ogrody. Tu się niczego nie traci. I nikogo. Tu tylko czasem trzeba poczekać. Ale nie traci się. Łups. Co ci po głowie chodzi? Nigdy się nie traci. Chyba że na chwilę — pokazałam mu palec i odmierzyłam na nim kawałek paznokcia. — Na coś takiego. A potem ma się wszystko z powrotem. I jeszcze więcej. Ogrody, ogrody, a nie jakieś łups. Łups jest w mieście. Jaś sposępniał. Po chwili pochyliłam się do niego, żeby go pocieszyć. Miał ciężko z ojcem, z nocą, ze sklepem i w ogóle. Zajrzałam mu w oczy. Kropelki granatu chyba urosły, jakbym i ja go trochę dolała. Był smutny. Zaproponowałam, żebyśmy się przeszli i ruszyliśmy bez celu, a potem zaczęłam 140 szukać końca ogrodu, drugiego końca, bo jeszcze go nie znałam. Znalazłam staw i idąc wzdłuż jego brzegu doprowadziłam Jasia do kobierca nenufarów i lilii wodnych, a potem znurkowaliśmy w haszcze, minęliśmy mostek, i nagle wynurzyliśmy się na ponury, na głucho zamknięty barak, stojący w zagłębieniu, w końcu ogrodu. Obok niego była brama zamykana na grubą belkę, ledwie widoczna, na pewno niewidoczna od drugiej strony, z zewnątrz, zrobiona z takich samych jak parkan desek. Ogromna, szeroka brama. Obok baraku piętrzył się stos długich na półtora metra okrąglaków. — Co to jest? — spytał Jaś. Jedyne, co mogłam zrobić, to wzruszyć ramionami. Nie miałam pojęcia. Ogród strzegł tajemnic. Pociągnęłam Jasia dalej, w gaj jakiś, w cieniste zarośla, w nieprzebytą dzikość. Potem wyszliśmy. Zbliżał się czas kolacji, ale nie miałam ochoty wracać do domu i asystować ponuremu przeżuwaniu posiłku przez moją mamę, a zresztą szkoda mi było zostawiać Jasia. Wróciliśmy do altany, zjedliśmy ciasto i wypiliśmy kompot, zastanawiając się, kto nam to podrzucił. Zaczęło się robić późno: słońce opadło poniżej koron drzew, upał zleżał trochę. Nadeszła pora, by czekać przy parkanie na Łysego i Odjabłka. O tej porze ogród zdobroduszniał, stał się łagodny i miększy niż zazwyczaj, jakby upał i jego zmęczył. Mimo to czułam, że pogroził mi surowo, bo zwlekałam z powrotem do domu i babka niepokoiła się o mnie. Lecz nie ukarał mnie. Zastygł. I zaczął pięknieć z każdą chwilą, nabierać spokojnej, prześwietlonej urody, której jeszcze nie znałam, a on pokazywał ją nam obojgu, jakby wiedział, że DYMY OTCHŁANI już się gromadzą i dotkną mnie znacznie boleśniej, niż on sam chciałby to zrobić za lekceważenie mamy i babki. Bardziej, niż chciałaby to zrobić babka. Łysy i Odjabłka przyszli szybko, Odjabłka jeszcze pojadał ostatnią kolacyjną kanapkę. Za nimi przyczłapał Szczepan Szczepan, który natknął się na nich i już nie odstępował, żałośnie grożąc, że opowie o workach, jeśli go nie zabiorą. Ulegli mu, za dużo wiedział. Musieli ulec. Później gorzko wyrzucał sobie, iż myśl o zdradzie w ogóle zakradła mu się do głowy. I jego dotknęła kara. Kiedy przeszli przez otwór, starannie zasunęłam deskę, a Łysy i Odjabłka rzucili się sprawdzać, w jaki sposób przejście się odmyka. Patrzyłam na to spokojnie, pewna, że ogród zadba o tajemnicę. Wreszcie Łysy odstąpił. Po chwili zrezygnował i Odjabłka. Szczepan Szczepan stał tuż obok i obserwując Jasia szukał mojej ręki. Nie cofnęłam się. Jaś pochylił głowę, skoczył i Szczepan Szczepan potoczył się po ziemi. — Brawo — powiedział obojętnie Łysy. — My się chyba znamy? Jaś milczał. — Masz nóż? Jak wtedy? Łysy zbliżył się do Jasia i trącił go w ramię. Szczepan Szczepan podniósł się 141 i zacisnął pięści. Ostrożnie podchodził Jasia od tyłu. Odjabłka przekrzywił głowę, spoglądał na mnie z pytaniem w oczach. — Wynocha — powiedziałam. — Wy wszyscy. W parkanie zachrobotało. Wyjście było gotowe. — Nie, panienko — oświadczył spokojnie Odjabłka, oparł się o parkan, trącił go i deska się zakołysała. — Teraz sobie parę rzeczy wyjaśnimy. Ja ci wierzę — dodał dość skwapliwie. — Ja może ci wierzę, ale Łysy ma pewne wątpliwości. Co ty właściwie możesz? — A co byś chciał zobaczyć? — No, ja wiem? — oblizał wargi, nie był jednak tak pewny siebie, jak to próbował pokazać. Rozejrzał się: — Czy mogłabyś przewalić to drzewo? — wskazał na magnolię, pochłoniętą już przez cień. czarną, bezkwietną i bezbronną. — Nie — powiedział Jaś. — Cicho. Mogłabym. — Nie. Jaś odstąpił i nagle wydał się nam większy, wyglądało to tak, jakby ogród go ochraniał i wspomagał. — Tu nie wolno się bić — dodał. — Czego wy wszyscy chcecie? — spytałam. — Może nie wierzymy jednak? Może wierzymy? Może uznałem, że coś niecoś umiesz, ale przecież tak naprawdę nie chcesz nikomu zrobić krzywdy? I nie ma się co ciebie bać? Odjabłka niespiesznie zbliżał się do mnie. — I nam też nic nie zrobisz, prawda? Chcę, chcemy się dowiedzieć. Przecież ja nie wiem, czego my naprawdę chcemy — z prawdziwą bezradnością rozłożył ręce. — Musimy pogadać. I chodźmy stąd. I przez chwilę naprawdę żadnych bójek. Objął przewodnictwo, wszyscy go usłuchaliśmy. Nawet Jaś. Znaleźliśmy się wkrótce pośrodku obszernej łąki, na której gasły ogniki kwiatów. Było jeszcze widno, ale bezsłonecznie. Na skrajach traw przepływały półprzezroczyste welony mgły: tam, gdzie gęstniały drzewa. A drzewa zaczynały w tych mgłach wyglądać jak rzeźby, posągi. Rozsiedliśmy się w niewielkim kręgu, ziemia promieniowała ciepłem i biły z niej rozliczne wonie. Odjabłka odpędzał ten kojący czar i mówił: — Miałem przyjaciela i nagle go tracę, bo mi podsuwasz jakieś uczulenie. To ja korzystam z okazji i go przezywam. Było tak? Było. On się na mnie obraża. Jakiś nieznany maluch grozi mi nożem. Uciekam. Nie jestem tchóre, ale uciekam. Dlaczego? Nie wiem. Potem mam do ciebie dużo złości, ale jestem człowiekiem spokojnym, więc nie robię ci nic. Godzę się z przyjacielem i zapominam o wszystkim. Ale nie mogę zupełnie zapomnieć, bo nagle stwierdzam, że wszyscy nazywają mnie Odjabłka, a jego Łysym. Jest w tym zagadka. Ale przypominam sobie, że to ty tak przezwałaś. I nagle ludzie mówią, że rzucasz uroki. I w osadzie są 142 różne wypadki. A niedługo później ty, jak gdyby nigdy nic, przychodzisz i każesz nam nosić worki z kradzionym. Dobra, w porządku, możemy. I jesteś czarownicą. Dobra. I zaklinasz naszego dyra. W porządku, w porządku, ale nie tak. Ile ty masz lat? — Powiedzmy, że dziewięć — powiedziałam cicho. — No. A my po jedenaście. Prawie dwanaście. I już nie jest w porządku, że my się ciebie słuchamy. Bo ty jesteś zwyczajny smarkul dla nas i nas nie zaczarujesz. Chrząknął. Mgły gęstniały. — I nie może być tak — podjął Odjabłka — żebyśmy się bili o dziewięcioletnią dziewuchę. Choćby — zająknął się — o ładną. To do niczego niepodobne. A o mało się nie biliśmy. Nadęłam się trochę. — I żebyśmy myśleli — podjął po chwili — o jakimś Szczepanie Szczepanie, jak o kimś, kto jest taki sam dobry, jak my. Bo nie jest. Zerknęłam na Szczepana Szczepana, patrzył w ziemię. Łysy zaszeptał nagle, pochylając się ku Odjabłka. — Prawda — przytaknął Odjabłka. — I jeszcze przez ciebie jego siostra jest ślepa, matka w łóżku, a ojciec w szpitalu. — Nic nie wiem o szpitalu. — Mrozicki się topił — wyjaśnił Odjabłka. — Z rozpaczy — dodał Łysy. — No, powiedzmy, od wódy. Ale pił i wcześniej, a nie topił się nigdy. Jest taki, taki jest, ale to jego ojciec. Ty co, chcesz chłopaka pozbawić rodziny? Umilkł, milczeliśmy, potem przeciągle powiedział: — Taaak. Łysy kołysał się niespokojnie. — No, to myśmy postanowili... — Odjabłka przyjrzał się nam po kolei, wyraźnie zwlekał. — Postanowiliśmy, że jesteśmy z was najstarsi, to nie będzie tak, żeby ktoś nami rządził. Ja w czary może i wierzę, ale niezupełnie. Nie będzie tak, żeby młodsza rządziła starszymi. Jak czarujesz, to dobrze, to się przyda, ale jeden z nas będzie ci mówił, co masz czarować i kiedy. I ja sobie myślę, że ty nigdy nie zrobisz nic przeciw takiemu, kto ci mówi, co masz robić, nie? Przytaknęłam ostrożnie. Jaś sapnął ze złością. Odjabłka westchnął, bo mówił już długo, a przyzwyczajenia nie miał. — Ja jestem Jakuć i mój ojciec jest tu znany. Bo jest najlepszym gospodarzem i u niego nie ma totamto. Jakby miał czarownicę, to już by wiedział, co robić, bo czarownic jest do licha i trochę, i niektórzy wiedzą, jak je zaprząc do roboty. Nie to, żebym ja cię chciał zaprząc. Ale jakby co, spytam ojca, a potem nie podskoczysz. No i masz robić, co ci się każe, i już. Zerknęłam na Jasia, patrzył na mnie ze zdziwieniem. Dowiadywał się właśnie, kim jestem. Odjabłka kontynuował: — No, jak obiad minął i myśmy się pobili, to potem przestaliśmy i śmy się 143 naradzili. Będziesz albo moja, albo jego — wskazał na Łysego. — Bo jesteśmy najstarsi. Poszukałam pomocy u Jasia. Obserwował mgły. Zastanowiłam się, czy trochę nie poczarować, ale jakoś nie miałam siły. — Co chcecie zrobić? — No, my ci złożymy taki hołd. Taki hołd, że my się będziemy o ciebie bili, a potem ty będziesz słuchała zwycięzcy i będziesz do niego należała. Jeszcze raz się będziemy o ciebie bili. — O mnie czy o moje czary? — O wszystko — powiedział surowo Odjabłka. Przymknęłam oczy. Bardzo chciałam, żeby zaczęli od razu. Chciałam to widzieć. — Tutaj. Zaraz — oświadczył Odjabłka i wstał, a równocześnie wstał Łysy. — Tu nie wolno się bić — szepnął Jaś. Nie zareagowali. Odjabłka zawijał rękawy koszuli, a Łysy był już gotowy. Przygiął się i czaił do skoku. — Nie widzicie? — spytał Jaś. — Tu nie wolno. To łąka kwietna. — To co? — spytał Łysy. Jego głos wydawał się skrzeczący i płaski. Już wolałam, gdy mówił Odjabłka. Zdecydowałam. Nie będą się bić. Szkoda, ale nie będą. Chciałam to zobaczyć, ale wstydziłam się tej chęci. Poparłam Jasia: — Ogród wam nie pozwoli. I ja też. Bałam się trochę. — Łąka kwietna — powtórzył Jaś. — Ogród miłości. Mgły gęstniały i drzewa w nich były jak posągi, a te posągi polatywały nad ziemią, otaczały nas coraz ciaśniej, jakby i one chciały zobaczyć walkę. Mgły były zwiewne, wydawało mi się jednak, że także lepkie. — Raj — zawołał Jaś. Obaj rywale zaśmiali się, a ogród zastygł na chwilę, bo usłyszał swoją nazwę, może usłyszał ją po raz pierwszy wypowiedzianą tak głośno, a potem odrzucił z gniewem śmiech Łysego i Odjabłka jako przykre, słabe rechotanie. — Sztuczny raj — burknął Odjabłka. Cofnął się i pomacał ziemię, szukając lepszego oparcia, a jednocześnie ogród odrzucił z całą mocą i te jego słowa, te słowa: sztuczny raj. Odrzucił je tak, że ozwały się nieopisanym rykiem, który wstrząsnął drzewami. I słowa powtarzały się, powtarzały, powtarzały, a drzewa falowały gwałtownie, i nie było już posągów, a tylko mgła, dym, mgła, mgła skoczyła ku nam, świeciła pulsującą czerwienią, wrzask potęgował się, brzmiał w dymie, dym zionął ohydnym swądem, a ja... Już stałam, pędziłam, gnałam na oślep, huki grzmiały za mną i z boków, i przede mną, gnałam. Huki pękały, w wybuchach, chichotach, pojękiwaniach, i nagle wszystko za- 144 głuszył potężny zew syreny, jękliwy, opadający i wznoszący się, i znów dymy, dymy i dymy. Potem dymy uleciały. Opadłam na ziemię i płakałam cicho, wtulając twarz w trawę, i myślałam do ogrodu, że nie powinien mnie aż tak przestraszyć, nie powinien. Był cichy, już spokojny. Uniosłam głowę, obok mnie kucał Jaś. Znaleźliśmy się sami, od razu wiedziałam, że jesteśmy samotni w całym ogrodzie. Jak tamci, Łysy i Odjabłka, i Szczepan Szczepan, wydostali się na zewnątrz, nie miałam pojęcia, może ogród ich wypluł. Znów pachniało zielenią. Było bezszelestnie. Mgłę wessało niebo. Tylko gdzieś w stronie ślepej drogi, prowadzącej z osady do elektrowni, żarzyła się łuna. — Co zrobiłaś? — spytał Jaś ochrypłym szeptem. — Nie ja. Chyba nie ja. Nie chciałam. Potrząsnęłam głową. Wstałam, obejrzałam swoje ubranie, potem ręce. Wszystko wydawało się w porządku, były całe. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Jaś nie zgubił mnie w hukach i mgłach, i jakim cudem nie wpadłam na żadne drzewo, na żaden krzew, może łąka kwietna czy ogród miłości, gdy ich nie widzieliśmy, rozciągnęły się tak bardzo, że objęły cały świat. I może wtedy nigdzie nie można było się podrapać ani pobrudzić. Bo ogród chciał nas tylko nastraszyć. Nas czy tamtych? Czy wszystkich? Za te słowa, że jest sztucznym rajem. A może za to, że oni chcieli się bić, a walka w ogrodzie miłości jest zakazana. Nie wiedziałam nic. Znajdowaliśmy się na skraju wysokich traw. Resztki dnia przyciemniły je, ale nie schowały, trawy kołysały się tak, jak kołysały się kiedyś, bardzo dawno temu, rankiem. Kołysały się faliście i morsko, były morzem, tyle że ich rytm wydawał się trochę inny, szybszy niż rytm morza. Wsłuchałam się, to były kroki. Po chwili zobaczyłam mojego ojca: niespiesznie, po piersi w toni, podążał ku nam. Marynarz. Bez słowa wziął nas za ręce i poprowadził, znów w głąb ogrodu. Poczułam, że ma silną dłoń, stwardniałą, ale ciepłą i delikatną. Nie pytaliśmy, dokąd nas prowadzi. Ważne było, że oddalamy się od huków i mgieł, których pamięć jeszcze trwała nad trawami. Po chwili zawisł nad nami ogromny wybuch dębu, ale był to wybuch bezgłośny i bezpieczny. — Siadajcie. Stała tam ławeczka. Niewidoczna w mroku. Rozsiadł się między nami. — Szukałem twojego ojca — powiedział do Jasia. — Pan wie...? — Adam mi wszystko powiedział. Nie martw się. Szukałem go, ale nie znalazłem. A twoja mama? — zwrócił się do mnie. — Czeka. Westchnął i milczał bardzo długo. — Miałem przyjść do was, ale musiałem go szukać. Jest gdzieś w pobliżu. Nie mogłem przyjść do niej. 10 Ślady raju 145 — Ona mówi o złocistym upale. — Nie mogłem. Zrozum. — Rozumiem. — A ona? Noc zbliżała się szybko i ogród ciemniał przed nami połyskliwie. — Opowiem wam coś — ojciec odchylił się i oparł plecy o pień dębu: — Mieliśmy wówczas dobre zajęcie, do dziś tak myślę. Ale ludzie trochę się nas bali. Byliśmy bowiem znani jako MŚCICIELE FOK, a ta nazwa brzmi groźnie, choć zajęcie jest pożyteczne. Tak, pracowałem jako mściciel fok. Powinienem powiedzieć, że byłem mścicielem fok, ale ja brałem za to pieniądze, więc po prostu pracowałem jako mściciel. To jest różnica. Nasze zajęcie zresztą uważałem za sprawiedliwe i słuszne. Polowaliśmy na kłusowników, którzy na północnych wyspach zabijali foki. Któregoś dnia szedłem zlodowaciałym wybrzeżem wzdłuż stoku potężnego, wygasłego wulkanu, z którego spływały lodowcowe rzeki. Większość z nich wpadała do morza i od czasu do czasu odłupywały się od nich góry lodowe, z hukiem, i wpadały do wody, i majestatycznie odpływały, niesione prądami. Nawet nie było dużo śniegu w tej okolicy, leżał miejscami, w łatach, gdzie indziej znów było kamieniście i aż do podnóża góry, o pół kilometra, o kilometr, aż do początków stożka, rozpościerała się pstrokata, biało-brązowa równina, pełna skalnych odłamków. Szukałem foczych siedlisk. Znaliśmy oczywiście miejsca, które foki lubią. Znali je i kłusownicy. Ale od czasu do czasu foki rozmnażały się nadmiernie i jakaś ich część szukała nowych miejsc. Nie widziałem już mojego kutra, płynął gdzieś w pobliżu, powolnie, cicho i groźnie, z lufami karabinów maszynowych okrytymi brezentem, ale skierowanymi na brzeg. Czaił się, a ja szukałem foczych siedlisk na brzegu i ściskałem karabin, gdyż tam, gdzie foki i ich małe, mogli być ludzie, na których polowaliśmy. Posługiwali się grubymi pałkami w swoim rzemiośle, nimi ubijali foki, ale mieli i broń, na ludzi. Słońce stało nisko. Cały czas stało nisko i przez cały czas nie zachodziło. Każdy skalny odłamek dawał długi, gęsty cień i w każdym z tych cieniów mógł czaić się wróg. Wartownik kłusowników. Byłem czujny. Szedłem już długo i bolały mnie nogi, ubranie ciążyło, choć było to najlżejsze z ubrań, jakie się nosi na dalekiej północy, ubiór eskimoski, ciepły, trwały, nieprzemakalny. Marzyłem o odpoczynku i filiżance kawy. Wtedy w oddali zobaczyłem światełko. Jedno, potem drugie. To nie mogło być ognisko. W tym kraju nie znalazłoby się drzew na ogniska, a gdyby się znalazły, nikt nie marnowałby ich w płomieniach. Zwolniłem kroku i zacząłem prześlizgiwać się od głazu do głazu, od cienia do cienia. Powoli, coraz wolniej. Wtem usłyszałem szum, jakby ryk, i w oddali, w pobliżu światełek podniósł 146 się w górę biały pióropusz, trwał chwilę, a potem zapadł się nagle. I ucichło. Rzuciłem się do podnóża następnej skałki, przywarowałem. Ale nie było nic, cisza, tylko ledwie słyszalny bulgot, jakby z drugiej strony skałki. Postanowiłem sprawdzić, co to jest, i przeczołgiwałem się ostrożnie, a bulgot wzmagał się szybciej, niż ja się poruszałem. Nagle ziemię przeszył dreszcz, krótki spazm i bulgot ryknął, a tuż przede mną, o kilka metrów, z zagłębienia strzeliła gwałtowna struga wody i pomknęła w niebo, aż do mnie doszedł jej gorący powiew. Wstałem i odetchnąłem, a potem patrząc na wspaniały wodotrysk zacząłem śmiać się sam z siebie. To był tylko gejzer, ciepły gejzer. I tamten pióropusz w oddali także. Po chwili gejzer uspokoił się, woda opadła i pozostawiła po sobie malutkie źródełko, sadzaweczkę, która leciutko szemrała, bulgotała, a z jej głębi podnosiły się pęcherze i pękały na powierzchni. Wyglądało to jak woda w czajniku. No, ogromnym. (— Gdzie to było? — spytał Jaś. Szarpnęłam go za ramię. — Nieważne — syknęłam.) Już spokojniej i szybciej poszedłem w kierunku światełek. Mnożyły się i niedługo rozpoznałem kilka budyneczków, maszt radiostacji, a z tyłu wielkie, podłużne kształty, ogromne. Zarzuciłem broń na ramię. W tym miejscu nie mogło być ani fok, ani kłusowników. Miałem nadzieję, że ludzie, którzy tu mieszkają, pozwolą mi się za pomocą radia skomunikować z kutrem. No i przede wszystkim pozwolą mi odpocząć. Powitał mnie wysoki mężczyzna, może sześćdziesięcioletni. Przedstawił się jako profesor Jensen i poprosił do swego domu. Trafiłem akurat na kolację. Jakaś kobieta podawała do stołu, przy którym siedziało kilku młodych mężczyzn i dwie starsze panie. Przedstawiłem się, zrobiono mi miejsce, prosiłem przede wszystkim o porozumienie się z kutrem. Radiostacja była w przyległym budynku, połączenie uzyskałem szybko, wiadomości otrzymałem kiepskie. Kuter dostrzegł podejrzany stateczek i podążył za nim. Obiecywano mi, że wrócą po mnie za trzy dni, nie później. Bezradnie spojrzałem na profesora. Położył mi rękę na ramieniu i powiedział, żebym czuł się jak gość jego stacji. Kolacja minęła szybko. Pokazano mi pokój, który dla mnie przygotowano, malutki jak kajuta, gotów byłem położyć się spać, ale profesor spytał, czy nie jestem ciekawy, co oni tu robią. Z wysiłkiem zamrugałem klejącymi się oczyma i powiedziałem, że oczywiście, chętnie zobaczę. Po chwili byliśmy w drodze do owych ogromnych obiektów. Wyglądały jak sterówce ułożone na ziemi, jak wieloryby, ale wieloryby monstrualne, jak przedpotopowe cielska. Niektóre z nich przytykały do skały i wydawało się, że wgryzły się w nią głęboko. Zanim weszliśmy do jednej z tych konstrukcji, zatrzymaliśmy się na chwilę. 10 * 147 Zagrzmiał gejzer i wystrzeliła woda. Poczekaliśmy, póki nie opadnie, i przez niewielką śluzę, zrzuciwszy ciepłe okrycia, weszliśmy do środka. Zatrzymałem się. Jak uderzony. Miałem przed sobą gaj pomarańczowy, równe rządki drzewek biegły w głąb pomieszczenia i na boki, nad nimi świeciły ostre lampy, i na drzewkach były już owoce, dojrzałe, złociste, a powietrze przypominało mi to powietrze, którym oddychałem w Kaliforni, powietrze, które wchłania się całym ciałem. Usłyszałem cichy chichot profesora. — Ładne, prawda? Byłem zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć. Próbowałem ochłonąć. Spróbowałem obliczyć wielkość tej hali, tego balonu, wyszło mi, że musi mieć ponad hektar, i to wydało mi się niesamowite. Szukałem śladu konstrukcji podtrzymujących dach, ale nie było ich, dach po prostu wisiał nad nami i poczułem strach, że w każdej chwili może nas zmiażdżyć. — Pneumatyka, wie pan — rzekł profesor i znów zachichotał. Trochę mnie drażnił. Był nazbyt profesorski i za często chichotał: — Tu ciśnienie powietrza jest wyższe niż na zewnątrz. Dlatego mamy śluzy. — A energia, ciepło? — Gejzery — zachichotał znów. — Po prostu gejzery. I ciepło ziemi. Ruszyłem wzdłuż szpalerów drzewek. Było cicho i bezludnie. Profesor szedł za mną i rzucał jakieś liczby. O powierzchni wszystkich pawilonów, o plonach, o warzywach, które tu uprawiają, o drzewach, o samowystarczalności wyspy. Nie słuchałem. I nagle zza drzew wyszła dziewczyna. Była piękna. (— Och, przestań — powiedziałam. — Dosyć tego. — Niech mówi — szepnął Jaś. — Niech pan mówi — dodał głośniej.) Już nie słyszałem profesora. Ruszyłem ku niej, a ona powoli zbliżała się, zamyślona, nie dostrzegając nas. Podbiegłem. Stanąłem tuż przed nią. — To pani? Wreszcie się spotkaliśmy. Uniosła głowę. To nie była ona, ale dostrzegłem uderzające podobieństwo. Owal twarzy, usta, włosy, tak, to była ona, niemal ona, ona. (Ojciec zamilkł i powoli przesunął plecy, ocierając je o pień dębu. Jeszcze go widziałam, ledwie, ledwie, raczej zgadywałam jego zdecydowany profil. Westchnął cicho.) Ona. Nie ona. Cofnąłem się nieco. — Przepraszam — powiedziałem. — Podobieństwo tak zdumiewające. — Nie szkodzi. Przypominam panu kogoś? Bliskiego? Uśmiechnęła się. Zbliżyłem się i wpatrywałem w jej twarz. — Bliskiego? Nie wiem. Kogoś tak. Bliskiego? Roześmiała się, a z tyłu zabrzmiał chichot profesora. 148 — Pasuje tutaj, prawda? Do tych drzew pomarańczowych? To moja asystentka, Maria. — Maria — powtórzyłem. — Czy imię też mam to samo? — spytała przekornie. — Nie. Ale podobne, trochę inne. Profesor przynaglił mnie. Pragnął pokazać wszystko, trawiła go jakby gorączka, gorączka dumy, którą musiał jakoś uleczyć, i pokazywać, pokazywać, rzadko miewał gości. Maria towarzyszyła nam, kiedyśmy szli od jednej plantacji do drugiej, kiedy przemierzaliśmy niskie korytarze, rękawy, łączące poszczególne balony, kiedy wgłębialiśmy się w jaskinie, również wykorzystane jako miejsca upraw. Wreszcie wyszliśmy. Maria mieszkała w domu profesora, obok mnie, w sąsiednim pokoju. Przegadaliśmy jeszcze kilka godzin i nie rozstawaliśmy się przez następne trzy dni, ani na dzień, ani na noc. (Znów umilkł, poruszyłam się niespokojnie, myślałam o mamie, która prosiła go, by przestał opowiadać, i myślałam, że może i ja powinnam jeszcze raz poprosić, ale zbyt byłam ciekawa, co dalej.) I ciągle chodziliśmy na plantację. Codziennie także próbowałem połączyć się z kutrem. Czasem przez dwie godziny. Maria siadywała wtedy obok mnie i patrzyła zamyślonym wzrokiem, nieobecnym, na pustą ścianę za moimi plecami. Kuter milczał. Niepokoiłem się, a jednocześnie byłem zadowolony. Przedłużał mi się niespodziewany urlop. Szóstego dnia kuter odezwał się. Zdążali w stronę wybrzeża, na którym czekałem. Pytali, czy w stacji hodowlanej mogliby się zaopatrzyć w paliwo. Profesor, gdy go spytałem, przytaknął. Przesłałem im wiadomość. Odparli, iż będą za czterdzieści osiem godzin i proszą, by paliwo czekało przygotowane na brzegu, gdyż muszą natychmiast odpłynąć. Na dalekiej lodowej wysepce, po walce z kłusownikami, zostało naszych dwóch towarzyszy i trzeba ich natychmiast odszukać. Łączność się skończyła. Znów poszliśmy z Marią do ogrodów pod dachem. Oglądaliśmy kwiaty, ale nie cieszyły mnie tak, jak w poprzednie dni. Wieczorem profesor zaproponował, bym pozostał na stałe. Przekonał się, że mam spore pojęcie o ogrodnictwie, a jemu ciągle brakuje ludzi. Zaproponował mi pensję znacznie wyższą niż ta, którą dostawałem na kutrze. Później Maria spytała: — Zostaniesz? — i po chwili dodała: — Zostań. Milczałem. Myślałem o tych dwóch, którzy zaginęli w lodach. Potem czekałem na kuter. Maria towarzyszyła mi. Chodziliśmy do ogrodów albo na równinę pokrytą głazami, obserwowaliśmy gejzery, a ona od czasu do czasu mówiła: — Zostań. Kuter przybył punktualnie, paliwo było przygotowane. Pożegnałem się z profesorem. 149 Maria powiedziała: — Zostań. — Nie mogę — odparłem. — Oni tam czekają. — Zostań. — Przyjadę po ciebie. Zabiorę cię stąd. — Nie opuszczę ogrodów. Zostań. Porozumiałem się z kapitanem. Niechętnie, ale zgodził się wziąć ją na pokład. Po odszukaniu tamtych dwóch mieliśmy iść do Kanady, na odpoczynek. Powiedziałem jej, żeby zabrała rzeczy. Powiedziałem, że ją zabieram ze sobą. — Nie opuszczę ogrodów. Zostań. Powiedziałem, że wrócę. I odpłynąłem. Wróciłem po dwóch miesiącach. Marii nie było. Profesor powiedział, że odjechała z jakimś mężczyzną. (Ojciec skończył, ale my czekaliśmy jeszcze. W końcu Jaś spytał: — A tamci, ci dwaj? — Nieważne. — Co się z nimi stało? — Nieważne — mruknął niechętnie. Po chwili zmienił zdanie: — Dobrze, powiem.) Kiedy przybijaliśmy do wysepki, usłyszeliśmy strzały. Wysypaliśmy się szybko na lód, ta wysepka to był przede wszystkim lód, i zaczęliśmy pędzić w stronę odgłosów walki. Pobiliśmy chyba wszystkie rekordy lodowej pustyni. To ja ich znalazłem. Leżeli obok siebie, w pobliżu namiotu, w którym oczekiwali na pomoc, martwi. Z przestrzelonymi głowami, a z przeciwległego wybrzeża odbijał stateczek kłusowników. Puściliśmy się w pogoń. Dopadliśmy ich po dwunastu godzinach. Nie bronili się nawet. Oddaliśmy ich w ręce władz. Potem mieliśmy inne zadania, a potem wróciłem do lodowych ogrodów, ale na darmo. To wszystko. Jaś poruszył się niespokojnie. — Chyba nie wszystko nam mówisz — powiedziałam. — Chyba trochę kłamiesz. Przez chwilę wydawało się, że ojciec przestał oddychać, a potem powiedział: — Zjeżdżaj stąd w tej chwili. — Przecież ja nie powiedziałam nic złego. — Zjeżdżaj. — To mój ogród. Dałeś mi go. — Tak. Masz gó. Ale idź. Wróć jutro. A teraz odejdź. — A Jaś? — Nie martw się o niego. Idź już. Wstałam z ławki, pochyliłam się i pocałowałam go w policzek. — Możesz mówić, ile chcesz — powiedziałam. — Możesz mówić za dużo albo za mało. Przepraszam. Możesz mówić, co ci się podoba. — Idź, idź — mruknął. — Przyjdź jutro. 