Eleanor Cooney Daniel Altieri POWRÓT DO SZANGRI-LA przełożyła Barbara Godzińska Tytuł oryginału: Shangri-La: The Return to thc World ofLost Horizon Narodowi tybetańskiemu i Tomowi Cooneyowi tam, mimo pewnego sprzeciwu mogłem usłyszeć cudowną obietnicę, błaganie o zbawienie... zrodzona z dziesiątków tysięcy lat wieczności, kiedy nastał moment sprzyjający, ta strażniczka młodości; Szambhała William James Kovanda (ttum. Stanisław Godziński) Nowy Jork 1966 rok NIe wiedzieli czy to Japończyk czy Chińczyk, ale byl stary i cie- kło mu z nosa. Drżący i żałosny stał od trzech godzin przed za- mkniętą bramą budynku ONZ. Strażnicy próbowali mu tłuma- czyć, że dzisiaj już niczego nie załatwi; urzędowanie skończone, wszystko pozamykane, a on przecież może wrócić tu jutro rano. Zwłaszcza że zaczyna się już robić ciemno. A w grudniowe noce na ulicach Nowego Jorku ludzie umierają z zimna. Ze swego ciepłego schronienia staremu przyglądało się dwóch strażników. Podszedł bliżej i poprosił, aby wyjątkowo po- zwolili mu poczekać w środku. Stuknięty gość, powiedział jeden, a my podobno mamy się rozglądać za facetami z bombami w kie- szeniach. Ale drugi strażnik był innego zdania. Nie uważał, że ten stary człowiek jest stuknięty. Może trochę zagubiony, trochę spe- szony, ale nie stuknięty. Odwrócili się mając nadzieję, że kiedy nie będą patrzyli w jego stronę, to może sobie pójdzie, lecz tak się nie stało. Starszy ze strażników westchnął ciężko. - Idę z nim porozmawiać. Młodszy, grzebiąc w zębach wykałaczką, wzruszył ramio- lami. - Jak chcesz. Strażnik otworzył ciężkie drzwi i wyszedł na mroźny wiatr. Podszedł do żelaznej bramy i uchylił ją. Stary zobaczy! go i pełen ladziei podszedł czym prędzej, lecz strażnik zastawił mu drogę pokręcił przecząco głową. - Nie, mówiłem ci już, że nie - podniósł dłoń, jak gdyby :hciał odepchnąć starego, i odezwał się głośno, jak się to zwykle 10 Eleanor Cooney, Daniel Altieri robi przemawiając do osób, które nie znają dobrze języka. - Nie mogę cię tutaj wpuścić. Idź do domu. Do domu! - powtórzył. - Do domu - powiedział stary człowiek z twarzą wykrzywio- ną jak do płaczu. - No - rzekł strażnik. - Do domu! Masz jakiś dom? Dom, hotel, cokolwiek. Ten stary facet nie sprawiał wrażenia włóczęgi, choć jego ubranie było stare i trochę dziwaczne. Miał na sobie garnitur z dwurzędową marynarką, skrojoną jak te, które można zobaczyć na starych filmach, na nogach wyglądające na drogie, lecz niemodne już i popękane obuwie z miękkiej skóry, a na głowie filcowy kapelusz, całości zaś dopełniał płaszcz z pod- niszczonym futrzanym kołnierzem. Jego twarz była szara, jak gdy- by trawiła go jakaś wewnętrzna gorączka. - Wyglądasz na chorego - rzekł strażnik. - Musisz schować się przed wiatrem. Teraz już po twarzy starego popłynęły strumienie łez. Wy- glądał tak żałośnie, że strażnik czuł, iż sam jest bliski płaczu. Mężczyzna wyjął z kieszeni płaszcza jakieś papiery i podał straż- nikowi. - Ja chcę do domu - powiedział. Bilety na samolot. Strażnik popatrzył na bilety, potem na starca. - Na lotnisko? - zapytał głośno. - Chcesz się dostać na lotnisko? Przymknął za sobą furtkę, świadom, że jego kolega obserwu- je go z daleka, po czym wszedł na krawężnik i aby pozbyć się ja- koś tego starego z ulicy pomachał ręką. Od rzeki samochodów oderwała się taksówka i zatrzymała się przy nich. Strażnik wyjął z kieszeni dwudziestodolarówkę. - Na Kennedy'ego - rzekł do oniemiałego kierowcy, po czym wepchnął starego do środka, zatrzasną! drzwiczki i jakby dla doda- nia mu otuchy klepnął lekko tylny zderzak. Taksówka odjechała. * * * Choć było tutaj ciepło, poczuł wkradający się w kości chłód. Zły znak, bardzo zły znak. Jego kiepskie samopoczucie pogłębiała jeszcze nadmiernie szybka jazda. Pędzili mając przed sobą krwi- stoczerwone a za sobą błyskotliwie białe światła. Wypręż)'! nogi Powrót do Szangri-la 11 i wpił ręce w oparcie kierowcy. Na chwilę otworzył oczy, aby spoj- rzeć za okno. Olbrzymie i drapieżne ptaki powietrzne, ustawione w szyku do lądowania, poruszały się niezgrabnie po roziskrzonym nocnym niebie tuż nad jego głową. Migocąc światłami jak klejno- tami napełniały świat swoim wysokim dźwiękiem. W każdej chwi- li spodziewał się śmierci. Stał teraz w przestronnym terminalu. Zamknął oczy, ucieka- jąc przed hałasem i ruchem płynącego wokół niego różnobarwne- go, trajkoczącego tłumu. Stał i recytował mantrę na ciepło i spo- kój, które chciał w sobie wskrzesić. Trwało to dłużej niż zwykle, lecz monotonne mamrotanie słów uspokoiło go na tyle, że otwo- rzył oczy i zakołysał się. Poczuł się trochę lepiej, spowijający go zgiełk nieznacznie zelżał, a ciepło delikatnie wsączało się w jego starczą krew. A więc nie było to ostatecznie niewielkiego. Chwila paniki i już po wszystkim. Teraz wiedział dokładnie, co musi uczynić. To było na- prawdę bardzo proste. Musi znaleźć peron dwunasty i złapać późny pociąg do Szanghaju. Wyjął z kieszeni złoty zegarek. Ciągle miał jeszcze dwadzieścia minut. Jego przyjaciel Jang, obsługujący wagon sypialny, zatroszczy się o niego, da mu gorącej herbaty, obiad i przy- gotuje mu posłanie. Zbliżył się do umundurowanego strażnika. * * * Kilka godzin później, kiedy przemierzał halę terminalu, po jego twarzy znowu płynęły łzy. Ludzkie spojrzenia prześlizgiwały się po nim, jakby był powietrzem, i pomyślał, że może rzeczywiście jest już duchem. To, co przenikało jego kości, nie było jedynie zim- nem, lecz nieprzyjemną mieszaniną chłodu i smutku. Wymawiał teraz głośno słowa swej mantry. Jego głos wznosił się i załamywał, a własne słowa przedrzeźniały go, wracając jako mamrotanie, podczas gdy dookoła kręcili się ludzie o twarzach pustych lub za- stygłych w pogardzie. Nagle coś przebito się przez jego cierpienie. Był to dźwięk małych talerzyków. Przystanął, ściszył głos do szeptu i patrzył. I nie mógł powstrzymać lejących się teraz strumieniem łez. Nie zwracał już na nie uwagi, gdyż były to łzy radości. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Cóż to się działo przed nim? 12 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Ogolone głowy, szafranowe szaty, rytmiczny śpiew, słodkie dzwonienie mosiężnych talerzy, ekstatyczny taniec. „...Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare..." Podszedł bliżej, wyciągnął przed siebie ręce, a Izy popłynęły teraz jak deszcz. Zabrali starego do swego aśramu mieszczącego się w zniszczo- nym domu w Jersey City. Z dala od lotniska zaczął mówić o Szam- bhali, o tym, jak bardzo chciałby tam wrócić, a także o tym, że nie może umrzeć, zanim się tam nie znajdzie. Słuchali go ze współ- czuciem. Tak człowieku, mówili, wszyscy chcielibyśmy wrócić do Szambhali, czyż nie? Nie wiedzieli, jak się nazywa, nie miał dokumentów, portfe- la ani pieniędzy. Miał tylko przeterminowane bilety lotnicze do Kalkuty. I był chory, bardzo chory. Postanowili zatrzymać go w aśramie, karmić i pielęgnować do czasu, kiedy poczuje się na ty- le dobrze, aby o własnych siłach powrócić do domu, gdziekolwiek się on znajdował. Obiecali, że ustrzegą go przed policjantami i przytułkami, lecz staremu pokręciło się w głowie. A nawet go- rzej. On po prostu umierał. Nigdy już nie poczuł się lepiej. Był coraz bardziej chory, co- raz chudszy i coraz bardziej i bardziej bezradny, jęczący, płaczli- wy i mamroczący. I bardzo prędko zaczęło się z nim dziać coś przerażającego. W tydzień po tym, jak przyprowadzili go do aśra- mu, skurczył się i wysechł tak, że prawie nic z niego nie pozosta- ło. Nigdy nie zostawiali go samego. Często gromadzili się wokół jego posłania i śpiewali. Wydawało się, że trochę się uspokajał, zwłaszcza gdy zaczynał mówić o „Trzynastym", cokolwiek miało to znaczyć. O Trzynastym mógł mówić bez końca. Trzynasty prze- powiedział to wszystko. Wszystko. Pewnego wieczoru, a był już z nimi od prawie dwóch tygodni, kończyli właśnie śpiewy, gdy otworzył oczy, popatrzył na nich i przemówił jasno i przytomnie, po czym powiódł dookoła błęd- nym wzrokiem i wyzionął ducha. - Przybyłem tutaj, aby prosić o ratunek dla świata - rzeki. - Jeśli Tybet zginie, zginie także świat. Jesień 2007 roku Junnan. Daleka chińska prowincja Myślę, że nie zabrzmi to nieskromnie, jeśli powiem, że mam talent literacki. To, co ostatnio napisałam, podoba mi się. Prawie, żałuję, że nikt tego nigdy nie przeczyta, nie może być jednak ina- czej. Czy moja pisanina jest prawdą, czy fikcją? To, co czyni fikcję interesującą, to zawarte w niej jądro prawdy. Z przyjemnością po- kazałabym naszemu gościowi zakończenie tej historii, lecz oczy- wiście nie mogłam tego uczynić. Siedział więc cierpliwie przy ło- żu mojego chorego ojca i sam musiał rozstrzygać, co było prawdą, a co fikcją. Temu młodemu mężczyźnie bardzo zależało na zobaczeniu się z moim ojcem. Jak powiedział, przeczytał jego pracę na temat legendy o Szambhali, tajemniczej krainie, leżącej jakoby gdzieś w odległych, wysokich górach Tybetu. Przybył do nas z tak daleka, aż z Oksfordu w Anglii, z Biblioteki Bodlein. Do naszej wioski nie jest łatwo dotrzeć; leży na zachodzie, daleko od świata, schowana wśród falistego przedgórza gór K'unlun. O krok od Tybetu. Żyjemy tutaj bez elektryczności, telefonów i komunikacji, był więc pierwszym, który przyniósł nam tę wiadomość: Tybet stal się wolny. Chińczycy wycofali się, zabierając swoich żołnierzy, sprzęt wojskowy i tajną policję. Opuszczają wreszcie płaskowyż. Mówi się też o tym, że wkrótce powróci dalajlama. To była wiadomość, którą, jak mi się zdawało, mój ojciec powinien usłyszeć jak najprę- dzej. Wykrzyczałam mu ją do ucha z dziką radością. Do diabła z Tybetańczykami, wrzasnął mój ojciec zrywając się z łóżka. Do diabła z nimi! Nieczęsto widywałam mego ojca 14 Eleanor Cooney, Daniel Altieri okazującego uczucia, nawet w owych okrutnych czasach niszcze- nia. Teraz jednak wygrzebywał się z wysiłkiem z pościeli, czerwo- ny na twarzy i trzęsący się ze złości. Usiłowałam poprawić podusz- ki, żeby nie uderzał głową w ścianę, nic dawałam jednak rady uło- żyć go z powrotem. Chociaż był stary i słabowity, miał już bowiem ponad dziewięćdziesiąt lat, wpadł w prawdziwą furię. Opadły go wspomnienia i popłynęła litania. Do diabła z ich czarną magią, średniowieczną korupcją, ich beczącymi śpiewami i ohydną muzyką, z ich demonami i czarami. Do diabła z tym ich cuchnącym zabobonnym krajem! Ostatnie słowa wypluł z tak szczególnym jadem, że wprawiło to w zakłopotanie naszego gościa, który cały czas starał się być uprzejmy i beznamiętny, lecz wyraźnie drżał ze strachu. Przykro mi było ze względu na tego młodego człowieka. Pogłaskałam uspokajająco jego rękę. Proszę się nie przejmować, powiedzia- łam, to nic takiego. Uścisnęłam lekko ramiona ojca, uciszając go łagodnymi słowami i gruchaniami, jakbym mówiła do zdenerwo- wanego dziecka, choć słowa, które przychodziły mi na myśl, były twarde i zdecydowane. Starcze, myślałam, jesteś żywym dowodem na to, jak niebez- piecznie jest urzeczywistniać swe marzenia. Duch, który spełniał jego prośby, okazał się surowym nauczycielem i bardzo szczegól- nym towarzyszem. Nie ma wątpliwości, że był on jednym z tych wieloramiennych i wielogłowych symboli, które Tybetańczycy ma- lują z takim upodobaniem, istotą, która zna tajne zakamarki na- szej duszy i psychiki, podobnie jak anatom zna nasze kości i na- rządy. Zwracając się do takiego ducha z prośbą, upewnij się, że została ona sformułowana precyzyjnie, gdyż jest on czujny i jeśli twoje słowa będą kłamały twoim pragnieniom, z pewnością ci to wytknie. Ojciec odczytał moje myśli i spiorunowal mnie wzrokiem. Stałaś się podobna do nich, rzekł. Ty myślisz jak oni. I miał rację. Stałam się prawdziwą buddystką - choć nie for- malnie, to jednak całą moją postawą wobec życia, śmierci i prze- znaczenia. Dajmy mu chwilę odpocząć przed waszą rozmową, powie- działam do młodzieńca. On potrzebuje rozmów, a nie ma tu zbyt wielu chętnych do słuchania. Lecz teraz dajmy mu chwilę odpo- Powrót do Szangri-la 15 cząć. Kiedy się wyśpi, jego umysł staje się zawsze jaśniejszy. Chodźmy na podwórze. Zjemy coś i napijemy się herbaty. A co z panią? Zapytał młody człowiek. Czy pani podziela je- go poglądy? W sprawie Tybetu? O nie. Zaśmiałam się. Moje uczucia są zupełnie odmienne. Wtajemniczyłam go odrobinę w naszą rodzinną historię. Mój ojciec był zawodowym żołnierzem. Najpierw służył w Kuomintangu pod Czang Kaj-szekiem. W czasie wojny z Japo- nią był szyfrantem i tłumaczem, lecz gdy się zaczęła rewolucja, zmienił przynależność i przeszedł do służby w Armii Ludowo-Wy- zwoleńczej pod przewodnictwo Mao. Kuomintang żądał jego po- wrotu, gdyż w łamaniu szyfrów był najlepszy, wprost niezastąpio- ny. Uważali ponadto, że mają do niego prawo. Zainwestowali iv niego wiele czasu i pieniędzy; wysłali go wraz z wieloma innymi la szkolenie do Nowego Jorku. Tacy już są tyrani, nie pozwalają likomu zbyt łatwo od siebie odejść. Dla mojego ojca takie sprawy jak ideologia partyjna czy lo- alność miały znaczenie drugorzędne. Robił więc to, co wydawało nu się roztropne i korzystne. Kiedy zobaczył, że komunistyczny "uch oporu potężnieje, znajdując z początku schronienie wśród udu i przesuwając się niczym cień pomiędzy wzgórzami, aby v końcu przetoczyć się grzmotem po ziemi, zrozumiał, że upadek itarego porządku jest tylko kwestią czasu. Wiedział też, że czło- viek z jego talentem może wybierać, komu zaoferować swoje istugi; wykonał więc tę swoją woltę. Następstwa tego wszystkiego były dla naszej rodziny bardzo )rzykre. To, co teraz opowiem, działo się w 1948 roku, ostatnim roku ewolucji. Miałam wtedy sześć, a mój brat osiem lat. Opuściliśmy vówczas nasz miejski dom w Szanghaju i przenieśliśmy się do lewnej wsi w Środkowych Chinach, aby usunąć się sprzed oczu Cuomintangu, który nie pozwalał na sprzeniewierzanie mu się. 'rzeprowadzka okazała się fatalna, zwłaszcza dla mojego brata, :tórego od urodzenia fascynowało wszystko, co wiązało się z woj- kiem. Zachwycały go maszerowanie, broń i mundury. Był jednak nałym chłopcem i dotąd była to tylko zabawa w wojsko, teraz, da- :ko od faszystowskiego kraju, na głębokiej chińskiej prowincji, 16 Eleanor Cooney, Daniel Altieri wyglądało to trochę inaczej. Rewolucja wędrowała po całym kra- ju i nawet w małych odległych wioskach tworzyły się grupki mło- dych rewolucjonistów, a towarzyszyło temu wszystko to, co uwiel- biał mój brat i w czym mógł teraz brać czynny udział - maszero- wanie, śpiewy i musztra. Ciągnęło go do tego jak przysłowiową kaczkę do wody. W tych swoich najbardziej podatnych na wpływy latach chłonął indoktrynację, kształtując siebie na doskonały try- bik tej wielkiej rewolucyjnej machiny. Co do mnie, wolałam kryć się w głębokiej trawie i budować maleńkie, podobne do prawdzi- wych wioski lub leżąc na plecach obserwować chmury. Ojciec przyglądał się tym musztrom i komendom z obojętnoś- cią, ale i pewnym zdezorientowaniem. Wątpiłam, czy to akceptu- je, lecz nigdy nie miał dosyć czasu, aby interweniować, gdyż jego nowe obowiązki wyciągały go z domu, czasem nawet na całe dłu- gie miesiące. Podczas jednej z takich jego nieobecności miał miej- sce wypadek, który zahartował mojego brata i ostatecznie zdecy- dował, kim miał się on stać w przyszłości. Ojciec wyjechał, zosta- wiając Brata i mnie pod opieką naszej matki i jej starych rodzi ców. Nie było go już od sześciu tygodni, gdy pojawili się żołnierze Przyjechali wierzchem. Siedzieli wysoko w siodłach, w swych wy krochmalonych mundurach i pokrzykiwali donośnie. Byli to lu dzie Kuomintangu. Znali mojego ojca, gdyż kiedyś byli jego towa rzyszami broni. Teraz byli członkami tajnej policji. Śledzili ojc; i trop przywiódł ich do tej wsi. Kiedy okazało się, że go tu nie ma zaczęli wypytywać o niego matkę. Chcieli wiedzieć, gdzie i z kin przebywa. A kiedy nie umiała odpowiedzieć na ich pytania, bili ji i kopali, a w końcu zawlekli za włosy do studni i grozili, że ją dc niej wrzucą. Mimo to milczała. W mojej pamięci pozostały jedy nie szczekanie psów i pisk kurcząt; żadnego ludzkiego dźwięki poza krzykami mężczyzn tłukących moją Mamą raz po raz o cem browinę studni i tumanami wznoszącego się wokół kurzu. Babcia z Dziadkiem ukryli się razem z nami i siedząc cichi zakrywali rękoma nasze usta. Brat wyrwał im się jednak i zaatakc wal mężczyzn. Miał niewiele ponad dziewięć lat i ci ludzie nie pc traktowali go wystarczająco poważnie; nawet go nie zbili. Jego be haterski czyn sprowokował ich tylko do zabawy i kiedy rozprawi się z matką, porzucili ją na ziemi, taką jęczącą kupkę gałganóv i zaczęli poszturchiwać mojego brata, głośno się przy tym śmiejąi Powrót do Szangri-la 17 Od tamtej pory Mama już nigdy nie była taka jak kiedyś. Bla- da i jakby nieobecna, do końca życia narzekała na bóle w boku. Lekarze nie umieli znaleźć fizycznej przyczyny jej złego samopo- czucia. Nie widzieli też bezpośredniego zagrożenia dla jej życia, lecz okaleczona duchowo żyła jeszcze tylko dziesięć lat. Jej stan niepokoił nas wszystkich. Ojciec coraz częściej wyrywał się z do- mu, a okresy jego nieobecności stawały się coraz dłuższe. Zaś wchodzący w okres dojrzewania Brat stał się twardszy, bardziej zawzięty, gorliwszy podczas ćwiczeń wojskowych. Opiekując się mamą rozbudziłam w sobie umiejętność współczucia innym lu- dziom, zrozumienie dla ich bólu i smutku. Kiedy ojciec otrzyma! propozycję wyjazdu do Tybetu, mama nie żyła już od jakichś ośmiu lat. Brat wstąpił do wojska jeszcze przed jej śmiercią i zdążył już awansować na oficera. Wojsko było całym jego życiem. Ja ukończyłam uniwersytet w Szanghaju, a po- tem, podobnie jak wielu moich rówieśników - i pewnie trochę także z powodu rodzinnej tradycji - również wstąpiłam do wojska. Ponieważ miałam wyższe wykształcenie i bez wątpienia także dla- tego, że mój ojciec był teraz generałem a brat podporucznikiem, mając niewiele ponad dwadzieścia lat zostałam oficerem. Byłam tłumaczem, bardzo dobrym tłumaczem. Cieszyła mnie moja pra- ca i byłam szczęśliwa, że jestem częścią wielkich przemian. Nikt już nie głodował i wszyscy mogli się uczyć. Kiedy w połowie lat sześćdziesiątych rozpoczęła się Rewolucja Kulturalna i zaczęto stosować przemoc, byłam już mniej szczęśliwa. Tego nie powinno się osiągać w taki sposób, myślałam i kiedy mój ojciec otrzymał nakaz wyjazdu do Tybetu i zaproponował bratu i mnie, byśmy po- jechali z nim, zgodziłam się natychmiast. Chciałam uciec od ota- czającego mnie szaleństwa. Innym, niemniej ważnym powodem, dla którego chciałam wyjechać, był zawód miłosny. Chodziło o pewnego młodego ofi- cera, przystojnego i eleganckiego. W czasie studiów miałam kilka drobnych romansów, ale pragnęłam czegoś więcej. Byłam na- miętna i chciałam poznać tajniki miłości, lecz on - kiedy się ko- chaliśmy, przerywał nagle w najważniejszych momentach, mówiąc mi, że musimy się ratować, że nasz związek powinien być pobło- postawiony przez przewodniczącego i Partię, inaczej on nie może dłużej w nim pozostawać. Z początku myślałam, że żartuje, ale 18 Eleanor Cooney, Daniel Altieri z czasem zrozumiałam, że naprawdę tak myśli. Dla mnie miłość była sprawą całkowicie prywatną, dotyczącą związku dwu serc, ni- czego więcej. Nawet miłość nie jest już wolna od szaleństwa, my- ślałam z goryczą. Uciekam stąd najdalej, jak można. Tybet. Pomysł sam w sobie był bardzo interesujący, nawet gdyby nie było innych powodów do wyjazdu. Słowo Tybet zawsze kojarzyło mi się w myślach z błękitem. Słyszałam o bezkresnym niebie tybetańskim, o panującej tam ciszy i pustce. I oczywiście o górach. Kolory zawsze były dla mnie bardzo ważne. Gdy myślę na przykład o dniu, w którym bito moją matkę - widzę barwę żół- tą - nie złotożółtą barwę słońca, lecz matową, popołudniową żół- tość Chin Środkowych. Tamtego pamiętnego dnia podwórze za- wisło w kłębach żółtych zbożowych łusek koloru ochry. Ziemia w nikłym oświetleniu była żółtawa, wysuszona; nawet niebo w mo- ich wspomnieniach było żółtawe. Żółtawe Chiny - miejsce palą- ce, gorące, wyczerpujące i chore. Nigdy nie będę w stanie otrząs- nąć się z tych wspomnień. Kiedy usłyszałam „Tybet", byłam na- tychmiast gotowa pojechać. W mojej wyobraźni widziałam nie tyl- ko błękit nieskończonego nieba, ale też mroźną biel śniegu. Tak więc wyruszyliśmy w trójkę. Nasza mała wojskowa rodzi- na - Brat palący się do wyruszenia za granicę, z pełnym entuzja- zmem przyjmujący rozkaz niesienia przesłania Rewolucji zacofa- nym, feudalnym Tybetańczykom -jeśli to będzie konieczne nawet siłą; ja, z moją wizją spokoju i przestrzeni i z moimi osobistymi problemami; i Ojciec. Jak to nasza stara babcia mówiła o nim, kiedy go długo nie było w domu? Mówiła dzika gęś zamiast kruk - zamiast rozpustnik, mówiła podróżnik. Nigdy jednak nie mogła- by obdarzyć go komplementem - romantyk. Jakikolwiek jednak był, nikt nigdy nie zawładnął jego umy- słem, tego jestem absolutnie pewna. Czy ktoś tak naprawdę wie- dział, co kryło się w jego myślach? Próbowałam je zgadywać, przy- glądając mu się, kiedy zamyślony patrzył przez okno samolotu podczas naszej podróży do Tybetu. I odnalazłam trop: zobaczy- łam znajomy wyraz twarzy, który widywałam u niego jako dziec- ko wiele lat temu. Tak patrzył, kiedy mojemu bratu i mnie opo- wiadał bajkę o Źródle Brzoskwiniowego Kwiecia. Był świetnym gawędziarzem. Opowiadając miauczał jak kot, mruczał jak miś, przechwala! się i zadzierał nosa jak żołnierz Powrót do Szangri-la 19 spoglądał groźnie jak diabeł. Lecz tę bajkę opowiadał nam ta- emniczo, jakby w konspiracji. Kiedy wprowadzał nas w jej sekre- y, oczy mu się zwężały, a głos się rwał, gdyż Źródło Brzoskwinio- vego Kwiecia - to tajemnicza kraina, do której trafił pewien czło- viek, prosty rybak. Kraina, której nikt inny nigdy nie mógł zna- eźć. Rybak ten zgubił się pewnego dnia i przypadkiem trafił na vcjścic do Źródła Brzoskwiniowego Kwiecia. Przepychał się ze woja łódką długim kamiennym tunelem przez grotę z wiszącymi korzeniami i winną latoroślą i w końcu znalazł tajemniczą krainę, ;dzie zawsze jest ciepło, nic ma pór roku, zawsze jest zielono pełno tam niewyobrażalnie pięknych kwiatów. Lecz w dolinie tej osły głównie drzewa brzoskwiniowe ze świętymi owocami nie- miertelności. I ten prosty rybak został tam królem. Ojciec miał w swoim repertuarze wiele historyjek, lecz tej nogliśmy słuchać w nieskończoność. Najchętniej pierwszej części, ej o tajemniczym tunelu obwieszonym winną latoroślą; ojciec >pisywał go zawsze z tymi samymi szczegółami. Lecz raz, kiedy uż byliśmy w krainie brzoskwiniowych kwiatów, zażądaliśmy no- vych bajek. Ojciec siedział i myślał przez moment, konstruując iową intrygę i... odpłynęliśmy w marzenia. Obserwując go teraz, spoglądającego w okno samolotu, za- ważyłam, że wygląda tak samo jak wtedy, gdy zwykł był śnić ) przygodzie króla-rybaka. Istnieje łacińska sentencja - rerum cogniscere causas - zrozu- nieć przyczynę rzeczy. W późniejszych latach miałam wiele okazji, iby próbować zrozumieć wszystko, co się wtedy zdarzyło, i oczywi- icie zadumać się nad rolą, jaką w naszym życiu odgrywa przezna- :zenie. Ta młoda dziewczyna studiująca w samolocie twarz swoje- ;o ojca miała bardzo prędko dowiedzieć się, że mamy do wyboru lwic możliwości rozumienia przeznaczenia: jako woli bożej lub ja- to szaleństwa człowieka. I wtedy mój słuchacz uśmiechnął się i po- viedział, że może wszyscy jesteśmy w błędzie i że jest to może wo- a człowieka lub szaleństwo Boga. Dla mojego ojca było to na pewno szaleństwo człowieka. A Brat? Mój bliski przyjaciel chętnie odwoływał się do po- ównań muzycznych. Powiedział kiedyś, że życie podobne jest do compozycji na fortepian. Mamy melodię - nuty, które wyobraża- ą porządek w naszym życiu, lecz jakość tego życia w dużej mierze 20 Eleanor Cooney, Daniel Altieri zależy od ekspresji, od szerokiej, nie zapisanej rozpiętości inter- pretacyjnej: wyrazistości dźwięku, pianistyki, frazy i przerwy pe- dałowej, od sostenuto i opóźnień, i całej tej reszty. Stąd biorą siq niuanse, głębia i barwa naszego życia. Stosując tę metaforę do przypadku mojego brata mogłabyrr powiedzieć, że kiedy usiadł do fortepianu swego życia, miał, po- dobnie jak my wszyscy, możliwość wykonania dobrej, czystej i ory- ginalnej kompozycji. Lecz on odgrywał je w tempie marszowym w prostym i przewidywalnym postępie. * * * Jak już mówiłam, Anglik, który nas odszukał, doszedł zapewne dc wniosku, że żyje nam się tutaj bardzo źle, o tej porze roku jest ti bowiem zimno i wilgotno. Dżipy lub zaprzęgi wołów z trudem po- konują nasze wyboiste drogi. Wielkie, sterczące na zachodzie gó ry ściągają gęste, czarne chmury burzowe i odsyłają nam je w po staci ulewnych deszczów. Podczas kiedy większość świata cierp na brak wody, my nie jesteśmy w stanic zapanować nad jej nad miarem i przynajmniej z dwóch stron zagrażają nam kaskady, za powiadające osunięcie się ogromnych lawin mułu i kamieni. Tc dlatego właśnie, kiedy projektowano hydroelektrownię, wybrane leżące poniżej nas kaniony. To już jednak inny rozdział mojej hi storii. W czasie obecności naszego gościa ojciec miał wyjątkowo ja sny umysł. Jak gdyby zebrał wszystkie siły dla wygłoszenia swe mowy końcowej. Więc Tybet jest wolny, mruknął na początek, gd; nasz gość wrócił po jakimś czasie. No i doskonale. Niech Tybetań czycy mają swój Tybet. Nie odezwałam się. Nie mogłam mu oczy wiście powiedzieć o trochę niezwykłym proroctwie, które trzyma łam głęboko w swoim sercu przez te wszystkie lata, że Tybet - kra śniegu - będzie Edenem Trzeciego Tysiąclecia. Młody człowiek zwrócił się do mego ojca: odszukałem pana rzekł, gdyż dotarła do mnie niejasna pogłoska, że dotarł pan dc tajemniczej krainy zwanej Szambhalą. Mój ojciec usiadł na łóżku, w którym spędzał teraz niema wszystkie dnie. Był wściekły i poruszony, ale spragniony rozmowy Od z górą czterdziestu lat nikt nic słuchał go tak naprawdę, a od Powrót do Szangri-la 21 cąd przybyliśmy tutaj, nikt nie traktował go inaczej niż jakzwario- yanego starca. I nie było to dalekie od prawdy. Jestem obowiązkową córką, usiadłam więc, aby posłuchać listorii, którą miał do opowiedzenia mój ojciec. To prawda, że po- szukiwał i w pewnym sensie znalazł tajemniczy kraj, a w każdym razie był tego bardzo bliski. Ani słowem nie zaprzeczyłam więc je- »o historii. Przysięgłam kiedyś komuś dyskrecję. Dotrzymanie se- cretu było dla mnie trudne, lecz po upływie tylu lat przywykłam io noszenia go wewnątrz mej duszy. Młody człowiek pieczołowicie umieścił mikrofon magneto- fonu jak najbliżej łóżka ojca i włączy! urządzenie. Przy szumie ta- jmy ojciec rozpoczął swoją opowieść. „Było to wiosną 1966 roku. Rewolucja Kulturalna - niszcze- nie czterech przeżytków: starych myśli, starych obyczajów i tak jalej - nabrały rozpędu. Ja, generał Czang, tkwiłem w tym, a jed- iak stałem jakby na uboczu. Nigdy nie wierzyłem, że istnieje spo- sób na uczynienie ludzkości bardziej szlachetną. Już na tym tle lochodziło do nieporozumień w obrębie pewnych frakcji samej itarej gwardii. A w całym kraju od jakiegoś czasu rzeczy wymyka- y się spod kontroli. Dzieci z nożami i pałkami, gniewne podrost- ci i młodzież uzbrojona w karabiny. Chociaż Przewodniczący nie :hciał w to uwierzyć, szaleństwo było znakiem tamtych czasów. Mordowaliśmy tysiącami nasz własny naród, grzebiąc przy okazji iuszę Chin. Ja, generał Czang, wiosną 1966 roku zostałem wezwany na ludiencję do Przewodniczącego. Przyjął mnie w swoim tajnym 3ałacu w Pekinie, aby wydać mi rozkazy specjalne. Kilka lat wcześniej, za udział w wielkiej wojnie przeciwko Zachodowi, v Korei, udekorowano mnie wieloma medalami. Nigdy wcześ- liej nie spotkałem jednak Przewodniczącego i jego towarzyszy, ile słyszałem i we wczesnych latach pięćdziesiątych wierzyłem v to, że są to potężni i energiczni przywódcy - ludzie wielkiej prawości i wyobraźni politycznej. Jestem pewien, że kiedyś tacy jyli. Lecz wiosną 1966 roku wyglądali na ofiary zwykłych słaboś- :i ludzkiego ducha. Spostrzegłszy, że ci ubóstwiani przez naród bohaterowie Długiego Marszu - sam Mao, jego najwyższy generał Lin Piao, osobisty sekretarz i rzecznik Cz'en Po-ta oraz szef propagandy 22 Eleanor Cooney, Daniel Altieri i tajnej policji K'ang-Szeng - to zdegenerowani sybaryci i nar- komani, poczułem niesmak. Kiedy przybyłem do pałacu, ujrza- łem tych spasionych, dogadzających sobie grubasów.pływających w podgrzanym basenie. Były też kobiety, fajki opium i tabletki le- żące na porozrzucanych wokoło poduszkach. Z gramofonu doby- wała się zachodnia muzyka taneczna. Wyglądało mi na to, że czy- nią oni bezsensowne próby odgrywania imperatorów. Skarżyli się na swój podeszły wiek i słabe zdrowie i mówili, że chcieliby odzy- skać sens życia. Zaproponowali mi opium - ten narkotyk rewolu- cji. Stali się nałogowcami walcząc z cierpieniem i bezsennością ostatnich trzydziestu lat Długiego Marszu - opium coraz bardziej uzależniało Mao, stanowiąc panaceum na wszystkie jego drobne problemy. Oczywiście odmówiłem, a potem czasem myślałem, nawet teraz często tak myślę, że przywództwo chińskie można było po- dzielić według linii uzależnienia od nałogów, lecz nie było w tym momencie wątpliwości, kto ponosił za to wszystko odpowiedzial- ność. Przyjąłem rozkazy: pojechałem do Tybetu. A ponieważ nie- oczekiwanie dla mnie zyskałem sobie sławę współczesnego Sun- -cy (autora Sztuki Wojennej) jednym z moich zadań było ode- granie roli taktyka poza linią wroga. Miałem znaleźć sposób na zjednoczenie Tybetańczyków wokół panczenlamy. Musi pan wie- dzieć, że siedem lat wcześniej, gdy dalajlama w czasie powstania 1959 roku udał się do Indii, rząd chiński zadekretował panczena, ziemskiego lamę, jako najwyższego religijnego przywódcę Tybetu. Lecz wiele by o tym mówić. Ten rzekomy najwyższy lama, ten pan- czenlama był w zasadzie zdrajcą, naszą marionetką. Potrzebowa- liśmy jego wsparcia w „konkwiście" tych prymitywnych i zabobon- nych Tybetańczyków. Do tego czasu podporządkowaliśmy już so- bie dwie duże prowincje Tybetu - U-Cang i K'am i przystępowa- liśmy do „podporządkowywania" ludności i bogactw reszty tego kraju. Tybet nie był dla mnie miejscem bardzo wrogim. Był ukrytym skarbcem, który wymagał ujarzmienia, zawładnięcia i całkowite- go wyczyszczenia. A ja byłem przywódcą wojennym tej grabieży. Ruszyliśmy więc na Tybet. Dowodziłem okupacją, chociaż oczywi- ście oficjalnie tak się tego nie nazywało. Towarzyszyli mi mój syn Powrót do Szangri-la 23 i maja córka. Obydwoje byli wysokimi rangą młodymi oficerami w Armii Ludowo-Wyzwoleńczcj. Dla naszej małej rodziny był to bardzo emocjonujący okres. Nie wiedziałem dotąd, jakie tak na- prawdę są moje dzieci, dopiero Tybet odsłonił przede mną ich prawdziwe oblicza. W domu mój wojskowy prestiż był dla mojej rodziny czymś w rodzaju tarczy. Osobiście nie byłem fanatykiem tej ideologii, w każdym razie nie na tyle, aby uczestniczyć w bar- dziej brutalnych aspektach tej całej Rewolucji Kulturalnej, a zwłaszcza w tych, w które zaangażowana była młodzież. Bacznie i z dystansu obserwowałem towarzyszy z ławy szkolnej mojego sy- na i córki, działających z bezrozumnym zapałem, zmienianych w centrach reedukacji w rozpasany tłum popadający w amok, wy- ciągający ludzi na ulice, z domów, sklepów, szkół, pociągów, au- tobusów, torturujący, pałujący i mordujący obywateli za domnie- mane przestępstwa kryminalne przeciw państwu. Byłem więc zadowolony, gdy nadarzyła się okazja wyjazdu z Chin i odsunięcia mojej rodziny od tego wszystkiego, co się tam wtedy działo, zabrania ich daleko poza granicę. Przekonanie na- rodu tybetańskiego do panczenlamy i wstawienie go w ich serca i umysły w miejsce dalajlamy było, jak myślałem wtedy, wielkim wyzwaniem. Po przyjeździe do Tybetu jednym z pierwszych moich przed- sięwzięć było zorganizowanie cyklu audycji propagandowych, dzięki którym, za pomocą fal krótkich, mogłem dotrzeć do każde- go, nawet najbardziej oddalonego miejsca tego kraju. Wydałem się sam sobie bardzo sprytny. Dokonałem pobieżnego przeglądu tybetańskich mitów i zdecydowałem się wykorzystać dla swoich potrzeb zwłaszcza starą legendę o Szambhali, legendę znaną wszystkim Tybetańczykom. W audycjach tych okrzyknąłem panczenlamę przyszłym kró- lem Szambhali, przepowiadanym przez legendę władcą, który miał się pojawić wtedy, gdy wszyscy wrogowie Tybetu zostaną po- konani. Widziałem w tym sposób na rozpoczęcie „edukacji" Tybe- tańczyków. Chcieliśmy, by uwierzyli, że Chińczycy są rzeczywiście po ich stronie, i uznali poddaństwo wobec panczenlamy, który był pod naszą najściślejszą kontrolą. A jeśli byliśmy wystarczająco przekonywający w upewnianiu ich w tym nonsensie, że panczen- lama okaże się przyszłym królem Szambhali, było tak dlatego, że 24 Eleanor Cooney, Daniel Alticri my, Chińczycy, byliśmy zadowoleni z roli, jaka nam przypadła w udziale, a mianowicie wykorzeniania wrogów narodu tybetań- skiego: prymitywnych, uciskających świętoszków z feudalnego klasztornego świata. Taka była ta nasza logika i nią bombardowa- liśmy w tych audycjach. Byliśmy bezlitośni. Jesienią 1966 roku Chińczycy weszli do Tybetu ze wzmożoną dzięki Rewolucji Kulturalnej energią. Wtedy właśnie zabraliśmy się na serio do metodycznego niszczenia duszy tego nieszczęsne- go miejsca. Wtedy także zaczęliśmy równać z ziemią prawie wszystkie tybetańskie klasztory. Aby być dokładnym, było ich w sumie sześć tysięcy. Miasta klasztorne zostały dokładnie splą- drowane i zniszczone. Mnisi, którzy nie chcieli odejść, byli tortu- rowani lub zabijani, a ich święte pisma palone w solidnych, radu- jących oko ogniskach, jako że nasza Czerwona Gwardia musiała być bezlitosna wobec wrogów centrum maoistowskiego. Jak to określali niektórzy bardziej żarliwi spośród moich rodaków, byliś- my „wyzwolicielami" tybetańskiej nacji spod gnębiących ją archa- icznych lamajskich rządów. Wkrótce przybyło mi obowiązków. Dotąd dowodziłem oku- pacją i zajęty byłem jedynie moimi audycjami oraz związaną z ni- mi strategią działania, teraz otrzymałem nowe zadanie - osobiste nadzorowanie niektórych akcji. Także i teraz nie działałem z po- budek ideologicznych, ale byłem zdecydowany, jak najlepiej wy- korzystać zaistniałą sytuację. Rozejrzałem się szybko w możliwoś- ciach płynących z moich przywilejów, aby wyciągnąć jak najwięk- sze korzyści. Z pomocą K'ang-Szenga, dowódcy maoistowskiej tajnej policji, i jego ambitnej żoneczki rozpocząłem prężny, choć w najwyższym stopniu tajny biznes eksportowy. Chodziło oczywiś- cie o niezwykle rzadkie, stare tybetańskie skarby, jakich świat ni- gdy dotąd nie oglądał. Wiedziałem, że kolekcjonerzy, rodzimi i europejscy, będą się ślinili na widok tych rarytasów. Mogłem więc wywiązywać się nienagannie z moich obowiązków służbowych, tworząc jednocześnie moją własną kolekcję - do czego miałem do- bre oko i znajomość rzeczy - tym samym stając się bogatym czło- wiekiem. Odnosiłem niemałe korzyści, a moje fundusze ukrywałem, tak jak robili to inni wysocy urzędnicy komunistycznej partii, na swoim koncie w banku szwajcarskim. Chciałbym, aby ci wszyscy, Powrót do Szangri-la 25 którzy krytykują mnie teraz, pamiętali, że w pewnym sensie wy- świadczaliśmy Tybetańczykom przysługę. Każda z rzeczy, którą ja i moje towarzystwo wywiozło z Tybetu, uniknęła nieuchronnego zniszczenia. Mieli szczęście, że to właśnie ja byłem głównodowo- dzącym znacznej części tych akcji, a nie niektórzy z moich kole- gów. Zastosowałem praktykę jednego kroku przed aktywistami Czerwonej Gwardii. Często zdarzało się, że przyjeżdżałem do klasztoru na dzień lub kilka godzin przed żołnierzami, tylko w to- warzystwie mojego syna lub córki, mogłem więc przywłaszczać so- bie szczególnie wartościowe dzieła sztuki i memorabilia, nim zja- wiły się te rozszalałe podrostki, mianujące się żołnierzami, aby dokonać dzieła zniszczenia. Ilekroć było to możliwe, chciałem osobiście doglądać plądro- wania, aby mieć pewność, że nie przegapiłem żadnego rarytasu. A ta moja nieszczęsna marszruta zaczęła się od pewnego szcze- gólnego incydentu. Daleko na Płaskowyżu Tybetańskim, najbardziej wylud- nionym i posępnym miejscu, suchym i skalistym jak większość te- go okropnego kraju, leży miasto Gjance - częściowo świeckie, częściowo klasztorne. Podobnie jak te ich wszystkie miasta było ono istnym zbiorowiskiem świątyń. W samym centrum wznosiła się wieloboczna, dziewięciokondygnacyjna świątynia Kumbum. W rzeczywistości był to zespól osiemdziesięciu tak zwanych kaplic wypełnionych rzeźbami. Ściany każdej z nich pokryte były wize- runkami demonów i świętych i tym wszystkim, co spotkać można w podobnych miejscach. Ponieważ znajdowało się tutaj wiele cennych przedmiotów, miszczenic musieliśmy odłożyć na jakiś czas, aby zabezpieczyć to, :o nas interesowało. Podczas dokładnego badania centralnej ka- plicy Kumbumu odkryliśmy murowaną izbę z kopułą u szczytu. Gedy udało nam się wedrzeć do środka, znaleźliśmy zmumifiko- vane ludzkie zwłoki. Był to jakiś wysoki lama, rimpocz'e czy coś akiego; Tybetańczycy czasami zamurowują zwłoki kapłana, jeśli >ył on dosyć ważny za życia. W przypływie dość makabrycznego toczucia humoru doszedłem do wniosku, że byłoby śmiesznie wy- lać „To" do Pekinu, do Przewodniczącego i jego starych przyja- iół, jako „prezent" razem z innymi bezcennymi skarbami. Uzna- :m, że będzie to niezły dowcip, zwłaszcza że ciągle kwękali na te- 26 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri mat swego podeszłego wieku i złego stanu zdrowia. Poza