14421
Szczegóły |
Tytuł |
14421 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14421 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14421 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14421 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eleanor Cooney Daniel Altieri
POWRÓT DO SZANGRI-LA
przełożyła Barbara Godzińska
Tytuł oryginału: Shangri-La:
The Return to thc World ofLost Horizon
Narodowi tybetańskiemu
i
Tomowi Cooneyowi
tam,
mimo pewnego sprzeciwu
mogłem usłyszeć
cudowną obietnicę,
błaganie o zbawienie...
zrodzona z dziesiątków tysięcy
lat wieczności,
kiedy nastał moment sprzyjający,
ta strażniczka młodości;
Szambhała
William James Kovanda
(ttum. Stanisław Godziński)
Nowy Jork 1966 rok
NIe wiedzieli czy to Japończyk czy Chińczyk, ale byl stary i cie-
kło mu z nosa. Drżący i żałosny stał od trzech godzin przed za-
mkniętą bramą budynku ONZ. Strażnicy próbowali mu tłuma-
czyć, że dzisiaj już niczego nie załatwi; urzędowanie skończone,
wszystko pozamykane, a on przecież może wrócić tu jutro rano.
Zwłaszcza że zaczyna się już robić ciemno. A w grudniowe noce
na ulicach Nowego Jorku ludzie umierają z zimna.
Ze swego ciepłego schronienia staremu przyglądało się
dwóch strażników. Podszedł bliżej i poprosił, aby wyjątkowo po-
zwolili mu poczekać w środku. Stuknięty gość, powiedział jeden,
a my podobno mamy się rozglądać za facetami z bombami w kie-
szeniach. Ale drugi strażnik był innego zdania. Nie uważał, że ten
stary człowiek jest stuknięty. Może trochę zagubiony, trochę spe-
szony, ale nie stuknięty. Odwrócili się mając nadzieję, że kiedy nie
będą patrzyli w jego stronę, to może sobie pójdzie, lecz tak się nie
stało. Starszy ze strażników westchnął ciężko.
- Idę z nim porozmawiać.
Młodszy, grzebiąc w zębach wykałaczką, wzruszył ramio-
lami.
- Jak chcesz.
Strażnik otworzył ciężkie drzwi i wyszedł na mroźny wiatr.
Podszedł do żelaznej bramy i uchylił ją. Stary zobaczy! go i pełen
ladziei podszedł czym prędzej, lecz strażnik zastawił mu drogę
pokręcił przecząco głową.
- Nie, mówiłem ci już, że nie - podniósł dłoń, jak gdyby
:hciał odepchnąć starego, i odezwał się głośno, jak się to zwykle
10 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
robi przemawiając do osób, które nie znają dobrze języka. - Nie
mogę cię tutaj wpuścić. Idź do domu. Do domu! - powtórzył.
- Do domu - powiedział stary człowiek z twarzą wykrzywio-
ną jak do płaczu.
- No - rzekł strażnik. - Do domu! Masz jakiś dom?
Dom, hotel, cokolwiek. Ten stary facet nie sprawiał wrażenia
włóczęgi, choć jego ubranie było stare i trochę dziwaczne. Miał na
sobie garnitur z dwurzędową marynarką, skrojoną jak te, które
można zobaczyć na starych filmach, na nogach wyglądające na
drogie, lecz niemodne już i popękane obuwie z miękkiej skóry,
a na głowie filcowy kapelusz, całości zaś dopełniał płaszcz z pod-
niszczonym futrzanym kołnierzem. Jego twarz była szara, jak gdy-
by trawiła go jakaś wewnętrzna gorączka.
- Wyglądasz na chorego - rzekł strażnik. - Musisz schować
się przed wiatrem.
Teraz już po twarzy starego popłynęły strumienie łez. Wy-
glądał tak żałośnie, że strażnik czuł, iż sam jest bliski płaczu.
Mężczyzna wyjął z kieszeni płaszcza jakieś papiery i podał straż-
nikowi.
- Ja chcę do domu - powiedział.
Bilety na samolot. Strażnik popatrzył na bilety, potem na
starca.
- Na lotnisko? - zapytał głośno. - Chcesz się dostać na lotnisko?
Przymknął za sobą furtkę, świadom, że jego kolega obserwu-
je go z daleka, po czym wszedł na krawężnik i aby pozbyć się ja-
koś tego starego z ulicy pomachał ręką. Od rzeki samochodów
oderwała się taksówka i zatrzymała się przy nich.
Strażnik wyjął z kieszeni dwudziestodolarówkę.
- Na Kennedy'ego - rzekł do oniemiałego kierowcy, po czym
wepchnął starego do środka, zatrzasną! drzwiczki i jakby dla doda-
nia mu otuchy klepnął lekko tylny zderzak. Taksówka odjechała.
* * *
Choć było tutaj ciepło, poczuł wkradający się w kości chłód. Zły
znak, bardzo zły znak. Jego kiepskie samopoczucie pogłębiała
jeszcze nadmiernie szybka jazda. Pędzili mając przed sobą krwi-
stoczerwone a za sobą błyskotliwie białe światła. Wypręż)'! nogi
Powrót do Szangri-la 11
i wpił ręce w oparcie kierowcy. Na chwilę otworzył oczy, aby spoj-
rzeć za okno. Olbrzymie i drapieżne ptaki powietrzne, ustawione
w szyku do lądowania, poruszały się niezgrabnie po roziskrzonym
nocnym niebie tuż nad jego głową. Migocąc światłami jak klejno-
tami napełniały świat swoim wysokim dźwiękiem. W każdej chwi-
li spodziewał się śmierci.
Stał teraz w przestronnym terminalu. Zamknął oczy, ucieka-
jąc przed hałasem i ruchem płynącego wokół niego różnobarwne-
go, trajkoczącego tłumu. Stał i recytował mantrę na ciepło i spo-
kój, które chciał w sobie wskrzesić. Trwało to dłużej niż zwykle,
lecz monotonne mamrotanie słów uspokoiło go na tyle, że otwo-
rzył oczy i zakołysał się. Poczuł się trochę lepiej, spowijający go
zgiełk nieznacznie zelżał, a ciepło delikatnie wsączało się w jego
starczą krew.
A więc nie było to ostatecznie niewielkiego. Chwila paniki i już
po wszystkim. Teraz wiedział dokładnie, co musi uczynić. To było na-
prawdę bardzo proste. Musi znaleźć peron dwunasty i złapać późny
pociąg do Szanghaju. Wyjął z kieszeni złoty zegarek. Ciągle miał
jeszcze dwadzieścia minut. Jego przyjaciel Jang, obsługujący wagon
sypialny, zatroszczy się o niego, da mu gorącej herbaty, obiad i przy-
gotuje mu posłanie. Zbliżył się do umundurowanego strażnika.
* * *
Kilka godzin później, kiedy przemierzał halę terminalu, po jego
twarzy znowu płynęły łzy. Ludzkie spojrzenia prześlizgiwały się po
nim, jakby był powietrzem, i pomyślał, że może rzeczywiście jest
już duchem. To, co przenikało jego kości, nie było jedynie zim-
nem, lecz nieprzyjemną mieszaniną chłodu i smutku. Wymawiał
teraz głośno słowa swej mantry. Jego głos wznosił się i załamywał,
a własne słowa przedrzeźniały go, wracając jako mamrotanie,
podczas gdy dookoła kręcili się ludzie o twarzach pustych lub za-
stygłych w pogardzie.