150 Oddalałam się powoli, potem przystanęłam i obejrzałam się. Wyszli spod dębu. Księżyc był jeszcze w pełni, a po niebie pływały srebrne ryby. Dąb nakrywał sporą przestrzeń i ciągnął się nawet nad łąką, którą zamierzałam przeciąć. A może tam był już inny dąb. Jego kopuła wisząca nad ziemią, niby monstrualny balon, ociekała rtęcią. A oni dwaj, mały i duży, stali obok drzewa, jakby gotując się do lotu. Uniosłam rękę i odpowiedzieli mi takimi samymi gestami. Ścieżka biegła prosto, przecinając ogromną łąkę, z której spokojnie napływała woń siana, gęsta, cicha i orzeźwiająca. Dziwiło mnie to, bo było już po pokosach, a ponadto nigdzie nie widziałam pokosów w ogrodzie. I czułam też zapach jaśminów, ten, którego nigdy nie można się dość nawąchać, a było już za późno na jaśminy. I kiedy tak szłam, zaczęło mi się wydawać, że cała okolica wymknęła się światu, i rządzi w niej inny czas, i może jest pora pokosu, a może pora lodowców. Od kilku chwil schodziłam w dół i jednocześnie łąka skończyła się, i wiedziałam, że wydostałam się jakoś z ogrodu, bo wokół wyczuwałam masywy roślinności trochę innej niż ta w ogrodzie — wielkie, rozbuchane, ale powszednie, zwyczajne kępy, przedzielane wąziutkimi ścieżynkami, przez które spokojnie pomykały zapachy teraz inne: cicha słodycz maciejki, syrop groszków, zwiewna nić rezedy, wahliwy aromat przemieszanych kwiatów, a niosła je wszystkie potężna woń nasycającej się pierwszą nocną wilgocią ziemi. J Dwa małe lądy i płytkie morze KATASTROFA w elektrowni była efektowna, lecz niewielka. Jedynie ojciec Szczepana Szczepana miał pewne kłopoty i wydawało się, że Szczepan Szczepan przeniesie się do swego siódmego domu, ale kiedy powiedział mi o tym i rozpłakał się, zrobiło mi się go żal. Poszłam do ogrodu, naradziłam się z nim i załatwiliśmy sprawę. Przyjechała komisja i zgodnie z moimi oczekiwaniami, i zgodnie z wolą ogrodu ustaliła, że przerobić młyn na małą elektrownię nie jest łatwo, i że przyczyną wybuchu był pojemnik z gazem pozostawiony w jakimś zakamarku wtedy jeszcze, kiedy nie tylko nie było elektrowni, ale nie było też młyna, a była wytwórnia wafli i piekarnia. I nikt za to odpowiadać nie może. Przy okazji komisja ustaliła, że nie będzie u nas elektrowni. Bo elektrowni zaczęłam się trochę bać i załatwiłam z ogrodem rezygnację z jej budowy. Elektrownię postanowiono przerobić na wytwórnię wyrobów z wikliny, a przede wszystkim mebli giętych. I ojciec Szczepana Szczepana został dyrektorem już nie elektrowni, a wytwórni wikliniarskiej. Był zadowolony. Zrobiłam to dla Szczepana Szczepana, a niepotrzebnie. Poza tym przez cały następny dzień po katastrofie obawiałam się, że wybuch przypisze się moim czarom, ale widocznie nikt nie wierzył, żebym mogła mieć wpływ na przemysł. Na ludzi tak, na przemysł nie. Zostawiono mnie w spokoju. Łysy i Odjabłka zniknęli. Zobaczyłam ich dopiero po kilku dniach, ominęli mnie wielkim łukiem i coś robili z palcami obu rąk. Kierowali je ku mnie i trzymali złożone na krzyż. Poza tym Tapert się pokazał zupełnie jawnie. Stał się bohaterem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że to on włamał się do sklepu. Stał się bohaterem. Podobno znalazł się w pobliżu elektrowni akurat wtedy, gdy był wybuch. I usłyszał stróża, którego płomienie zaczynały odcinać od wyjścia. Stróż trochę krzyczał, a trochę się dusił. Tapert zobaczył przez ścianę ognia miotającą się sylwetkę. Przedarł się do środka, wywlókł człowieka i zrobił mu sztuczne oddychanie. Uratował go. Ludzie zaczęli mówić, że Tapert dostanie medal za ratowanie tonących, co wydawało mi się wyjątkowo głupie, bo nie ma nic bardziej oddalonego od tonięcia niż palenie się. A mój ojciec chyba pogodził się z Tapertem. Kiedy usłyszał, że Tapert uratował człowieka, powiedział: — No, no. Człowiek bywa omylny. I nie zdradził Taperta. Zresztą nie zdradził go ani Adam, ani Alicja, ani ja. Ani Jaś, oczywiście. 154 Powoli zaczęło się uspokajać w osadzie. I wokół mnie także. Przychodziłam do ogrodu, spędzałam dnie z Jasiem, czasem z Adamem i Alicją, wygrzewaliśmy się na słońcu, co dzień bardziej brunatni — bo upały zrobiły się tak potężne, że nawet moja mama przestała nazywać je: złociste. Zresztą ojciec odwiedził mamę ze dwa razy, pochmurniejszy niż dawniej, milczący — choć zdaje się, że w końcu opowiedział jakąś historię i przyniósł parę rzeczy, a na pewno ten model żaglowca i jeden z morskich obrazów. Przede wszystkim jednak w tych dniach zajmowałam się jachtem. JACHT odkrył mi Jaś. Kiedy oni tam zostali, wieczorem po wybuchu, we dwóch, i ojciec zaproponował Jasiowi nocleg, Jaś nie zgodził się. Wydawało mu się, że Tapert będzie go szukał przede wszystkim w domu mojego ojca, a bał się spotkania. Nie wiedział, że Tapert jest już bohaterem i że właśnie z uratowanym stróżem je uroczystą kolację w domu przyjaciela uratowanego, domu wozaka Kolińskiego, i ani myśli szukać syna. Dopiero następnego dnia Tapert miał przyjść do mojego ojca — i wtedy się z moim ojcem dogadał: w każdym razie Tapert zamieszkał u Kolińskiego, a Jaś — który ciągle się bał, choć Tapert przysięgał, że nic mu nie zrobi i w ogóle nie ma złości na syna — w domu mojego ojca. Ale to było później. Jaś tamtej nocy, nocy po wybuchu, oczywiście chciał spać, lecz nie tam, gdzie można by go znaleźć. Ojciec zastanawiał się trochę, potem machnął ręką i powiódł go w głąb ogrodu, do szopy. A tam był jacht. Zobaczyłam jacht następnego dnia. W ciemności baraku rysowały się niejasne kształty, chciałam się zbliżyć do nich, lecz Jaś nie pozwolił, bym weszła do środka. Powiedział, że to jest tajemnica i on odkrywa mi ją tylko częściowo, bo więcej nie może. Gdyż mój ojciec na razie nie pozwolił mi przecież wchodzić do baraku. Może mnie kiedyś tam wprowadzi, on, ojciec. A na razie nie mówił nic o wchodzeniu. Ale nie mówił też, że nie wolno otwierać. No to Jaś mi otworzył. I ojciec nie mówił, że nie wolno mówić. To Jaś mi opowie. — On tam jest — oznajmił i zajrzał przez ledwie uchylone wrota. — Taki wielki! Rozciągnął ręce na całą szerokość. Wahałam się, ogród należał do mnie i przypuszczałam, że wszystko, co jest w ogrodzie, także należy do mnie. Jasiowi ojciec nie zakazał mówić, mnie nie zakazał wchodzić. Chyba miałam prawo wejść. Ale ojciec nie wspomniał mi nawet o szopie, a tym bardziej o jachcie. — I tak cię tu wprowadził — spytałam — jak gdyby nigdy nic? — Powiedział, że tu jest jego tajemnica. — A ty wygadałeś. — Nie mówił, żebym nie mówił. — Nie byłby zadowolony. 155 — Chyba nie — przyznał Jaś i dodał chytrze: — Ale ja ci ufam. Potem zatrzasnął wrota. Powiedział mi, że ojciec przyprowadził go do baraku, odnalazł ukrytą latarkę, zaświecił, wyciągnął z kieszeni spory klucz, otworzył, a wrota skrzypnęły. Ojciec poświecił w głąb. — Tam jest jacht — rzekł. — Moja tajemnica. Zwrócił latarkę w inne miejsce. — A tu możesz spać. Zaraz przyniosę ci łóżko, koce i jedzenie. — Jedzenia nie trzeba. — Przyniosę — odparł ojciec, wcisnął Jasiowi latarkę w ręce i odszedł. Wrócił po kilku minutach, z kocami i jedzeniem, i kompotem, wstawił do baraku łóżko polowe, życzył dobrej nocy i odszedł. Jaś opowiedział mi to, z dumą podniósł głowę, a potem pociągnął mnie dalej od szopy. Szłam niechętnie. Za mymi plecami był jacht, w ciemności, samotny. I przez wszystkie dni, które spędzaliśmy na słońcu, prawie nie opuszczając ogrodu, był tam, a ojciec zachowywał się tak, jakby szopa nie istniała albo jakby on o niej nie wiedział. Nawet nie spoglądał w tamtą stronę. Krążyłam jednak w pobliskich szopie zakątkach ogrodu, od czasu do czasu — z ukrycia — spoglądałam na nią, próbując ocenić, jak wielki może się okazać jacht. Zastanawiałam się, w jaki sposób dostał się do wnętrza, bo przecież trzeba go było przetransportować przez całą wieś na jakiejś przyczepie, albo rzeczką, jeśliby się na niej zmieścił. Lecz nikt o jachcie nie wiedział. Znajdowałam tylko jedną odpowiedź: jacht wtoczono nocą, na okrąglakach leżących koło szopy, przez bramę, która teraz wydawała mi się wręcz zamaskowana. Sprawa pachniała nieczysto. A ojciec w dodatku robił z niej tajemnicę. Ale zdradził ją Jasiowi. Było to zupełnie niezrozumiałe. Zupełnie. Minęło trochę dni, aleja pamiętałam o jachcie, tak przemyślnie ukrytym, i przed snem wyobrażałam sobie, że na takim właśnie statku mój ojciec od czasu do czasu opływał jakieś wyspy i lądy., Nawet Adama i Alicji nie pilnowałam, tak korcił mnie jacht. I jeszcze rozważałam sobie, że gdyby nie katastrofa w elektrowni, to może nigdy bym się o jachcie nie dowiedziała: bo mój ojciec nie znalazłby nas, Jasia i mnie, tak samotnych i przestraszonych w ogrodzie. A byliśmy tam, bo umówiłam się z Łysym i Od-jabłka. A umówiłam się, bo pomogli z workami. A pomogli z workami, bo Tapert okradł sklep. A Tapert okradł sklep, bo miał czas go obejrzeć, kiedy Adam, który jeszcze był Chłopakiem, przyjął go pod dach Starszej Pani. A przyjął go pod dach, gdyż mój ojciec pozwolił się wywlec. A pozwolił się wywlec, ponieważ Chłopak odczuwał niemoc. No i tak dalej. Było to skomplikowane. Ale też powiązane i logiczne. W końcu zaczęłam wierzyć, że wszystkie wydarzenia prowadziły do tego, żebym 156 dowiedziała się o jachcie. Ogród to zrobił. A po co miałam się dowiedzieć o jachcie? Gdyż jacht nie miał żadnego powodu, żeby trwać w szopie tak bezczynnie i tylko gnić. Kiedy już doszłam do tego wniosku, stało się oczywiste, że ciąg wydarzeń nadal trwa. Ale jak się rozwija i do czego zdąża, tego musiałam dowiedzieć siąsama. Na Adama nie mogłam liczyć. Przychodził do ogrodu tylko wtedy, gdy Alicja także mogła przyjść — a z jakiegoś powodu czyniła to nieczęsto i jakby ukradkiem, jakby się czegoś bała. I pozostawała niedługo. Adam był na razie stracony. Łysy i Odjabłka także odpadali. Bali się mnie. Może mieli do mnie pretensje. Byliby ostatnimi ludźmi, do których bym się zwróciła. Jaś sypiał w domku mojego ojca i okazywał się nieosiągalny wtedy, kiedy by się przydał. Bo ojciec spał w tej samej izbie. Szczepan Szczepan z kolei był tchórzem i paplą, a poza tym martwił się o swoje domy i swojego ojca. Byłam sama, sama. I gdy księżyc już zmalał, noce stały się ciemniejsze, wyruszyłam. Nie potrzebowałam ekwipunku, w ogrodzie było wszystko, a noce tchnęły ciepłem. Wiedziałam, gdzie jest latarka, i mogłam zdobyć nawet jedzenie, pierwsze jabłka zaczęły już dojrzewać. Toteż O PÓŁNOCY, gdyż to była najwłaściwsza godzina, wyśliznęłam się przez okno i pomknęłam do ogrodu. Przejście znałam na pamięć i nie szukałam go ani sekundy, ale przez dłuższy czas stałam przy parkanie, sprawdzając, czy nikt mnie nie zauważył. Daleka latarnia dawała dość światła, by ujawnić czyjąś sylwetkę wśród roślinności. Lecz nic się nie poruszało, ogród stał, przyjął mnie obojętnie, może ogrody też zasypiają. Dotarłam do baraku. I to była klęska. Wrota, które — pamiętałam przecież — Jaś z taką łatwością otwierał, nie dawały się poruszyć. Poszarpałam nimi trochę, bezskutecznie, potem dopiero zauważyłam spory otwór zamka. Widać barak zamknięto na klucz. Przypomniałam sobie, że Jaś mówił mi o kluczu, który ojciec wyjął z kieszeni. Postukałam się po głowie. Idiotka. Wróciłam do domu. Następnego dnia przeszukałam wszystkie zakamarki w naszym mieszkaniu i znalazłam kilka kluczy, dość dużych, by mogły pasować do zamka baraku. Kilka zardzewiało, wrzuciłam je do nafty, słyszałam kiedyś, że to pomaga. Potem jeszcze oskrobywałam je kozikiem babki, ze złością myśląc o ojcu, który nie spełnił obietnicy i nie podarował mi noża. Znów ruszyłam nocą, i ta wyprawa również nie przyniosła rezultatu. Poupychałam klucze w kieszeni, ale dzwoniły w nocnej ciszy, jak kajdany jakichś upiorów, 157 i bałam się, że znów spowoduję panikę w osadzie. No, a potem żaden z nich nie pasował. W trzecią noc wyruszyłam jeszcze raz. Wreszcie byłam pewna sukcesu. Miałam klucz, klucz do baraku. Ukradłam go z domu ojca. Zajrzałam tam w ciągu dnia, niby to napić się wody. Ojca nie było. A klucz wisiał nad kuchnią. I to musiał być ten klucz. Zobaczyłam go, kiedy wyprostowałam się z kubkiem pełnym wody, i woda zaczęła mi się wylewać na brzuch, a ja patrzyłam, i sięgnęłam po klucz, a może ręka sięgnęła sama. Miałam go. Przez resztę dnia palił mnie przez kieszeń szortów. Pragnęłam go niepostrzeżenie i natychmiast zwrócić, ale nie mogłam. Musiałam najpierw zobaczyć jacht. O północy znów znalazłam się w ogrodzie. Tym razem ogród nie spał. Szeleścił przeciągle i ucichał, jakby słuchał, czyje to kroki włączają się w jego własne odgłosy. Nieruchomiałam i nasłuchiwałam także. Nic. Nic. Nie zapalałam latarki, szłam na pamięć, śladami poprzednich wypraw. Zanim dostałam się w gąszcz między stawem i szopą, przystanęłam jeszcze na chwilę. Szelesty trwały tym razem dłużej, jakby ogród mnie poznał i przestał się krępować, i zajął się własnymi sprawami. Było za jasno, jak «a mój gust. Delikatne cienie położyły się na trawie, jakby znienacka zaczął wstawać świt, ale biegły nie od tej strony, w której mogłoby świecić słońce. Ogród zadrżał. Namyślałam się dość długo, czyby nie zawrócić. Coś było nie w porządku. A potem, nagle, z ulgą tak wielką, że aż sapnęłam, zrozumiałam, że to palą się światła w domu Starszej Pani. Skierowałam latarkę w dół, pstryknęłam przełącznikiem, oświetliłam sobie dróżkę i ruszyłam w stronę baraku. Spieszyłam się, nie słuchałam już ogrodu, choć wyczuwałam jego niepokój. Klucz w kieszeni ciążył — dotarłam do celu — sięgnęłam po niego, a wtedy ciemność spytała: — Czego chcesz? Wrzasnęłam, nim poznałam głos ojca, a za mną odezwały się inne straszliwe okrzyki i ciężki łomot. Przez sekundę nie istniało nic, umierałam. Potem ogarnęła mnie wściekłość, wściekłość silniejsza od strachu przed ojcem, krzyknęłam do niego: — Poczekaj, zaraz wrócę... Skoczyłam między krzewy, za późno. Latarka zamigotała i zgasła, kiedy z rozmachem uderzyłam nią w jakieś drzewo, a jednocześnie dłoń ojca schwyciła mnie za kark i pociągnęła do tyłu. — Siadaj. Nie rozumiał, że nie chciałam uciec, bo poznałam jego głos niemal natychmiast 158 i przez cały dzień właściwie marzyłam, żeby spostrzegł nieobecność klucza i żeby mnie ukarał za kradzież. Chciałam po prostu złapać tamtych, w ciągu sekundy pewna, że to Łysy i Odjabłka skradali się za mną. Już przez trzecią północ przechodziłam koło ich domów, mogli, musieli to zauważyć, bo północ w lipcu w osadzie to nie jest czas snu dla chłopaków. Postanowili mnie śledzić. I zrobili to. Ale ojciec mnie trzymał, choć siedziałam już. Pode mną był okrąglak. Ojciec puścił mnie po chwili. Wyczułam, że usiadł ria innym okrąglaku, naprzeciw mnie, wiedział, gdzie go znaleźć, mimo ciemności, jakby już od dłuższej chwili, może od paru godzin czekał i nauczył się rozpoznawać wszystko wokół po omacku. — Wiedziałeś, że to ja. Nie pytałam, stwierdziłam fakt, a ojciec nie przytaknął. — Proszę, masz ten klucz — powiedziałam i wyciągnęłam rękę. Przyjął. — Jaś ci powiedział? — spytał po chwili. — Nie. Ja sama... Jakby nie zauważył zaprzeczenia. — A ty z kolei komu powiedziałaś ? — Nikomu! — okrzyk był tak szczery, że zgodził się z nim. Zupełnie się nie poruszał, jakby zdrętwiał, czekając na mnie. I mogłam słyszeć ogród, ale na pewno, teraz na pewno nie było nikogo poza nami, i szelesty przycichły. Zastanowiłam się, czy przypadkiem szelestami ogród mnie przedtem nie ostrzegał? — Siedzę tu od zmroku. Myślałem, że przyjdziesz wcześniej. — Północ — wzruszyłam ramionami, ale nie mógł tego widzieć. — Jest najlepsza — bąknęłam. — Wiedziałaś, co tu jest? Westchnęłam, przyznając. — No i co? — Ja bym słowa nie pisnęła. Nikt nie wie, że tu jestem. — Ktoś szedł za tobą. — Śledzili mnie — przyznałam ponuro. — To właściwie po co tu przyszłaś? Ukradłaś klucz. To jest próba włamania. Zachowałaś się jak Tapert. Milczałam. Przez kilka minut przytłaczał mnie bezlitosnymi pytaniami. Milczałam. Potem powiedział, że każdy ma prawo do tajemnic. Milczałam. Spytał, co chciałam mu ukraść. Milczałam. Powiedział, że wszystko, co ma, jest moje. — Jacht też? Roześmiał się cichutko. — A więc Jaś ci powiedział. Doceń to. Zdradził ci tajemnicę. Postąpił nieładnie, bo ujawnił nie swoją tajemnicę. Ale zdradził ci. Chce cię zdobyć — zaśmiał się znów, a potem milczał, a potem powiedział prawie niedosłyszalnie: — Może nie miał nic więcej do zaofiarowania. Tylko nie swoją tajemnicę. — Ja go lubię. 159 — Ciągle czeka na ciebie. — Przychodzę tu. — Ale kiedy odchodzisz — powiedział ojciec — nie zabierasz go ze sobą. I on natychmiast czeka. Ty masz jeszcze inne miejsca, on tylko ten domek i ogród, zresztą na krótki czas. On zawsze zostaje i czeka. Zostawia się go i on czeka. — Mówimy o jachcie czy o Jasiu? — Och, nie wiem. Może o jednym i drugim. — No dobra — syknęłam. — Dobra. Jaś mi powiedział. I co z tego? Chciał się wkupić. Ale to ja tu przyszłam teraz, a nie on, on śpi. Ma wszystko, czego chce. Może być w ogrodzie. Ja mu pozwalam i ty też. Ma dach nad głową. O co chodzi ? — On czeka. Jęknęłam. — Na co? Ma, co chce. — Tapert go stąd zabierze. On nie ma niczego. On czeka. Żeby mieć. Żeby żyć. — Jak jacht? — upewniłam się. — Kto wie? — spytał ojciec, ale było jasne, że nie oczekuje odpowiedzi. — On chciałby mieć dokąd wracać, kiedy go ojciec zabierze, a potem zostawi, i myśli, że mógłby do ciebie. Może. Nie wie jeszcze, jakie to trudne. Albo niemożliwe. Albo spóźnione. Przez chwilę nie rozumiałam, o czym mówi. To było zbyt dorosłe, zagadkowe gadanie. Potem umilkł. Wreszcie spytał: — Co się stało z telegramem? Wydawało mi się, że zmienił temat. Przez sekundę usiłowałam sobie przypomnieć, o jakim telegramie mówi. — Powinnaś się dowiedzieć. Ty go wysyłałaś. Pochyliłam się, żeby być bliżej i żeby go zobaczyć. Było za ciemno. Ale słyszałam wyrzut w jego głosie. — Niczego więcej nie mogłam. Wysłałam go, bo chciałam pomóc Adamowi. — Tylko ty chciałaś? Wybuchnęłam: — Tylko ja próbowałam. I mam tylko dziewięć lat. — Co z nim jest? Z Adamem. — Chcą go oddać do domu dziecka. Opowiedziałam mu o wszystkim. Potem spytał: — Poczta wysłała ten telegram? — Nie wiem. — Zrezygnowałaś — szepnął. Zbliżył się do mnie, poczułam jego oddech. — A Jasia nawet nie próbowałaś zrozumieć. Nie można ci ufać, nie można na tobie polegać, nie wolno ci wierzyć. Miałam ochotę rzucić się na niego. Chciałam wstać i zgubić się w ogrodzie. Pomyślałam, że utopię się w rzeczce. Niczego nie rozumiał. Nikt nie rozumiał. Ale musiałam zostać, bo ciągle pozostawała sprawa klucza. 160 M шт — I jeszcze jest Szczepan Szczepan — dodał ojciec. — Zwany Sześć Domów. Wiedział o wszystkim. — On też — dodał. — Może i jemu się coś należy. Ale ty potrzebujesz tylko siebie. I jest twoja matka. I babka. I... Jęknęłam i chwyciłam się za głowę. — Masz — wetknął mi klucz w rękę. — Nie chcę. Ale chwyciłam klucz i natychmiast spytałam: — A co tam jest naprawdę? Bo przecież nie chodzi o jacht? Odezwał się tak cicho, że nie bardzo wiedziałam, czy usłyszałam go rzeczywiście : ■ — Moja rezygnacja. To znaczy coś w rodzaju przegranej. Nawet nie popatrzyłam na barak, chwyciłam go za rękę i nasze dłonie zwarły się, i chciałam mu oddać klucz, ale on nie zrobił nic, żeby go zabrać. Klucz leżał w naszych dłoniach, trochę w jego, trochę w mojej. Serce biło mi tak gwałtownie, jak wtedy, gdy mnie łapano przed sklepem. Szepnęłam: — Powiedz, ale opłynąłeś świat? Nie drgnął nawet, chyba mnie nie słyszał, nie odpowiedział. Po chwili wstał. Ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się na skraju łąki. Światła domu Starszej Pani gorzały mocniej niż przedtem, a z domu — zdawało nam się — dochodziły liczne głosy. — Coś się tam stało — powiedział ojciec. — Jeszcze porozmawiamy o tym wszystkim. Jeszcze porozmawiamy o wszystkich. Ale teraz chodźmy tam. Nie wróciliśmy szybko do naszej rozmowy, gdyż ŚMIERĆ STARSZEJ PANI dotknęła nas wszystkich. Dotknęła bardziej, niż przejęła. Kiedy umarła, okazało się, że znaliśmy ją za mało i rozpaczy nie było widać w osadzie. Raczej powagę i przeczucie nieuchronnych zmian, bo razem ze Starszą Panią odeszła tradycja i duży kawałek historii. Póki żyła, wszyscy wiedzieli, że istnieje jej dom, trochę inny niż wszystkie domy. I wszyscy wiedzieli, że kiedyś istniały jeszcze dwa, a może trzy takie domy, a zanim powstały, osada była po prostu wsią, której nie śniło się jeszcze o ogrodach. Mało kto pamiętał, kiedy te domy się pojawiły, i kiedy zaczęły zanikać, a zaczęły zanikać, gdy zaraziły już wieś ogrodami. Było wiadomo, że pierwszy stanął dom pana Achremowicza, ale to był ojciec tego pana Achremowicza, który prowadził dom dziecka, i ojciec tego, który potem zginął. Później były jeszcze może dwa domy podobne. Lecz najpierwszy Achremowiczów. I dlatego, gdy mówiono o ogrodach, nieodmiennie spoglądano w stronę domu Starszej Pani. Gdyż ten dom pozostał, a tamte inne nie. I tylko ona może już wiedziała, jaki był pierwszy z ogrodów. Nie żaden przydomowy kwietnik z malwami i słonecznikami, i odrobiną peonii czy róż, a prawdziwy ogród, jedyny. Jak wyglądał na samym początku, czym u tego początku był, nikt nie pamiętał. 11 Ślady raju 161 Ale w dniu, w którym umarła Starsza Pani, i przez wiele lat poprzednich, należał już do mojego Ojca, a wcześniej do jego ojca, mego dziadka. Nikt także nie przypominał sobie dokładnie, w którym roku, kiedy zaczęły się po domach znajdować książki o ogrodach i labiryntach, i o tym wszystkim, co może mieć związek z ogrodami, kwiatami, drzewami, duchami wśród nich żyjącymi. Ale powszechnie przypuszczano, że i książki zaczęły się od któregoś z Achre-mowiczów, może od najstarszego, może od jego synów, tego, który zginął w czasie wojny, albo tego, który umarł znacznie później i był mężem Starszej Pani. Śmierć Starszej Pani zamknęła kartę. Nigdy nie mieliśmy zdobyć pewności, jak to było naprawdę. Pozostały ogrody. Przez trzy dni nie widywałam ani Adama, ani Alicji. Dom Starszej Pani jakby odczuł jej śmierć, wyglądał ponuro, nawet róże pociemniały, choć jak dawniej pięły się pod sam ganek. Spotykałam się z Jasiem w ogrodzie i czasem patrzyliśmy na dach domu Starszej Pani widoczny ponad drzewami, i zastanawialiśmy się, jakie tam się dzieją rzeczy. Ale nie mówiliśmy o tym. Próżnowałam całe dnie. Wszystko, co powinnam zrobić, odłożyłam na później : i rozprawę z Łysym i Odjabłka, i jakąś łagodną rozmowę ze Szczepanem Szczepanem, wyjaśnienie sobie, jak mam postępować z Jasiem, a jak z Adamem. Odłożyłam na później nawet jacht. Bo klucz miałam. Tamtej nocy, kiedyśmy się rozstawali, ojciec zacisnął na nim moje palce. I choć nie powiedział ani słowa, to dał mi go przecież — ten swój jacht, i mogłam postąpić z nim tak, jak mi się podobało. W pogrzebie Starszej Pani uczestniczyli chyba wszyscy mieszkańcy osady i jeszcze nieliczna rodzina przybyła z innych stron. Pogrzeb nie wyruszył spod kościoła, jak to było we zwyczaju, a spod domu Starszej Pani, podobno na jej wyraźne życzenie zapisane w ostatniej woli. Już ten fakt wzbudzał komentarze, ciche jednak i niepewne: ponieważ ksiądz był jednak obecny i zaczął prowadzić kondukt. Szłam w środku pochodu. Mama trzymała mnie za rękę i strofowała syknięciami, ilekroć zaczynałam się rozglądać. Babka chroniła mnie z drugiej strony, choć nie potrzebowałam ochrony. Nietrudno było zauważyć, że wokół nas powstała niewielka wprawdzie, lecz wyraźna pusta przestrzeń, jakbyśmy wewnątrz konduktu tworzyły zupełnie osobną grupę. Potem przedarł się do nas przez tłum ojciec, a wtedy pusta przestrzeń nie powiększyła się wprawdzie, ale jakby zyskała na ostrości. Właściwie z początku tego nie zauważyłam, patrzyłam na ludzi. Lecz szliśmy długo i nie mogłam nieskończenie ślizgać się wzrokiem po strojach, wszystkie były podobne, nie znajdowałam nic, na czym mogłabym zaczepić oko. Trochę dziwiło mnie, że ludzie rozmawiają z cicha, to był mój pierwszy pogrzeb w życiu i sądziłam, że powinna panować martwa cisza. A potem wreszcie spo- 162 strzegłam, że ci wszyscy, którzy odsunęli się od nas, nieustannie nas obserwują. Były to spojrzenia ukradkowe, szybkie, umykające, ilekroć któreś z nas oddawało je własnym spojrzeniem. Skuliłam się. Szliśmy powoli i miało to trwać jeszcze dwadzieścia minut, a wiedziałam, że później — nad grobem — spędzimy równie wiele czasu, jeśli nie więcej. Z żalem pomyślałam o Starszej Pani, która naraziła mnie na kolejne podejrzenia, umierając tak nieprzezornie w najmniej odpowiedniej chwili. W najmniej odpowiedniej — wszyscy porażeni moimi klątwami wrócili już do zdrowia, z wyjątkiem listonosza. I wydawało się, że wreszcie uzyskam spokój. Tak, w złej chwili umarła, jakby przez moją klątwę. Jeszcze raz rozejrzałam się na boki. Ludzie obserwowali nie tylko mnie, także mamę i ojca, z podobną nieufnością i strachliwą ciekawością. Prawdę mówiąc, bałam się. Z tym strachem wkroczyłam na cmentarz, kondukt stał się mniej szeroki, bo nie pozwalała na to alejka, za to dłuższy. Zakręcaliśmy kilka razy i wtedy zobaczyłam, że rodziny Mrozickich i Jakuciów postępują niedaleko za nami, a ich synowie, Łysy i Odjabłka, kroczą w samym środku rodzin, pełni powagi, godności i czegoś, co mogę nazwać tylko ostrożną dumą. Ojcowie rodzin zdawali się trzymać straż. Różnili się od siebie. Straszniejszy był Michał Jakuć, z twarzą zeszpeconą czerwoną, jakby świecącą blizną, biegnącą przez całą długość policzka, i od tej blizny zwany Całą Gębą, a czasem z szacunkiem Rolnikiem Całą Gębą. Drugi, Mrozicki, tęgi i rumiany, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie dobrodusznego. I oni także obserwowali nas. Mój strach pogłębiał się. Nie trzęsłam się jednak ani nie zbierało mi się na płacz, nawet nie próbowałam uciekać się pod czyjąś opiekę, i byłam z tego trochę dumna. Pomyślałam, że tamtej nocy Łysy i Odjabłka, kiedy głos ciemności spytał: czego chcesz?, kiedy ten głos spytał i ich, i mnie, i oni uciekli, tamtej nocy na pewno schronili się pod opiekę dorosłych. Wtedy, kiedy umarła Starsza Pani. Ceremonia nie trwała długo, nie było mów, trumnę wpuszczono do dołu, zamurowano szybko i zasypano, mogiłę pokryły wieńce, zrobione po domach, bez szarf i napisów, ale piękne, barwne, takie, jakie podobałyby się Starszej Pani. Nagle wszystko się skończyło. To, co przed chwilą było konduktem, stało się bezładną gromadą. Ludzie rozchodzili się szybko, niektórzy składali kondolencje rodzinie. Zauważyłam jeszcze Adama, w czarnym ubraniu, który stał za plecami syna Starszej Pani. 1 wycofaliśmy się tak szybko, jakby to była ucieczka. U bramy czekali na nas Jakuć i Mrozicki. Sami. Ich synowie, żony, inne ich dzieci, stłoczyli się w dwie niewielkie, ale odrębne grupki, bo rodziny raczej się nie przyjaźniły. Mama zatrzymała się, a może już przez dłuższą chwilę nie szła obok mojego ojca. I tylko ja przy nim zostałam. Jakuć wyciągnął rękę przegradzając nam drogę. I natychmiast ją opuścił, kiedy ojciec zwrócił ku niemu pytającą twarz. 