tym sta- ruszkowie w Pekinie będą mieli trochę rozrywki niszcząc tę rzecz, a może zechcą zamknąć ją w szklanej gablocie i wystawić w jed- nym ze swych prywatnych muzeów. Lecz nie przewidziałem, jaki to przyjmie dla mnie obrót. Prawie o wszystkim zapomniałem, gdy kilka tygodni później otrzymałem bezpośrednimi kanałami wojskowymi, z zachowaniem wszelkiej ostrożności i najwyższego stopnia utajnienia, ekspresową przesyłkę od samego Przewodni- czącego i jego przyjaciół. Spadla ona na mnie jak grom z jasnego nieba. Był to list, w którym dziękowali mi za bezcenny skarb. Znajdź Szambhalę. Mamy teraz dowód na to, że istnieje ona na- prawdę. Ten zmarły kapłan przemówi! do nas. Pomyślałem, że wypalili po jednej fajce opium za dużo i do końca oszaleli, lecz do listu dołączona była pierwsza część, jak to nazwali, „mapy skarbu" z pierwszą częścią wskazówek, które mia- ły mnie zaprowadzić do tej tajemniczej krainy. Odłożyłem sprawę na potem, omal o niej zapominając. Ci zgrzybiali głupcy wbili sobie do głów, że są na tropie rzeczywiste- go miejsca, gdzie zgodnie z legendą starcy odzyskiwali pełną mło- dość i żyli przez następnych dwieście lat. Nie poświęciłem temu wszystkiemu zbyt wielu myśli, aż do czasu, kiedy kilka tygodni później zajrzałem do rozkładu moich przyszłych wyjazdów i zoba- czyłem, że między klasztorami, wyznaczonymi w następnej kolej- ności do zniszczenia, znajduje się ten, który w liście starców z Pe- kinu był wymieniony jako pierwszy. Ponieważ klasztor leżał niedaleko, a ja chciałem się trochę rozerwać, pojechałem tam wcześniej przed innymi. Okazało się, że nie przyjechałem na darmo. Znalazłem tam niezwykłe bogac- two skarbów i przed wydaniem rozkazu wysadzenia budynków w powietrze wywiozłem stamtąd wiele cennych okazów. Najwię- cej problemów mieliśmy jak zwykle z lamami; nie chcieli zrzucić habitów i bronili się przed podjęciem pracy w komunach. Przy okazji natknąłem się na coś, co wydawało się być następną wska- zówką. Wiedziałem, że mity i legendy o Szambhali znane są w Ty- becie od wieków. Niektóre skrywają informacje, jak dojść do tego tajemniczego miejsca. Miejsca, które równocześnie jest stanem umysłu i fizycznym bytem. I znowu, trochę z ciekawości a trochę dla zabawy, spędziłem sporo czasu, próbując rozszyfrować ten Powrót do Szangri-la 27 ślad. Spodobało mi się to zajęcie. Było to dla mnie - mistrza kryp- tografii - prawdziwe i fascynujące wyzwanie. Podążając tym tropem doszedłem do punktu, będącego na- stępną wskazówką - kolejny klasztor. Dlaczego by nie? I pomyśla- łem, że prawdopodobnie jestem pierwszym, któremu może się udać dotrzeć do szczególnie rzadkich skarbów. Pojechałem do te- go klasztoru i nie zawiodłem się. Znalazłem kilka niezwykle cen- nych statuetek bóstw; takiej ilości złota i tak precyzyjnej roboty nie widziałem dotąd nigdy. I proszę sobie wyobrazić, natknąłem się tutaj na kolejny trop. Teraz już na dobre wciągnęła mnie ta gra - nie tylko dlatego, że była to ciekawa łamigłówka, przede wszyst- kim wskazywała mi drogę do wspaniałych i cennych skarbów. Każdy klasztor i każde miasto klasztorne, które odwiedziliś- my, po naszym odejściu przypominało stertę gruzu. Mój syn i cór- ka towarzyszyli mi podczas tych „wizyt", które prowadziły nas co- raz dalej i dalej aż do Tybetu Środkowego, wyludnionego Płasko- wyżu Tybetańskiego. Syn wykonywał swoje zadanie z dużym samo- zaparciem; był specjalistą od materiałów wybuchowych i gorliwym oficerem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Moja córka otrzymała właśnie nominację na przewodniczącą Młodzieżowego Komitetu do spraw Rewizjonizmu Kulturalnego; została nią nie tyle z powo- du własnych osiągnięć, lecz dlatego, iż chciałem ją ustrzec przed popełnieniem pewnych błędów. W miarę upływu czasu zauważy- łem bowiem, że coraz częściej skrywam przed nią pewne sprawy. Chociaż córka opuściła Chiny i przybyła do Lhasy z takim sa- mym entuzjazmem, jak reszta naszej rodziny, przynajmniej tak mi się wydawało, bardzo prędko po przyjeździe zaczęła okazywać, można by rzec, pewien brak zdecydowania. Kilka razy udało jej się namówić mnie do oszczędzenia jakiejś starej świątyni, cz'óte- nu czy też szczególnie pięknej statuetki lub fangki. Kilka razy jej interwencja uratowała życie jakichś starych łamów lub rimpocz'e, którzy zginęliby niechybnie, bowiem w zamian za przywilej życia mieli wykonywać pracę społecznie użyteczną. Jej działania niepo- koiły mnie trochę, lecz potrafiła mówić tak przekonująco, że nie- jeden raz zdarzało mi się ustąpić. Tak naprawdę to bardziej się na nią złościł jej brat niż ja. Później odkryłem, że jej zachowanie było powodem regular- nych walk, jakie tych dwoje toczyło za moimi plecami. Były to wię- 28 Eleanor Cooney, Daniel Altieri cej niż sprzeczki; w końcu to zrozumiałem. Czasami potyczki przy- bierały bardzo gwałtowny charakter, chociaż przy obcych obydwo- je zachowywali się nienagannie, jak przystało na młodych chiń- skich rewolucjonistów. I nagle naszą starannie planowaną akcją niszczenia wstrząs- nęła seria niezwykłych przypadków. Płaskowyż Tybetański znany jest, jako „góry wywołujące ból głowy". Powietrze jest tam bardzo rozrzedzone i niezaaklimatyzowani mieszkańcy nizin cierpią z po- wodu zadyszki, kołatania serca i migren. Zdarzają się też halucy- nacje, a czasami nawet przypadki śmierci. Dotyka to wielu prze- mierzających płaskowyż podróżników; wyjątkiem są nomadzi. Po- goda może się tam zmieniać diametralnie w ciągu kilku zaledwie sekund - ulewny deszcz, grad wielkości kamieni, śnieg i deszcz ze śniegiem. Czangt'ang był upiornym miejscem. A przecież nawet nie otarliśmy się jeszcze o owych nomadów, podobnych do du- chów, prześlizgujących się przez górskie szczyty i poganiających swe jaki lub wydobywających grudki soli z jezior. Kiedy więc jeden z oddziałów przekazał mi przez radio wia- domość o swoim znalezisku, pomyślałem, że zapuścili się zbyt wy- soko i cierpią na rodzaj halucynacji spowodowany niedoborem tlenu. Na opustoszałej drodze, między odległym klasztorem i obozowiskiem nomadów, jednostka rozpoznawcza Armii Ludo- wej przechwyciła ponoć ładunek kontrabandy. Ale wkrótce prze- konałem się, że to nie były halucynacje. Sprawa była co najmniej bardzo dziwna. W transporcie znaj- dowały się luksusowe zachodnie produkty łącznie z pewnymi nie- prawdopodobnymi technicznymi i elektronicznymi przedmiota- mi: fotokomórki, płyty gramofonowe, filmy instruktażowe dla za- chodniego baletu dziecięcego! Zadziwiające, gdzie można było w Tybecie znaleźć odpowiednie dzieci? Brudne, niedouczone, okryte skórami jaków potomstwo nomadów? Było tam też trochę sprzętu hydraulicznego, części do starego samolotu - i nic, proszę zauważyć o charakterze militarnym, co mogłoby służyć rebelii K'ampów. Znalazły się tutaj nawet nowoczesne klozety ze spłucz- ką, dziwne lustrzane płyty, w których później rozpoznaliśmy bate- rie fotoelektryczne lub słoneczne, były też wszelkiego rodzaju aparaty fotograficzne, projektor filmowy, wiele czystych taśm fil- mowych i duża, profesjonalna kamera studyjna 35 mm. Powrót do Szangri-la 29 Wszystko to było rzeczywiście łamigłówką. Wiele wskazywa- ło, że transport nadszedł z Gór K'unlun po chińskiej stronie Pła- skowyżu Tybetańskiego i miał się kierować w okolice Gjance lub Lhasy, gdzie ciągle jeszcze można było znaleźć bogate domy - szczególnie tych, którzy z nami kolaborowali. Kierowcy z tego dziwnego konwoju nie mogli udzielić żadnej wiarygodnej infor- macji, gdyż każdy z nich wiózł ładunek na bardzo krótkim odcin- ku drogi, po czym zmieniali ich następni. Nie wiedzieli, skąd te rzeczy pochodzą i dokąd są dostarczane. Nie wiedzieli też, w któ- rym miejscu drogi będą zastąpieni. Mogli tylko powiedzieć, w któ- rym miejscu oni czekali na karawanę. Uwierzyliśmy im, gdyż było oczywiste, że mówili prawdę. Kontrabanda została przejęta i odesłana do naszej bazy w okolicy Gjance. Razem z moim synem i córką zbadaliśmy ładu- nek i doszliśmy do wniosku, że miał być przekazany jakiemuś wy- jętemu spod prawa szefowi bandy lub komuś w tym rodzaju. Ko- lekcja ta była na tyle dziwna i intrygująca, że zgodnie uznaliśmy, iż jest to kolejny dowód kompletnego upadku moralnego bogate- go elementu kryminalnego, wymykającego się spod chińskiej kon- troli, którego wyraźnie było więcej niż nieuchwytnych rebeliantów k'ampaskich. Ponieważ byłem w Tybecie w charakterze ministra propa- gandy, zadecydowałem zrobić odpowiedni użytek z tych rzeczy. Oczywiście wpierw wybrałem pewne przedmioty dla siebie; mię- dzy innymi zabrałem aparat fotograficzny - polaroid z instrukcją obsługi w języku chińskim i wiele pudelek z kliszami. Resztę kon- trabandy wystawiłem na pokaz, aby uzmysłowić żołnierzom i pro- stym tybetańskim wieśniakom pułapki materializmu. Ślubowałem też sobie odnaleźć osobę, dla której te rzeczy były przeznaczone i potraktować ją jak należy, ku przestrodze innym w tym zakaza- nym miejscu. Po epizodzie z tą dziwną karawaną oddałem się bez reszty poszukiwaniu dalszych wskazówek, kontynuując równocześnie moje polowanie na skarby. Ale wszystko wskazywało na to, że tra- fiłem w ślepy zaułek. Sprawdzając szóstą czy siódmą wskazówkę czułem się już bardzo zawiedziony, zwłaszcza gdy dotarłem do odległego, bardzo zniszczonego i biednego małego klasztoru, bę- dącego prawie w ruinie. Ściany budyneczku były sklecone z żale- 30 Eleanor Cooney, Daniel Altieri dwie kilku desek, okna pozatykano brudną, sfilcowaną owczą wełną. Nie było też tutaj żadnego żywego inwentarza. A dziedzi- niec, jeśli można to tak było nazwać, bardziej niż zazwyczaj za- śmiecony byl zwierzęcymi kośćmi. Ach ci Tybetańczycy i te ich kości. Zawsze masz je pod sto- pami i leżą prawie wszędzie, gdziekolwiek się ruszysz. Są zabaw- kami dla dzieci, instrumentami muzycznymi dla kapłanów i na- czyniami dla gospodyń domowych. Kości. Kości. Kości. Pobielałe i wysuszone, rzeźbione lub inkrustowane są nieodłącznie związa- ne z życiem Tybetańczyków - takie wszechobecne memento mo- ri. (Tybetańczycy są nieodłącznie związani z tym wszechobecnym memento mori i czują się z tym bardzo dobrze.) W tym szczegól- nie nędznym, małym klasztorze także trzeba było stąpać po ziemi usłanej kośćmi, aby dotrzeć do drzwi. Kiedy już znalazłem się wewnątrz, nie dostrzegłem żadnych skarbów. Uznałem, że pomyliłem się odczytując ostatnią wska- zówkę. Miejscem tym zajmowali się dwaj leciwi mnisi, którzy, jak się wydawało, nie mieli pojęcia, co dzieje się w innych regionach Tybetu. Kraina, w której leżał ten klasztor, była czymś w rodzaju pustki powietrznej - obszernej i nieprzystępnej. Jestem pewien, że nawet teraz, po czterech dekadach istnieje nadal w takim sa- mym stanie. Mieszkał tutaj też chłopczyk, mniej więcej dziesięcioletni. Jak nam powiedzieli starzy, był on reinkarnacją wielkiego lamy. Mówili o nim, że jest on tiilku jakiegoś odrodzonego boga-króla. Moim zdaniem nie różnił się on niczym od innych tybetańskich chłopców: usmarowany i wbity w postrzępioną starą mnisią szatę po swoim zmarłym poprzedniku. W całym Tybecie panował taki „reinkarnacjogenny" klimat, lecz kiedy odsyłaliśmy takich do- mniemanych tiilku do komun, pracowali jak wszyscy inni Tybe- tańczycy. To, czego Tybet naprawdę potrzebował, to wyzwolenia spod swojej własnej monstrualnej przesądności. Jednakże posta- nowiłem być pobłażliwy dla tego wyglądającego zupełnie niewin- nie miejsca, ignorując przynaglania syna, aby zrównać wszystko z ziemią. Wytłumaczyłem synowi, że ja także chcę zetrzeć to miejsce z powierzchni, ale musi być cierpliwy, gdyż ci starcy prawdopodobnie ukrywają jakiś skarb, który przyćmi wszystko, co znaleźliśmy dotąd. Powrót do Szangri-la 31 Przyznaję, że to niesamowite miejsce wzruszało mnie w jakiś sposób. Było bardzo spokojne, odludne i dziwnie wpływające na stan ducha. Lecz chcę być szczery, po prostu wyczuwałem tu coś więcej niż to, co dostrzegała ta część mnie, która była odpowie- dzialna za niszczenie; coś co powodowało, że ujrzałem rzeczy w nowym świetle i nie miałem dość siły, aby postępować jak zwy- kle. Miejsce to wyglądało zarazem zbyt biednie i zbyt wzruszają- co, aby je po prostu zniszczyć. Nie było tutaj nawet biblioteki. Nie było nawet świętych tekstów. Zadecydowałem, że potrzebuję małych wakacji. Przy ener- gicznym sprzeciwie mego syna i życzliwej aprobacie córki odesła- łem większość towarzyszących nam żołnierzy i zainstalowałem tu się z garstką najbardziej potrzebnych. Wiele godzin spędzałem na rozmowach ze starymi mnichami i sam nie wiem kiedy, zaprzyjaźniłem się z nimi a szczególnie z chłopcem. Byłem urzeczony ich bezgraniczną naiwnością i pro- stodusznością. Swoją tymczasową kwaterę główną umieściłem w klasztorze. Gospodarze okazali się bardzo wielkoduszni. Syn był oczywiście bardzo zaniepokojony tą niestosowną przyjaźnią, nieustannie oskarżał mnie o zdradę ideałów rewolucji i dopatry- wał się w moim zachowaniu objawów szaleństwa. Lecz byłem wte- dy najwyższym dowódcą wojskowym w całym Tybecie, któż więc mógłby krytykować mój sposób postępowania? Chłopczyk, niezależnie od tego, czy był, czy nie był bogiem- -królem, stał się moim najlepszym przyjacielem. Dałem mu drob- ne prezenty, jednym z nich była zabaweczka - metalowy odlew sa- molotu. Byłem zaskoczony widząc, z jakim znawstwem trzymał samolocik, zwężając oczy i wydobywając z siebie dźwięk imitujący pracę silnika, tak jak robią to podczas zabawy dzieci z zachodu. W czasie kiedy rozmawiałem z mnichami, dzieciak wykonał praw- dziwie popisowy numer. Ustawił kilka ławek i innych przedmio- tów, tworząc coś na kształt doliny, w środku której z jednej strony był on, z drugiej wysoki ołtarz. Samolocik był modelem czterosil- nikowego turbośmigłowego samolotu transportowego; chłopczyk rozkręcił śmigła na prawym skrzydle, aż samolot wykręcił w miej- scu, kierując się w przeciwną stronę - typowe działanie manewro- we pilota na pasie startowym, poprzedzające start. Potem kołował na stanowisko, przyspieszył obroty „silników", dostrajając swój 32 Eleanor Cooney, Daniel Altieri głos do wysokiego gwizdu, dokładnie takiego jaki wydaje samolot przy pełnych obrotach silników i mocno wciśniętych hamulcach - sztuczka pilotów na małych lotniskach. Wtem wydał dźwięk wska- zujący na nagłe zwolnienie hamulców. Samolot nabrał szybkości, startując ostro i gwałtownie. Po oderwaniu się od pasa startowe- go schował koła i spiralnym ruchem nabierał wysokości. Przechył samolotu nie był ani zbyt duży, ani zbyt mały. Zrozumiałem, co robi to dziecko: starało się osiągnąć dostateczną wysokość, by przejść nad ołtarzem. Gdzie on się tego nauczył? Starzy wzruszy- li ramionami i przypomnieli mi, że wielki nauczyciel, który odro- dził się w tym chłopcu, od czasu do czasu podróżował samolota- mi. Są to prawdopodobnie jego wspomnienia, orzekli. Postanowi- łem być pobłażliwy wobec tych mnichów, uśmiechnąłem się więc tylko. Byłem jednak zdumiony... To wszystko, na co było mnie stać dzisiaj. Jestem zmęczony. Muszę się przespać." Jutro opuszcza nas nasz młody gość. Obawiam się, że jest nieco oszołomiony. Na codziennych sesjach nagraniowych z moim oj- cem spędził cały tydzień. Historia ojca, a szczególnie jej ostatni rozdział, wstrząsnęła nim w nie mniejszym stopniu niż nami wia- domość, którą przywiózł. Dzisiaj wędruję sama, bez naszego gościa. Jestem już omal na szczycie góry i niedługo znajdę się na ścieżce prowadzącej w dół, do starego kamieniołomu pełnego olbrzymich głazów; kiedy opuszczałam dom, ojciec spał, a nasz miody przyjaciel sie- dział na podwórzu, wpisując ostatnie notatki do swego kieszon- kowego komputera. Do najbliższej drogi dla zmotoryzowanych cztery dni marszu, a on zachował się tak szlachetnie. Jest mi go serdecznie żal. Cała jego praca, cała ta długa, trudna wyprawa i wszystko, co z tego będzie miał - na szczęście nigdy się tego nie dowie - to będą tylko fragmenty tej historii. Biedak, wyjedzie przekonany, że osiągnął cel. Były takie chwile, że bardzo chcia- łam móc opowiedzieć mu całą resztę, nie mogłam jednak tego uczynić. Zostałam, można by rzec, zaprzysiężona, żeby docho- wać sekretu. Powrót do Szangri-la 33 Myślę o nowinach na temat Tybetu, które przyniósł nam ten młody uczony. Rozumiem ekonomiczne przyczyny tak długiej okupacji tego kraju. Głupia żarliwość rewolucyjna została zastą- piona kapitalistyczną zachłannością - nietrudny to przeskok dla tych u władzy. W istocie nic się nic zmieniło. Co jednak musieli zrozumieć nasi rządzący, owi absurdalnie uprzywilejowani po- tomkowie rewolucjonistów ze starej gwardii, te pasibrzuchy kapi- talistyczne? Musieli zrozumieć, że dziś nic toczy się już wojen o terytoria, nieprzerwanie trwa natomiast wielka wojna ekono- miczna. Reszta świata myśli, że utrzymanie Tybetu jest dla Chin po prostu zbyt kosztowne, że Tybet nie przynosi już korzyści. Ale presja innych państw też miała na to wpływ. Moglibyśmy stracić poparcie całego rynku światowego, gdybyśmy nadal ciemiężyli ten spokojny kraj kapłanów i koczowników. Tak się tłumaczy ostatnie posunięcia mojego kraju. Lecz ja znam prawdziwy po- wód. Tak, przysięgłam dochować tajemnicy, lecz wszystko spisa- łam; mój ojciec nigdy się o tym nie dowie i nigdy tych zapisków nie przeczyta. Nikt inny nic może ich poznać. Podjęłam ryzyko przelania wszystkiego na papier, bo gdybym tego nie uczyniła, rozsadziłoby mi serce i głowę. Historia ta przeznaczona jest tylko dla mnie. Czytuję ją i to mnie podnosi na duchu. Nie ma niebez- pieczeństwa, że ktokolwiek może znaleźć mój rękopis, gdyż złoży- łam go w miejscu, które nieuchronnie zostanie zniszczone. Otóż ten kamieniołom i prawdopodobnie cała ta dolina zo- staną niedługo zalane wodą, w tym miejscu powstaje bowiem no- woczesna hydroelektrownia. Powinniśmy mieć tu w końcu elek- tryczność, na tym najdalszym zachodzie, na tych pogranicznych ziemiach tybetańskich, na zachodnich granicach prowincji Jiinnan. Ale ten postęp mnie nie uszczęśliwia. Dziennik, w któ- rym spisałam wszystkie moje opowieści, ukryty jest w odludnym miejscu, na dnie tego wypełnionego olbrzymimi głazami kanionu. Przychodzę tutaj czytać w spokoju i samotności; kiedy odchodzę, zostawiam go tam gdzie zawsze. W każdym razie teraz właśnie tu siedzę i czytam, i słyszę niezbyt odległe brzęczenie ciężkiego sprzętu i pokrzykiwania mężczyzn. Rozróżniam głosy Kanadyj- czyków, Amerykanów i Chińczyków; jesteśmy teraz jedną wielką, szczęśliwą, pracującą rodziną... 34 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Jestem spokojna wiedząc, że wkrótce ta dolina wraz z moim dziennikiem i zawartą w nim prawdą na zawsze znikną z po- wierzchni ziemi. Istnieje jeszcze tylko dwoje innych ludzi, którzy mogą cokolwiek pamiętać z tego, co zapisałam na tych stronicach. Nie wiem, czy jeszcze żyją, czy opuścili już ten ziemski padół. Jed- ną z nich jest ten, któremu przyrzekłam dochować sekretu, drugą mój brat. Lecz wersja wydarzeń opowiedziana przez mojego bra- ta z pewnością diametralnie różniłaby się od mojej. Chociaż, jeśli on jeszcze żyje, to mało prawdopodobne, by pozostała w nim ja- kakolwiek cząstka, po której świat mógłby go rozpoznać. -1- Wiosna 1966 roku Radiooperator objął się rękami dla rozgrzewki, po czym wełnia- ną rękawicą wytarł kółko na zamarzniętej szybie okna. Przykuc- nął i wyjrzał przez szybko zachodzący parą otwór, przysłuchując się skrzypiącym krokom, dochodzącym z leżącej niżej ścieżki. Spojrzał na wschód. Ciemne, oświetlone od spodu, budzące gro- zę chmury, zniekształcone przez grube, faliste szkło wznosiły się ponad postrzępioną, pionową ścianą lodowych szczytów. Nocny chłód ciągle jeszcze obejmował domek radiostacji ryzykownie uczepiony do cienkiego występu skalnego, znajdującego się kilka metrów ponad dnem doliny. To jedyne miejsce, w którym możli- wy był odbiór z zewnątrz. Najlepszy był nocną, chociaż tej ubie- głej wystąpiły duże zakłócenia atmosferyczne. Tkwił przy krótko- falówce od drugiej w nocy i teraz ogarnęło go zmęczenie, wywo- łane wysiłkiem i napięciem, związanym z próbą uchwycenia i roz- szyfrowania jakiegokolwiek dźwięku. Naprzeciw ściany ze sprzę- tem radiowym, mapami, rejestrami i księgami szyfrów stał pękaty piec, walczący dzielnic z żarem. Radiooperator powrócił do radia i przez chwilę ustawiał pokrętło, wychwytując z trzaskającej próż- ni słaby głosik. Ktoś za jego plecami otworzył drzwi. Mężczyzna nie odwra- cając się pozdrowił gościa. - Witam, lamo. Wiesz, tej nocy omal nie dałem za wygraną, ale teraz trochę się poprawiło. - Zakłócenia? - zapytał krótko przybysz, z trudem łapiąc od- dech, ciągle jeszcze zasapany po wspinaczce, i otrzepywał śnieg ze swego ubrania i obuwia. 36 Eleanor Cooney, Daniel Altieri -1 to jakie! Prawie do twojego przyjścia. Potem... to było coś w rodzaju przesunięcia fali, dosyć długiego zresztą. Zakłócenia ce- lowe lub atmosferyczne. Nie wiem. Jest to dla mnie zawsze tajem- nicą. Próbowałem zaradzić regulując ustawienie anteny na ze- wnątrz. - Pomogło? - Tak, na chwilę. Jednak wystarczająco długą chwilę, aby usłyszeć złe wiadomości. To co usłyszałem, to nie były tylko trza- ski. - No, myślę. A co tam mówią teraz? - Zaciekawiony pochy- lił się nad aparatem. - Znowu to słychać. Przyszedłeś w samą porę. Bardzo mi za- leżało, żebyś to usłyszał. To jest to właśnie, czego próbowałem wy- słuchać do końca przez całą noc. - Radiooperator podał przyby- szowi drugą parę słuchawek. Lama przez kilka minut koncentro- wał uwagę na bełkotliwych dźwiękach dochodzących poprzez za- kłócenia atmosferyczne i w strzępach docierających do jego świa- domości. - O do diabła, aż uszy bolą. - A więc słuchaj przez głośniki. - Przekręcił gałkę i obydwaj przysunęli się bliżej urządzenia. - Skąd oni to teraz nadają? - Sądzę, że z okolic Gjance. Nic z Lhasy. Wygląda na to, że propaganda radiowa ma teraz swoje centrum w Gjance. Wiesz chyba - Kuansi, bezmundurowa służba bezpieczeństwa - ciągle nadaje z okolic Lhasy, lecz to coś całkiem nowego. Jest to bardziej ważkie niż wszystko, co nadawali kilka miesięcy temu. Pamiętasz te wszystkie mitologiczne bzdury, tybetańskie legendy i tę całą resztę? Pamiętasz, jak nie mogliśmy zrozumieć, po co to nadają? Wiemy już, że próbowali przygotować ludzi na coś, co miało przyjść później. To teraz, to czysta propaganda, prosto z Gjance. Nic z tego nie rozumiem. Poczekaj, znowu nadają. Jego ręka odruchowo ujęła gałkę ustawienia anteny ze- wnętrznej; słychać było trochę lepiej. Słowa spikera, wypowiada- ne szybko, mimo że płynące z oddali były wymowne: same fraze- sy podawane na przemian po tybetańsku i chińsku. Fragmenty i urywki z pism Przewodniczącego Mao przebijające się przez za- kłócenia powtarzały w kółko to samo: wyczyścimy, poprawimy to, Powrót do Szangri-la 37 co błędne, zniszczymy cztery przeżytki - stary sposób myślenia, starą mowę, stare zwyczaje i stare postępowanie. Wszystko ma być zniszczone... wszystko co stare... wyczyszczone, wyczyszczone, wyczyszczone... * * * -To się nazywa Rewolucja Kulturalna, a jej obrońcy to Czerwona Gwardia - powiedział lama do swoich przyjaciół podczas podwie- czorku. - Tysiące mil i wysokie góry nie wystarczą, by osłabić ich energię. W samych Chinach, jeśli jesteś uznany za wroga, za ko- goś pozostającego we władaniu starego, złego, niercwolucyjnego myślenia - a za kogoś takiego uznany może być prawie każdy - znaczy to, że musisz zostać „poprawiony". - „Poprawiony". O Boże. - Jego przyjaciółka pokręciła gło- wą. - Brzmi to groźnie. - Osobiście wolę mówienie wprost: poprawianie metodą wy- rzucania, na przykład z trzeciego piętra, albo też poprawianie kol- bą karabinu, poprawianie przez rozszalałych nastolatków. Spale- nie twojego domu, zburzenie twojego warsztatu pracy. Czyż to nie brzmi znajomo? Czy nic widzieliśmy tego wcześniej? Jego przyjaciółka milcząco podniosła do ust filiżankę z cien- kiej porcelany i upiła łyczek napoju, po czym delikatnie postawi- ła ją na spodeczku. Cichy brzęk był jedynym zewnętrznym zna- kiem, że jej opanowanie uległo zakłóceniu. Lama westchnął. - Teraz będziemy musieli słuchać tych przeklętych, diabel- skich audycji przez cale miesiące. Głosy z Gjance i Lhasy, kiedyś świętych miast. - Gdy dolewała mu herbaty, zamilkł na chwilę, a kiedy zaproponowała mu kieliszeczek sherry, skinieniem głowy wyraził zgodę. - A więc to jedno miłe, niewinne słówko tak bardzo cię za- niepokoiło - „wyczyszczenie". Nic jestem naiwny, o wielu rze- czach słyszałem, ale to już nie jest zwykła okupacja. Od czasu gdy Dalajlama XIV zmuszony był do ucieczki w 1959 roku, wiedziałem, że całe to gadanie Chińczyków na temat traktatu o autonomii Tybetu nie jest niczym więcej niż okrutną pułapką. Osiemdziesiąt tysięcy Tybetańczyków zginęło z rąk Chińczyków w powstaniu, które wybuchło po wyemigrowaniu 38 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Czternastego. A teraz to. Nie. Nie można oczekiwać od nich lito- ści. Nasz kraj i wszystko w nim jest dla nich synonimem „starego". Starego myślenia, starych zwyczajów, starej mowy i starego dzia- łania. Jeśli gdziekolwiek istniało ich zdaniem gniazdo zacofania, wymagające uzdrowienia, to byl nim Tybet. I teraz tutaj, w Lhasie i Gjance, wygłaszają na falach eteru te diabelskie słowa. Wiemy, co „wyczyszczanie" znaczyło w ich własnym kraju. A co będzie znaczyło tutaj? - Westchnął i popatrzył w dal, poza werandę. - Pi- jemy herbatę bez naszego starego przyjaciela. Zbyt długo jest już nieobecny, a ja muszę z nim koniecznie porozmawiać. Myślę, że nadszedł czas, aby powiadomić go o wszystkim. - Wstał, grzecz- nie się ukłonił. - Pani - powiedział, zwracając się do niej w zwy- kły, stanowiący rodzaj ich wspólnej gry, sposób. - Musimy skoń- czyć dzisiaj wcześniej. Mam przed sobą długą drogę, a chciałbym dotrzeć na miejsce przed nastaniem ciemności. Myślę, że już naj- wyższy czas zaprosić naszego przyjaciela na herbatę. - Czyż on nie życzył sobie przypadkiem, aby go nie niepoko- jono? - Wiem, że nie zostanę przyjęty z uśmiechem na twarzy. Lecz ma on już za sobą dwa i pół miesiąca medytacji i samotności. - Właściwie jest tam już blisko trzy miesiące. - Tak, rzeczywiście. Myślę, że w tej sytuacji i tak wykazałem wiele opanowania. Mam nadzieję, że to zrozumie i wybaczy mi najście. - Nim zebrał się do wyjścia, zamilkł na chwilę. - Osiem- dziesiąt tysięcy, Rosę, a kto wie, ile jeszcze, odkąd jesteśmy bez- piecznie ukryci tutaj w naszej dolinie. * * * A w każdym razie chciał wierzyć, że to najście będzie mu wyba- czone. Wyruszył po południu poprzedniego dnia, noc spędził w wygodnej małej noclegowni w sadzie, w centralnej części doli- ny, a teraz, od świtu, szedł dalej. Prawie cały czas słońce grzało mocno w plecy. Kroczył, co jakiś czas na moment przystając, re- laksując się przy strumieniu lub w cieniu drzewa. Ciepło i brzęcze- nie owadów kusiły, by się zdrzemnąć, lecz musiał działać zgodnie z planem, według którego jeszcze przed zmrokiem miał już być w drodze powrotnej. Powrót do Szangri-la 39 Rozpoczął teraz wspinaczkę po kamienistej, stromej ścieżce i wdrapywał się w równym tempie przez jakąś godzinę. Z każdym krokiem wyraźniej wyobrażał sobie irytację Cz'anga, niezadowo- lonego, że zakłócono mu spokój. Wkrótce znalazł się w przyjem- nym cieniu urwistego występu skalnego i znowu próbował sobie wyobrazić chłodne przyjęcie, którego za chwilę doświadczy. A może lepiej byłoby to nazwać lodowatym podmuchem, mruczał sam do siebie, wdrapując się po wykonanej z nieheblowanego drewna drabinie, która pozwalała pokonać pielgrzymom ostatnie metry trasy, prowadzącej do małego, drewnianego szałasu, leżą- cego na nagim występie skalnym. Idę do ciebie stary druhu, szep- tał. Wiem, że to nieładnie, tak wpadać bez uprzedniego przesła- nia karty wizytowej. Mam jednak nadzieję, że nie zapomniałeś o swoich nienagannych manierach. Jego głowa i ramiona znalazły się już nad brzegiem skalnego występu, ponad szczytem drabiny. Zobaczył zamknięte drzwi sza- łasu i natychmiast zorientował się, że coś nic jest w porządku. Nie wyczuwał niczyjej obecności, żadnych ludzkich emocji, w ogóle nie wyczuwał nic. Aura otaczająca człowieka, szczególnie takiego, jak jego przyjaciel, była czymś niemal namacalnym. Lecz nie tu- taj. Tu nie było nikogo. Był zupełnie, zupełnie sam. Stał tak przez dłuższą chwilę, niezdecydowany, czy wspinać się dalej, czy też wrócić na ścieżkę. W końcu podciągnął się w gó- rę, podszedł do szałasu i pchnął drzwi. Odczekał moment, wstrzy- mując oddech, jego oczy powoli przyzwyczajały się do panujące- go tutaj mroku. W rogu pokoju zobaczył małe łóżko, lecz nie by- ło tam nikogo - ani żywego człowieka, ani martwego ludzkiego ciała. Nic. Cisza i kurz mówiły same za siebie; od dawna nikogo tutaj nie było. Odetchnął głęboko. Na stole stała lampa i leżało pudełko zapałek. Zapalił lampę. W zasięgu jej światła leżała ko- perta. Wytwornym charakterem pisma Cz'anga zaadresowana by- ła do niego. Usiadł, otworzył list i czytał: Stary Druhu - jest wielce prawdopodobne, że w chwili, gdy będziesz trzymał ten list w swoich rękach, mnie już nie będzie wśród żywych. Jeśli bowiem czytasz te słowa, znaczy, że nie wypełniłem swojej misji. Wiedz jednak, że nie żałuję niczego. Czyż i tak nie żyłem dłu- Eleanor Cooney, Daniel Altieri żej niż każdy przeciętny człowiek? Jeśli już czegokol- wiek żałuję, nie ma to związku z moją osobą, a dotyczy raczej całego świata. Opowiadałem ci chyba o niezwykłym zaszczycie, jakiego dostąpiliśmy kiedyś tutaj w dolinie. Zaledwie kilka lat przed Twoim przybyciem do nas złożył nam wi- zytę Wielki Dalajlama XIII, którego zaprosił Ojciec Perrault. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, a był świa- dom tego, jakie poruszenie wywoła jego przybycie wśród tragarzy i mieszkańców doliny, przybył w prze- braniu skromnego pielgrzyma. Kilku z nas wiedziało jednak, z kim mamy do czynienia. Spędził wiele dni na prywatnych rozmowach z Ojcem Perrault. Oczywiście, jego raczej ponure wizje przyszłości, które można by na- zwać proroctwami, bardzo zaintrygowały i zaniepokoiły Ojca Perrault. Jak wiesz, Ojciec miał swoją własną nie- pokojącą wizję przyszłości, dlatego świadom, że jego długie życie zbliża się jednak do kresu, odczuwał potrze- bę przedyskutowania jej z duchowym przywódcą nasze- go kraju. Ty znasz proroctwa Ojca, lecz czy wiesz, co przewidział Wielki Trzynasty? Znam na pamięć jego słowa i mógłbym je napisać z zamkniętymi oczyma. Szczerze mówiąc usiłowałem, można rzec, rozpaczliwie usiłowałem pozbawić jego przepowiednię wszelkich po- etyckich metafor, pozostawiając jedynie ostrzegawczą hiperbolę. Lecz obawiam się teraz, że jego słowa są ja- sne i należy rozumieć je dosłownie. A zwłaszcza teraz, po tym, co usłyszałem w radiu, muszę przyznać, że sło- wa tej przepowiedni zaczynają mieć dla nas i dla naszej doliny nowe, bardzo szczególne znaczenie. Oto one mój drogi przyjacielu. Przytaczam je, choć miałem nadzieję, że nie będę musiał ich Tobie wyjawiać: „...wszystko czczone, co ma związek z Wiarą, przepadnie i zostanie zohydzone. Klasztory będą zrównane z ziemią, a mnisi będą wyniszczeni. Zasady prawne będą nadwątlone. Ziemie i dobra urzędników państwowych będą zajęte. Oni sami zaś będą zmuszeni służyć swoim wrogom lub przemierzać kraj jako żebra- Powrót do Szangri-la 41 cy. Wszystkie istoty żywe będą tonąć w nędzy i wszech- potężnym strachu; noce i dnie będą się ciągnęły powo- li, w cierpieniach..." Lama czytał dalej przez następną godzinę, nie odrywając oczu od kartki, aż do ostatnich słów Cz'anga, które spowodowa- ły, że serce zabiło mu mocniej ze wzruszenia: „...choćbym zszedł w ciemną dolinę śmierci, zła się nie ulęknę..." Przeczytał list kilka razy, nim w końcu drżącą ze wzruszenia ręką złożył go i wsunął z powrotem do koperty. Przeprowadził w głowic małe obliczenie, z którego jasno wynikało, że Cz'ang nie żyje i że musiał umrzeć przed tygodniami. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Noc miała się już ku schyłkowi. Niespodziewanie dla same- go siebie poczuł nagle, że znajduje się w stanie nieważkości i uno- si się nad doliną, ponad czepiającym się zbocza góry szałasem, w którym się przecież znajdował. Słabe światło wpadało przez je- dyne małe okienko, dostrzegł siedzącego przy stole człowieka - bardzo spokojnego, bardzo samotnego i sądząc z wyglądu - bar- dzo niezdecydowanego i bardzo przestraszonego. Podniósł się, zgasił lampę, wymacał drogę do drabiny i zaczął schodzić, coraz bardziej wtapiając się w ciemność. Spokojnie, szeptał do siebie. Tylko spokojnie, stary, spokojnie. Nie chcesz chyba skręcić sobie karku. Wtedy już na pewno na nic się nikomu nie przydasz. Ustawiał stopy na każdym szczeblu, ostrożnie, zaciskając rę- ce na bokach drabiny ze szczególną silą przy każdym kolejnym stopniu. Zupełnie nie ufał swoim nogom, które drżały jak nigdy od wielu lat. Gdy znalazł się na dole, zapalił małą kieszonkową la- tarkę i skierował snop światła na ciemny kamienisty trakt, który teraz, biegnąc w zupełnej ciemności w dół, wyglądał inaczej niż o zmierzchu. Przypomniało mu się inne miejsce i czas. Czyż przed laty nie był już na drodze zupełnie podobnej do tej? Latarka rzucała snop światła kilka metrów przed nim. Ziemia była tu twardo ubita i pokryta odłamkami skał. Przypuszczalnie 42 Eleanor Cooney, Daniel Altieri tak samo wygląda powierzchnia Księżyca i Marsa. Myśli goniły jedna drugą. Uspokój się, upomniał się surowo. Co to mu się właś- nie przypominało? Zamiótł snopem światła dookoła majaczącej w dole ostatniej serpentyny i natrafił na coś leżącego na poboczu, coś okrągłego i ciemnego. Serce skurczyło się w nim ze strachu, nim zdołał zidentyfikować przedmiot: głowa, ucho, ramiona. Nie, nie głowa, nie ramiona: kamień i gałąź. Zatrzymał się i przykucnął, czekając, aż serce zwolni nieco swój bieg. I przypomniał sobie. Francja, rok 1916, nocny odwrót pod naporem niemieckiego ognia. Strach ściskał im gardła. Droga była stroma, kręta i praw- dopodobnie zaminowana. Silnik ciężarówki jęczał na niskim bie- gu. Wyboje, droga karkołomnie spadająca, zbyt szybka jazda jak na te ciemności i niebezpieczne położenie. Reflektory ciężarówki omiatały ciemne drzewa na zakrętach. Młoda, stężała w napięciu twarz kierowcy, widoczna w odbitym świetle lampy. Szok wywoła- ny obrotem ciężarówki dookoła osi zaparł im dech w piersiach, auto ześliznęło się na pobocze drogi i stanęło; na drodze leżało ciało z głową zwróconą w ich kierunku, otwarte, wytrzeszczone oczy. Nie, to nie było ciało - połowa ciała. Od pasa w dół nie by- ło niczego. Nagie, ze strzępami munduru. Francuz? Niemiec? Amerykanin? Brytyjczyk? Nie było żadnej możliwości, dowie- dzieć się, kim był. Wiadomo było tylko, że był człowiekiem i że ro- zerwało go na dwoje. Przenieśli go na pobocze. Kawałek dalej znaleźli resztę tego, co z niego zostało. Każdy z nich pomyślał wtedy: to mogłem być ja. To jestem ja. * * * - Drepczesz jak tygrys w klatce, którego kiedyś widziałam w lon- dyńskim ZOO - powiedziała, nalewając mu już trzeci kieliszek sherry. - Dałabym wtedy wszystko, aby go uwolnić. Usiądź i opo- wiedz wreszcie, co się właściwie stało poza tym, że nie zastałeś Cz'anga w jego samotni. Podniósł kieliszek i spojrzał na bursztynowy płyn. Odrobina ukojenia. Podszedł do balustrady, zawrócił i usiadł na krześle. Wyciągnął ku niej kieliszek, prosząc o więcej. Kiedy mu nalewa- ła, uniosła nieco brwi. Powrót do Szangri-la 43 - Rosc, czy ty czasem myślisz o Anglii? - zapytał niespodzie- wanie. -Anglia! Mój Boże. Anglia. Oczywiście, czasem myślę o Anglii. - Zastanawiam się, czy myślisz czasem, że byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś mogła wrócić. Chciałabyś wrócić? - Dokładnie wiem, co by się ze mną stało, gdybym wróciła. Byłabym teraz samotnym, pomarszczonym starym pudłem, po- ważanym, ale żyjącym w biedzie, mieszkającym w kawalerce w Londynie. Na co dzień czytywałabym Pismo Święte, a w nie- dziele słabym, skrzekliwym głosikiem śpiewałabym hymny. Przez cale lata gotowałabym zupę dla biednych i namawiałabym pijany motłoch do modlenia się o zbawienie duszy; teraz już sama po- trzebowałabym jałmużny. Kosz żywności pod mymi drzwiami, moje nazwisko wymieniane w modlitwach wiernych, kiedy była- bym chora lub w potrzebie. Mała chrześcijańska stara panna, sa- motna w swoim pokoiku, płucząca w maleńkim zlewie swoje zno- szone, lecz ciągle jeszcze nadające się do użytku, stare, przykrót- kie spodnie, żywiąca się herbatą i grzankami i nadzieją na to, że któregoś błogosławionego dnia zostanie wzięta w duże i mocne boskie ramiona. - Ach tak - powiedział. - Widzę, że wiele o tym myślałaś. Ja także myślałem na ten temat, lecz moja wizja nie jest aż tak kon- kretna. Widzę dla siebie wiele możliwości, łącznie z byciem jed- nym spośród tej pijanej hołoty z twojej garkuchni. - To absurdalne. - Nie bardziej niż twoja własna wizja. Machnęła ręką. - Czym więcej mogłabym się stać? Jaki jeszcze los mógłby być udziałem pobożnej, brzydkiej kobiety? Zresztą „pobożna" to eufemizm. „Ograniczona" byłoby chyba bardziej na miejscu. Jej słowa wstrząsnęły nim trochę. Brzydka? Przyjrzał się jej. Nigdy nie myślał o niej jako o ładnej lub brzydkiej, przez ponad trzydzieści lat przyjaźni nigdy nie myślał o niej w tych kategoriach. Nie traktował jej też nigdy inaczej niż traktuje się koleżankę z lat dziecięcych. Byli po prostu tym, kim byli, pstrokacizną zamieszku- jącą ten świat. A jeśli kiedykolwiek o nicj myślał, kojarzyła mu się raczej z chłopcem w wieku szkolnym. Z takim małym, odważnym, z lekko sterczącymi uszami i osadzonymi trochę za blisko siebie 44 Eleanor Cooney, Daniel Altieri jasnobłękitnymi oczami. Jej nozdrza, jak to bywa u chłopców, miewały czasami czerwoną obwódkę. Podejrzewał, że rzeczywi- ście mógłby dojść do wniosku, że nie jest ona ładna, zwłaszcza że nigdy nie przygląda! się jej specjalnie. Pobożna? Tak, oczywiście, była kiedyś irytująco pobożna, parła do przodu jak taran. Patrzyła na świat oczami krótkowidza. Do starych, mądrych łamów zwracała się z protekcjonalną uprzej- mością, jak gdyby byli oni wymalowanymi dzikusami z kośćmi w nosach. Lecz trzydzieści lat życia w tej dolinie przeobraziło ją. Prawdopodobnie była obecnie jednym z największych autoryte- tów w sprawach dotyczących różnych religii na świecie. Aby uła- twić sobie studia, uczyła się języków. Władała teraz tybetańskim, arabskim, sanskrytem i hindi. Może kiedyś i miała wąskie hory- zonty, lecz dziś wiedzą i otwartością spojrzenia była podobna do rzeki, w której stale przybywająca woda rozlewa się coraz szerzej na boki, tak że przeciwległych brzegów nie można już nawet ob- jąć wzrokiem. - Może masz rację - powiedział. - Choć wydaje mi się, że mogłabyś być dla siebie bardziej pobłażliwa. Jeśli chodzi o mnie, to wszystko, co mógłbym wymyślić na swój temat, mogłoby być zbyt pochlebne. Nie, wysłuchaj mnie do końca. Pewien jestem, że znałaś któregoś z tych szlachetnie urodzonych, którzy zwalniani ze służby dyplomatycznej wracali do Anglii i resztę swego życia spędzali miotając się jak tygrys, którego widziałaś w londyńskim zoo. Dla tego typu ludzi Anglia była klatką. Zieloną, wytworną klatką w której obowiązywały maniery, konwenanse i ciasne hory- zonty. Chiny, Indie czy kraje arabskie przeniknęły do .ich krwi ni- czym mikroby. Usiłując zagłuszyć tęsknotę gonili za łupem, ucie- kali w pijaństwo, często czynili swoje życie i życie swoich bliskich godnym litości. Myślę więc, że mógłbym być jednym z tych nie- szczęśników, nawet gdybym wracał tylko z Pekinu lub Baskulu. Lecz drżę na myśl, kim mógłbym się stać, gdybym wracał do An- glii po pobycie tutaj. - Tak - powiedziała, kiwając głową ze zrozumieniem. - Tak, wiem, co masz na myśli. - A byłem tego bliski. Gdybym wtedy nie uciekł, na pewno wpadłbym w ich ręce. Lub przypuśćmy, gdybym wrócił nie odzy- skawszy pamięci? Kipiałyby we mnie skrywane uczucia i emocje Powrót do Szangń-la 45 i straszna świadomość utraty bez świadomości, co utraciłem. Nic przesadzam mówiąc, że w końcu pewnie bym oszalał. Przerwał. Znów wróciło przykre wspomnienie - obraz, który stanął mu przed oczami, gdy wracał ze swej samotnej wyprawy. Zwyczajny głaz i wykręcona gałąź wydobyte z mroku przez świa- tło latarki wskrzesiły wydarzenia, które pogrzebał w swej pamięci na pięćdziesiąt lat; zmartwychwstałe teraz jaśniały i błyszczały i były świeże, jakby wyjęte z kapsuły czasu. Zastanawiał się przez moment, czy coś jeszcze mogło czyhać tam w ciemnościach. - Wierzę, że mógłbym oszaleć. Czasami czułem... No właś- nie, pewien brak równowagi, kiedy wróciłem do domu po wojnie. Nie, nie szukam okazji wyjazdu i ponownego zagubienia się w ja- kimś nieangielskim świecie. - Dlaczego tyle o tym myślisz? - Zapytała z naciskiem. Westchnął. - Dlatego - powiedział w końcu - że może będę musiał opu- ścić dolinę. - Co? - Wykonała nieostrożny ruch ręką, w której trzymała kryształową karafkę. Kilka ciężkich, szklistografitowych kropli głu- cho upadło na podłogę i potoczyło się po jej krześle. - Dlaczego? - Tylko na jakiś czas - uspokoił prędko. - Nie będzie tak jak zeszłym razem. Mimo to... - Dobrze więc. - Starała się opanować. - Doskonale wiem, że nic musiałbyś być tak tajemniczy, gdybyś nie miał po temu waż- nego powodu. - Zamilkła na moment. - Straszliwie ważnego po- wodu. - Jak ci już mówiłem, nie zastałem Cz'anga, za to znalaz- łem to. Wręczył jej list. Kiedy czytała, spacerował, przyglądając się odległym szczytom. - Bądź cicho, abym się mogła skoncentrować - poprosiła. - Racja - odrzekł potulnie i zatrzymał się przy balustradzie. Z trudem powstrzymywał zniecierpliwienie; obserwował wiatr poruszający wierzchołkami drzew, którymi obsadzony był jego ogród. Po dłuższym czasie usłyszał szmer składanego papie- ru. Odwrócił się. Przypatrywała mu się z uwagą. - No tak. Być może teraz świat jest już na wyciągnięcie na- szej ręki. 46 Eleanor Cooney, Daniel Alticri - Cz'ang zdawał się być o tym całkowicie przekonany. Wy- starczająco, aby uczynił to, co uczynił. - A ty, czy jesteś przekonany? To ważne. - Nie wiem. Teraz już naprawdę nie wiem. - A więc dobrze - powiedziała niezmiernie poważnym, men- torskim tonem, za co był jej w tych okolicznościach wdzięczny. - Jedyne, co musimy teraz zrobić, to słuchać, naprawdę słuchać. Chcę osobiście posłuchać kilku z tych audycji. Idziesz dzisiaj wie- czorem do radiostacji? - Tak. Bryant powiedział, że warunki będą dobre. - Więc pójdę z tobą. Posłuchamy razem. - Nie jestem zupełnie pewien, czy spieszno mi do poznania prawdy. Bo jeśli Cz'ang miał rację, to nic mam wyboru, będę mu- siał wyjechać. - Wiem. Lecz nie może być tak jak poprzednio. - Mam nadzieję, że nie będzie. - Pokręcił głową i zdołał się uśmiechnąć. - Nie wydaje ci się, że jestem już trochę na to za stary? -2- Ci ludzie są zupełnie jak dzieci, pomyślał generał Czang, zapala- jąc papierosa i wkładając go do długiej, wykonanej z kości słonio- wej i srebra cygarniczki. Potem wysunął rękę z papierośnicą czę- stując obecnych. Starzy kapłani z radością brali papierosy, a po- tem uśmiechali się szeroko, gdy generał uroczyście zapalił swą grawerowaną zapalniczkę i każdemu z nich podawał ogień. Wy- dmuchując energicznie chmury dymu z ust i nosów, cisnęli się wo- kół tego, który trzymał w ręku magiczny kwadrat papieru. Wpa- trywali się uważnie w gładką powierzchnię, na której powoli za- częły pojawiać się zarysy postaci. Krzyczeli z radości, gdy cienie pogłębiały się i zaczynały przypominać wizerunki ich własnych postaci. Generał rozumiał ich przejęcie, kiedy pierwszy czy drugi raz wyciągał ich zdjęcia z polaroidu, to było już jednak osiemna- ste lub dziewiętnaste, a przecież mógłby zrobić czterdzieści lub pięćdziesiąt następnych i za każdym razem uważaliby to za cud. Jedyną osobą, na której nie wywarło to żadnego wrażenia, było dziecko. Uprzejmie pozował do zdjęcia, po czym zapropono- wał, że sfotografuje generała; rzeczywiście, zrobił to szybko i fa- chowo. Lecz kamera nic była przedmiotem, który by go specjal- nie zainteresował. Ledwie mógł się doczekać, by móc odejść do swojej zabawy z samolocikiem. W czasie, gdy generał zajmował się starymi, dziecko bawiło się na boku w kurzu. Zrobił sobie ma- łe lotnisko, a teraz startował i lądował ze znawstwem, imitując ustami hałas silników. Ponieważ starzy mogliby tak do końca dnia fotografować się i przyglądać swoim wyłaniającym się na papierze podobiznom, 48 Eleanor Cooney, Daniel Altieri generai powiedział wreszcie, że trzeba czarom dać odpocząć i na- stępne zdjęcia zrobi nazajutrz. Potem usiadł na kamieniu, palił papierosa i przyglądał się chłopcu. - Pewnie w innym życiu nauczyłeś się posługiwać aparatem fotograficznym - zażartował. - Nie - odpowiedział chłopczyk zdecydowanie. - Nauczył mnie Amerykanin. - Amerykanin? - Zapytał Czang. - Jaki Amerykanin? - Amerykanin, którego spotkałem w dolinie. Czang roześmiał się. - Coś mi się wydaje, że kręcisz. W jakiej dolinie? Jaki Ame- rykanin? - Mogę ci pokazać - powiedziało dziecko. - Chodź ze mną. Ujął rękę generała i po kamiennych schodkach poprowadził go do swojej kwatery - małego surowego pokoiku z krzywym i oknem wychodzącym na odludny płaskowyż. Chłopiec otworzył < drewniane pudełko i wyjął z niego fotografię. Z polaroidu. Gene- rał wziął ją i przyjrzał się: przedstawiała chłopca, niewiele młod- i szego niż teraz, szeroko uśmiechniętego, stojącego obok wysokie- ; go człowieka o europejskich rysach. Czang doznał małego wstrząsu. Czyż on nie znał przypad- { kiem tego człowieka? - Dobra fotografia - powiedział do dziecka. - Możesz mi ją ?: pożyczyć na jakiś czas? Po powrocie do kwatery Czang uważnie badał zdjęcie przez szkło j powiększające. Interesowały go nie tylko twarze chłopca i męż- ] czyzny. Co to za dziwne budowle za nimi? Nie było widać wystar- \ czająco dużo, by móc je rozpoznać, w niczym jednak nie przypo- "• minaly obiektów architektonicznych, które dotąd widywał w Ty- \ becie. Nie, przywodziły raczej na myśl Egipt... oprócz nich za- ; uważył wysokie wieże i promienie słońca odbijające się w szkle. ' W Tybecie prawie nie spotykało się szkła, tybetańskie otwory okien- i ne były niezmiennie otwarte na wiatr i deszcz i nie było w nich nic oprócz kawałka postrzępionego, chroniącego przed żywiołami i wojłoku. Powrót do Szangri-la 49 Mężczyzna i chłopiec na fotografii stali na tle jakichś urzą- dzeń technicznych; tuż za mężczyzną można było zobaczyć dziw- nie powyginaną rurkę. Wygięta rurka. Poczuł, jak coś drgnęło i poruszyło się w naj- głębszych warstwach jego pamięci, zupełnie jak jakieś ryjące zwie- rzę. Przyglądał się uważnie twarzy mężczyzny, potem zdumiony odłożył szkło. Wypowiedział w myślach nazwisko - nazwisko, któ- rego nie wymawiał ani nawet nic przywoływał z pamięci przez z gó- rą trzydzieści lat. Bryant Chalmers. Columbia University, Nowy Jork, 1935 rok. Czang, podobnie jak wielu innych członków wyższej, wykształco- nej klasy Chińczyków, studiował w Columbia University. Opraco- wano tam specjalny program - wykłady prowadzili nie nauczycie- le akademiccy, lecz specjalnie zapraszani, niezależni goście, wygła- szający referaty o swoich nowatorskich osiągnięciach. Jednym z nich właśnie był Bryant Chalmers, specjalista od spraw kopalnic- twa i hydrauliki. Pełen życia, bardzo przystępny wykładowca. Po- kazywał studentom zestaw rysunków przedstawiających jego pro- jekt systemu wodnego, przydatnego zwłaszcza, jak wyjaśnił, na ob- szarach pustynnych, gdyż mógł służyć dwom celom - mógł dostar- czać wody zarówno do nawadniania, jak i do elektrowni wodnej. Czang był pewien, że wtedy jeszcze był to tylko projekt. Wygięta rurka na tej dziwnej fotografii przywołała w jego pamięci właśnie tamte rysunki techniczne oglądane wiele lat temu na wykładzie. Przypomniał sobie coś jeszcze - w dodatku coś nie tak bar- dzo oddalonego w czasie: między towarami z kontrabandy prze- chwyconej w dalekich górach przez jego ludzi znajdowała się taka właśnie rura. Ale coś jeszcze zaniepokoiło Czanga. Było to stare, znajome uczucie, ostre, choć przyjemne - reakcja jego wyostrzonych, niezwy- kłych zdolności umysłowych, wykorzystywanych przez niego podczas odczytywania szyfrów, lecz tym razem było jakoś inaczej. Zazwyczaj porządek był odwrotny: rozpoznawał, że ma do czynienia z szyfrem, który należy złamać, i świadomie przywoływał na pomoc bardziej wyrafinowaną część swego umysłu. Tym razem najgłębsza część jego istoty rozpoznała trop, nim dotarł on do jego świadomości. W swoim życiu złamał wiele kodów, łącznie z tym, który przywiódł go tu właśnie, nigdy wcześniej jednak nie miewał prze- 50 Eleanor Cooney, Daniel Altieri czuć. Nie zdarzyło się, aby coś ukrytego przed świadomością ujawniło mu się samo. Po prostu nic miał na to słów. Czym było przeczucie, jeśli nie słowami użytymi do opisania procesów za- chodzących w umyśle poza świadomością? Siedział cichutko, nie chcąc spłoszyć tego nowego, dziwnego uczucia. Tak, to było przeczucie; zagadka z fotografią chłopca sta- ła się największą, najbardziej skomplikowaną i najbardziej prowo- kującą sprawą w jego całym życiu... Zrobiło się ciemno. Podkręcił dymiącą lampę olejną, zapalił papierosa i podniósł szkło powiększające. Coś jeszcze szeptało mu do ucha lub lepiej - coś mu mówiło, trochę złowieszczo, że nie może popełnić pomyłki. Nie było wątpliwości, to nie przypadkowe podobieństwo. Człowiek z fotografii to Bryant Chalmcrs, a urządzenia za nim, to właśnie jego wynalazek. I zaraz, zaraz, czyż wśród starych znajo- mych Czanga z Columbia University nie krążyła w kilka lat po skończeniu studiów plotka o zniknięciu Bryanta Chalmersa? Ow- szem. Przepadł bez wieści, a poszukiwany był z powodu pewnych nielegalnych operacji finansowych; wielu ludzi poniosło wtedy duże straty. Czyżby temu sprytnemu sukinsynowi udało się zna- leźć kryjówkę w innej części świata? A co z chłopcem? Przesunął szkło, aby powiększyć uśmiech dziecka. Chłopczyk z klasztoru ma nie więcej niż dziesięć lat. I ma lukę między przednimi zębami. Malec ze zdjęcia był odrobinę młodszy, prawdopodobnie ośmioletni, ale wystarczająco dorosły, by mieć stałe przednie zęby. Między nimi widać było przerwę. Studiował fotografię przez następne trzy godziny. Wniosek był je- den - chłopiec z fotografii to ten sam, który żyje tutaj w klaszto- rze, a mężczyzna to Bryant Chalmers. Zagadką było również to, że fotografia mogła być zrobiona najwyżej dwa lata temu, a prze- cież Bryant Chalmers, który trzydzieści lat temu miał czterdziest- kę na karku, stał tam, uśmiechnięty, nietknięty czasem. Następnego ranka chłopiec, jak zwykle, przez kilka godzin prze- wodniczył modlitwie starych kapłanów, po czym poszedł bawić się swoim samolocikiem. Powrót do Szangri-la 51 Zdumiewające, myślał Czang. To dziecko potrafi w jednej chwili być reinkarnacją wyższego duchownego i recytować jedno- stajnym głosem wiekowe modlitwy, aby w następnej jako mały chłopiec bawić się w kurzu podwórka. Słońce świeciło na jaskra- wobłękitnym tybetańskim niebie, a w umyśle generała zrodziła się myśl: czy byłoby złą rzeczą uwolnić chłopca od ucisku tego dzi- wacznego lamajskiego obrzędu? Widywał już innych młodych „reinkarnowanych" wielkich łamów, samotne, poważne dzieci od piątego lub szóstego roku życia strojone i wynoszone na misterne ołtarze; mali buddowie, malcy dźwigający na swoich ramionach tysiącletni ciężar, chociaż pewnie woleliby zbijać bąki czy nawet pomagać w uprawie pola. Lecz to dziecko... to jedno pełniło swo- ją tajemniczą powinność z taką powagą. I nie wyglądało na to, aby miało coś przeciwko temu. - A więc - powiedział Czang do chłopca, któiy właśnie prze- chylał samolocik, ustawiając go w pozycji do lądowania. - Opo- wiedz mi coś. Opowiedz mi o dolinie, w której byłeś. Mam spe- cjalny fundusz dla dolin. Może mógłbym zafundować ci wizytę u nich. - Nic wiem, gdzie to jest - odpowiedział chłopiec. - Nieśli mnie, a ja spałem prawie przez cały czas. - Spałeś? - zapytał rozbawiony Czang. - Jakże to możliwe? - Byłem chory. Myśleli, że umrę. Dlatego mnie tam zabrali. Powiedzieli, że w dolinie jest uzdrowicie], który może mi pomóc. - Nie przypominasz sobie zupełnie nic? - Trochę. To była długa, długa, długa podróż. Czasem się bu- dziłem i zawsze wtedy nieśli mnie inni ludzie, i widziałem śnieg na wysokich górach. Potem w dolinie wszystko było zielone i były tam duże drzewa. - Drzewa! - wykrzyknął Czang. Już sam fakt, że dziecko w ogóle wiedziało, co to są drzewa, był zdumiewający. Dookoła klasztoru rosło kilka karłowatych krzaków, lecz nawet z dużym przymrużeniem oka nie można było nazwać ich drzewami. - Do- lina z drzewami. I wyzdrowiałeś tam? - O, tak. Uratowali mnie. Byłem już prawie martwy, ale ura- towali mnie. Czang oparł się plecami o zimną kamienną ścianę i rozmyś- lał. Zapalenie opon mózgowych? Zapalenie mózgu? A może zwy- 52 Eleanor Cooney, Daniel Altieri kła gorączka? Jego własne dzieci przechodziły takie gorączki dziecięce, potworne w swej intensywności, z szaleńczymi majacze- niami. Jemu wydawały się straszne, a lekarz uspokajał, że nie są groźne. Skąd prości lamowie mogliby się na tym poznać? - Na tej fotografii jest kilka ładnych budynków. Nie wygląda- ją jak zwykłe domy. Pamiętasz je? - Tak - powiedział z zapałem chłopczyk. - Były wielkie i błyszczące, i było ich tam dużo. Niektóre były bardzo wysokie, ale nie tak wysokie jak góry dookoła doliny, te były rzeczywiście bardzo wysokie. Dochodziły do nieba. - A... ten Amerykanin? - zachęcał Czang. - Czy to on cię uratował? - Nie, to lekarz mnie uratował. Ale ten Amerykanin był mo- im dobrym przyjacielem, potem, kiedy już wyzdrowiałem. - Byli tam w dolinie jeszcze inni Amerykanie? Czy ten lekarz też może był Amerykaninem? Czy... może Anglikiem? Chłopiec zamyślił się nad pytaniem. - Nie wiem - powiedział. - Byli tam też inni duzi ludzie. Wy- socy, z jasnymi włosami i okrągłymi oczami. I jedna kobieta. Byli tam też ludzie tacy jak my. Z czarnymi włosami. Kobieta? Amerykanka czy Europejka? Czyżby chłopca za- brano gdzieś do Indii? - Byłeś w innym kraju? - zapytał. - Nie rozumiem, co to jest inny kraj? - No więc... - Czang pomyślał chwilę; jak wytłumaczyć poję- cie granic państwa dziecku? - Rozumiałeś ich mowę? - Czasem. A czasem nie rozumiałem. Ale byli tam mnisi i in- ni rimpocz'e, którzy mówili tak samo jak ja. - A kiedy już byłeś zdrowy, w jaki sposób wróciłeś do domu? Czy znowu cię nieśli? - Nie - zawołał chłopiec, doskakując do jego nóg ze swym sa- molocikiem w ręku, przechylając zabawkę pod bardzo ostrym ką- tem, tak jak gdyby chciał wykonać gwałtowny start, charaktery- styczny w warunkach górskich. - Leciałem samolotem! - Jak się nazywał ten twój przyjaciel Amerykanin? - zapytał Czang. - I co robiliście, kiedy was fotografowano? - Nazywał się pan Bar-Nard - powiedział chłopczyk bez wa- hania, ponownie przechylając samolocik, aby wykonać skręt wo- Powrót do Szangri-la 53 kół wyimaginowanego szczytu. - Pokazywał mi jakieś rurki, który- mi doprowadza się wodę na pola. * * * Później, przed wieczorem, Czang odbył długi spacer dookoła pła- skowyżu. Huczało mu w głowie. Bryant, Barnard. Prawdopodob- nie pseudonim. System wodny! Samolot! W ładunku kontraban- dy znaleźli też części do samolotu. Czang próbował oczywiście wypytać starych mnichów, nie- wiele jednak zyskał. Nie wiedzieli, gdzie byl chłopiec. Jest on wcieleniem bardzo ważnego człowieka, a ponieważ był bardzo, bardzo chory, rozniosło się, że prawdopodobnie umrze. Potem, jak pamiętali, przyszli lamowic i zabrali go. Przywieźli go dopiero po kilku miesiącach, zdrowego i silnego. I to było wszystko, co mieli do powiedzenia. Ci starzy mężczyźni znowu Czanga zadziwili. Tak, byli oni często jak dzieci, tak naiwni, że wyjątkowo łatwo można było wy- wrzeć na nich wrażenie jakimś technicznym cudem w rodzaju za- palniczki do papierosów lub zegarka, lecz nagle wyczuwało się subtelną zmianę ról. Tego popołudnia na przykład, kiedy wypyty- wał ich o podróż chłopca i patrzył w ich czarne, zmętniałc ze sta- rości oczy, przez chwilę sam czul się jak niezbyt rozgarnięte dziecko. Czasami, wczesnym rankiem, kiedy był jeszcze na wpół po- grążony we śnie, słyszał dochodzące z oddali głosy modlących się mnichów. Potrafili wydobywać z siebie tak głębokie, niskie dźwię- ki, że wydawało się to przekraczać możliwości ludzkiej krtani. Je- go ojciec miał taki niski głos; jako dziecko Czang lubił zasypiać słysząc ojca mówiącego za ścianą sypialni nierozpoznawalne sło- wa. Głosy mnichów, głębsze jeszcze niż głos ojca, kołysały go w je- go półśnie; ogarniał go nagle niezwykły spokój, jaki odczuwa je- dynie dziecko wobec dorosłego, który jest dla niego wielkim au- torytetem. Oczywiście zaraz potem, w chwili swobodnych rozmów, du- chowni śmiali się, szczerzyli zęby i pokrzykiwali z uciechy, kiedy demonstrował im swój budzik. I znowu on był dorosły, a oni dziećmi. L 54 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Cza ng doszedł do szczytu niewielk iego wzniesie nia. Mały nędzny klasztor kąpał się w promien iach słońca. W oddali wzno- siły się zimne i wysokie szczyty pokryte lodem. Próbowa ł sobie wyobraz ić noc w tych górach. Nigdzie, na żadnej z planet w obrę- bie systemu słoneczn ego noc nic może być ciemniej sza, zimniej- sza i bardziej samotna niż tam. Cz y naprawd ę była tam gdzieś bogata, zielona dolina, leżąca w ukryciu załomó w lodowat ych turni? Nie było to niemożli we. Wiedział, że góry te tworzyły swój własny system wodny. Wiry ci- śnienio we, anomali e magnety czne, skoki temperat ury. Niewykl u- czony „róg obfitości " życia. Coś podobne go można zobaczy ć przez mikrosk op, badając rysę na kawałku minerału. Tak, nie by- to to niemożli we. Dot ąd wszystk o to traktowa ł jak wyzwani e, zabawę, ale czy te wskazó wki nie przywio dły go w to miejsce, prosto do małego chłopca, szczebio czącego o dolinie, w której zobaczy ł wiele nie- zwykłyc h rzeczy? A ponadto, czyż nie widział fotografi i miejsca, które nie ist- nieje, i człowie ka, który teraz powinie n już być bardzo stary lub le- żeć w grobie? Sza mbhala. A jeśli ci starzy głupcy z Pekinu mieli rację? Czy podążaj ąc tym tropem może dotrzeć w końcu do najwięk szego skarbu? Czy może odkryć sekret wieczne j młodośc i? I czy on, Czang, nie trafił właśnie na szyfr, którego nic będzie umiał zła- mać? -3- Jo bardzo możliwe, że w chwili śmierci nie wiedział, gdzie się znajduje. Prawdopodobnie spowijał go dobroczynny caiun deli- rium. Mógł nawet myśleć, że znajduje się wśród nas - powiedział lekarz. - Tutaj? O, Boże. Miejmy nadzieję, że tak było. Miejmy głę- boką nadzieję. - Lama poczuł przypływ energii. Chciał wstać, chodzić, lecz nakazał sobie spokój. - Wydaje się, że poważnie cierpiał, nim osiągnął ten stan. Jak przypuszczam, pierwszy przy- szedł upadek ducha. Był zagubiony i zakłopotany. Wylękniony. Lekarz wzruszył ramionami, niechętnie się z nim zgadza- jąc. Biedny Cz'ang, sam w tym pozbawionym serca mieście, ze swą nieszczęsną misją. I na dodatek zimą. Każdy z mężczyzn był pewien, że jego spekulacje były straszniejsze niż domysły dru- giego. - Chociaż prawdopodobnie to stadium było na szczęście do- syć krótkie - zasugerował. - Im ktoś jest starszy, kiedy stąd wyjeż- dża, i im dłużej mieszkał tutaj, tym szybciej następuje proces de- generacji organizmu. Kiedyś jednak limit czasu oczywiście się kończy. - Tak. Nie jest to więc zbyt pocieszające, prawda? Lekarz westchnął. - Jeśli idzie o Cz'anga, myślę, że nie. Lecz w twoim przypad- ku jest szansa na odratowanie. Pamiętaj, to zależy od tego, czy da- na osoba przekroczyła czy też nie spodziewaną długość życia, któ- re byłoby jej udziałem w świecie zewnętrznym. Gdyby Cz'ang ni- gdy nie przybył tutaj, mógłby umrzeć jako stary człowiek już wie- 56 Eleanor Cooney, Daniel Altieri lc lat temu. Z drugiej strony ty najprawdopodobniej mógłbyś ciąg- le jeszcze żyć, gdybyś przeżywał swe życic, powiedzmy, w Londy- nie. - Znowu wzruszył ramionami. - Najgorsze, co może ci się przydarzyć - lecz przypominam, że teoretyzuję - to złe samopo- czucie... no więc... taki trochę chory i trochę szalony, a potem osiągniesz swój prawdziwy wiek. Doganianie swego wieku w przy- spieszonym tempie jest oczywiście forsowaniem organizmu... - Istotnie - rzekł lama. - Nic zapominaj, że widziałem efek- ty na własne oczy. - To prawda. Widziałeś - powiedział lekarz z nutą współczucia. - Mój prawdziwy wiek, tak? A jeśli powinienem umrzeć dzie- sięć lat temu? Długowieczność w mojej rodzinie jest w najlepszym przypadku zmienna. Mogę zmienić się w człowieka zmarłego dziesięć, pięć, czy tylko jeden rok temu. Bardzo wesołe. - Tak. Lecz spokojnie - odezwał się lekarz. - Nie zapominaj- my, że ty już próbowałeś i okazało się, że masz niezwykłą wital- ność. Doświadczyłeś okrutnej męki, zarówno fizycznej, jak i emo- cjonalnej, kiedy ostatnim razem stąd odszedłeś. Ale ocalałeś. A inni nie. - I wcale nic jestem z tego dumny. - Bzdura. Tak mógłbyś mówić w 1919 roku. Nie potrafię ci powiedzieć, jak często słyszałem takie słowa. Tak mówił prawie każdy, kto wracał z wojny. Lecz w 1933 roku okoliczności były zu- pełnie inne i ty o tym wiesz najlepiej. Uratowałeś życie Lo Cen. - Lub je zniszczyłem, zależy, jak się na to patrzy. - Mój drogi chłopcze, nie mów bzdur. Znałeś ich oboje, Lo Cen i jej młodego towarzysza, jak to on się nazywał? - Mallinson. - Wiesz, że gdyby nie ty, obydwoje by zginęli. - Lub prawdopodobnie obydwoje by żyli, gdyby nie ja. Mal- linson zginął. A Lo Cen też na pewno już teraz nic żyje. - Nikt, z wyjątkiem samego Boga Najwyższego, nie mógł po- wstrzymać tego młodego człowieka. - Tak myślisz? Tysiąc razy, nie, dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy razy myślałem, że powinienem był go zatrzymać. Powinien być tu teraz z nami, żywy i zdrowy. - Czasami z przykrością myślę, że przekleństwem naszego gatunku jest zdolność do ciągłego samozadręczania się tym, co Powrót do Szangri-la 57 mogłoby być. Jestem pewien, że ani indyjski bawół domowy, ani gąsienica czy komar nigdy nie zadają sobie takich tortur. Uświa- dom sobie wreszcie, że gdybyś nie wyjechał, to nie zrozumiałbyś, co omalże utraciłeś. - Wiem to doskonale. Kiedy wróciłem, ślubowałem sobie, że nigdy więcej stąd nic wyjadę. - Westchnął ciężko. - Oczywiście złamałbym tę przysięgę, gdyby tylko Cz'ang poinformował nas o swoich zamiarach. Lecz skąd, do diabła, miałem wiedzieć, czy Cz'ang nic ulega złudzeniu? - Przerwał i gorzko się uśmiechając pokręcił głową. - Posłuchaj, jakiś czas temu szukałem argumen- tów przemawiających za opuszczeniem doliny, teraz przeciwnie, szukam tych na korzyść pozostania tutaj. - Tak czy inaczej nic chcę wpływać na ciebie, lecz w miarę możliwości musimy obiektywnie ocenić sytuację. To, co wiemy na pewno, to fakt, że Chińczycy przysyłają tu coraz więcej swoich żoł- nierzy. Sam słyszałeś ich audycje. Problem nie w tym, czy Cz'ang miał złudzenia - nie wątpię, że słyszał to, co jak mówił, słyszał. Nie wątpię też, że Trzynasty przemówił wyłącznie do niego. Pyta- nie, czy my posłuchamy Trzynastego. Jeśli to uczynimy to... - Cz'ang oczywiście wierzył w to z całego serca - stwierdził lama smutno. - Nic innego nie skłoniłoby go do wyjazdu stąd. - Pokręcił głową. Pod powiekami poczuł łzy, uczucie którego nie zaznał od dziesiątków lat. -1 doszedłem do jeszcze jednego wnio- sku. Zrobił to także dla mnie. Miał nadzieję, że oszczędzi mi w ten sposób konieczności wyjazdu. Pojechał, więc ja mogłem nie jechać. Kiedy myślę o tym wszystkim, o tym bardzo starym czło- wieku podejmującym decyzję i zdobywającym się na odwagę spa- kowania swojej torby, w samotności bijącym się z myślami... - I oczywiście przekazał nam moc swojej wiary - powiedział cicho lekarz. - Chciałbym mieć taką siłę wiary - rzekł lama, uderzając rę- ką w stół. - Jeśli będę musiał stąd odejść, chciałbym to uczynić prędko, bez wahania, nie oglądając się za siebie. Pamiętam, że od- chodząc poprzednim razem zakosztowałem goryczy wątpliwoś- ci. Popełniałem błąd, śmiertelny błąd i niewiele brakowało, by by- ła to dla mnie fatalna pomyłka. Lecz teraz - ach, teraz - istnieje potencjalna możliwość popełnienia pomyłki znacznie poważniej- szej. Nie chodzi tu tylko o moje własne, bardzo prawdopodobne 58 Eleanor Cooney, Daniel Altieri zanikanie i śmierć, jakkolwiek myślenie o tym jest dla mnie bar- dzo nieprzyjemne. -To prawda - zgodził się lekarz. - Próbowałem tylko rozpro- szyć twoje wątpliwości. Jesteś w doskonałym stanie. To, że wytrzy- małeś trudy pierwszej wyprawy, jest dla mnie najlepszym dowo- dem, że mógłbyś dobrze znieść podróż. Nie wolno ci tylko zosta- wać tam dłużej niż dziesięć dni. Wtedy będziesz bezpieczny. Dwa tygodnie, to już ostateczna granica, po tym okresie będziesz już wąchał kwiatki od spodu. Mogę dać ci eliksiry, które pomogą ci przetrzymać, i oczywiście będziesz musiał wykonywać swoje ćwi- czenia... - Jeśli muszę pojechać. - Tak, naturalnie. Jeśli. - Jestem to bezwarunkowo winien Cz'angowi. - To, co jesteś winien Cz'angowi, mój drogi kolego, to pod- jąć właściwą decyzję. A właściwą decyzją równie dobrze może być po prostu pozostanie tu, gdzie jesteś. - Cholera. Gdzie jest jakaś wyrocznia, kiedy jej potrzeba? Czuję się jak przeklęty Hamlet. > - No dobrze, ale on ostatecznie podjął decyzję, prawda? - Prawda, podjął - zgodził się lama. - Lecz zobacz, ile go to ; kosztowało. ] - Bryant, czy kiedykolwiek czułeś wdzięczność? - Za co? Czy może wobec kogo? '] Po nocnym, bezowocnym nasłuchu Bryant i lama wracali j z radiostacji. Południowo-wschodni wiatr sprawił, że zakłócenia j w odbiorze doprowadzały do szału. Niezrozumiałe, upiorne głosy \ dźwięczały, jak gdyby pochodziły z innej planety, od czasu do cza- su przebijały się przez zakłócenia i to było wszystko, co dało się osiągnąć przez całą noc. Nad nimi, na zachodzie wysokie szczyty przyjmowały już pierwsze pocałunki różowego i złotego światła, lecz droga, którą szli dwaj mężczyźni, była ciągle spowita w ciem- ności. - Nie wiem. Wobec rasy ludzkiej. Wobec wszechświata. Za to, co mamy tutaj. Powrót do Szangri-la 59 - Tak, na pewno. Nie jestem już tym facetem uciekającym przed prawem, który znalazł tutaj przyjemną kryjówkę. Lama zaśmiał się. - Kryjówka. Dobrze to nazwałeś. W taki czy inny sposób jest to kryjówka dla nas wszystkich. Lecz myślałem o czymś innym, o darze dodatkowego czasu. Pamiętam mojego kolegę w Indiach, w latach dwudziestych, starego kumpla, który bardzo się smucił z powodu śmierci żony. Pewnego wieczora, kiedy był pijany, po- wstrzymałem go przed zabiciem żółwia. Już prawie go ogłuszył ciężkim prętem, a jedynym powodem była złość, że żółw może jeszcze długo żyć, podczas kiedy jego żona zmarła mając sześć- dziesiąt trzy lata. „Przeklęty głupi gad o ptasim móżdżku, powie- dział gorzko, kiedy go pohamowałem. To nie jest sprawiedliwe." Zgodziłem się, że to nie jest sprawiedliwe, lecz wytykać żółwiowi coś, co nie jest jego winą? Później zacząłem rozmyślać, co ja zro- biłbym z dodatkową setką lub kilkoma lat? Oczywiście wtedy nie było to niczym więcej niż abstrakcyjną spekulacją, więc myśli nie poniosły mnie zbyt daleko. Skąd mogłem wiedzieć, że pewnego dnia stanie się to realne? - Wydaje mi się, że udało nam się i nie staliśmy się parą ga- dów o mózgach wielkości groszku. Niepośledni to dar. - Właśnie! Choć jeśli o mnie chodzi, chciałem czegoś więcej niż zwykłego, przedłużonego na jakiś czas, życia. To miejsce jest kryjówką także i dla mnie. Kryjówką ostateczną. Tutaj, przebywa- jąc najdalej jak to możliwe od Anglii i przeklętego świata, mogę bez przeszkód myśleć tylko o doskonaleniu się. To coś oczywiste- go od wieków - stara tradycja głębokich studiów i medytacji. - No i wygląda na to, że nic będziemy mogli zaznawać dłużej tego luksusu, prawda? - Chyba tak. Przynajmniej nie teraz. I nie mogę powiedzieć, że mnie nie ostrzegano. - No cóż, nigdy nie miałem przyjemności spotkać Wielkiego Lamy, lecz domyślam się, że przed śmiercią powiedział ci coś bar- dzo ważnego. - Należy do tego podejść bardzo ostrożnie. Otóż przewidział on zmiany, które nadejdą. Cz'ang opowiadał mi kiedyś, że Wielki Trzynasty pod koniec życia spędzał wiele czasu na jasnowidzących medytacjach, do których miał niezwykły talent. W czasie jednej L 60 Eleanor Cooney, Daniel Altieri z naszych rozmów prowadz onych w tym małym, ciepłym pokoiku, w którym mieszkał, a był wtedy dużo starszy niż jakikolw iek żółw, powiedz iał mi, że wiele lat przedte m, nim narody świata zaczęły umacnia ć swoje pozycje, miał wizję... jak on to powiedz iał? - „Pry- mitywn ych namiętn ości i woli niszczen ia". Twierdz ił, że wejrzał w czasy, w których moc maszyny była tak wielka, że pojedyn czy uzbrojon y człowie k stał się silniejsz y niż kiedyś cała armia. Powie- dział też wtedy coś, co zmroziło mi krew w żyłach: widział zagładę mórz i lądów, kiedy spróbow ano dosięgn ąć nieba. A miał tę wizję przynaj mniej sto lat przed najwcze śniejszy mi i najprymi tywniejs zy- mi ekspery mentami z maszyna mi latający mi. Do tego potrafi! opowiad ać. Siadywa łem więc w jego poko- iku, tak ciepłym, że przypo minał łaźnię parową, i słuchałe m, jak mówił w ten swój beznami ętny sposób, i czułem zimne fale stra- chu. Zawsze mówił w trzeciej osobie, co sprawiał o niezwyk le wra- żenie. Określił dokładn ie czas, kiedy ludzie „tak udoskon alą tech- nikę zabijani a, że każda wartość będzie zagrożo na... to co małe, delikatn e, bezbron ne, wszystk o ulegnie zagładzi e". Te apokalip - tyczne wizje tkwiły głęboko w jego umyśle. Mówił o zbliżają cych się Wiekac h Ciemno ści, które opadną „całune m" na cały świat, a poprzed nie wobec nich zbledną. Podczas mojej ostatniej wizyty mówił o „burzy", która, jak wierzył, nadciąg ała. „Będzie taka, po- wiedział, jakiej świat jeszcze nie oglądał. Żadna broń nie zdoła jej się przeciw stawić, żaden autoryte t nie pomoże i nauka nie da od- powiedz i. Rozszal eje się tak, że każde osiągnię cie kultury będzie zadepta ne, a wszystk ie ludzkie sprawy utoną w ogólny m cha- osie..." Ści eżka, którą podążali, wychod ziła teraz z chłodny ch cieni rzucany ch przez piętrząc e się nad nią skały i podążał a w ciepły i słoneczn y już poranek. Lecz Bryant przygar bił się, jakby uderzył w niego północn y wiatr. - B rrrrr. Kiedy tak słuchałe m, jak go cytujesz, przejął mnie chłód - powiedz iał. - „Techni ka zabijani a". Mocno powiedz iane. - D ość mocno. Lecz nie zapomin aj, że ja miałem już do czy- nienia z tą techniką. I już w 1931 roku, kiedy wsłuchi wałem się w słowa Wielkie go Lamy, stało się dla mnie zupełnie jasne, że ta Wielka Wojna, która miała być Końcem Wszystk ich Wojen, nie spełniła swego zadania i to najgorsz e miało dopiero nadejść. Powrót do Szangri-la 61 - Mieliśmy szczęście, że nie musieliśmy w tym uczestniczyć. - Rzeczywiście, mieliśmy szczęście. A dzięki tobie mogliśmy się dowiedzieć, czego uniknęliśmy. W 1939 roku Bryant zapewnił dolinie łączność radiową ze światem zewnętrznym, w samą porę, aby dotarły do nich, chociaż niezbyt wyraźnie, wieści o inwazji Niemiec na Polskę. W wyjątko- wo pogodne noce łapali na falach krótkich BBC; zbierali się do- okoła odbiornika słuchając z niedowierzaniem, z trudem wyłapu- jąc spomiędzy trzasków cienki głos spikera. W ciągu następnych miesięcy w wielkim napięciu słuchali trzaskających na falach ete- ru słów, dochodzących z odległości tysięcy kilometrów, przyno- szących nowiny z oblężonego świata, podczas gdy niebiosa nad doliną pozostawały błękitne i spokojne a noce gwiaździste i bez- chmurne. W następnych latach Bryant nieustannie pracował nad poprawianiem jakości odbioru, więc na bieżąco śledzili okropno- ści wojny; w roku 1945 trochę im umknęło, między innymi wiado- mości o śmierci Roosevclta i Hitlera, wyzwoleniu obozów zagła- dy i zbombardowaniu Hiroszimy. - Opowieść o udoskonalaniu techniki zabijania - przypo- mniał Bryant. - Domyślam się, że nie żartował. - Tak. Wizja Starego Lamy Perrault sprawdziła się w takim stopniu, że nawet on sam nie był w stanie tego pojąć. Przepowie- dział, że nie możemy liczyć na zmiłowanie, możemy mieć tyl- ko nadzieję, że nas to ominie. I istotnie, tylko pominięciu a nic zmiłowaniu zawdzięczamy, że przeżyliśmy czas wojny. A kiedy wojna się skończyła, wierzyłem, że to była właśnie ta burza, przed którą przestrzegał mnie Lama Perrault, i że już minęła. Przez ca- łe lata myślałem, że o to mu właśnie chodziło, kiedy dopuścił mnie do sekretu, mówiąc o pewnych sprawach. Pojąłem wtedy wagę zadania, jakie mi wyznaczył, czyniąc mnie swym sukce- sorem w zwierzchnictwie nad doliną i jej bogactwami - sztuką i wiedzą. Chciał, abym je ustrzegł i zachował. Przez całe lata za- stanawiałem się, dlaczego właśnie ja? Dlaczego spośród wszyst- kich ludzi na całej ziemi wybrał właśnie mnie, a nie jednego z tych starych łamów, którzy zamieszkują dolinę od dziesiątków lat? Dlaczego, na przykład nie Ojca Briaca? Perrault był teologiem, człowiekiem głębokiej wiedzy, uduchowionym. A kim by- łem ja? Zdolnym, na wskroś świeckim chłopcem, uległym i ustęp- 62 Eleanor Cooney, Daniel Altieri liwym, lecz co tu dużo mówić odrobinę „wybrakowanym to- warem". - Najwyraźniej szukał faceta będącego jego przeciwień- stwem - powiedział Bryant. - Zdecydowanie. Tak więc mówiąc, że chce, abym strzegł do- liny i wszystkiego w niej, mógł mieć na myśli o wiele więcej niż tyl- ko powierzenie mi kierownictwa. Kiedy zaczęła się wojna i wszyst- ko wskazywało na to, że obejmie cały ziemski glob, miałem świa- domość, iż może sięgnąć i do nas. Zacząłem się wtedy zastana- wiać, czy nie powinienem zrobić czegoś bardziej konkretnego. Zmobilizować na przykład i wyposażyć w broń armię lub... zna- leźć sposób zakamuflowania doliny, aby uczynić ją niewidoczną z lotu ptaka. Pamiętasz. - Oczywiście. Obydwaj wymyślaliśmy, co można by jeszcze zrobić: pomalować dachy budynków, obsadzić dolinę kwiatami, aby nie było widać pól uprawnych. Myśleliśmy również nad tym, aby w jakiś sposób wywołać chmury i powiększyć naturalną osło- nę. Masz rację, pamiętam. - Odżyłem więc, kiedy okazało się, że jednak żaden samolot nie zjawił się na naszym niebie. Wojna przyszła i przeszła, a my zostaliśmy - jak powiedziałby Perrault - pominięci. Odetchną- łem wtedy z ulgą. Być może to, czego ode mnie zażądano, nie by- ło niczym strasznym. Mogłem się wreszcie odprężyć i... na przy- j kład zająć się lekturą. Przyznaję, to była jedna z moich pierw- j szych myśli. Jakże często słyszałem podobne słowa z ust innych? Byłem taki sam. Byłem tutaj, miałem do dyspozycji nieograni- \ czony czas i obszerną bibliotekę... myślę, że wspominałem ci już, \ jak pociągała mnie samotność. A tutaj istniała duża szansa spel- i nienia marzeń. Lecz, wiesz Bryant, nie przypuszczam, aby było j mi to pisane. i - Myślisz, że burza się jeszcze nie skończyła? \ - Okazało się, że nie tylko Ojciec Perrault miał te okropne j wizje. Tyle tylko że jego odnosiły się do całego świata, zaś wizje j Wielkiego Dalajlamy Trzynastego dotyczyły mniejszego obszaru, i Wszystko wskazywało na to, że miał na myśli głównie przyszłość Tybetu. I - co bardzo możliwe - tej doliny. On i Ojciec Perrault opowiadali sobie nawzajem swoje widzenia i to miało przypusz- czalnie pewien wpływ na wybór sukcesora Perrault. Tak, ta burza Powrót do Szangri-la 63 może się jeszcze nic skończyła. Ale teraz możemy nie zostać po- minięci. Ścieżka prowadziła stromo w dół, poniżej widoczne były tyl- ko kołyszące się wierzchołki drzew. Bryant wpatrywał się w deli- katnie falującą zieleń. Miał wrażenie, że gałęzie kołyszą się poru- szane własną wolą. Przechylił głowę. Gdzieś spoza drzew płynęła muzyka fortepianowa. W jego wyobraźni nutki unosiły się i opa- dały jak śliczne, maleńkie, błyszczące, czarne kropeczki, układa- jące się w powietrzu wczesnego poranka, podobnie jak zapis mu- zyczny na kartce papieru. Chopin. Propozycja Ojca Briaca na po- witanie nowego dnia. - I być może będę musiał odłożyć moje czytanie - dodał. Przystanęli i w milczeniu przysłuchiwali się muzyce. - Piękne - powiedział Bryant, po czym ziewnął potężnie i przeciągnął się. - Doskonale, cokolwiek ma się stać, nie stanie się dzisiaj. Myślę, że powinieneś wpaść do starego Briaca. To sta- nie się niezadługo, prawda? Co do mnie, jestem zmordowany. Idę uciąć sobie drzemkę. Na rozstaju dróg Bryant zniknął, a lama jeszcze przez kilka minut stał i słuchał muzyki. Niebawem wypatrzył Bryanta nie- zdarnie stąpającego ścieżką w dół, z niezmąconym spokojem od- chylającego na bok krzaki i zarośla. Lama podjął swą wędrówkę. Pomiędzy zielenią błysnęły mu w przelocie kryte błękitnymi dachówkami dachy budynków klasz- tornych. Tyle tylko można było stąd dostrzec; lubił czasem przy- glądać się tym budynkom, przypominały śliczne ceramiczne pu- dełeczka z błękitnymi wieczkami. W tym miejscu ścieżka skręcała w stronę urwiska, znów kry- jąc się w ciemności. Schodził teraz po omszałych stopniach, po których ciekły strumyki wody z wielu bijących ze skalnych ścian źródełek. Wkrótce znalazł się między drzewami i wędrował pod osłoną ich grubych, uginających się konarów. Dalej drzewa prze- chodziły w gąszcz wysokich rododendronów, nieprawdopodobnie wprost obsypanych różowym i białym kwieciem, a tuż za nimi był kamienny taras, na który wychodziły okna pokoju muzycznego Briaca. Przez szeroko otwarte, oszklone drzwi płynęły dźwięki: już nie Chopin. Głośno i uroczyście, otwarcie i gwałtownie roz- kwitała fanfara - niespokojne arpeggio ze złamanych nut. Schu- 64 Eleanor Cooney, Daniel Altieri mann? Liszt? Niezwykły utwór proponuje maestro porankowi, pomyślał. To było jak odpowiedź tego starego człowieka dla Chiń- czyków; jeszcze chwilę chciał posłuchać Briaca grającego w sa- motności. Zapadła cisza. Słychać było tylko świergot ptaków i szum wo- dy. Wyobrażał sobie starego pianistę koncentrującego się przed na- stępnym utworem, przed nim na fortepianie pliki nut, kruchy per- gamin żółty ze starości ?