Nagle coś przebito się przez jego cierpienie. Był to dźwięk
małych talerzyków. Przystanął, ściszył głos do szeptu i patrzył.
I nie mógł powstrzymać lejących się teraz strumieniem łez. Nie
zwracał już na nie uwagi, gdyż były to łzy radości. Jego modlitwy
zostały wysłuchane. Cóż to się działo przed nim?
12 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
Ogolone głowy, szafranowe szaty, rytmiczny śpiew, słodkie
dzwonienie mosiężnych talerzy, ekstatyczny taniec.
„...Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare..."
Podszedł bliżej, wyciągnął przed siebie ręce, a Izy popłynęły
teraz jak deszcz.
Zabrali starego do swego aśramu mieszczącego się w zniszczo-
nym domu w Jersey City. Z dala od lotniska zaczął mówić o Szam-
bhali, o tym, jak bardzo chciałby tam wrócić, a także o tym, że nie
może umrzeć, zanim się tam nie znajdzie. Słuchali go ze współ-
czuciem. Tak człowieku, mówili, wszyscy chcielibyśmy wrócić do
Szambhali, czyż nie?
Nie wiedzieli, jak się nazywa, nie miał dokumentów, portfe-
la ani pieniędzy. Miał tylko przeterminowane bilety lotnicze do
Kalkuty. I był chory, bardzo chory. Postanowili zatrzymać go
w aśramie, karmić i pielęgnować do czasu, kiedy poczuje się na ty-
le dobrze, aby o własnych siłach powrócić do domu, gdziekolwiek
się on znajdował. Obiecali, że ustrzegą go przed policjantami
i przytułkami, lecz staremu pokręciło się w głowie. A nawet go-
rzej. On po prostu umierał.
Nigdy już nie poczuł się lepiej. Był coraz bardziej chory, co-
raz chudszy i coraz bardziej i bardziej bezradny, jęczący, płaczli-
wy i mamroczący. I bardzo prędko zaczęło się z nim dziać coś
przerażającego. W tydzień po tym, jak przyprowadzili go do aśra-
mu, skurczył się i wysechł tak, że prawie nic z niego nie pozosta-
ło. Nigdy nie zostawiali go samego. Często gromadzili się wokół
jego posłania i śpiewali. Wydawało się, że trochę się uspokajał,
zwłaszcza gdy zaczynał mówić o „Trzynastym", cokolwiek miało
to znaczyć. O Trzynastym mógł mówić bez końca. Trzynasty prze-
powiedział to wszystko. Wszystko.
Pewnego wieczoru, a był już z nimi od prawie dwóch tygodni,
kończyli właśnie śpiewy, gdy otworzył oczy, popatrzył na nich
i przemówił jasno i przytomnie, po czym powiódł dookoła błęd-
nym wzrokiem i wyzionął ducha.
- Przybyłem tutaj, aby prosić o ratunek dla świata - rzeki. -
Jeśli Tybet zginie, zginie także świat.
Jesień 2007 roku Junnan.
Daleka chińska prowincja
Myślę, że nie zabrzmi to nieskromnie, jeśli powiem, że mam
talent literacki. To, co ostatnio napisałam, podoba mi się. Prawie,
żałuję, że nikt tego nigdy nie przeczyta, nie może być jednak ina-
czej. Czy moja pisanina jest prawdą, czy fikcją? To, co czyni fikcję
interesującą, to zawarte w niej jądro prawdy. Z przyjemnością po-
kazałabym naszemu gościowi zakończenie tej historii, lecz oczy-
wiście nie mogłam tego uczynić. Siedział więc cierpliwie przy ło-
żu mojego chorego ojca i sam musiał rozstrzygać, co było prawdą,
a co fikcją.
Temu młodemu mężczyźnie bardzo zależało na zobaczeniu
się z moim ojcem. Jak powiedział, przeczytał jego pracę na temat
legendy o Szambhali, tajemniczej krainie, leżącej jakoby gdzieś
w odległych, wysokich górach Tybetu. Przybył do nas z tak daleka,
aż z Oksfordu w Anglii, z Biblioteki Bodlein. Do naszej wioski nie
jest łatwo dotrzeć; leży na zachodzie, daleko od świata, schowana
wśród falistego przedgórza gór K'unlun. O krok od Tybetu.
Żyjemy tutaj bez elektryczności, telefonów i komunikacji, był
więc pierwszym, który przyniósł nam tę wiadomość: Tybet stal się
wolny. Chińczycy wycofali się, zabierając swoich żołnierzy, sprzęt
wojskowy i tajną policję. Opuszczają wreszcie płaskowyż. Mówi
się też o tym, że wkrótce powróci dalajlama. To była wiadomość,
którą, jak mi się zdawało, mój ojciec powinien usłyszeć jak najprę-
dzej. Wykrzyczałam mu ją do ucha z dziką radością.
Do diabła z Tybetańczykami, wrzasnął mój ojciec zrywając
się z łóżka. Do diabła z nimi! Nieczęsto widywałam mego ojca
14 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
okazującego uczucia, nawet w owych okrutnych czasach niszcze-
nia. Teraz jednak wygrzebywał się z wysiłkiem z pościeli, czerwo-
ny na twarzy i trzęsący się ze złości. Usiłowałam poprawić podusz-
ki, żeby nie uderzał głową w ścianę, nic dawałam jednak rady uło-
żyć go z powrotem. Chociaż był stary i słabowity, miał już bowiem
ponad dziewięćdziesiąt lat, wpadł w prawdziwą furię. Opadły go
wspomnienia i popłynęła litania.
Do diabła z ich czarną magią, średniowieczną korupcją, ich
beczącymi śpiewami i ohydną muzyką, z ich demonami i czarami.
Do diabła z tym ich cuchnącym zabobonnym krajem!
Ostatnie słowa wypluł z tak szczególnym jadem, że wprawiło
to w zakłopotanie naszego gościa, który cały czas starał się być
uprzejmy i beznamiętny, lecz wyraźnie drżał ze strachu. Przykro
mi było ze względu na tego młodego człowieka. Pogłaskałam
uspokajająco jego rękę. Proszę się nie przejmować, powiedzia-
łam, to nic takiego. Uścisnęłam lekko ramiona ojca, uciszając go
łagodnymi słowami i gruchaniami, jakbym mówiła do zdenerwo-
wanego dziecka, choć słowa, które przychodziły mi na myśl, były
twarde i zdecydowane.
Starcze, myślałam, jesteś żywym dowodem na to, jak niebez-
piecznie jest urzeczywistniać swe marzenia. Duch, który spełniał
jego prośby, okazał się surowym nauczycielem i bardzo szczegól-
nym towarzyszem. Nie ma wątpliwości, że był on jednym z tych
wieloramiennych i wielogłowych symboli, które Tybetańczycy ma-
lują z takim upodobaniem, istotą, która zna tajne zakamarki na-
szej duszy i psychiki, podobnie jak anatom zna nasze kości i na-
rządy. Zwracając się do takiego ducha z prośbą, upewnij się, że
została ona sformułowana precyzyjnie, gdyż jest on czujny i jeśli
twoje słowa będą kłamały twoim pragnieniom, z pewnością ci to
wytknie.