163 — Oni zrobili źle — powiedział Jakuć. Jego blizna poczerwieniała i zapadła się, tworząc płonący strumień spadający po policzku. — Za to właśnie przepraszamy. — Ale nie masz pan prawa... — zaczął Mrozicki, już krzycząc, lecz Jakuć przerwał mu: — Nie powinni się tam zakradać. Tylko że to chłopcy, a ogród przez tyle lat był zamknięty, że chcieli go zobaczyć. Spojrzałam na Łysego i Odjabłka, obaj mieli spuszczone głowy, ale śledzili mnie ukradkiem. — Musi pan to zrozumieć. I kiedy znaleźli dziurę... — Nie ma dziury — szepnęłam. — Niech ona się lepiej nie odzywa — warknął Mrozicki. — To przecież wszystko przez nią. Wabi chłopaków, a potem... Jakuciowi jeszcze raz udało się nad nim zapanować. Mrozicki umilkł, śledził mnie tak, jak jego syn, ukradkiem, ale dobrze widziałam jego oczy, przekrwione, małe i zbyt natężone. — Przez dziurę — powtórzył Jakuć. Uspokoił się trochę, widząc obojętność mojego ojca, i jego blizna zbladła. — Pan jest kapitan, pan też był ciekawy świata, powinien pan ich zrozumieć. Chcieli tylko raz rzucić okiem na ten ogród. Łysy i Odjabłka przysłuchiwali mu się z rosnącą satysfakcją. Powtarzał ich słowa — nie wątpiłam w to — i bronił ich przed moim ojcem, a przecież ich słowa były kłamliwe. Odwiedzili ogród już wcześniej, sama ich wpuściłam, i nie znaleźli żadnej dziury, a prześliznęli się przez wejście, które ogród zrobił dla mnie, i które może niezbyt dokładnie zamknęłam. — Oczywiście — przytaknął mój ojciec i poruszył się, jakby chciał odejść. — Nie mam do nich pretensji. — Zaraz — krzyknął Mrozicki, a tym razem Jakuć nie powstrzymywał go. — Ale żeby dzieci tak śmiertelnie przerażać? Ja tam w czary nie wierzę — zerknął na mnie szybciutko i splunął na ziemię — ale oni są mali. I nie wolno... Podnosił głos tak, że czułam, jak za naszymi plecami zaczynają gromadzić się ludzie. — I nie wolno... — powtarzał Mrozicki, szukając słowa. — Nie... Nieznacznie poruszałam ustami i bezgłośnie wymawiałam: — Żeby ci język spuchł... Żeby ci język spuchł... — Nie wolno — powtórzył Mrozicki jeszcze raz, głosem znacznie słabszym, z trwogą śledząc poruszanie moich ust. — Niech pan jej... Niech ona przestanie — powiedział już całkiem cicho i zdał się na Jakucia. Ojciec czekał cierpliwie. 164 — Chcieli tylko zerknąć i natychmiast wyjść, a tam była pułapka i czekała na nich. Tak się nie robi. Ta dziewczyna ich zwabiła. I co to jest, żeby ogród do nich wołał? — Dość — odezwał się mój ojciec. — To mój ogród. Rozumiem chłopców, nie mam pretensji, ale to mój ogród i mam prawo robić w nim, co mi się podoba. Nie było pułapek. Ani czarów — chyba się uśmiechnął. — Była tylko noc. Niewiele by mogli zobaczyć w nocy. — Może pan nie wiedział — łagodniej przemówił Jakuć. — Może to ona urządziła i wciągnęła w to pana — kiwnął głową w moją stronę. — Ludzie różnie o niej mówią. Mogła wpaść na taki pomysł. Zjawiła się nie wiadomo skąd, z nikim się nie przyjaźniła, a nagle takie hece. Może ona jest chora? Może do lekarza z nią? Wie pan — zakręcił palcem przy czole. — Co pan o niej wie? Nagle Jaś wyrósł u mojego boku i spokojnie wziął mnie za rękę. Zrobiło się nieco lżej. Uścisnęłam jego palce. — No, my byśmy chcieli — sprecyzował wreszcie Jakuć — żeby ją zbadał specjalista. Bo może ona jest niebezpieczna dla otoczenia. Inaczej... — Dość — powtórzył ojciec tak ponurym tonem, że tamten natychmiast zamilkł. — To moja córka i mój ogród. — Czyżby? Przerażenie skoczyło mi do gardła. Głos był obcy, spokojny, trochę drwiący. Odwróciłam się, wyrywając rękę z ręki Jasia. Za moim ojcem stał syn Starszej Pani, lekko podtrzymując żonę. Był spokojny, uśmiechał się, jakby przed chwilą nie pochował matki. Mój ojciec nagle ruszył, a ja poszłam za nim. Po chwili spojrzałam za siebie, Jakuć i Mrozicki już byli przy swoich rodzinach i objaśniali coś, z bramy cmentarza wychodzili ludzie, patrząc za nami. Moja mama biegła ku nam, a babka zastygła z tyłu, z podniesioną, jakby w zdumieniu, ręką. I Jaś też był tuż obok. Ale równie blisko, za plecami mojego ojca, szedł młody Achremowicz. — Musimy się zobaczyć — powiedział. Ojciec skinął głową, nie zatrzymał się. Szliśmy tak szybko, że musiałam podbiegać co kilka kroków. — Matka mi wszystko wyjaśniła — Achremowicz jakby zawahał się i nie było wiadomo, czy nie dokończył zdania, czy też powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. — Wszystko wiem — dodał jednak, jakby z pogróżką. — Rozumiesz? — Spodziewałem się — odparł ojciec. — Przyjdź. — Ciekaw jestem, jak on teraz wygląda — Achremowicz odezwał się miękkim, marzącym głosem. Potem zwolnił i rozglądał się, szukając żony i córki. — Pokażę — mruknął ojciec i zatrzymał się. Spojrzał na Achremowicza. — A pamiętasz — uśmiechnął się leciutko —jaki był? I jak go nazywałeś? — Eden. Raj — Achremowicza prawie nie było słychać, ale to słowo doleciało do mnie, nie myliłam się. 165 — Mówiłem — szepnął Jaś. Mocno zacisnął palce na mojej dłoni. Pociągnął mnie i może w tej chwili właśnie zaczęły się ZALOTY JASIA, tak to przynajmniej nazwał jeszcze tego samego wieczora. Wieczorem, późno, powiedział z goryczą: — Zaloty Jasia. Jasia. Ale do wieczora mieliśmy wiele godzin. Po pogrzebie od razu poszliśmy do ogrodu, przebraliśmy się w domku mojego ojca w zwyczajne ubrania, dobre na upał. Mama też z nami była, ojciec gorliwie i szeptem spierał się z nią o coś. Nie słuchałam. Wybiegłam do ogrodu i odetchnęłam z ulgą. Ogród nie przejął się pogrzebem Starszej Pani, nie obchodzili go Mrozicki i Jakuć, ani Achremowicz. Powitał mnie. Buldeneże już przekwitły, ale niedaleko nich na altanie pojawiły się pierwsze kwiaty klematisów, jeszcze nie te ciemne, fioletowe, a zupełnie jasne. Obok altany rosła też kępa dalii, również, o dziwo, już rozkwitających. Zaczęłam szukać zmian, jakie zaszły w ciągu tych dni, kiedy to z Jasiem trzymaliśmy się blisko domu .ojca, kiedy siedzieliśmy na progu w towarzystwie czterech czy pięciu ogromnych malw. Ogród jakby pociemniał, zieleń dojrzała, wszędzie dostrzegało się nowe kwitnienia: nasturcji, tryskających krwią szałwii, floksów, lwich paszczy i wilców, i orlików, a to nowe kwitnienie dołączyło do starego, i było go chyba więcej. Choć w lipcu wydawało się, że nie może być więcej kwiatów. Poruszaliśmy się, Jaś i ja, jakby we wnętrzu ogromnego bukietu, który ktoś łączył starannie ze wszystkich roślin, jakie mogą dać nie tylko zieleń, ale i inne barwy. Jaś znów dotykał mojej ręki i nie cofałam jej, choć dotknięcia nie były mi miłe. Ale godziłam się na nie, potrzebowałam czyjejkolwiek obecności. Ułożyliśmy się wreszcie na ziemi, w cieniu krzewów złotokapu, mając przed oczyma drzewko hortensji, które zaczynało rozpościerać swoje kwietne spadochrony. Oczy Jasia znalazły się nad moimi, ciągle tkwiły w nich granatowe wkropienia. Pomyślałam, że mu z tym ładnie, z owym zgęstniałym smutkiem. Dotknął moich włosów. — Nie ruszaj — mruknęłam. Czułam, że za chwilę coś się stanie i nie miałam pojęcia, jak temu zapobiec. Za nic nie chciałabym zrobić mu krzywdy, ale od chwili, kiedy stanął obok mnie pod cmentarzem, coś się zaczęło z nim dziać. Gotów był mnie bronić przed dorosłymi mężczyznami, choć mógł tak niewiele, pojawił się, gdy Jakuć i Mrozicki chcieli mi wyrządzić krzywdę. I pamiętał o tym. Może myślał, że zyskał do mnie prawo. Nie cofnął palców od razu. Czułam je na włosach. — Bardzo je lubię — szepnął. 166 — Ja ich nienawidzę. Chciałabym je ściąć. To mama je hoduje. — Są ładne. — Bo ona chciała mieć laleczkę. I kiedy przyjechałyśmy do miasta, zrobiła ze mnie laleczkę. A ja chcę być chłopcem. Oderwał się od włosów. Westchnęłam głośno. — Dlaczego? Nie umiałam mu tego wytłumaczyć. Przymknęłam oczy i zaczęłam sobie przypominać, kiedy to się zaczęło — pragnienie, żeby stać się chłopcem. Może trzy, cztery lata temu, kiedy słyszałam sprzeczki mamy i jej męża na mój temat. Mąż mamy mówił, że ma do mnie prawo. Nie. Że czuje się odpowiedzialny za moje wychowanie. Mama przeczyła. Należałam tylko do niej. Tak mówiła. A on powtarzał, że nie wolno tak, nie wolno. Kłócili się. W końcu on powiadał, że musi mi zastąpić ojca, bo przecież mój prawdziwy ojciec odszedł i nawet nie wie, czy urodził się syn, czy urodziła się córka. Wtedy mama kazała mu milczeć i krzyczała, że ojciec wiedział. Że będzie córka. I wiele razy mówił o tym, jaka będzie: złotowłosa i zielonooka. I mama wspominała, że śmiała się wtedy z mojego ojca, bo ona sama była smagła a on też ciemny, a mój ojciec uciszał ją i powtarzał: będzie jasnowłosa i zielonooka. I mówił, jak mnie będą wychowywali. — Więc wiedział — mówiła mama. — Wiedział. Wtedy jej mąż milkł, ale nie wytrzymywał długo. Przypominał, że mój ojciec poszedł sobie, a złotowłosa córka go nie zna. — On wróci — powiadała wtedy mama. — I przekona się. Potem przez dzień albo dwa nie rozmawiali ze sobą, moja mama i jej mąż. A ja marzyłam, żeby mieć krótkie włosy, ciemne oczy i być chłopcem. — Dlaczego chcesz być chłopcem? — spytał znów Jaś. — Jasiu, nie wiem. Chcę nie aż tak bardzo, ale gdybym mogła wybierać, wiem, co bym wybrała. Znów dotknął moich włosów, potem dłoni. Jak Szczepan Szczepan. Ale tym razem nie mogłam się cofnąć, bo pamiętałam, że chciał mnie bronić pod cmentarzem, nie zawahał się. Byłam po prostu nieco zła, że za swą pomoc natychmiast zaczął żądać nagrody. Żądał tego samego, co wybłagiwał Szczepan Szczepan. Pomyślałam, że wszyscy chłopcy są tacy sami. Pomyślałam też o sobie — jak o chłopcu, który szuka ręki dziewczyny. To było śmieszne i chyba głośno zachichotałam. Jaś usiadł i odsunął się o metr. Powolutku przekonywałam się, że nie broniąc mu niczego, może potrafię nim kierować. — A ty, jesteś zadowolony, że jesteś chłopakiem? — Nie myślałem o tym. — Nigdy? — Jakoś nie. — Widocznie chłopcy nie potrzebują. Upał zakradł się i w cień złotokapów, dusił ziemię i rośliny. Nawet ptaki za- 167 milkły. Pociłam się. Wstałam i sięgnęłam do koszulki, żeby ją ściągnąć przez głowę, powstrzymało mnie spojrzenie Jasia, znieruchomiałe i wytężone. Przypomniałam sobie nagle, że pod koszulką jestem naga, ale nigdy do tej pory o tym nie myślałam, i jeszcze w ubiegłym roku biegałam po plaży w samych majteczkach. Poczułam spojrzenie i zrobiło mi się nieprzyjemnie, zostawiłam koszulkę na miejscu, odruchowo położyłam płaską dłoń na piersiach, niczego tam nie wyczułam. Tyle że już nie mogłam się rozebrać. — Gorąco — powiedziałam. — Zrobimy sobie prysznic. Szybko wyschniemy. Kilka dni wcześniej ojciec na specjalnym rusztowaniu umieścił wielką, żelazną beczkę. Rusztowanie było stare, domyślałam się, że kiedyś już służyło do tego samego celu. Do beczki gumowym wężem ojciec doprowadził wodę z kuchni, z beczki zwieszała się rurka z sitkiem na końcu, i kiedy się pociągnęło rączkę, z góry gwałtownie spływała woda, z początku prawie gorąca, potem letnia, a wreszcie równie lodowata jak ta, którą piliśmy — ojciec wyciągał ją przy pomocy silnika ze studni głębinowej. Stanęłam pierwsza pod sitkiem. Pociągnęłam za rączkę, nie dbając o ubranie. I nagle znów poczułam spojrzenie Jasia, przypomniałam sobie, że przemoczona bluzka stała się prawie przezroczysta. Moja ręka skoczyła ku górze. Odwróciłam się gwałtownie i przez kilka chwil pod strumieniem wody chłodziłam twarz, potem wybiegłam spod prysznica. — Teraz ty. Później leżeliśmy na słońcu. Jaś opalał się, w samych kąpielówkach, poprzedniego dnia zrobiłabym może to samo, dziś nie mogłam. I leżąc w koszulce i szortach, na brzuchu, czekając, aż trochę podeschnę, marzyłam, żeby się na Jasiu zemścić. Choć nie wiedziałam za co. — Co to było? — spytałam. — To: Maga, wrócę? Aż jęknął. — Nie mów o tym. — Dlaczego? Rozwieszasz karteczki, piszesz: Maga, wrócę, a jak pytam, dlaczego, to mówisz, nie mów? Były te karteczki, nie? Usiadł, skuliwszy się, jakby pragnął zajmować jak najmniej miejsca. Ponowiłam pytanie. Uzyskałam przewagę nad nim, nad Jasiem. Było to miłe uczucie. Zasłużył na karę, bo chwytał mnie za rękę i gładził po włosach domagając się nagrody. Ponieważ stanął w mojej obronie. — No! — ponagliłam. — Nie mówmy o tym — poprosił jeszcze raz. — Gadaj. Nie wiem, czego się spodziewałam. Nie spodziewałam się, że wstanie i odejdzie. A on to zrobił. Ale zatrzymał się niedaleko. Stał chwilę nieruchomo, jakby wpatrując się w gałązki kapryfolium, które tam się kłębiło, trącał je delikatnie, a potem zawrócił i zbliżył się do mnie odmierzonymi krokami. — Nie powinnaś mnie zmuszać. Wiesz, czasem lepiej nie pytać. Byłem sam— 168 wzruszył ramionami. — Po prostu. Chciałem mieć kogoś i właśnie ty przyszłaś mi do głowy. Ale nie powinnaś pytać. Ja cię nie pytam, co się stało koło cmentarza. Po twojej twarzy zobaczyłem, że potrzebujesz pomocy. I byłem przy tobie. Próbowałam się zaśmiać pogardliwie, ale mi nie wyszło. Wyciągnęłam ręce przed siebie, przytuliłam je do trawy. Zatęskniłam do Adama. Z nim było prościej. Tyle że Adam wybrał Alicję i stał się niedosiężny. W dniu pogrzebu nie mogłam się spodziewać jego wizyty. Wszystko okazało się złe tego dnia i niejasny strach znów zaczął krążyć w moim ciele. Pomyślałam o ojcu, może on by to uprościł, to, co się z nami działo. Prawie usłyszałam jego głos, snujący kolejną opowieść. Natychmiast wstałam. Żar oblepiał mnie, kleisty i gęsty, był to znów prawdziwy złocisty upał. Marzyłam o chłodnej opowieści w domku ojca. Po raz pierwszy chciałam ją słyszeć i byłam pewna, że tym razem nie spróbuję mu przerywać. Chwyciłam Jasia za rękę i mogłam nie zważać na to, że jego palce zaciskają się na moich zbyt silnie. Pociągnęłam go do domku. Staliśmy przed drzwiami, dysząc, oboje trochę weselsi. Jaś, gdyż zrozumiał, że nie będę go wypytywać, ja, ponieważ za chwilę miałam znaleźć się w dalekich, morskich światach mojego ojca, w których nie musiałam martwić się o przyszłość i nie musiałam bać się ludzi. Ale drzwi nie przekroczyliśmy. Ojciec miał gościa. Chłodny, wściekły głos z łatwością wydostawał się przez OTWARTE OKNO. — Musisz to zrobić. Nie usłyszeliśmy mojego ojca, lecz widocznie odpowiedział Tapertowi, może gestem. Wściekły, chłodny głos podjął natychmiast: — Interesują się, co tam robiłem. Przy elektrowni. W czasie wybuchu. — A co robiłeś? — Byłem — Tapert zawahał się. — Po prostu byłem. Może szukałem worków? — zaśmiał się. —- Ale uratowałem człowieka, a ten śledczy pyta, co tam robiłem. Zamiast dziękować. A ja uratowałem człowieka! — A sklep? — Pytali o tę noc. Ale nie wiedzą nic. Nie wiedzą, że już tu byłem. Głos brzmiał ciszej, mniej chłodno, bardziej wściekle. — Myślałeś, że przestaną? — rzucił mój ojciec. — Rzeczy się znalazły, ale kradzież była. Włamanie. Milicja nie zrezygnuje. Złapią cię, prędzej czy później. Po coś tu wracał? Czego tu szukasz?- Tapert zignorował pytania. Odezwał się dopiero po chwili: — Pomożesz mi? Staliśmy z Jasiem obok siebie, jak obcy, każde z nas ze swoim własnym strachem i własną nadzieją. Nie mogliśmy się nimi dzielić. A może mogliśmy, ale ja jeszcze tego nie rozumiałam, a Jaś po mych pytaniach o karteczki przestał mi ufać. — Nie wydam cię — powiedział w końcu ojciec. — Ale radź sobie sam. — Dziecko zostanie bez ojca. A matka jest w szpitalu. 169 — Dlatego cię nie wydam. Zapanowało milczenie, a potem Tapert odezwał się znów. Inaczej, groźnie, z odcieniem szyderstwa: — Kapitanie, nie chciałbym cię zmuszać. Ale przecież ja wiem dużo rzeczy. I wiem znacznie więcej, niż się domyślasz, że wiem. I wiem jeszcze coś, czego nawet ty nie wiesz — zaśmiał się. — No? I po chwili znów: — Kapitanie, nie chcę grozić. Ojciec milczał. Jaś skoczył do drzwi i szarpnął je. Były zamknięte od wewnątrz na klucz, jakby ojciec — gdy Tapert przyszedł — zechciał się zabarykadować, siebie i Taperta — dla tej sprawy między nimi. Zapewne z drugiej strony, od ulicy, zrobił to samo. Jaś uderzył w drzwi, raz i jeszcze raz, nikt mu nie otworzył. Mój ojciec wychylił głowę przez okno i powiedział: — Zmykajcie stąd. Ale już. Wyglądał jak obcy, brzydko, jakby na sylwetkę marynarza nałożyła się inna, zupełnie mi nie znana. Jakby to nie był on, mój ojciec. — Szybko. Siedzieć w ogrodzie i czekać. To było krzywdzące. Nie zrobiliśmy mu nic złego. Ale ten obcy człowiek, którym właśnie się stał, nie mógł i nie musiał zachowywać się tak, jak zachowywał się mój ojciec. Nie obchodził mnie, prawie. Ale jednak mój ojciec także w nim był, w tym obcym. Przez sekundę bez tchu wpatrywałam się w okno, puste już, po chwili z łomotem zamknięte. Potem odwróciłam się i pobrnęłam w głąb ogrodu, który mi nie pomógł. Obok szedł Jaś. — Odejdziemy stąd — zdecydowałam. — Nikt mi nie będzie rozkazywał. — Dokąd? Nie wiedziałam. — Nad rzekę — bąknęłam. — Zostanę. Zatrzymałam się i zmrużyłam oczy. — Maga, wrócę? — zacytowałam. — A jak co, to tchórzysz? — Nie. Głęboko zaczerpnął tchu. — Teraz nie mogę. Nie mogę odejść. To mój ojciec i coś mu grozi. Nigdy nie był dla mnie zły. — A ja? — Nie mogę. — Dobrze — oświadczyłam zimno. — Twoja sprawa. Ale już więcej na mnie nie licz. Nie podchodź. Nie chcę cię widzieć. Wymamrotał coś cicho. Kazałam powtórzyć to głośniej. — Jemu coś grozi. To ty zostań ze mną. — Nigdy — krzyknęłam i pobiegłam przed siebie, żeby nie widział moich łez. Wyskoczyłam z ogrodu przez otwór w parkanie, który rozwarł się jakby nie- 170 chętnie, zapamiętałam to. Potem wałęsałam się przed domem Starszej Pani, który już nie był domem Starszej Pani i nie wydawał mi się groźny, skoro jej ciało wyniesiono i złożono w ziemi. Czekałam na Adama, gotowa zawołać go i prosić o pomoc — ale nie wiedziałam, jakiej pomocy mógłby udzielić. Straciłam ojca, ledwie go odzyskawszy, zaraz potem, jak przestałam marzyć, żeby był jeźdźcem bez głowy. Pokłóciłam się z Jasiem. Osada pragnęła mnie wyrzucić. Był to widocznie dzień utraty. Może pogrzeb zaciążył na nim, może wszyscy pracowaliśmy, by taki dzień nadszedł i ZAPACH UTRATY, KOLOR UTRATY, jakiś gaz utraty nasączał okolicę. Nawet wesoły, różowy dymek, unoszący się z elektrowni przerabianej na fabrykę mebli, też miał posmak utraty. Nie wiedziałam, co powiem Adamowi, jeśli go zobaczę. Może poproszę go, by znów stał się sierotą i całe sieroctwo z osady z powrotem wchłonął w siebie. Byłam gotowa to zrobić. Poprosić go o dobrowolne przyjęcie sieroctwa, bo przecież właśnie stał się sierotą jakby odrobinę więcej — z chwilą śmierci Starszej Pani. Jeśliby tylko zechciał. Mógłby to zrobić dla nas wszystkich, znów przyjąć sieroctwo. Zdawało mi się, że wszyscy potrzebują, by sieroctwo skupiło się w jednym człowieku. Bowiem od kiedy on stał się Adamem i przestał być Chłopakiem, wszyscy trochę tracili i tracili, a tego dnia najwięcej. Adama jednak nie zauważyłam. Dom wydawał się wymarły. Tylko róże, jak gdyby nigdy nic, nadal bezszelestnie usiłowały go zdobyć i pochłonąć. I jakby były trochę bliższe celu. Obeszłam dom naokoło i znalazłam się na tyłach ogrodu Starszej Pani. Okna były otwarte i może wewnątrz znajdowali się ludzie, ale w cieniu pomieszczeń nic się nie poruszało. Wtedy ich dostrzegłam — z bardzo daleka. Szli wzdłuż rzeczki, to znikając w wierzbach, to ukazując się w słońcu. Adam i Alicja. Pobiegłam, jak mogłam najszybciej, krzycząc ich imiona. Dystans był za duży, żeby mogli mnie usłyszeć. Umilkłam więc i pędziłam co sił, potem przestałam ich widzieć, zmyliłam drogę, bo trzymałam się koryta rzeki, a oni podążali szlakiem wytyczonym przez ogrody, i szli pasem między ogrodami i stawami, i coraz głębiej zanurzali się w pas wiklin, w rozległe, nagrzane, wysuszone przestrzenie z szeleszczącymi trawami i zaroślami. W końcu cofnęłam się i spróbowałam jeszcze raz, i także wniknęłam w te rejony, w wikliny, przeszukiwałam je uważnie i powoli. Mogli być wszędzie, a ja mogłam natknąć się na nich w każdej chwili albo też ominąć o krok, dwa, wcale o tym nie wiedząc. Spóźniałam się coraz bardziej i traciłam nadzieję, że ich spotkam, miałam łzy w oczach, rezygnowałam — gdy nagle mignęła mi między strzelistymi witkami, utkanymi gęsto, niebieska koszula Adama. Po pogrzebie i on się przebrał, odrzucił 171 czerń żałobnego ubrania — wydało mi się to niestosowne i krzywdzące, gdyż przebierając się, jakby jeszcze raz odrzucał sieroctwo. Przystanęłam. Usłyszałam ich szept, jego szept, Adama. Padłam na czworaki, i, odchylając witki, centymetr po centymetrze zbliżałam się, powtarzając sobie w duchu, że nie chcę podglądać. Tylko ich nastraszę. Alicja ubrała się w sukienkę, także już nie czarną, lecz jednak odcieniem przypominającą o żałobie. Była to lekka, przewiewna sukienka z żorżety, może naprędce przefarbowana na ciemniejszy kolor. Z krótkimi rękawami, z dużym dekoltem. Zapamiętałam ją dobrze. Adam stał przed Alicją, lekko pochylony, i przez to niższy od niej, i powoli sięgał po jej rękę, jak kiedyś Jaś po moją, a Alicja spoglądała w dół, wzdłuż swego ramienia, jakby ciekawiło ją, kiedy dłoń Adama pokona odległość. Potem jej dotknął. Leciutko pokręciła głową, jej włosy podniosły się łagodną falą i opadły. Adam pochylał się ciągle i unosił jej rękę swoją dłonią powoli, tak powoli, że przez głowę przemknęło mi kilka domysłów na temat tego, co on chce właściwie zrobić, a ta ręka ledwie drgnęła, i ta druga ledwie się uniosła. I Alicja ciągle patrzyła wzdłuż swego ramienia, i ono się wznosiło, powoli, i ona wznosiła wzrok, bardzo wolno, aż wreszcie spod powiek wyłoniły się skrawki ciemnych oczu, półksiężyce, i to trwało, i trwało, i wreszcie cała, intensywna, głęboka tarcza jej spojrzenia ukazała mi się, w tym samym momencie, kiedy jego usta dotknęły jej nadgarstka. Leżałam na starych liściach, między witkami, badylami, chwastami, zataiłam oddech, ale jednocześnie buntowniczo zacisnęłam pięści, chwytając nimi badyle, skrawki zeszłorocznej roślinności, śmiecie. Ich szelest przywrócił mi przytomność. Przestraszyłam się, że mnie usłyszą. Tyle że na nic nie zwracali uwagi. Nie było ich. Adam ciągle jeszcze przytulał jej rękę do ust, mocniej i mocniej, nie pochylał się już — opadał na kolana i wreszcie dotknął nimi ziemi, a Alicja stała nieporu-szona: i tylko jej wzrok podążając za ręką i pocałunkiem znów zaszedł za powieki, niczym jakieś czarne słońce. Czekałam, już bez drgnienia. Ciągle wszystko działo się powoli. Mijały godziny i dni. Miałam czas na wszystko, gdy oni zamarli przede mną, nie widząc niczego poza sobą, miałam czas na złość, zazdrość, na ukłucie nienawiści do Alicji, potem do Adama, na rezygnację, wreszcie na zmęczoną ciekawość. Postanowiłam zostać tam do końca i zobaczyć, co oni jeszcze zrobią. Adam klęczał, a jej ręka ciągle była przy jego ustach, i klęcząc opadał jeszcze niżej i niżej. Druga ręka, jego ręka, wychynęła i nieskończenie powoli, ciągle powoli sięgnęła do biodra Alicji, dotknęła go, musnęła. I w tej samej chwili zaczęła opadać Alicja, jak on przed kilkoma minutami, osuwała się ze skupioną, może senną twarzą, w której było trochę rezygnacji, trochę przyzwolenia. Brakowało mi tchu. Serce tłukło w piersi. A ona ześlizgiwała się, aż uklękła także. Już nie całował jej ręki. 172 Patrzyli na siebie i to także trwało godziny lub dni. Widziałam jego głowę od tyłu, nieco z boku, włosy, tym razem zaczesane, a może skrócone, ucho, niejasny zarys policzka. Za to jej twarz rysowała się wyraźnie — i w ułamku sekundy z tej twarzy sfrunęło znużenie czy smutek, pozostało tylko surowe skupienie, które rozjaśniał stopniowo rodzący się wewnątrz uśmiech. Pochylali się, wpatrzeni, klęcząc. Wtedy zaczęłam się wycofywać, powolutku i bezszelestnie, traciłam ich z oczu, jej twarz przecięło kilka witek, jego głowę na pół zakryły liście — i dopiero wówczas się pocałowali, tak jakby ten ruch, osuwanie, ześlizgiwanie, dobiegł końca i ich wargi opadły na siebie. Uciekłam. Straciłam Adama. Kiedy po wielu sekundach czołgania mogłam się wreszcie unieść, bez lęku, że ich spłoszę szelestem, byłam już spokojna. Zostawiłam w wiklinach Adama z inną dziewczyną, ale to, co widziałam, nie mogło dłużej budzić zazdrości. To było, choć smutne dla mnie, także piękne i wiedziałam o tym bardzo mocno. Godziłam się na to, co się stało. Tak, dzień utraty trwał. Ale oni może zyskiwali, Adam i Alicja, i trochę cieszyłam się razem z nimi. Może ten dzień nie był aż taki okropny dla wszystkich. Przelotnie pomyślałam o chłopaku Alicji, tym z miasta. On także tracił, ale jeszcze o tym nie wiedział. Nie współczułam mu. Gdybym współczuła jemu, musiałabym współczuć także i sobie. W domu zastałam tylko babkę. Milcząc podała mi obiad, a kiedy jadłam, siedziała naprzeciw i świdrowała mnie wzrokiem, jakby i ona dostrzegła, że jestem inna niż rano. Jakby uznawała, że stałyśmy się równe. Czułam się dorosła. Straciłam tak wiele. Pogodziłam się z utratą. Zrozumiałam ją. Pomyślałam, że przestałam być dziewczynką. Byłam kobietą. Nie miałam wieku. Babka milczała. Skończyłam jeść, sprzątnęłam ze stołu i pozmywałam naczynia. Byłam dorosła i pożyteczna. Ale babka nie pochwaliła mnie ani jednym słowem. Obejrzałam uważnie swoje ubranie, nieco już zaniepokojona tym milczeniem, na bluzce widniało par£ plam, ale one nie mogły wzbudzić gniewu babki. Bo w tym milczeniu już wyczuwałam gniew. Szorty prezentowały się dobrze, nogi nie nosiły śladu zadrapań, ręce umyłam przed obiadem. Cichutko podeszłam do lustra i przejrzałam się. Zobaczyłam moją własną twarz, twarz dziewczynki, a nie kobiety bez wieku. Może oczy lekko ściemniały, a na policzkach, kiedy okręcałam głowę w różne strony, pokazały się delikatne cienie, jakby policzki straciły nieco pulchności. A może mi się wydawało. Tak, babka nie widziała, że dorosłam. Babka dyszała gniewem. Wróciłam do stołu. — Co się stało? Nie odpowiedziała. — Gdzie mama? — bąknęłam po chwili, pełna złych przeczuć. — Z tym! — odpowiedź zabrzmiała jak wystrzał. — Z tatusiem? — Z tatusiem? — powtórzyła sarkastycznie. 