- niemieckie, francuskie, włoskie - rzadko używane; wszystko, co w nich zawarte, zapisano w pamięci wiele lat temu. Wtem ciszę spłoszył nowy utwór. Adagio, lento, prawie mar- szowo. Dziko i potężnie. Kończył się niezwykłym drżeniem akor- dów w przestrzeni ponad kamiennym tarasem; nabierające powo- li siły i wysokości dźwięki były teraz tryumfujące. Wyobrażał je so- bie niczym szereg kolumn. Miał wrażenie, że widzi szerokie, po- tężne, o nadzwyczajnej rozpiętości palców dłonie pianisty, ude- rzające w klawisze długiego, czarnego fortepianu i sprawiające, że dźwięki ostatnich akordów wibrowały w nieskończoność. Mudra starego lamy. Odczekał, aż wybrzmi ostatni nieśmiały dźwięk, po czym sta- nął na linii wzroku Briaca. Starzec zobaczył go, powitał wzrokiem i nie patrząc uderzył w klawisze. Nim zaczęli rozmowę, zagrał jeszcze kilka taktów. - Poznajesz? - zapytał i nie oczekując odpowiedzi grał da- lej. - Czy grano to, nim poszedłeś na wojnę? Może w salach kon- certowych Londynu? Może w Oksfordzie? Młodszy mężczyzna namyślał się trochę. Przewaga czarnych klawiszy. Nie może być wątpliwości. - To Debussy, prawda? -La Cathedrale Engloute - Zatopiona Katedra. Co za akordy. Tworzą przepiękny obraz, nie sądzisz? Jeśli podążymy za myślami Debussy'ego przed naszymi oczami pojawi się Saint Michel. Ni- czym Feniks z popiołów wynurzy się z wody. Posłuchaj, jak to jest zbudowane, ta przejściowa modulacja. Subtelne, lecz... - Opuścił głowę i śledził biegające po klawiaturze palce, kiedy akordy wzra- stały i dźwięczały jak dzwony. Teraz tworzył muzykę ramionami, grając ze świeżą energią. Przybysz słuchał znieruchomiały, aż do wygaśnięcia ostatniej nuty. Powrót do Szangri-la 65 - Nadzwyczajny kompozytor - odezwał się w końcu. - Debussy, Ravel, Strawiński - wyliczał Briac. - Zupełnie zmienili muzykę po moim wyjeździe z Europy. Sale wypełniła te- raz awangardowa muzyka. Przypuszczam, że początkowo trady- cyjna publiczność - zdezorientowana i podniecona, obrzucała kompozytorów i wykonawców jajkami i pomidorami. Te nowe sys- temy tonalne, nieharmonijne i obce. I te struktury wykonywane przez orkiestry... ta muzyka była zawsze, lecz zrozumiało ją dopie- ro pokolenie po Chopinie. To byty akordy nowej generacji. Two- jego pokolenia lub może troszkę wcześniejszego. Lecz z pewno- ścią powstałe po moich czasach, nieznane w salonach, w których bywałem osobiście. Ale byliśmy pierwszymi, którzy słuchali zwia- stunów tych nowości u Mahlcra. To było jak wywrócenie świata do góry nogami. - Cała nowa Europa powstała z popiołów starych monarchii... - Tak. Twoja Europa, nie moja drogi chłopcze - zauważył Briac. - Nowa twarz starego problemu, a także zupełnie nowa szkoła nowoczesnych dyplomatów, obieżyświatów ze swoimi obo- wiązkowymi frakami, sztywnymi kołnierzykami i przylizanymi włosami, i z ich haczykowatymi palcami w kieszeniach świata. - Nowy porządek świata w rzeczywistości oznacza dla Tybe- tu koniec Wielkiej Gry. Wielkie polityczne mocarstwa Europy - Anglia, Francja, Niemcy, Rosja - musiały wrócić do domu, aby pilnować tam swoich interesów. Koniec walki o dominację, walki w której trofeum miał być Tybet. - Dokładnie tak. I nikt teraz nie patrzy na nas. Chiny nie są już dłużej zainteresowane swą rolą „życzliwego i trzymającego się na uboczu" protektora Tybetu. Zwykłe daniny już nie wystar- czają. Ta rola już nic zadowala rozbudzonego smoka - powie- dział starzec. -Ta Rewolucja Kulturalna. Ta nieokiełzana... ideo- logia - chyba nie najlepsze słowo? - dla Tybetu oznacza nowy etap starej Wielkiej Gry, tej z mojej młodości, tyle że nazwa jest nowa. Chiny zajmują po prostu miejsce dawnych, należących już do przeszłości europejskich kolonizatorów. Teraz ich kolej. Żyjąc dłużej niż przeciętnie, zyskuje się pewną perspektywę hi- storyczną. - No, dobrze. Więc wygląda na to, że gra toczy się nadal. I że ja, z konieczności, mogę zostać powołany? 66 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Stary człowiek przerwał grę. Przyglądał się młodszemu lamie. - Więc do tego doszło - powiedział po chwili. - Wybraliśmy dosyć niezwykłe zawody, prawda? Czy znasz wiktoriańskie poczu- cie humoru G.K. Chestertona? Młodszy lama zaśmiał się. - Oczywiście. Masz na myśli Klub Niezwykłych Zawodów. Skąd ty to znasz? Nie przestajesz mnie zadziwiać. Tak, wiem, członkowie wybierają sobie zawody, im dziwniejsze lub bardziej nieżyciowe, bardziej niepraktyczne czy staromodne, tym lepsze i bardziej godne wykonywania. Kiedyś, w czasach studenckich, bardzo się tym bawiliśmy. A jak na ironię w całej Europie wtedy grzmiało. Co było bardziej zużyte, bezużyteczne i archaiczne w tym czasie niż życie akademickie? Uniwersytety same w sobie były klubami niezwykłych zawodów. - Czyż nie dlatego znaleźliśmy się tutaj? - Zapytał Briac. - Ukryci i bezpieczni, niepotrzebni i odsunięci? Wystarczająco przyzwoici, lecz tak samo zupełnie poza nawiasem wszystkiego. A daleko stąd dziki, drapieżny świat. I zastanawiasz się, jaka jest twoja rola. Pamiętasz Agencję Przygody i Romantyki w Niezwy- kłych Zawodach, mój drogi chłopcze? Młodszy mężczyzna podniósł głowę i zaśmiał się znowu. - Mój Boże, oczywiście, jak mógłbym zapomnieć? O tym, jak biedny facet chciał ożywić swoją własną, bezbarwną i pozbawioną przygód egzystencję, drogo płacąc za coś, co „zaczai się na niego i zwiedzie go na manowce"? - Zadumał się na chwilę. - Tak, oczy- wiście pamiętam. Zapłacił on tej tajemniczej agencji pewną kwo- tę, a jej zadaniem było osaczyć go wstrząsającymi i tajemniczymi wypadkami, porwać do palarni opium, uwikłać w niebezpieczne skandale i romanse, wciągnąć w międzynarodowe intrygi... całe jego życie miało być zaprogramowane przez wynajęty zespół zdol- nych powieściopisarzy. - No i jak? - Briac przyglądał mu się błyszczącymi oczyma. - Tak. Trochę mi to przypomina moje życie, z tym wyjątkiem, że ja nie wynajmowałem nikogo, aby mnie napadał. A poza tym chciałbym wiedzieć, kto uknuł tę intrygę? Stary lama rozpoczął wytworny utwór Scarlattiego. Pod jego zręcznymi palcami dźwięki fortepianu przypominały kunsztowne, szlachetne tony pedałowego klawikordu. Powrót do Szangri-la 67 - Pytanie, drogi chłopcze, brzmi: Czy jesteś gotów udać się do Agencji Przygody i Romantyki, która by cię uprowadziła z tu- tejszego życia? - Ojcze - odezwał się lama po chwili - jakiego rodzaju uczennicą była Lo Cen? Briac grał, zastanawiając się nad odpowiedzią. -Ach! Wspaniałą, wspaniałą. Zachwycającą. Lecz w jej grze nie było głębi. Odpowiadała jej muzyka salonowa. Burzliwe i eks- presyjne walenie w klawisze nie było dla niej. Myślę, że zrozumieć romantyków, ekspresjonistów i impresjonistów... nazwij ich sobie, jak chcesz, może tylko Europejczyk. Jest to, pomijając wszystko, nasz specyficzny niepokój. - Pamiętam, że najczęściej grała Johanna Sebastiana. I Mo- zarta. - Och. I wielu wcześniejszych. Była taka dobra. Szybko się uczyła. Delikatna, ulotna, precyzyjna. Lecz jej interpretacja była salonowa. Kontrolowana i powściągliwa. Nie zapominajmy, że by- ła księżniczką. Przybyła do nas z innego świata, a był to ostatecz- nie świat barokowy. Chińskie salony nie były bardzo różne od tych ze starej Europy. Chcę powiedzieć, że poprzez Bacha, Mozarta i Haendla wyrażała swe kontrolowane opanowanie i... jakiego by tu słowa użyć? - wysublimowaną pasję. - Zagrał jeszcze kilka tak- tów. - Myślałeś o niej? - Myślałem. - Więcej niż zwykle? -Tak. Ojciec Briac urwał nagle Scarlatticgo i przeszedł do Mozarta. - Jego najbardziej ceniła - powiedział. - Z wielu powodów Mozart szczególnie ją interesował. Pociągało ją zwłaszcza to, że wszystko, czego dokonał, zrobił w ciągu trzydziestu sześciu lat. Fa- scynowała ją treściwość jego egzystencji. Powiedziała mi kiedyś, że jej zdaniem życie krótkie lecz intensywne jest nieskończenie lepsze niż długie i bezużyteczne. - Chciałbym, aby moje sprawy potoczyły się inaczej - stwier- dził młodszy z łamów. - Chciałbym... O Boże! Mallinson określił to najlepiej. Tamtej nocy, kiedy się kłóciliśmy. Zarzucił mi, że je- stem zimnokrwisty i że podziwiam ją, jak gdyby była eksponatem muzealnym. Kiedy pomyślę o tym, co się działo w duszy tej dziew- 68 Eleanor Cooney, Daniel Altieri czyny... Gdybym wtedy działał, wszystko potoczyłoby się inaczej. Przedtem udawało mi się pokonywać nieśmiałość i nieufność ko- biet, które podziwiałem. Lecz ona... Ona wyglądała na tak daleką i w jakiś sposób nieuchwytną... - wydusił z siebie z rozgorycze- niem. - Powiedz mi Ojcze, czy kiedykolwiek przestanę żałować? - Nie do końca, lecz kiedyś wspomnienia spłowieją. Będą jak okazy muzealne. Zakończył sonatę Mozarta i rozpoczął następną. Grał w sen- nym skupieniu. Rozmowa dobiegła końca. 4- Kilka tygodni później. w pobliżu Gjance ^/o jest żenujące, zwyczajnie żenujące - powiedział syn śmiertel- nie oburzony. Za nimi, na rozległym błękitnym niebie wznosił się tuman kurzu wzbijany przez strzępiasty sznureczek chińskich żoł- nierzy, przebiegających wzgórze w ramach gimnastyki porannej. - Żenujące i haniebne. Żałuję, że jesteś moim ojcem. Zapomniałeś, że jesteś generałem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i najwyższym do- wódcą wojskowym Regionu Autonomicznego. Generałem - po- wtórzył bez sensu. - To najlepszy dowód, jak bardzo jest to wszyst- ko niebezpieczne. Jeśli mój własny ojciec mógł się dać uwieść praw- dziwie feudalnym przesądom, które mamy wykorzeniać... - Słuchałem cię wystarczająco długo, Pierwszy Synu - prze- rwał Czang. - Znam twoje stanowisko i choć nie muszę się przed tobą tłumaczyć, jestem wspaniałomyślnym człowiekiem i powiem ci jedno. A powtórzę tylko raz - nic zostałem, jak to określiłeś, „uwiedziony". Mamy przed sobą zagadkę. Nic więcej, nic mniej. A ja lubię dobre zagadki. - Raz jeszcze podniósł do światła foto- grafię, którą pożyczył od dziecka. - To wszystko jest głupie i bez sensu - powiedział chłopak. - To tylko migawkowe zdjęcie człowieka podobnego do kogoś, kogo kie- dyś znałeś, i jakichś dziwnych budynków. Zdjęcie i opowiadanie dziecka to zbyt mało, aby cokolwiek na tym budować. Jestem więc zakłopotany na samą myśl o tym, że gotów byłbyś ryzykować wszyst- kim. Mówiłem ci już, co się stanie. Co pomyślą w Najwyższej Radzie Rewolucyjnej o... - W Najwyższej Radzie Rewolucyjnej nic nie pomyślą. To nie ich sprawa. Są tylko echem. Są naśladowcami. Podobni do papug 70 Eleanor Cooney, Daniel Altieri i małp - powiedział generał Czang z chłodną pogardą. - Najwyż- sza Rada Rewolucyjna nawet by nie zauważyła, że pod jej prawo- rządnym nosem zniszczono prawdziwy skarb. - Będę udawał, że tego nie słyszałem - powiedział zbuntowa- ny syn. ) - Możesz udawać, co ci się podoba. Lecz nie wolno ci nigdy j zapomnieć, że to ja jestem Najwyższym Dowódcą Tybetańskiego \ Regionu Autonomicznego. j Czang nie kryjąc pogardy dmuchnął długim pióropuszem j papierosowego dymu i wbił wzrok w syna. Młodzik popatrzył wy- j zywająco, ale po chwili opuścił wzrok. A więc ciągle jeszcze jest j odrobina synowskiego szacunku w tym chłopcu, pomyślał Czang. ; Tego nie zdołali do końca wykorzenić. - Mam logiczny umysł - podjął Czang, wykorzystując chwi- > Iową przewagę, jaką zyska! dzięki synowskiej uległości. - Ta spra- • wa daje wiele do myślenia. W odróżnieniu od ciebie nie potrafię j tego tak prosto wyjaśnić. Powiedziałeś, że jesteśmy tu w Tybecie, aby wykorzenić feudałizm, znieść poddaństwo i dokonać ponow- nego podziału ziemi oraz aby stłumić bunty. W zasadzie masz ra- ] cję, lecz nie do końca. Powiadam ci, jesteśmy tu przede wszystkim < po to, aby wyprostować duszę Tybetu. - To, że o czymś nic nie wiesz, nie znaczy, że nie można tego wyjaśnić w prosty sposób. Te budynki mogą być częścią... falszy- j wego frontonu, być może fasadą Targów Światowych, Ojcze, j A nawet kartonową scenografią zbudowaną dla potrzeb filmu. Tu ] nie ma czego wyjaśniać. - Czang uniós! brwi i czekał. - Jeszcze jedna sztuczka zdemoralizowanego Zachodu; kiedy nam zabra- i kło wiary w rewolucję i gorliwości na miarę zadań stojących przed ] nami, oni wzrastali w silę. Byliśmy za słabi i ta przeklęta fotogra- i fia jest najlepszym dowodem. A co do podróży dziecka - sam } wiesz najlepiej, że fantazjowanie jest typowe dla tego narodu. \ Sztuka magiczna. Czary. Reinkarnacja. Jesteśmy tu po to, aby le- i czyć te choroby. - Pokręci! głową. - One żyją w ich umysłach. j W ich umysłach nie ma nic realnego. Czang przyglądał się synowi. Chłopak wkroczył właśnie j w okres odwiecznego szaleństwa młodości: niezdolność widzenia świata inaczej niż z własnej perspektywy. Co za ograniczenie. I jak bardzo nudne. On sam, Czang, chociaż był wysokim rangą oficc- Powrót do Szangri-la 71 rem w Armii Ludowo-Wyzwoleńczcj i chociaż tu, w Tybecie, wy- stępowa! jako skuteczny instrument jej ideologii, nie dopuścił, by zawładnięto jego umysłem. Gdyby pozwolił komukolwiek ingero- wać w tę jego osobistą świętość, byłby przeklęty. Położył fotografię na stole i odsunął krzesło. - Jeśli to jest scenografia do filmu lub fragment Wystawy Światowej, albo inny przejaw zachodniej dekadencji, to czy nie powinniśmy tego znaleźć i zniszczyć? Syn nic znalazł na te słowa odpowiedzi. Spojrzał twardo na ojca, przygładził włosy i ruszył w kierunku drzwi. - Jesteś miękki dla tych degeneratów, zupełnie jak twoja có- reczka! - rzucił w twarz Czangowi, nim opuści! pokój. Gjance Wąskie, zakurzone uliczki między klasztorną i świecką częś- cią Gjance wypełnione były warkotem wojskowych motocykli i swądem paliwa z ich hałaśliwych dwutaktowych silników. Z tyłu, nad główną drogą, wisiał gryzący spalinowy całun, wytwarzany przez diesle dżipów; słychać było dudnienie transporterów woj- skowych. Jedzie stanowczo zbyt szybko, pomyślała Siostra, patrząc na brata. Jego dżip piszczał na zakrętach, a pokonując wąskie ulicz- ki i strome, błotniste drogi dwa lub trzy razy omal nie wpadł na przydrożne drzewa. Wiedziała, że niesłychaną przyjemność spra- wia mu rozpędzanie napotykanych na drodze ludzi i zwierząt, kie- dy z łoskotem bierze zakręty lub mknie ulicami. Jest zapatrzonym w siebie arogantem, myślała smutno. Kombinacja żarliwego re- wolucjonizmu i uprzywilejowania. Bardzo zla mieszanka. Podob- nie jak większość młodych żołnierzy Czerwonej Gwardii był na- kręcony niczym automat. Zaczynała czuć do niego antypatię. I to nie tylko z powodu jego złych cech charakteru. Nie. Powodem był także sam Tybet. Podobnie jak ojciec i brat przybyła tutaj pełna entuzjazmu. Mieli zniszczyć system feudalnego ucisku, średniowieczny świat poddanych i duchownych i wyzwolić masy ciemiężonych, nie- szczęśliwych ludzi. Lecz nic znalazła tu takich. Zobaczyła nato- 72 Eleanor Cooney, Daniel Altieri miast piękny i spokojny w swym majestacie płaskowyż Tybetu Środkowego, a raczej to, co pozostało z jego urody i spokoju. In- struktorzy, którzy w Pekinie przygotowywali ją do misji, nie wspo- mnieli nawet, że ludzie z pokolenia na pokolenie gnębieni przez rimpocz'c znosili to z radością w sercach i z poczuciem czuwają- cej nad nimi życzliwej mądrości. To może i było niezgodne z dok- tryną chińskiej partii, lecz z pewnością korzystne dla Tybctańczy- ków. Zaczęła również odczuwać zakłopotanie, ilekroć musiała wy- stąpić publicznie ze swoim bratem. I nic tylko z powodu jego szy- derstw, jego głośnego parskania śmiechem. Przyczyną były łączą- ce ich więzy krwi. Coś się z nią bowiem stało, coś, o czym z nikim nie mogła porozmawiać, coś, czego nigdy wcześniej się nic spo- dziewała i co wywołało spore zamieszanie w jej świadomości. A zaczęło się to, kiedy wysiadła z samolotu w Lhasie. Zakochała się w Tybecie. Zaczęło się od zapachów. Gorzkich, dymnych, ziemistych, zwierzęcych. Gdyby kiedyś ktoś jej powiedział, że niczym najpo- wabniejsze perfumy będzie dla niej woń zjełczałego jaczego ma- sła, nawozu, źle wyprawionej skóry, potu i intensywny zapach mo- czu, uznałaby go za szalonego. I gdyby ktoś jej powiedział, że za- pach pożywienia i kwiatów może z tym wszystkim stanowić har- monijne i apetyczne połączenie, byłaby oburzona. W jej umyśle zapach i kolor połączyły się w jedno. Były więc zapachy brązowe, żółte i szkarłatne, zapachy purpurowe i błękit- ne. Na ulicach widywała arystokratki w wielobarwnych, pięknie haftowanych sukniach, noszące w uszach, na rękach i szyjach przebogatą złotą biżuterię. Ich starannie ułożone włosy błyszcza- ły od zwierzęcego tłuszczu. Widywała też wieśniaków w ubraniach twardych i błyszczących od brudu, z czarnymi paznokciami, lecz z twarzami rozpromienionymi uśmiechem. Brud i blask, brud i blask. Ten kraj, żywe dzieło sztuki, zapadł głęboko w jej duszę. I w oczach tych ludzi dostrzegła coś jeszcze: litość dla chiń- skich najeźdźców i modlitwę o wybaczenie dla nich. Niezwykłe. Nie była tym zaskoczona, że biedny Brat patrzył na nią coraz groźniej i groźniej. Brat, którego kiedyś kochała. Przesłała mu te- raz ukośne spojrzenie; w ostatnich dniach robiła to często. Samo- zadowolenie malujące się na jego gładkiej twarzy było wyrazem Powrót do Szangri-la 73 zdobywcy. Kiedy kilka razy próbowała przekonywać ojca, aby oszczędził jakiś stary uroczy budyneczek czy obraz lub by okazał litość starym kapłanom lub mnichom wypłoszonym ze swych klasztorów przed wysadzeniem ich w powietrze, Brat gani! ją gniewnie. Stal się wobec niej zimny i surowy; czulą, jak narasta w niej niechęć do niego, uczucie, które dla własnego dobra stara- ła się ukryć. Od tak dawna musiała już skrywać swe prawdziwe uczucia. * * * Tego popołudnia, zanim udała się do swego namiotu, wysłuchała ostatnich wiadomości radiowych z poprzedniego dnia. Namiot, ustawiony pod osłoną jednego z wiekowych murów Gjance, był duży, wygodny i ogrzewany. Jeszcze kilka tygodni temu dzieliła go z bratem i kilkoma członkami sztabu ojca, była to jednak nie- zręczna sytuacja, dlatego kiedy zarekwirowali wielką centralną kaplicę klasztorną, nazywaną katedrą Gjance, pozostawiono na- miot do jej wyłącznej dyspozycji. W centrum namiotu, na mocno ubitej ziemi, stał długi, skła- dany stół wojskowy, na którym leżały prowadzone przez nią reje- stry okolicznych rodzin, mnichów i zakonnic, dzierżawców klasz- tornych i żywego inwentarza. Znajdowały się tam również mapy i szkice nowego podziału i „dobrowolnej" kolektywizacji. Była tu też ciężka, metalowa, esowato wygięta lampa stojąca na drewnia- nej skrzyni i ławka, a na niej radiostacja. Jej koja oraz nieliczne, najniezbędniejsze rewolucjonistce przedmioty znajdowały się przy samej ścianie, poniżej płóciennej klapy okna. Z zewnątrz dochodziły zgrzyty i piski hamulców tandetnego dżipa „Burza i Grzmot". Usłyszała, jak plócienno-metalowe drzwiczki zatrzasnęły się z hałasem. Głos jej brata ryknął na po- witanie. Dobrze znała ten ton, zawsze tak mówił, gdy chciał wy- dać się bardziej władczym. Teraz zwracał się nim do ojca, który rozpoczynał swój wieczorny obchód miasta. Wiedziała, dlaczego brat pracował dzisiaj dłużej niż zwykle, dlaczego wkładał w swój głos więcej decybeli i dlaczego trzaskał drzwiami dżipa mocniej niż robił to wczoraj. Wszyscy o tym wiedzieli, cale miasto. Miało to związek z pojmaniem czterech jeńców - starych, bardzo waż- 74 Eleanor Cooney, Daniel Altieri nych rimpocz'e. Złapano ich dzisiaj we wsi, w kryjówce wywęszo- nej przez mały oddział wojskowy kierowany przez jej brata. Czte- rech staruszków, cztery trofea do jego kolekcji. Widziała ich, za- kutych w kajdany, prowadzonych do miejscowego aresztu. - Ojcze - usłyszała tuż obok namiotu głos brata. - Doznałem natchnienia. Wiem dokładnie, co trzeba zrobić. Nastąpiła chwila ciszy. Wiedziała, że ojciec wkłada teraz pa- pierosa do cygarniczki. Zaraz potem usłyszała pstryknięcie za- palniczki i poczuła miły zapach świeżo zapalonego balkan sobra- nie. Milczenie ojca brat uznał za cichą zgodę na kontynuowanie kwestii. - Publiczny proces - rzeki. - Właśnie tutaj, w Gjance. Zrób- my to dla przykładu, przed ich własnym narodem! - Hm. - Chrząknięcie ojca. Bardzo wymowne chrząknięcie, pomyślała. Znaczyło to: no dalej, mów, słucham cię szczeniaku, chociaż nie mogę dać ci satysfakcji, odzywając się natychmiast do ciebie. Ruszyli wolno wzdłuż ulicy. Przysunęła się bliżej do otworu wejściowego. Nie miała pojęcia, czy brat wie o jej obecności i czy chce, aby usłyszała tę wymianę zdań. Może był nieostrożny, a mo- że po prostu było mu wszystko jedno, czy ktoś słucha czy nie. - Dla przykładu, Ojcze! Pokażemy tym ludziom, jak wyglą- dają ich prawdziwi gnębiciele! Pokażemy im, kto utrzymuje ich w analfabetyzmie i w niewoli zabobonów! I pokażemy im, że ty, generał Czang, jesteś w swoich przekonaniach twardą skałą. Za pochwycenie tych czterech mężczyzn zdążono już brata nagrodzić. Tego samego dnia Rada Rewolucyjna Armii Ludowo- -Wyzwoleńczej awansowała go ze stopnia podporucznika do kapi- tana w siłach zbrojnych Dywizji Gjance Regionu Autonomiczne- go. Z każdym awansem stawał się coraz bardziej nieznośny. Usłyszała kolejne chrząknięcie ojca. Wiedziała, że to znacz)': ciągle słucham, mów dalej. Lecz rób to dobrze. Diabelnie dobrze. Poważny teraz glos brata utonął w szumie przejeżdżającego motocykla i rozmawiający znaleźli się poza zasięgiem jej słuchu. Zaryzykowała i wyjrzała zza klapy namiotu. Brat kroczył za ojcem dumnie jak kogucik, Ojciec zaś podążał z determinacją do przo- du, ciągnąc za sobą smugę dymu niczym lokomotywa. Nie była już w stanie nic usłyszeć. I bez tego zresztą wiedziała, jaki będzie Powrót do Szangri-la 75 efekt rozmowy. Sposób, w jaki kroczyli, i ruchy ich sylwetek po- wiedziały jej wszystko, co chciała wiedzieć. I nagle w jej umyśle skrystalizował się plan. - Bracie, wiem, że byłam opieszała w wypełnianiu moich obo- wiązków. Nie byłam wystarczająco rewolucyjna - powiedziała Siostra, stając za żołnierskim stolikiem do gry w karty, znajdują- cym się w środku otaczanej niegdyś najwyższą czcią katedry sekty Gelukpa w Gjance. Żaden z żołnierzy nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat, lecz wszyscy z powagą kurzyli cygara i walili kar- tami w stół jak kowboje, których oglądali w westernach. Ale za- miast fortepianu jak w saloonie tutaj radio huczało chińską muzy- ką popularną. - Przyszłam, aby usprawiedliwić się przed tobą i przed wszystkimi członkami Młodzieżowego Komitetu do spraw Rewizjonizmu Kulturalnego. Byłam opieszała. Kiedy jąkała się wypowiadając usprawiedliwienia, chłopcy sie- dzący przy stoliku zupełnie ją ignorowali. Brat zaśmiał się lekcewa- żąco, uderzył kartą w stół i dobrał następną z talii. Jeden z żołnie- rzy chwycił jego rękę i usiłował zajrzeć w rękaw. Brat odtrącił go, a od stołu posypały się epitety w rodzaju: „przekupna amerykańska świnia" i „gnijący imperialistyczny pies, karciany oszust!" - Jestem zupełnie szczera, Bracie - upierała się przekrzyku- jąc hałas. - W nocy przeczytałam jeszcze raz dzieła Przewodniczą- cego i uświadomiłam sobie, że byłam nieuważna i... Przez chwilę zmagała się ze słowami, które nie chciały jej przejść przez gardło. Nikt nie zwracał na nią uwagi. - ...i jestem winna niewłaściwego myślenia o tym narodzie. Podczas gdy wygłaszała samokrytykę, z drugiego końca holu dobiegały odgłosy bicia. Słyszała płacz kobiety i rytmiczne chło- stanie batem. Siedzący przy stoliku karciarze nawet na moment nie przerywali gry; wyjątkiem był jeden żołnierz, który przechylił się razem z krzesłem, podkręcił radio i zatopił się w hałasie, za- ciągając głęboko cygarem. - Bracie - podjęła temat. - Wiem, jak wyciągnąć największą korzyść propagandową z procesu i późniejszych działań wobec tych czterech rimpocz'e. 76 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Brat zdusił cygaro, lecz ciągle jeszcze nie podnosił oczu. - Ich los musi być bolesnym i niezapomnianym przykładem zarówno dla tysięcy gnębicieli, jak i gnębionej ciemnoty. Brat położył teraz swą kartę na stół, rozejrzał się i podniósł rękę, aby uciszyć swych kolegów. - Z pewnością słyszałeś o setkach i tysiącach pielgrzymów na drogach prowadzących do Gjance. A czy wiesz, po co tu idą? Nie- którzy nawet z bardzo daleka? - Przychodzą na swe doroczne obrzędy religijne - rzuci! przez ramię, ciągle jeszcze nie patrząc na nią. Odkrył swoją kartę i przyglądał jej się przez chwilę. - Nie mamy jeszcze pomysłu, jak to załatwić. - Wiem, co należy zrobić - powiedziała. - Wiem, jak możesz zdobyć uznanie Ludowego Regionu Autonomicznego i samej Partii w Pekinie. Podniósł obydwie dłonie, raz jeszcze uciszając obecnych, spojrzał na nią. Wreszcie poświęcał jej całą swą uwagę. - To nie są zwykle obrzędy religijne - mówiła dalej. - Cz'am* to jedno z ich głównych misteriów, ważne dla całego południowo- -wschodniego Tybetu. Przyciąga tysiące prostych ludzi i przywód- ców religijnych. To dlatego właśnie ci czterej starzy kapłani, zna- leźli się tutaj w Gjance. Liczyli, że się wmieszają w świętujący tłum. * * * W ciągu kilku następnych dni Brat napawał się samozadowole- niem. Nie zwracał nawet uwagi na unoszące się dookoła niego za- pachy, które normalnie zatykały mu płuca. Dżipa prowadził tro- chę wolniej, wyciszył się też odpowiednio do swej nowej roli. Ojciec przekazał mu całkowicie kontrolę nad zbliżającym się procesem, Brat zaś opiekę nad „artystyczną stroną przedstawie- nia" przekazał swojej siostrze. W dniach, które nadeszły, Brat wraz z siostrą pomagał też w organizowaniu kampanii radiowej. Radio Gjance donosiło o schwytaniu na drodze między Siga- ce i Gjance czterech mnichów-rebeliantów. Ci czterej rimpocz'e, informowano w audycjach radiowych, planowali przedostać się do Indii, w okolice Dharamsali do dalajlamy żyjącego na wy- chodźstwie. 1 Powrót do Szangri-la 77 Jako przywódcy poszczególnych sekt i obrońcy feudalnych organizacji klasztornych ci czterej powinni być przykładnie ukara- ni. Ponosili odpowiedzialność za nierewolucyjne zachowanie i na- rzucenie pańszczyzny. W audycjach byli oni przedstawiani jako zwierzchnicy feudalni i wrogowie nowego porządku. Informowa- no, że zostaną doprowadzeni przed Trybunał Komitetu Przygoto- wawczego Ludowego Rządu Autonomicznego w Gjance, gdzie będą osądzeni jako przywódcy tego wstecznego, teokratycznego społeczeństwa, zwolennicy perwersyjnej władzy klasztornej, dzia- łający z premedytacją w celu utrzymania dziewięćdziesięciu dzie- więciu procent ludności w analfabetyzmie i zabobonach. Od pięciu dni fale radiowe trzeszczały tym tekstem kilka- krotnie w ciągu każdej godziny. Maksymalne nasycenie, tak pom- patycznie nazywał to Brat. Tuby głośników trąbiły tę historię z każdego rogu ulicy i z każdego dachu. I zawsze tuż po tej kwie- cistej, pełnej metafor i rewolucyjnych hiperboli mowie rozlegała się muzyka; brat wybrał muzykę wojskową, metaliczną i grzmiącą, wywołującą strach, ale i inspirującą. Tłum pobożnych pielgrzymów zapełniał balkony, dachy i tarasy czterokondygnacyjnego budynku klasztoru. Miało się odbyć naj- ważniejsze misterium w Gjance - święty taniec cz'am. I właśnie dlatego z bliska i daleka przybywały tysiące pielgrzymów, tłocząc się na wąskich drogach wokół miasta. Zwykle oczekiwaniu towa- rzyszył gwar, podniecenie ludzi sięgało zenitu, lecz tego wieczora tłum był odrobinę przygnębiony. Ludzie nie wiedzieli, co sądzić o tym, co mieli przed sobą. Kamienny taras u szczytu szerokich schodów i duży klasztor- ny dziedziniec wykorzystano jako scenę. Na środku, zamiast tra- dycyjnych chorągwi modlitewnych zwisał z rusztowania czerwony, błyszczący jedwab, a w centrum sceny stał kosz do palenia koksu, podtrzymujący, wysoką na dwa metry piramidę sutr* - poowija- nych w materiały tekstów. Z tyłu sterty i ponad nią wisiał ogrom- ny portret wydrukowany na jedwabiu - dobroduszna, ozdobiona pieprzykami twarz Przewodniczącego Mao na tle bajkowego wi- doczku z chmurkami i górami. Było to z pewnością bóstwo obce 78 Eleanor Cooney, Daniel Altieri ] większości ludzi zgromadzonych na tej widowni. A gdyby ci Tybc- ! tańczycy umieli odczytać chińskie litery namalowane wyraźną ! czarną kreską na czerwonym jedwabiu wiszącym po drugiej stro- \ nie portretu, dowiedzieliby się, że oto odbywa się przedstawienie i nazwane Paleniem Ksiąg Ignorancji. \ Tuby głośników nadawały z płyt muzykę tybetańską. Kiedy \ nagle zastąpiła ją muzyka chińska, tłum zastygł w ciszy. Zaraz po- i tern na scenie zrobiło się ruchliwie i kolorowo. Nic byl to jednak ] kolor, jakiego mogła się spodziewać tybetańska widownia. To nie j były bogate szaty z brokatu i budzące respekt maski i przybrania głowy, przedstawiające zwierzęta, czaszki z piszczelami i demony. Zamiast tego w oślepiającym wirowaniu jaskrawoczerwonych je- dwabnych sukien i w takt trzasku cymbałów po scenie skakało osiem wyszminkowanych i uczesanych w mysie ogonki dziewczyn i ubranych w armijną zieleń i czerwień. ] Ogłuszona na moment tybetańska publiczność wlepiała wzrok w dziwaczny spektakl - do tancerek dołączył sznur pod- j skakujących tancerzy. Ich wymalowane policzki i wyszminkowa- ne usta jaskrawo kontrastowały z wojskowymi mundurami. Sio- stra specjalnie sprowadziła zespół taneczny z Pekinu, aby przygo- tować barwny pokaz. Był to wieczór osobliwy zarówno dla pu- bliczności, jak i dla występujących. Tybetańczycy z pewnością ni- gdy nawet nic słyszeli o żołnierskim balecie, tancerze z kolei ni- gdy jeszcze nie zaznali goryczy wyśmiania. Po raz pierwszy spo- tkało ich to ze strony Tybctańczyków, którzy zachowali się jak niesforne dzieci. Głośniki umocowane na słupach służących do wieszania flag modlitewnych nadawały ulubioną muzykę wojskową Brata, skrze- cząc i sycząc w szarą, zachmurzoną przestrzeń. Z następnym ode- zwaniem się talerzy i bębnów na scenie pojawiło się czterech chin- i skich tancerzy ubranych w tradycyjne szaty wielkich łamów; drep- j tali wolniutko po scenie, potakując głowami i przygarbiając plecy, jak gdyby z rezygnacją. Jeden z nich niósł zapaloną pochodnię. Na widok „łamów" śmiech ustal natychmiast. Z przeciwnej stro- '?> ny wirując zbliżała się młoda tancerka w zielonym uniformie i spi- czastych butach. Jej warkocze uderzały od czasu do czasu w łopo- czące za nią czerwone proporce. Przybyła po to, by tańcząc nie- przerwanie wydrzeć pochodnię z rąk lamy. Kiedy dotarła do pira- Powrót do Szangri-la 79 midy z księgami, zatrzymała się. Lamowie zwiesili głowy; w tej sa- mej chwili dziewczyna przybliżyła pochodnię niebezpiecznie blis- ko stosu. Publiczność wstrzymała oddech. Grupa Chińczyków krążąca po dziedzińcu pomiędzy Tybe- tańczykami przez cały czas śpiewała patriotyczne pieśni, wtórując wrzeszczącym głośnikom. Obserwująca wszystko zza węgla Sio- stra zacisnęła zęby. Krew pulsowała jej jak oszalała. To się nie uda, jeśli nic zostanie precyzyjnie rozegrane w czasie. A jeśli się nie uda, wszyscy będą zgubieni. Zobaczyła rozproszone grupki chińskich żołnierzy. Byli w dobrych nastrojach, cieszyli się wyszu- kanym dowcipem, jaki zrobiono prymitywnym, przesądnym Tybe- tańczykom. Z automatami na ramionach, szczęśliwi w swojej aro- gancji, przekrzykiwali Tybetańczyków, którzy coraz głośniej pro- testowali: co z ich misterium? Najwyraźniej żołnierze niczego nic podejrzewali; karabiny beztrosko zarzucili na plecy. Nawet jej własny brat stwierdził, że sprowadzenie baletu Gwardii Czerwonej i zorganizowanie przed- stawienia tuż przed procesem czterech rimpocz'e, było mistrzow- skim posunięciem. Muzyka z płyt zaczęła piszczeć rytmicznie. Niestrudzeni tan- cerze w mundurach ochoczo wywijali po scenie. Skruszeni „lamo- wie" przycisnęli teraz czoła do ziemi; dziewczyna zmarszczyła na ten widok surowo brwi i przytknęła płonącą pochodnię do stosu książek. W powietrze wzbiła się kolumna ognia, dookoła unosił się śmierdzący naftą dym, wywołując następną falę protestu. Sio- stra skuliła się; te książki były wyjątkowo cennymi kopiami Tan- dżuru i Kandżuru. Chciała wykorzystać rekwizyty, lecz obawiała się, że wzbudzi podejrzenia. „Lamowie" unieśli znad podłogi twarze, na których malowa- ły się teraz radość i wdzięczność; razem z innymi zaśpiewali pieśń maoistowskiego oświecenia. Uwolnieni na zawsze od swojej feu- dalnej i zabobonnej przeszłości zrzucali szaty duchownych odsła- niając zieleń i czerwień mundurów. Byli teraz jedną, wielką, szczęśliwą rodziną. Muzyka z głośników huczała nadal, tancerze wirowali. „Jakże szczęśliwe... Jakże pokrzepiające są słowa Mao-Ce- -Tunga. Jakże szczęśliwi... jakże radośni są ludzie, którym po- mógł... Jak cudownie... Jak cudownie..." 