Ojciec odczytał moje myśli i spiorunowal mnie wzrokiem.
Stałaś się podobna do nich, rzekł. Ty myślisz jak oni.
I miał rację. Stałam się prawdziwą buddystką - choć nie for-
malnie, to jednak całą moją postawą wobec życia, śmierci i prze-
znaczenia.
Dajmy mu chwilę odpocząć przed waszą rozmową, powie-
działam do młodzieńca. On potrzebuje rozmów, a nie ma tu zbyt
wielu chętnych do słuchania. Lecz teraz dajmy mu chwilę odpo-
Powrót do Szangri-la 15
cząć. Kiedy się wyśpi, jego umysł staje się zawsze jaśniejszy.
Chodźmy na podwórze. Zjemy coś i napijemy się herbaty.
A co z panią? Zapytał młody człowiek. Czy pani podziela je-
go poglądy?
W sprawie Tybetu? O nie. Zaśmiałam się. Moje uczucia są
zupełnie odmienne.
Wtajemniczyłam go odrobinę w naszą rodzinną historię.
Mój ojciec był zawodowym żołnierzem. Najpierw służył
w Kuomintangu pod Czang Kaj-szekiem. W czasie wojny z Japo-
nią był szyfrantem i tłumaczem, lecz gdy się zaczęła rewolucja,
zmienił przynależność i przeszedł do służby w Armii Ludowo-Wy-
zwoleńczej pod przewodnictwo Mao. Kuomintang żądał jego po-
wrotu, gdyż w łamaniu szyfrów był najlepszy, wprost niezastąpio-
ny. Uważali ponadto, że mają do niego prawo. Zainwestowali
iv niego wiele czasu i pieniędzy; wysłali go wraz z wieloma innymi
la szkolenie do Nowego Jorku. Tacy już są tyrani, nie pozwalają
likomu zbyt łatwo od siebie odejść.
Dla mojego ojca takie sprawy jak ideologia partyjna czy lo-
alność miały znaczenie drugorzędne. Robił więc to, co wydawało
nu się roztropne i korzystne. Kiedy zobaczył, że komunistyczny
"uch oporu potężnieje, znajdując z początku schronienie wśród
udu i przesuwając się niczym cień pomiędzy wzgórzami, aby
v końcu przetoczyć się grzmotem po ziemi, zrozumiał, że upadek
itarego porządku jest tylko kwestią czasu. Wiedział też, że czło-
viek z jego talentem może wybierać, komu zaoferować swoje
istugi; wykonał więc tę swoją woltę.
Następstwa tego wszystkiego były dla naszej rodziny bardzo
)rzykre.
To, co teraz opowiem, działo się w 1948 roku, ostatnim roku
ewolucji. Miałam wtedy sześć, a mój brat osiem lat. Opuściliśmy
vówczas nasz miejski dom w Szanghaju i przenieśliśmy się do
lewnej wsi w Środkowych Chinach, aby usunąć się sprzed oczu
Cuomintangu, który nie pozwalał na sprzeniewierzanie mu się.
'rzeprowadzka okazała się fatalna, zwłaszcza dla mojego brata,
:tórego od urodzenia fascynowało wszystko, co wiązało się z woj-
kiem. Zachwycały go maszerowanie, broń i mundury. Był jednak
nałym chłopcem i dotąd była to tylko zabawa w wojsko, teraz, da-
:ko od faszystowskiego kraju, na głębokiej chińskiej prowincji,
16 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
wyglądało to trochę inaczej. Rewolucja wędrowała po całym kra-
ju i nawet w małych odległych wioskach tworzyły się grupki mło-
dych rewolucjonistów, a towarzyszyło temu wszystko to, co uwiel-
biał mój brat i w czym mógł teraz brać czynny udział - maszero-
wanie, śpiewy i musztra. Ciągnęło go do tego jak przysłowiową
kaczkę do wody. W tych swoich najbardziej podatnych na wpływy
latach chłonął indoktrynację, kształtując siebie na doskonały try-
bik tej wielkiej rewolucyjnej machiny. Co do mnie, wolałam kryć
się w głębokiej trawie i budować maleńkie, podobne do prawdzi-
wych wioski lub leżąc na plecach obserwować chmury.
Ojciec przyglądał się tym musztrom i komendom z obojętnoś-
cią, ale i pewnym zdezorientowaniem. Wątpiłam, czy to akceptu-
je, lecz nigdy nie miał dosyć czasu, aby interweniować, gdyż jego
nowe obowiązki wyciągały go z domu, czasem nawet na całe dłu-
gie miesiące. Podczas jednej z takich jego nieobecności miał miej-
sce wypadek, który zahartował mojego brata i ostatecznie zdecy-
dował, kim miał się on stać w przyszłości. Ojciec wyjechał, zosta-
wiając Brata i mnie pod opieką naszej matki i jej starych rodzi
ców. Nie było go już od sześciu tygodni, gdy pojawili się żołnierze
Przyjechali wierzchem. Siedzieli wysoko w siodłach, w swych wy
krochmalonych mundurach i pokrzykiwali donośnie. Byli to lu
dzie Kuomintangu. Znali mojego ojca, gdyż kiedyś byli jego towa
rzyszami broni. Teraz byli członkami tajnej policji. Śledzili ojc;
i trop przywiódł ich do tej wsi. Kiedy okazało się, że go tu nie ma
zaczęli wypytywać o niego matkę. Chcieli wiedzieć, gdzie i z kin
przebywa. A kiedy nie umiała odpowiedzieć na ich pytania, bili ji
i kopali, a w końcu zawlekli za włosy do studni i grozili, że ją dc
niej wrzucą. Mimo to milczała. W mojej pamięci pozostały jedy
nie szczekanie psów i pisk kurcząt; żadnego ludzkiego dźwięki
poza krzykami mężczyzn tłukących moją Mamą raz po raz o cem
browinę studni i tumanami wznoszącego się wokół kurzu.
Babcia z Dziadkiem ukryli się razem z nami i siedząc cichi
zakrywali rękoma nasze usta. Brat wyrwał im się jednak i zaatakc
wal mężczyzn. Miał niewiele ponad dziewięć lat i ci ludzie nie pc
traktowali go wystarczająco poważnie; nawet go nie zbili. Jego be
haterski czyn sprowokował ich tylko do zabawy i kiedy rozprawi
się z matką, porzucili ją na ziemi, taką jęczącą kupkę gałganóv
i zaczęli poszturchiwać mojego brata, głośno się przy tym śmiejąi
Powrót do Szangri-la 17
Od tamtej pory Mama już nigdy nie była taka jak kiedyś. Bla-
da i jakby nieobecna, do końca życia narzekała na bóle w boku.
Lekarze nie umieli znaleźć fizycznej przyczyny jej złego samopo-
czucia. Nie widzieli też bezpośredniego zagrożenia dla jej życia,
lecz okaleczona duchowo żyła jeszcze tylko dziesięć lat. Jej stan
niepokoił nas wszystkich. Ojciec coraz częściej wyrywał się z do-
mu, a okresy jego nieobecności stawały się coraz dłuższe. Zaś
wchodzący w okres dojrzewania Brat stał się twardszy, bardziej
zawzięty, gorliwszy podczas ćwiczeń wojskowych. Opiekując się
mamą rozbudziłam w sobie umiejętność współczucia innym lu-
dziom, zrozumienie dla ich bólu i smutku.