173 Sięgnęła do kieszeni fartucha i wyrzuciła z niej, tak jakby wyrzucała odrażające śmieci, blankiet telegramu. — Опіл to jednak wysłali — powiedziała spokojnie, ale mierzyła mnie spojrzeniem, które wprost fizycznie kłuło. — I on odpowiedział. Przeczytaj. Sięgnęłam po telegram. „Przyjeżdżam poniedziałek. Mam nadzieję. Stefan". — Ma nadzieję — wypaliła babka. — Cieką wam na co? Namąciłaś! — Już nie potrzeba — mruknęłam odkładając telegram. — On już tu nie jest potrzebny. Adam zniósł sieroctwo. I ma Alicję. Zaskoczyłam ją, ale tylko na chwilę. — Zniósł? Zobaczymy. A ty namąciłaś. Trzeba myśleć, kiedy się coś robi. Po co go wzywałaś? Nie odpowiedziałam. Dzień, w którym wysłałam telegram, wydawał się odległy. Jakby nie było go nigdy. Zapomniałam o telegramie. Wszyscy zapomnieli, bo tak wiele zaczęło się dziać. Ale telegram wyruszył i zrobił swoje. — Będzie was chciał zabrać. A myślałam, że nacieszę się córką i wnusią. Nagle miała łzy w oczach. Wisiały i nie spadały. — Ja niedługo umrę — powiedziała, otarła łzy palcem, otrząsnęła rękę i spojrzała na mnie groźnie: — Co się tak gapisz? Nie jestem z długowiecznych. Twój dziadek był z długowiecznych i żyłby jeszcze sto lat, gdyby nie pozwolił się zabić temu motocykliście. Aleja nie, ja nie pożyję. Chora jestem i chciałam mieć kogoś przy sobie, kiedy będę umierała. Stałam na baczność i trochę wytrzeszczałam oczy, bo babka nigdy tyle naraz nie mówiła. — Dziecko nadaje telegram, a on przyjeżdża, jakby uwierzył. Tfu. A córka zaraz z nim wychodzi i nie wiadomo, co się dzieje. — On nie jest zły — szepnęłam. — I nie zabierze nas. Machnęła ręką. — Nie wiesz, co zrobiłaś. Tu jeszcze nic nie jest zdecydowane. — Zamilkła, ale po chwili wybuchnęła: — Marta się waha. Twój ojciec chce, ale Marta nie jest łatwa, waha się, nie chce się sparzyć drugi raz. I jeszcze ten drugi się zjawia. Stęknęła nagle i trzepnęła się dłonią w usta. — I cicho — powiedziała. — Nie wyciągaj mnie na słowa. Zastanawiała się, skubiąc dolną wargę. — Przestraszyła się, kiedy go zobaczyła. Nigdy nie lubiłam tego Stefana, a on dziś do mnie podszedł jak do prawdziwej matki. — Zapomniała o mnie, ale tylko na chwilę. — Do całowania się brał. I Marta się zlękła. Przez ciebie. Dostaniesz za to. Poruszyła się, szukając ścierki, ale był to niemrawy gest i natychmiast zrezygnowała. Jej workowata suknia osunęła się na wątłym ciele, spod wysokiego kołnierzyka wychynęła pomarszczona, brunatna szyja. 174 — Nawet nie chce mi się ciebie uderzyć — wyszeptała. — Ale odpowiesz za to, jeśli Marta się załamie. Będziesz winna. Trzęsłam się ze zdenerwowania i strachu. Nie wszystko rozumiałam, co babka do mnie mówiła, ale to jedno sobie uświadomiłam: pojawienie się męża mojej mamy może mi odebrać ogród. I ojca, pomyślałam po chwili. I dodałam sobie: już go straciłaś. Potem zebrałam wszystkie siły. — Będę czarować — powiedziałam. — Odczaruję to. Nikt mamy nigdzie nie zabierze. Ani mnie. Zostaniemy z tobą. Przypadłam do babki, ale odsunęła mnie i zerknęła chytrze. — Chcesz, żeby twoja matka przez całe życie pozostała samotna? — O, do licha — jęknęłam. — I niech to diabli. Nie uderzyła mnie. Śmiała się, szeroko rozchylając usta, śmiała się okropnym, głośnym śmiechem. Jeszcze raz rzuciłam się na jej szyję, i śmiech umilkł, i babka zapłakała, a ja razem z nią. Bo żadna z nas chyba nie widziała dobrego rozwiązania dla mojej mamy. A może dla nas. Mama wróciła późnym popołudniem. Czyhałyśmy na nią. Przyszła sama i powiedziała, że wyprawiła swojego byłego męża z osady. Babka klasnęła w dłonie. Cieszyła się. Nie wiedziałam dlaczego, bo przecież nie lubiła także mojego ojca. I nie chciała, żeby mama została sama na całe życie. — Ale kazałam mu wrócić — dodała mama z gniewem. — Wróci za kilka dni. Po odpowiedź. I żeby zobaczyć się z Maga. Sądzi, że Maga jest po jego stronie. I może jest. A teraz idź — zwróciła się do mnie — i popatrz swojemu ojcu w oczy. Myślałam, że to tylko złośliwy żart z jej strony, ale to nie był żart. Wyrzucała mnie z domu. Stała przy drzwiach i czekała, aż wyjdę, a babka z zaciśniętymi ustami stała obok niej i czekała także. Poszłam. Nie zastałam ojca. Wałęsałam się pod jego domkiem i zastanawiałam się, jak to jest z mamą. Powiadałam sobie, że mama jest w sercowej rozterce, gdyż musi wybierać między dwoma mężczyznami. I może nie wie, do którego ją bardziej ciągnie. A może decyduje się na samotność. Byłam ciekawa, jak się odczuwa sercową rozterkę. Czy Alicja, całując się z Adamem, także ją odczuwała? Kiedy ja ją odczuję? Ale myślałam o sercowej rozterce mamy z coraz większą przyjemnością. Przez poprzedni rok była wiecznie ponura i milcząca. Lecz kiedy przyszła sercowa rozterka, mama zmieniła się. Mówiła więcej. Słuchała opowieści ojca. Bała się złocistych upałów. Uśmiechała się, a czasem płakała. Wyglądała tak, jakby się obudziła. Stała się młodsza. Jej sercowa rozterka była denerwująca, ale chyba w jakiś sposób dobra i potrzebna. Słońce zeszło poniżej dachów i za chwilę miało zniknąć. Dzień się kończył. Marzyłam o odpoczynku. Ruszyłam wzdłuż parkanu, nacisnęłam deskę, która kryła moje przejście. Ustąpiła skwapliwie. Zajrzałam do środka, tylko po to, by powiedzieć ogrodowi: dobranoc. 175 A tam królowały cienie. Koronki gałęzi rysowały się na różowym niebie niezwykle wyraźnie, uwydatniając każde załamanie i każdy listek. Panowała cisza, lecz ogród nie spał. Czekał. Szłam obok potężnych pni. Ich podnóża brodziły w wieczornej, niewyczuwalnej jeszcze prawie wilgoci, jakby wieczorem drzewa silniej ciągnęły z ziemi soki, i jakby trochę jej wypuszczały na zewnątrz, niewiele, tyle, żeby każdy, kto znajdzie się w pobliżu, odczuł ich wielką moc. Kochałam drzewa i szanowałam je. Szłam przez ogród, omijając z respektem ich kolumny, grabów i jesionów, dębów i kasztanów, sosen i świerków, plątana, topoli i wiązów, i wybierałam drogę tak, żeby każdemu z nich złożyć pełen respektu ukłon. Udawały, że mnie nie zauważają, a ja nie podnosiłam wzroku w górę, bo wtedy mogłabym zobaczyć, jak poruszają się liście i drobne gałązki, ulegając leciutkim powiewom wiatru. To nie było ważne — ten ruch. W górze znajdowały się jedynie nakrycia i ozdoby, klejnoty drzew, przybrania. Ale ich istota tkwiła niżej, w pniach. Okrążyłam jeden z nich, gładki i zielonkawy, nie dotykałam go, starałam się wchłonąć jego zapach. Musiałam zrobić wiele kroków, by zamknąć pętlę. Jaś siedział w altanie, na wprost wejścia, i najpierw zobaczyłam jego GORĄCZKOWE OCZY. Wstał, kiedy podeszłam, i zbliżył się nieco. Zatrzymałam się, dzielił nas stół. — Miałem nadzieję, że przyjdziesz i wybaczysz mi — szepnął. Leciutko pokręciłam głową. Pochwyciłam w jego głosie niepewność, może cień nieszczerości. A zdanie, które powiedział, brzmiało tak, jakby je sobie znacznie wcześniej ułożył i wiele razy przepowiedział. — Co z twoim ojcem? Zawahał się. — Nic. Chyba nic. Nie, nic. I szybko znów dodał: — Miałem nadzieję, że mi wybaczysz. — Wybaczyć? Co? Zająknął się. Potem wymamrotał, że powinien mnie posłuchać. Musiałam dobrze wytężać wzrok, żeby go widzieć. W altanie już gromadziła się noc. — Zapomnij o tym — szepnęłam. Było mi nieprzyjemnie i smutno. Od Jasia wiało niejasnym poczuciem winy. I nie tylko. Czymś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. Może nadzieją, ale nadzieją nieco podstępną i troszkę wyzywającą. Jakby chciał mnie do czegoś zmusić. — Mów — powiedziałam miękko. — Mów wszystko. Może ja też powinnam przepraszać. — Ja znów odchodzę — bąknął. Krzyknęłam: — Nie! 176 — Tak. Ojciec mnie zabiera. Ja... Wrócę, Maga — dodał ciszej. — Myślę, że kiedyś wrócę tu sam. Ale na razie on mnie zabiera, a ja go muszę słuchać. Chcę zostać. Czekałam. Zaczął mówić prędzej. — Kiedy on tu przyszedł, po pogrzebie, to zostałem z nim, bo myślałem, że on mnie potrzebuje. Ale on mnie nie potrzebuje. On nikogo nie potrzebuje. On po prostu chce mnie zabrać. Bo mówi, że to jego obowiązek. A ja go muszę słuchać. Ale on mnie nie potrzebuje, tylko że nie wolno mu mnie zostawić, bo takie jest prawo, że ojciec nie zostawia dziecka. — Nie mów tak — rzuciłam bez przekonania. — Nie chce mnie, ale mnie weźmie, i nie wiem, co ze mną będzie. Znów będę zły. — Zły? — Wiesz, jak to jest — wymamrotał. — Będę robił różne rzeczy, tam, w mieście. I on może mi kazać... Wiesz, co... — Wiem. Ale ty nie musisz być zły. — Będę. Bo muszę z nim pójść. A chcę zostać z tobą. Nigdy nie miałem nikogo, a teraz mam ciebie. Chcę zostać. — Wrócisz. — Będziesz czekała? — spytał natychmiast, jakby przez cały czas dążył do takiego obrotu rozmowy. Jakby szukał od początku okazji, by móc zadać to pytanie. — Czekała? Nie mogłam mu obiecać. Nie był Adamem. Nie był też kimś, kto mógłby kiedyś stać się podobny do Adama. — Chcę kogoś mieć. Chcę, żebyś czekała. — Jasiu... — zaczęłam, ale przerwał mi i powtarzał, że chce, żebym czekała. On kiedyś wróci i będziemy razem. — Jesteś moją dziewczyną — powiedział gorączkowo i zaczął obchodzić stół. Zatrzymałam go gestem. — Maga! Zastanawiałam się, co mogę mu powiedzieć, ale nie przychodziło mi do głowy nic rozsądnego i nic, co by go zadowoliło. — Patrzyłem na ciebie — powiedział nagle. — Kiedy stałaś po prysznicu. Widziałem cię. Jakby nagą. — Czego chcesz? — wyszeptałam. — Żebyś mnie pocałowała. — Dobrze — zgodziłam się nagle, prawie ze zdumieniem usłyszałam swój obcy głos. Myślałam o pocałunku, który widziałam rano. Ale ten pocałunek, teraz, miał być inny. Znów się poruszył i wychodził zza stołu. Znalazł się przy mnie, staliśmy w wejściu do altany i pomyślałam jeszcze, że ogród wszystko zobaczy. Nie miałam na to ochoty. 12 Ślady raju 177 Bezgłośnie przeprosiłam ogród. Powiedziałam bezdźwięcznie: — Ty wiesz, że ja nie chcę. Lubię Jasia, ale nie chcę. Kiedyś przyjdzie ktoś inny. Ktoś taki jak Adam. Przedstawię ci go. A z Jasiem muszę. Bo on tego potrzebuje. Bo może coś zrobić. On nie jest taki, jak ty i ja. Jak my wszyscy w osadzie. I nie zrozumiałby, gdybym powiedziała, że go nie pocałuję. Ogród chyba słuchał, ale nie dał mi znaku. Jaś objął mnie i przytulił tak mocno, że poczułam jego bijące serce. Potem jego wargi przycisnęły się do moich, i staliśmy tak przez chwilę, a potem odskoczył. — Będziesz czekała? Obojętnie skinęłam głową. — Ja wrócę. Nie jestem taki słaby. Umiem różne rzeczy, których nie umie żaden chłopak w osadzie. Jeszcze mnie nie znasz. Będę się tobą opiekował. Stał w wejściu i w świetle gasnącego dnia jego twarz była dobrze widoczna. Słaba, przymilna i pełna oczekiwania, bardziej niż kiedykolwiek podobna do twarzy Taperta, choć przecież byli tak różni. — Chcesz? — szepnął. Zlękłam się go. Jego głosu i tej twarzy. Jeszcze raz przytaknęłam. Jakoś mniej go lubiłam niż parę minut wcześniej. — Maga — szepnął po chwili. Powoli zwróciłam głowę w jego kierunku. — Tak. — Maga. Rozbierz się. Przestraszył go wyraz mojej twarzy, bo zaczął powtarzać: — Maga, Maga. Proszę. I dodał: — Przecież już cię widziałem. Maga. Obiecałaś. — Nie — rzuciłam przez zaciśnięte zęby. Żałowałam obietnic i żałowałam, że w ogóle przyszłam do ogrodu. — Maga, proszę cię. Odwróciłam się. Krzyknął: — Ja się ciebie nie wstydzę. I wtedy to zrobił. Po raz pierwszy w życiu poczułam, jak to jest, kiedy komuś nogi wrastają w ziemię. Nie wiem, jak długo to trwało. Nie mogłam kiwnąć nawet palcem. Wydawało mi się, że policzki przeszywa mi tysiąc stalowych igiełek, a jednocześnie czułam zimne dotknięcie wiatru, którego w ogóle nie było, i dreszcze od tego wiatru, a potem zalała mnie wściekłość i poczułam się wolna. Jaś mówił cicho: — Zrób to. Zrób to i ty. A ja krzyczałam. Bo on się rozebrał. Stał przede mną nagi, osłaniając się lekko. I zaczynał się już bać, ale powtarzał: — I ty. I ty też. 178 Popatrzyłam na niego zimno, z ciągle jeszcze rosnącą, buzującą wściekłością. Najchętniej skoczyłabym i biła, póki nie zacząłby prosić o litość. Byłam tak silna w tamtej chwili, że mogłabym to zrobić. Ale nie potrafiłabym go dotknąć, nagiego. Patrzyłam i zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam odejść, póki nie powiem, co o nim myślę. Jeszcze nikt nigdy tak mnie nie obraził. Musiałam go zniszczyć. Wtedy w ostatnim geście odwagi czy rozpaczy rozchylił ręce i wyszeptał: — Patrz. Olśniło mnie. Wiedziałam, jak go ugodzić. Musiałam tylko skupić się na tej różnicy między chłopakiem i dziewczyną. — Jest mały —-, syknęłam. — Jest mały i śmieszny. Wreszcie mogłam odejść. Ruszyłam niespiesznie i trwało to dość długo, nim do niego dotarło, co powiedziałam. — Chcesz być chłopakiem — wrzasnął — a nie masz go wcale. — Jest tak mały i śmieszny, że nie warto go mieć — wycedziłam jadowicie. — Byłam idiotką, że chciałam być chłopakiem. Ubierz się. Nie bądź głupi — dodałam jeszcze. — Straciłeś mnie. Nie wiem, co robił. Odchodziłam spokojnie, nie oglądając się, a potem dobiegł mnie słaby, przybliżający się tupot jego nóg. — Maga, wróć. Jego ręka dotknęła mego ramienia, odtrąciłam ją gwałtownie. Zatrzymał się. — Maga, wróć — powtórzył, a potem krzyknął. — Będę zły. Zobaczysz, jaki będę zły. Będę kradł. Drzewa mnie przyjęły, czekały ich pnie, spokojne i wyniosłe. Popędziłam między nimi, skryłam się za jednym, przeskoczyłam za drugi, przylgnęłam policzkiem do trzeciego i byłam bezpieczna. Jaś krążył w pobliżu, krzyczał, groził i obiecywał, a potem umilkł i chyba odszedł. Płakałam oparta policzkiem o pień, bo straciłam przyjaciela, bo on mnie stracił przez jeden głupi pomysł, który jednak był jego pomysłem, i Jaś musiał za niego odpowiadać. Drzewa pocieszyły mnie, ale nie mogłam wracać do domu. Nie w tym stanie. Nie do mamy, która przeżywała rozterkę. Namacałam w kieszeni klucz, nie rozstawałam się z nim. Było już zupełnie ciemno, kiedy dotarłam do szopy. Znalazłam na ziemi latarkę, którą kiedyś upuściłam, spróbowałam ją zapalić. Dawała światło niespodziewanie silne. Klucz przekręcił się w zamku cicho, jakby go często używano, zawiasy nie skrzypnęły nawet. Stanęłam w progu, skierowałam snop światła na ziemię, a potem do góry, wprost w niebo. Jeszcze omiotłam światłem ogród, dając drzewom znać, gdzie jestem i co robię, i świeciłam tak długo, aż zaczęło mi się zdawać, że otrzymuję odpowiedź. Przyzwalającą, ale i trochę obojętną. Wtedy znów poświe- 179 ciłam na ziemię, w głąb baraku. Walały się tam zmieszane z kurzem wióry, w wielkiej ilości, potem wychwyciłam worki, zawierające żaglowe płótno — poznałam je — i prześliznęłam światłem po zwojach lin. Pod nogami zatrzeszczało, gdy postąpiłam w głąb szopy. Przyciągnęłam do siebie skrzydła wrót, huknęły i wreszcie zdecydowałam się spojrzeć na jacht. Jego kształt wyskoczył z ciemności, nie cały kształt, fragmenty. Przez dłuższą chwilę trzeba było przesuwać strumień blasku wzdłuż burt, by ocenić ich linię, potem wzdłuż stępki, wreszcie sięgnęłam znów wyżej i latarka ujawniła zarys rozpoczętej kajuty, jeszcze pozbawionej okienek. Był piękny. Był cudem ten jacht i wiedziałam wreszcie, dlaczego ojciec go ukrywał, a ogród się na to godził. Zdawało mi się, że wiem. Podeszłam jeszcze bliżej, żeby go dotknąć, raz tylko. I musiałam przystanąć. Zacisnęłam oczy, otworzyłam je znów. Oszukano mnie. Kolor burt był nierówny, obok kilku świeżo, ale niechlujnie, założonych desek biegły stare, pokryte kurzem, niemal sczerniałe, a gdy ręka wyciągnęła się i dotknęła jednej z nich, byłam pewna, że palec zanurza się w spróchniałe drewno. Był stary. Ktoś kiedyś zaczął go budować, a potem zrezygnował. Jacht leżał w szopie czy baraku przez lata, bezużyteczny, porzucony, symbol porażki, a może obojętności. Próchniał, butwiał, żyły w nim pewnie myszy. Po latach ktoś wrócił i próbował połatać to, co pozostało, ale czynił to bez przekonania. Odwróciłam się, cicho wyszłam z baraku, zamknęłam wrota, przekręciłam klucz i po chwili namysłu zostawiłam go w zamku. Nie musiał należeć do mnie, ani klucz, ani jacht. Zasygnalizowałam drzewom, że już wiem wszystko, że widziałam, a potem szerokim łukiem odrzuciłam latarkę daleko od siebie. Paliła się w locie, upadła z trzaskiem i zgasła. W domku ojca było jasno, a ojciec siedział na progu i trzymał na kolanach Jasia. Przystanęłam przed nimi, dając do zrozumienia, że chcę wyjść. — Pogódźcie się — powiedział ojciec. — Nie. Skinął głową. — Byłaś tam? — Tak. Nadal czekałam, aż mnie przepuści. Ani drgnął. — Siadaj. Nie poruszyłam się. -T- Mówię, siadaj — odezwał się tak ostro, że musiałam usłuchać i byle jak, niezręcznie przycupnęłam. Z dala od niego. Od razu zaczął mówić, zaczynając prawie w pół zdania. Słuchałam pogardliwie. Cóż mógłby jeszcze opowiedzieć, kiedy wszystko straciłam? Nie patrzył na mnie, nie zwracał uwagi na Jasia, mówił jakby do siebie, jakby ciągle w nim dźwięczała jedna, jedyna, nieskończona, 180 NIEPRZERWANA OPOWIEŚĆ. Od lat słyszałem, że istnieją dwa małe lądy i płytkie morze, które je przedziela. Nie wiadomo, jakie są lądy i jakie jest morze, ale uporczywie powtarzano, że istnieją. I to wystarczyło. Dwa małe lądy i płytkie morze. Chciałoby sieje znaleźć, skoro istnieją. Lecz pogłoski były niejasne, koordynaty niepewne, a nawet wręcz bałamutne, a różne wersje wzajemnie sobie zaprzeczały. Oczywiście, z biegiem lat gromadziłem coraz więcej szczegółów. A to, że jeden z lądów jest pustynią, a drugi przepiękną krainą o łagodnym klimacie i strojnych lasach. To znów, że morze daje się tam przejść w bród i tylko pośrodku tego przesmyku należy strzec się piaszczystych węży, które lubią unieruchomić piechura. To znowu, iż jeden z lądów jest groźnym wulkanem, od czasu do czasu pustoszącym drugi ląd. Albo wreszcie, że morze jest od wieków przystanią strzaskanych galer, korwet, fregat, kogg, kliperów, parowców. Ale ani przez chwilę nie wierzyłem, by któraś z tych opowieści zawierała choć źdźbło prawdy. Każdy, kto mi opowiadał o lądach i morzu, dawał własną wersję. A ja widziałem je w marzeniach jeszcze inaczej. Pewne było tylko jedno. Że istnieją. Dwa małe lądy i płytkie morze między nimi. W to wierzyłem. Przez lata całe szukałem ich, przekonany, że rozpoznam natychmiast, jeśli tylko znajdą się w zasięgu lunety. Byłem także przekonany, że moje domysły na temat ich charakteru są najprawdziwsze i że zastanę na nich właśnie to, czego się spodziewam. (— Co?— spytałam mimowolnie i natychmiast zacisnęłam usta, bo postanowiłam się nie odzywać. — Och, nieważne. Słuchajcie.) Właściwie szukałem ich od dnia, w którym uciekłem z domu. Nie wiedziałem jeszcze o nich, ale to one skłoniły mnie do wyjścia w świat. Te dwa małe lądy i płytkie morze. One skłoniły mnie do wędrówek, do robienia różnych rzeczy w różnych miejscach. Tak, szukałem ich, choć nie umiałem ich nazwać. I dopiero pewien stary marynarz powiedział mi kiedyś: — Istnieją dwa małe lądy i płytkie morze. — Gdzie? — spytałem go. Zmrużył oczy, popatrzył ponad moim ramieniem na morze i odparł: — Dwa małe lądy i płytkie morze. Potem odszedł. Długo nie ruszałem się z miejsca, olśniony tymi słowami: — Dwa małe lądy i płytkie morze. Wiedziałem natychmiast, że to ich właśnie szukam. Chociaż może — nie śmiejcie się tylko — może gdyby ten marynarz powiedział mi: — Istnieją wyspy lodowe. Albo: — Istnieje samotna skała. 181 ... gdyby tak mi powiedział, może szukałbym wysp lodowych lub samotnej skały. Nie wiem. Wydaje mi się, że szukałbym ich trochę mniej niż dwóch małych lądów i płytkiego morza. W zestawieniu tych słów znajdowałem bowiem trochę więcej tajemnicy. Szukałem ich. (— Znalazł pan? — spytał Jaś. Byłam mu prawie wdzięczna za to pytanie, bo słowa ojca: dwa małe lądy i płytkie morze, brzmiały dla mnie monotonnie i usypiająco, choć słodko. — Poczekaj. Dojdziemy do tego. Zamilkł. Wydawało mi się, że tego dnia opowiada z mniejszym przekonaniem, niepewnie, jakby powiedział już wszystko, lecz zdawał sobie sprawę, że oczekujemy czegoś więcej.) Znalazłem wyspy lodowe. Poznałem samotne skały. Bywałem w niebezpieczeństwach i przygodach, które do dziś mnie straszą lub rozśmieszają. A potem wróciłem tutaj, bo straciłem nadzieję, że znajdę dwa małe lądy i płytkie morze. Znalazłem. Znalazłem... (Urwał, a ja wstrzymałam oddech, gdyż oczekiwałam, że powie: — Znalazłem Piękną. Ale on się tylko zająknął.) Znalazłem tu wiele, wiele zmian. Nie poznawałem osady. Stała się inna, niż zachowałem ją w pamięci, i chyba piękniejsza. Bardziej ogrodowa. Wiedziałem, że jest moim domem, ale kiedy już tu osiadłem, okazało się, iż dwa małe lądy i płytkie morze nadal czekają na odkrycie. Tylko nikt już nie chciał mnie słuchać, kiedy proponowałem wspólną wyprawę. Musiałem spróbować sam, jeszcze raz. Ale jeszcze raz wróciłem z niczym. Osada nie zmieniła się przez ten czas. Była ta sama pora roku i minęły tylko dwa lata od mojego wyjazdu. Tylko dwa lata, lecz nikt mnie nie oczekiwał, więc wyruszyłem znów. Nie umiałem robić nic innego, tylko szukać. Szukałem jeszcze przez jakiś czas. Zapadło MILCZENIE. Zaskoczyło nas. Trwało długo, bo oboje, Jaś i ja, spodziewaliśmy się, że ojciec wznowi opowiadanie, i że w tym opowiadaniu zacznie się coś dziać. Że pojawi się Piękna. Ale ojciec milczał tak długo, że Jaś spytał wreszcie: — A dwa małe lądy i płytkie morze? Wyrecytował to starannie. — Nie istnieją — uciął ojciec. Milczenie, znów długie. — Ja je znajdę — oświadczył Jaś. Ojciec nie powiedział nic. — A Piękna? — spytałam wyzywająco. — Daj spokój — mruknął pojednawczo i pochylił się, żeby mnie pogłaskać. 182 Odsunęłam się. — Zawsze przecież musi być jąkaj Piękna. Westchnął i zdjął Jasia z kolan. — Jest tylko jedna. — Ty nigdzie nie pływałeś — powiedziałam ze ściśniętym gardłem. Jaś krzyknął przenikliwie i rzucił się na mnie. — Przestań! — poczułam jego pięść, trafił mnie w ramię. — Ty mała wiedźmo. Ojciec zagarnął go szybkim ruchem, odciągnął i szeptem uspokajał. Ale ja już mu wszystko wybaczyłam, wszystko wybaczyłam Jasiowi w tej chwili, kiedy krzyknął i kiedy mnie uderzył. Był lepszy ode mnie. Mimo sceny przed altaną był lepszy. Zrozumiałam to natychmiast, ale było za późno. Słowa już padły. — Masz rację — przytaknął ojciec, wstał i odwrócił się, i wszedł do domku. — Nigdzie. Nigdzie nie pływałem. Jaś dyszał nienawistnie, ale nie próbował już atakować. To nie miało sensu. — Przepraszam — powiedziałam. Odwrócił się. — Przepraszam cię za wszystko. — Zaloty Jasia — powiedział głośno. — Zaloty Jasia. Może jesteś mądra, ale z nas dwojga to ty jesteś zła. Ojciec znów stanął na progu. Obie ręce miał zajęte. Wyciągnął je do nas. Światło padało nań z tyłu i nie od razu zrozumieliśmy, co tam ma. Była to potworna, czarna maska, wyrzezana z drzewa, i spory, zakrzywiony, także ciemny nóż. — Obiecałem — powiedział cicho ojciec. — Nieodpowiednie dla dziewczynki, ałe prawdziwe. Z Malajów. Weźmiesz? Wiem, że prawdziwe. Nie gniewał się na mnie. Pociągnęłam nosem, wstałam, przyjęłam kris czy jak się tam zwał ten nóż. Nie potrzebowałam go. Niespodziewanie dla siebie dygnęłam. Może ojciec nie mógł mi ofiarować niczego więcej. Jaś wziął maskę, niezdecydowanie obracał ją w rękach, spojrzał na mnie i po błysku w oczach zrozumiałam, że z żalem odrzucił myśl o założeniu jej na twarz. Podał mija. Rezygnował z zabawki. Godził się ze mną. — Teraz możesz iść — powiedział ojciec. Usunął się. Prześlizgiwałam się obok niego, gdy podniósł rękę i zawahał się, trzymając ją tuż nad moimi włosami. Przystanęłam. Dotknął ich łagodnie. Wsunęłam nóż za pazuchę. — Jeszcze jedno — powiedział ojciec. — Zgodziłem się dać alibi ojcu Jasia. Tej nocy, nocy włamania, spał tutaj. Zawróciłam i pocałowałam go. Szeptał coś. Kazałam mu milczeć. Powiedziałam, że nie musi się tłumaczyć. — Najpóźniej pojutrze wyjedzie — szepnął. — Z Jasiem. Był moim przyjacielem. — Nie mów nic. — Tak — powiedział. — Dobrze. Wróć do mnie. Bez wody pod kilem ADORACJA OGRODU była moim dziełem. Nikomu się tym nie chwaliłam, lecz ojciec chyba podejrzewał prawdę. Stara Kolińska, matka wozaka, i Irena Ługowska, mieszkająca w domu Jaku-cia, którego była teściową, lubiły wieczorem zajrzeć do kościoła i pomodlić się przed snem w świętym miejscu. Gust i Dobrian twierdzili wprawdzie, że przyłapali kiedyś obie staruszki, jak siedziały przed kościołem, ukryte dobrze między przyporami, i może modliły się, może, ale do butelki. Gustowi i Dobrianowi nie bardzo ludzie wierzyli, ale miło też powtarzać plotki, więc je powtarzano. A na Kolińską i Ługowską spoglądało się podejrzliwie, do tego stopnia, iż na jakiś czas zarzuciły pobożne nawyki. W końcu wiosny wróciły jednak do nich i codziennie można je było widzieć, jak spieszą, by zdążyć przed zamknięciem kościoła. Obie w ciemnych sukniach, w chustkach na głowach, z ogromnymi torbami, które nie wiadomo dlaczego ze sobą'wlokły. Wracały bardzo późno, jakby modlitwa im nie wystarczała, i jakby musiały — już po zamknięciu świątyni — do syta ze sobą pogadać. Zapewne któregoś z takich wieczorów Ługowska opowiedziała Kolińskiej o tym, co wiedziała od Odjabłka na temat nocnej wyprawy do ogrodu. Przedstawiła całą sprawę barwnie i zdrowo nabujała, bo Kolińska, zawołana gawędziarka, później powtarzała jej słowa, a kiedy ta wersja doszła do mnie, ledwie rozpoznałam szczątki rzeczywistych wydarzeń. Dowiedziałam się, że co noc przemykam do ogrodu. A kiedy z niego wychodzę, nie jestem już dziewczynką, lecz to wyrostkiem, to mężczyzną, to znów dorosłą kobietą, i to kobietą dziwnie podobną do mojej matki. Ale i Ługowska, i Kolińska, obie przysięgały, że to zawsze byłam ja. Przecież nikt inny nie znał drogi do ogrodu, a Po hoży, to znaczy mój ojciec, nikogo przez swój domek do ogrodu nie wpuszczał. Jak wcześniej jego matka, i jak jego z kolei ojciec, póki żył. Kolińska opowiadała, że do ogrodu dostawałam się nie przez dom, ale przez parkan. Wnikałam w parkan, jakbym się w nim roztapiała. Łysy i Odjabłka — opowiadała Kolińska — wielokrotnie szukali przejścia i ani razu go nie znaleźli. Dlatego w końcu postanowili czyhać na mnie nocą i wejść tuż za mną, zanim przejście się zamknie. Kolińska rozczulała się, dodając, że może to i łobuziaki, ale jakie za to dzielne. Jak postanowili, tak zrobili. A ledwo weszli do środka, poczuli niepokój ogrodu. Wtedy właśnie, gdy zatrzymali się w mroku, pełni bojaźni, i pragnęli wyjść, tyle że nie wiedzieli, w jaki sposób, ogród nagle odezwał się: — Czego chcesz? 