80 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Czterej prawdziwi rimpocz'c czekali cierpliwie w bocznym skrzydle; mieli być pod eskortą doprowadzeni na scenę, by ode- grać swą rolę w dzisiejszym przedstawieniu. Siostra nic im dotąd nie powiedziała, nie miała po prostu okazji, gdyż cały czas byli pilnowani przez dwóch uzbrojonych strażników. Wiedziała, że ma zaledwie kilka sekund. Strażnicy śpiewali, wtórując tan- cerzom i żołnierzom kręcącym się wśród publiczności. Podeszła do starców i patrząc im prosto w oczy wypowiedziała sześć tybe- tańskich słów, które starannie dobrała i których wyuczyła się na pamięć. Spojrzeli na nią zaskoczeni, ale natychmiast opuścili oczy; miała nadzieję, że zrozumieli. Żołnierze nie przestawali śpiewać. Skinieniem ręki dała sygnał. Pomalowane w chińskie wzory sztandary podniosły się i odsłoniły cztery gigantyczne tormy wy- rzeźbione z poświęconego tybetańskiego masła. Stały na wysokich postumentach - symbole czterech tradycyjnych demonów: żądzy, chciwości, gniewu i strachu. Te wspaniale rzeźby, przygotowane przez tybetańskich rzemieślników na prawdziwą uroczystość mi- sterium, poprzedniego dnia siłą im odebrano. Teraz, na widok świętych rzeźb, wśród Tybetańczyków zapadła pełna czci cisza. Tancerze ustawili się z jednej strony sceny i śpiewając pod- nieśli do góry ręce. Nadszedł czas „występu" rimpocz'c. Starcy stanęli przed swymi rodakami; dorzucono do koksownika kilka świętych ksiąg, podsycając tym samym huczący ogień. Maślane tormy zaczęły się topić, misterne wzory znikały - płomienie spra- wiedliwości pożerały symbole starej, umierającej przeszłości. Żołnierze wypychali rimpocz'e do przodu; opierali się, gdyż żar był ogromny. Maślane rzeźby lśniły rozpływając się. Nie było odwrotu. Wykorzystując moment, że nikt nie patrzył w jej stronę, Siostra wśliznęła się za ciężkie płótno kurtyny i po omacku dotar- ła do miejsca, w którym umieszczono jeden z podestów. Wes- tchnęła i popchnęła z całych sił. Torma zwaliła się wywracając koksownik. Natychmiast w nie- bo buchnęły podsycane palącym się masłem płomienie. Wszędzie unosiły się kłęby czarnego dymu, a strumienie błękitnego ognia pędziły wraz z rozlewającym się na wszystkie strony tłuszczem, aż sięgnęły wiszących jedwabnych sztandarów i portretu Przewodni- czącego. Powrót do Szangri-la 81 Tancerze i żołnierze zeskakiwali z estrady, a publiczność uciekała w panice. Czterej starcy nawet nic drgnęli. Siostra wy- chyliła się zza dekoracji i gestykulując wykrzykiwała inne tybetań- skie słowo, którego się nauczyła. Gdy ją zobaczyli, z młodzieńczą werwą ruszyli w jej kierunku. -Uciekajcie, uciekajcie, uciekajcie! - nakazywała ochrypłym szeptem, kierując ich na tyły estrady, gdzie mogli wmieszać się w tłum. Serce jej tłukło się w piersi, rzuciła się przez płomienie i zeskoczyła ze sceny. - Spróbuję uwierzyć, że nie wiesz, jak to się stało. Stał nad nią z papierosem przyklejonym do warg. Siostra na- wet nie drgnęła. Z trudem powstrzymywała śmiech. Brat zacho- wywał się jak jakiś twardziel z westernu. - Zarzuty, jakie ci stawiają, są tak straszne, że chyba nie- prawdopodobne. - Chciał ją sprowokować do mówienia, lecz na- dal milczała. - Gdyby to zależało tylko ode mnie, uznałbym to za błąd wy- nikający z zaniedbania. Obwiniłbym nasz wywiad o brak czujno- ści, co natychmiast wykorzystali ci zdradzieccy Tybctańczycy knu- jąc swój spisek. Tc posągi z masła i wszystko inne - powiedział z pogardą. Westchnął. - Sam uważałem, że balet jest dobrym po- mysłem. Próbowałaś oświecić trochę tych ciemnych dzikusów i dać im nieco kultury. I próbowałaś przysłużyć się ojcu. Ta jego... zabawa w tropienie sprawiła, że zapomniał trochę o rewolucji. Stał się zbyt miękki dla Tybctańczyków. Proces tych duchownych połączony z przedstawieniem mógł pomóc zmienić jego wizeru- nek w oczach oficerów i reszty załogi i prawdopodobnie tak by się stało. Chodził dookoła stołu i bezwiednie rozrzucał leżące na nim papiery. Były to spisy miejscowych rodzin; niezupełnie prawdzi- we, gdyż w trosce o wieśniaków wiele z tych materiałów sfałszo- wała. Ostatnią rzeczą, której by sobie teraz życzyła, było, aby jej brat w nie zajrzał. Zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób odwró- cić jego uwagę, lecz zorientowała się, że Brat myśli o czymś zupeł- nie innym i papiery w ogóle go nic interesują. 82 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - I tak by się stało - powtórzy!. Spojrzał na nią, ale odwróciła wzrok. Machinalnie ułoży! do- kumenty w równą stertę, po czym znowu ruszy! w jej kierunku. - Zdajesz sobie sprawę, że w pożarze straciliśmy odbiorniki radiowe i wiele bardzo cennych dokumentów. Nic mogę nic dla ciebie zrobić - powiedział cierpko. - To nie wygląda dobrze, prawda? Odpowiedz mi. Spójrz na mnie. Jestem teraz wyższy od ciebie rangą. Jestem kapitanem odpowiedzialnym za okupację Gjance, gdyż jestem prawdziwym rewolucjonistą, prawomyślnym i gorliwym, ponieważ postępuję zgodnie ze stówami Przewodni- czącego. Ty zaś jesteś zagrożeniem dla wszystkiego, co tu robimy. Czterech spośród najważniejszych tybetańskich duchownych by!o w naszych rękach. Rozumiesz? Mieliśmy ich! - Pochylił się nad nią. Z wściekłości aż się zaślinił. Nawet się nie przestraszyła; jego reakcja dowodziła, że odniosła sukces. Ale Brat inaczej zrozumiał jej spojrzenie - był pewien, że Siostra się boi. - Nie bój się - powiedział twardo. - Nic mogli daleko odejść, nawet jeśli im ktoś pomagał. - A co będzie ze mną Bracie? Kapitanie? - Masz wiele szczęścia, Siostro. Musisz podziękować ojcu i mnie. Ojcu za to, że przed wyjazdem odda! catą tę sprawę w moje ręce, a mnie za wyrozumiałość i uczciwość. Obawiałem się, że Rada Rewolucyjna będzie głosowała za natychmiastową egzekucją. - No tak, Rada Rewolucyjna. - Byłoby inaczej, gdyby nie nasze wstawiennictwo, gdybyś nie by!a córką najwyższego dowódcy. Jeszcze dzisiaj stałabyś się po- karmem dla robaków. Tutaj. Rozstrzelana na miejscu. - Tak, dziękuję ci Bracie. - Tym razem mówiła szczerze. Miał rację. Wykazał w końcu trochę uczuć rodzinnych i resztki człowie- czeństwa. - Jak sobie życzysz. Lecz nie podoba mi się twoja postawa. Jest bardzo nierewolucyjna. - Chyba będę musiała nad sobą popracować. - Będziesz musiała się zmienić dla swojego własnego dobra. - Zapalił kolejnego papierosa, odchyli! klapę namiotu i wyjrzał na zewnątrz. - Wierzę, że uda się ciebie jeszcze uratować, lecz po- trzebna ci dyscyplina. Odwrócił się i spojrzał jej w twarz. - Zadba- Powrót do Szangri-la 83 lem o to. Zostaniesz odesłana do Pekinu w celu reedukacji. Trzeba odbudować twoje praworządne myślenie. Strach ścisnął jej serce, robiła jednak wszystko, aby nic po sobie nic pokazać. Beznamiętnym wzrokiem spojrzała w twarz brata. - Oczywiście. - Będziesz publicznie potępiona. - A więc wystawię się na potępienie, Bracie. - Widzę, że nic traktujesz tego z należytą powagą. - Ależ tak, źle mnie zrozumiałeś Bracie. Traktuję to bardzo poważnie. Bardziej, niż możesz przypuszczać. Pochylił się nad nią jak kiedyś, gdy byli dziećmi i obmyślali psotę. Zmiana taktyki. - Gdzie oni są? -wyszeptał. - Nic wiem, Bracie - powiedziała spoglądając szczerze i bła- galnie. - Taka jest prawda. Nie mam pojęcia, gdzie oni są. Przez dłuższą chwilę uważnie badał jej twarz, potem chrząk- nął i wyszedł z namiotu. * * * Niedaleko Gjance, w zagrodzie pomiędzy plotami, budynkami gospodarczymi i namiotami kilku młodych mężczyzn zdejmowało z grzbietów jucznych zwierząt zwinięte w rulony dywany; ukryci w nich byli czterej starcy. Kiedy lamowie stanęli już na nogach, podano im gorącą herbatę z masłem i prażony jęczmień. - Kim była dziewczyna, która nas uratowała? - zapytał naj- starszy, kiedy tylko przełknął pierwszy łyk. - Co się z nią stało? - My nic nie wiemy, Drogocenny - powiedział młody męż- czyzna o podłużnej twarzy; pochylił głowę, a ręce złożył jak do modlitwy. - Dostaliśmy instrukcje, aby was przewieźć w bezpiecz- ne miejsce. Mieliśmy bardzo mało czasu. - Jesteśmy wam bardzo wdzięczni - powiedział drugi rim- pocz'c, podnosząc do ust parujący, słonawy napar. - Wam i wa- szym rodzinom. Słysząc to stojące kilka kroków dalej kobiety i dzieci padły na ziemię; ich twarze aż się pomarszczyły od uśmiechów. Nie kryli radości, że oto są wśród nich czterej „dostojni". Szare dotychczas 84 Eleanor Cooney, Daniel Alticri chmury gwałtownie pociemniały, lecz ciągle jeszcze nie sypały śniegiem. - Czujemy się za nią odpowiedzialni. - Nie wiemy Drogocenny, co się z nią stało - powiedział mło- dy mężczyzna rozkładając szeroko ręce. - Nam tylko kazano za- brać was w bezpieczne miejsce. - Musimy się dowiedzieć, co się z nią stało - powiedział naj- starszy rimpocz'e. - Zjedzcie coś i pójdziecie czegoś się o niej do- wiedzieć. Czyją przyłapano, czy nie. Wtedy zadecydujemy, co da- lej robić. - Uśmiechnął się. - Teraz będziecie bezpieczni. Nie zwrócą uwagi na jeszcze dwóch czy trzech chłopów prowadzących zwierzęta. Za zgodą Brata Siostra opuściła namiot bez zbrojnej eskorty. Mieszkańcy Gjance lubili ją, bo wielokrotnie okazywała im współ- czucie, Brat więc uznał, że najlepiej będzie nie prowokować, nie ryzykować jakichś niespodzianek; powinna jak najszybciej opuścić miasto. Siedziała obok Brata prowadzącego dżipa, za nią dwóch młodych mężczyzn z eskorty - policjantów Kuansi w cywilnych ubraniach. Samochód podskakiwał na głębokich koleinach w wą- skiej uliczce między rozpadającymi się, pobielonymi wapnem mu- rami Gjance. Jechali najwyżej pięć minut, kiedy brat skręcił przy ślepym zaułku; to, co zobaczył, zupełnie go zaskoczyło. Wokół wielkiego wozu transportowego, który miał ich przewieźć na od- ległe lotnisko w Lhasie, stał tłum ludzi. Brat nacisnął hamulec, dżip zapiszczał, ześliznął się na pobocze, omal się nie przewrócił, zadygotał raz jeszcze i wreszcie się zatrzymał. Brat ponownie włączył silnik i nie zdejmując dłoni z klakso- nu przeciskał się wolno przez ludzką ciżbę. Panowało ogromne zamieszanie. Chińscy żołnierze próbowali rozpędzić ludzi, lecz tłum był zbyt duży. Obecność Tybetańczyków zaskoczyła Brata, chociaż starał się tego nie okazać. Z kamienną twarzą przepychał się przez ciżbę. Co się tam dzieje? Przynajmniej setka Tybetańczyków blokowała uliczkę prowa- dzącą do transportera. Ludzie wcale nie byli rozwścieczeni, nasta- Powrót do Szangri-la 85 wieni wrogo, raczej podnieceni, ożywieni i dowcipkujący. Dżip przeciskał się powoli, nagle Brat dojrzał łyse głowy i charaktery- styczne kolory szat. Zaklął głośno. Cholera! Jakaś demonstracja mnichów. Rozpędzi ich. Przyspieszy! naciskając jednocześnie klakson. Ostatnie metry były niczym poruszanie się w grząskim biocie. Ludzie przypływali i naciskali, a kiedy wreszcie tłum się rozstąpił, zaskoczony Brat jeszcze raz zatrzymał dżipa. Łyse głowy i brązo- we szaty - cztery głowy i cztery szaty. Zbiegli kapłani! Spojrzał na Siostrę, ale była zaskoczona tak samo jak on. Czterej starcy szli prosto w stronę dżipa. Brat po omacku sięgnął po pistolet. Te sta- re sukinsyny mogły być uzbrojone, mogli ukryć broń pod szatami. Tymczasem kapłani stanęli między dżipem a transporterem, któ- rego silnik pracował teraz na wolnych obrotach, a z rury wydecho- wej wydobywały się śmierdzące spaliny. Kiedy zbliżyli się, tłum przywarł do dżipa. Jeden z tych starych mężczyzn podniósł rękę i ludzie natychmiast się uspokoili. Brat skinął na dwóch ubranych po cywilnemu policjantów; w mgnieniu oka, trochę nerwowo chwycili za broń. Brat wyszarpnął pistolet z kabury i strzelił w po- wietrze. Nie poczuł się jednak wcale bezpieczniej. Stary człowiek, który wcześniej uciszył tłum, opuścił teraz rę- kę i przemówił. - Chińscy żołnierze - powiedział czystą chińszczyzną. - Przy- szliśmy po dziewczynę. Brat opuści! pistolet i wycelował w mnicha. Starzec złożył rę- ce w geście modlitewnym, który równie dobrze mógł być gestem pojednania. Siostra siedziała sztywno, nie mając nawet odwagi odetchnąć. Rimpocz'e posłał jej uśmiech, taki ciepły i jasny, że jak małe dziecko poczuła pod powiekami łzy. Dłoń Brata zacisnęła się nerwowo; lufa pistoletu znalazła się o kilka cali od twarzy ka- płana. - Proszę mi wybaczyć - powiedział stary człowiek, ciągle się uśmiechając. - Nie użyłem właściwych słów. Chciałem powie- dzieć, że przybyliśmy z^powodu tej dziewczyny. Chcemy wrócić i stanąć przed sądemrIZawierzyć waszemu miłosierdziu i wyznać swoje winy. Twarz Brata poczerwieniała, a na czole ukazały się żyły. Jego palec jeszcze mocniej zacisnął się na cynglu. 86 Eleanor Cooncy, Daniel Alticri - Na kolana, wszyscy czterej, zaraz - rzucił przez zaciśnięte zęby. Ręka zaczęła mu drżeć, nigdy dotąd nie celował z tak bliska do człowieka. / - Na kolana, ręce na głowy! - krzyczał wściekły z powodu swego własnego niezdecydowania. Machnął groźnie pistoletem. - Reszta do tyłu! - Tłum zaczął hałaśliwie protestować, więc Brat ponownie wycelował w powietrze. Między bielonymi murami roz- legł się huk wystrzału. Jeszcze jeden. Wrzaski tłumu zmieniły się w niespokojny pomruk. Czterej starcy posłusznie, choć z trudem uklękli. Siostra z ca- łych sił powstrzymywała się od głośnego płaczu. Poczuła, że rodzi się w niej jakieś nowe uczucie. A nie był to ani strach, ani przera- żenie gwałtownością brata. Nie umiała tego nazwać, to coś płynę- ło do niej od tych starych mężczyzn, coś tajemniczego, starszego niż czas; strumień niezwykłej mocy, odgradzający ją od nędzy i niebezpieczeństwa. Zaczerwieniona twarz brata i rewolwer w je- go dłoni były zupełnie bez znaczenia. Z lękiem rozejrzała się do- okoła. Gdzie ona się znajduje? Rimpocz'e klęczeli z pochylonymi twarzami i modlili się nie zwracając uwagi na wyciągnięty rewolwer Brata. Brat był przeko- nany, że są na jego łasce, lecz ona, w tym nowym, dziwnym stanie wyższej świadomości zrozumiała, że tak naprawdę działo się tu coś innego i zrobiło jej się go żal. Było tysiąc powodów po temu, aby dała upust napływającym łzom, powodów o wiele ważniej- szych niż to, co działo się w tej chwili, lecz zdławiła je w sobie. Brat podniósł pistolet i jeszcze raz wystrzelił w powietrze. -1 skończcie z tą cholerną modlitwą! - ryknął. Umilkli. Drugi ze starców uniósł do góry prawą dłoń i roz- chylił palce - ukazał się przepiękny wizerunek sakralnej konchy. Potem uniósł drugą dłoń i otworzył ją jak rozwijający się kwiat, odsłaniając obraz pary oczu. Były to zwyczajne tatuaże, lecz wykonane z takim artyzmem, że te oczy zdawały się wpatry- wać w Brata jak żywe. Pozostali kapłani zaczęli się znowu mo- dlić. - Opuść ręce starcze. Dostaję gęsiej skóry, gdy na to pa- trzę - rozkazał Brat, wymachując bronią. Zdał sobie nagle spra- wę, że jego głos jest drżący i słaby. - Zastrzelę was. Przysięgam, że zastrzelę wszystkich czterech, jeśli nie zamilkniecie. Natychmiast. Powrót do Szangri-la 87 Opuścić ręce. - Tatuaże byty przerażające, ale nie tak bardzo jak wzrok kapłana; te oczy nad wyraz ożywione i przejrzyste w po- marszczonej starej twarzy. - Dowiedzieliśmy się, że dziewczyna ma być stąd wywiezio- na - odezwał się rimpocz'e. - I jeśli nie chcecie zabrać nas za- miast niej, to chcemy jej towarzyszyć. Chcemy także, aby to, co ją czeka, spotkało i nasze stare, kruche ciała. Tak będzie sprawie- dliwie. - Tak będzie sprawiedliwie - zgodził się Brat. Odwrócił się do eskortujących policjantów. - Zabierajcie tych czterech na tył ciężarówki, niech jadą razem z wojskiem. Skoro tego sobie życzą, polecą do Pekinu razem z moją skompromitowaną siostrą. Upo- korzymy tych czarowników na wielkim zgromadzeniu na środku Placu Tienanmcn. Kapłani wdrapali się na ciężarówkę i płócienna klapa zosta- ła opuszczona. Brat i Siostra wsiedli do kabiny, tuż obok oniemia- łego kierowcy; Siostra siedziała między mężczyznami. Droga na lotnisko położone nieopodal Lhasy była długa. Siostra zagłębiła się w pełnej zadumy ciszy. Brat podświadomie czuł jej spojrzenia, kiedy jednak odwracał głowę, umykała wzro- kiem. To dziwne, pomyślał. Nie było w niej złości czy urazy, jak to zdarzało się dawniej. Było to coś nowego i niepokojącego. Czuł, że coś się zmieniło. Znał Siostrę od tylu lat, a okazało się, że nie wie o niej nic. I wydawało się, że ona go także nic zna. Przygląda- ła mu się badawczo, jak gdyby był interesującym nieznajomym spotkanym w autobusie lub na ulicy. Zaczął mówić, gdyż poczuł, że ta pustka go przeraża. Od wy- jazdu z Gjance upłynęło już wiele godzin, a on na dziesiątki róż- nych sposobów tłumaczył, jak bardzo nie chciał wydania rozkazu natychmiastowej egzekucji i jaka powinna być wdzięczna za oszczędzenie jej, za danie szansy reedukacji, za łaskę, jaką w swej ojcowskiej dobroci okazali jej Przewodniczący i rewolucyjna spo- łeczność. Palił papierosa za papierosem i wygłaszał tę swoją lita- nię, przerywając od czasu do czasu wybuchami wspaniale ode- granego wzruszenia. Przeplatające się w jego tyradzie słowa bra- terskiej miłości i potępienia doskonale dopasowywały się do nie- równości drogi, którą jechali. 88 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri Papierosowy dym, kwiecista przemowa Brata i poobijane kości sprawiły, że Siostrę rozbolała głowa. Nie to ją jednak niepo- koiło, raczej dziwne nawet dla niej samej starania, aby oszczędzić uczucia Brata. Ale nic potrafiła inaczej. Czuła ogromną litość a nawet miłość dla Brata i chciała go ustrzec przed zobaczeniem siebie takim, jakim był w istocie. Nic umiała już go nienawidzić. Czuła się tak, jak gdyby nagle zrzuciła z siebie stary, brudny płaszcz. Wystarczył tamten przelotny uśmiech starego kapłana. To nowe uczucie nie opuszczało jej od tamtej chwili. Co za ironia, pomyślała, siedzieć tutaj i wysłuchiwać gadaniny Brata o dorasta- niu, reedukacji i wymazywaniu zła. Biedny Brat. Znowu poczuła napływające łzy i odwróciła głowę. Obserwowała przesuwające się za brudną szybą kabiny ciem- nobrązowe skały. Daleko przed nimi, z bezbarwnej monotonii wy- rastały szare, jakby przezroczyste góry. Kabina ciężarówki oddzie- lona była od reszty ciężką brezentową zasłoną, lecz obecność tych starców, siedzących tam między żołnierzami, była nieomal nama- calna. Panowała cisza; nie było słychać zwykłego przekomarzania się żołnierzy ani śpiewów. Potrafiła to sobie wyobrazić: żołnierze, nieopierzone, aroganckie młodziki, niektórzy niespełna siedem- nastoletni, nagle poczuli się dziwnie nieswojo i w milczeniu gapi- li się na kapłanów, z których każdy był co najmniej cztery razy starszy od nich i posiadł mądrość całego świata. Pięćdziesiąt mil za Gjance chmury zasnuwające niebo, szare i groźne, opadły nisko. Powietrze było ciężkie, a spod kół nie unosiły się już tumany kurzu. Kiedy zbliżali się do długiego, pła- skiego brzegu jeziora, krajobraz nagle się zmienił. Okrążyli nagie skały i zarośla i przejechali obok porozrzucanych resztek niezwy- kle pięknego, wiekowego cz'ótenu. Zawsze uważała, że takie stare rzeczy były nieskończenie piękne, lecz teraz, po raz pierwszy w życiu zrozumiała, dlaczego. Nagle miała wizję; zobaczyła świat pierwiastków w różnych sta- nach skupienia, świat ciągle materializujący się i dematerializują- cy. Podobnie jak myśl, lecz o wiele wolniej. A zatem trwałość jest iluzją. Wiedziała, że Brat nie zobaczył nic więcej ponad stertę roz- sypanych kamieni i złuszczonego pozłotka, ale zamilkł i Siostra zastanawiała się, czy przypadkiem nie odczytał jej myśli. Powrót do Szangri-la 89 Lecz jego uwagę przyciągało coś innego. Dostrzegł coś, cze- go Siostra jeszcze nie zauważyła: żołnierzy i kilka dżipów na tle niezmierzonego krajobrazu. Kierowca zacisnął ręce na kierownicy, pod kołami zachrzę- ściły odłamki rzeźbionych kamieni modlitewnych zburzonego muru mani. Brat i Siostra, trzymając się kurczowo deski rozdziel- czej, podskakiwali na twardych siedzeniach. Ciężarówka drżąc i pojękując stoczyła się w zagłębienie terenu. Wizja zniknęła i Sio- stra zobaczyła żołnierzy. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Brata; jego czoło pokryły zmarszczki, widać czymś się niepokoił. Nie sfodzie\yaf się żadnych żołnierzy. Nie rozumiał, co to znaczy. Chińscy żołnierze ustawieni w poprzek odludnej drogi mogli zna- leźć się tutaj z wielu powodów. Mogli być po prostu częścią roz- proszonego oddziału, mogli się zatrzymać z powodu awarii silni- ka lub była to zwyczajna blokada drogowa. Ale mogło to znaczyć coś zupełnie innego. Ciężarówka rozpoczęła powolną wspinaczkę na szczyt. Wiadomość o przewożeniu córki generała Czanga na lotni- sko w pobliże Lhasy nadawana była na wszystkich kanałach radio- wych, mało jednak prawdopodobne, by zdążono już podać wiado- mość o schwytaniu czterech kapłanów. A może to generał powró- cił z polowania na skarb, aby zobaczyć córkę przed odjazdem. Lecz ta możliwość także nie spodobała się Bratu. Miał nadzieję, że będzie jedynym dowodzącym w tej akcji. Ciężarówka dotarła do końca wąwozu. Żołnierze nie byli złudzeniem i Brat natychmiast się zorientował, że to nie przypad- kowo zebrana gromada. Stali dwuszeregiem w poprzek skalistego szlaku, za nimi dostrzegł trzy pojazdy, a obok nich kilku oficerów i urzędników cywilnych. Zaklął. To była blokada. Ciężarówka z piskiem zahamowała tuż przed uzbrojonymi żołnierzami. Siostra zobaczyła, że Brat głęboko odetchnął, wy- prostował się i przybrał spokojny wyraz twarzy. Domyśliła się, że jego plan komuś ważnemu wyraźnie nie odpowiadał. Potem do samochodu zbliżyli się dwaj wyżsi rangą oficerowie; Brat zrozu- miał, że jest bezsilny. - O co chodzi? - zapytał wychylając się przez popękane, wi- nylowe okno. 90 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Nawet nie odpowiedzieli. Jeden z żołnierzy podszedł do skrzyni ciężarówki. Usłyszeli, jak odchyla brezentową klapę i za- gląda do środka, gdzie siedzieli żołnierze i więźniowie. Potem wrócił okrążając ciężarówkę i szepnął coś do kolegów. Oficerowie przez kilka minut oglądali ciężarówkę, ich buty chrzęściły na ka- mienistym podłożu. Jeden z nich podszedł do okna, przy którym siedział Brat, drugi stanął po stronie kierowcy. - Proszę o dokumenty - powiedział uprzejmie. Kierowca za- czął szperać w pełnej szpargałów ładownicy, która wisiała na drzwiach. Siostra siedziała spokojnie. Drugi oficer także milczał. Brat miał ochotę się odezwać, lecz coś w zachowaniu mężczyzn po- wstrzymało go. Nie było z kim rozmawiać. Oficerowie odeszli na bok i dłuższy czas oglądali dokumenty. Słychać było tylko wiatr i dochodzące z tyłu sporadyczne, niespokoj- ne szurnięcia żołnierskich nóg. Nagle Siostra usłyszała świszczący oddech Brata i poczuła litość; wiedziała, że Brat ma świadomość, że oto w obecności swoich żołnierzy utracił twarz. Doświadczyła nowe- go, skomplikowanego uczucia - umiała czytać myśli innych ludzi, lecz dziwne, nie umiała rozszyfrować mężczyzn, którzy sprawdzali ich dokumenty. Byli bez wyrazu, całkowicie przed nią zamknięci. Wiedziała, że dokumenty były w zupełnym porządku, nawet jeśli nie zaznaczono w nich rodzaju ładunku. Mogli być wysokie- go szczebla oficerami z Departamentu do Spraw Granic, policji wojskowej lub może nawet oficerami wywiadu, w każdym razie na pewno byli z Pekinu. Kimkolwiek byli, ich zachowanie wzbudzało lęk. Brat nie potrafił ukryć niepokoju. Siedział niezdolny do naj- mniejszego ruchu. Zdenerwowany kierowca grzebał w ładownicy, przedstawiając kolejne ostemplowane papiery. Każdy kawałek wyjmowany z brudnej koperty był rozwijany, podawany dalej, roz- kładany na masce ciężarówki, dokładnie badany i odkładany. Nie- które dokumenty oglądano kilkakrotnie. Jeden z oficerów robił notatki w małym notesiku. Siostra czuła, że cierpliwość Brata szybko się wyczerpie. Kiedy skończyli z dokumentami i podali je kierowcy przez okno, oficerowie wyraźnie spuścili nieco z tonu. Jeden z nich pod- szedł do kabiny od strony Brata, otworzył drzwiczki i gestem za- prosił go na zewnątrz. Powrót do Szangri-la 91 - Mamy więźniów - ze złością powiedział Brat, lecz oficer mu przerwał. - Tak, kapitanie Czang. Wiemy. Nasze gratulacje. Pekin jest zadowolony. Nawet bardzo zadowolony. - Potem uśmiechnął się. -1 mamy specjalny rozkaz, dla pana i pana więźniów. Proszę nam towarzyszyć. Zdumiony Brat zawahał się tylko przez moment, po czym wysiadł z ciężarówki. -5- Samotny pielgrzym w przybrudzonych szatach, nie zwracając uwagi na blokadę drogi, wznosił ręce i modlił się przy rozkruszo- nym murze mani. Spojrzenie Siostry spoczywało na nim, jak dłu- go tylko było to możliwe; z dużą prędkością oddalali się od jezio- ra. Nawet kiedy był już poza zasięgiem jej wzroku, widziała go oczami wyobraźni. Samochód zostawiał za sobą kłęby kurzu. Wiszące nad nimi ciężkie niebo ciągle wydawało się groźne, do tego wzmógł się wiatr, trzepocząc ich luźnymi ubraniami. Jechali około godziny, nikt się nie odzywał. Siedzący obok niej Brat skulił się w przesło- niętym szybą ochronną kącie, znosząc wstrząsy z kamiennym spo- kojem. Nim wsiadł do dżipa, podciągnął spodnie w taki sposób, w jaki robił to, kiedy czuł się ważny. Była pewna, że spodziewa się teraz kolejnego awansu. Siostra, zmęczona czytaniem w myślach Brata jak w otwartej księdze, przymknęła na chwilę oczy. Kiedy je otworzyła ponow- nie, dżip zbliżał się do pustego lotniska; jedyny stojący tam samo- lot nie przypominał żadnego z widywanych przez nią wcześ- niej. Przez brudną szybę wpatrywali się w ten dziwny aeroplan. Przycumowany jasnoczerwonymi bloczkami i żółtymi linami napi- nał się i wykręcał na wietrze, odchylał się do tyłu i przysiadał na zadzie, kierując nos w stronę nieba. Samolot wydał jej się sennym marzeniem, usiłującym coś jej powiedzieć. Lśniący, błyszczący, potężny. Był to stary, przedwojenny sa- molot, na tle ciemnego krajobrazu elegancki i ekscentrycznie sty- Powrót do Szangri-la 93 Iowy. Olbrzymie osłony silników przesunięte były od przedniej krawędzi skrzydeł w charakterystyczny sposób, trójzębny ogon nadawał mu wygląd amfibii. Przywodził na myśli jakiś wielki srebrny pęcherz pławny. Zupełnie jakby ktoś ukrył będący w do- skonałym stanie samolot z lat trzydziestych i całkiem niedawno zabrał ten wyjątkowo rzadki eksponat muzealny i dla większego kontrastu postawił go na odległym i brudnym lotnisku. Zastanawiając się nad tym instynktownie popatrzyła na czte- rech rimpocz'e stłoczonych w transporterze wyprzedzającym te- raz dżipa. Siedzieli w milczeniu. Ramionami opletli kolana przy- kryte brudnymi szatami. Pojedyncza jasnoczerwona gwiazda na kadłubie oznaczała, że jest to samolot chiński, nie było jednak widać numerów ani wojskowych znaków rozpoznawczych. Pod silnikami dostrzegli wymyślnie rozgałęzione przewody i rurki, jak gdyby samolot przy- stosowany był do lotów na dużych wysokościach i w terenach gó- rzystych. Może to samolot prywatny? Albo luksusowy środek trans- portu wysokich urzędników? Może pojazd do szybkiego prze- mieszczania się? Może należał do wywiadu wojskowego? Czekając w dżipie, jakieś sto stóp od samolotu, mieli sporo czasu, aby mu się przyglądać i podziwiać. Od dziesięciu minut od- bywała się jakaś narada między urzędnikami a kierowcą transpor- tera osobowego, wiozącego czterech Tybetańczyków. Ci ostatni siedzieli w ciszy, jakby nie czuli wiatru ani unoszącego się pyłu. Jako pierwszych wyprowadzono właśnie czterech rimpocz'e. Kiedy dotarli do samolotu, padli na twarze na kamienistą ziemię, po czym spokojnie zaczęli się wspinać po schodkach, jak gdyby la- tanie samolotami było dla nich chlebem powszednim. Następnie zaproszono na pokład Brata i Siostrę. Brat był spokojny i wynio- sły. Najwyraźniej schlebiało mu, że specjalnie dla niego przysłano ten niezwykły, imponująco wyglądający samolot. Długa, wąska kabina zaskoczyła ich luksusowym wyposaże- niem, dalekim od wojskowej monotonnej surowości, do której przywykli. Wnętrze było wyciszone i pachnące. Wszystko było co- raz bardziej tajemnicze. Siostra przebiegała wzrokiem po wielu osobliwych przedmiotach, często spoglądając w kierunku rim- pocz'e, siedzącym w części ogonowej samolotu na długiej, wyście- 94 Eleanor Cooney, Daniel Altieri łanej kanapie, a potem w kierunku ich strażników, by znów po- wrócić do oglądania otoczenia. Ten zbytek był zupełnie niepo- dobny do luksusu, jakim otaczała się chińska biurokracja wyso- kiego szczebla, której dobry smak sprowadzał się do wszechobec- nych popielniczek i kwadratowych wyściełanych krzesełek, po- krytych białymi kilimkami. Tu było zupełnie inaczej. Panująca at- mosfera i zgromadzone przedmioty przywodziły na myśl inne, odległe czasy. Wszystkie siedzenia pokryte były jedwabną tapi- cerką w różnorodne wzory i tak ustawione, że pasażerowie sie- dzieli twarzami do siebie, mając przed sobą małe bambusowe i ratanowe stoliki pokryte laką. Na stolikach stały lampy z perga- minowymi abażurami. Podłoga na korytarzach i w przejściach między fotelami pokryta była ciepłym wełnianym dywanem o orientalnych wzorach w kolorach błękitu i czerwieni. Pasowały do niego zasłonki w oknach. Stały też delikatne wiklinowe krze- sełka z poduszeczkami z wzorzystego jedwabiu; gdyby ktoś nie chciał zająć zwykłego miejsca. Z tyłu samolotu, naprzeciwko czterech starych mnichów sie- działo sześciu sztywno wyprostowanych chińskich żołnierzy. Kola- nami mocno przytrzymywali karabiny oparte o podłogę. Zupełnie nie pasowali do tego miejsca. Brat zajął swe miejsce z miną, jakby całe życie latał takimi sa- molotami, naprzeciwko usiadła Siostra. Brat zwrócił się do oficera: - Byłbym mocno zobowiązany, gdybym się dowiedział, komu zawdzięczam ten wielki honor. I zaoszczędzenie nam dalszej jaz- dy do Lhasy. Jestem za to naturalnie niezwykle wdzięczny. - W tej chwili nie możemy panu nic powiedzieć, kapitanie Czang. - Lecz... - Brat roześmiał się z przymusem - ...jestem prze- cież oficerem. Muszę wiedzieć. - Oczywiście. Jesteśmy świadomi tego, a i rozkaz pisemny mówi o tym wyraźnie. Lecz musi pan wykazać cierpliwość. Mężczyzna był wprawdzie sympatyczny, ale mówił takim to- nem, jakby jego ranga była wyższa, niż wskazywał to jego znoszo- ny, wyblakły mundur. - Ten samolot... - zaczął znowu Brat niepewnie. - Musi pan okazać cierpliwość, kapitanie. To wszystko, co mogę powiedzieć. - Mężczyzna nadal był uprzejmy, lecz nieugię- Powrót do Szangń-la 95 ty. Stato się jasne, że Bratu nie uda się zmusić tamtego do potrak- towania go jak równego sobie. -Ależ ja jestem wysokiej rangi członkiem Ludowej Rady Re- wolucyjnej Regionu Autonomicznego. Jestem wtajemniczony we wszystkie sprawy - powiedział nic kryjąc już rozdrażnienia. Sio- stra znała ten ton bardzo dobrze. - Możliwe. Tym bardziej powinien pan lepiej od innych zro- zumieć potrzebę utrzymania pewnych spraw w tajemnicy. Z pew- nością dlatego kształcąc naszą kadrę przwiązujemy taką wagę do ćwiczenia cierpliwości. Czy słyszał pan o Centralnym Departa- mencie Łączności z Zagranicą, kapitanie? - Mężczyzna wpatry- wał się w chłopca surowym wzrokiem, podobnie jak czynił to ge- nerał, kiedy syn przekraczał pewne granice. - Oczywiście. Wywiad. - Brat był wyraźnie pod wrażeniem. - Doskonale, kapitanie. Więc musiał pan także słyszeć o Sek- cji Bezpieczeństwa Politycznego. - Oczywiście. - Ton głosu jednak zdradzał, że to wcale nie było takie oczywiste. - To sprawa kontrwywiadu. - Rozumiem. Problemy z okupacją - przyszedł z pomocą Brat. - Tak, wielkie problemy - powiedział mężczyzna nachylając się znowu. - A pan - doda! z powagą - może nam bardzo pomóc. Lecz wszystko w odpowiednim czasie, gdy będziemy bliżej Chin. Patrzył znacząco na Brata przez kilka minut, jak gdyby pro- sił jego, kolegę oficera, o zrozumienie. W odpowiedzi Brat skinął potakująco głową. - Rozumiem. - Wspaniale - mężczyzna zmieni! nagle temat. - Myślę, że zechce pan teraz trochę odpocząć. Jeśli pan sobie życzy, po star- cie może pan dostać gorącą herbatę i biszkopty. Czeka nas długi lot. -Ale ten samolot... - raz jeszcze spróbował Brat, lecz wyda- wało się, że mężczyzna już go nie słyszy. Podniósł się i przeszedł na drugi koniec kabiny. Siostra dostrzegła na twarzy Brata lekki rumieniec upokorzenia. Poczuła ulgę, że nie powiedział nic wię- cej, tylko ponury usadowił się na swoim miejscu i oglądał przez małe okienko ciemny krajobraz. 96 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Jeden z eskortujących żołnierzy przechodził korytarzem, spuszczając nieprzezroczyste rolety pod okiennymi zasłonkami. Schody zostały złożone, a pokrywy luków szczelnie zamknięte. Potem Siostra usłyszała dochodzące z zewnątrz komendy poprze- dzające start. W chwili gdy silniki osiągnęły wysokie obroty, blocz- ki zostały odsunięte, a liny cumujące zwolnione. Wiatr chyba wzmógł się znacznie, gdyż samolotem bardzo trzęsło. Niestety nie mogli już obserwować tego, co dzieje się na zewnątrz. Domyśliła się, że był to następny środek ostrożności. Samolot był już teraz na pozycji startowej. To nie mógł być łatwy start. Nawet przy najlepszych warunkach pogodowych nie lubiła latać, lecz co mogła zrobić w tej sytuacji? Nie było wyjścia. W sytuacji, nad którą nie masz kontroli, jesteś zdany na łaskę swojej własnej adrenaliny. A najwyraźniej, począwszy od Gjance, nie miała kontroli nad niczym. Wszystko było teraz w rękach sił wyższych. Poczuła, że samolot przyczaił się niczym kot do skoku, po czym nastąpił atak silników. Potoczyli się, z początku powoli i ostrożnie, przyspieszając nagle, kiedy pilot otworzył przepustni- cę. Odnosiło się wrażenie, że rozpadną się na kawałki na tych ko- leinach, kamieniach i kępach trawy, które umykały spod ich kół. Byli teraz podobni do wielkiego, tłustego ptaka, podskakującego i odbijającego się na swych nogach wzdłuż pasa startowego; przez chwilę samolot był w powietrzu, po czym upadł w dół, na twardą ziemię. Silniki pracowały teraz pełną parą, jęki turbiny przeszły w ryk. Po przeciwnej stronie przejścia siedział sztywno wyprostowa- ny Brat. Kostki jego mocno zaciśniętych na oparciu fotela dłoni zbielały pod napiętą skórą. Obawiała się nawet, że może rozerwać paznokciami delikatny materiał. Próbowała przypomnieć sobie, jak długi jest ten pas starto- wy. Zapamiętała niezbyt odległe głazy i krzaki, wznosili się jesz- cze o wiele za nisko, a więc nie opuścili pasa startowego. Gdzieś kiedyś słyszała, że tu, na płaskowyżu, powietrze jest rzadsze, w związku z tym samolot potrzebuje o wiele więcej czasu, aby się unieść. Przyjrzała się siedzącym obok, lecz nic nie wyczytała z ich pozbawionych wyrazu twarzy. Zamknęła oczy i starała się wyłą- czyć myśli. Powrót do Szangri-la 97 Prawic nagle wstrząsy ustały i ruch stał się niesamowicie gładki. Rozstawali się z ziemią i zaczynali piąć się w górę; jej ple- cy wciskane były w oparcie fotela. Musieli właśnie przechodzić przez niski pułap chmur, obserwując zmiany kąta padania światła przedostającego się spoza rolety okiennej, odgadła, że się wzno- szą, potem weszli w długi przechyl; słońce pozostało gdzieś pod nimi. Przyglądała się sznurkowi zwisającemu ze stołu pod zupełnie nieprawdopodobnym kątem. Była to jej jedyna wskazówka co do kierunku ich skrętu, gdyż umysł nie był zdolny powiedzieć, co od- czuwało jej ciało. Zaczęło jej się kręcić w głowic, pewnie poczuła- by się o wiele lepiej, gdyby tylko mogła wyjrzeć na zewnątrz, lecz odpięcie rolety mogło zwrócić uwagę żołnierzy. Miała wrażenie, że trwało to wieki, nim samolot wyrównał lot. Zawroty głowy ustąpiły, uderzenia serca stały się wolniejsze. Góry wznoszące się stromo z tego wysoko położonego płaskowy- żu sprawiały, że starty samolotów były tutaj ryzykowne, pomyśla- ła, lecz widać mamy zręcznego pilota. I była to ostatnia myśl, nim zasnęła snem ciężkim, jakby narkotycznym. Nic jej się nic śniło, a kiedy się zbudziła, roleta była już zaró- żowiona światłem padającym z zewnątrz. Na jej policzku odcisnął się wzór materiału obiciowego, a w kącikach ust zebrała się ślina. Jak długo była pogrążona we śnie? Wiedziała, że to musiały być całe godziny. Chyba nic jej się nic śniło, lecz wiedziała, że dźwięk silników towarzyszył jej przez cały czas. I coś jeszcze się zmieniło; coś co spowodowało, że się zbudziła. Oczy miała otwarte, lecz ciągle jeszcze nic rozbudziła się do końca. Zachowała spokój i słuchała. W ryk silników wplatał się jakiś inny dźwięk. Tony, głębokie i dźwięczne, na granicy słyszal- ności, połączone z szumem silników tworzyły dziwne akordy. Na- gle rozpoznała te dźwięki, była to modlitwa czterech rimpocz'e - nieharmonijne diapazony i zmienne rezonanse, wibrujące głębo- ko, gdzieś w rdzeniu jej kręgosłupa, w całym jej jestestwie. Mało prawdopodobne, by któryś z tych starców widział kiedykolwiek samolot z bliska, a już na pewno żaden z nich nigdy nim nie la- tał. Usiadła prosto i przeciągnęła zdrętwiałe nogi. Spojrzała na Brata i aż się przeraziła. Siedział dokładnie w takiej samej pozy- 98 Eleanor Cooney, Daniel Altieri cji jak wtedy, kiedy zamknęła oczy i zasnęła. Miała wrażenie, że nie poruszył się i nie zamknął oczu przez całą noc. Jego spojrze- nie wlepione było w żołnierzy siedzących na kanapie i opartych o siebie. Ich broń leżała pod nogami niedbale rzucona na czer- wony dywan. Brat wyraźnie czekał, aż Siostra się obudzi; gdy tylko się po- ruszyła, spojrzał jej w twarz i powoli uniósł roletę, posyłając jej w tym samym momencie wymowne spojrzenie. Uniosła swoją i wyjrzała za okno. Spojrzeli na siebie. W pierwszej chwili nie mo- gła zrozumieć, co właściwie zobaczyła. Palce Brata powoli powędrowały w kierunku biodra i zaczę- ły odpinać zatrzaski kabury. Powoli wyjął pistolet; trzymał go ni- sko, poza zasięgiem wzroku żołnierzy. Była przerażona, nigdy wcześniej nie widziała na jego twarzy takiej wrogości. Brat raz jeszcze zerknął na pistolet i zamarł. Kiedy znowu na nią spojrzał, miał twarz dziwnie spokojną, pozbawioną wyrazu. Podniósł broń i wycelował prosto w Siostrę. Zamknęła oczy, w głowie miała pustkę. Nim krzyknęła, rzucił jej pistolet na kolana. Dopiero po chwili spostrzegła, że jest jakiś wyjątkowo lekki, inny niż wszystkie pistolety wojskowe. Jeszcze takiego nic widziała. Obejrzała go do- kładnie i oddech zamarł jej w piersi. Zrozumiała teraz podniece- nie Brata. Głęboko odetchnęła. To była zabawka: wyrzeźbiona z drewna i pokryta cienką blaszką. Zostali oszukani. Nie, to On został oszukany. Ona przecież nic dla niego nie znaczyła, chociaż przed chwilą, przez ułamek sekundy, znowu poczuli się rodzeń- stwem. - Przez całą noc ani na chwilę nie zamknąłem oczu - wy- szeptał przejęty Brat; jego oczy były ciemne a źrenice rozszerzo- ne. - Nie mam jednak zamiaru znosić tego ani chwili dłużej. Zo- staliśmy oszukani. Dokądkolwiek lecimy, nie jest to ani Si-an, ani Pekin. To właśnie chciał jej powiedzieć, wskazując widok za oknem: białe, niedostępne szczyty lodowe zamiast brązowej i gładkiej płaszczyzny Chin. Nie lecieli też w kierunku wschodzącego słoń- ca. Słońce wstawało za nimi. Brat uniósł się powoli, przeciągnął się i ruszył niedbale wzdłuż przejścia. Nagle, z szybkością mangusty rzucił się na leżą- Powrót do Szangri-la 99 cą z tylu pokładu stertę karabinów. Zlapal jeden, ale pozostałe z ogromnym rumorem rozsypały się. Czterej rimpocz'e przerwali modlitwę i zaczęli chichotać. Hałas obudził żołnierzy; zaniepokojeni przecierali oczy, ale to, co zobaczyli, tylko ich rozbawiło. Śmiejąc się unieśli ręce do góry, jakby się poddawali. Rimpocz'e śmiali się teraz tak, że aż zachry- pli. Tak ich rozbawił widok Brata patrzącego na trzymany kara- bin. Wlepiał weń przez chwilę oczy, po czym z wściekłością prze- łamał