Kiedy ojciec otrzyma! propozycję wyjazdu do Tybetu, mama
nie żyła już od jakichś ośmiu lat. Brat wstąpił do wojska jeszcze
przed jej śmiercią i zdążył już awansować na oficera. Wojsko było
całym jego życiem. Ja ukończyłam uniwersytet w Szanghaju, a po-
tem, podobnie jak wielu moich rówieśników - i pewnie trochę
także z powodu rodzinnej tradycji - również wstąpiłam do wojska.
Ponieważ miałam wyższe wykształcenie i bez wątpienia także dla-
tego, że mój ojciec był teraz generałem a brat podporucznikiem,
mając niewiele ponad dwadzieścia lat zostałam oficerem. Byłam
tłumaczem, bardzo dobrym tłumaczem. Cieszyła mnie moja pra-
ca i byłam szczęśliwa, że jestem częścią wielkich przemian. Nikt
już nie głodował i wszyscy mogli się uczyć. Kiedy w połowie lat
sześćdziesiątych rozpoczęła się Rewolucja Kulturalna i zaczęto
stosować przemoc, byłam już mniej szczęśliwa. Tego nie powinno
się osiągać w taki sposób, myślałam i kiedy mój ojciec otrzymał
nakaz wyjazdu do Tybetu i zaproponował bratu i mnie, byśmy po-
jechali z nim, zgodziłam się natychmiast. Chciałam uciec od ota-
czającego mnie szaleństwa.
Innym, niemniej ważnym powodem, dla którego chciałam
wyjechać, był zawód miłosny. Chodziło o pewnego młodego ofi-
cera, przystojnego i eleganckiego. W czasie studiów miałam kilka
drobnych romansów, ale pragnęłam czegoś więcej. Byłam na-
miętna i chciałam poznać tajniki miłości, lecz on - kiedy się ko-
chaliśmy, przerywał nagle w najważniejszych momentach, mówiąc
mi, że musimy się ratować, że nasz związek powinien być pobło-
postawiony przez przewodniczącego i Partię, inaczej on nie może
dłużej w nim pozostawać. Z początku myślałam, że żartuje, ale
18 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
z czasem zrozumiałam, że naprawdę tak myśli. Dla mnie miłość
była sprawą całkowicie prywatną, dotyczącą związku dwu serc, ni-
czego więcej. Nawet miłość nie jest już wolna od szaleństwa, my-
ślałam z goryczą. Uciekam stąd najdalej, jak można.
Tybet. Pomysł sam w sobie był bardzo interesujący, nawet
gdyby nie było innych powodów do wyjazdu. Słowo Tybet zawsze
kojarzyło mi się w myślach z błękitem. Słyszałam o bezkresnym
niebie tybetańskim, o panującej tam ciszy i pustce. I oczywiście
o górach. Kolory zawsze były dla mnie bardzo ważne. Gdy myślę
na przykład o dniu, w którym bito moją matkę - widzę barwę żół-
tą - nie złotożółtą barwę słońca, lecz matową, popołudniową żół-
tość Chin Środkowych. Tamtego pamiętnego dnia podwórze za-
wisło w kłębach żółtych zbożowych łusek koloru ochry. Ziemia
w nikłym oświetleniu była żółtawa, wysuszona; nawet niebo w mo-
ich wspomnieniach było żółtawe. Żółtawe Chiny - miejsce palą-
ce, gorące, wyczerpujące i chore. Nigdy nie będę w stanie otrząs-
nąć się z tych wspomnień. Kiedy usłyszałam „Tybet", byłam na-
tychmiast gotowa pojechać. W mojej wyobraźni widziałam nie tyl-
ko błękit nieskończonego nieba, ale też mroźną biel śniegu.
Tak więc wyruszyliśmy w trójkę. Nasza mała wojskowa rodzi-
na - Brat palący się do wyruszenia za granicę, z pełnym entuzja-
zmem przyjmujący rozkaz niesienia przesłania Rewolucji zacofa-
nym, feudalnym Tybetańczykom -jeśli to będzie konieczne nawet
siłą; ja, z moją wizją spokoju i przestrzeni i z moimi osobistymi
problemami; i Ojciec. Jak to nasza stara babcia mówiła o nim,
kiedy go długo nie było w domu? Mówiła dzika gęś zamiast kruk
- zamiast rozpustnik, mówiła podróżnik. Nigdy jednak nie mogła-
by obdarzyć go komplementem - romantyk.
Jakikolwiek jednak był, nikt nigdy nie zawładnął jego umy-
słem, tego jestem absolutnie pewna. Czy ktoś tak naprawdę wie-
dział, co kryło się w jego myślach? Próbowałam je zgadywać, przy-
glądając mu się, kiedy zamyślony patrzył przez okno samolotu
podczas naszej podróży do Tybetu. I odnalazłam trop: zobaczy-
łam znajomy wyraz twarzy, który widywałam u niego jako dziec-
ko wiele lat temu. Tak patrzył, kiedy mojemu bratu i mnie opo-
wiadał bajkę o Źródle Brzoskwiniowego Kwiecia.
Był świetnym gawędziarzem. Opowiadając miauczał jak kot,
mruczał jak miś, przechwala! się i zadzierał nosa jak żołnierz
Powrót do Szangri-la 19
spoglądał groźnie jak diabeł. Lecz tę bajkę opowiadał nam ta-
emniczo, jakby w konspiracji. Kiedy wprowadzał nas w jej sekre-
y, oczy mu się zwężały, a głos się rwał, gdyż Źródło Brzoskwinio-
vego Kwiecia - to tajemnicza kraina, do której trafił pewien czło-
viek, prosty rybak. Kraina, której nikt inny nigdy nie mógł zna-
eźć. Rybak ten zgubił się pewnego dnia i przypadkiem trafił na
vcjścic do Źródła Brzoskwiniowego Kwiecia. Przepychał się ze
woja łódką długim kamiennym tunelem przez grotę z wiszącymi
korzeniami i winną latoroślą i w końcu znalazł tajemniczą krainę,
;dzie zawsze jest ciepło, nic ma pór roku, zawsze jest zielono
pełno tam niewyobrażalnie pięknych kwiatów. Lecz w dolinie tej
osły głównie drzewa brzoskwiniowe ze świętymi owocami nie-
miertelności. I ten prosty rybak został tam królem.
Ojciec miał w swoim repertuarze wiele historyjek, lecz tej
nogliśmy słuchać w nieskończoność. Najchętniej pierwszej części,
ej o tajemniczym tunelu obwieszonym winną latoroślą; ojciec
>pisywał go zawsze z tymi samymi szczegółami. Lecz raz, kiedy
uż byliśmy w krainie brzoskwiniowych kwiatów, zażądaliśmy no-
vych bajek. Ojciec siedział i myślał przez moment, konstruując
iową intrygę i... odpłynęliśmy w marzenia.
Obserwując go teraz, spoglądającego w okno samolotu, za-
ważyłam, że wygląda tak samo jak wtedy, gdy zwykł był śnić
) przygodzie króla-rybaka.