184 Nie do nich mówił, a do mnie. Wówczas ja z wrzaskiem wyskoczyłam z ogrodu, a włosy moje pełne były niebieskich błyskawic albo innych płomieni. Wyskoczyłam z ogrodu innym przejściem. Nagle otworzyła się dziwna brama, niby kuta w srebrze, a ja zniknęłam w niej, jakbym leciała. Chłopcy zdołali przeskoczyć tuż za mną, ale chyba nie bramą, a innym przejściem, zwyczajniejszym. Trudno było z nich coś wydusić. Przez dwa dni przyciskali ich i rodzice, i inni krewni, a oni ani be, ani me. Tylko łypali przerażonymi oczyma. Kolińska opowiadała tak, a Ługowska przytakiwała. Obie doszły do wniosku, że ogród do czasu znosił moją obecność, ale w końcu mnie wypędził, gdyż byłam mu zbyt niemiła. Potem milkły, a któraś z nich dodawała, że Pohoży jest mądrym i zacnym człowiekiem, ponieważ nikogo do ogrodu nie wpuszcza. Jak widać, ich wiadomości były niepełne. I o tym, że w ogrodzie prawie zawsze ktoś przebywa, nie wiedziały. Obie plotkowały w ten sposób co dzień pod sklepem, a każde ich wieczorne spotkanie w kościele przynosiło nowe rewelacje. Zmyślać umiały wybornie i obydwie stanowczo wierzyły w to, co im się wyobraziło. Wieczorem tego dnia, kiedy dokładnie obejrzałam jacht, mniej więcej o tej samej porze, gdy otwierałam szopę, Kolińska i Ługowska wracały z kościoła do swych domów. Szły wzdłuż stawów, na tyłach ogrodów. Dlaczego tamtędy, nie wiadomo. Gust i Dobrian natychmiast powtórzyli swoje podejrzenia, ale kiedy Kolińska spokojnie podniosła głos i zaczęła opowiadać, co widziały, obu silnych chłopów szybko uciszono, gdyż następnego dnia rano pod sklepem zebrało się sporo słuchaczy. Przyjaciółki mówiły, że szły sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, rozmawiały o codziennych sprawach, cichutko. Doszły na tyły ogrodu Pohożego i nagle zobaczyły światła. Drzewa jarzyły się, jakby objęły je płomienie, a od dołu biły jeszcze silniejsze blaski. Kobiety przystanęły, przestraszone. Przypuszczały, że ogród zapalił się, ale szybko zrozumiały, że to, co widzą, to ognie wcale nie gorące, po prostu piękne, błękitne i czerwone, i zielone, i spokojne. Ognie te bezgłośnie grały na gałęziach drzew, a z dołu pomagały im lśnienia o podobnych kolorach, tyle że mocniejsze. Nagle rozległ się łoskot, taki łoskot, jaki musiał zagrzmieć — tak mówiła Kolińska, a Ługowska potakiwała gorąco — kiedy zatrzaskiwano bramy raju. Światła natychmiast zgasły, od ogrodu pociągnęło słodkim zapachem. — Pomarańczówki — wtrącił Gust, ale wszystkie kobiety czekające pod sklepem na dostawę pieczywa zaraz go zakrzyczały. Przypomniały Gustowi przy okazji, że już mu się raz coś głupiego przywidziało, i że uszkodził sanitariusza, bo myślał, że to włamywacz. I że będzie miał sprawę sądową. Gust odszedł nieco na bok, a Dobrian po raz pierwszy w życiu nie podążył za 185 przyjacielem, lecz pozostał przy kobietach, by wysłuchać do końca. Zresztą później Gust wypytał go o to, co mówiono, i wypytawszy, jakoś się nie śmiał. Kolińska i Ługowska powiedziały, że kiedy światła zginęły, a łoskot oznajmił zatrzaśnięcie bramy, obie rzuciły się na kolana. Patrzyły w ciemność, czekając na jakiś znak, i modliły się gorąco. Nie widziały nic. Aż nagle z ogrodu wystrzeliła smuga światła, świetlista smuga, i wzbiła się, i pomknęła w noc. Wróciły do domu dopiero nad ranem. Kiedy one tak pytlowały pod sklepem, powoli zbliżałam się do domu mojego ojca, zastanawiając się, jak mnie przyjmie, i co mam mu powiedzieć. Dręczyła mnie jego ostatnia opowieść, śniłam ją całą noc: o dwóch małych lądach i płytkim morzu. Prześladował mnie obraz zmurszałej łodzi ukrytej w szopie. Niepokoił mnie Jaś. — Myślę, że istnieją dwa małe lądy i płytkie morze — bąknęłam na przywitanie, gdy ojciec mnie wpuścił. Uśmiechnął się. Z szuflady w kredensie wyciągnął bardzo szeroką pocztówkę. Przedstawiała dwa brzegi, między którymi leżało morze, a nad jego wodami wisiał ażurowy most. — To nie to — powiedział — ale już coś, prawda? — Prawie to — przyznałam ostrożnie. Włożył pocztówkę do szuflady. — Wiesz, gdzie leży. Możesz ją zawsze obejrzeć. I są tam jeszcze inne. Zajrzyj do nich, kiedy coś wyda ci się tylko bajką. Jakieś marzenie. Zaglądaj. Może znajdziesz... — wzruszył ramionami. — A Jaś odszedł już z ojcem — dodał. — Nie wrócą? Dotknął dłonią podbródka i potarł go. — Myślę, że wrócą. On stąd nie odejdzie tak łatwo. Nie odejdzie z pustymi rękoma. Ale nie wiem, kiedy przyjdą. Nie wiem, na jak wiele on się ośmieli. Nie pytałam, na co ma się ośmielić Tapert. Ojciec albo by nie odpowiedział, albo zapoznałby mnie z nową sensacją. Sensacji wolałam unikać. Na razie musiałam uporządkować sobie to, co już się wydarzyło. — Pójdziesz do ogrodu? — spytał ojciec. Skinęłam głową. — Ja chyba też. Chyba zajrzę do szopy — powiedział. — Może jednak warto. Ale nie zdążyliśmy wyjść z domku. Usłyszeliśmy głosy, a po chwili stukanie do drzwi. Ojciec otworzył. Na progu stała Kolińska. — Czy mógłby pan wyjść na chwilę? Ojciec wyszedł i przystanął raptownie. Wyjrzałam zza jego pleców. Na drodze przed domkiem, na ulicy, stało ze dwadzieścia kobiet i kilku mężczyzn, rozpoznałam Gusta i Dobriana, i Jakucia, i Mrozickiego. Po chwili wypatrzyłam Łysego i Odjabłka, nieco przestraszonych, ale udających zuchów. Kiedy mnie dojrzeli, wycofali się za plecy dorosłych, a zaraz później ruszyli biegiem, bo do gromady podchodził Szczepan Szczepan w nowiutkim, granatowym ubranku. Biły od niego 186 duma i radość — bo miał pozostać w swoim szóstym domu. Nie wiedział, że mnie to zawdzięczał, moim czarom. Łysy i Odjabłka wzięli Szczepana Szczepana między siebie i odprowadzili na bok. Przez dłuższą chwilę szeptali mu do ucha. Później się okazało, że mówili, co mu zrobią, jeśli piśnie słowo o ich wizytach w ogrodzie. Zrozumiał. Nigdy nic nie powiedział. Zresztą nie zdążył. Tymczasem Kolińska ciągle szeptała do mojego ojca, a ojciec rozglądał się po zebranych, raczej rozbawiony niż zaciekawiony. I jednocześnie zrezygnowany. W końcu zwrócił się do Kolińskiej: — Nie rozumiem, o co właściwie chodzi. Kolińska znów zaszeptała, jeszcze ciszej. Jakaś kobieta lękliwie zbliżyła się do parkanu, pogłaskała go, a potem przeżegnała się szybko. — Jaki raj? — spytał ojciec. Kolińska położyła palec na ustach i zamrugała znacząco, dając ojcu znać, że i ona, i wszyscy inni dochowają tajemnicy. Potem znów szeptała. — Chyba się, kobiety, ośmieszacie. I mężczyźni też — ojciec wzruszył ramionami i zaczął się wycofywać. A ja z dziwnym ssaniem w dołku przypomniałam sobie moje klątwy. Moją obietnicę, że jeszcze wszyscy będą się śmiać z tych, którzy tam wtedy byli, pod sklepem. — Chcemy tylko zobaczyć — odezwał się Gust, kiedy stwierdził, że Kolińskiej zabrakło argumentów i gotowa się wycofać. — Chcemy go tylko zobaczyć. Od lat nikt go nie widział. Od lat. Każdy ma swój ogród. I każdy by chciał swój ogród poprawić, jeśli się uda. Na wzór tego — zająknął się — i na podobieństwo. — O właśnie — przytaknął z powagą Dobrian. — Na wzór i tego... Pociągnęłam ojca za rękaw. Nie zwrócił na mnie uwagi. Powoli przenosił coraz bardziej pochmurny wzrok z twarzy na twarz. Nie tak dawno ci sami ludzie stali u furtki Starszej Pani. I także chcieli wejść. A Starsza Pani umarła. — Zobaczyć przecież wolno — rozważnie oświadczył Mrozicki. Wyjął papierosy z kieszeni, zawahał się, popatrzył na parkan i skwapliwie schował paczkę do kieszeni. Ojciec obejrzał się na mnie. Wahał się. — Rzucimy okiem, trawy nie pognieciemy — oświadczył Gust. — Tylko tę małą pan pilnuj — dorzucił Mrozicki. Jeszcze jedna kobieta przeżegnała się, patrząc na mnie. Z gromady wybiegł okrzyk: — Wiedźma! Ojciec objął mnie i uśmiechnął się nagle, skąpo, szybko. Był to stężały uśmiech, bliski gniewu. — Już nie — powiedział. — Już nie jest. Ogród ją odmienił — dodał nagle, trochę niewyraźnie, ale wszyscy go zrozumieli. Ja także, ale mnie chodziło nie o słowa, a o to, że w tej chwili podejmował decyzję o wpuszczeniu ludzi do ogrodu. Tylko żądał w zamian za to, by oni uznali, 187 że ogród mnie wyleczył. Że z wiedźmy zrobił zwykłą dziewczynkę. I ojciec wstydził się, że robi takie sztuczki. Że musi. Ale chciał, żeby mi wszyscy dali spokój, a może nawet uznali za swoją. — Maga jest zupełnie inna — powiedział wyraźniej ojciec. — Sam jej nie poznaję. Wszyscy patrzyli na mnie. Ktoś jeszcze splunął, tfu, pogańskie imię. Ale wreszcie znalazło się trochę łagodności w tych spojrzeniach. Ojciec odsunął się. — Wejdźcie. Ale nie wchodźcie zbyt głęboko. Na chwilę. Otwórz tamte drzwi — zwrócił się do mnie. Po sekundzie przepuszczałam sznureczek mężczyzn i kobiet, a gdy wszyscy przeszli, i przeszedł ojciec, stanęłam za ludźmi. Parę kobiet uklękło, ale zgorszony szept Gusta poderwał je z ziemi: — Tu nie kościół. I nic nie wiadomo. Ogród przedstawiał się jak rozległy park, o kępach drzew oddalających się od nas i niebieszczejących w rozległej perspektywie. Dołem biegły trawniki, pełne klombów kwitnących płomieniście, a z trawy także wytryskiwały kolory. Był nieruchomy, jak obrazek. Trochę speszony, trochę kokieteryjny, trochę ciekawy ludzi, którzy go przyszli obejrzeć. A przede wszystkim spokojny i zapraszający do marzycielskich wędrówek. Ludzie zatrzymali się niedaleko domku i spoglądali w milczeniu. Pierwszy odwrócił się Mrozicki. Z westchnieniem podszedł do ojca i znieruchomiał na moment, jakby chciał coś powiedzieć, potem popatrzył na mnie, zupełnie spokojnie pokiwał głową i cicho przeszedł przez domek na ulicę. Po chwili zaczęli wymykać się i inni, tak jak Mrozicki, bez słowa, w skupieniu. Dopiero potem, kiedy zamknęliśmy drzwi wewnętrzne i znów stanęliśmy naprzeciw gromady, i kobiety znów stały wpatrując się tępo w parkan, Gust wyraził to, czego pragnęli wszyscy: — Tego ogrodu nie wolno zamykać. Ma być. Ma być dla nas. Nie wolno go zamykać. — Ale jest zamknięty — łagodnie sprzeciwił się ojciec. — Musi być, jeśli ma przetrwać. Ja go tylko strzegę. Gust chciał jeszcze coś dodać, ale Mrozicki nie pozwolił mu. — Nie ma o czym gadać. Jest, jak jest. Nie ma o czym gadać — powtórzył szeptem. I znów, jak w ogrodzie, to on dał hasło do odejścia, z powagą, nisko kłaniając się ojcu. Zostaliśmy sami. W tym samym czasie w ogrodzie Starszej Pani Adam uznał, że DROGA UCIECZKI musi prowadzić przez mój ogród, i szukał tej drogi. Kot, który jeszcze nie pogodził się ze stratą poddanych, towarzyszył mu z na- 188 dzieją na nowe ryby i nowe podboje, ale Adam nie zwracał na niego uwagi. I kot w końcu ze zniechęceniem zadowolił się królestwem bez ludu, ułożył się na czarnej plamie po węglu i zaczął czekać. Adam postępował metodycznie i rozumował prawidłowo. Tapert znalazł przejście z ogrodu do ogrodu. Tapert nie ruszał się z leżaka, nie szperał wśród róż, nie ostukiwał parkanu, a jednak znalazł przejście: bo jak inaczej przetransportowałby rzeczy skradzione w domu Starszej Pani do kryjówki w drugim ogrodzie? Jak dostałby się do mojego ogrodu z workami zabranymi ze sklepu? Tak, Tapert znalazł przejście. I Adam ustawił się za domem, tam, gdzie zwykł siadywać na leżaku Tapert, póki korzystał z gościny Chłopaka, i znieruchomiał. Potem zaczął centymetr po centymetrze badać obrośnięty powojami i dzikim winem parkan, szukając tego, co Tapert wprawdzie znalazł, ale czego nie znalazły dzieci, tyle lat biegając po ogrodzie Starszej Pani. Po chwili Adam zrozumiał, dlaczego dzieci nie mogły niczego znaleźć. Pod parkanem ciągnął się pas wybujałych róż, szeroki przynajmniej na dwa metry, i przez wszystkie lata żadne z dzieci nie ośmieliło się bez zezwolenia tknąć tych kwiatów. Ostrożnie podszedł do nich i badał je, jeden po drugim, pochylony. Prze-patrywał listki i gałązki, posuwając się co jakiś czas o parę centymetrów w bok, to w jedną, to w drugą stronę, a wreszcie wyprostował się z tryumfem. Znalazł. Przygięta gałązka i urwany listek, i jeszcze jedna gałązka, i zwiędły, zwisający pączek — Tapert idąc tędy był ostrożny, lecz nie miał prawie szans na przejście bez śladu. Adam znów patrzył na parkan, dokładnie naprzeciw miejsca, w którym ślady się urywały — to musiało być tutaj. I było. Zza gałązki winorośli wychylał się szczyt przerdzewiałego zawiasu. Po chwili, w odpowiednim miejscu niżej, wydawało się Adamowi, że dostrzega fragment drugiego. To była furtka, niczym nie różniąca się od parkanu. Jak brama z tyłu ogrodu. Nie widział klamki, a gałęzie nie zdołałyby jej zakryć, szczególnie zimą. Zamyślił się i po paru sekundach znalazł rozwiązanie: furtka wahadłowa. Bez zamka. Gościnna i zapraszająca w odwiedziny. Ale od lat zapomniana i zarosła. Pokiwał głową. Przypomniał sobie, że choć Starsza Pani czasem wzywała dzieci do pomocy przy różach, to jednak w tym miejscu zawsze pracowała sama, jakby rosły tu szczególne odmiany kwiatów, choć były jak inne, dość pospolite, wielokwiatowe, wysokie, prawie metrowe. Starsza Pani wiedziała o furtce i ukrywała ją. Zwilgotniały mu oczy. Adam energicznie pokiwał głową, odwrócił się i szybko wszedł do domu przez kuchnię. Na werandzie Achremowicz, jego żona, która przyjechała na pogrzeb, i Alicja jedli śniadanie. Nie chciał ich widzieć. Spieszył 189 się teraz, miał niewiele minut na ucieczkę. Jednocześnie z ironią pomyślał, że los sprzyja mu tylko wtedy, kiedy trzeba podjąć bolesną decyzję. Musiał uciekać przez mój ogród, gdyż furtka na ulicę znalazła się pod obserwacją Achremowiczów, a przeskakując przez ogrodzenie na tyłach, w pobliżu stawków i rzeczki, także mógłby być zauważony, a na pewno usłyszany. Chciał jednak zniknąć niepostrzeżenie. Musiał tak odejść. Jeszcze przed śniadaniem, gdy zaczął krzątać się po kuchni, synowa Starszej Pani poprosiła go do pokoju, w którym czekał już Achremowicz. Adam wiedział, o co chodzi. Spodziewał się tej rozmowy od śmierci Starszej Pani, a że ta rozmowa nadejdzie, był pewien od chwili, gdy synowa przyjechała i gdy Adam, przenosząc jej walizkę od autobusu do domu, wymienił z nią kilka słów, i gdy zobaczył jej chłodne, taksujące, pogardliwe oczy. Ale nie zdradził swoich podejrzeń nikomu. Nawet Alicji, a może szczególnie Alicji. W dzień po przyjeździe synowa Starszej Pani pojechała do miasteczka zrobić zakupy. Kiedy wróciła, wręczyła Adamowi czarne ubranie i oświadczyła, że jest to wyprawa Adama. Nie tylko żałobny strój, ale i wyprawa. Potem zapadło milczenie, lecz rozmowa zbliżała się. I kiedy wszedł do tego pokoju, a żona Achremowicza udała się do kuchni, mówiąc, że nie ma powodu, by obcy człowiek robił śniadanie, Adam nie miał już żadnych iluzji. Achremowicz siedział w fotelu Starszej Pani. Przez dłuższy czas nie odzywał się, unikał spojrzenia Adama i nerwowo, krzywiąc się, palił papierosa. — Nie powinno się palić na czczo — oznajmił wreszcie. Adam skinął głową. — Dom dziecka? — spytał. Achremowicz przymknął oczy. — To przykra sprawa — rzekł. — Musimy ją załatwić. Tak. Przykra sprawa. — Dom dziecka — powtórzył Adam. Nie pytał już. — Nie, nie — pospiesznie zapewnił Achremowicz. — Jesteś już duży. Dom dziecka, tak, dom dziecka zapewni ci wakacje, a od jesieni szkoła i internat. Potem jakaś zawodówka, co? Oczywiście będziesz miał opiekuna. — Pana? Achremowicz poczerwieniał leciutko, zgasił papierosa, wstał i zbliżył się do Adama. Spoglądał w stronę korytarza, przez który wtaczały się do pokoju odgłosy kuchennej krzątaniny. — Zrozum — położył rękę na ramieniu Adama. — Rozumiem. — Ja bym... — powiedział cicho i urwał, i znów nasłuchiwał. — Przykre, przykre — powiedział po chwili. Adam lekko podniósł głos: — Rozumiem. — Mamy małe mieszkanie. A tu, nie wiadomo, co tu będzie. To się może sprze- 190 da, ten dom. W każdym razie nawet gdyby został naszą własnością, będziemy tu przyjeżdżać tylko latem. — Rozumiem. W porządku. Adam bezgłośnie przełknął ślinę. Achremowicz cofnął rękę i przez chwilę usiłował patrzeć Adamowi prosto w oczy, ale nie udało mu się to, umknął spojrzeniem w bok. — Spakuj się — powiedział cicho. — Za parę godzin jedziemy. — Jestem spakowany. Spodziewałem się tego. Achremowicz nerwowo przeszedł po pokoju. Głęboko wcisnął ręce w kieszenie spodni, opuścił głowę, jakby coś rozważał. Potem odezwał się i od razu urwał. I znów zaczął, ale jeszcze raz nie dokończył. Adam śledził go nieruchomo. — Nie dotknęło cię to — powiedział wreszcie Achremowicz. — A ja skłoniłem żonę, żeby do dziś ci nie mówiła. Żebyś się nie denerwował. A ty... Tak, jesteśmy obcy. Tam ci będzie lepiej. — Tu jest mój dom. Achremowicz zatrzymał się, a potem nagle zaśmiał głośno. I znów ruszył w wędrówkę po pokoju, a Adam śledził go rejestrując jednocześnie znane sprzęty: fotel, komoda, stół, stare zasłony, kilka obrazów. — Dużo jest chętnych do własności Achremowiczów — rzekł wreszcie Achremowicz. — Dużo. Zwąchałeś się z Pohożym? Urwał, wzruszył ramionami i podszedł do Adama. — Przepraszam, tak mi się głupio wyrwało. Oczywiście, możesz nas kiedyś odwiedzić. Tak, oczywiście. Odszedł, wznowił marsz, przystanął. — To chyba wszystko? — Pana córka wie? — spytał Adam. — Co? — Achremowicz wzruszył ramionami. — Nie, nie rozmawialiśmy z nią o tym. Po co? Przecież się ledwie znacie. — Tak. Oczywiście. Pójdę po rzeczy. — Za parę godzin. Po śniadaniu. Nie ma pośpiechu. Przed wyjazdem muszę coś załatwić. Idź do kuchni i coś zjedz. Adam jeszcze raz powtórzył: tak. Wyszedł i nagle zawrócił: — A jeśli ucieknę? — Nie martw się o to — Achremowicz zachichotał cichutko. — Moja żona i to przewidziała. Potem Adam uciekał. Kilkakrotnie podchodził do furtki wiodącej na ulicę i za każdym razem Achremowiczowa lub Achremowicz ukazywali się na stopniach werandy lub w oknie. Tyły ogrodu także mieli pod obserwacją. Pozostawała tajemnicza droga Taperta. Musiała istnieć i Adam ją znalazł. Przypuszczał, że Achremowicz także o niej wie — ale się z nią nie liczy. W ostateczności gotów był uciekać jawnie i .narazić się na pościg, krzyki, 191 galopady po uliczkach. Ale wolałby tego uniknąć, przede wszystkim ze względu na Alicję. Pragnął zaszyć się dobrze, na dzień albo dwa, a potem zdecydować, co dalej. Myślał o morzu. Jeszcze raz wszedł do domu. Zabranie z kuchni czterech puszek rybnych, bochenka chleba, kawałka masła, zajęło mu parę sekund. Walizkę przeniósł na dół wcześniej, natychmiast po rozmowie, i ukrył w szopie z węglem. Potem opuścił dom. Cieszył się, że Alicja nie wie o niczym. Je śniadanie. Nie podejrzewa, że Adam odchodzi. Gdyby wiedziała, ucieczka nie doszłaby do skutku. Nie mógłby uciec, nie pozwoliłaby, wróciłoby sieroctwo. Ostrożnie, po dawnych śladach Taperta, z walizką w ręku dotarł do parkanu. Kot podążał za nim. — Idziemy razem? — spytał Adam. Kot ziewnął. — Nie, to nie. Adam pchnął furtkę i zdziwił się, jak łatwo pędy dzikiego wina podążyły za jej skrzydłem, i jak bezszelestny był ten ruch —jakby ktoś od lat starannie i systematycznie oliwił zawiasy. I tak właśnie było. RODZINNA FURTA istniała od założenia ogrodu. Nie była tajemnicą. Została zapomniana. A może nie. Kiedyś, przed sześćdziesięciu laty, teść Starszej Pani, Antoni Achremowicz, najpierw ziemianin, potem uczony, nabył kawał ziemi i założył na niej ogród. Może ogród już był, musiał istnieć, gdyż drzewa w moim ogrodzie miały więcej niż sześćdziesiąt lat, i więcej niż sto. Ogród МїїЄїпСЖШ Щ. Ш&Щ ш ten, który dostałam, ale jego część parkowa, pełna egzotycznych roślin sprowadzonych z zagranicy, ocalała w dobrym stanie. Część druga, gospodarcza, zmarniała z czasem, później podzielono ją na kilka kawałków, które trafiły w różne ręce, a drobny ułamek powoli przekształcił się w różany zakątek Starszej Pani. Kiedy Antoni Achremowicz umarł, park dostał się starszemu synowi, lekarzowi, część gospodarcza, a raczej to, co z niej zostało, synowi młodszemu, urzędnikowi bankowemu. Wtedy powstał parkan, bo ogrodowa tradycja osady dopiero rosła i sporo mieszkańców ogrodami gardziło. Bywało, że wyrostki przemykały do parku i niszczyły cenne rośliny. Parkan zagrodził im drogę. Młodszy syn nie interesował się wsią, przyjeżdżał do osady z rzadka, korzystał z domu i skrawka ogródka — i mógł korzystać z parku, bo już wtedy istniała wahadłowa furtka. Starszy brat często wyjeżdżał, a gdy pojawiał się w osadzie, prawie go nie widywano. Słynął jako odludek. Po kilku latach w bramę parkową wbudował domek 192 фж 'Г' 2# » ^ " ■ ' * * - Г *•-"•• <' Л ш ogrodnika, a sam zamknął się na dobre w domu większym, położonym w głębi ogrodu. Ogrodnik nazywał się Pohoży, Józef Pohoży, i był ojcem mojego ojca. Dowiedziałam się tego wszystkiego w pięć minut. Tyle wystarczyło. Nie było tajemnicy rodzinnej furty, było zapomnienie. Stare fundamenty także nie kryły romantyzmu, stanowiły ślad domu, który się spalił w czasie działań wojennych. Nie było cudów w ogrodzie i ogród miał zwyczajną historię. Tak powiedziano w mojej obecności. Lecz nie uwierzyłam w to nigdy, bo to nie były właściwe rzeczy do wierzenia. I przecież rozmawiałam z ogrodem. Oszukał ich wszystkich. Achremowiczów, tych, co już nie żyli, i tego, który żył. Mojego ojca także nabrał. Wmówił im swoją prostą historię. Chciał, żeby myśleli, że jest zwyczajnym parkiem, jakich setki. Ukrywał się przed nimi. Schował się przed wszystkimi, ten mój ogród. Achremowicz przyszedł do ojca rano. Adam był już w ogrodzie i szukał dobrej na dwa dni kryjówki, gdy.syn Starszej Pani do nas zapukał. Nie wiedział jeszcze o ucieczce. Przyszedł ze swoimi kłamliwymi wiadomościami o ogrodzie. Znów panował upał, ten głęboki, suchy, ale nieduszny upał, gwarantujący, że powtórzy się następnego dnia i następnego, były może najgorętsze dni lata, ale Achremowicz ubrał się wizytowo, oficjalnie, w jasny garnitur, i miał na szyi nawet krawat, którego wzór zapamiętałam: meandryczne niebieskawe linie na kremowym tle. Był tęgi, opalony na różowo, na nosie perliły się drobniutkie kropelki potu, i co chwilę poprawiał zsuwające się okulary. Wyglądał młodziej od mojego ojca, ale może trochę zanadto chłopięco — skojarzył mi się z tłustym bobasem, którego przebrano w niestosowny strój. Ojciec poprosił go do stołu, który natychmiast nakrył białą serwetą, a potem schował się za kotarą i rozstał się z ciemną, płócienną bluzą, jaką miał na sobie, zamieniając ją na białą koszulę. Nie założył krawata, co stwierdziłam z satysfakcją, ale nie podobało mi się, że robi tyle ceregieli dla obcego człowieka. I żałowałam stołu — przyzwyczaiłam się już do jego mapy, wyrzezanej cięciami noża na blacie, lubiłam te linie i lubiłam po nich wędrować. Obrus uczynił je nieważnymi i wstydliwymi. Achremowicz, kiedy ojciec się przebierał, rozglądał się bezosobowo po kuchni i od czasu do czasu ruchem palca podrzucał okulary na nosie. Bez zdziwienia, powolutku badał pamiątki mojego ojca — trochę już przerzedzone, bo sporo przeniosło się do mojej mamy i do mnie, ale przecież ciągle liczne. Nic go nie mogło zadziwić i pomyślałam sobie z mimowolnym szacunkiem, że ten człowiek nie takie już rzeczy widywał. Nagle przelękłam się go. Usta — nie wiadomo dlaczego — miałam pełne śliny, ale nie mogłam z nią nic zrobić. Gdyby Achremowicza nie było, podeszłabym do pieca i splunęła w palenisko. Ledwie o tym pomyślałam, a strasznie zachciało mi się to właśnie zrobić. Ale nie mogłam przy tym człowieku, lękałam się go, nie był kimś, przy kim wolno by mieć kłopoty ze śliną. 13 Ślady raju 193 Ojciec wrócił, szperał w szafkach, wyciągnął butelkę rumu, ale zaraz ją schował i spytał, czego się Achremowicz napije: — Kawy? I czegoś mocniejszego? Nie podobał mi się. Był zanadto staranny. Jakby od dawna Achremowicza oczekiwał, a teraz, gdy się z nim spotkał, wydawało się, że chciał opóźnić rozmowę. Nie był spokojny. — Kawa może być. Ale alkohol o tej porze? No, Ludwiku — zaśmiał się Achremowicz. — Rozpijasz się. Śmiał się potoczyście, ale trochę nerwowo. Przełknął nagle ślinę. A więc i on ją miał. To mnie trochę uspokajało. — No, zresztą — powiedział. — Tyle lat się nie widzieliśmy. Możemy coś wypić. A co masz? — Wszystko — powiedział sucho ojciec i wiedziałam, że rozzłościł się nagle. — Co tylko chcesz. Whisky ? — Whisky? W tej dziurze? Może jeszcze z lodem? Ojciec bez słowa wyciągnął kanciastą butelkę, nie napoczętą, a potem z lodówkowego pojemnika nakruszył lodu. — Nawet w tej dziurze. Achremowicz nie odezwał się. Siedzieli w milczeniu, popijając powoli. Ojciec podał mi w wielkiej szklance wodę z lodem i sokiem, i naśladowałam ich, siedząc w kącie spokojnie, ale ciągle z leciutkim strachem. Wydawało mi się, że z jakiegoś powodu ojciec chce, żebym została. Wydali z siebie kilka pomruków, bo nie były to zdania, a potem Achremowicz, jak ojciec wtedy, gdy wracaliśmy z cmentarza, spytał: — Pamiętasz? Pamiętasz wszystko? — Jasne — ojciec roześmiał się niegłośno. — A co się z nim stało? — Z kim? — Z jachtem. — Nie ma go — odparł pochmurnie ojciec. — Dawno poszedł na opał. — Szkoda — Achremowicz nie wyglądał na zmartwionego. —■ Swoją drogą zostawiłeś mnie wtedy na lodzie. Mogłeś chociaż uprzedzić. — Nie mogłem. — Nigdy tego nie zrozumiałem — kontynuował Achremowicz. Mówił tonem przymilnym, gawędziarskim jakby, wspomnieniowym. — Jednego dnia wieczorem jeszcze przy nim pracowaliśmy, a następnego już cię nie było. Chodziłem jak głupi. Przez parę dni jeszcze próbowatem prz-y nim coś zrobić, a\e w końcu datem spokój. Matka mnie przyłapała, kiedy przechodziłem przez furtę. A przez domek ПІЄ Chciałem, kiedy cię nie było. Twój ojciec... — machnął ręką. Upili po łyku nie patrząc na siebie. 194 — Dlaczego uciekłeś?— spytał w końcu Achremowicz. — Czego ty chcesz? Achremowicz jakby się zdziwił. — Niczego. Pytam. Dlaczego uciekłeś? Ojciec po chwili zwłoki mruknął niechętnie: — Wiesz, jak to jest, kiedy ma się siedemnaście lat. Pożarłem się z ojcem. To było nagłe. Nagłe — powtórzył i wydawało mi się, że wstanie, jakby ta dawna kłótnia znów go zdenerwowała, i jakby chciał się przejść, by ochłonąć. Ale nie wstał. — Wieczorem się przemówiliśmy, a rano wyjechałem. Pół wsi mnie odprowadzało.. Nie słyszałeś? — Coś tam — bąknął Achremowicz. — Niewiele. Siedziałam jak zaklęta, nie pijąc, kostki lodu tajały w czerwonym, pachnącym wiśniami płynie. Nie oddychałam prawie z przejęcia. Nie dlatego, że tak mnie interesowała ich rozmowa, niewiele mnie obchodziła, ale patrząc na nich widziałam nie dwóch mężczyzn, a dwóch bokserów, którzy krążą wokół siebie, szukając okazji do zadania ciosu. Znów się bałam, o ojca. Tym bardziej że nie wiedziałam, co może się stać. — Wiesz, twoja matka przychodziła tu w ostatnich latach i miesiącach. Wieczorami. Wiedziałem, kiedy przychodziła, i nie ruszałem się wtedy z domu. Albo wychodziłem do osady. Nie chciałem jej przeszkadzać. — Czyżby? — syknął Achremowicz. — Tak. Znów umilkli i pilnowali nawzajem swych ruchów. Ale żaden nie spojrzał w oczy drugiemu. Tym razem zaczął Achremowicz: — Co robiła? Ojciec wzruszył ramionami. — Nie wiem. Chyba przychodziła zwyczajnie posiedzieć. — Kochała ten ogród. — Tak — wyszeptał ojciec. — Chyba tak. — A ty go zamknąłeś. — Nie. Nie ja. Tak wyszło — ojciec odpowiedział łagodnie, choć głos Achre-mowicza zmienił się w oskarżycielski, był donośniejszy i zaskakująco ostry. — Sumienie — rzucił ostro Achremowicz, a ojciec pochylił się i oparł obie ręce na stole. — Tak wyszło — powtórzył z naciskiem. — Ojciec... Może on go w gruncie rzeczy nie lubił, tego ogrodu. Może, nie wiem. Twój stryj, przecież ranny wtedy, ratował ogród, a nie dom, kiedy zaczęło się palić. Może dlatego mój ojciec ogrodu nie lubił. A może... mniejsza z tym. — Może co? Może musiał sam przed sobą, w swoim sumieniu przyznać, że ogród nie należy do niego — podpowiedział Achremowicz. 