broń na kolanie. To także była zabawka. Wszystkie karabi- ny zrobione były z blachy i drewna. Atrapy pomalowane tak, aby z daleka wyglądały jak prawdziwe. Z bezsilną furią rozglądał się dookoła, podczas gdy żołnierze zjednoczyli się z mnichami w ogólnej wesołości. W tej chwili drzwi do kabiny otworzyły się i stanął w nich mężczyzna, który wcześniej eskortował ich do samolotu. - Wiedziałem, że ten moment wkrótce nastąpi, przyjacielu. Nie wiedziałem tylko kiedy. - Po raz pierwszy mężczyzna odezwał się do niego tym tonem. Mówi! idąc powoli przejściem między fo- telami i podnosił rolety. Kiedy doszedł do okna, przy którym sie- dział Brat, zwrócił się do Siostry, wskazując widok za oknem: - Chyba za późno, abym miał zaszczyt zaprezentowania mu naszego świata. No cóż, wracaj na swoje miejsce przyjacielu - za- wołał do Brata po angielsku z brytyjskim akcentem. - Nad tymi szczytami mogą wystąpić turbulencje. Te góry mają ogromny wpływ na pogodę. Widzisz, mają w sobie krwiożerczego demona. Mężczyzna mówił tonem spokojnym, zupełnie niepodobnym do histerycznego wrzasku typowego dla znanych jej agitatorów. Byl to głos człowieka wykształconego na Zachodzie; jego niena- ganne maniery przypominały jej opowieści o wyrafinowanych chińskich generałach, którzy przed ścięciem ci głowy, zapraszali do wypicia z nimi herbaty. Lecz ten mężczyzna nie budził w niej niepokoju. Siostra, nie tak jak biedny Brat, niczego się nie obawiała. Chciało jej się raczej śmiać. Ulga wywołała zawrót głowy; dokąd- kolwiek podążali, na pewno nie był to Pekin - a więc wszystko w porządku. Ale gdzie się znajdowali? Co to były za góry, które tam, w dole wydobywały się z morza chmur? Karakorum, Himalaje, 100 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Hindukusz? Bezradny Brat przyglądał się jej. Oczywiście był przekonany o jej zmowie z porywaczami. Chwilowo unikała jego spojrzenia i obserwowała wysmukły cień samolotu, przesuwający się w górę i w dół po szczytach przy- pominających rząd zębów piły. * * * Późnym porankiem, kiedy Brat wreszcie przysnął, zaczęli wytra- cać wysokość. Samolot opadał niżej, niżej i jeszcze niżej tak gwał- townie, że serce Siostry łomotało ze strachu. Brat zbudził się z krótkiego, niespokojnego snu i rozejrzał dookoła, jak gdyby na sekundę lub dwie zapomniał, gdzie się znajduje. Siostra obser- wowała siedzącego w pobliżu oficera. Jego opanowanie uspoka- jało ją trochę. Nawet gdy samolot podskakiwał tak gwałtownie, że aż silniki warczały dziwnie niepokojąco, a jakieś drobne, per- gaminowe cienie skakały po podłodze i toczyły się po przejściu, twarz oficera niezmiennie pozostawała spokojna. Także rim- pocz'e trwali w stoickim spokoju, a żołnierze pozostawali nie- wzruszeni. Popatrzyła za okno, a widok sprawił, że obezwładnił ją strach. Schodzili w dół pomiędzy szczytami dwóch gór, które do po- łowy tonęły w gęstych chmurach, i manewrowali w wąskim prze- smyku między nimi. Samolot przechylił się tak ostro, że od jej strony zbliżyła się do nich masywna góra, ciężka od kamieni i lo- du. Zasłony po stronie Brata odchyliły się w stronę przejścia, kie- dy przeciwległy szczyt wyrósł nagle przed ich oczyma, aby po chwili zniknąć pod skrzydłem. - Wejście do doliny jest zawsze pewnego rodzaju sztuką - odezwał się oficer. - Lecz nasz pilot robił to wielokrotnie. Jeste- śmy w dobrych rękach. Skinęła lekko głową, wdzięczna za słowa pociechy. Ciągle ostro wychyleni opadali, podczas gdy silniki wyły, wal- cząc z prądem wznoszącym. Następnie przemknęli przez przejście i wypoziomowali lot. Pilot powtórzył swój wirtuozowski wyczyn, przechodząc w ciągu sekundy przez wąską gardziel. Siostrze strasz- liwie huczało w uszach, kiedy zobaczyła, że zbliżają się do jakiegoś płaskowyżu. Powrót do Szangri-la 101 Pod nogami poczuła ciężki, mechaniczny stukot otwieranej przegrody kadłubowej i podwozie zostało wypuszczone. Brat krzyknął: - Gdzie do diabła nas przywieźliście! Żądam informa- cji! - W jego głosie słychać było panikę. - Cierpliwości, kapitanie Czang. I proszę mi wybaczyć niewy- gody podróży. Jedno jednak muszę panu powiedzieć. Gdziekol- wiek jesteśmy, to z pewnością nic u diabła. Gdy podchodzili do lądowania, Siostra miała wrażenie, że wszystko wewnątrz i na zewnątrz samolotu utonęło w bieli podob- nej do płatków śniegu. Nie dostrzegła nic, co by wskazywało na obecność cywilizowanego świata, nawet pas startowy wyglądał po prostu jak ubite błoto. Dotknęli ziemi, zakołysali się i przeszli do gładkiego hamowania. Silniki zamilkły. Siedziała oszołomiona, w głowie huczało jej od nagłej ciszy. Siostra, Brat i czterej rimpocz'c dostali grube kaftany z kap- turami, rękawice i buty. Brat nie krył wprawdzie wściekłości, ale się nie opierał; świat za oknem iskrzył się lodem. Jeden z żołnie- rzy otworzył drzwi samolotu. Napłynęło zimne, czyste powietrze i wypełniło kabinę; po wielu godzinach hałasu i turbulencji, cisza aż dzwoniła. Siostra miała wrażenie, że jej oczy i uszy są otwarty- mi oknami i że wiatr dmucha przez nie, nie napotykając oporu i wymiatając brud ze wszystkich kątów jej umysłu. - Gdzie jesteśmy? - Bratu z wściekłości głos aż się rwał. Otworzyła oczy. Stał przed oficerem i krzyczał: - Żądam wyja- śnień, kim jesteście i dlaczego zostaliśmy tutaj przywiezieni! - Wszystko wyjaśnimy w odpowiednim czasie, kapitanie Czang - odpowiedział uprzejmie zapytany. - Daję panu słowo - dodał uprzejmie, wskazując otwarte drzwi. - A teraz proszę, ka- pitanie. Schodzili w dół. Tupanie ich nóg po metalowych stopniach zakłócało ciszę. Siostrę ogarnęła euforia. Było to miejsce o wprost niewyobrażalnym pięknie: wysokie góry, powietrze mroźne i lśniące. Poczuła się tak daleko od brukowanych ulic Pekinu i mrocznego centrum reedukacji, jak to tylko było możliwe bez opuszczania ziemskiego globu. Ktoś wołał słowa powitania. Odwróciła spojrzenie od wyso- kich szczytów i ujrzała grupę mężczyzn idących w ich kierunku. 102 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Byli to krzepcy mieszkańcy gór, ubrani w futra i barwne łachy. Słyszała o takich ludziach. Byli to Szerpowie. Starszy oficer pod- niósł rękę i radośnie odwzajemnił pozdrowienia. Kiedy Szerpo- wie zobaczyli czterech rimpocz'e, padli na twarze, potem podnie- śli się i otoczyli przybyłych śmiejąc się radośnie. Ich twarze były brązowe, jakby wygarbowane. Rozmawiali z oficerem w dialekcie, którego Siostra nigdy wcześniej nie słyszała. Oficer odpowiadał lekko i płynnie. Na twarzy słuchającego Brata malowały się nie- pokój i nieufność. Obojętne, co mówili, oczywiste jednak było, że dotyczyło to Brata i Siostry; oficer mówiąc wskazywał w ich kierunku. Przy- wódca Szerpów słuchał uważnie, uśmiechając się przez cały czas. Jego oczy spotkały wzrok Siostry, a ona nie mogła powstrzymać uśmiechu. Potem to się powtórzyło. I powtarzało się jeszcze wie- le razy. Ten uśmiech, pojawiający się zawsze tak samo, najpierw na jednej, potem na drugiej twarzy, wnikał wprostw głąb jej du- szy, napełniając ją spokojem i ufnością. Brat w odpowiedzi na uśmiech tego człowieka popatrzył wilkiem. Miała ochotę wziąć Brata za rękę i pocieszyć go, lecz się powstrzymała. Szerpowie zdjęli z pleców tobołki. Rozwinięto skóry jacze i grube koce. Szerpowie zabrali się do opatulania czterech rim- pocz'e; kiedy zbliżyli się do Brata, odsunął się od nich. Jego ręka instynktownie powędrowała do pustej kabury. - Nie. Nie dotkniecie mnie - oznajmił. - Co to znaczy? - zwrócił się omal błagalnie do oficera. Siostra znowu zobaczyła w jego oczach strach. - Kapitanie Czang, to jest konieczne. Mamy przed sobą dłu- gą podróż, a po drodze będzie bardzo zimno. Bardzo, bardzo zim- no. Nie wytrzyma pan bez zabezpieczenia. Proszę. - Nigdzie nie jadę! - stwierdził Brat. - Zamierza pan zostać tutaj? Sam? - zapytał oficer, akcentu- jąc ostatni wyraz. - Ja... ja... - Brat rozejrzał się bezradnie dookoła. Za nim stal samolot, obok żołnierze. Oczywiście byli oni bez broni, lecz on także jej nie miał, do tego było ich wielu a on jeden. Dookoła wznosiły się wysokie, oblodzone szczyty i wiał mroźny wiatr. Nic pozostawiono mu wyboru. Pozwolił, aby go opatulono. Obydwo- je z Siostrą szybko znaleźli się w środku miłych kokonów ciepła. Powrót do Szangri-la 103 - Przepraszam, ale niestety to konieczne - rzekł oficer wydo- bywając szal z miękkiej wełny; zbliżył się do Brata z oczywistą in- tencją zawiązania mu oczu. Chociaż powiązany i bezbronny, Brat gwałtownie kręcił głową. - Nie! Nie dam się upokarzać! - krzyknął. Szerpowie popatrzyli na niego zaciekawieni. - Kapitanie, kapitanie. - Oficer stara! się go uspokoić. - To nie jest upokarzanie pana. To dla pana bezpieczeństwa i ochrony. Nic więcej. Daję panu moje słowo. Brat musiał się poddać. Siostra zgodziła się na zawiązanie oczu bez protestu. Potem słyszała jeszcze jakieś rozmowy i nagle poczuła, że wsadzono ją na plecy jednego z Szerpów. Gdy rozle- gły się krzyki Brata, domyśliła się, że i on jest niesiony. I znowu poczuła dla niego litość. Spodziewał się awansów, medali, toa- stów. A co dostał w zamian? Ta podróż była niczym długi, niezwykły sen. Człowiek, który ją niósł, był krzepki niczym muł, a stopy stawiał pewnie jak kozica. A kiedy wspinał się z nią na plecach, godzina po godzinie, tak do- brze poznała pracę jego mięśni, jak gdyby to były jej własne. Po- czątkowo Szerpowie rozmawiali ze sobą, lecz w końcu, kiedy po- goda się zepsuła, zapadło milczenie. Opatulona w skóry i koce nie odczuwała zimna, lecz miała świadomość, że pokrywa ją war- stwa śniegu i lodu. Cokolwiek myślał Brat, nic zdradzał się z tym; mogła sobie tylko wyobrażać, co czuje. Chód mężczyzny przygię- tego pod jej ciężarem był równomierny i rytmiczny. Wiatr szu- miał jej w uszach, czasem pozwalała więc swojej głowie opaść i drzemała. Po wielu godzinach uświadomiła sobie, że zrobiło się bardzo stromo i Szerp stawia nogi niezwykle ostrożnie. W czasie wspi- naczki używał teraz i rąk. Chociaż nic nie widziała, wyczuwała ogromną pustą przestrzeń po prawej stronie. Oczyma duszy zoba- czyła wielką otchłań - pionową, lodową, bezdenną. Niosący ją mężczyzna był teraz jej oczami i nogami; skoncentrowała się na balansowaniu ciężarem ciała, dopasowując się do jego ruchów. Całkowicie mu ufała. Wyobrażała sobie wąskie, zdradzieckie wy- 104 Eleanor Cooney, Daniel Altieri stępy lodowe, po których wspinała się ich mała grupka i była wdzięczna za opaskę na oczach. Zrozumiała teraz, co miał na myś- li oficer, tłumacząc, że oczy zakrywano dla ich bezpieczeństwa. Wspinali się w ten sposób przez następną godzinę, nim do- tarli do miejsca, gdzie Szerpowie mogli się zatrzymać na odpoczy- nek i naradę. Poczuła, że jest spuszczana na ziemię, potem sie- działa jak okutane niemowlę i słuchała mruczących głosów Szer- pów. Gdy poznała po oddechu Brata, wypowiedziała jego imię, lecz nie odpowiedział. Zrozumiała, że to ją oskarżał o wszystko, co go spotkało. Po krótkim odpoczynku jeden z Szerpów rozpoczął, tak się przynajmniej domyślała, pionową wspinaczkę; słyszała bowiem jego rzucane w przestrzeń słowa i odpowiedzi tych, którzy doda- wali mu otuchy. Głos mężczyzny dochodził z coraz większej odle- głości, aż obserwujący go z dołu umilkli zupełnie. Wiedziała, że pokonuje jakieś wyjątkowo niebezpieczne wzniesienie. Domyśliła się, że do wykonania tego szczególnie trudnego zadania wybrano najsilniejszego i najsprawniejszego spośród nich; w nabrzmiałej oczekiwaniem ciszy dało się wyczuć wielkie napięcie. A potem na- stąpiły okrzyki radości - wykonał swoje zadanie, obojętnie na czym ono polegało. W glosach Szerpów słychać było teraz odprę- żenie i radość. Wykrzykiwali dowcipy i żartowali sobie z kolegi, a on odpowiadał im tym samym. Potem usłyszała dziwne, ciężkie plaśnięcie, szczęk, jak gdyby mężczyzna ponad nimi spuszczał ja- kieś urządzenia. Podniesiono ją znowu. Poczuła, że zakładają jej skompliko- waną uprząż, za pomocą której przymocowano ją do fotelika; ja- kiś głos powiedział coś do niej uspokajająco i za chwilę wyciąga- no ją w górę, bujającą się, dyndającą i wirującą w przestworzach. Teraz obraz ściany i wspinającego się po niej mężczyzny wy- dał się jej wyraźniejszy i bardziej przerażający. Jeśli ona wisiała swobodnie w powietrzu, to jak straszliwy nawis skalny musiał on pokonać. Zobaczyła w swej wyobraźni mężczyznę - drobinkę na tle ogromnej białej połaci - pełznącego pod lodową krawędzią, w sposób zaprzeczający prawom fizyki, jakby był muchą wędrują- cą po zdobionej nodze fortepianu. Unosiła się w powietrzu w rytm tętna. Napięcie mięśni męż- czyzny przenosiło się wzdłuż liny i rozprzestrzeniało po nieskoń- Powrót do Szangri-la 105 czonej sieci jej własnych nerwów; była pewna, że czuje bicie jego serca, brzdąkające na napiętej linie. Wisiała, wstrzymując od- dech, nad nieskończoną przepaścią, ślepa i bezbronna, i wyobra- żała sobie świat i wszystko, od czego, była tego pewna, oddalała się, jak gdyby wstępowała w jakieś mistyczne miejsce powyżej chmur. I nagle była na miejscu. Otoczono ją ramieniem, wciągnięto i postawiono na ziemi. Zdjęto z niej uprząż; położyła się z trudem łapiąc i wypuszczając powietrze i czekając, aż jej serce zwolni tempo. Tym samym sposobem windowano jedną po drugiej następ- ne osoby: czterech rimpocz'e, jej Brata i pozostałych Szerpów. Potem znowu ich niesiono przez jakieś pół godziny. Nagle ustał wiatr i usłyszała, że głosy Szerpów rozbrzmiewają niesamowitym echem. Postawiono ją na ziemi i czyjeś ręce zaczęły wydobywać ją ze skór i koców. Potem zdjęto z jej oczu opaskę. Mrugała, przy- zwyczajając oczy do patrzenia, wreszcie rozejrzała się wokół. Rzeczywiście wstąpili w inny świat. Byli jakby w rozległej ka- tedrze - białej i blękitnozielonej katedrze o prostych, lśniących lo- dowych ścianach, z zamarzniętymi wodospadami i z majestatycz- nymi filarami lodowych stalagmitów. Czas był tu architektem, nieskończenie wolno i cierpliwie kształtującym te pełne wdzięku lodowe łuki i fałdy, niebaczny na to, czy kiedykolwiek czyjeś wraż- liwe oczy zobaczą rezultaty jego pracy. Ze zdumienia zaparło jej dech w piersiach. Nawet rim- pocz'e byli pod wrażeniem. W ciszy, z odchylonymi do tyłu głowa- mi i szeroko otwartymi ustami wpatrywali się w ten dziw natury. Przypomniała sobie wreszcie o Bracie i rozejrzała się, szukając go. Miała nadzieję, że w końcu będą mogli, przynajmniej na krótką chwilkę, zapomnieć o nieporozumieniach i doczesnych troskach. Stal za nią i obojętnym wzrokiem patrzył prosto przed siebie, jak- by nie chciał dawać satysfakcji porywaczom czy może, pomyślała smutno, jej. Chwilę odpoczywali, zanim Szerpowie podnieśli się i gestami rąk zachęcili resztę do towarzyszenia im. Siostra spostrzegła, że grota lodowa jest właściwie tunelem z wieloma zakrętami i zako- lami; z biegiem drogi oświetlenie stawało się uboższe, lecz gdzieś w oddali zobaczyła skrawek głębokiej, półprzezroczystej butelko- 106 Eleanor Cooney, Daniel Altieri wej zieleni, odbijającej światło. Rimpocz'e rozmawiali między so- bą przyciszonymi głosami. Siostra zrozumiała kilka słów; znajdo- wali się w świętym miejscu, lecz nie miała pojęcia w jakim. Szer- powie przed nimi wołali coś i śpiewali przekrzykując echo, wkrót- ce przyłączył się do nich jeszcze jeden głos i nic było to już echo. Głos dochodził z oddali. Szerpowie odpowiedzieli z entuzjaz- mem. Pokonali zakole i zobaczyli idącego w ich kierunku bardzo wysokiego mężczyznę. Machał do nich ręką i wykrzykiwał po- zdrowienia z uśmiechem na miłej, pokrytej zmarszczkami twarzy. Europejczyk. Nie, jednak nie Europejczyk, Amerykanin. Siostra nigdy dotąd nie spotkała osobiście Amerykanina, lecz tak jak Brat oglądała wiele amerykańskich filmów i rozpoznawała ten wyraź- nie nosowy akcent. Była pewna, że Brat także rozpoznał. Biedny Brat, pomyślała, chyba już tysięczny raz. Porwany, oszukany, skrę- powany, pozbawiony honorów i sławy, na które, jak wierzył, zasłu- giwał, a w końcu przyniesiony do tej osobliwej jaskini na szczycie świata tylko po to, by spotkać się twarzą w twarz ze swoją neme- zis, symbolem wszystkiego co dekadenckie i złe, a co było jednak obiektem jego cichej adoracji. - Trochę się o was niepokoiłem, chłopcy - powiedział Ame- rykanin po angielsku, ściskając po kolei dłonie Szerpów, którzy tak bardzo się cieszyli, że z wszystkimi bez wyjątku witał się dwu lub trzykrotnie. Mieliśmy tutaj coś w rodzaju zadymki śnieżnej. Strasznie wiało. Chryste. Byłem pewien, że zgubiliście drogę lub że wpadliście w jakąś rozpadlinę. Lecz powinienem wiedzieć, że nie było czym się przejmować, co? - Roześmiał się i poklepał przywódcę Szerpów po ramieniu; mężczyzna szczerzył zęby z du- my i zachwytu. - Proszę bardzo. Wiem, na co czekacie - powie- dział Amerykanin wyciągając paczkę brytyjskich papierosów i częstując nimi Szerpów. Brat wpatrywał się w Amerykanina. Siostra także mu się przyglądała, aż nagle myśli Brata znowu stały się dla niej jasne, jak gdyby w pewnej chwili zostały wyeliminowane zakłócenia ra- diowe. Tak, pomyślała, on także rozpoznał tę twarz. Człowiek z fotografii. Ojciec pokazywał im go. Tego mężczyznę stojącego obok chłopca, Amerykanina, którego ojciec, jak mówił, poznał przed laty w Nowym Jorku. Powrót do Szangri-la 107 - Witam Wasze Świątobliwości - zwrócił się do rimpocz'e. - Jestem zaszczycony, że mogę Was poznać. Kiedy okazało się, że starcy nie rozumieją po angielsku, bez wysiłku przeszedł na tybetański i powtórzył słowa powitania. Ca- ły czas się uśmiechał. W ogóle było wiele uśmiechów i wiele ra- dości. Tylko Brat był blady i spięty i oddychał coraz płyciej. Sio- stra nie mogła już się powstrzymać, chwyciła jego rękę i mocno trzymała. Dawniej, kiedy byli dziećmi, czasami także trzymali się za ręce; teraz też nie bronił się przed tym. Kiedy Amerykanin skończył witać rimpocz'e, odwrócił się do Brata i Siostry, ukłonił uprzejmie i odezwał się po chińsku. - Witam - rzekł po prostu. - Mam nadzieję, że będziemy mogli urządzić tu państwa wygodnie. - Dziękuję - odpowiedziała Siostra. - Ale ja mówię po an- gielsku. - A więc zna pani angielski! - Mężczyzna był zaskoczony. Siostra mocniej ścisnęła rękę Brata. Widać otrzeźwiło go to, bo wyszarpnął niegrzecznie dłoń i posłał jej jadowite spojrzenie. Mężczyzna jednak tego nie dostrzegł. Przez moment patrzył na nich z dużym zaciekawieniem, po czym wzruszył ramionami i zno- wu po angielsku zwrócił się do Szerpów. - W porządku - rzekł. - Musimy szybciej ruszać nogami. Jego słowa wywoływały wesołość. Jeden z Szerpów podniósł nogę i potrząsał nią tam i z powrotem. Siostra zorientowała się, że mężczyzna i Szerpowie znali się dobrze i że było to ich normal- ne przekomarzanie się; widać uczy! ich w ten sposób amerykań- skich idiomów. - Idziemy - rzekł. Obeszli zakręt i znaleźli się w jakiejś pieczarze wydrążonej w skale. Dostrzegła tam platformę ładunkową, olbrzymie koła, ja- kieś mechanizmy, stalową linę i gondolę wykonaną z falistego me- talu. Jak gdyby znaleźli się w Alpach Szwajcarskich, a nie w niedo- stępnych górach na dachu świata. Kłaniając się z gracją, jak gdyby zapraszał ich do sali balowej, Amerykanin wskazał gondolę. - Dwadzieścia lat pracowaliśmy nad tym, aby uczynić ostatni etap podróży wygodniejszym - rzekł do Siostry z wyraźną dumą. -1 skończyliśmy w samą porę, przed przybyciem naszych nadzwy- czajnych gości. - Wszyscy, z wyjątkiem Szerpów, wspięli się na 108 Eleanor Cooney, Daniel Altieri platformę. - Ale wyobraźcie sobie, ci faceci nie chcą tym jeździć. Nie mają zaufania do tego urządzenia. Mówią, że wolą raczej chodzić pieszo starą trasą. Kiedyś jednak postaram się ich czymś skusić. Może to będzie kawałek ciasta. Prawda, chłopcy? - Mała przynęta - powtórzyli śmiejąc się, jak gdyby to był dowcip, który często słyszeli. - Kawałek ciasta! Amerykanin zatrzasnął drzwiczki, zabezpieczył je i dał sygnał przywódcy Szerpów. Zawarczał motor, mechanizm poszedł w ruch i gondola szarpnąwszy ruszyła. Opuścili jaskinię i żeglowali spokoj- nie ponad głęboką śnieżną doliną. Starzy rimpocz'e zafascynowa- ni patrzyli w dół, Siostra zaś myślała, że po locie samolotem, po podróży na plecach Szerpy i po podciąganiu do góry, kiedy czuła się jak worek ziarna, nic już nie powinno jej zadziwić. A jednak gdy spojrzała w dół, czuła przyprawiające o zawrót głowy przerażenie. To właśnie widzi sokół, pomyślała poruszona i wystraszona, kiedy wznosi się ponad swoim królestwem. Zerknęła na Brata; wlepił wzrok w czubki swoich butów. Amerykanin obserwował ją, wyraź- nie ciesząc się jej zdumieniem. - Nieźle, co? - zapytał z uśmiechem - Tak. Nieźle. Przyglądał się jej bacznie, trochę z rezerwą, trochę zaintrygo- wany, jak gdyby nie był całkiem pewien, kim ona jest i czy może sobie pozwolić na polubienie jej. - Kim jest ten lama, o którym pan mówił? - zapytała. - Już niedługo go pani pozna. Lecz proszę się nie bać. On jest, jak ja to określam, równym facetem. Nie była zupełnie pewna, jak ma rozumieć ten idiom, lecz nie zapytała o wyjaśnienie, gdyż właśnie zbliżali się do krawędzi po drugiej stronie stromej doliny. Żeglowali teraz nad poszarpa- nymi, urwistymi płytami lodu i skał. Kiedy mijali podporę usta- wioną na najwyższym punkcie zbocza, kółka toczące się po linie nad ich głowami straszliwie hałasowały. Zauważył, że drgnęła i chwyciła poręcz. Brat nie okazywał żadnych uczuć, jakby wolał nawet śmierć na tych skalach w dole, niż to co go czekało. Rim- pocz'e spoglądali po sobie i śmiali się nerwowo. - Nikt nie lubi tego dźwięku, lecz wszystko jest w najlepszym porządku - uspokajał Amerykanin. - Wydaje się, że lina może ze- skoczyć, ale tak się na pewno nie stanie. Daję na to osobiście gwa- Powrót do Szangri-la 109 rancje. Sam to zbudowałem i zrobiłem trzykrotnie wytrzymalsze niż trzeba. - Jak pan się nazywa? - Sama była zaskoczona swą odwagą. Przez chwilę jakby się wahał. - Niektórzy zwracają się do mnie Barnard. - I jest pan Amerykaninem - stwierdziła. Odwrócił głowę i roześmiał się. - Chyba kiedyś nim byłem. Nie powiedział nic więcej, lecz patrzył uśmiechając się; ob- serwował jej twarz jak ktoś, kto ciekaw jest reakcji drugiej osoby na ważne wydarzenie. Mnisi siedzący za nią znowu zaczęli się mo- dlić. Odwróciła wzrok i znów spojrzała w dól. Wiedziała, że na tej wysokości nie występuje wiosna, lecz to co zobaczyła, zupełnie ją zaskoczyło: śnieg topniał i miejscami wi- dać było kępy świeżych traw. Spojrzała na Amerykanina i zrozu- miała, że to był ten właśnie moment, na który niecierpliwie cze- kał. Chciał zobaczyć jej reakcję na tę zieloną trawę, a wyraz jego twarzy wskazywał, że to jeszcze nie wszystkie dziwy, które będzie mogła tutaj zobaczyć. Schodzili niżej, zbocze pod nimi stawało się bardziej urwiste, coraz więcej dostrzegała płatów zieleni i to coraz większych. A potem gdzieniegdzie pojawiły się pojedyncze kwiaty, aż wresz- cie piaty zieleni zamieniły się w rozkwiecone łąki. I było tak aż do momentu, kiedy dotarli ze szczytów górskich i z mroźnej zimy w pełnię lata. A działo się to wszystko w niewiarygodnie krótkim czasie. Wszystko tutaj było zupełnie nieprawdopodobne, zważyw- szy, że zeszli w dól nie więcej niż sto stóp z wysokości dwudziestu (piętnastu? dziesięciu?) tysięcy stóp. Niewiele teraz mogli zoba- czyć, gdyż otaczała ich delikatna mgła. Wyglądało to tak, jak gdy- by sunęli przez chmury, dlatego krajobraz, który potem zobaczy- li, odsłonił się przed nimi nagle jak sen. Łąki pełne kwiatów ustą- piły miejsca równym rzędom drzew owocowych. I wtedy usłysza- ła jednego ze starych rimpocz'e; słowa wymawiał uroczyście, jak gdyby cytował pismo święte lub przepowiednię. „W czasach niepokoju tajemne doliny otworzą się przed wy- brańcami", wyrecytował niemal szeptem. Usłyszała pomruk zgo- dy pozostałych starców. Spojrzała na Brata. Wygląda! jak porażo- ny, jak człowiek uwięziony na parapecie okiennym nad ruchliwą 110 Eleanor Cooney, Daniel Altieri ulicą. Nie, raczej jak skazaniec jadący na miejsce kaźni. Chciała go pocieszyć, lecz nie mogła oderwać oczu od wyłaniającego się przed nimi widoku. Drzewa owocowe pokryte były kwiatami w odcieniach deli- katnej bieli i różu, a między rzędami drzew stały ule. Zapach kwiecia unosząc się wypełniał gondolę. Amerykanin milczał, ob- serwując ją z nieodgadnionym uśmiechem. - Gdzie jesteśmy? - zapytała, a głos jej zadźwięczał tak wy- soko, że nawet ona była zaskoczona. - Nie wie pani? - odpowiedział pytaniem. Kiedy mówił te słowa, gondola wynurzyła się z delikatnej mgiełki w olśniewające promienie słońca i ujrzała sad prowadzą- cy do bujnych, szmaragdowych pól tarasowych, na których praco- wali rozebrani do pasa robotnicy rolni. Tarasy, jak asymetryczne klatki schodowe dla gigantów, zstępowały w głąb doliny. Niżej, spoza roślinności przezierały migocząc jak macica perłowa jakieś budynki. Widziała kiedyś wydaną na Zachodzie książkę science fiction z fantastycznymi ilustracjami miast na innej planecie; na- gle poczuła się tak, jak gdyby ujrzała jedno z nich. Ale nie leżało ono pod żadną kopułą w jakimś zimnym, ciemnym świecie w od- ległej przestrzeni, lecz pod błękitnym niebem, a do tego tonęło w bujnej zieleni. Obłok małych, żółtych ptaszków, przestraszo- nych zbliżającą się gondolą, uniósł się i uleciał hen, w górę. Poczu- ła, że chce jej się płakać, choć nie wiedziała dlaczego. - Tak - powiedziała. - Myślę, że wiem. Prawie całą drogę rimpocz'e modlili się, zwłaszcza gdy lecie- li samolotem. Modlili się i teraz, lecz w tej chwili brzmiało to jak podziękowanie za wybawienie. Gondola sunęła ponad wierzchołkami drzew tak blisko, że widziała pojedyncze, delikatne młode listeczki. Podczas kiedy na zboczu panowała wiosna, tutaj było wczesne lato. Zjechali między drzewa; otaczała ich teraz soczysta zieleń i płynęli wśród niej, do- póki gondola nie zaczęła delikatnie hamować. Nie było tutaj nagiej metalowej platformy, jak w lodowej ja- skini, lecz marmurowy taras w leśnej dolinie. Metalową balustra- dę oplatała winna latorośl. Liście ponad nimi tworzyły sklepienie, rozjaśnione przebijającym się między nimi światłem. Siostra wy- siadła z gondoli i spojrzawszy na wojskowe buty na swych nogach Powról do Szangri-la 111 pomyślała, że bardziej na miejscu byłyby delikatne sandały lub po prostu bose stopy. Brat wysiadając jakby celowo tupał buciorami; tak samo zachowywał się stąpając po świętej podłodze klasztoru, do którego wyłamano drzwi. Patrzył teraz prosto przed siebie, wy- raźnie czuł się jeńcem wojennym. Jego spojrzenie mówiło, że wię- zień nie da się złamać. Rimpocz'e przyklęknęli, zgrabnie pochyla- jąc swoje stare kości, i ucałowali zimny marmur, jak gdyby po ty- siącletniej podróży powrócili wreszcie do domu. Siostra raz jeszcze spojrzała na drzewa, a kiedy się odwróci- ła, zobaczyła piętnasto- lub szesnastoosobową grupę uśmiechnię- tych, jaskrawo ubranych młodych ludzi, którzy nagle pojawili się na marmurowym tarasie - chłopcy i dziewczyny, młodsi od niej o kilka lat, nieśmiali, lecz wyglądający na szczęśliwych. Ameryka- nin odezwał się do nich po angielsku: - Nasi goście mieli dzisiaj piekielnie długi dzień. Prawdopo- dobnie byliby szczęśliwi, gdyby mogli choć chwilę odpocząć. Młodzi ludzie szczerzyli zęby i chichotali podobnie jak Szer- powie. Siostrę okrążyło pięć lub sześć młodych dziewcząt, śmieją- cych się, dygających, szeleszczących sukniami i szepczących. Deli- katnie została zachęcona do zejścia z tarasu, a potem w dół po schodach. Spojrzała za siebie i zobaczyła Brata, wyższego o pół głowy od młodych chłopców, którzy prowadzili go w kierunku drugiego ciągu schodów. Nagle zdała sobie sprawę, że tylko ona dostrzega strach kryjący się za maską obojętności. Schody prowadziły do wybrukowanej ścieżki biegnącej po- śród lasu rozświetlonego świeżą zielenią. Dookoła słychać było śpiewy ptaków i szemranie pracowitych potoków, ukrytych wśród traw. Ścieżka schodziła stromo w dół, gdzie docierała do krętej, górskiej drogi. Wkrótce szły wśród olbrzymich paproci, wyrastają- cych ponad ich głowy. Powietrze było tutaj chłodne od mgły uno- szącej się ponad szerokim strumieniem. Milczały schodząc w wą- wóz miniaturowej rzeczki. Słowa i tak zostałyby zagłuszone przez szum małego wodospadu, do którego dotarły; między poduchami ciemnozielonego, aksamitnego mchu spadały kaskady wody wprost w srebrne sitowie, potem na olbrzymie, lśniące głazy i da- lej, z głuchym hukiem do głębokiej leśnej sadzawki. Tuż nad bia- łą pianą spadającej, gotującej się i kipiącej wody spokojnie unosi- ły się chmary owadów. 112 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Na drugi brzeg tego małego wąwozu przeszły przez kołyszący się mostek zrobiony z lin i deszczułek, zawieszony dokładnie nad wodospadem. Przystanęła na chwilę i spowita mgłą i jednostajnym hukiem wody pomyślała o upływającym czasie - o epokach przy- chodzących i przemijających, i o tym, że od tysięcy lat ta niewzru- szenie spadająca woda grała tę samą muzykę, której jedynymi słu- chaczami były promienie słońca i wysokie, ciche paprocie. Gdy się zatrzymała na moście, towarzyszące jej dziewczęta cierpliwie czekały, a kiedy była gotowa iść dalej, ruszyły dróżką po przeciwnej stronie rzeki. Prowadziła ona do brukowanej drogi, a potem w dół starymi, popękanymi, przerośniętymi trawą mar- murowymi stopniami następnego tarasu, mniejszego niż pierw- szy, otoczonego niemal tropikalnym gąszczem zieleni, która jed- nak nie do końca zasłaniała gładki i biały mur połączonego z ta- rasem budynku. Ozdobne, przeszklone drzwi były gościnnie otwarte; w środku dostrzegła poduszki, gobeliny i piękne łóżko z baldachimem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jest zmęczona. Nie, nie zmęczona; nieprzytomnie, nieludzko wprost wyczerpana. W chwili kiedy zobaczyła łóżko, zwątpiła, czy zdoła zrobić tych kilka dzielących ją od niego kroków przez taras. Lama uściskał po kolei wszystkich czterech kościstych, pachną- cych stęchlizną starców, zdumiony, że mimo wszystko są oni nor- malnymi śmiertelnikami. - Słyszałem, że byliście niezwykle odważni, ja jednak bardzo się o was bałem - powiedział. - Zapewniam, że sprowadzenie was tutaj było skomplikowaną sprawą. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdybyśmy byli zrobieni ze światła i powietrza, prawda? Nalał sobie brandy i zagłębił się w fotelu. Potem, przypomi- nając sobie o dobrych manierach, wskazał na karafkę i zapropo- nował poczęstunek. Ku jego zaskoczeniu goście nie odmówili. - Zasłużyliście na to. Tak zresztą jak i ja - zauważył, nalewa- jąc wszystkim po kieliszku. - Proszę nam opowiedzieć, Lamo - zaczął najstarszy rim- pocz'e - skąd dowiedzieliście się o naszym kłopocie? Wasza inter- wencja była nadzwyczajnym wyczynem. Pokorne dzięki. Powrót do Szangri-la 113 - Pokorne dzięki! Co za nonsens! To ja jestem pełen pokor- nej wdzięczności lub wdzięcznej pokory, czy jakkolwiek to na- zwiemy. Co więcej, jestem wdzięczny Chińczykom i ich osobliwej obsesji propagandyzacji. Czy wiecie, że w swoich audycjach radio- wych mówili o tym waszym, jak to nazywali, procesie pokazowym co najmniej ze sto razy? Nazywają to nasycaniem. I cale szczęście, dzięki temu szansa, że usłyszę jedną z tych audycji, znacznie wzro- sła. I rzeczywiście, usłyszałem, i to więcej niż jedną. Powiedzieli mi gdzie, kiedy i jak, a więc mogłem wysłać mój samolot i kilku najlepszych ludzi. Nigdy nie byłem do końca zadowolony z efek- tów swojej pracy, ale z tą sprawą mi wyszło. Prawdopodobnie mi- nąłem się z powołaniem. - Popatrzył na gości. - Każdy z was jest żywą, chodzącą i oddychającą biblioteką. I w dodatku bardzo mi- łym kompanem. Nie mogliśmy im pozwolić tak po prostu rzucić was na płonący stos. Tutaj jest wasze schronienie na ten czas nie- pokoju. Gdybyśmy tak mogli uratować wszystkich - zauważył smutno. - Niestety tylko kilku osobom mogliśmy zdradzić tajem- nicę o tym miejscu. - Bywały już burzliwe czasy - powiedział jeden ze starych, wzruszając ramionami. - Straszne czasy. - Tak, straszne - zgodził się lama. - Lecz nie wystarczająco, by miało to znaczenie dla pewnego człowieka z tej doliny. Czło- wieka, który żył sobie tutaj spokojnie przez sto lat, zauważcie. Był moim bliskim przyjacielem. Nazywał się Cz'ang. Był po prostu subtelnym, wykształconym, starszym dżentelmenem i jak mi się zdawało - moim przyjacielem przez ponad trzydzieści lat. Myśla- łem, że go znam, lecz dopiero niedawno się dowiedziałem, z ja- kiej gliny był tak naprawdę ulepiony. Oddał za nas swoje życie. Za nas wszystkich. Za świat, naprawdę. Rimpocz'e musieli odczekać chwilkę, kiedy lama dolewał so- bie brandy i zbiera! myśli. - Chińczycy przemówili do niego tak samo, jak do mnie - swoimi piekielnymi audycjami. Wiele miesięcy temu, kiedy Chiń- czycy zaczęli wykorzystywać dla celów propagandowych niektóre z naszych legend, usłyszał audycję o Szambhali. Ja też ją słysza- łem. Na okrągło gadali o Szambhali i o jej przyszłym królu. To je- den z naszych najstarszych mitów. Wyglądało na to, że Chińczycy usiłujćf w pewien przebiegły sposób przekonać Tybetańczyków do 114 Eleanor Cooney, Daniel Altieri panczenlamy - który pozostaje pod kontrolą Chińczyków - i wprowadzić go do ich serc i umysłów w miejsce dalajlamy. Dla Cz'anga ich słowa miały specjalny sens. To, co usłyszał, wywołało straszliwy niepokój w jego starym sercu. Lecz zachował to wszystko dla siebie. Nie zdradził się ze swy- mi rozterkami. Jedynym dowodem, że z tej właśnie przyczyny nas opuścił, jest list, który zostawił dla mnie w miejscu swojego medy- tacyjnego odosobnienia. Wiedział, że przeczytam go tylko wtedy, gdy z jakiegoś ważnego powodu będę chciał się z nim zobaczyć. A jeśli znajdę ten list a nie samego Cz'anga, będzie to znaczyło, że najprawdopodobniej jego misja się nie powiodła i musiał umrzeć. Obawiam się, że właśnie tak się stało. Straszliwa śmierć, nie ma co do tego wątpliwości. Widzicie, Cz'ang wyruszył stąd do miejsca medytacyjnego odosobnienia po drugiej stronie doliny i stamtąd, Bóg jeden wie, jak to zrobił, wyjechał do Nowego Jor- ku. Sam. Musiał się udać do Indii i złapać stamtąd samolot. Wy- obraźcie sobie. Człowiek, który urodził się dziesiątki lat przed skonstruowaniem jakiejkolwiek pierwszej, prymitywnej maszyny latającej. Chciał zaapelować w ONZ o ratunek dla Tybetu. Pamię- tam, jak po zakończeniu wojny po raz pierwszy usłyszeliśmy wia- domości o projekcie utworzenia ONZ. Cz'ang był wtedy optymi- stą. Był pełen podziwu dla tak dobrego pomysłu. Chcecie wiedzieć, co wypędziło tego bardzo, bardzo starego człowieka z jego domu i z bezpiecznego schronienia w dal, w okrutny, wrogi, ledwo mu znany świat? To dosyć dziwna historia. Pewnie wiecie o tym, że Wielki Trzynasty gościł kiedyś w na- szej dolinie i żę powiedział wtedy pewne złowieszcze słowa na te- mat przyszłości naszego kraju. Myślę, że znacie treść tej przepo- wiedni. Mówił o grożącej nam zagładzie, biedzie, wszechpanują- cym strachu i o zniewoleniu nas przez naszych wrogów. Ale Trzy- nasty powiedział Cz'angowi coś jeszcze, coś szczególnie przeraża- jącego. Powiedział, że kiedy ludzie z Hanów - Chińczycy - powie- dzą o przyszłym królu Szambhali, będzie to znak, że prędko, bar- dzo prędko jeden z nich znajdzie dowód, że Szambhala jest czymś więcej niż zwykłą legendą i może zechcieć spróbować odszukać tę tajemniczą ziemię. A gdyby mu się powiodło... Powrót do Szangri-la 115 Spojrzał na starych mnichów i wyczul, że wiedzą, co miał za- miar powiedzieć. - Jeśli powiedzie mu się, to wszystko będzie stracone. Tajem- na dusza tej krainy będzie zniszczona, jej serce uciszone raz na za- wsze. Tybet przetrzyma! wiele najazdów, lecz to będzie ostatecz- ny gwałt, którego nikt nie przeżyje, a wtedy reszta świata... - Wzruszył ramionami. - No więc. Nie trzeba wam tego mówić. Je- śli rzeczywiście istnieje choćby najmniejsza nadzieja na pokój na tej planecie, to dzięki głębokiej wiedzy, którą tu, na tej ziemi, chcemy ocalić. Grożącemu nam niebezpieczeństwu chcę stawić teraz czoło. Widzicie, Trzynasty nie zostawi! nas samych sobie. Dal nam pe- wien plan - taki plan gotowości. Nic zmieniany od setek lat. Je- stem pewien, że wiecie, na czym on polega. Kończąc list, Cz'ang zacytował pewne słowa. Czy znacie panowie dwudziesty czwarty psalm z chrześcijańskiej Bibliil Znali, przecież wszyscy byli ludźmi wykształconymi. - Był to ulubiony psalm Ojca Perrault. A więc Perrault i Wielki Trzynasty uzgodnili, że słowa tego psalmu byłyby syg- nałem, jeśli tak można to nazwać, że plan gotowości ma być wprowadzony w czyn. I muszę przyznać, że są to bardzo wymow- ne słowa. - Dolina cienia śmierci - powiedział w zadumie jeden z rim- pocz'e. - Przypomina to... - Spojrzał na lamę ze zrozumieniem. - Och - rzekł grobowym tonem. - Bardzo trudne... i bardzo niebez- pieczne. I nie może być potraktowane bez należytej powagi. - Z pewnością - dopowiedział lama patrząc na ich pełne po- wagi twarze. - Byłem oczywiście zaskoczony, że .przez tyle lat Cz'ang nikomu nic nie powiedział. Mogę się tylko domyślać, że tak naprawdę nie wierzył, że to się może stać. Biedny Cz'ang. Kie- dy Trzynasty bawiąc tutaj opowiedział mu, ku przestrodze, o Lu- dziach z Hanów mówiących pewne słowa, z całą pewnością w do- linie nie było radia. Cz'ang przypuszczał zatem, że słowa Trzyna- stego są przenośnią. W jaki sposób bowiem moglibyśmy kiedykol- wiek usłyszeć słowa wypowiedziane przez Chińczyków? Pamię- tam, jak kilka miesięcy temu był zaniepokojony po nocy spędzo- nej z Bryantem