Istnieje łacińska sentencja - rerum cogniscere causas - zrozu-
nieć przyczynę rzeczy. W późniejszych latach miałam wiele okazji,
iby próbować zrozumieć wszystko, co się wtedy zdarzyło, i oczywi-
icie zadumać się nad rolą, jaką w naszym życiu odgrywa przezna-
:zenie. Ta młoda dziewczyna studiująca w samolocie twarz swoje-
;o ojca miała bardzo prędko dowiedzieć się, że mamy do wyboru
lwic możliwości rozumienia przeznaczenia: jako woli bożej lub ja-
to szaleństwa człowieka. I wtedy mój słuchacz uśmiechnął się i po-
viedział, że może wszyscy jesteśmy w błędzie i że jest to może wo-
a człowieka lub szaleństwo Boga.
Dla mojego ojca było to na pewno szaleństwo człowieka.
A Brat? Mój bliski przyjaciel chętnie odwoływał się do po-
ównań muzycznych. Powiedział kiedyś, że życie podobne jest do
compozycji na fortepian. Mamy melodię - nuty, które wyobraża-
ą porządek w naszym życiu, lecz jakość tego życia w dużej mierze
20 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
zależy od ekspresji, od szerokiej, nie zapisanej rozpiętości inter-
pretacyjnej: wyrazistości dźwięku, pianistyki, frazy i przerwy pe-
dałowej, od sostenuto i opóźnień, i całej tej reszty. Stąd biorą siq
niuanse, głębia i barwa naszego życia.
Stosując tę metaforę do przypadku mojego brata mogłabyrr
powiedzieć, że kiedy usiadł do fortepianu swego życia, miał, po-
dobnie jak my wszyscy, możliwość wykonania dobrej, czystej i ory-
ginalnej kompozycji. Lecz on odgrywał je w tempie marszowym
w prostym i przewidywalnym postępie.
* * *
Jak już mówiłam, Anglik, który nas odszukał, doszedł zapewne dc
wniosku, że żyje nam się tutaj bardzo źle, o tej porze roku jest ti
bowiem zimno i wilgotno. Dżipy lub zaprzęgi wołów z trudem po-
konują nasze wyboiste drogi. Wielkie, sterczące na zachodzie gó
ry ściągają gęste, czarne chmury burzowe i odsyłają nam je w po
staci ulewnych deszczów. Podczas kiedy większość świata cierp
na brak wody, my nie jesteśmy w stanic zapanować nad jej nad
miarem i przynajmniej z dwóch stron zagrażają nam kaskady, za
powiadające osunięcie się ogromnych lawin mułu i kamieni. Tc
dlatego właśnie, kiedy projektowano hydroelektrownię, wybrane
leżące poniżej nas kaniony. To już jednak inny rozdział mojej hi
storii.
W czasie obecności naszego gościa ojciec miał wyjątkowo ja
sny umysł. Jak gdyby zebrał wszystkie siły dla wygłoszenia swe
mowy końcowej. Więc Tybet jest wolny, mruknął na początek, gd;
nasz gość wrócił po jakimś czasie. No i doskonale. Niech Tybetań
czycy mają swój Tybet. Nie odezwałam się. Nie mogłam mu oczy
wiście powiedzieć o trochę niezwykłym proroctwie, które trzyma
łam głęboko w swoim sercu przez te wszystkie lata, że Tybet - kra
śniegu - będzie Edenem Trzeciego Tysiąclecia.
Młody człowiek zwrócił się do mego ojca: odszukałem pana
rzekł, gdyż dotarła do mnie niejasna pogłoska, że dotarł pan dc
tajemniczej krainy zwanej Szambhalą.
Mój ojciec usiadł na łóżku, w którym spędzał teraz niema
wszystkie dnie. Był wściekły i poruszony, ale spragniony rozmowy
Od z górą czterdziestu lat nikt nic słuchał go tak naprawdę, a od
Powrót do Szangri-la 21
cąd przybyliśmy tutaj, nikt nie traktował go inaczej niż jakzwario-
yanego starca. I nie było to dalekie od prawdy.
Jestem obowiązkową córką, usiadłam więc, aby posłuchać
listorii, którą miał do opowiedzenia mój ojciec. To prawda, że po-
szukiwał i w pewnym sensie znalazł tajemniczy kraj, a w każdym
razie był tego bardzo bliski. Ani słowem nie zaprzeczyłam więc je-
»o historii. Przysięgłam kiedyś komuś dyskrecję. Dotrzymanie se-
cretu było dla mnie trudne, lecz po upływie tylu lat przywykłam
io noszenia go wewnątrz mej duszy.
Młody człowiek pieczołowicie umieścił mikrofon magneto-
fonu jak najbliżej łóżka ojca i włączy! urządzenie. Przy szumie ta-
jmy ojciec rozpoczął swoją opowieść.
„Było to wiosną 1966 roku. Rewolucja Kulturalna - niszcze-
nie czterech przeżytków: starych myśli, starych obyczajów i tak
jalej - nabrały rozpędu. Ja, generał Czang, tkwiłem w tym, a jed-
iak stałem jakby na uboczu. Nigdy nie wierzyłem, że istnieje spo-
sób na uczynienie ludzkości bardziej szlachetną. Już na tym tle
lochodziło do nieporozumień w obrębie pewnych frakcji samej
itarej gwardii. A w całym kraju od jakiegoś czasu rzeczy wymyka-
y się spod kontroli. Dzieci z nożami i pałkami, gniewne podrost-
ci i młodzież uzbrojona w karabiny. Chociaż Przewodniczący nie
:hciał w to uwierzyć, szaleństwo było znakiem tamtych czasów.
Mordowaliśmy tysiącami nasz własny naród, grzebiąc przy okazji
iuszę Chin.
Ja, generał Czang, wiosną 1966 roku zostałem wezwany na
ludiencję do Przewodniczącego. Przyjął mnie w swoim tajnym
3ałacu w Pekinie, aby wydać mi rozkazy specjalne. Kilka lat
wcześniej, za udział w wielkiej wojnie przeciwko Zachodowi,
v Korei, udekorowano mnie wieloma medalami. Nigdy wcześ-
liej nie spotkałem jednak Przewodniczącego i jego towarzyszy,
ile słyszałem i we wczesnych latach pięćdziesiątych wierzyłem
v to, że są to potężni i energiczni przywódcy - ludzie wielkiej
prawości i wyobraźni politycznej. Jestem pewien, że kiedyś tacy
jyli. Lecz wiosną 1966 roku wyglądali na ofiary zwykłych słaboś-
:i ludzkiego ducha.
Spostrzegłszy, że ci ubóstwiani przez naród bohaterowie
Długiego Marszu - sam Mao, jego najwyższy generał Lin Piao,
osobisty sekretarz i rzecznik Cz'en Po-ta oraz szef propagandy
22 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
i tajnej policji K'ang-Szeng - to zdegenerowani sybaryci i nar-
komani, poczułem niesmak. Kiedy przybyłem do pałacu, ujrza-
łem tych spasionych, dogadzających sobie grubasów.pływających
w podgrzanym basenie. Były też kobiety, fajki opium i tabletki le-
żące na porozrzucanych wokoło poduszkach. Z gramofonu doby-
wała się zachodnia muzyka taneczna. Wyglądało mi na to, że czy-
nią oni bezsensowne próby odgrywania imperatorów. Skarżyli się
na swój podeszły wiek i słabe zdrowie i mówili, że chcieliby odzy-
skać sens życia. Zaproponowali mi opium - ten narkotyk rewolu-
cji. Stali się nałogowcami walcząc z cierpieniem i bezsennością
ostatnich trzydziestu lat Długiego Marszu - opium coraz bardziej
uzależniało Mao, stanowiąc panaceum na wszystkie jego drobne
problemy.