195 Ojciec nie zareagował. — Moja matka kochała ten ogród — odezwał się po chwili Achremowicz, zaczerpnąwszy tchu przed wypowiedzeniem zdania, jakby chciał, by zabrzmiało szczególnie zdecydowanie. — Uważała, że ogród należy do niej. I do mojego ojca. — Ale nie należał — uciął ojciec. — Nie? Ojciec znów uchylił się od odpowiedzi. — Zreasumujmy. Popatrzmy, jak to było — odezwał się Achremowicz i opowiedział historię ogrodu, to, co uważał za historię ogrodu. Od czasu do czasu pytał ojca, czy się myli, a ojciec odpowiadał, że nie, nie myli się. W izbie było gorąco, ale obaj pocili się nie tylko z powodu upału. Po twarzy Achremowicza spływały całe strużki, ocierał je białą chusteczką. Mój ojciec strząsał pot palcami, niedbale, krótkimi ruchami, raz i dwa. Krople odskakiwały od jego twarzy, widziałam je. Jakaś pszczoła wpadła do pokoju i brzęczała oszalałe szukając wyjścia. Ogród milczał. Marzyłam o tym, żeby ich zostawić. Nie chciałam niczego się dowiadywać. Ale ojciec wyraźnie dał do zrozumienia, że mam zostać, wręczył mi szklankę soku z wodą i w ten sposób przymusił. Może mu byłam do czegoś potrzebna. Napięcie między nimi docierało do mnie jako natarczywy, nieustający, męczący niepokój, od którego sztywnieją mięśnie i boli kark. Wzrok z wysiłkiem przenosił się od jednego do drugiego, oczy łzawiły. Achremowicz mówił o czasach wojny. Ojciec wtrącał od czasu do czasu jakieś słówko, padały nazwiska, daty i miejsca, znali dobrze te czasy — ojciec tu mieszkał, a Achremowiczowie na okres- okupacji także sprowadzili się do osady na stałe. Achremowicz powiedział, że jego ojciec i stryj byli w tym samym oddziale partyzanckim. Ojciec zaprzeczył. Powiedział, że to jego ojciec był ze stryjem Achremowicza. Teraz zaprzeczył Achremowicz. — Ja wiem — powtórzył ojciec. — Pod sam koniec przecież byłem z nimi. — Dobra, skończmy z tym. Chwila milczenia. Gotowali się do kolejnej rundy. — O co chodzi? — spytał mój ojciec. — Ty z czymś przyszedłeś, prawda? Achremowicz jakby nie usłyszał. Zapomniałam o szklance, przechyliła się i trochę płynu siknęło na podłogę. Przestraszyłam się, ale nie patrzyli na mnie. Wreszcie Achremowicz odezwał się: — Kiedy stryj leżał u nas ranny, nic nie mówił, że twój ojciec go uratował. — Bo twój ojciec nie wiedział o uczestnictwie mojego w konspiracji. Na pozór mój ojciec nie miał z tym nic wspólnego. — Dobra — powtórzył Achremowicz. — Skończmy z tym. Ale natychmiast dodał: — W testamencie stryj napisał wyraźnie, że daje ogród twojemu ojcu w zamian 196 za długoletnią pracę, przywiązanie do ogrodu, bohaterstwo i uratowanie życia. — Chcesz obalić testament? — Za późno — odpowiedź była natychmiastowa. Przez chwilę rzeczowo, jakby była to sprawa nikogo nie obchodząca, wyjaśniał sytuację prawną. Testament dawno się uprawomocnił, nie ma mowy o wznawianiu sprawy. Matka Achremowicza chciała ją podjąć zaraz po wojnie, jej mąż nie pozwolił, gotów uszanować wolę nieżyjącego brata, choć się z nią nie godził. Achremowicz postawił szklaneczkę na stole. — Nalej mi jeszcze — poczekał, aż ojciec spełni prośbę, i dodał: — A ty nie tak dawno przyszedłeś do mojej matki i chciałeś jej ogród zwrócić. I jak to wygląda? Zerwałam się, chlupnął sok. — Siadaj — rozkazał ojciec i zwrócił się do Achremowicza: — Powiem ci. Wróciłem po śmierci mojego ojca, ale mama nie potrzebowała pieniędzy. Wróciłem znów po jej śmierci, gdyż ogród wymaga opieki. Przez wszystkie lata o tym pamiętałem. Wróciłem i okazało się. że twojej matce zabrali dzieci. Sądziłem, że zabrakło jej pieniędzy i energii na utrzymanie domu dziecka. Ofiarowałem wtedy jej swoją pomoc. Nie chciała. Do mojej pomocy dodałem ogród. Z myślą o dzieciach. — Nie wierzę ci. — Milcz! — krzyknął ojciec. Zerwał się i wreszcie zaczął biegać po pokoju, tak jak spodziewałam się wcześniej. Potem usiadł i zaczął mówić krótkimi zdaniami, jakby chciał wbić Achremowiczowi do głowy kilka prostych i jedynych prawd. Powiedział, że zgłosił się do Starszej Pani, ale ona nie przyjęła pomocy. Nalegał. Dzieci wywieziono nie aż tak dawno, by nie można ich sprowadzić z powrotem. Można było naprawić krzywdę. Ale ona się nie zgodziła. Mój ojciec rozmawiał z nią jeszcze raz. Zarzucił jej, że nigdy nie chciała tych dzieci i dzieci jej nie obchodzą. Achremowicz chciał mu przerwać, ale ojciec nie pozwolił. Powiedział, że uczynił ten zarzut, a Starsza Pani przytaknęła. Powiedział jej wtedy, że zostawiła sobie Chłopaka nie po to, by go wychowywać, a żeby mieć wyrękę. Wtedy Starsza Pani kazała ojcu wynosić się z domu. Ojciec powiedział jej w końcu, że to on poprowadzi dom dziecka, niech ona go tylko firmuje. A on da dzieciom ogród. Powiedział wreszcie, że przepisze ogród na nią, na Starszą Panią, byle dom dziecka wrócił do osady. Ojciec urwał i westchnął. — Dlaczego? — spytał Achremowicz. — Bo kiedyś skrzywdziłem moją córkę, jeszcze nie narodzoną. Nawet mnie nie znała — nie patrzył na mnie. — Bo twoja matka skrzywdziła inne dzieci. Dom dziecka można było uratować. — I co ońa? — spytał Achremowicz. 197 — Krzyknęła, że nie mogę przepisywać tego, co do mnie nie należy. Przyznałem, że ogród do mnie nie należy. Nigdy tak o nim nie myślałem. Jestem jego opiekunem. Czasowym. Chronię go. Wówczas znów mnie wyrzuciła. To wszystko. — Nie wierzę ci. — Chłopak przez rok nie chodził do szkoły. — Co to ma do rzeczy? — Sądzisz, że nic? Achremowicz wstał nagle. — Oddasz mi ogród? — Weźmiesz dzieci? Mnie ich nie dadzą.. Są takie sprawy, że mnie dzieci nikt nie powierzy. Tobie tak. — Nie. Oddasz ogród. Mam na ciebie haczyk. Oddasz go. Nie żyjesz z niego. Nie jest ci potrzebny. A mnie tak. Oddasz. W zamian za spokój. Ojciec nie poruszył się. — Nie. Wiem, co byś z nim zrobił — powiedział cicho. — Pociąłbyś go na kawałki i odsprzedał. Może nie? Nie dam ci go. Achremowiczowie stracili do niego prawo. Przez te dzieci. Przez to, że myślisz o nim jak o dobrym interesie. Sprzedałbyś go? — Może tak. I co z tego? — Ma pozostać w całości. Twój stryj tego chciał. Nie dostaniesz go. Achremowicz ruszył do wyjścia. — Zobaczymy — mruknął. — Ja dużo wiem. — Tak. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, z czym przyjdziesz. I że będziesz groził. Ale ogrodu nie dostaniesz. Achremowicz dotknął klamki. Był spokojny. Nagle z uśmiechem spojrzał na ojca. — Ale jacht budowaliśmy fajny. Tylko że tyś to wszystko rzucił i wszystko się zawaliło. Na morze ruszyłeś, tak? Wydawało się, że wreszcie wyjdzie, ale miał coś jeszcze do powiedzenia. — A Tapert to twój przyjaciel? Interesujący. Tak. Interesujący. Pomagasz mu? I nagle wrócił do stołu, usiadł, stuknął szklaneczką, czekając, aż ojciec mu naleje, i wyraźnie gotował się do dalszej rozmowy. — Teraz rozumiesz? — spytał. — Oddasz ogród? — Szantaż? — uśmiechnął się ojciec. — Wyjdziesz sam, czy mam cię wyrzucić? A ty — zwrócił się nagle do mnie — marsz do ogrodu. Ogród znał już rozmowę obu mężczyzn. Bliższe drzewa przekazywały ją dalszym. Szumiały lekko. Ogród był zmartwiony, ale spokojny o przyszłość. W altanie siedział Adam, w tym samym miejscu, które poprzedniego dnia zajmował Jaś. Okrążyłam siół i dotknęłam jego ramienia. 198 — Uciekłeś — powiedziałam. — Tak. Postanowili mnie oddać. — Jasne. To jasne. Spieszą się. Chcą wszystkiego naraz. Chodź. Teraz cię schowam. Znieruchomiałam na moment i zwróciłam się do ogrodu. Powiedziałam, że teraz nie ma już innego wyjścia. Na zawsze muszę zostać małą czarownicą, trudno. Poprosiłam ogród, by dał mi moc, którą dał mi już kiedyś. Żeby mi dał ją jeszcze raz. Wszystko jedno, czy ta moc jest dobra, czy zła. Będęjej używać, żeby ratować Adama, a może i pomagać ogrodowi, a może już zawsze trzeba będzie kogoś ratować. Skończyłam. Zmęczyłam się. PROŚBA O MOC to niełatwa rzecz. Ogród przysłuchiwał mi się. Gdy prosiłam go, podeszłam do wyjścia z altany. Drzewom nisko opadły gałęzie, mogłabym stąpać po nich do samych czubów, jak do nieba. Kwiaty pociemniały, tylko klematisy na altanie jarzyły się intensywnie, i dalie wokół niej także. Potem ogród dał mi moc. Poczułam ją. — Chodź — powtórzyłam. Adam wstał bez słowa. Chwycił walizkę i przemykaliśmy przez zamykający się za nami ogród do szopy. Klucz tkwił w zamku. Szeroko rozwarłam wrota i może po raz pierwszy od lat światło słoneczne padło na burtę jachtu, połataną, pstrokatą, ze śladami dawnej farby. — Co to jest? — Jacht. Nie widzisz? Jacht mojego ojca. Nic się tu nie zmieniło od poprzedniego wieczoru. Zmurszały kadłub stał na potężnym wózku zaopatrzonym w koła, tak jakby oni — ojciec i Achremowicz — najpierw zbudowali wózek, a na nim dopiero zaczęli tworzyć jacht. To było sprytne. Jacht od razu nadawał się do transportu. — Widzisz? Mój ojciec chciał go teraz naprawić. Ale nagle przestał chcieć. — Dlaczego? — spytał. — Nie wiem. Pokazałam Adamowi worki z płótnem żaglowym, żerdź masztu, nową — poprzedniego wieczoru nie zauważyłam jej, dalej leżały puszki farby i pędzle, liny i narzędzia, stare i nowe. W samym kącie, w ciemności, stało łóżko polowe. — Dostaniesz koce. I nikt nie będzie wiedział. To jest zamknięty ogród. Ojciec go zamknął i ogród tego chce. — Dlaczego? — spytał jeszcze raz. Zastanowiłam się. Chyba wiedziałam. — Może tak jest lepiej. Może on się musi oczyścić, ten ogród. Bo przyniósł trochę zła, złości, nienawiści i krzywdy. Może dlatego. Może tu powinny być dzieci. Wiesz? 199 Skinął głową. Westchnęłam. — Tak. Możesz żyć tu przez lata. Roześmiał się. — Masz rację. Rzeczywiście mógłbym. Przypatrzyłam mu się uważniej. Tak byłam przekonana, że wrócił do sieroctwa, iż myślałam tylko o pomocy. A on nie wrócił. Był niezależny. Znalazł się w altanie, bo ogród go zmusił, by czekał tam na mnie, ale to nie oznaczało, że Adam się poddał. A może ogród go nie zmuszał. Może Adam chciał mnie pożegnać przed odejściem? Może nie miał się z kim pożegnać. — Czy Alicja... — zaczęłam, ale on przerwał mi szybko. — Mógłbym tu mieszkać, ale za co? Bez pieniędzy? — Mój ojciec by ci pomógł. — Nie — uciął. — Jestem samodzielny. — Jasne — przytaknęłam pospiesznie. — Nie to miałam na myśli. Znów się roześmiał. — Czy Alicja — spróbowałam znów — wie? Przez jego twarz przebiegł niekłamany cień przestrachu. Szybko wszedł w głąb baraku, w cień, i dopiero stamtąd obejrzał się na mnie. — Nie. Mam nadzieję, że jeszcze nie wie. — Poczekaj — szepnęłam i zaczęłam się wycofywać. — Stój. Co chcesz zrobić? Ale wiedziałam z góry, że będzie próbował mnie złapać. Drobnymi kroczkami zdobyłam potrzebny dystans i gdy on skoczył ku mnie, obróciłam się i byłam w połowie drogi do krzewów. Biegł za mną. Miał szansę mnie dogonić, ale ogród mi pomógł, usłyszałam stęknięcie i łomot, ogród podstawił mu pod nogę wiązkę badyli. Roześmiałam się cichutko, czarowniczo, i wniknęłam w zarośla. Alicja już wiedziała. Kiedy dotarłam do parkanu, usłyszałam podniesione głosy po drugiej stronie, dochodzące z domu Starszej Pani. Teraz, gdy istnienie furty nie stanowiło dla mnie tajemnicy, znalazłam ją łatwo. Rzeczywiście, otwierała się bezszelestnie, zrobiłam szparę, zobaczyłam węgieł domu, a potem nikłe ślady uczynione w różach przez Taperta i Adama. Pokiwałam głową i cofnęłam się. Było to świetne przejście, ale nie widziałam stamtąd werandy, a z niej dochodziły głosy. Przesunęłam się, szukałam szpary, otworu, szło to opornie, jakby ogród nie pochwalał podglądania. Kędyś pozwolił podglądać, a teraz nie. Rozzłościłam się i uderzyłam w parkan pięścią. Nie zareagował. Z westchnieniem przytknęłam do parkanu ucho i zaczęłam podsłuchiwać. Ale słyszało się kiepsko. Mówił Achremowicz, a więc już wrócił do domu. Mówił spokojnie i łagodząco. Nie odróżniałam słów, ale za to kiedy on umilkł, rozległ się szybki, terkotliwy głos. To musiała być jego żona. Teraz rozumiałam lepiej. 200 Powiedziała coś o godności. Potem o zachowaniu dystansu. Później zrozumiałam całe zdanie: — Bądź co bądź jest to dla nas obcy człowiek. Czułby się źle u nas, a my... Hałas, jakby odsuwanego krzesła, zagłuszył dalsze słowa. A później: — Trzeba pamiętać, że nic o nim nie wiemy. Kilkanaście zdań cichszych: Achremowicza, jego żony, Alicji. Zaciskałam pięści. Jeszcze chwila, a przewierciłabym uchem deski parkanu. I głos Alicji, krzyk: — Dla was to nie człowiek a rzecz, pakunek. To podłość. Uspokajające mruczenie Achremowicza, i po sekundzie znów okrzyk: — Ale ja go kocham. I cisza. Bardzo długa, coraz głębsza cisza, skrzyp poręczy przy schodkach na ścieżkę, znałam ten skrzyp. Alicja wychodziła z werandy. Wreszcie ostatnie jej zdanie, bardzo blisko mnie: — Nienawidzę was. Matka wołała do niej i jednocześnie wołał Achremowicz, a ja regularnie, mocno stukałam w parkan i powtarzałam: — Alicjo, Alicjo, Alicjo. Powoli przesuwałam się w stronę furty. Dobrnęłam, pchnęłam ją lekko i spojrzałam w prawo. Alicja stała na ścieżce, rozglądała się niepewnie, ledwie ją widziałam. Pchnęłam furtę mocniej i weszłam między róże. Na werandzie mówili tamci dwoje, wołali, nie widzieli mnie. Uniosłam ręce do góry i zatańczyłam między różami, nie gniotąc ich. Przez chwilę czułam się jak elf. Alicja dostrzegła mnie nagle i gwałtownie, tłumiąc okrzyk, podniosła ręce do ust. Tamci mówili ciągle, przyzywali ją na werandę. Powoli cofnęłam się, przeszłam do ogrodu, a potem kilkakrotnie zawahałam skrzydłem furty. Usiadłam w pobliżu, na kamieniu, i zaczęłam czekać. Alicja przyszła pa chwili, zdyszana, a głosy jej rodziców nadal brzmiały z werandy, groźne, zaciekłe, to znów przymilne. Siedziałyśmy obok siebie na kamieniu, póki głosy nie umilkły. — Widzieli, którędy przyszłaś? — Nie. — Domyśla się, że tu jesteś. — Nie. Zostawiłam strzęp sukienki na siatce w drugim końcu ogrodu. Pokazała mi owalną, nierówną dziurę w rękawie sukienki. — Sprytne — prawie gwizdnęłam z podziwu. — Będą cię szukać nad rzeką. Pomyślą, że utonęłaś. Albo że się umyślnie utopiłaś. Nie żal ci ich? — Nie — powiedziała zawzięcie. — A wiesz, mnie trochę żal. Wszystkich mi żal. — Jesteś lepsza ode mnie. Nie żal mi. Czy Adam tu jest? Ponaglała mnie, gotowa i zdecydowana, gdy ja jeszcze siedziałam na kamieniu 201 i oddawałam się współczuciu dla ludzi, którzy skrzywdzili Adama. Pociągnęłam nosem, podniosłam się i nie wiadomo po co strzepnęłam kamień, jakbym na nim zostawiła jakieś ślady. — Idziemy. Zaraz go zobaczysz. Nie poruszyła się. Nie, nie była aż tak silna, jak mi się wydawało, i jak mówiła. Nawet w cieniu, w którym stałyśmy, dostrzegało się jej bladość. I kropelki potu na skroniach. — Idziemy? — spytałam jeszcze raz, bez przekonania. Drgnęła, ale to wyglądało tak, jakby się zachwiała. — Ty, przynieść ci wody? — szepnęłam. Nie odpowiedziała. / — Kto tu jest ten silny i niewzruszony? — mruknęłam i znów nie doczekałam się reakcji. — Słuchaj — ostrzegałam ją. — Ja się nie umiem zajmować nieprzytomnymi. Nic nie zrobiła. Nie słyszała mnie chyba. Zniecierpliwiłam się. I spieszyło mi się do Adama. — Zdecyduj się — powiedziałam do niej jak do dziecka. — Mdlej albo nie, ale zrób to szybko. Nic. — Hej — krzyknęłam. — Teraz poczekaj. Teraz jeszcze nie. Pójdziemy sobie spokojnie do Adama. Poprowadzę cię łatwą drogą, będę cię trzymała za rękę. No i dojdziemy, a ty mu padniesz w ramiona, blada i nieprzytomna. Ucieszy się. Hej! Może to jej trafiło do przekonania, a może wreszcie zapanowała nad sobą. Powoli, potem coraz szybciej zaczęła iść. Adam czekał przed szopą. Skoczył ku Alicji, chwycił ją za rękę, próbował coś powiedzieć, ale tylko zabełkotał jak niemowa, a potem zaczął się bezgłośnie śmiać, jeszcze bardziej głupio. Czekałam na to, co zrobi Alicja, ale wcale nie zaczęła osuwać się na ziemię jak złamana lilia. Wyglądała raczej tak, jakby spadła z nieba. I jakby było jej przyjemnie. I znów wyglądała silnie. Przeszło jej omdlenie. Coś mówiła, ale to też był bełkot, choć bełkot nie pasował do Alicji, która była Piękną. Stałam z boku i czekałam, aż skończą i przypomną sobie, że mają świadka. Trochę mnie dziwiło, że okazują sobie tyle czułości. Znali się dopiero kilka dni, a ona jednak zostawiła w mieście jakiegoś chłopaka. I nawet ich pocałunek z poprzedniego dnia był może też czuły, ale wydawał mi się spokojniejszy i przemyślany. Nie było w nim nic gorączkowego, a przynajmniej niczego takiego nie zauważyłam. Albo za wcześnie się wycofałam. Tymczasem oni zapomnieli o mnie. I nie zamierzali sobie przypomnieć. Rozejrzałam się po ogrodzie i w duchu mrugnęłam do niego. To on tak zrobił. Po- 202 działał na nich silniej niż dotychczas. Pomyślałam, że chciał ich mocniej połączyć. Może na wszystkich tak działa. Łysy i Odjabłka, ledwie weszli do ogrodu, postanowili się o mnie bić, a przecież przedtem raczej nie darzyli mnie przyjaźnią. Szczepan Szczepan szukał mojej ręki. Jaś... Jaś, który był samotny i przy swoim ojcu trochę bezradny, ale który nie zawahał się zagrozić nożem chłopakom znacznie starszym od niego, Jaś spryciarz, Jaś nagle zaczął rozwieszać karteczki na drzewach, zabierał się do energicznych zalotów, jakby dziewczynce w moim wieku mogło się to spodobać. Ogród. Tak. To w nim było. Coś w nim było. I jeszcze przypomniałam sobie kobietę, która wychodziła z ogrodu nocą, i była podobna do mojej matki, chociaż powiadano, że to byłam ja? Istniała ta kobieta czy nie? Gotowa byłam przyjąć, że istniała. Czy mama naprawdę tu przychodziła? Oderwałam się od rozmyślań i popatrzyłam na Alicję i Adama. Jeszcze byli poza światłem. Pogroziłam ogrodowi, żartobliwie, ale pogroziłam. Skończ z takimi rzeczami. Nic się nie zmieniło. Odwróciłam się i poszłam wzdłuż szopy, dotarłam do parkanu z drugiej strony, w punkcie najbardziej oddalonym od domu Starszej Pani, wspięłam się na niewielką skarpę, zeszłam po drugiej stronie, do dolinki, postałam przed kilkoma jabłonkami, na których zieleniły się owoce, ominęłam je i natknęłam się na jeszcze jedną jabłoń, starą i obsypaną dojrzałymi już jabłkami. Odjabłka mógłby ich pozazdrościć. Takie jabłka przed połową lipca! Nasłuchiwałam, od strony szopy nie dobiegał żaden dźwięk. — Dobra — powiedziałam głośno. — Dałam im dość czasu. Zerwałam trzy jabłka, nadgryzłam jedno, ruszyłam z powrotem. Stali tak, jak ich zostawiłam. Jęknęłam w duchu. — Dosyć tego — zawołałam. Drgnęli wreszcie. — Teraz już możecie się pocałować. Jak chcecie, to się odwrócę. To do nich dotarło. Alicja uśmiechnęła się, popatrzyła na mnie, a potem cmoknęła Adama w policzek. — A co myśmy robili, głuptasie, jak ciebie nie było?"— spytała. Adam ślicznie poczerwieniał. Ja zapewne też, choć może mniej wdzięcznie. — No i fajnie. Macie. Podałam im po jabłku. — No, no — powiedziała Alicja. — Ty wężu. Usiedliśmy na okrąglakach, które ciągle jeszcze leżały wokół. — I co dalej? — spytała Alicja. Nie wiedziałam, a ogród mi nie podpowiadał. Zwróciłam się do niego z wielokrotnym pytaniem. Nie reagował. Ofiarował mi moc, a w tej mocy była też moc robienia tego, co uznam za słuszne. Dał mi to do zrozumienia. — Żeby chociaż przyszedł ojciec — westchnęłam. 203 Ojciec wyszedł z zarośli bezszelestnie, dobrze znał drogę i odszukanie ścieżek nie sprawiało mu trudności. Zbliżał się spokojnie, nie przyspieszając, zatrzymał się nawet i zapalił papierosa, co czynił rzadko. — No tak — usiadł na okrąglaku naprzeciw nas — do wszystkich kłopotów doszło jeszcze oskarżenie, że jestem kidnaperem i że podżegam dzieci przeciw rodzicom. Twoja matka była u mnie — zwrócił się do Alicji. — Podejrzewa, że maczam w tym palce. Przypuszcza, że prędzej czy później przyjdziesz do mnie. Mam wtedy natychmiast odesłać cię do domu. Bo przekonam się, jeśli tego nie zrobię, co to znaczą grube nieprzyjemności. A ty oczywiście także jesteś w zmowie ze mną — spojrzał na Adama. — I jeśli nie wrócisz, przekonam się również, co to znaczy porywać nieletnich. Tak — westchnął. — Jesteśmy bez wody pod kilem. Zamilkł i palił powoli, spoglądając na nas wcale nie ze złością, raczej ze smutkiem, z zadumanym smutkiem. — Będzie nowa opowieść? — szepnęłam półpytająco. — Nie, nie będzie już opowieści. — A co mamy robić? Szepnął: — Nie wiem. Po chwili również szeptem, na oko równie spokojny, dodał, że sprawy, o które nam wszystkim chodzi, to PRZEGRANE SPRAWY, tak mu się wydaje. — Przegrane sprawy — powtórzył. — W znacznym stopniu przeze mnie. Może mógłbym ci pomóc — zwrócił się do Adama — ale jest tu Tapert i niestety nie wyjedzie stąd, póki nie zarobi. Po to przyjechał. Do starego kumpla, przy którym chciał zarobić. A zwęszył lepszy interes. I zdaje się, że porozumiał się — skinął w stronę Alicji — z jej ojcem. Na razie nie mogę nic dla ciebie zrobić. Po prostu spróbuję się obronić, siebie, Magę, może jej matkę. Potem pomyślę o tobie, obiecuję. Wierzysz? Adam przytaknął. — Ale musisz wrócić i pojechać z Achremowiczem tam, dokąd chce cię zawieźć. I czekać. — Nie. — Wrócisz. Tylko wtedy jest szansa. Bo jeśli on uruchomi... jeśli on zacznie działać przeciwko mnie, przegrane będzie wszystko. Zacisnął szczęki i widać było mięśnie napinające skórę. Nie chciał nam mówić o rzeczach, których się spodziewał i których się bał. Mówił i tak więcej, niż miałby ochotę. — Maga wie — odezwał się po chwili. — Twój ojciec — popatrzył na Alicję — chciałby mieć ten ogród. Ale najpierw odwiezie Adama, wróci po was i pojedziecie w góry. Taki chyba był plan. Alicja leciutko przytaknęła. 204 — Tak mi się kiedyś zdawało — szepnęła. — I zapomni o ogrodzie — powiedział ojciec z nadzieją. — Ma przecież dom Starszej Pani. Tyle lat o nim nie pamiętał. Zresztą, kiedy wróci po odwiezieniu Adama, Taperta już tu nie będzie. Zadbałem o to. — Pan się myli. Ojciec zamrugał gwałtownie oczyma. — Pan się myli — powtórzyła Alicja. — Ja nie wszystko wiem, ale teraz jedno zrozumiałam. My tu jechaliśmy nie tylko po to, żeby opiekować się babcią, ale i w sprawie ogrodu. Bo babcia mu o ogrodzie napisała, mojemu ojcu. Tak mi się zdaje. A może o panu. Wtedy on zaczął planować. Dopiero teraz to rozumiem. Kiedy tu jechaliśmy, ojciec rozgadał się z kierowcą. Nawet bym o tym nie pamiętała, bo nie chciałam tu przyjeżdżać i cały czas się złościłam. Tylko że kierowca zachowywał się zabawnie, więc zapamiętałam wszystko. I to jest to. On przyjechał tu po to, żeby dostać ogród. Wcale nie chodziło o babcię. Dla babci — dodała ledwie dosłyszalnie — nie przyjechalibyśmy. I nie będzie żadnych gór. On chce ogrodu. Ojciec ręką przetarł czoło. — Co ty wiesz? Co możesz wiedzieć? On zrezygnuje. Musi zrezygnować. Przecież nie można tak po prostu wszystkiego niszczyć. Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Raz ja coś opowiem, dobrze? I zaczęła opowiadać, jak WIELKI CZARNY SAMOCHÓD zajechał przed blok, w którym Alicja mieszka z rodzicami. Alicja wsiadła i ze złością, głośno trzasnęła drzwiami. Kierowca, nieruchomy, o wielkiej głowie, nie obracając się do niej powiedział: — Jeszcze raz. — Co jeszcze raz. — Jeszcze raz trzaśnij. To pomaga. Trzaśnij jeszcze raz. Samochód wytrzyma. To człowiek nie wytrzymuje. Ciągle nie oglądał się i ciągle siedział nieruchomo przy kierownicy. — Ja nie chcę jechać — powiedziała mu nagle Alicja. — Aha — przytaknął kierowca. — Jeszcze raz. Alicja trzasnęła. I nagle roześmiała się. — Kocham pana — powiedziała. — Aha — mruknął kierowca nie oglądając się. Ojciec wyszedł z klatki schodowej z ostatnią torbą w ręku, rzucił ją na fotel obok Alicji, a sam usiadł obok kierowcy. Choć tęgi, wyglądał przy nim jak podrostek. Ruszyli i opuścili miasto. — Nie byłaś tam od dawna — powiedział ojciec. — Ale teraz ma być tak, jakbyś była tam zawsze. 205 — Nie chcę jechać. Ojciec jakby nie słyszał. — Będzie dobrze. Wspaniale. — Nie jest mi wspaniale. — Ma ci być wspaniale — powiedział ojciec z odrobiną znużenia. — Wszyscy się o ciebie troszczą, więc ma ci być świetnie. — Aha — przytaknął kierowca. Ojciec pomilczał chwilę, a potem dorzucił: — Byłaś tam jako dziecko, a potem wyjeżdżałaś autobusem. A teraz przyjedziesz wielkim, ^czarnym samochodem. Jak pani. Odwrócił się i znacząco mrugnął do Alicji. — Dlatego ma ci być wspaniale — dokończył. — Zawsze jest dobrze tym, którzy przyjeżdżają wielkim, czarnym samochodem. — Aha — powiedział kierowca. Alicja milczała. Naprawdę kochała kierowcę za to, co mówił. Ojciec znów się odezwał. Wargi poruszały się wyraźnie i toczyły słowa, które także były wyraźne, a wtedy wypełniały wnętrze samochodu. Alicja pomyślała, że dobrze byłoby przewietrzyć, ale nie ośmieliła się otworzyć okna. Ojciec mówił, a kierowca siedział za kierownicą nieruchomy i roztaczał ciszę. Słowa i cisza przetykały się nawzajem. — Będziemy jechali godzinę, może trochę dłużej — mówił raźnie ojciec. — Najpierw tą szosą. Potem przelecimy przez most, i jeszcze ciągle tą szosą, a potem skręcimy w lewo, do lasu. I miniemy dwie wsie, i miniemy dwie osady, a droga będzie kręciła i kręciła, ciągle wśród lasów. I raźnie dodał: — I miniemy dwa wzgórza, łyse i skaliste, i znów będziemy w lesie, czarnym i wielkim, i miniemy dwie wsie, i już. Wypadniemy spośród wysokich sosen i będziemy mieli przed sobą ogrody i ogrody, z czerwonymi i szarymi dachami domów ukrytych wśród drzew. I tam będzie też twój dom. Kiedyś to był ważny dom, najważniejszy w osadzie, ale teraz ludzie są mniejsi. Nie ma w nich miejsca na szacunek. — Aha — powiedział kierowca. — My go odzyskamy — dodał ojciec. — Wielkim, czarnym samochodem — podsunęła złośliwie Alicja, a kierowca przytaknął: — Aha. Ojciec zamilkł. Alicja zadrzemała po chwili, a kiedy się obudziła, ciągle jeszcze jechali, a ojciec przemawiał do kierowcy: — Dam ten dom mojej córce. Człowiek musi mieć dom i kawałek ziemi, żeby czuć się obywatelem. Prawdziwym człowiekiem. Nie liczy się żadne mieszkanie, żadna praca na etacie, a tylko dom i kawałek ziemi. Inaczej nie jest się człowiekiem. 