przy radiostacji; wtedy właśnie zaczęły się te au- dycje propagandowe. Także się denerwowałem, lecz on był wyjąt- 116 Eleanor Cooney, Daniel Altieri kowo poruszony. Teraz wiem dlaczego. Wyobraźcie go sobie słu- chającego głosów Chińczyków, jego rodaków, trzeszczących w pustkę i powtarzających bez końca te same słowa, które były ostrzeżeniem przed... - Pokręcił głową. - Nawet, jeśli czuł, że naj- gorsze już się zaczęło, ciągle jeszcze nic nic mówił. Nie wątpię, że chciał mnie oszczędzić. Wiedział, że byłbym przeciwny opuszcze- niu doliny. Próbował sam zapobiec nieszczęściu, które, jak wie- rzył, nadchodziło, chociaż był tak słaby. Pojechał więc do Nowe- go Jorku. Boże. Kiedy o tym myślę... Nowy Jork już trzydzieści pięć lat temu był miastem okrutnym. Drżę na myśl o tym, co się tam dzieje teraz. I w dodatku zimą... - Pokręcił głową. Jeśli będę musiał, to oczywiście opuszczę dolinę, lecz chcę mieć pewność. To, że Chińczycy wypowiedzieli imię Przyszłego Króla, to jeszcze dla mnie zbyt mało - legenda jest w końcu bar- dzo popularna. Mogło wystarczyć Cz'angowi, lecz nie mnie. Nie popełnię błędu i nie wyruszę stąd, nie mając pewności, że istotnie jakiś przeklęty Chińczyk poszukuje właśnie naszej doliny. Zżerają mnie wątpliwości panowie, żywcem zżerają. I nie chodzi tu tylko o moją własną skórę, chociaż muszę przyznać, ra- czej ją lubię. Jestem niespokojny, gdyż ten plan może być wyko- rzystany tylko raz. Nic może zostać zmarnowany z powodu fałszy- wego alarmu. - Tyle tylko możemy powiedzieć, Lamo - odezwał się naj- starszy rimpocz'e po chwili - że ludzie z Hanów przybywają jak fa- le. A każda większa. Przynoszą totalne zniszczenie. Gdybyś mógł zobaczyć to, co my widzieliśmy, zapłakałbyś. Inwazja w latach pięćdziesiątych była wystarczająco okropna, lecz wtedy tylko za- garnęli nasze ziemie. Dzisiejsze rozboje są próbą zniszczenia du- szy całego Tybetu! -Opowiedzcie mi o tych Chińczykach, których przywieźliście z sobą. To, jak mi się zdaje, miody mężczyzna i młoda kobieta. - To syn i córka ważnego chińskiego generała - wyjaśnił dru- gi rimpocz'e. - Nie mogliśmy ich nic zabrać. Dziewczyna ocaliła nam życie, mieliśmy więc obowiązek ocalić z kolei ją. Wielokrot- nie robiła to, co nazywają działaniem przeciwko swemu narodowi i swemu ojcu. - Ciekawe - rzekł zamyślony lama. - Ocaliła wam życie? A co się stało, że trzeba ją było ratować? Powrót do Szangri-la 117 - Gdyby nic ona, nic bylibyśmy dziś tutaj. Uratowała nas wzniecając pożar! Ryzykując własnym życiem, w czasie uroczysto- ści, która miała być naszym „procesem", urządziła ścianę ognia. A tuż przed naszym „występem" na scenie, po cichu powiedziała do nas... - Stary człowiek zwrócił się do swych kolegów. - Co to ona powiedziała? - Powiedziała po tybetańsku „Ten ogień was uwolni". Potem było straszliwe zamieszanie, wybuchła panika. Wszyscy rzucili się do ucieczki. A ona wyprowadziła nas i wmieszaliśmy się w tłum. Udaliśmy się do małego klasztoru leżącego tuż obok, jednego z tych niewidzialnych dla Chińczyków, bo jest zbyt mały i ubogi. Twoi ludzie znają go także, tam więc przede wszystkim nas szuka- li. Powiedzieli, że posiałeś po nas, że dla naszego bezpieczeństwa mamy się udać do doliny. Spędziliśmy dzień i noc w tym klaszto- rze, czekając na dogodny moment. Słyszeliśmy wrzaski szukają- cych nas Chińczyków, wykrzykujących swe groźby przez głośniki umieszczone na ciężarówkach, ostrzegające, że ten, kto nas ukrył, jest zdrajcą i kryminalistą i jeśli oczekuje jakiejś łaski, powinien nas zaraz wydać. To wtedy właśnie usłyszeliśmy pogłoskę, że dziewczyna jest podejrzana o zorganizowanie tego wszystkiego i będzie za karę odesłana do Pekinu. Nie mogliśmy się na to zgo- dzić. Powiedzieliśmy twoim ludziom, że bez niej nie wyjedziemy. I wtedy został obmyślony ten plan. - Tak było - zgodził się pierwszy rimpocz'e. - Twoi ludzie by- li nadzwyczajni. Są tacy sprytni! Wiedzieliśmy, że najpierw zabio- rą ją do Lhasy, więc utworzyliśmy posterunek na drodze, którą, jak wiedzieliśmy, będą musieli przejeżdżać. Pozwoliliśmy, by jej brat aresztował nas. Tak, jej własny brat eskortował ją do więzie- nia! Czy możesz to sobie wyobrazić? Słyszeliśmy, że jest on bar- dzo próżny. Liczyliśmy na to i nie zawiedliśmy się. Naturalnie bra- liśmy pod uwagę, że może nas po prostu zastrzelić, chętnie jednak podjęliśmy ryzyko. Ale nic zrobił tego, jak widać. Postąpił dokład- nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Wrzucił nas na tył transportera i postanowił zabrać razem z dziewczyną do Pekinu; w ten sposób miałby większy powód do chwały! Trudno jest mu nie współczuć. - Wiesz, dlaczego powiedzieliśmy, że twoi ludzie są niezwy- kle sprytni? - zapytał inny. - To są zaledwie słowa, lecz kiedy na drodze do Lhasy udawali chińskich oficerów, to był taki moment, 118 Eleanor Cooney, Daniel Altieri kiedy sami uwierzyliśmy, że są tymi, za których chcą uchodzić. Dzięki temu się tu znaleźliśmy. I brat razem z siostrą. Nie można było pozostawić go samego bez wzbudzenia podejrzeń. - Trudny chłopak - powiedział pierwszy rimpocz'e. - Lecz nie beznadziejny. Niezupełnie. Gdyby tak tylko mógł zbudzić się ze swego transu. - Hm - odezwał się lama w zamyśleniu. Próbował przy- pomnieć sobie coś, co kiedyś słyszał. Coś co miało związek z ogniem. - Bardzo chciałbym zobaczyć się z tą dziewczyną. Myś- licie, że będzie miała jakieś obiekcje? -6- Ach, Ojcze, pomyślała, gdybyś tylko wiedział. Było późne popołudnie. W czasie gdy spała, cienie się wydłu- żyły. Te same dziewczyny, które jej towarzyszyły przedtem, teraz ją zbudziły i powiedziały, że jest zaproszona na herbatę do Wielkiego Lamy. Jej mundur wojskowy i buty zamieniono na jedwabną szatę i pantofelki. Wyprowadziły ją przez drzwi tarasowe na zewnątrz i dalej w dół po schodach. Szły pod wznoszącym się nad ich głowa- mi roślinnym baldachimem światła i zieleni. Nagle ujrzała przed so- bą budynek, który wyglądał jak prapradziadek tych wszystkich klasztorów, którym jej ojciec i brat pomogli zmienić się w ruinę. Dwa wielkie, pięciokondygnacyjne skrzydła usadowiły się w stromym zboczu góry, jakby nadzorując wejście do doliny. Dłu- gie, szerokie, trzypoziomowe schody prowadziły do masywnych frontowych drzwi. Wraz z dziewczynami wchodziła po białych ka- miennych stopniach. Na szczycie pierwszego poziomu był taras, a stała na nim piękna, niezwykła rzeźba: były to smoki i gargulce, kamienne bestie, reprezentujące Azję i Europę, roztaczające swą opiekę nad światem leżącym poniżej. Na drugim poziomie był mniejszy taras, bardziej przytulny, z marmurowymi ławkami, fon- tanną i czymś, co wydawało się Siostrze podobne do meteorytów ustawionych to tu, to tam na postumentach. Drzwi i szczyt trze- ciego poziomu schodów zrobiono z pokrytego zawiłymi wzorami brązu, błyszczącego teraz ogniem spóźnionego światła słoneczne- go; były niezwykle masywne, wysokie na trzech mężczyzn, ale gdy jedna z dziewcząt ujęła swymi delikatnymi palcami klamkę i lek- ko pociągnęła, otwarły się zupełnie łatwo i bezszelestnie. 120 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Widywała kiedyś fotografie wnętrz wielkich europejskich ka- tedr, tak szerokich i wysokich, że człowiekowi stojącemu w nich wydaje się, jakby był o kilka cali wyższy. Wnętrze, któremu się te- raz przyglądała, nie było równie imponujące, lecz wrażenie robiło podobne. Nad głowami, na wysokości czwartej kondygnacji do- strzegła kopułę z ciężkiego szkła; pod nią, po dwóch stronach by- ły rzeźbione schody. Na podeście ustawiono najniezwyklejszy i najpiękniejszy przedmiot, jaki kiedykolwiek widziała: była to szklana kula o wysokości sześciu czy siedmiu stóp. Jej powierzch- nię pokrywały płaskorzeźby przedstawiające gwiazdozbiory. W jej wnętrzu znajdował się model układu słonecznego. Kula spoczy- wała na złotych nogach wyobrażających wijące się węże i smoki. Przeszły po podłodze z lśniącego marmuru i ruszyły schoda- mi w górę, mogła się więc przyjrzeć z bliska tej wspaniałej kuli. Nie dostrzegła na szkle żadnej spoiny, a ku jej zaskoczeniu gwiazdy wyryte były głęboko na szklanej powierzchni. Z kuli do- chodziły brzęczenia i trzaski wydawane przez wewnętrzny me- chanizm zegarowy. Miała jednak za mało czasu, aby się nad tym dłużej zastano- wić, gdyż znalazła się już na piętrze i prowadzono ją przez po- mieszczenie, które przypominało wykładaną boazerią, angielską bibliotekę. Drzwi do pawilonu były otwarte; jej uwagę na moment zaprzątnął widok za balustradą - spoza roślinności wyzierały bu- dynki, te same, które widziała jadąc gondolą. Kiedy się znowu od- wróciła, jej eskorty już nie było. Została zupełnie sama. Stała wpatrując się w widoczne daleko w dole delikatne, zie- lone wierzchołki drzew. Aromatyczny wietrzyk wydął rękawy jej jedwabnej sukienki i podnosił jej luźno spadające włosy. W pobli- skiej fontannie pluskała woda, a dookoła olbrzymiego, starego drzewa śpiewały podskakując ptaszki. Gałęzie drzewa zwisały przylegając ciasno do marmurowej balustrady, na której spoczęła jej ręka. Dostrzegła stolik nakryty delikatną chińską porcelaną i błyszczącymi srebrami. To wszystko nie może być prawdą, pomyślała. W rzeczywisto- ści jestem w Pekinie, śpię zakuta w kajdany na koi przykrytej sza- rym kocem. To, co widzę tutaj, jest tylko wytworem mojej wy- obraźni. Kiedy się tylko obudzę, moje oczy zobaczą blade, zimne światło wpadające przez brudne okienko usytuowane wysoko na Powrót do Szangri-la 121 ścianie. Uśmiechnięta dziewczyna z warkoczykami o świecącej twarzy każe mi zaraz wstać, zjeść owsiankę, wziąć zimną kąpiel i zacznie moją chwalebną reedukację. Popatrzyła na swoją rękę spoczywającą na balustradzie. Sny znikają prędko, kiedy tylko uświadamiasz sobie, że śnisz, pomyś- lała. Ten zaś nie zamierza! pierzchnąć ani na moment. Niech mi będzie wolno cieszyć się nim tak długo, jak tylko będzie to moż- liwe. - Witam! Miała pani długą podróż! - Usłyszała za sobą mę- ski głos. Mówił po chińsku, z nienagannym pekińskim akcentem. Odwróciła się, prawie pewna, że zobaczy dziewczynę z warkocza- mi, jako że we śnie wszystko jest możliwe. Ujrzała jednak mężczyznę, następnego Europejczyka, w ubraniu lamy. Wygląda! na jakieś czterdzieści lat. Miat błękitne oczy i poważne rysy twarzy, które przywodziły na myśl szlachet- nych, szczerych kowbojów, których widywała w zagranicznych fil- mach, ulubionych przez nią i Brata, kiedy byli nastolatkami. Na twarzy mężczyzny malował się wyraz zaskoczenia, będący jak gdy- by lustrzanym odbiciem jej własnego zdumienia. Przez chwilę czuła się nieswojo. Pomyślała, że ona i jej brat zostali przywiezie- ni do jakiegoś specjalnego centrum reedukacji, na jeszcze wyż- szym poziomic utajnienia, że jest to odpowiedź Zachodu na Re- wolucję Ludową. A ten człowiek jest pewnie najwyższym dowód- cą, odpowiednikiem Przewodniczącego Mao. Lecz w niczym nie przypominał Przewodniczącego. Uśmiechnął się nieśmiało i wy- ciągnął rękę. - Mówię po angielsku - powiedziała podając dłoń. - Więc to tak. Więc mówi pani po angielsku - powiedział. Pa- trzył na nią ciągle się uśmiechając i trzymając jej dłoń w swojej, jak gdyby nie wiedział, co powiedzieć. Uczucie zaskoczenia nie znikało z jego twarzy; spodobało jej się to. Sama poczuła się swo- bodniej. Strażnik więzienny i sędzia śledczy nie mają zwyczaju zdradzać swych uczuć; to by pozbawiło ich aury nieugiętego auto- rytetu. Ten mężczyzna emanował wszystkim z wyjątkiem nicugię- tości. Pomyślała, że jego czoło nosi odcisk jakiegoś wiecznego, po- zostawionego bez odpowiedzi pytania. - Hugh Conway - powiedział, potrząsając kilka razy jej ręką. Łagodna wersja uścisków dłoni, którymi prawdopodobnie witał 122 Eleanor Cooney, Daniel Altieri mężczyzn. - Niektórzy ludzie z mego otoczenia upierają się nazy- wać mnie lamą. - Jestem Ma Li. Czy jest pan Brytyjczykiem? - zapytała, ku własnemu zaskoczeniu. - Ten drugi jest Amerykaninem. - Ten drugi. Ach tak, Bryant. Tak, on jest bez wątpienia Amerykaninem, prawda? Chociaż było to bardzo dawno temu, kiedy czasem myśleliśmy o sobie, że jesteśmy Brytyjczykiem czy Amerykaninem, czy kimkolwiek innym. - Człowiek, o którym mówiłam, powiedział, że ma na imię Barnard. Mieszkają tu i inni Amerykanie? -Ależ tak, mamy jeszcze kilku, lecz tego najłatwiej dostrzec. Tak. Jest tutaj od dawna, lecz stare przyzwyczajenia umierają cięż- ko. Nazywa siebie Barnardem, tak? Hm. Pan Bryant ma, można tak powiedzieć, dosyć barwną przeszłość. To nieprawdopodobne, by amerykańskie władze ciągle go jeszcze poszukiwały, podejrze- wam jednak, że uważa za niezbędne zachować ostrożność z nowo przybyłymi. Odruch, nic więcej. - Od jak dawna jest pan tutaj? - Zaraz, niech pomyślę. Dobre trzydzieści cztery, trzydzieści pięć lat. Tak. - Więc przywieziono pana tutaj jako dziecko? - zapytała wprost. Popatrzył zakłopotany, po czym się roześmiał. - Niezupełnie! W gruncie rzeczy byłem wtedy odrobinę star- szy niż pani teraz. Obecnie jestem omal wystarczająco stary, aby być pani ojcem. Do tego momentu spotkanie przebiegało w dosyć szczególny sposób, nie miała jednak wątpliwości, że mężczyzna mówi praw- dę. Wszystko w jego sposobie bycia było prawdziwe i naturalne, teraz wszakże mówił jej rzeczy niemożliwe. Określił swój wiek na nieomal siedemdziesiąt lat. - A pan Bryant? - Bardzo podobnie - odpowiedział po chwili namysłu. - Jest niewiele starszy ode mnie. To prawdziwy czarodziej w dziedzinie techniki. Wyczarował tutaj niesamowite rzeczy. I w rzeczywistości przeniósł nas w dwudziesty wiek. Skonstruował radio - bardzo wyjątkowe - z przetwornikami i generatorami. W tym tak bardzo skomplikowanym teraz świecie nie możemy pozwolić sobie na zu- pełne stanie z boku. Powrót do Szangri-la 123 Przez chwilę się nie odzywała, on zamilkł także. Przypomnia- ła sobie, o czym myślała, kiedy razem z Bryantem i mnichami zjeżdżali w gondoli w dolinę. Zapytała wtedy, gdzie się znajdują, a Bryant odpowiedział pytaniem: Nie wic pani? Wiedziała, nie potrzebowała wyjaśnień. Jakąś częścią swojego umysłu czuła to, czego nic umiała wyrazić słowami. Spojrzała na niego. Przyglądał się jej uważnie. Kiedy się w końcu odezwała, zadała tylko jedno pytanie: - Dlaczego mnie tutaj przywieziono? Opowiedział jej o wysłuchanych audycjach, o tym, że wysłał ludzi, aby zrobili coś w sprawie rimpocz'e, by przywieźli ich do do- liny, i o tym, że starcy odmówili przyjazdu w bezpieczne miejsce bez niej. - Chcieli okazać pani swoją wdzięczność - powiedział. - Oczywiście, kiedy mi opowiadano o pożarze, który pani wywoła- ła, nie mogłem opanować ciekawości. Musiałem panią poznać. Ale myślę, że jak na jeden dzień ma pani dosyć wrażeń. Chociaż jest jeszcze jedna sprawa, chodzi o pewne mity. A właściwie pro- roctwa - powiedział trochę zakłopotany. - Nigdy nie wierzyłem zbytnio w przepowiednie, lecz czasami są one... intrygujące. Zwłaszcza ta, o której teraz myślę. Dotyczy ona mitu, czy jak to tam nazwać, który mnie zaintrygował i obudził moją czujność. Szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń. Ale przepraszam, zu- pełnie zapomniałem o dobrych manierach. Zechce pani usiąść? Napijmy się herbaty. Usiadła. Nalał gorącej, pachnącej herbaty jaśminowej. Pod- niosła filiżankę i poczuła przepływające z niej, wprost do jej rąk, ciepło, a para napełniła nozdrza. Pomyślała o podróży, która mia- ła swój początek na drodze do Lhasy, o przechwyceniu konwoju udającego się do Pekinu. O skutecznym zmyleniu Brata. Wszyst- kie szczegóły dopracowano, włącznie z guzikami przy oficerskich mundurach. Przypomniała też sobie swój dziwny brak obaw w tamtym momencie i ogarniający ją wtedy spokój. Przypisywała to wówczas naturze. Słyszała kiedyś, że gazela w szczękach lwa, w ostatnich chwilach swego życia jest wolna od bólu i strachu, ta- ki mały bezpiecznik miłosierdzia. Myślała, że właśnie coś podob- nego przytrafiło się i jej, przynajmniej dopóki nie dotarli na pas startowy i nie zobaczyła niemożliwie eleganckiego samolotu. By- 124 Eleanor Cooney, Daniel Altieri to to jak sen - symboliczny, nie do końca zrozumiały; świadomość spokojnego podążania ku przeznaczeniu, przeczucie radosnej od- miany w życiu, którą gotuje jej los. - Tak, istnieje wiele proroctw, które chciałoby się potrakto- wać jako czystą bzdurę - podjął kwestię. - I niektóre z nich tym właśnie są. Lecz... jakkolwiek będziemy traktowali przepowied- nie, jedna z bardzo starych mówi, że przybędzie kobieta i użyje ognia, aby ocalić strażników prawdziwej wiedzy. - Wzruszył ra- mionami. - Rozumie pani teraz, dlaczego tak bardzo chciałem panią poznać. Ale proroctwo, nie proroctwo, cieszę się z nasze- go spotkania. - Uśmiechnął się i spojrzał na swoje ręce, potem pokręcił filiżanką i spodeczkiem; sprawiał wrażenie trochę nie- obecnego. Sączyła herbatę i próbowała spojrzeć na siebie jako na speł- nienie się proroctwa. Pomyślała o swoim życiu: dzieciństwo, szko- ła, szkolenia wojskowe, wszystko to prowadziło ją do uroczystości w Gjance, aż chwili przewrócenia maślanej rzeźby. - Cokolwiek zrobiłam - powiedziała - zrobiłam z własnej nie- przymuszonej woli. Chociaż mój brat prawdopodobnie byłby inne- go zdania. Mógłby powiedzieć, że moje zachowanie było anormal- ne, że mnie zwabiono. Lecz ja zrobiłam to, co zrobiłam, gdyż je- stem tym, kim jestem i kim, biorąc wszystko razem, zawsze byłam. - Pani brat - powiedział Conway w zadumie. - Ciekaw je- stem spotkania z nim. Spróbuję spojrzeć na niego inaczej niż na uosobienie nieprzyjaciela. - Lecz tym dokładnie on jest - powiedziała. - Można w nim znaleźć wszystko, co należy wiedzieć na temat młodości, ideali- zmu, szaleństwa i ambicji osobistych. Jest on jak przepis w książ- ce kucharskiej. Wielorakie składniki są w nim zestawione w ideal- nych proporcjach, dając czystego, lecz popędliwcgo gorliwca. Jest zupełnie przejrzysty. Ale mój ojciec... ach, mój ojciec, to zupełnie inna historia. Jego motywy są o wiele bardziej złożone, bardziej skryte, bardziej osobiste. - Tak - odezwał się Conway. - Proszę mi opowiedzieć o swo- im ojcu. Ci starcy wspominali mi o nim. Wzruszyła ramionami. - Jest także waszym wrogiem, lecz trudniej go zrozumieć niż kogoś takiego jak mój brat. Jest znacznie starszy. Wiele przeszedł, Powrót do Szangri-la 125 wiele widział i uczynił wiele. Jest to, w każdym razie, umysł innego rodzaju i zawsze taki był. On i brat często się sprzeczają. - Rozej- rzała się i wskazała ręką dolinę rozciągającą się poza balustradą pawilonu. - Sprzeczali się na temat tego właśnie miejsca. Tak - do- dała w zadumie. - To mogło być tylko to miejsce. - O? - wyrwało się Conwayowi. - Co pani ma na myśli? - Chcę powiedzieć, że mój ojciec nie jest przykładem czysto rewolucyjnego myślenia. Jego myśli chodzą swoimi własnymi ścieżkami. I choć trudno to zrozumieć, zaczął wierzyć w istnienie miejsca zwanego Szambhalą -w tajemniczą krainę. Nie był to już mit czy legenda, lecz rzeczywiste miejsce. Umilkła. Conway przypatrywał jej się uważnie. Zastanawia- ła się, czy powinna wyznać mu całą prawdę. Miała pewne wątpli- wości, lecz doszła do wniosku, że powinna to zrobić. Spojrzenie na jego twarz dawało pewność, że powiedzenie wszystkiego do końca jest niesłychanie ważne. - On nie tylko wierzy, że to miejsce istnieje, lecz próbuje zna- leźć sposób, aby dotrzeć tam. Tam lub tu, jeśli to jest to miejsce, którego szuka. Ojciec jest szyfrantem. Myśli, że znalazł serię wskazówek. Zaniepokojona przerwała. Bez wątpienia powiedziała coś bardzo złego; ramiona mężczyzny opadły, pochylił się na krześle, a na jego twarzy malował się dziwny wyraz, jakby stracił nadzieję. - Serię wskazówek - powiedział głucho. - Przepraszam, pro- szę mówić dalej. Opowiedziała mu o wskazówkach, za którymi podążał; o tej pierwszej, którą dostał z Pekinu od starzejącego się Przewodni- czącego i jego kolegów, o swego rodzaju grze, prowadzonej wy- łącznie dla rozrywki, gdyż łamanie dobrych szyfrów sprawiało mu przyjemność, a poza tym wydawało mu się, że doprowadzi go to do najlepiej zaopatrzonego w skarby sklepiku w jego eksporto- wym biznesie. Opowiedziała mu także, jak to dzięki wskazówkom dotarł do nędznego klasztorku, gdzie rezydował chłopczyk. Wspomniała o ładunku kontrabandy, który ojciec przechwycił, o fotografii z polaroidu, o relacji chłopca z jego podróży do doli- ny i o najbardziej zdumiewającej rzeczy w tym wszystkim, o Ame- rykaninie na fotografii, nietkniętym przez czas, najwyraźniej tym samym, który towarzyszył jej w gondoli. 126 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Mój ojciec przez całą noc nie zmrużył oka. - powiedzia- ła. - To co mówił chłopiec, dało mu wiele do myślenia. Wiedział, że musi pogodzić poszukiwania z innymi obowiązkami. Nic wiem, czy gdyby mu się powiodło i gdyby odniósł sukces, czy podzieliłby się swoim odkryciem ze zwierzchnikami z Pekinu. - O, Boże. Miałem nadzieję, że to nieprawda. - Zaśmiał się sucho i krótko. - Co za ironia. Co to ja przed chwilą mówiłem o przepowiedniach? - Co się stało? - zapytała żałując, że powiedziała to wszyst- ko. - Co takiego powiedziałam? Przepraszam! - Nie, nie, nie moja droga. Jestem głęboko wdzięczny, że pa- ni to zrobiła. Przepowiednie to najczęściej bajdurzenia, lecz w tej chwili stanąłem przed dylematem. Jest taka jedna, która nie daje mi spokoju. Nie mogę w nią uwierzyć, lecz staje się ona coraz bar- dziej realna. No cóż, spędziłem tutaj miło i beztrosko trzydzieści cztery lata, lecz w życiu każdego człowieka przychodzi taki mo- ment, że musi spoważnieć. Można nawet powiedzieć, wydorośleć. Czekała. Wiedziała, że cokolwiek jej teraz powie, będzie to o wiele więcej niż jej historia o ojcu, jego tropach i legendzie o Szambhali. I tak się rzeczywiście stało. Najpierw opowiedział historię swego starego przyjaciela Cz'anga, który wysłuchawszy audycji jej ojca opuścił dolinę, aby pojechać do Nowego Jorku. Potem o li- ście i ostrzegawczych słowach Dalajlamy XIII. A następnie swoją własną historię. - To, co przed chwilą usłyszałem, to znaczy o poszukiwaniach pani ojca, tylko potwierdziło moje domysły. Ma pani rację. To miejsce to Szambhala. A Szangri-la nazywano ją, nim przybył tu- taj mój poprzednik Wielki Lama i zorganizował tu wszystko. A te- raz, jeśli można, opowiem pani, jakie to wszystko ma dla mnie znaczenie. Dla mnie i dla tego starego człowieka, który miał jesz- cze nadzieję przeżyć parę dobrych lat spokojnej kontemplacji. Do diabła. Nie paliłem dziesiątki lat, lecz w takiej chwili wiele dałbym za papierosa. - Westchnął ciężko. - Z całą tą sprawą jest trochę jak z gaśnicą, jakie widuje się w hotelach. „W razie nagłego wy- padku, rozbić szybkę". Taki nagły wypadek właśnie nadszedł. Można by rzec, muszę rozbić szybkę. Istnieje plan, plan na nagły wypadek, sporządzony wieki temu, na taką właśnie ewentualność, Powrót do Szangri-la 127 a ja jestem tym, który musi go zrealizować. Pani ojciec jest kimś w rodzaju iowcy skarbów, podążającym za serią wskazówek, pro- wadzących jedna do drugiej. Te wskazówki były na swoich miej- scach przez wieki - praktycznie niedostępne, czekające na odkry- cie jedynie przez bardzo doświadczonego i oczywiście tego właści- wego poszukiwacza. Zawsze jednak istniało ryzyko, że znajdzie się niegodny, lecz diabelnie zdolny człowiek, który pokona wszystkie trudności. Taki jak pani ojciec. Oto, co muszę teraz zro- bić - powiedział wstając i idąc w kierunku balustrady - pokiero- wać nim. - Pokierować nim? - zapytała niepewnie. - Tak. Za pomocą fałszywych tropów. Muszę wstawić na wła- ściwe miejsce fałszywy klucz, który poprowadzi go, jeśli mi się po- wiedzie, fałszywymi znakami, które były na swoich miejscach od wieków. Cały ten plan obmyślono przed setkami lat. - A dokąd poprowadzą go te fałszywe ślady? - Dalej, fałszywą drogą. Do miejsca, które powinno go na za- wsze zniechęcić do szukania Szambhali. - Czy może tam zginąć? - zapytała cicho. Conway pomyślał chwilę. - Niekoniecznie. Nie jest to śmiertelna pułapka. Lecz muszę wspomnieć o szczególnym charakterze miejsca, do którego może go zawieść ten trop. W miejscu, o którym mówię, budzi się... ludz- kie sumienie i potem trzeba z tym żyć do końca swych dni. Pomyślała przez chwilkę. - W takim razie mój ojciec może nawet zapragnąć wtedy swojej śmierci. Lecz dlaczego to zadanie jest tak ryzykowne dla pana? - Widzi pani, będzie to w pewnym sensie kuglarska sztuczka. Chodzi nie tylko o to, że muszę opuścić dolinę i pokierować pani ojca tak, że będzie szedł niebezpiecznie blisko końcowego klucza, który mógłby go przywieść tutaj. I nic tylko idzie o to, że w tym ce- lu muszę umieścić odpowiednią wskazówkę w wielkim pałacu Po- tala, a on musi wybrać właśnie tę fałszywą, a zignorować właści- wą. Idzie jeszcze o to, że wszystko to, łącznie z drogą powrotną do doliny, nic może mi zabrać więcej niż dziesięć dni. Czternaście dni to ostateczna granica. Inaczej... - Inaczej? 128 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Westchnął. - Czy wie pani, kto to był Dorian Gray? Ach, nieważne. Po- wiedzmy, że jestem czymś w rodzaju cieplarnianego kwiatu i mu- szę wrócić do mojej cieplarni przed upływem dwóch tygodni, ina- czej zaistniałaby... jak by to powiedzieć? W pewnym sensie cał- kowita zmiana mojego fizycznego jestestwa. Wystarczy powie- dzieć, że tutaj moje życie było sztucznie przedłużane. Poza doli- ną moje prawdziwe lata mogą mnie dogonić. W świecie ze- wnętrznym bardzo szybko dopadną mnie wszystkie objawy sta- rzenia się, włącznie ze śmiercią. Jest to jednak ostatnia z moich obaw. Mój los to sprawa drugorzędna. Ważne jest, oczywiście, zadanie, które muszę wykonać - powiedział przyglądając się jej uważnie. - Zakładając, że nie jest jeszcze za późno. Proszę mnie uspokoić i powiedzieć, że on jeszcze nie udał się w kierunku Po- tali. Proszę mi powiedzieć, że za moje wahania nic trzeba będzie zapłacić zbyt wiele. - Nie zrobił tego jeszcze, ale kiedy zabierano mnie na reedu- kację, było to kolejne miejsce, do którego chciał wyruszyć. Zamie- rzał udać się do Lhasy na spotkanie z pewnym ważnym urzędni- kiem. Mieli zadecydować o przyszłości pałacu. Mogą nawet wysa- dzić go w powietrze. Mam nadzieję, że to się jeszcze nie stało. Odwrócił się w stronę balustrady. - Muszę więc wyruszyć jeszcze tej nocy. Nie ma już czasu na wahania. Muszę przeszkodzić mu w znalezieniu prawdziwej wska- zówki. I na miłość boską, nie mógłby chyba zniszczyć Potali. Pro- szę mi powiedzieć, czy pani rodacy mają w ogóle sumienie? Czy nie ma w nich ani odrobiny uczucia, że gotowi są posunąć się aż tak daleko? Czy nie mogliby stanąć przed Potalą i powiedzieć so- bie nie, nie dzisiaj? - Moja obecność jest dowodem, że to możliwe. Chyba, że je- stem tylko narzędziem przepowiedni. Odwrócił się do niej. - Przepraszam. Wiem, że pani uczyniła to z własnej woli i zgodnie ze swoim sumieniem. Tak jest podczas każdej wojny. Zawsze znajdą się ludzie, którzy potrafią przeciwstawić się więk- szości i słuchają swych serc. Jest pani jedną z tego szlachetnego szczepu. Proszę nie myśleć, że skoro przez te wszystkie dziesięcio- lecia przebywałem tu, w dolinie, nie słyszałem o okropnościach Powrót do Szangri-la 129 wojny, tej wojny, która szalała po świecie dwadzieścia pięć lat te- mu. Z wielką radością odnotowywałem zawsze wiadomości o lu- dziach, którzy mimo zawieruchy potrafili zachować się właściwie. Lecz wiem także, że jedną z głównych strategii wojennych jest de- moralizacja, a jednym z najlepszych sposobów demoralizowania destrukcja. Niszczenie wszystkiego, co rzadkie i niezastąpione, tak jak Potala. Tak jak ta dolina. Może dla obydwu jest już za póź- no, ale muszę pójść. - Lecz dlaczego pan? - To mój obowiązek - powiedział po prostu. - Obiecałem. - A więc zabierze mnie pan ze sobą. Nie przypuszczam, aby udało się panu naprawdę dokonać tego beze mnie - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Aby odnieść sukces, musi się pan udać do mojego ojca, a nikt nic zna go lepiej niż ja. Zauważyła, że w pierwszej chwili chciał odrzucić jej propozy- cję jako absurdalną, niebezpieczną i niewyobrażalną, lecz to co mówiła, bez wątpienia miało sens. Przygląda! się jej długo, niesto- sownie długo, zważywszy, że dopiero się poznali. Poczuła, że na policzki wypływa jej rumieniec. Wreszcie się odezwał: - Ale dopiero pani tu przyjechała - powiedział smutno. W odpowiedzi ledwie wzruszyła ramionami. - Liczy się tylko to, że jestem tutaj. - Miała szczególny dar nawiązywania kontaktu; poznali się zaledwie półtorej godziny te- mu, a już rozumieli się w pół słowa. - Może uda mi się potem namówić panią do powrotu wraz ze mną - powiedział prostodusznie. - Może - odpowiedziała. Przyglądając mu się myślała, że to nie jest wykluczone. Tak, z całą pewnością. - A jak było z panem? Czy dotarł pan tutaj za ciągiem wskazówek? Czy był pan kimś w rodzaju duchowego poszukiwacza? - O Boże, nie - zaśmiał się. - Przynajmniej początkowo nie. Znalazłem się tutaj przypadkiem, a przynajmniej kiedyś tak my- ślałem. Ciągle jeszcze nie umiem powiedzieć, czy to był przypa- dek, czy nie. Lecz teraz mamy wiele do zrobienia i sporo czasu na rozmowy później. Nastał wieczór. W dolinie zapadł zmrok, ale niebo w górze wciąż było przejrzyste. Podniosła się i stanęła przy balustradzie obok Conwaya. Budynki, które zobaczyła wcześniej, te przypomi- 130 Eleanor Cooney, Daniel Altieri nające jej ilustracje z książek science fiction, teraz, po zachodzie słońca wyglądały jeszcze inaczej. W świetle dziennym sprawiały wrażenie nieprzezroczystych brył geometrycznych wykonanych z białych kamieni, takie solidne pryzmy bez okien. Teraz, nocą, z ich wnętrza, poprzez marmurowe ściany grubości chyba kromki chleba przeświecało światło. A ponieważ wewnątrz rzeźbione by- ły w zawiłe wzory, przypominały rozrzucone pośród drzew poły- skujące szkatułki na kosztowności. Długo i z natężeniem wpatry- wała się w rozjarzone budynki. Tak jak otwarta dłużej migawka kamery, kiedy filmuje przedmiot w zwolnionym tempie, tak i so- czewki jej oczu, bacznie i w skupieniu rejestrowały obraz, jak gdy- by chciała się upewnić, że na zawsze zatrzyma ich wyraźną foto- grafię w swojej pamięci. Conway stał tuż przy niej. Przez chwilę wydało jej się, że potrafi czytać w jego myślach, podobnie jak w myślach Brata. Przypatrywał się dolinie i myślał o tym samym, co ona - że musi się napatrzeć na zapas, gdyż może się okazać, że widzi to po raz ostatni. - Co z moim Bratem? - zapytała jeszcze. - Co się z nim stanie? - Biedny chłopak - odpowiedział Conway. - Nie będzie to dla niego łatwe. Został skazany na spokój, harmonię, piękno i kontemplację przez resztę swojego bardzo długiego i bardzo zdrowego życia. -7- W ciemnej kabinie samolotu fosforyzujące tarcze na tablicy przyrządów świeciły upiorną zielenią. Równie upiorne były też au- tomatyczne ruchy pedałów i drążka sterowego przed fotelem dru- giego pilota, który zajmował teraz Conway. Ma Li siedziała za ple- cami Conwaya i pilota i zafascynowana patrzyła ponad ich ramio- nami. Nigdy wcześniej nie była w kabinie samolotu, okazało się jednak, że kiedy widzi, co robi pilot, nie denerwuje się tak bardzo. Conway także bacznie obserwował pilota, lecz z innego po- wodu. - Chcę umieć latać tą maszyną na wszelki wypadek - powie- dział do Ma Li. - Znam każdy szczyt stąd do Lhasy. Nauczyłem się na pamięć mapy plastycznej tego terenu i znam wszystkie moż- liwe rodzaje pogody, jakie tu występują. Można powiedzieć, że 0 tym między innymi medytowałem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, to jest od chwili, kiedy po raz pierwszy poczułem niebezpie- czeństwo i wiedziałem, że pewnego dnia będę musiał wyjechać. W myślach odbywałem ten lot wielokrotnie. Byli już w powietrzu od dwóch godzin i chociaż w ciemności nie mogła niczego na zewnątrz dojrzeć, miała wrażenie, że wy- czuwa każdy szczyt lodowy i każdą przepaść; taka szczegółowa mapa plastyczna rozpościerająca się przed oczami jej wyobraźni. Pomyślała o ojcu i poczuła przypływ litości. Jego dzieci zniknęły. Pewnie myśli, że córka i syn nic żyją. Co się dzieje w głębi jego duszy? Nie uzewnętrzni żadnych uczuć, była o tym przekonana. 