Oczywiście odmówiłem, a potem czasem myślałem, nawet
teraz często tak myślę, że przywództwo chińskie można było po-
dzielić według linii uzależnienia od nałogów, lecz nie było w tym
momencie wątpliwości, kto ponosił za to wszystko odpowiedzial-
ność.
Przyjąłem rozkazy: pojechałem do Tybetu. A ponieważ nie-
oczekiwanie dla mnie zyskałem sobie sławę współczesnego Sun-
-cy (autora Sztuki Wojennej) jednym z moich zadań było ode-
granie roli taktyka poza linią wroga. Miałem znaleźć sposób na
zjednoczenie Tybetańczyków wokół panczenlamy. Musi pan wie-
dzieć, że siedem lat wcześniej, gdy dalajlama w czasie powstania
1959 roku udał się do Indii, rząd chiński zadekretował panczena,
ziemskiego lamę, jako najwyższego religijnego przywódcę Tybetu.
Lecz wiele by o tym mówić. Ten rzekomy najwyższy lama, ten pan-
czenlama był w zasadzie zdrajcą, naszą marionetką. Potrzebowa-
liśmy jego wsparcia w „konkwiście" tych prymitywnych i zabobon-
nych Tybetańczyków. Do tego czasu podporządkowaliśmy już so-
bie dwie duże prowincje Tybetu - U-Cang i K'am i przystępowa-
liśmy do „podporządkowywania" ludności i bogactw reszty tego
kraju.
Tybet nie był dla mnie miejscem bardzo wrogim. Był ukrytym
skarbcem, który wymagał ujarzmienia, zawładnięcia i całkowite-
go wyczyszczenia. A ja byłem przywódcą wojennym tej grabieży.
Ruszyliśmy więc na Tybet. Dowodziłem okupacją, chociaż oczywi-
ście oficjalnie tak się tego nie nazywało. Towarzyszyli mi mój syn
Powrót do Szangri-la 23
i maja córka. Obydwoje byli wysokimi rangą młodymi oficerami
w Armii Ludowo-Wyzwoleńczcj. Dla naszej małej rodziny był to
bardzo emocjonujący okres. Nie wiedziałem dotąd, jakie tak na-
prawdę są moje dzieci, dopiero Tybet odsłonił przede mną ich
prawdziwe oblicza. W domu mój wojskowy prestiż był dla mojej
rodziny czymś w rodzaju tarczy. Osobiście nie byłem fanatykiem
tej ideologii, w każdym razie nie na tyle, aby uczestniczyć w bar-
dziej brutalnych aspektach tej całej Rewolucji Kulturalnej,
a zwłaszcza w tych, w które zaangażowana była młodzież. Bacznie
i z dystansu obserwowałem towarzyszy z ławy szkolnej mojego sy-
na i córki, działających z bezrozumnym zapałem, zmienianych
w centrach reedukacji w rozpasany tłum popadający w amok, wy-
ciągający ludzi na ulice, z domów, sklepów, szkół, pociągów, au-
tobusów, torturujący, pałujący i mordujący obywateli za domnie-
mane przestępstwa kryminalne przeciw państwu.
Byłem więc zadowolony, gdy nadarzyła się okazja wyjazdu
z Chin i odsunięcia mojej rodziny od tego wszystkiego, co się tam
wtedy działo, zabrania ich daleko poza granicę. Przekonanie na-
rodu tybetańskiego do panczenlamy i wstawienie go w ich serca
i umysły w miejsce dalajlamy było, jak myślałem wtedy, wielkim
wyzwaniem.
Po przyjeździe do Tybetu jednym z pierwszych moich przed-
sięwzięć było zorganizowanie cyklu audycji propagandowych,
dzięki którym, za pomocą fal krótkich, mogłem dotrzeć do każde-
go, nawet najbardziej oddalonego miejsca tego kraju. Wydałem
się sam sobie bardzo sprytny. Dokonałem pobieżnego przeglądu
tybetańskich mitów i zdecydowałem się wykorzystać dla swoich
potrzeb zwłaszcza starą legendę o Szambhali, legendę znaną
wszystkim Tybetańczykom.
W audycjach tych okrzyknąłem panczenlamę przyszłym kró-
lem Szambhali, przepowiadanym przez legendę władcą, który
miał się pojawić wtedy, gdy wszyscy wrogowie Tybetu zostaną po-
konani. Widziałem w tym sposób na rozpoczęcie „edukacji" Tybe-
tańczyków. Chcieliśmy, by uwierzyli, że Chińczycy są rzeczywiście
po ich stronie, i uznali poddaństwo wobec panczenlamy, który był
pod naszą najściślejszą kontrolą. A jeśli byliśmy wystarczająco
przekonywający w upewnianiu ich w tym nonsensie, że panczen-
lama okaże się przyszłym królem Szambhali, było tak dlatego, że
24 Eleanor Cooney, Daniel Alticri
my, Chińczycy, byliśmy zadowoleni z roli, jaka nam przypadła
w udziale, a mianowicie wykorzeniania wrogów narodu tybetań-
skiego: prymitywnych, uciskających świętoszków z feudalnego
klasztornego świata. Taka była ta nasza logika i nią bombardowa-
liśmy w tych audycjach. Byliśmy bezlitośni.
Jesienią 1966 roku Chińczycy weszli do Tybetu ze wzmożoną
dzięki Rewolucji Kulturalnej energią. Wtedy właśnie zabraliśmy
się na serio do metodycznego niszczenia duszy tego nieszczęsne-
go miejsca. Wtedy także zaczęliśmy równać z ziemią prawie
wszystkie tybetańskie klasztory. Aby być dokładnym, było ich
w sumie sześć tysięcy. Miasta klasztorne zostały dokładnie splą-
drowane i zniszczone. Mnisi, którzy nie chcieli odejść, byli tortu-
rowani lub zabijani, a ich święte pisma palone w solidnych, radu-
jących oko ogniskach, jako że nasza Czerwona Gwardia musiała
być bezlitosna wobec wrogów centrum maoistowskiego. Jak to
określali niektórzy bardziej żarliwi spośród moich rodaków, byliś-
my „wyzwolicielami" tybetańskiej nacji spod gnębiących ją archa-
icznych lamajskich rządów.
Wkrótce przybyło mi obowiązków. Dotąd dowodziłem oku-
pacją i zajęty byłem jedynie moimi audycjami oraz związaną z ni-
mi strategią działania, teraz otrzymałem nowe zadanie - osobiste
nadzorowanie niektórych akcji. Także i teraz nie działałem z po-
budek ideologicznych, ale byłem zdecydowany, jak najlepiej wy-
korzystać zaistniałą sytuację. Rozejrzałem się szybko w możliwoś-
ciach płynących z moich przywilejów, aby wyciągnąć jak najwięk-
sze korzyści. Z pomocą K'ang-Szenga, dowódcy maoistowskiej
tajnej policji, i jego ambitnej żoneczki rozpocząłem prężny, choć
w najwyższym stopniu tajny biznes eksportowy. Chodziło oczywiś-
cie o niezwykle rzadkie, stare tybetańskie skarby, jakich świat ni-
gdy dotąd nie oglądał. Wiedziałem, że kolekcjonerzy, rodzimi
i europejscy, będą się ślinili na widok tych rarytasów. Mogłem więc
wywiązywać się nienagannie z moich obowiązków służbowych,
tworząc jednocześnie moją własną kolekcję - do czego miałem do-
bre oko i znajomość rzeczy - tym samym stając się bogatym czło-
wiekiem.