206 Ku zdumieniu Alicji kierowca przemówił pełnym zdaniem: — To ja nie jestem. A pan? Ojciec nie odpowiedział. — Ja jej dam dom — oświadczył znów po chwili. — Ja jej to zapewnię. Ja zrobię z niej człowieka. — Jedziemy tylko do babci, bo jest chora — przypomniała Alicja. — Wracamy, ptaszku. Wracamy tam — sprostował ojciec. — Teraz już można. Teraz ona mnie usłucha. — Chcemy ją zabrać do siebie. — Zabierzemy ją — przytaknął ojciec. — Odzyskujemy dom rodzinny. Będziemy go mieli. Póki był tam dom dziecka, nie mogliśmy tam bywać. Ale już go nie ma. Bo tam był dom dziecka — wyjaśnił kierowcy — ale już się skończył. Odzyskujemy dom. — Aha — przytaknął kierowca. — A co z dziećmi? — Jakimi dziećmi? — Z tego domu dziecka. — Nie wiem — ojciec wzruszył ramionami. — Nieważne. Skręcali właśnie i mieli jeszcze przed sobą dwie wsie i dwie osady, i znowu dwie wsie. — Matka ma kawałek ogródka i ładny dom, spory. A obok jest wielki ogród, park, który także należał kiedyś do rodziny, i który chciałbym odzyskać. Podzieli się go, część zachowam, część sprzedam, będą pieniądze na remonty. Wynajmie się człowieka, żeby pracował i pilnował. I zawsze da się przyjechać. — Może bym kupił kawałek — powiedział kierowca. — Marzę o ogrodzie. — Nie — powiedział ojciec. — Takich ogrodów nie ma na świecie, jak ten. — Taki piękny? — Raj — oświadczył ojciec. — Po prostu raj. Pan go nie kupi. — Aha — zgodził się kierowca. — Przed wojną ogród należał do mojego stryja. Po prostu ogród botaniczny. Był i dom, ale się spalił. — A stryj? — Zginął. Zginął i zapisał dom swojemu ogrodnikowi. Ogrodnik go omotał, mówił, że uratował mu życie.. — Aha — powiedział kierowca. — Ale zginął. — Dopiero potem zginął. Ale najpierw został uratowany. — Aha. To najpierw ogrodnik go uratował. — Już ja wiem, że to oszustwo. — Aha — powiedział kierowca. — Ale ten ogrodnik ma ogród. Jak on jest ogrodnik, to nie sprzeda. — Ogrodnik umarł. I jego żona umarła. Jest tylko syn ogrodnika. — Aha — przytaknął kierowca z niezmąconym spokojem. — I ten syn jest ogrodnikiem. 207 Alicja zaeisnęła usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Prawie zapomniała, że nienawidzi tej podróży. — Nie — oświadczył z powagą ojciec. — Był marynarzem, a potem zwolnili go z marynarki. Tak. To wiadomo. A jeszcze później zwariował. Zamknął ogród. Ogród jest dziki i zapuszczony. Dziki ogród, jakby czarami przeniesiony z dalekich krajów w sam środek lasów. Nie przynosi dochodu. — Aha — przytaknął kierowca. — To będzie tanio, jak taki zapuszczony. — Nie. Tanio na pewno nie będzie. — Ja bym kupił, nawet jeśli nie tani. Marzę o ogrodzie. — Nie. Chciałbym sprowadzić do osady paru wartościowych ludzi. Rozumie pan? — Aha. Minęli dwie osady. — A ten syn ogrodnika — odezwał się kierowca — to co? Zechce sprzedać? Samotny? — Samotny. — Jeżeli samotny, to może nie będzie chciał sprzedać. Samotnemu niepotrzebne pieniądze. Samotni przywiązują się do miejsc. Jak koty. Ja jestem samotny. Nie sprzedałbym ogrodu. — On sprzeda. Jest samotny i przegrany. — Aha — powiedział kierowca. — To inna sprawa. Chyba że jest przegrany. Przegrani nieraz muszą sprzedać, nawet jeżeli sprzedać nie chcą. Bo są przegrani. Może sprzeda. — Albo odda — ojciec wybuchnął śmiechem. — Dowiedziałem się, że taka szansa istnieje. Minęli pagórek i drugi pagórek. Minęli wieś i minęli jeszcze jedną wieś, a potem wypadli spośród wysokich sosen i mieli przed sobą ogrody i ogrody. — Odda? — spytał kierowca. — Są sposoby. — Aha — powiedział kierowca. — Na przegranych zawsze znajdą się sposoby. Zatrzymał samochód. — Pięknie — rzekł. — Pięknie tu jest. To będzie tam w dole, ten ogród? Ten raj? Ten raj przegranego? Pięknie, pięknie będzie, jeżeli on panu go odda. — Tak, są sposoby — przytaknął ojciec. Kierowca milczał przez chwilę. Potem wysiadł z samochodu i obszedł go w kółko, wrócił na swoje miejsce, ale nie zapalał silnika. — Może mi pan teraz zapłaci — powiedział cicho. — Jeśli chce pan zajechać z fasonem, to lepiej, żebyśmy nie załatwiali rachunków przy ludziach. Taki wielki, czarny samochód. Niech ludzie myślą, że to pański służbowy wóz. Niech się nie domyślają, że to mój lewy kurs. Niech myślą, że pan jest najbardziej wygrany z wygranych. 208 Ojciec milcząc położył pieniądze na jego wyciągniętej ręce, a ręka się nie cofnęła. Ojciec dołożył jeszcze dwa papierki i spytał kwaśno: — Teraz będzie dobrze? Kierowca popatrzył na swoją dłoń, a potem przeniósł wzrok na ogrody. — Aha — powiedział bez przekonania. — Ja tam nigdy nie wygrywam. Nadszedł CICHY DESZCZ, gdy Alicja opowiadała, i przenieśliśmy się w głąb szopy, na łóżko polowe. Ojciec siedział naprzeciw nas, przyniósł sobie jeden z okrąglaków. Kiedy Alicja skończyła, natychmiast wstał, jego twarz zmalała nagle, oczy stały się niewidoczne. — Wracajcie do domu — powiedział — i nic nie róbcie. — Ja zostanę — zaprotestował Adam. — Aha — przytaknęłam. Podobał mi się kierowca. — Niech pan mi zaufa — dodał Adam, nim ojciec zdążył zareagować. — Ja chcę sam zdecydować. — Nie widzisz, że wszystko przegrane? — wybuchnął ojciec. — On nie zrezygnuje. Łudziłem się. Był inny. Nie do poznania. Przestraszył mnie, jak nigdy nie mógłby mnie przestraszyć jeździec bez głowy czy jeździec znikąd. Bo po raz pierwszy wyglądał zupełnie bezradnie. Jakby dotychczas żywił jakieś nadzieje i snuł jakieś plany, i jakby zabawna opowieść Alicji przekonała go, że od początku się mylił. Adam także wstał i uparcie trwał przed ojcem, krępy, silny, kudłaty. — Ta jedna sprawa jest moja. To, gdzie będę. I sam chcę to załatwić. Niech pan mi zaufa. Będzie tak, jak pan chce, ale niech pan mi zaufa. — Co chcesz zrobić? — ojciec otrząsał się powoli. — Sam się zgłoszę. Do domu dziecka — wykrztusił z trudem Adam. — Sam. Za — popatrzył na Alicję — za dwa, trzy dni. Tylko dwa, trzy dni. — Mogą cię szukać. Możesz mi sprowadzić milicję na kark. — Nie. Adam poszperał w kieszeniach i wyciągnął kartkę. Pokazał ją nam. Była zapełniona kilkoma zdaniami. — To ich uspokoi. Napisałem, że zgłoszę się sam, do tego domu. I że nie chcę o nich słyszeć. Alicja im to odda. Nie przekonał ojca, ale i ojciec nie przekonał jego, a ojciec nie zdecydował się rozkazywać. Opuściliśmy szopę, zostawiając ich tam we dwójkę, Alicję i Adama. Ojciec prowadził mnie prosto do domu mojej babki, od czasu do czasu mrucząc do siebie. Zatrzymał się kilkakrotnie i za każdym razem jego krok, gdy znów zaczynaliśmy iść, był mniej zdecydowany. Czułam, jak słabnie moja moc. Było dość jasne, co on chce zrobić i nie mogłam mu w tym przeszkadzać. Toteż kiedy dotarliśmy na miejsce, umknęłam do swojego pokoju. 14 Ślady raju 209 Ale słyszałam. Słyszałam, mówił o swojej ucieczce z domu. Przed laty. Któregoś*dnia podsłuchał, jak jego ojciec, mój dziadek, śmiał się, śmiał się i mówił, że oszukał wszystkich Achremowiczów, jak jakichś głupich, i ma dlatego taki piękny kawał ogrodu. Wtuliłam się w kąt, siedziałam na swoim łóżku, wgnieciona w ścianę, i słyszałam wszystko, co mówił, a może po prostu wiedziałam już, co ma do powiedzenia, gdyż ogród mi to wcześniej naszeptał. Mama przerywała mu. I ją także słyszałam, jak powtarzała: — Przestań, przestań. Ale tym razem to nie była żadna z jego morskich opowieści. Żadna z tych opowieści, które mógł zmieniać tak, jak chciał, i mógł je łagodzić albo nawet przerywać. A okrzyki mojej mamy były bardziej rozpaczliwe niż przy jego opowieściach. Bo to była opowieść najprawdziwsza z prawdziwych, a ja nie mogłam jej znieść. Powiedział, że następnego dnia uciekł. I chciał iść na morze, ale to nie było łatwe. Powiedział, jak tułał się i pracował. Mama przerywała mu. Potem usłyszałam i babkę. — To już nieważne — krzyknęła. — Opanuj się, człowieku. A on mówił. Musiał mówić, bo uważał, że przegrał z Achremowiczem. Wrócił do osady jako marynarz i poznał moją matkę, a ona miała maturę, a on nie, i... Ja także nie wytrzymałam. Chwyciłam barwne, rajskie pióra, chwyciłam malaj-ski kris i wpadłam do kuchni, gdzie oni byli. Na stole nie stał rum i nikt nie zaparzył herbaty. — Dosyć — krzyknęłam. — To wszystko jest. Wcisnęłam mu w jedną rękę pióra, w drugą nóż, wyglądał jak dziki rozbójnik, ale zaraz odrzucił i pióra, i nóż, i zaczął mówić: — Ty miałaś maturę, a ja... — Masz maturę — przerwałam mu. — Mam. Zrobiłem później. — No i w porządku. Masz. Nie mów o tym. — Ale nie byłem kapitanem i jeszcze nie mogłem wrócić, a kiedy zrozumiałem, że muszę, i kiedy wróciłem, ciebie już nie było — zwrócił się do matki — więc uciekłem znów. Pchnęłam go, aż się zatoczył. — Nie waż się mówić! Nagle zapadła cisza i znieruchomieliśmy, i usłyszeliśmy delikatne kapanie zamierającego deszczu. — Szłaś za mną przez wieś i chciałaś, żebym został, a ja nie mogłem powiedzieć, dlaczego odchodzę. I że kłamałem. I dlaczego kłamałem. Chciałem cię zabrać, a ty mówiłaś o ogrodach. 210 Babka wspomogła mnie. Przysunęła się do niego i zaczęła tarmosić za sweter, który znów miał na sobie, ale ojciec nie ustawał, jakby to, co sobie postanowił, musiało być wykonane do końca. — Kiedy ojciec umarł, kupiłem mundur. Pamiętałem, co przysiągłem uciekając, że będę marynarzem. Chciałem, żeby ludzie to zobaczyli. Przyjechałem w mundurze. Nie wiedziałem, że cię spotkam. — Ona nie chce tego słyszeć — syknęła babka prosto w jego ucho. Poderwał głowę i spojrzał na matkę, która chowała głowę w dłoniach, siedząc przy stole. Ale nie rezygnował. — Musiałem cię opuścić, żeby wrócić. Później. Po maturze, po pływaniu. Powiedziałem, że wrócę. Raz płynąłem... — Pływałeś — krzyknęłam z radością. — Ale Tapert mnie spotkał i on wiedział o mnie wszystko. Musiałem zejść ze statku, groził. Chciał, żebym przemycał. Och, różne rzeczy. Nie zgodziłem się i wtedy zagroził. — Pływałeś — krzyknęłam jeszcze raz. — Przecież pływałeś! — Jeden krótki rejs — był już spokojny, a nawet uśmiechnął się do mnie. — A zaraz potem Tapert mnie spotkał. Wróciłem tu, ale was nie było. Spojrzałam na babkę, a babka popatrzyła na mnie. Byłyśmy bezradne. — Jest tu twój były mąż — powiedziała nagle babka do mamy. — Czeka w miasteczku. Zawsze to też wyjście. Zawsze możecie obie z nim wrócić do miasta. Zerknęła na ojca. Uniósł się i kierował ku niej wściekłe spojrzenie. Mama poderwała głowę. Byłam przekonana, że płacze, ale jej oczy były suche. Poprawiła włosy. — Nie — powiedziała. — Teraz już będę z nim — wskazała na ojca. — Teraz już wszystko się rozstrzygnęło. Babka uszczypnęła mnie boleśnie, jakby chciała się przekonać, że to nie sen. Może sama nie uwierzyła, ale mnie przekonała bardzo dokładnie. Zaczęłam rozcierać bolące miejsce, trochę mnie to uspokoiło. Ojciec westchnął z ulgą. Zapadło długie, kojące milczenie. — Jest dużo do opowiadania — powiedział wreszcie i uniósł rękę, jakby przypuszczając, że znów będziemy mu przerywać. — Ale to może poczekać. Jest dużo czasu. Teraz jest już dużo czasu. Powoli, można by powiedzieć — starannie obszedł stół dookoła i stanął obok mojej matki, a potem położył ręce na jej ramionach. — Chodzi o to — powiedział, bez lęku i bez smutku — że Tapert wie i nie wyjedzie bez korzyści materialnych. I wie także Achremowicz. A on również nie zrezygnuje. Nie mam pojęcia, ile wie, ale coś wie z pewnością. Uniósł rękę i zawiesił ją nad głową mojej mamy. Patrzyłyśmy z babką z zapartym tchem, jak ta ręka milimetr po milimetrze opada i wreszcie dotyka mamy włosów. — Ale ogrodu nie oddam. Moja matka i mój ojciec są jeszcze w ludzkiej pamię- 211 ci. I mają w niej pozostać jako ludzie uczciwi. Nie oddam ogrodu. On nie jest dla Achremowiczów. Ma pozostać cały. Taki, jaki jest. Jeszcze powalczymy. Babka ledwie zauważalnie przytaknęła, a ręka mojej mamy wyciągnęła się i dotknęła pęku piór, które opadły na stół, kiedy ojciec je odrzucił, i pogładziła je. — No i w porządku — z ulgą oświadczyła babka. — Po co ten krzyk? I co to za straszliwy nóż — zwróciła się do mnie, a ja wiedziałam już, co mnie za chwilę czeka. Śnieżne wyspy tropikalne PRZYJAZD WŁADZY nie zaskoczył nas, ojciec spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Dwa dni upłynęły jednak niemal spokojnie. Miałam wprawdzie sporo roboty przy Adamie, który ciągle siedział w szopie, oczywiście z Alicją. Przemykała do ogrodu okrężną drogą. Twierdziła, że jej ojciec po otrzymaniu listu od Adama wysłał telegram do domu dziecka, iż Adam dotrze tam samodzielnie, i podał datę, a potem oświadczył, że ta sprawa jest załatwiona. Adam powiedział: — A nie mówiłem? — i kazał mi przyprowadzić Łysego i Odjablka. Odmówiłam. Opierałam się, ile sił, ale w końcu uwierzyłam, że Łysy i Odjabłka są Adamowi naprawdę potrzebni. Zaczaiłam się zatem na Odjabłka, który zawsze wydawał mi się odważniejszy i rozsądniejszy, ale kiedy mnie zobaczył, zaczął natychmiast uciekać. Właśnie wracał z kościoła i popełnił tę nieostrożność, że oderwał się od rodziny. Pobiegłam za nim, był szybki, w końcu rzuciłam w niego kamieniem i trafiłam, zawsze trafiałam. Zatrzymał się, gdyż to była obelga, której nie mógł puścić płazem. Powoli ruszył w moją stronę. Cofałam się i szybko mówiłam, że jest sprawa w ogrodzie. Tajemnica. Bardzo ważna sprawa. Nie wierzył. — Przyjdźcie obaj — powiedziałam wreszcie. — Jak wam się nie spodoba, będziecie mnie mogli sprać. To usposobiło go trochę lepiej. Wolałby pobić mnie natychmiast, ale nie miał pewności, czy da radę czarownicy. W pojedynkę. I chciał koniecznie zobaczyć ogród jeszcze raz. Rzeczywiście, w kilkanaście minut później obaj byli pod parkanem, przepuściłam ich przez otwór i poprowadziłam do Adama. Zaprosił ich do szopy, a mnie kazał odejść. Nie zgodziłam się. Wtedy wysłał mnie po wodę do domku ojca. Kiedy wróciłam, wrota szopy były zatrzaśnięte na głucho. Rzuciłam się na nie, bębniąc pięściami po deskach. Z wewnątrz dobiegł głos Adama: — Pilnuj ojca. Pilnuj naszych spraw. A tu nie przychodź. Tylko rano, z jedzeniem. Rozległ się pełen satysfakcji śmiech Łysego i Odjabłka. Znów uderzyłam pięścią we wrota, z furią, a potem dla pewności kopnęłam. Byłam w sandałach, z odkrytymi palcami, zawyłam z bólu. — Maga — odezwał się Adam. — To są poważne sprawy. Pilnuj ojca. Jeszcze z dziesięć minut waliłam w deski, a potem ze łzami w oczach powlokłam się do domku. W ogrodzie spotkałam Alicję. 213 — Tapert był u mojego ojca — poinformowała. I dodała, jak Adam: — Pilnuj swojego. Żeby nie zrobił głupstwa. I poszła do szopy. Skradałam się za nią. Zapukała, otworzyli jej i wyszli na zewnątrz, zaczęli rozmawiać. Cofnęłam się nieco, nabrałam rozpędu i przemknęłam koło nich, najszybciej, jak umiałam — patrzyli rozdziawiwszy usta, jak wpadam do środka, nadziewam się na okrąglak pozostawiony przez mojego ojca, turlam i wreszcie zatrzymuję na kole wózka podtrzymującego jacht. — Już? — spytał Adam. — Dopięłaś swego? A teraz pilnuj ojca. Wstałam, pomasowałam kolejno obydwa kolana, rozejrzałam się. Nie było tam nic tajemniczego, jeśli sama szopa nie pachniała tajemniczością. Nic się nie zmieniło. — Nigdy ci tego nie zapomnę — obiecałam Adamowi wychodząc na zewnątrz. Nie odpowiedział. Z wyraźnym rozbawieniem patrzył, jak kuleję. I czekał, aż odejdę. Tak, dwa dni minęły prawie spokojnie. Przed domkiem ojca ciągle przechadzali się ludzie, kilka kobiet wystawało tam po dwie, trzy godziny i czasem wydawało mi się, że modlą się spoglądając na ogród. Ale nikt nie pukał i nikt nie żądał, żeby go wpuścić do środka. Potem oni przyjechali. Było ich trzech, ale jeden, Mazanowski, został na ulicy i przechadzał się powoli między kobietami. Od czasu do czasu przystawał i próbował się dowiedzieć, o co chodzi, dlaczego ludzie stoją koło ogrodu. Nikt mu nie odpowiadał. Dwóch pozostałych było spoza osady. Milicjant, porucznik w starannie wygładzonym mundurze, i urzędnik cywil. Przedstawili się nawet, ale nie usłyszałam ich nazwisk. Prawie ich nie zauważyłam z początku, gdyż kiedy tylko zajechali, z sąsiedniego domu, z domu Starszej Pani wyszedł Achremowicz, a za nim Tapert i Jaś, Jaś, który zniknął — zdawało mi się, na zawsze, choć ojciec mówił, że wróci. I Jaś także obiecywał. Oni też weszli do domku, najpierw Achremowicz, w garniturze, ciemniejszym niż wtedy, gdy odwiedził ojca pierwszy raz, potem Tapert, w swym czarnym, wymiętym ubraniu, wreszcie Jaś. W kuchni zrobiło się garniturowo i poważnie. Uświadomiłam sobie nagle, że pogoda się zmienia, i od czasu małego deszczyku, który rozpadał się, gdy Alicja opowiadała o jeździe wielkim, czarnym samochodem, upały zmniejszyły się znacznie. Było ciasno. Ojciec przepychał się między przybyłymi, dostawiał krzesła do stołu, a oni po kolei siadali, najpierw urzędnik, potem milicjant, wreszcie Achremowicz i ojciec. Tapert stał, ponury, ale dość pewny siebie, obok nogi ustawił nieodłączną walizkę. Przycupnęliśmy z Jasiem we wnęce, witając się bezsłownie. Na wszelki wypadek osłoniliśmy się trochę kotarą, woleliśmy nie zwracać na siebie uwagi. 214 — Pan zna tego człowieka? — spytał porucznik, wskazując na Taperta. Ojciec przytaknął. — Proszę odpowiadać głośno — rzucił milicjant. — Znam. — Jasne — przytaknął Achremowicz. — Pana nie pytam — milicjant zwrócił swoje spokojne, obojętne oczy na Achremowicza i Achremowicz pospiesznie kiwnął głową. — Czy pan potwierdza, że w nocy, kiedy było włamanie do sklepu, obywatel Tapert nocował u pana? Gorący oddech Jasia oparzył mnie. Przetarłam twarz mokrą od potu. — To prawda. — Nie wychodził? — Nie. — Kto to może potwierdzić? — Jego syn. I moja córka. Ojciec zaskoczył mnie. Ale w gruncie rzeczy byłam zadowolona, że wplątuje mnie w sprawę bardziej, niż zamierzał. Miałam nadzieję, że jego słowa potwierdzą babka i mama, jeśli zajdzie potrzeba potwierdzenia. Jaś znów zadyszał gorąco. Denerwował się bardziej niż jego ojciec, który kołysał się leciutko nad siedzącymi mężczyznami i uśmiechał nie wiadomo dlaczego smętnym, ale pewnym siebie uśmiechem. — Ale to dzieci — dodał ojciec. — Ich zeznania nie mają wartości, prawda? Być może będzie to mógł potwierdzić Adam Woroniuk. Mieszka obok, wpadł wieczorem, kiedy on już spał, i chyba go widział. — Adama nie ma — wtrącił Achremowicz. — I ty o tym wiesz. — Wiem. — Wiemy — uciął milicjant wtórując mojemu ojcu. Porucznik przechylił się nieco, zobaczyłam trzy gwiazdki na jednym z jego naramienników. Wstrząsnął plecami, jakby zdrętwiał pisząc te parę słów, które miał do tej pory do zanotowania. — No cóż. Ja wiem, skąd wy się znacie, pan i Tapert. Toteż pańskie zeznanie ma wartość, powiedzmy, niepełną. — Nic na to nie poradzę. — Dobrze — milicjant zwrócił się do cywila. — Ja już skończyłem. Na razie nie da się nic zrobić. Zresztą śladów nie było. Prawie. Towar się znalazł. Każdy ma prawo tu przyjechać do — popatrzył na ojca — dawnego przyjaciela. Każdy ma prawo spacerować. No, panie Tapert, jest pan wolny. A za uratowanie człowieka proszę przyjąć podziękowanie. I milicjant znów zwrócił się do urzędnika: — Pana kolej. Teraz urzędnik, który przez cały czas siedział frontem do okna, solidny, tęgawy mężczyzna nieco podobny do Achremowicza, tyle że bez okularów, przygarbił się, i jak wcześniej porucznik, wyciągnął jakieś papiery. Odchrząknął. 215 — Zaraz — wtrącił milicjant — pan może odejść — zwrócił się do Taperta. — Przecież wyraźnie to powiedziałem. — Zostanę — odparł skromnie Tapert. — Chcę potem pogadać z Ludwikiem. I nie poruszył się. Urzędnik musiał odchrząknąć jeszcze raz. — Pan Pohoży. Ludwik Pohoży. Właściciel nieruchomości — mruczał przez chwilę. — Tak. Papiery są w porządku. Podatki opłacone. Nie unosząc głowy, zerknął na Achremowicza, jakby go prosząc o pomoc. Ojciec trochę ciężej oparł się o stół. — Hm, wpłynęła skarga — dodał urzędnik po chwili, gdyż Achremowicz milczał. — Że wejście w posiadanie nie jest zupełnie zgodne z, hm, moralnością. Wydawał się nieco zmieszany, kiedy nie mógł podeprzeć się paragrafami i cyframi, a musiał się powoływać na coś takiego, jak moralność. — Hm, o ile wiem, ogród założył dziadek obecnego tu pana Achremowicza. W jaki sposób pański ojciec — skierował wzrok na mojego ojca — wszedł w posiadanie, hm, nieruchomości? — Ma pan to w papierach — oświadczył ojciec. — Hm, tak. — Ale... — zaczął Achremowicz, lecz ojciec mu przerwał: — Mój ojciec uratował stryja tu obecnego, hm, pana Achremowicza podczas okupacji. Pracował u niego długie lata i był przywiązany do ogrodu. W dowód wdzięczności i dlatego, że pragnął zachowania ogrodu w całości, stryj tu obecnego, hm, pana Achremowicza, zapisał ogród mojemu ojcu. Rodzina nie wnosiła pretensji, hm, do tej pory. — Hm, tak. Achremowicz poczerwieniał, może dlatego, że ojciec ośmielił się przedrzeźniać urzędnika, a o nim samym wyrażać, hm, lekceważąco. Urzędnik popatrzył na milicjanta, milicjant na urzędnika. Miny mieli pełne obrzydzenia i zniechęcenia. — Panowie — odezwał się Achremowicz. — Co jest? — W tej sprawie — oświadczył urzędnik — nic się nie da zrobić, chyba że właściciel uczyni dar, że tak powiem, przekaże dobrowolnie... — To jakiś spisek — Achremowicza zawiódł głos i prawie piszczał. — Przecież ja wiem. Przecież ten człowiek — wskazał na mojego ojca — wyznał w więzieniu swojemu przyjacielowi — teraz wskazał na Taperta — że jego ojciec oszukał moją rodzinę. Przecież on dlatego uciekł z domu. — Mnie? — zdziwił się Tapert. — Mówił, że jego ojciec ma piękny ogród. Jak raj. Nic więcej nie mówił. — Ale ty przecież... — krzyknął Achremowicz, a Tapert pochylił się do niego, nagle groźny. — Tylko nie ty. Świń z tobą nie pasałem. Z kimś takim przechodzić na ty? To ostatnia rzecz, jaka by mi przyszła do głowy. 216 Czułam się zupełnie zdrętwiała. Były dwie Magi. Jedna z nich słuchała, o czym oni mówią, i obserwowała, co robią, a druga spadała z wysoka i spadała, i coraz mocniej wiedziała, że jej ojciec nie był marynarzem. Wreszcie w to uwierzyła. Nie tylko nie był marynarzem, ale siedział w więzieniu. Nie miałam nikogo. Zwróciłam się do Jasia. Nie dyszał już w mój policzek. Uspokoił się, jego ojcu nic nie groziło. Wiedział o swoim ojcu wszystko i nie gniewało go, że jego ojciec także siedział w więzieniu. I nie przerażało. A sprawa ogrodu interesowała go mniej. Patrzył na mnie, i w tej chwili, gdy był tak spokojny, znów rozpoznałam jego wzrok. Był to wzrok Taperta. Był to wzrok Jasia z tamtej chwili, kiedy się rozbierał. Nie mógł mi pomóc. Nie chciał. Nie rozumiał, że pomoc jest mi potrzebna. Może był lepszy ode mnie, jak to kiedyś powiedział, ale nie rozumiał niczego. Mężczyźni trwali jeszcze w bezruchu, po niespodziewanym wybuchu Taperta. — A kara jest zatarta — szepnął nagle mój ojciec. — To było dawno. — Czterdziesty siódmy rok — przytaknął porucznik. — Szaber. Kara zatarta. A pan — zwrócił się do Achremowicza z nagłą złością — wie o niej ode mnie. Wygadałem się, w porządku, ale jeśli pan piśnie jeszcze słowo... — Ja *nie zrezygnuję — wycedził Achremowicz. Urzędnik wzruszył ramionami. Porucznik nie zareagował. Do domu wszedł nagle kapral Mazanowski, zasalutował i zameldował milicjantowi : — Oni mówią, że tu jest raj. Milicjantowi nie drgnął ani jeden muskuł na twarzy. — Kto? — Ludzie mówią, że to raj. Porucznik zwrócił podejrzliwe oczy na mojego ojca, a ojciec uśmiechnął się drwiąco. Milicjant westchnął. — Wróćcie do nich i powiedzcie, że raj nie istnieje. I niech się rozejdą — polecił. Mazanowski znów zasalutował i wyszedł sprężystym, prawie defiladowym krokiem, a na twarzy porucznika dopiero teraz zaczęło malować się zdumienie, niewiara w to, co usłyszał, i poczucie obrazy jednocześnie. — No, jeżeli wy myślicie, że możecie kpić... т— zawiesił głos, jakby grożąc. — Mało znam tych ludzi — oświadczył z uśmieszkiem mój ojciec. — Wróciłem tu niedawno. Nie wiem, co myślą o ogrodzie. — Hm — odezwał się nagle urzędnik — z punktu widzenia gospodarki gruntami RAJ JEST NIE DO POMYŚLENIA. — No, właśnie — przytaknął ojciec. — Też tak mówię. — Zobaczę — oświadczył porucznik i wyszedł przed dom. Wyskoczyłam zza kotary i przemknęłam do okna, starannie omijając ojca, który chciał mnie zatrzymać. Nie mogłabym go w tej chwili dotknąć. Mazanowski 217 krzyczał coś wymachując rękami, a milicjant przypatrywał się temu ze stopnia u drzwi. Po chwili wrócił. Podszedł do urzędnika. — Trzeba coś ludziom powiedzieć. Przemówić. Ja, rozumie pan — rozłożył ręce — nie mogę, ale pan, jako przedstawiciel władzy... No, pan chyba jest kompetentny. — Hm — powiedział urzędnik, zastanowił się i przytaknął: — Chyba tak. Zdecydowanie podniósł się, obciągnął marynarkę, odchrząknął i lekko skłoniwszy głowę wyszedł przed dom. Za nim poszedł porucznik. Reszta stłoczyła się przy oknie. — Ludzie! — krzyknął urzędnik. Stał na stopniu i nieco górował nad gromadą. — Obywatele! W tłumku, liczącym ze trzydzieści osób, głównie kobiet, choć naliczyłam i paru mężczyzn, z których znałam tylko Gusta i Dobriana, panowała i tak cisza, ale teraz uwaga zebranych zaczęła odrywać się od ogrodu i zwracać ku urzędnikowi. Jakby przyjazd urzędnika i milicjanta, jakby cichy postój służbowego samochodu, co w innych okolicznościach stanowiłby sensację, były za małym wydarzeniem wobec wydarzenia, jakim stał się ogród. — Ludzie! — On powinien być wspólny — zawołał Dobrian, a Gust natychmiast mu zawtórował. Pomruk przeszedł przez gromadę. — Hm, według prawa nie może — powiedział szybko urzędnik. — Ludwik Pohoży jest legalnym i jedynym właścicielem, hm, raju, to jest — poprawił się pospiesznie — nieruchomości. — Ma być wspólny — powtórzył Gust o ton wyżej i ostrzej. — Jeśli będzie trzeba — odezwał się metalicznym głosem milicjant — postawimy tu ochronę. Ten — zrobił wdech i przez chwilę marzyłam, że powie: raj — ten ogród należy do obywatela Pohożego, słyszeliście. I jakiekolwiek zakusy na jego własność zostaną przez nas przerwane, jeśli tylko usłyszymy słowo skargi z jego strony. — To nie ogród — zawołał Gust. — Niezwyczajny. — Ludzie! — krzyknął urzędnik i wspiął się na palce, choć był dobrze widoczny. — Oświadczam wam z całą mocą, że raju nie ma. Achremowicz, który przyciskał mnie do framugi, zesztywniał nagle, a potem jakby podskoczył. Nie podskoczył, ale tak to odczułam. Wychylił się przez okno i wściekłym głosem, który powinien należeć do Taperta, krzyknął: — I nie ma kapitanów żeglugi wielkiej. Są kryminaliści, którzy... Tapert chwycił go za ramię i odrzucił od okna. Achremowicz potoczył się do tyłu, uderzył o piec i gramolił ciężko. — Zapłacisz — wychrypiał. — Złożę skargę. Tapert przyskoczył do niego i wbił mu pięść w brzuch. Achremowicz zwinął się i byłby upadł, gdyby go ojciec nie podtrzymał i nie posadził na krześle. Tapert wydyszał: 218 — Od dawna o tym marzyłem. Od pierwszej rozmowy z tym typem. — O czym ty mówisz? — ojciec zwrócił się do Taperta z dziwnym uśmiechem. — Czy coś się stało? Cały czas tu stałem i widziałem, że on się potknął. Znieruchomieli naprzeciw siebie, nad dyszącym ciężko Achremowiczem. — Nie chciałem tego wszystkiego — powiedział nagle Tapert. — Kiedy przyjechałem, nie wiedziałem o twojej legendzie. Marynarskiej. Przyjechałem cię odwiedzić. Ale dowiedziałem się od razu — wzruszył ramionami — i postanowiłem zarobić. Na tobie. Wiesz, ja miewam pomysły. — Wiem. Nawet furtę wykorzystałeś. Zapomniałem, że sam opowiedziałem ci o furcie. — Wyrzuciłeś mnie stąd i byłem wściekły. Wróciłem. — Tak. — Aleja uratowałem tego człowieka. To był przypadek, a jednak go uratowałem. I coś się wtedy zaczęło zmieniać. Wierzysz? Ojciec szepnął samymi wargami: — Tak. — Potem spotkałem jego — wskazał Achremowicza — i on mnie przycisnął. Obiecał pieniądze. Tapert umilkł. — Nie powiedziałem mu nic. Sam się dogrzebał. Gnida. Powiedział, co wie, wtedy przyznałem, że w więzieniu wspominałeś... wiesz co. Ale dziś, kiedy tu szliśmy, przysiągłem sobie, że jeśli mnie zdradzisz i tak nie powiem o tobie złego słowa. Wierzysz? Zerknął na Achremowicza. — Gdybym się zorientował, co on chce zrobić... Może bym zdążył. — Ale nie zdążyłeś. — Nie — przyznał. — Parę słów wykrzyczanych z okna i już po ptakach — dodał smutno, a potem pochylił się i podniósł głowę Achremowicza: — Posłuchaj. Jeśli piśniesz jeszcze jedno słowo o Pohożym, jakiekolwiek słowo, to cię znajdę. A wierz mi, że umiem znajdować, i wiem, po co szukam. Rozumiesz? - Wyprostował się. — Po co puściłeś tę bujdę? — spytał ojca smutnym głosem, który nie był ani chłodny, ani wściekły. — Po co to wszystko o morzu? — Tak wyszło — ojciec znów zwrócił się do niego i leciutko podniósł głos: — Marzyłem. Tapert skinął głową. Patrzyli na siebie i wiedziałam, że się żegnają. Tapert jeszcze przeprasza ojca, a ojciec mu wybacza. I chcieli się nawzajem zapamiętać. Nie mieli się już nigdy zobaczyć. Potem podali sobie ręce. Tapert został jeszcze, ale pożegnali się właśnie w tej chwili. Za oknem przemawiał urzędnik. Achremowicz zaczął się powoli podnosić. Wróciłam do okna. Ojciec miał rację. Tapert nie zdążył zareagować i było już za późno. Urzędnik kończył wyjaśnienia. 