Odnosiłem niemałe korzyści, a moje fundusze ukrywałem,
tak jak robili to inni wysocy urzędnicy komunistycznej partii, na
swoim koncie w banku szwajcarskim. Chciałbym, aby ci wszyscy,
Powrót do Szangri-la 25
którzy krytykują mnie teraz, pamiętali, że w pewnym sensie wy-
świadczaliśmy Tybetańczykom przysługę. Każda z rzeczy, którą ja
i moje towarzystwo wywiozło z Tybetu, uniknęła nieuchronnego
zniszczenia. Mieli szczęście, że to właśnie ja byłem głównodowo-
dzącym znacznej części tych akcji, a nie niektórzy z moich kole-
gów. Zastosowałem praktykę jednego kroku przed aktywistami
Czerwonej Gwardii. Często zdarzało się, że przyjeżdżałem do
klasztoru na dzień lub kilka godzin przed żołnierzami, tylko w to-
warzystwie mojego syna lub córki, mogłem więc przywłaszczać so-
bie szczególnie wartościowe dzieła sztuki i memorabilia, nim zja-
wiły się te rozszalałe podrostki, mianujące się żołnierzami, aby
dokonać dzieła zniszczenia.
Ilekroć było to możliwe, chciałem osobiście doglądać plądro-
wania, aby mieć pewność, że nie przegapiłem żadnego rarytasu.
A ta moja nieszczęsna marszruta zaczęła się od pewnego szcze-
gólnego incydentu.
Daleko na Płaskowyżu Tybetańskim, najbardziej wylud-
nionym i posępnym miejscu, suchym i skalistym jak większość te-
go okropnego kraju, leży miasto Gjance - częściowo świeckie,
częściowo klasztorne. Podobnie jak te ich wszystkie miasta było
ono istnym zbiorowiskiem świątyń. W samym centrum wznosiła
się wieloboczna, dziewięciokondygnacyjna świątynia Kumbum.
W rzeczywistości był to zespól osiemdziesięciu tak zwanych kaplic
wypełnionych rzeźbami. Ściany każdej z nich pokryte były wize-
runkami demonów i świętych i tym wszystkim, co spotkać można
w podobnych miejscach.
Ponieważ znajdowało się tutaj wiele cennych przedmiotów,
miszczenic musieliśmy odłożyć na jakiś czas, aby zabezpieczyć to,
:o nas interesowało. Podczas dokładnego badania centralnej ka-
plicy Kumbumu odkryliśmy murowaną izbę z kopułą u szczytu.
Gedy udało nam się wedrzeć do środka, znaleźliśmy zmumifiko-
vane ludzkie zwłoki. Był to jakiś wysoki lama, rimpocz'e czy coś
akiego; Tybetańczycy czasami zamurowują zwłoki kapłana, jeśli
>ył on dosyć ważny za życia. W przypływie dość makabrycznego
toczucia humoru doszedłem do wniosku, że byłoby śmiesznie wy-
lać „To" do Pekinu, do Przewodniczącego i jego starych przyja-
iół, jako „prezent" razem z innymi bezcennymi skarbami. Uzna-
:m, że będzie to niezły dowcip, zwłaszcza że ciągle kwękali na te-
26 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri
mat swego podeszłego wieku i złego stanu zdrowia. Poza tym sta-
ruszkowie w Pekinie będą mieli trochę rozrywki niszcząc tę rzecz,
a może zechcą zamknąć ją w szklanej gablocie i wystawić w jed-
nym ze swych prywatnych muzeów. Lecz nie przewidziałem, jaki
to przyjmie dla mnie obrót. Prawie o wszystkim zapomniałem,
gdy kilka tygodni później otrzymałem bezpośrednimi kanałami
wojskowymi, z zachowaniem wszelkiej ostrożności i najwyższego
stopnia utajnienia, ekspresową przesyłkę od samego Przewodni-
czącego i jego przyjaciół. Spadla ona na mnie jak grom z jasnego
nieba. Był to list, w którym dziękowali mi za bezcenny skarb.
Znajdź Szambhalę. Mamy teraz dowód na to, że istnieje ona na-
prawdę. Ten zmarły kapłan przemówi! do nas.
Pomyślałem, że wypalili po jednej fajce opium za dużo i do
końca oszaleli, lecz do listu dołączona była pierwsza część, jak to
nazwali, „mapy skarbu" z pierwszą częścią wskazówek, które mia-
ły mnie zaprowadzić do tej tajemniczej krainy.
Odłożyłem sprawę na potem, omal o niej zapominając. Ci
zgrzybiali głupcy wbili sobie do głów, że są na tropie rzeczywiste-
go miejsca, gdzie zgodnie z legendą starcy odzyskiwali pełną mło-
dość i żyli przez następnych dwieście lat. Nie poświęciłem temu
wszystkiemu zbyt wielu myśli, aż do czasu, kiedy kilka tygodni
później zajrzałem do rozkładu moich przyszłych wyjazdów i zoba-
czyłem, że między klasztorami, wyznaczonymi w następnej kolej-
ności do zniszczenia, znajduje się ten, który w liście starców z Pe-
kinu był wymieniony jako pierwszy.
Ponieważ klasztor leżał niedaleko, a ja chciałem się trochę
rozerwać, pojechałem tam wcześniej przed innymi. Okazało się,
że nie przyjechałem na darmo. Znalazłem tam niezwykłe bogac-
two skarbów i przed wydaniem rozkazu wysadzenia budynków
w powietrze wywiozłem stamtąd wiele cennych okazów. Najwię-
cej problemów mieliśmy jak zwykle z lamami; nie chcieli zrzucić
habitów i bronili się przed podjęciem pracy w komunach. Przy
okazji natknąłem się na coś, co wydawało się być następną wska-
zówką. Wiedziałem, że mity i legendy o Szambhali znane są w Ty-
becie od wieków. Niektóre skrywają informacje, jak dojść do tego
tajemniczego miejsca. Miejsca, które równocześnie jest stanem
umysłu i fizycznym bytem. I znowu, trochę z ciekawości a trochę
dla zabawy, spędziłem sporo czasu, próbując rozszyfrować ten
Powrót do Szangri-la 27
ślad. Spodobało mi się to zajęcie. Było to dla mnie - mistrza kryp-
tografii - prawdziwe i fascynujące wyzwanie.