219 — Co do obywatela Pohożego, to jego sprawą jest zawód i miejsce poprzedniej pracy. Wszystko jest w papierach, a w papierach panuje, hm, idealny porządek. Ostrożnie obejrzał się na porucznika. — Powstały pewne podejrzenia, hm, szczęśliwie obecnie wyjaśnione — dodał. — A raju, hm, nie ma. Skończyłem. Ludzie milczeli. Milicjant i urzędnik zeszli ze stopnia koło drzwi i ruszyli do samochodu. — A jak z tym kryminalistą? — krzyknął Gust. — I był kapitanem czy nie? Urzędnik machnął ręką i pospiesznie, w ślad za milicjantem, wsiadł do samochodu, który natychmiast ruszył. Ludzie nie rozpraszali się jeszcze. Patrzyli to na okno, to na parkan ogrodu. Powoli przetrawiali, co usłyszeli. — Koniec — oświadczył ojciec, ale nagle gromada poruszyła się i wystąpił z niej Szczepan Szczepan. Przez chwilę patrzył prosto w moje oczy, potem nagle zamachnął się i spory kamyk wyleciał z jego ręki. Ledwo zdążyłam się uchylić. — Oszustka — powiedział spokojnie Szczepan Szczepan i zniknął między ludźmi. Kapral Mazanowski pospiesznie ruszył za nim. Wreszcie miał jasne zadanie. — Koniec — powtórzył ojciec ze znużeniem. Zwrócił się do Achremowicza i położył rękę na jego ramieniu. — Potrzebne ci to było? Ogrodu nie dostaniesz, a mnie może zrujnowałeś życie. Achremowicz milczał. Ludzie za oknem stali niepewnie, niby zaczarowani, nie spoglądając po sobie, unikając już teraz wzrokiem i okna, i ogrodu. Nagle niespokojnie i coraz szybciej zaczęli się cofać, a ja usłyszałam głos mojej mamy. Najpierw był cichy, lecz wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż dały się rozpoznać słowa. Zrozumiałam je w tym momencie, gdy zobaczyłam mamę; gromada opuściła już ulicę przed domem. Mama szła spokojnie i miała dwadzieścia siedem lat, a może osiemnaście, i stąpała w białych pantofelkach na wysokich obcasach. Miała na sobie białą, ślubną suknię, a na głowie, na rozpuszczonych włosach, również biały toczek z uniesioną i powiewającą woałką. Mama szła spokojnie i przemawiała do ludzi: — Co wy wiecie? Co wy wiecie o śnieżnych? Co wy wiecie o śnieżnych wyspach tropikalnych ? Wyskoczyłam z domu i zaczęłam iść obok niej, chwyciłam jej rękę i zawtórowałam mamie: — O śnieżnych wyspach tropikalnych? O śnieżnych wyspach tropikalnych. Ulica przed nami była już pusta, tylko leciutki obłok kurzu pozostawał za umykającymi ludźmi. Widziałam jeszcze biedne plecy sadzącego w panice Szczepana Szczepana i kaprala, o krok zć. nim. Kiedy wprowadziłam mamę do kuchni, ojciec płakał, a Tapert miał także załzawione oczy. Achremowicz zdołał już przyjść do siebie i cofał się przed mamą, ale ona na niego nie spojrzała i nie wypowiedziała swego zaklęcia, które było zaklę- 220 ciem najsilniejszym ze wszystkich. To zaklęcie wypłaszało wszelkich wrogów i wszelkie nieszczęścia — zaklęcie o śnieżnych wyspach tropikalnych. Achremowicz chciał uciec chyłkiem, ale nie mogłam go tak puścić, bo zaklęcie i mnie objęło. Wyprowadziłam go z domu i zatrzymałam, i kazałam czekać na ulicy. Potem wyprowadziłam Taperta, do ogrodu, i posadziłam go na schodku z tamtej strony. Potem jeszcze wzięłam za rękę Jasia, bo musiałam oczyścić kuchnię ze wszystkich ludzi. Bo musiałam zostawić mamę i ojca samych, chociaż na parę minut. Ponieważ mama dopiero teraz wybrała, a nie poprzedniego dnia. Poprzedniego dnia podjęła decyzję, ale wybrała dopiero wtedy, kiedy przyszła — tym zaklęciem o śnieżnych wyspach tropikalnych — bronić ojca. Musiałam ich zostawić samych na parę minut. Szłam z Jasiem przez ogród, ale i Jasia zostawiłam koło altany, i zakazałam mu do niej wchodzić, żeby mu znów nie przyszły do głowy jakieś głupstwa. Przy okazji zagroziłam ogrodowi, że jeśli teraz mi zrobi kawał, to się zemszczę. Ale ogród milczał. Pobiegłam do szopy. Znów była zamknięta, lecz to mnie nie obchodziło. Krzyknęłam, że natychmiast potrzebna mi jest Alicja. Wyszła po chwili. W paru słowach zdałam sprawę z tego, co zrobił jej ojciec. Nie wydawała się zaskoczona. Spytała: — On tam jest? — Na ulicy. — I Tapert go pobił? — No, żeby aż tak, to nie. — Och, dobrze. Nieważne. — A co jest ważne? — spytałam, prowadząc ją tak, żeby nie zobaczyła Jasia. — Jakie oni mają motywy? — z trudnością odszukałam tak niezwykłe słowo. — Motywy? — Motywy! Dlaczego nie są po prostu dobrzy? — Przecież nie mogą — wzruszyła ramionami. — Przecież chcą, ale warunki im nie pozwalają. Bo warunki ich zmuszają, żeby szukali pieniędzy albo władzy, albo sławy. Bo nie umieją sobie powiedzieć, że to wszystko nie jest takie ważne. Że nie osiąga się tych rzeczy za wszelką cenę, bo wtedy te rzeczy tracą na wartości. Mogę ci powiedzieć, jakie każdy z nich miał motywy, choć mogę usprawiedliwić tylko motywy twojego ojca. Też niezupełnie. Bo otoczył się swoją sławą marynarską. Jest godne podziwu, że nie zawahał się jej stracić, byle ochronić ogród przed zniszczeniem. Bo wszyscy inni by go zniszczyli. — Alicjo — powiedziałam. — Jesteś piękna i silna, i jesteś mądra, chociaż, niech cię diabli, dlaczego jesteś taka głupia? Wmurowało ją. — Przecież to chodzi tylko o marzenia. Są wielkie i małe, i całkiem malutkie. A liczą się tylko wielkie. Możesz wszystko powiedzieć o moim ojcu, ale on miał 221 wielkie marzenie. I ma je ciągle. Nie udawało mu się, upadał i się podnosił. Ale miał marzenie. — Tak — powiedziała. — Tylko że to nie takie proste. — Powinno być. Nie wolno go tracić. Nigdy. — Ty się żegnasz ze mną — powiedziała nagle. — Tak. Właściwie już tak. Życzę ci szczęścia — pomilczałam chwilę i dodałam ciszej: — Adamowi też. Nawet z tobą. Pogładziła mnie po głowie i tym razem to nie było niemiłe. — Jeszcze znajdziesz swojego Adama. Przytaknęłam sucho. Spytała: — A ty już masz? Swoje marzenie? — Jeszcze mam ogród. Jeszcze nie muszę. Jeszcze mnie ogród chroni. Ale niedługo zacznę szukać. Tego marzenia. A ty? — Nie wiem — szepnęła i nagle wyprzedziła mnie. — Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Zabiłaś mi ćwieka, mała czarownico. Roześmiała się i spoważniała natychmiast, bo dochodziliśmy do domku. A potem zobaczyłam, jak na ulicy wzięła swego ojca za rękę i prowadziła go do domu, który odziedziczył. Wróciłam do Jasia. Był tam, gdzie go zostawiłam, obok altany, i patrzył na łan traw, które kołysały się jak morze. — Zapamiętam to — powiedział, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej nóż. — Zabrałem ojcu. Jeśli chcesz, weź go. — Noże przynoszą mi nieszczęście — uśmiechnęłam się i leciutko dotknęłam pośladków, które z powodu ojcowskiego krisa babka dobrze przetrzepała. — Wyrzuć go. — Dobrze. Zrobię to zaraz — i zamachnął się. Nóż utonął w trawie. — Czy ogród go przyjmie? — Ogród wszystko przyjmie. — Skąd wiesz? — Wiem. Myślałam do tej pory, że on się musi oczyścić, bo był przyczyną kłótni i nienawiści. Że dlatego jest zamknięty. Ale to nieprawda. Nic go nie może dotknąć. To on oczyszcza. I po prostu w którymś momencie się go traci. — Myśmy stracili, prawda? Ja. — I ty. I ja też. — Jest za późno, Maga? — Tak, jest za późno. Przyjęłam jego wyciągniętą rękę. Chciałam mu powiedzieć o marzeniu, ale słowa już mi się kończyły. Za dużo mówiłam. Poza tym uważałam, że powinien sam dojść do marzeń. — Ty tu zostaniesz — mruknął z zazdrością. Nie chciałam zaprzeczać. Jaś jeszcze nie zrozumiał. Lekko uścisnęłam jego palce i puściłam, potem patrzyłam, jak ręka Jasia bezwładnie opada. 222 — Zostaniesz? — Nie o to chodzi. Tracimy go, Jasiu. Przychodzi taki dzień, że się za dużo widziało, za dużo zrobiło, za dużo przeżyło. Wtedy się go traci. Uniosłam głowę. Korony szeleściły nikle ponad naszymi głowami, korony wszystkich tych drzew. Słyszałam w nich słowa. Były to te same słowa, które powtórzyłam Alicji, i które powtarzałam Jasiowi. Ogród dał mi ostatnią lekcję i żegnał się ze mną. Nagle zrozumiałam to, czego nie rozumiałam jeszcze mędrkując przed Alicją. — Jasiu — szepnęłam. — Odejdziemy, ale możemy go ze sobą zabrać. Rozumiesz? On jest tam — tknęłam się palcem w pierś. — Chodzi o to, żeby nigdy nie zapomnieć. — Ogrodu? — Tak, ogrodu. Każdy go ma. — To chodźmy — zgodził się biernie. Znów miał zamkniętą twarz, ale w jego oczach kropelki granatu jakby pojaśniały. — Muszę go pilnować — dodał. — Ogrodu? Uśmiechnął się powściągliwie. — Niech ci będzie, ogrodu. Ojca. Odeszli obaj. Usiadłam w kącie za kotarą i patrzyłam, jak mama i ojciec pochylają się do siebie. Wszystko stało się szybko i szybki był nasz WYJAZD Z OSADY, prawie tak szybki, jak ucieczka. Tylko dwa dni się pakowaliśmy, a pół jednego z tych dni ojciec poświęcił na wyjazd z mamą do miasteczka. Zamówili ślub. Osada była cicha, jakby wymarła. Od czasu do czasu wymykałam się, by jeszcze raz ją obejrzeć. Spotykałam ludzi, patrzyli na mnie jak dawniej, jak na ledwo znaną dziewczynkę, i tylko Kolińska zobaczywszy mnie, przeżegnała się, ale pospiesznie i ukradkiem. Osada wstydziła się. Swych plotek i swych wierzeń. I wstydziła się nas. Może nie osada, a ludzie. Wracałam do domu i znów pakowałam swoje rzeczy, dziwiąc się, że tak ich dużo. Mama spieszyła się również. Babka pomagała nam bez słowa. Przez cały ten czas w ogóle nie mówiliśmy o konieczności wyjazdu. Jakby to się rozumiało samo przez się. Raz tylko ośmieliłam się zagadnąć babkę: — Dlaczego koniecznie musimy wyjechać? — A ścierką chcesz? — spytała, a potem usiadła sobie i płakała. Wreszcie przyszła chwila, gdy nagle byliśmy gotowi. Ojciec, przy okazji wyjazdu do miasteczka, zamówił samochód, spodziewaliśmy się go dopiero po południu, ale już byliśmy gotowi i siedzieliśmy na walizkach. My u siebie, ojciec u siebie. — No, idźcie — powiedziała babka. — Ja przygotuję jedzenie na drogę. Mama skinęła na mnie i ruszyłyśmy do domku ojca. Szłyśmy powolutku, za- 223 trzymując się przy każdej ścieżce. Dostałyśmy się na główną ulicę. Przemknął samochód, za szybą zobaczyłam zapłakanego Szczepana Szczepana, który od tego dnia miał się nazywać Siedem Domów. Jego ojciec dostał nową posadę, a fabrykę mebli giętych postanowiono umieścić w innej miejscowości. Nasza fabryczka znów miała stać się młynem. Pomachałam Szczepanowi ręką, nie zauważył tego. Pociągnęłam mamę przed sklep. Krąg mężczyzn rozprawiał cichutko, błyskały w słońcu butelki piwa. Mężczyźni umilkli, gdy nas zobaczyli, a potem zaczęli rozmawiać głośniej. Ojciec czekał na nas przed domkiem i bez słowa poprowadził ścieżyną, tą ścieżyną, w której się kiedyś ukryłam i znalazłam przejście do ogrodu. Zostałam nieco w tyle i poszukałam ruchomej deski, ale nie było jej, choć szukałam długo. Ogród już się zamknął. Wyszliśmy na przestrzeń zakończoną stawem, leżącym naprzeciw ogrodu mojego ojca, nieco w dole. Dalej rozpościerały się wikliny, nieruchome w tej chwili, z ukrytych w nich polanek biły słupy nagrzanego powietrza. — Adam tu przyjdzie. Chce się tutaj pożegnać — powiedział ojciec. Przeszliśmy jeszcze kawałek. Pojawił się dom Starszej Pani. Okna na piętrze były otwarte i wydawało mi się, że w głębi jednego z pokojów dostrzegam ruch. Odwróciłam się i popatrzyłam na mój ogród. Korony drzew połyskiwały w słońcu. Szybko strzepnęłam łzy z oczu. — Może jednak zostaniemy? — szepnęłam. Spojrzałam w górę. Słyszeli mnie oboje, ale udawali, że nikt nic nie powiedział. — Ogród będzie sam — spróbowałam jeszcze raz. — Nie — powiedział ojciec. — Dlaczego nie chcesz zostać? — krzyknęłam nagle. — Bo kłamałem — odpowiedział spokojnie ojciec. — To jest kara. Kłamałem zamiast działać. Zadowoliłem się legendą. — A inni? Nie odpowiedział. — A my? Mama i ja? — Przecież my chcemy z nim jechać — powiedziała mama, i to była prawda. Odeszłam od nich. Ze złością zaczęłam kopać jakiś kamyk i przypomniałam sobie, jak taki sam kamyk kiedyś kopał Chłopak, jeszcze wtedy Chłopak. Nie Adam. — Nie znoszę komplikacji. Następnym razem to będzie beze mnie. Uśmiechnęli się do mnie, ale znów nic nie powiedzieli. Obywali się bez słów. Ja nie. — Ale będziemy tu przyjeżdżali. W końcu jest i babka. O niej zapomnieliście? — Ty będziesz — z niezmąconym spokojem oznajmił ojciec. — Ja nie. Na razie. Mama może. No i babcia również umie jeździć. Ale ty będziesz tu przyjeżdżała. Co lato. I oni wszyscy. 224 — Kto? Wzruszył ramionami. W tej samej sekundzie z łoskotem otworzyła się brama ogrodu. Było to tak głośne i gwałtowne, że podskoczyłam z wrażenia. Oba skrzydła drgały jeszcze, gdy między nimi powoli, z nieprzyjemnym chrzęstem, który szybko zacichał, zaczął pojawiać się niejasny kształt, biały, ale migotliwy w cieniu drzew i w prześwitach. Pełzł nieskończenie długo, wynurzając się z ogrodu niby zbudzony smok, który drzemał w ostępach. Patrzyłam jak zaczarowana. Ojciec wykrzyknął coś ze zdumieniem. Patrzyłam, jak przez bramę majestatycznie, nie przyspieszając, choć już natknął się na pochyłość gruntu, wysuwa się dziób jachtu mojego ojca. Biały, świeżo odmalowany. Dziób, burty, kajuta. Pobiegłam. Za mną biegł ojciec i mama. Jacht pełzł na swym wózku, widziałam go już w całości, świeży, tak świeży, jaki nie był nigdy. Jakaś szybka wprawiona w okienko kajuty puściła w moją stronę zajączka, oślepiła mnie. Dopadłam burty. Dotknęłam. Gładka powierzchnia zatrzymała palce na chwileczkę i posunęła się dalej. Jacht żył. Poskrzypywały koła wózka, coś stękało w kadłubie. Tuż za mną zatrzymał się ojciec. — Zrobił to — powiedział. — Przynajmniej to jedno będzie skończone. — Kto? — Przecież Adam. Przez cały czas wiedziałam, że jacht nie porusza się o własnych siłach, że muszą go popychać ludzie, ale jakoś nie dopuszczałam tego do świadomości. Teraz ich zobaczyłam. Najpierw Łysego i Odjabłka, którzy wetknęli grube żerdzie w jakieś opory i, czerwoni na twarzach, półgoli, lśniący od potu, zapierali się z całych sił nogami i pchali żerdzie, pchali jacht. Potem Adama, który też trzymał żerdź i stał między nimi, również wparty w ziemię, równie czerwony. I Alicję, która po prostu szła tuż obok. — Stop! — krzyknął Adam. Łysy odskoczył i zawrócił do ogrodu. Za nim popędził Odjabłka. Jacht zwolnił, ale jeszcze się poruszał, przechylony nieco na dziób. Łysy wrócił z okrąglakiem i podłożył go pod koła wózka. Odjabłka zrobił to samo z drugiej strony. Wyprostowali się i dyszeli ciężko. Adam statecznie ruszył ku nam. Przecierał brudne ręce czystą szmatką. Potem stanął na baczność, ale ciągle dyszał ciężko i słowa ledwie wydostawały się z jego wyschniętego gardła. — Kapitanie, jacht gotowy do wodowania. I dodał: 15 Ślady raju 225 — Zdążyliśmy. Łysy i Odjabłka zaczęli wiwatować. Adam uciszył ich jednym groźnym spojrzeniem. — Dziękuję — powiedział ojciec, głos załamał mu się. Zamilkł na długo, a Adam czekał, sądziłam, żą na rozkazy. — Wiecie — ojciec odezwał się znów, niepewnie i jakby prosząco. — Alicjo, może ty...—znów się zająknął i popatrzył na mamę. Mama odwróciła głowę. — Alicjo, idź i powiedz swojemu ojcu... Alicja doskoczyła do ojca i zawisła mu na szyi. Ojciec mruczał coś i uwalniał się niezręcznie. — Idź, idź. — Nie trzeba — rzucił Łysy. — On tu biegnie. Nie miałam ochoty patrzeć na Achremowicza. Obeszłam jacht od strony dziobu, zadarłam głowę. Na białej burcie lśnił czarny napis: „Piękna". Chciałam krzyknąć: Alicjo. Ale Alicja przecież wiedziała, co oni wymalowali na burcie. Nie chodziło o Alicję. — Mamo! Kiedy mama przyszła, pokazałam jej napis. — Patrz. — „Piękna" — przeczytała. — To ty. — Co ty gadasz. — Alicja tak poradziła. A Adam potwierdził — odezwał się Odjabłka. — Powinien być „Piękny". To przecież jacht. — Głupiś. Ruszyłam ku niemu z gniewem. Odsunął się prędko, ale potem zatrzymał i wyciągnął rękę. — No co, zgoda? Westchnęłam. — Zgoda. Tylko pilnujcie mi ogrodu. Wyprostował się i skinął głową, a mnie dopiero teraz przypomniało się, że niczego nie postanowiono. Niczego nie postanowiono w sprawie ogrodu, więc obleciałam jacht jeszcze raz, tym razem od strony rufy, bo przy okazji i ją chciałam sobie obejrzeć, a tam był jeszcze jeden napis: „Piękna". — Jaki „Piękny"? — mruknęłam przez zęby. — Chłopaki pojęcia nie mają. „Piękna"! — Co mówisz? — spytał Łysy. Wartował od tej strony. — Nic. Siedź cicho. Rób, co ci każą. Dopadłam do ojca, który oglądał jeszcze jacht. Obok niego stali Achremowicz i Alicja. — Tata, a furta? Nie zablokowałeś furty między ogrodami. Czy wszystko ma być na mojej głowie? 226 Ojciec odsunął mnie. Patrzył na jacht z dziwnym poblaskiem w oczach, ale to nie były łzy. Myślał w tej chwili chyba o czymś dalszym niż jacht, i większym. — Może mi zostawisz furtę? — spytała cicho Alicja. — Może mogłabym tam przychodzić? — A Adam będzie gnił w domu dziecka? — On też zostaje. Jeszcze o tym nie wie. Zamilkłam. Nie miałam już nic do roboty w osadzie. Wszyscy wszystko załatwili bez mojej pomocy i bez moich czarów. Popatrzyłam na Alicję i pokazałam jej język. — Możesz wchodzić przez furtę. Ale ja tu będę wracać. I on zostaje mój. Spoważniała i odwróciła głowę. — No dobra — rzekłam. — Ogród jest wszystkich, ale mój najbardziej. Wszystkich — i zatoczyłam ręką od Alicji przez Adama i Łysego do Odjabłka. — Wszystkich — i zatoczyłam ręką jeszcze raz, jak najszerzej. — No widzisz — powiedziała z uznaniem Alicja, ale obserwowała swego ojca, który właśnie podchodził do Adama. Podał mu rękę jak dorosłemu. — On tak naprawdę? — spytałam. — Taki dobry się zrobił? — Zobaczymy — mruknęła. — Zobaczymy. Achremowicz mówił do Adama, a Adam odmownie potrząsał głową. Potem przestał. Później ostrożnie skinął, potakująco, i rzucił szybkie spojrzenie na Alicję. Achremowicz mówił, próbował Adama objąć, ale Adam się uchylił, a Achremowicz znów mówił. — Co to jest?—spytałam. — Ciszej — szepnęła Alicja. Adam odszedł od Achremowicza i zastygł, może na minutę. Wszyscy jakby zapomnieli o jachcie i nie patrzyli na niego, tylko moja mama, gdy zajrzałam na jej stronę, stała jak przedtem i wpatrywała się w napis na burcie. Zostawiłam W końcu Adam drgnął. Podszedł do Achremowicza i powiedział: — Dobrze. — Co to jest? — spytałam jeszcze raz Alicji. — Zobaczymy — odparła cichutko. W chwilę później jacht ruszył. Achremowicz i ojciec pomagali chłopcom. Koła skrzypiały i jacht coraz bardziej przechylał się, ześlizgując po stoku ku stawkowi, a potem o metr czy dwa od wody nabrał własnego pędu. Coś zgrzytało potężnie, wózek wyraźnie zostawał w tyle, a potem nagle wyskoczył spod jachtu i przewrócił się, a jacht zachybotał i sunął, sunął, powoli przechylając się, i wśliznął się w wodę, zanurzył ciężko i zanurzał coraz bardziej, aż był już w wodzie całą długością, i zanurzał się jeszcze i jeszcze, a potem powoli wychynął wyżej. Przecinał stawek coraz spokojniej, bryzgi wody opadły, jeszcze fale uderzały o brzegi. 227 Jacht dotarł do drugiego końca, utknął w rosnącej tam trawie, odbił się i tyłem wrócił na środek stawku, a potem zamarł. Od osady biegli ludzie. Po chwili powolusieńku, po milimetrze, jacht zaczął znów osiadać. Usłyszeliśmy trzaski, może bulgot wody. Jacht drgnął nagle i okręcił się powoli, ukazując burtę z napisem „Piękna", a potem, gdy już wszyscy zdążyli przeczytać, zaczął opadać jak w windzie i niknął, niknął, zawirowała woda przelewając się przez burty, jeszcze przez chwilę widzieliśmy kabinę, a potem już tylko wierzchołek masztu, nieruchomy, pośrodku stawku. Zaczęłam płakać. — Przestań — Odjabłka znalazł się blisko i trącał mnie delikatnie. — Tak miało być. Wiedzieliśmy, że tak będzie. — To po co to wszystko? — Adam mówił, że on choć raz musi być na wodzie. I wszyscy to widzą. Popatrz. Rozejrzałam się. Ojciec objął mamę i z uśmiechem szeptał do niej, Achremo-wicz powoli kiwał głową i już odwracał się od wody do Adama i Alicji, którzy stali trzymając się za ręce. — Tak miało być. Wiesz, co to było? — spytał Odjabłka. — To był po prostu OSTATNI REJS JACHTU „PIĘKNA". Odwróciłam się. — Będę pisał do ciebie — krzyknął. Zajrzałam do ogrodu, przeszłam przez bramę, popatrzyłam na rozwarte wrota baraku, przeszłam przez łan trawy i ominęłam altanę. Potem zawróciłam i znalazłam mały staw i mostek. Popatrzyłam w wodę. Nie w wodę, a na zielony pokrowiec, który ją pokrywał. Mijałam tunele drzew i polany, i łąki kwietne, i powoje, i drzewa potężne, i zarośla, dotarłam do parkanu z furtą i pchnęłam ją ostrożnie. Róże były całe, ale ktoś rozgarnął je ostrożnie i od ścieżki w ogrodzie Starszej Pani do furty prowadził wyraźny szlak. Siedział na nim kot i patrzył na mnie. — Ty, może pójdziesz ze mną? Nie poruszył się. — Warto ci tu zostawać? Nie masz już ryb. Nie masz już poddanych. Po co masz tu być? Odwrócił się do mnie tyłem. — Jesteś sam — powiedziałam. Odszedł, samotny i smutny. — Rozumiem — zawołałam i puściłam furtę, przejście się zamknęło. — To twoje miejsce. Przecinałam ogród w poprzek. Nie pokazywał mi cudów. Był zwyczajnym pięknym ogrodem, pełnym rzadkich roślin. — Babka się tobą zaopiekuje — obiecałam. — No i oni wszyscy. 228 Ani drgnął. — Mógłbyś mnie chociaż ostatni raz wypuścić moim wejściem — powiedziałam mu jeszcze macając parkan tam, gdzie tyle razy przechodziłam. Jedna z desek drgnęła nagle i usunęła się. — No widzisz — powiedziałam. — Dziękuję. Wyszłam na ulicę. Powiał wiatr i ogrody chwiały się w nim, a mój zaszumiał. Skinęłam mu ręką. Z naprzeciwka nadchodził mężczyzna. Szedł niespiesznie, rozglądając się, a ja zbliżałam się do niego, coraz wolniej przestawiając nogi. — Maga — powiedział. — Przyjechałem. — Po odpowiedź mamy? — spytałam. — Odpowiedź brzmi: nie. — Nie po odpowiedź. Wziął mnie za ramiona, przycisnął do siebie, a potem puścił. — Urosłaś. Nie po odpowiedź. Widziałem się z nimi w miasteczku. Wiem wszystko. Trudno. Wzruszył ramionami. — To po co tu jesteś? — Wzywałaś mnie. — A ty się spóźniłeś. — Tak. Mój błąd. Przejdziemy się? Skinęłam głową i ruszyliśmy. — Mogłeś wygrać — odezwałam się po chwili — gdybyś się pospieszył. — Nie. Nie mogłem. Było za późno. — To chociaż byś pomógł. — Ja? — roześmiał się. — Chyba żartujesz. Przez chwilę nie rozmawialiśmy. — Ciągle naprawiasz pozytywki? — spytałam w końcu. — To też. I inne rzeczy. I założyłem zielnik. — Mogłeś zostać w ogrodach. Pracowałeś w nich kiedyś. — Tak, a teraz suszę liście. Znów przestaliśmy rozmawiać, a potem on spytał: — Dokąd jedziecie? — Daleko. — Gdybyś kiedyś mnie potrzebowała... — Tak — powiedziałam. — Tak. — Daj mi adres. — To daleko. Jedziemy nad morze. Ojciec zaciągnie się do marynarki i może popłyniemy z nim w rejs. Są takie wyspy. Śnieżne i tropikalne. Są wyspy. -o Spis treści I. Okolice ogrodów/6 (OGRODYIMOJOJCIEC —OKO LUFY —CZŁOWIEK ZNIKĄD -CHŁOPAK OD STARSZEJ PANI — NIEMOC) Królowie i poddani/33 (JABŁKO — CZARNY KOT — CHŁODNY, WŚCIEKŁY GŁOS — NOCNY, CIEMNY KORYTARZ — HAŁASY NOCY) Przybycie Pięknej/55 (OGRÓD — RĘKA TAPERTA — UGODA — NIEZNANY ATOL — POŻEGNANIE NIE NA ZAWSZE) II. Czarodziejka w ogrodzie/80 (PROROCZY SEN — MARZYCIELSKA URZĘDNICZKA — MIESZANKA WYBUCHOWA — W DZIKIM OGRODZIE - PRZERAŹLIWY KONIK POLNY) Fałszywy trop/99 (DZIEŃ, KTÓRY WSTRZĄSNĄŁ OSADĄ — ŚLEDZTWO W SPRAWIE CZARÓW — KOLEJNOŚĆ POSZUKIWAŃ — DRUGIE ŁUPY — SPISEK SZEŚCIORGA) Złocisty upał/126 (DRŻĄCA CISZA — PAMIĘĆ ROZSTANIA — DOSTOJNI: PANORAMY — MAGA, WRÓCIŁEM — DYMY OTCHŁANI — MŚCICIELE FOK) III. Dwa małe lądy i płytkie morze/154 (KATASTROFA — JACHT — O PÓŁNOCY — ŚMIERĆ STARSZEJ PANI — ZALOTY JASIA — OTWARTE OKNO — ZAPACH UTRATY, KOLOR UTRATY — GORĄCZKOWE OCZY — NIEPRZERWANA OPOWIEŚĆ — MILCZENIE) Bez wody pod kilem/184 (ADORACJA OGRODU - DROGA UCIECZKI — RODZINNA FURTA — PROŚBA O MOC — PRZEGRANE SPRAWY — WIELKI CZARNY SAMOCHÓD CICHY DESZCZ) Śnieżne wyspy tropikalne/213 (PRZYJAZD WŁADZY RAJ JEST NIE DO POMYŚLENIA - WYJAZD „Z OSADY — OSTATNI REJS JACHTU „PIĘKNA") Opracowanie graficzne TERESA JASKIERNY Diapozytywy STEFAN RUTKOWSKI Trzy pejzaże Bazylego Albiczuka pochodzą z kolekcji K. i L. Zimmererów © Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1986 Redaktor ELŻBIETA JASZTAL-KOWALSKA Redaktor techniczny ELŻBIETA OPOŃCZEWSKA Korektor ROMANA SACHNOWSKA ISBN 83-10-08895-7 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1986 r. Wydanie pierwsze. Nakład 40 000 + 200 egzemplarzy. Ark. wyd. 19,1. Ark. druk. Al — 19,3. Oddano do produkcji w kwietniu 1985 r. Druk ukończono w sierpniu 1986 r. Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka. Zam. nr 70857/85 1-7/574 L. Zimmererow rszawa 1986 Щ