Podążając tym tropem doszedłem do punktu, będącego na-
stępną wskazówką - kolejny klasztor. Dlaczego by nie? I pomyśla-
łem, że prawdopodobnie jestem pierwszym, któremu może się
udać dotrzeć do szczególnie rzadkich skarbów. Pojechałem do te-
go klasztoru i nie zawiodłem się. Znalazłem kilka niezwykle cen-
nych statuetek bóstw; takiej ilości złota i tak precyzyjnej roboty
nie widziałem dotąd nigdy. I proszę sobie wyobrazić, natknąłem
się tutaj na kolejny trop. Teraz już na dobre wciągnęła mnie ta gra
- nie tylko dlatego, że była to ciekawa łamigłówka, przede wszyst-
kim wskazywała mi drogę do wspaniałych i cennych skarbów.
Każdy klasztor i każde miasto klasztorne, które odwiedziliś-
my, po naszym odejściu przypominało stertę gruzu. Mój syn i cór-
ka towarzyszyli mi podczas tych „wizyt", które prowadziły nas co-
raz dalej i dalej aż do Tybetu Środkowego, wyludnionego Płasko-
wyżu Tybetańskiego. Syn wykonywał swoje zadanie z dużym samo-
zaparciem; był specjalistą od materiałów wybuchowych i gorliwym
oficerem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Moja córka otrzymała
właśnie nominację na przewodniczącą Młodzieżowego Komitetu
do spraw Rewizjonizmu Kulturalnego; została nią nie tyle z powo-
du własnych osiągnięć, lecz dlatego, iż chciałem ją ustrzec przed
popełnieniem pewnych błędów. W miarę upływu czasu zauważy-
łem bowiem, że coraz częściej skrywam przed nią pewne sprawy.
Chociaż córka opuściła Chiny i przybyła do Lhasy z takim sa-
mym entuzjazmem, jak reszta naszej rodziny, przynajmniej tak mi
się wydawało, bardzo prędko po przyjeździe zaczęła okazywać,
można by rzec, pewien brak zdecydowania. Kilka razy udało jej
się namówić mnie do oszczędzenia jakiejś starej świątyni, cz'óte-
nu czy też szczególnie pięknej statuetki lub fangki. Kilka razy jej
interwencja uratowała życie jakichś starych łamów lub rimpocz'e,
którzy zginęliby niechybnie, bowiem w zamian za przywilej życia
mieli wykonywać pracę społecznie użyteczną. Jej działania niepo-
koiły mnie trochę, lecz potrafiła mówić tak przekonująco, że nie-
jeden raz zdarzało mi się ustąpić. Tak naprawdę to bardziej się na
nią złościł jej brat niż ja.
Później odkryłem, że jej zachowanie było powodem regular-
nych walk, jakie tych dwoje toczyło za moimi plecami. Były to wię-
28 Eleanor Cooney, Daniel Altieri
cej niż sprzeczki; w końcu to zrozumiałem. Czasami potyczki przy-
bierały bardzo gwałtowny charakter, chociaż przy obcych obydwo-
je zachowywali się nienagannie, jak przystało na młodych chiń-
skich rewolucjonistów.
I nagle naszą starannie planowaną akcją niszczenia wstrząs-
nęła seria niezwykłych przypadków. Płaskowyż Tybetański znany
jest, jako „góry wywołujące ból głowy". Powietrze jest tam bardzo
rozrzedzone i niezaaklimatyzowani mieszkańcy nizin cierpią z po-
wodu zadyszki, kołatania serca i migren. Zdarzają się też halucy-
nacje, a czasami nawet przypadki śmierci. Dotyka to wielu prze-
mierzających płaskowyż podróżników; wyjątkiem są nomadzi. Po-
goda może się tam zmieniać diametralnie w ciągu kilku zaledwie
sekund - ulewny deszcz, grad wielkości kamieni, śnieg i deszcz ze
śniegiem. Czangt'ang był upiornym miejscem. A przecież nawet
nie otarliśmy się jeszcze o owych nomadów, podobnych do du-
chów, prześlizgujących się przez górskie szczyty i poganiających
swe jaki lub wydobywających grudki soli z jezior.
Kiedy więc jeden z oddziałów przekazał mi przez radio wia-
domość o swoim znalezisku, pomyślałem, że zapuścili się zbyt wy-
soko i cierpią na rodzaj halucynacji spowodowany niedoborem
tlenu. Na opustoszałej drodze, między odległym klasztorem
i obozowiskiem nomadów, jednostka rozpoznawcza Armii Ludo-
wej przechwyciła ponoć ładunek kontrabandy. Ale wkrótce prze-
konałem się, że to nie były halucynacje.
Sprawa była co najmniej bardzo dziwna. W transporcie znaj-
dowały się luksusowe zachodnie produkty łącznie z pewnymi nie-
prawdopodobnymi technicznymi i elektronicznymi przedmiota-
mi: fotokomórki, płyty gramofonowe, filmy instruktażowe dla za-
chodniego baletu dziecięcego! Zadziwiające, gdzie można było
w Tybecie znaleźć odpowiednie dzieci? Brudne, niedouczone,
okryte skórami jaków potomstwo nomadów? Było tam też trochę
sprzętu hydraulicznego, części do starego samolotu - i nic, proszę
zauważyć o charakterze militarnym, co mogłoby służyć rebelii
K'ampów. Znalazły się tutaj nawet nowoczesne klozety ze spłucz-
ką, dziwne lustrzane płyty, w których później rozpoznaliśmy bate-
rie fotoelektryczne lub słoneczne, były też wszelkiego rodzaju
aparaty fotograficzne, projektor filmowy, wiele czystych taśm fil-
mowych i duża, profesjonalna kamera studyjna 35 mm.
Powrót do Szangri-la 29
Wszystko to było rzeczywiście łamigłówką. Wiele wskazywa-
ło, że transport nadszedł z Gór K'unlun po chińskiej stronie Pła-
skowyżu Tybetańskiego i miał się kierować w okolice Gjance lub
Lhasy, gdzie ciągle jeszcze można było znaleźć bogate domy -
szczególnie tych, którzy z nami kolaborowali. Kierowcy z tego
dziwnego konwoju nie mogli udzielić żadnej wiarygodnej infor-
macji, gdyż każdy z nich wiózł ładunek na bardzo krótkim odcin-
ku drogi, po czym zmieniali ich następni. Nie wiedzieli, skąd te
rzeczy pochodzą i dokąd są dostarczane. Nie wiedzieli też, w któ-
rym miejscu drogi będą zastąpieni. Mogli tylko powiedzieć, w któ-
rym miejscu oni czekali na karawanę. Uwierzyliśmy im, gdyż było
oczywiste, że mówili prawdę.
Kontrabanda została przejęta i odesłana do naszej bazy
w okolicy Gjance. Razem z moim synem i córką zbadaliśmy ładu-
nek i doszliśmy do wniosku, że miał być przekazany jakiemuś wy-
jętemu spod prawa szefowi bandy lub komuś w tym rodzaju. Ko-
lekcja ta była na tyle dziwna i intrygująca, że zgodnie uznaliśmy,
iż jest to kolejny dowód kompletnego upadku moralnego bogate-
go elementu kryminalnego, wymykającego się spod chińskiej kon-
troli, którego wyraźnie było więcej niż nieuchwytnych rebeliantów
k'ampaskich.
Ponieważ byłem w Tybecie w charakterze ministra propa-
gandy, zadecydowałem zrobić odpowiedni użytek z tych rzeczy.
Oczywiście wpierw wybrałem pewne przedmioty dla siebie; mię-
dzy innymi zab