1 chociaż nie sprzeciwił się odesłaniu jej do Pekinu, żałowała cią- gle, że przyczyniła mu bólu, który, była tego pewna, nosił w śród- 132 Eleanor Cooney, Daniel Altieri ku. Teraz zaś zamierza asystować przy zadaniu mu kolejnego cierpienia. - Twój ojciec - powiedział łagodnie Conway, czytając w jej myślach. - Jeśli ma mi się udać, muszę go trochę lepiej poznać. Doceniła jego takt. Mógł to ująć bardziej bezceremonialnie i powiedzieć po prostu: opowiedz mi wszystko o tym sukinsynu, tak żebym mógł go wysłać na pustkowie, z którego może nigdy nie wrócić. Westchnęła. - Nietrudno mi sobie wyobrazić, co teraz robi. Pamiętam, że kiedy dowiedział się o skierowaniu do Tybetu, natychmiast prze- prowadził rozmowy telefoniczne ze swymi przyjaciółmi z Londy- nu, Paryża i Nowego Jorku - wszyscy są handlarzami dziełami sztuki i antykami. Zapowiedział, że mają być w pogotowiu, gdyż przez kilka najbliższych lat osobiście będzie wysyłał im piękne i unikatowe tybetańskie dzieła sztuki. Poczynił dokładne ustalenia w sprawie transportu morskiego i magazynowania. Chciałabym, abyś mógł to zobaczyć. Płonął po prostu z niecierpliwości. To nie ideologia przywiodła go do Tybetu. To była bardzo nierewolucyj- na zachłanność. Opowiedziała, jak ojciec z chłodnym spokojem łączył swoje własne interesy ze służbą, organizując wszystko w taki sposób, aby zawsze mieć pewność, że najcenniejsze okazy zostaną w porę wy- niesione z bibliotek i klasztorów przeznaczonych do wyburzenia. - Swe postępowanie usprawiedliwiał chęcią zabezpieczenia dziedzictwa kulturalnego Tybetu przed niechybnym zniszcze- niem. Nienawidził słowa „łup". Wiedziałam, że kiedy Szambhala stała się dla mojego ojca rzeczywistością, myślał przede wszystkim o bezcennych przedmiotach, które tam znajdzie - rarytasach wśród rarytasów, prosto z ukrytej krainy. Ale nie tyle chodziło mu o bogactwo, co o sławę. Marzył o pozycji, jaką wyrobi sobie wśród antykwariuszy. Bardzo oczekiwał tego wyróżnienia. A teraz... je- stem pewna, że środkiem uśmierzającym jego strapienie będzie uprawianie swego „hobby" z jeszcze większą pasją. Nic tylko dla czystej rozrywki. Myślę, że zechce ukarać cały Tybet. Conway myślał przez chwilę, zanim się odezwał. - Twój ojciec jest koneserem i światowcem. Kiedy byłem w służbie konsularnej, szybko stało się dla mnie jasne, że dyplo- Powrót do Szangri-la 133 macja to nie tylko sprawa uprzejmych i wyważonych rozmów. Czasem oznacza to konieczność ustawienia spraw w możliwie praktyczny sposób. Czasami trzeba się uciec do sposobów uświę- conych zwyczajem. - Zamilkł na parę chwil. - Tak. Prosty, sku- teczny a nade wszystko wysoce praktyczny. Wylądowali w pobliżu Lhasy, na tym samym niewielkim lotnisku, na którym po raz pierwszy zobaczyła ten samolot. Przywitali ich Tybetańczycy w chińskich mundurach. Okazało się, że przybyli w samą porę, bo jak ich poinformowano, Czang miał przylecieć jeszcze tej nocy. Ruszyli więc w kierunku małego skupiska domów w górach niedaleko miasta. Całą drogę leżeli na konopnych wor- kach rozrzuconych na podłodze samochodu. Na miejscu Conway wydobył papier i wieczne pióro i usiadł z boku, aby napisać list, potem wysłał z nim jednego z Tybetań- czyków do miasta, udzielając wcześniej dosyć skomplikowanych instrukcji. Wreszcie, wyczerpani, odpoczywali cały dzień i następ- ną noc. Kiedy zaczęło świtać, Conway zamaskował europejskie rysy przyciemniając skórę i włosy todją - ciemną, tłustą maścią, którą Tybetańczycy smarują twarze, chroniąc je w ten sposób przed mrozem, wiatrem i słońcem. Następnie nałożył długą szatę z kap- turem, taką, jakie noszą pielgrzymi ze wsi. Siostra założyła hafto- waną skórzaną tunikę, najprawdziwiej podbitą filcem, na głowę zaś przybrudzoną przepaskę z jaskrawego materiału. Podziwiała swoje niewyraźne odbicie w zachlapanej szybie ciężarówki i po- myślała z głęboką satysfakcją, że jej przeobrażenie jest zupełne. Była to twarz Tybctanki, tak niepodobna do wyblakłej, ozdobnej warkoczykami twarzy chińskiej dziewczyny, którą kiedyś byłą, jak lotos jest niepodobny do stokrotki. Do W.Sz. Generała Czanga Jesteśmy niezwykle zaszczyceni, mogąc gościć w na- szym mieście tak znakomitego gościa. Mając na uwadze 134 Eleanor Cooney, Daniel Alticri porozumienie, chciałbym prosić Pana Generała o uczy- nienie mi zaszczytu i przyjęcie zaproszenia na herbatę, jutro, w Muzeum Okrucieństwa w Pałacu Potala, po któ- rym będę miał honor, jeśli Pan zechce, oprowadzić Pana osobiście i zapoznać z wieloma niezwykłymi skarbami. Pozostający z uszanowaniem Kustosz Tandzin Generał Czang odciągnął płócienną klapę namiotu i popa- trzył na wielką białą budowlę, rezydencję nieobecnego dalajlamy. Mógł się spodziewać stamtąd wszystkiego z wyjątkiem zaprosze- nia. Oczywiście i tak wszystko to mogło należeć do niego, lecz spodobał mu się cywilizowany ton listu oraz dyskretny, oszczędny język. Było to coś, czego mu ostatnimi laty bardzo brakowało. Dawniej można było siadywać ze swymi adwersarzami, jak równy z równym i uzgadniać warunki, a kiedy pertraktacje były skończo- ne, piło się brandy, paliło papierosy i miało się świadomość uczestniczenia w starej, podniosłej tradycji. Przekupstwo byłoby prymitywnym i niewłaściwym słowem na określenie tego rodzaju transakcji. Muzeum Okrucieństwa. Ta szczególna nazwa nie dawała mu spokoju od chwili, gdy usłyszał ją po raz pierwszy. Chińczycy wy- stawili tutaj na pokaz relikty feudalnej przeszłości Tybetu - ampu- towane ręce, trąbki wykonane z ludzkich kości udowych, narzę- dzia tortur i tym podobne przedmioty. Niektóre z nich miały na czarnym rynku niewyobrażalną wartość pieniężną. Nie mówiąc już o pozycji, jaką zajmował kolekcjoner mogący się nimi pochwa- lić. Jeśli by czytać dokładnie między wierszami, to człowiek, który ten list napisał, musi mieć dostęp do niezwykle cennych i rzadkich okazów, które zostały ukryte przed Chińczykami. Okazów, któ- rych mógłby nigdy nie zobaczyć, gdyby po prostu chciał wykorzy- stał swoje przywileje. W dodatku, jeśli tylko było to możliwe, Czang wolał załat- wiać sprawy w cywilizowany sposób. Nie zależało mu na robie- niu z siebie współczesnego Czyngis-chana. Zwykłe plądrowanie nie było zresztą wielką sztuką. Drzwi może wyłamać każdy pro- stak. Powrót do Szangri-la 135 Tak czy owak planował odwiedziny w tym starym pałacu. Ostatni trop wyraźnie wskazywał na Potalc jako następny punkt. Przypadek zrządził, że został tam w tak kulturalny sposób zapro- szony; nabierał pewności, że dzisiejsze spotkanie miało mu uła- twić odnalezienie gdzieś wewnątrz tego niezwykłego budynku na- stępnej wskazówki. Gdyby był niemądry, uwierzyłby w przezna- czenie. Opuścił wejście do namiotu i podszedł do stołu, aby skre- ślić bilecik potwierdzający przybycie o określonej godzinie. Oczy- wiście pójdzie sam, nie miał zamiaru z nikim dzielić podobnych okazji. Na wszelki wypadek sformułował jednak odpowiedź tak, aby było jasne, że chociaż Generał Czang będzie sam, oficerowie będą dokładnie poinformowani, gdzie i z kim miał się spotkać. I oczywiście pistolet będzie na swoim miejscu, w kaburze pod ma- rynarką munduru. * * * Conway zapomniał, jak hałaśliwy i pelcn zapachów jest świat po- za doliną. Ma Li i on włączyli się w tłum przybyłych z całego Ty- betu pielgrzymów, obchodzących dookoła świątynię Dżok'ang. Niektórzy pielgrzymi zwyczajnie szli modląc się, niektórzy posu- wali się na rękach i kolanach, inni na przemian - szli i co jakiś czas kładli się twarzą do ziemi, z wyciągniętymi jak do modlitwy ręko- ma, a do ich nóg i rąk przymocowane były drewniane klocki. Wie- dział, że wielu z nich przebyło w ten sposób setki mil; pełznąc jak gąsienice przez rozległe krajobrazy Tybetu, przepełnieni czcią od- bywali swą powolną i długą pokutną drogę do Lhasy. Niektórzy pielgrzymi mieli matowe włosy i szalone oczy, in- ni, wysoko urodzeni - kobiety i mężczyźni -jak gdyby byli na po- kazie mody popisywali się ozdobnymi strojami. I ciągle przybywa- li nowi. Były tu dzieci i zwierzęta, suche starowinki i świeżolica młodzież, mnisi i wieśniacy, wszyscy zgodnie z ruchem wskazówek zegara okrążali Dżok'ang, ignorując uzbrojonych i aroganckich chińskich żołnierzy, którzy co prawda także zataczali okręgi, lecz prowokująco w przeciwnym kierunku, pod prąd. Ludzie z Hanów, pomyślał Conway. Przybyliście. Proroctwo mówiło o barbarzyńcach zdobywających świat i niszczących wie- dzę, a więc jesteście. Pojęcie barbarzyńca jest pojęciem względ- 136 Eleanor Cooney, Daniel Altieri nym; od czasu do czasu wszyscy nimi jesteśmy. Jeden cywilizowa- ny człowiek może być barbarzyńcą wobec drugiego człowieka. Był czas, kiedy wy, Chińczycy, byliście obrońcami Tybetu przed barba- rzyńskimi hordami Mongołów, teraz wszystko się odwróciło i je- steście najeźdźcami depczącymi tę ziemię i nurzającymi ją we krwi. A jeśli idzie o mnie, ja, Anglik, zdecydowanie dżentelmen barbarzyńca, stałem się jednym z tych, których wrogami teraz je- steście. Okazało się, że nie zapomniał, co to znaczy być jednym ze zwykłych śmiertelników w tłumie ludzi nieodpornych na rany i wystawionych na działanie mikrobów, politykę, wojny, głód i nie- pogodę. Z tym jest jak z jazdą na rowerze, pomyślał, to coś, cze- go nigdy nie zapomnisz. Jego instynkt samozachowawczy nadal funkcjonował; odnotował to z radością. Kiedy dwóch żołnierzy z bronią u ramion i strasznymi, hardymi spojrzeniami skręciło w ich kierunku i byli już od niego w odległości kilku cali, opuścił głowę i zaczął mruczeć modlitwy, za to Ma Li spojrzała im odważ- nie w oczy. Jej zuchwałość zatrwożyła go; wiedział, że musiała na nich spojrzeć. Jak mogłaby się od tego powstrzymać? Jej przebra- nie było niewątpliwie doskonałe i to nie tyle dzięki sukience i za- brudzonej twarzy, ile dzięki temu, że naprawdę stała się pielgrzy- mującą Tybetanką, którą miała odgrywać. Conway nic miał wąt- pliwości, że nawet brat nie rozpoznałby jej teraz. A ojciec? No tak, z nim, jak podejrzewał, byłaby całkiem in- na historia. Ten człowiek wiedział, jak łamać szyfry, to było pew- ne. Muszą być z nim bardzo ostrożni, bardzo ostrożni. Chodzili w koło i modlili się przez całe przedpołudnie. Kie- dy godzina umówionego spotkania zbliżała się, wrócili do swego tymczasowego domu w cieniu wielkiej Potali. * * * Było to coś najbardziej osobliwego; niczym kupowanie gwiazdko- wego prezentu dla człowieka, którego nigdy wcześniej nie spo- tkał. Conway wraz z kustoszem i zakonnikiem stali w zapchanym pokoju na końcu długiego korytarza - rodzaj jaskini na końcu tu- nelu głęboko pod pałacem - sufit był tak nisko, że Conway musiał się pochylać. Snop latarki tańczył po dziełach sztuki i stertach tek- Powrót do Szangri-la 137 stów sakralnych. Nawet jeśli pałac zostanie wysadzony w powie- trze, powiedział kustosz, te rzeczy ocaleją. Kiedy kurz osiądzie, a oni sobie pójdą, wykopiemy je. Były tutaj unikatowe, stare przedmioty, o jakich generał Czang nie mógł nawet śnić. W smudze światła pojawiały się złote rzeźby świątynne, kunsztowne i przerażające maski do mistyczne- go tańca cz'am, ozdobne stroiki na głowę i haftowane jedwabne szaty zdobione złotem, srebrem i kamieniami szlachetnymi, bro- katowe gobeliny o niewyobrażalnie pięknym splocie, meble obite złotem i macicą perłową. Conway musiał wybrać cztery lub pięć przedmiotów; wszystkie miały być nadzwyczajne, lecz jeden mu- siał się nieznacznie wyróżniać. Miało być jak w sztuczce magicz- nej, kiedy to magik z góry zakłada, że widz wybierze spośród wszystkich kart tę a nic inną. Przesuwał powoli snop światła wzdłuż półek, zatrzymywał się, zawracał, jeszcze raz i jeszcze. Dotarł w ten sposób do najod- leglejszego kąta. I tutaj, tuż pod sufitem zatrzymał się na dłużej. Ścisnął mocniej latarkę i z wrażenia powoli, z delikatnym gwiz- dem wypuszczał powietrze z płuc. To było to. Nie mogło być nic lepszego. Czuwał nad nim najprawdziwszy duch Tybetu. Straszne, piękne i najlepsze ze wszystkiego, a na dodatek coś, co generał mógł bez trudjr wynieść pod jedną pachą. Odwrócił się do mnicha rzemieślnika, który w zamyśleniu pocierał ręce. - Mamy około godziny, może nawet mniej. Czy to wystarczy? * * * W tej chwili właśnie ze sobą rozmawiają, pomyślała Ma Li. Ojciec jest w mniej korzystnym położeniu, gdyż nic wie nic o swoim roz- mówcy, ten zaś wie o nim wiele. Lecz przewaga Conwaya jest zni- koma, ojciec ma po swojej stronie siłę i władzę. I nie bez powodu nazwano go mistrzem kryptografii. Miejmy jednak nadzieję, że Conway jest przekonującym aktorem. Musisz to odegrać, powiedziała nim wyszedł. Nie kłamać, lecz odegrać. Jego zakłopotanie spowodowane koniecznością oszukiwania, nawet w słusznej i szlachetnej sprawie, zrobiło na niej wrażenie. Uzmysłowiła mu, że życie jest sceną, a on będzie 138 Eleanor Cooney, Daniel Altieri odgrywał fikcyjną postać. To wszystko. Zrobisz to, gdyż musisz. Jedyną osobą, która okłamuje generała, jestem ja. Pozwalam mu wierzyć, że nie żyję. A przecież jakaś cząstka mnie chciałaby po- biec do niego i powiedzieć: Ojcze, Ojcze popatrz na mnie -ja ży- ję, tak samo jak twój syn. Wyobraziła sobie ojca sięgającego do kieszeni marynarki, ka- bura pistoletu naturalnie spoczywa na swoim miejscu, i wydoby- wającego srebrną papierośnicę. Proponuje Conwayowi swoje so- branie, Conway przyjmuje, podaje mu ogień. Dwóch dżentelme- nów w każdym calu. Włosy ojca przyczesane są gładko. Miała wrażenie, że czuje zapach jego angielskiego mydła i słyszy skrzy- pienie jego lśniącego skórzanego pasa. Czekała w malusieńkim domku przy bocznej uliczce. Gospo- darzami było miłe tybetańskie małżeństwo, które najprawdopo- dobniej oczekiwało ich przybycia; chyba rozumieli też wagę ich misji i to bez zadawania zbędnych pytań. Ma Li obawiała się sprawnie funkcjonującej tutaj, szeroko rozpiętej sieci informato- rów. Conway powiedział jej wcześniej, że łączność doliny ze świa- tem zewnętrznym musi być coraz lepsza, jako że wiek dwudziesty stawia ich przed licznymi problemami. Jesteśmy jak kraj, który nie może dłużej uprawiać polityki izo- lacjonizmu, powiedział. Barnard jest technologicznym czarodzie- jem, który nam przybliżył świat, a teraz bez przerwy mówi o sate- litach. Przypomina nam, że dwudziesty pierwszy wiek jest tuż tuż i jeśli nam się zdaje, że ten jest skomplikowany, to poczekajmy tro- chę, a zobaczymy. Ma Li zauważyła, że tutejsi mieszkańcy bez wa- hania byli gotowi im pomagać; jak wiele wiedzieli o samej dolinie czy o Conwayu? Nie umiała tego powiedzieć - lecz co nie budziło wątpliwości, to solidarność. Była to podstawa oporu, który spoty- ka się wszędzie, tam gdzie kraj znajduje się pod okupacją, a Szan- gri-la była teraz forpocztą oporu, jego centralnym ośrodkiem ner- wowym i czynnym uczestnikiem. Popatrzyła na swoją brudną tybe- tańską sukienkę. Uczestnikiem takim była też ona. Minęło już kilka godzin od wyjścia Conwaya. Asystowała, kiedy się przebierał, upodobniając do uczonego. Pomogła mu zmyć dokładnie z twarzy, włosów i rąk nałożony wcześniej brud i tłuszcz. I nie przestawała mówić o ojcu. Słuchał, zwracając uwa- gę na wszystkie szczegóły, mogące przydać się przy zastawianiu Powrót do Szangri-la 139 pułapki, którą właśnie planował, a jeszcze przez cały czas potrafił okazywać jej współczucie. Podobał jej się sposób, w jaki marszczył czoło, koncentrując się na tym, co mówiła. Nim odszedł, trzyma- ła jego rękę i starannie czyściła mu paznokcie, niszcząc ostatnie ślady nie umytego pielgrzyma. Powiedział, że będzie nieobecny przez wiele godzin, chce bowiem doczekać ciemności, aby bez- piecznie wrócić. Noc zapadła już ponad godzinę temu. Oczekiwa- ła niecierpliwie jego powrotu nie tylko dlatego, że była niespokoj- na o losy swego ojca, Potali, Szangri-la, Tybetu i świata. * * * Generał Czang pochylił się niżej nad szkłem. Ręka była żółtawa, a skóra na niej wyglądała jak pergamin. Jej powierzchnię pokry- wał delikatny meszek lub kurz, wyschnięte ścięgna skurczyły się, ściągnęły palce do środka nadając im kształt szponów. W miejscu odcięcia na przegubie wystawały kawałki kości. Cięcie musiało być czyste i fachowe; najprawdopodobniej, zgadywał, ciężką że- lazną siekierą. Obok ręki zauważył malutkie kopczyki jakby gru- zu, miniatury kopczyków widywanych na placu budowy lub w ko- palni. To robota robaków; ryjąc pozostawiały odpady niczym gór- nicy. Ręka kryminalisty, głosiła kartka umieszczona obok ekspo- natu. Następnym był prostokąt nieheblowanego, ciężkiego drewna wielkości kilku stóp kwadratowych z otworem pośrodku. Składał się on z dwóch części połączonych zawiasami, mógł więc być roz- chylany i mocowany dookoła ludzkiej szyi, następnie zamykany i blokowany żelaznymi zasuwkami - takie drewniane chomąto, wystarczająco obszerne, aby noszący je człowiek nie był zdolny dosięgnąć rękami do ust, chociaż od czasu do czasu mógł podtrzy- mać urządzenie ramionami. Kryminaliści skazywani na spędzanie w tym kołnierzu określonego czasu pozbawieni byli możliwości odpoczynku i jedzenia, chyba że karmił ich ktoś inny. Czang przyjrzał się bliżej otworowi na szyję; był wyślizgany od częstego używania. Przypomniał sobie fotografię, jaką kiedyś widział - mężczyznę ubranego w takie właśnie urządzenie. Nieszczęsny chłop kucał, przytrzymując rękami kołnierz i patrząc w aparat fo- tograficzny pustymi oczyma. Jego włosy były długie i poplątane, 140 Eleanor Cooney, Daniel Altieri jak gdyby nosił na sobie to urządzenie od dłuższego czasu. Jak głosił podpis pod zdjęciem, karmiony był przez mnichów jęcz- miennym ciastem i wodą. Była tu także kość udowa, wysmukła i pełna wdzięku, rzeź- biona w zawiłe wzory - kość udowa dziewicy, głosiła kartka. Wy- prostował się i drgnął, zobaczywszy na szkle odbicie stojącego za nim mężczyzny. Musiał być bardzo zaabsorbowany, gdyż nie usły- szał kroków. Zdołał jednak nie zdradzić zaskoczenia. Nie odwrócił się ani nie cofnął, nie okazał też żadnej innej zewnętrznej oznaki niepo- koju. Przez kilka chwil studiował kość, po czym ciągle się nie od- wracając odezwał się po chińsku. - To interesujące, nie sądzi pan, jakie znaczenie ma dziewic- two w tylu odmiennych kulturach świata? Usłyszał za sobą chrząknięcie i męski głos odpowiedział po angielsku. - O tak. Tak, tak. Fascynujące, rzeczywiście. Czystość i ta ca- ła reszta. A oczywiście kult dziewictwa osiąga swój skrajny wyraz w doktrynie katolickiej. Czy może należałoby powiedzieć, swój najbardziej wyszukany wyraz. - Oczywiście pojęcie ofiary jest uniwersalne dla wszystkich kultur - odpowiedział Czang po angielsku, odwracając się powo- li, ciągle nie okazując zaskoczenia, chociaż jego ręka przesuwała się niedbale w kierunku kabury. - I niewątpliwie ofiara musi być prawdziwą ofiarą, inaczej nie miałoby to sensu. Stanął przed przybyłym i szybko dokonał oceny: biały, bar- dzo wysoki, młodszy od niego, krótko ostrzyżone jak u mnicha włosy, grube okulary, nieśmiały uśmiech, zaciśnięte dłonie. Ubra- ny po tybetańsku. Czang cofnął rękę; nieszkodliwy, poza tym nie- uzbrojony. To było więcej niż pewne. - Nie mamy pewności, czy dziewica, której kość tu mamy, zginęła z powodu swojego dziewictwa. Jedni mówią, że tak, inni, że nie, a więc niekoniecznie musiała być dziewicą. Kto wie, może nawet nie kobietą - powiedział mężczyzna tonem, jakim uczony entuzjasta udziela objaśnień, ciągle się uśmiechając. - Nigdy się tego nie dowiemy. - Nie dziewica? - odpowiedział Czang. - To brzmi jak bluź- nierczy żart, czyż nie? Oczywiście sądowy antropolog może okres- Powrót do Szangri-la 141 lić płeć i wiek właściciela tej kości. Wzrost, wagę, stan zdrowia i sposób odżywiania, pochodzenie społeczne, rodzaj pracy jaki ona, czy on wykonywał i czas, jaki upłynął od śmierci do wykona- nia przez artystę tego dzieła. - Patrzy! na stojącego przed nim mężczyznę. Wyraźnie nie był zaintrygowany jego tu obecnością. - Jestem generał Czang - powiedział w końcu i czekał. Mężczyzna patrzy! na niego przez chwilę bacznie, nim odpowiedział. - A ja jestem Tandzin. Czang nie okazał zaskoczenia, chociaż zaciekawiony pod- niósł głowę. Mężczyzna roześmiał się przepraszająco. - Naturalnie nie zawsze tak się nazywałem. Ludzie z klasy średniej w Brytanii nic mają zwyczaju dawać swoim dzieciom ty- betańskich imion. Naprawdę nazywam się Hugh Conway. Bardzo się cieszę, że mogłem pana poznać. Dziwi się pan z pewnością, co ja tutaj robię. Dobre pytanie. W czasie wojny byłem lotnikiem. Bez wątpienia słyszał pan o Garbie? Czang z wrażenia się wyprostował. Garb to była popularna w czasie drugiej wojny światowej nazwa przełęczy w Himalajach, przez którą alianci transportowali do Chin paliwo dla samolotów, a później wielkie ilości jedzenia, amunicji i lekarstw, kiedy droga przez Birmę została zniszczona przez Japończyków. Loty te były dla Chińczyków prawdziwą liną ratunkową. Była to trudna misja i setki alianckich lotników straciło tam życie. Tym, którzy przeży- li, kilku Amerykanom i Brytyjczykom, przyznano status nietykal- ności osobistej na całym terytorium Chin - byli stałymi gośćmi. Ich wszystkie potrzeby materialne miały być zaspokajane i nie mogły ich dotyczyć czystki polityczne. Wielu Europejczyków i Amerykanów skorzystało z tej oferty i „przeszło" do Chin. Ten mężczyzna był we właściwym wieku, aby móc być jednym z nich, niemniej jednak Czang nie widział nic złego w poddaniu go drob- nej próbie. - Ach. Status persona grata. Proszę mi opowiedzieć - powie- dział Czang ostrożnie, aby ton jego głosu nie wpłynął na odpo- wiedź pytanego -jaka była pańska opinia o Goony Bird. - Ach, Goony Bird. Absurdalna nazwa dla pięknego samolo- tu. Wszyscy byliśmy nieszczęśliwi, kiedy zastąpiono go przez C-46, przede wszystkim z powodu o wiele większej liczby wypadków, i to przede wszystkim na ziemi. Nie, nie byliśmy zadowoleni z na- 142 Eleanor Cooney, Daniel Altieri szych samolotów do czasu, aż dostaliśmy C-54. To było to, czym próbował być C-46. Czterosilnikowym DC-3, rzeczywiście. Ptak Goony byl niewątpliwie zmodyfikowanym DC-3, którego tak bar- dzo kochaliśmy. Prawdziwy sen o lataniu. - Tak, tak - potakiwał Czang. - Właśnie tak. Dokładnie tak. Alianci znajdowali zabawne przezwiska dla poważnych rzeczy. Prawda? Zdaje mi się, że była też jakaś dziwna nazwa dla miejsca, w którym samoloty przechodziły przez Garb... - Podniósł pytają- co brwi, jak gdyby zupełnie nie umiał sobie przypomnieć. Stojący przed nim mężczyzna odpowiedział natychmiast. - Nazywaliśmy je „W" - zaśmiał się. - Niebo z koroną Gar- bu wzniesioną pośrodku wyglądało zupełnie jak litera W. Lecz ja zawsze lubiłem myśleć o tym, jako o początku zdania „Właśnie, że to zrobimy". - A więc przyjął pan zaproszenie mojego kraju. Lecz dlacze- go wybrał pan tak nędzne i zakazane miejsce jak Lhasa? Dlacze- go nie Szanghaj, bardziej przypominający miasto zachodnie? - Reputacja wyprzedziła pana, generale. Wiem o pana zada- niu ratowania bezcennych skarbów sztuki przed zniszczeniem. Tak jak pan cenię wszystko, co stare, rzadkie i finezyjne. Przez wiele lat mieszkałem w Pekinie, lecz kiedy otwarto Tybet, dostrzegłem w tym szansę. Wiedziałem, że jestem tutaj potrzebny. Uczyłem an- gielskiego na Uniwersytecie Pekińskim. Bez trudu wykorzystałem moje tamtejsze kontakty, aby uzyskać wstęp do Tybetu. Szczegól- nie byłem zainteresowany kolekcją w Potali. Oficjalnie mam prze- prowadzić badania i naukową inwentaryzację tutejszych okazów oraz założyć dokumentację. Tak naprawdę przyjechałem, ponie- waż kocham antyki. Kiedy usłyszałem, że przybył pan do Lhasy, pomyślałem, że mógłbym być panu... pomocny. Była to propozycja taktowna, ale i prowokująca. Będzie jesz- cze czas na sprawdzanie i weryfikację listów uwierzytelniających. Dzisiaj pozwoli temu mężczyźnie pokazać, co ma tutaj szczegól- nego. Nie ma zbyt wiele czasu do stracenia, zwłaszcza że los tego starego budynku, w którym się znajdowali, nie był pewny. Zbudo- wany w siedemnastym wieku przez Dalajlamę V, Wielkiego Piąte- go, określany był czasem jako buddyjski Watykan. Niektórzy z ko- legów Czanga niedwuznacznie sugerowali, co należy zrobić z tą budowlą. Jeśli Tybetańczycy mają być rzeczywiście i całkowicie Powrót do Szangri-la 143 wyzwoleni spod represyjnej przeszłości feudalnego lamaizmu, to Potala, najbardziej namacalny symbol tej przeszłości, musi zostać zrównana z ziemią. Inni utrzymywali, że to tylko jeszcze jedna świątynia i zasługuje na taki sam los jak inne. Jeszcze inni uważa- li, że zburzenie Potali może wzniecić tybetańskie powstanie i gło- sili konieczność pozostawienia pałacu w całości, zmieniając tylko jego przeznaczenie, na przykład organizując główną kwaterę woj- skową. Byli też tacy, którzy chcieli osadzić w Potali panczenlamę, gdy uda się już sprawić, że Tybetańczycy zapomną o dalajlamie. Uczucia Czanga były naturalnie ambiwalentne: jako wojsko- wy strateg skłaniał się raczej ku opinii, że siła Potali - symbolu przeszłości - przemawia raczej za jej zburzeniem, zaś jako znaw- ca zabytków (starego i pięknego, jak to określił nowy znajomy) w głębi duszy odczuwał pewną niechęć do planu zmieniania tego wielkiego, starego budynku w stos gruzów. Jako ojciec, którego córka i syn przepadli w rozległej i cichej otchłani Tybetu, miał wy- starczający powód, aby roztrzaskać tutaj wszystko do końca, nie wyłączając Potali. Podjęcie decyzji uzależniał od dzisiejszej wy- prawy. Tymczasem zaproponowano mu zwiedzanie z osobistym przewodnikiem, jak to zazwyczaj bywa, gdy chodzi o wyjątkowego znawcę, żywo zainteresowanego porozumieniem - ulubione sło- wo Czanga w każdym języku. Skinął uprzejmie głową. - Przyjmuję pana pomoc, panie Conway - powiedział łaska- wie do stojącego przed nim Europejczyka. - Doskonale, doskonale. - Conway zacierał ręce z zadowole- nia. - Wspaniale, lecz wpierw odrobina herbaty. - Uśmiech- nął się. - Naturalnie mówiąc o herbacie mam na myśli prawdziwą herbatę, z Dardżylingu. Nie ten straszny tybetański wymysł ze zjełczałym masłem, nazywany przez nich herbatą. Czang zdobywszy się na nikły uśmiech kiwnął aprobująco głową. Była to część rytuału. Na początek herbata, potem brandy. * * * Zaproponowanie łapówki bywa tak delikatnym przedsięwzię- ciem, jak obróbka diamentu. Nie wolno być znieważająco otwar- tym, przeciwnie, należy to robić bardzo okrężnie, nie kryjąc jed- 144 Eleanor Cooney, Daniel Altieri nak swoich intencji. Należy też właściwie wybrać zaproponowany obiekt, gdyż zazwyczaj jest tylko jedna szansa, jako że obydwie strony muszą zachować pozory dżentelmeńskiej ogłady. A już szczególnie trzeba unikać wywierania choćby najmniejszego naci- sku. Bardzo ważną sprawą jest odniesienie sukcesu, lecz koniecz- nie musi to wypaść jakby od niechcenia. Generał Czang jest doskonałym słuchaczem, właściwie nale- żałoby powiedzieć zbyt doskonałym, pomyślał Conway; najlep- szym określeniem byłoby nazwanie tego nadprzyrodzoną czujnoś- cią. Udawanie, że jest się osobą, którą się w rzeczywistości nie jest, wytrąca z równowagi. Zwiedzając świątynię dotarli właśnie do komnaty z rzeźbionymi drewnianymi belkami stropowymi, podtrzymywanymi przez wysokie drewniane filary. - Robiono to bez użycia gwoździ - powiedział Conway. - Me- tal był przecież zbyt cenny, by używano go do ich produkcji, belki więc łączono za pomocą niezwykle precyzyjnych nacięć. Lecz i drewno było w Tybecie zawsze bardzo cennym artykułem. Drze- wa rosną tutaj tylko w osłoniętych dolinach, nisko. Drewno, które pan teraz ogląda, przywieziono z bardzo daleka i wkładając w to dużo pracy, gdyż nie używano kół. Dawniej Tybetańczycy w ogóle nie stosowali kół. Czy wiedział pan o tym? Jedynym kołem w tym kraju było koło modlitewne. Powodem była przepowiednia, że kie- dyś koło zniszczy strukturę społeczną tego kraju. Jest to dla mnie niezwykle fascynujące. Oni nie dlatego nic używali koła, że go nie znali lub nie wiedzieli, jak je zrobić, lecz znając je bardzo dobrze, świadomie odrzucili to usprawnienie ze względu na konsekwencje jego wprowadzenia. - Świadomie wybrać życie w zacofaniu to zaiste zadziwiają- ce, nie sądzi pan? - rzeki Czang. Conway wyczuł w jego głosie szelmowskie nutki. - Wiele zależy od tego, co rozumiemy przez zacofanie, gene- rale. A tutaj - powiedział, prowadząc generała do wielkiej kapli- cy - mamy pewne dosyć niezwykłe wizerunki. Przed nimi stała rzeźba o nadnaturalnej wielkości, z pieczoło- wicie wycyzelowanymi szczegółami, przedstawiająca wielorękie bó- stwo żeńskie o niezwykle mądrych oczach i delikatnym uśmiechu. - Dharmawidźaja - wyjaśnił Conway. - Wyobraża zwycię- stwo Dharmy, moralnego prawa Buddy, nad przemocą ciemno- Powrót do Szangri-la 145 ści i ignorancją, które działają zawsze przeciwko ostatecznej wol- ności. Tutaj przedstawiona jest w postaci - sambhogakaja. Trzy głowy, sześć ramion. Jestem pewien, że do wykonania swego za- dania potrzebuje ona dodatkowych głów i ramion. Jej uśmiech przywodzi mi na myśl Monę Lisę. A tutaj - wskazał generałowi inny wizerunek - jest Tara, czasem porównywana z Madonną. Powiada się, że jest ona zrodzona z łez współczucia wylanych przez Awalokitcśwarę, bodhisatwę współczucia i miłosierdzia, kiedy patrzył na świat i widział jego cierpienie. Proszę spojrzeć, jak jej prawa noga dotyka ziemi, jak gdyby chciała się podnieść i pójść udzielić pomocy wszystkim cierpiącym istotom. Ta następ- na, tuż obok niej, to Wadźrasattwa. Ta nazwa znaczy „Diamento- wa istota". Jest ona związana z naturą naszego rzeczywistego umysłu, który jest ukryty pod osłoną naszej ziemskiej świadomo- ści, czysta zasada, która jest w nas i jest nam przywracana w mo- mencie przebudzenia. - Czy ta zasada tkwi w każdym? - zapytał generał z sarka- zmem. - Trochę trudno w to uwierzyć, prawda? Lecz tak. Jest ona w każdym - powiedział Conway z nie mniejszym sarkazmem. Po- tem wziął głęboki oddech. - Ten budynek ma więcej niż tysiąc po- mieszczeń. Budowa trwała około pięćdziesięciu lat, a stoi już po- nad trzysta lat. Na jego dachu znajdują się groby byłych dalajla- mów. Nie jest to tylko duży dom towarowy z przedmiotami sztu- ki, on sam w sobie jest dziełem sztuki. Myślę, że wysadzenie go w powietrze byłoby wielką szkodą. Czang wzruszył ramionami. - Czyż rzeczy ze swej natury nic są tak czy owak iluzoryczne i przemijające? - zapytał przekornym tonem. - Możliwe - powiedział lekko Conway. - Lecz zadaniem ku- stosza jest przede wszystkim opóźnianie rozpadu tak długo, jak to tylko możliwe. Wiem, że pan, jako kolekcjoner antyków, podzie- la moją opinię. - Conway ruszył przed siebie. - Coś mi się przy- pomniało. Kilka miesięcy temu dostałem do skatalogowania i za- bezpieczenia pewne dosyć szczególne pozycje. Dzieła sztuki z królewskiego grobowca, umiejscowionego w czasie przed Kubi- laj-chanem. Myślę, że zaciekawią pana te rzeczy - zakończył nie- dbałym tonem. 146 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Tak precyzyjnie wszystko zaplanował, że ostatnie słowa mó- wił w chwili, kiedy docierali do małego pokoiku. Stał tam stół, na którym leżały „prezenty", które wcześniej osobiście wyselekcjo- nował. - Proszę spojrzeć - powiedział. - Mamy tutaj dosyć ciekawe okazy. Będę zaszczycony, jeśli zechce pan przyjąć którąś z tych rze- czy. Na pamiątkę naszego spotkania. Nic ma tutaj naturalnie ni- czego szczególnego w porównaniu z tym, czego się spodziewam. - Pocierał ręce jak ekscentryczny znawca, którego starał się odgry- wać. - Lecz może miałby pan ochotę... Czang obrzucił Conwaya bacznym spojrzeniem, po czym bezceremonialnie zbliżył się do stołu. Conway zdążył zauważyć ten szczególny błysk w jego oczach; źrenice zwęziły się jak precy- zyjny instrument, którym w rzeczywistości były. Conway był pe- wien, że nawet przez materiał szaty widać, jak mocno bije mu ser- ce; miał wrażenie, że w tej chwili stara się być chytrzejszy niż sam profesor Moriarty. Czang musi uwierzyć, że wybór, którego doko- nał, jest jego wyborem, że Conway nic miał z tym nic wspólnego. Gadał więc na temat symboliki w sztuce tybetańskiej i wyko- rzystywania wyrobów artystycznych w rytuałach, sam niewiele ro- zumiejąc z tego, co mówi, cały czas bacznie obserwując generała, który miotał się jak upolowany ptak oglądany na zwolnionym fil- mie. Czang dotknął wszystkiego bardzo delikatnie i popatrzył na Conwaya. - Dziękuję - powiedział. - To bardzo uprzejme z pana strony. Conway uśmiechnął się, miał nadzieję, niezbyt promiennie. - Ach - powiedział niedbale. - Doskonały wybór. Jak powie- działem, w najbliższych tygodniach spodziewam się kolejnych okazów. Czy mam je dostarczyć tutaj? - Jeśli cię usatysfakcjonu- ję, to może mógłbym cię powstrzymać od wyburzenia pałacu, przynajmniej w najbliższym czasie, pomyślał. - Dziękuję, tak - odrzekł generał. Znaczyło to tyle co: może, ale lepiej, aby te rzeczy były naprawdę diabelnie dobre. - To się dobrze składa. Nie będzie mnie przez miesiąc lub coś koło tego, udaję się z ekspedycją, lecz potem wrócę tutaj. Ach tak, pomyślał Conway, czyżby ekspedycja w celu odna- lezienia ukrytej krainy - Szambhali, generale? Jestem pewien, że zamierzasz wrócić do Lhasy, kiedy to się skończy, aby zgarnąć Powrót do Szangri-la 147 resztę swej łapówki. Lecz jeśli będę tak pomysłowy, jak mam na- dzieję być, tak się nie stanie. Conway uśmiechnął się znowu spo- glądając na piękny, groteskowy przedmiot, spoczywający w rę- kach generała. Dwa ptaki z jednym kamieniem, powiedział w myś- lach. Dwa ptaki z jednym kamieniem. - Będę z niecierpliwością oczekiwał pańskiego powrotu. Czy ma pan ochotę na jeszcze jedną herbatę? - Dziękuję. Z przyjemnością - powiedział Czang i sięgnął po papierośnicę. - Papierosa? - zaproponował. Conway przyjął poczęstunek. Brandy i papierosy, herbata i papierosy. To zawsze oznaczało, że dżentelmeni doszli do poro- zumienia. * * * Czekała godzinami, dopóki zmęczenie i niepokój nie stały się po- nad jej siły, wtedy zdecydowała się położyć i na chwilę zamknąć oczy. Życzyła swym gospodarzom dobrej nocy i poszła do poko- iku, gdzie czekało na nią wygodne posłanie. Nie zdejmując ubra- nia długo leżała w ciemności i wsłuchiwała się w dochodzące z od- dali dźwięki silników ciężarówek. Wiedziała, że nie były to samo- chody osobowe. To, co słyszała, to były ciężkie, niskie dźwięki transporterów zaopatrzeniowych. Stacjonując razem z Ojcem i Bratem wystarczająco często słuchała tego rodzaju dźwięku. Ta- kie ciężarówki przewoziły materiały wybuchowe. Materiały wybu- chowe do wysadzania starych budynków. Przewoziły materiały wybuchowe i stare bezbronne budynki zamieniały się w sterty ka- mieni i pyłu. Kamienic i pył, i rozłupane belki... i święte teksty, i flagi modlitewne w strzępach, unoszące się w powietrzu jak śnieg lub pióra... Czang wypuścił długi kłąb dymu i zgasił papierosa. Skończył ostatnią herbatę i podniósł się z krzesła, jednocześnie zabierając owinięty w jedwab pakunek. - Dziękuję bardzo za ten pouczający obchód, panie Conway - powiedział. - Bardzo mi pan pomógł. 148 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Conway podniósł się także. - To była dla mnie prawdziwa przyjemność. Proszę pozwolić mi odprowadzić pana. Łatwo się tutaj zgubić. - Labirynty to moja specjalność - odparł Czang. - Nie chciał- bym zabierać już panu więcej czasu. Nastąpił moment zawahania, który Conway przetłumaczy! sobie: Znikaj. Chcę się rozejrzeć tutaj bez ciebie dyszącego za moimi plecami. Czang przyjrzał mu się uważniej. Samotna wę- drówka generała nie była czymś, czego Conway by sobie życzył. - Może teraz ja poprowadzę, panie Conway, nim się poże- gnamy. - Naturalnie, generale. Czang wziął w wolną rękę lampę naftową. - Będę tego potrzebował. - Jesteśmy do pana usług - powiedział Conway nieszczęśliwy i zrezygnowany. - Proszę mi powiedzieć panie Conway - powiedział Czang, gdy już szli razem. - Co naprawdę kryje się za pańskim uznaniem dla tybetańskiej sztuki sakralnej? Czy nie wydaje się panu, że jest to manifestacja systemu tkwiącego w zacofaniu? - Zabrzmiało to dla Conwaya tak, jak gdyby Czang chciał sprawdzić jego poglądy polityczne. - Wzbudza ona we mnie głęboki szacunek - powiedział prze- konywająco. - Myślę, że dokonali oni czegoś niezwykłego, przed- stawiając najgłębsze aspekty ludzkiego umysłu. Świadomego i podświadomego, we wszystkich jego tajemnych złożonościach. Ta sztuka jest zbyt prawa, aby miała zostać zniszczona. Kiedy oni mówią o osiąganiu perfekcji, to nie ma to sensu ograniczonego, jak-w innych religiach - nagradzanie za twoją podwójną moral- ność pójściem do Nieba lub Walhalli, lub do innego podobnego miejsca. Mają na myśli doskonalenie się, które czyni z nas na- prawdę ludzi - świadomie współczujących. - A czy na tym świecie jest miejsce dla współczucia? - zapy- tał Czang. Zatrzymał się unosząc wysoko lampę naftową i przy- glądając się wzorom wymalowanym na ścianach korytarza. Conway nie był pewien, czy to tak monumentalnie filozoficz- ne pytanie było szczere. Może ten człowiek znajduje przyjemność w ciekawej dyskusji, może się tylko bawi. A może jest to pytanie, Powrót do Szangri-la 149 które sam kiedyś zadawał sobie często. Możliwe, że ma na myśli swoją córkę i syna. Lecz odpowiedź uwięzia Conwayowi w gardle, kiedy przy- padkowo spojrzał na sufit i zobaczył malowidła znajdujące się do- kładnie nad głową Czanga. Zmrużył oczy, gdy Czang przesunął snop światła na jego twarz. Nic przypuszczał, aby Czang dostrzegł błysk poruszenia w jego oczach. Poczuł się tak, jakby stał na roz- żarzonych węglach. Wytrzyma! spojrzenie generała. - Znalezienie miejsca dla współczucia w tym okrutnym świe- cie - odpowiedział - mogłoby zrobić z niego inny świat. Przypo- mina to historię z kołem w Tybecie. Generał uśmiechnął się słabo. - Doskonale, panie Conway. Życzę więc dobrej nocy. Zoba- czymy się za kilka tygodni. Został tam, gdzie się pożegnali, trzymając w jednej ręce lam- pę naftową i zawiniątko pod drugą. Cierpliwie czekał, kiedy Con- way zostawi go samego. Nie było wyboru, jak tylko ukłonić się i powiedzieć dobranoc. A kiedy się oddalał, pomyślał o Wadźra- pani, straszliwym i gniewnym bóstwie, które jest obrońcą Dhar- my, bóstwie o zniewalającym obliczu i głowie przystrojonej rzę- dem ludzkich czaszek. Om mani padme hum. Wadźrapani, obroń nas teraz, błagał cicho. Nie pozwól mu spojrzeć w górę. * * * Zbudziła się, kiedy ktoś delikatnie usiadł na jej macie. Otwo- rzyla*w ciemności oczy, lecz nie poruszyła się ani nie odezwała. Leżała cicho i wsłuchiwała się w jego oddech. Wciągał po- wietrze przez nos, a wypuszczał ustami. Było to bardziej wy- mowne niż słowa. Ciężka praca. Ulga. Ostrożny optymizm. Od- prężenie. Jego ubranie przesiąknięte było zapachem sobra- nie, papierosów, które palii ojciec. W nagłym impulsie sięgnęła po omacku po jego rękę, wyraźnie odprężył się czując jej dotyk, jak gdyby w tym samym momencie potrzebował takiej bliskoś- ci. Skóra jego dłoni była ciepła, sucha, miła w dotyku i dziwnie bliska. 150 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Twój ojciec jest, można by rzec, niesamowitym gościem - odezwał się w końcu. - Czy doszło do brandy i papierosów? - Doszło, do herbaty i papierosów w każdym razie. - Czy uratowałeś Potalę? - Tak myślę. - A Szangri-la? - Mam nadzieję. - Opowiedz mi, proszę, jak było. Delikatnie pocierał kciukiem wewnętrzną powierzchnię jej dłoni. Zaszeleścił czymś. Wzdrygnęła się na widok płomyka za- pałki. Zapalił papierosa. Jednego z papierosów jej ojca. Jego twarz w blasku ognia sprawiała jednocześnie wrażenie spiętej i ożywionej. Nim zdmuchnął zapałkę, zauważyła, że wraca mu spokój. - Wierzę, że na jakiś czas odwiodłem go od myśli o zniszcze- niu Potali, lecz obydwoje wiemy, że decyzja nie tylko od niego za- leży. Jest człowiekiem bardzo wpływowym, lecz nie jedynym Bo- giem w tej sprawie. Wierzę jednak, że uda mu się przekonać swo- ich przełożonych. Pozostaje nam czekać i patrzeć. Lecz jeśli idzie o tę drugą sprawę... Czekała, ciągle trzymając jego dłoń. - Udało mi się go zwieść. Wybrał to, co chciałem, aby wybrał. Mój drobny prezent był nic do odrzucenia. I spełniał dwie role. Był rodzajem wstępnego przekupstwa, obietnicą na przyszłość, jak przystawka przed resztą dań, a poza tym był nośnikiem fałszy- wego tropu. Kiedy się rozstawaliśmy, miał go w ręce. Ale... wszyst- ko mogło się zmienić. - Patrzyła na jarzący się koniec papierosa i cała zamieniła się w słuch. - Dlaczego? - Dotarliśmy do miejsca znajdującego się o krok od prawdzi- wego klucza. Tego, który mógłby go zaprowadzić prosto do Szan- gri-la. Kiedy się z nim rozstawałem, stał dokładnie pod nim. Nie- często się modlę, ale w tamtym momencie robiłem to wkładając całą duszę. Ciekawość jej wzrastała niczym fale, nie odezwała się jednak. Ojciec nigdy nie mówił jej nic na temat tych wszystkich wskazó- wek i kluczy. Pamiętała tylko, że wszystko zaczęło się od listu z la- Powrót do Szangri-la 151 miglówką, który przyszedł od Przewodniczącego i jego przyjaciół. I że ojciec wycofał się z nim do swego namiotu, aby się nieco ro- zerwać, a po kilku godzinach wynurzył się stamtąd z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Od tamtego dnia zupełnie się zmienił. Conway w ciemności pogładził jej włosy. - Poniosłaś ogromną ofiarę. Nie myśl, że o tym nie wiem. Po- magasz mi wprowadzić w błąd własnego ojca. Poza tym obie- całem, że po powrocie wszystko ci opowiem - powiedział po pro- stu. - Mam do ciebie zaufanie, jakże mogłoby być inaczej po tym, co dla nas zrobiłaś? Wstrzymała oddech. Zgasił papierosa. - To, co twój ojciec otrzymał na początku, to była mapa gwiazd i kilka wersów mówiących, że jest to droga do Szambhali. Nie był to gwiazdozbiór Oriona czy Wielkiej Niedźwiedzicy. Tybe- tańczycy mają swoje własne konstelacje. Naturalnie są to te same gwiazdy, które my oglądamy, ale nakładają na nie swoje własne rysunki. Kiedy starcy z Pekinu przesłali twojemu ojcu rysunek, nie rozpoznali w nim prawdopodobnie mapy nieba. Wiedzieli jednak, że Czang, mistrz kryptografii, odczyta to, bez względu na to, co to jest. I odczytał. Zdarza się, że uproszczenie jest najtrudniejszą przeszkodą do pokonania, lecz dla twojego ojca nie ma nic ani zbyt złożonego, ani zbyt prostego. Mitologia tybetańska roi się od wzmianek o Szambhali znajdującej się na jednej z planet. Gene- rał odrysował tę konstelację z mapy nieba, zrobił jej schemat, któ- ry następnie nałożył na mapę Tybetu. Dzięki zastosowaniu odpo- wiedniej skali, trzy gwiazdy znalazły się dokładnie w miejscu trzech bardzo starych i bardzo dobrze znanych klasztorów. Oka- zało się, że trzy to zbyt mało. Dało mu to jednak dobrą podstawę. Mając te trzy gwiazdy umiejscowione dokładnie nad trzema klasztorami, wykreślił mapę Tybetu, zaznaczając na niej wszystkie gwiazdy z tej konstelacji. Podejrzewał, że jeśli wyliczy szerokość i długość geograficzną każdego punktu, to znajdzie następny klasztor i następny trop, który mu wskaże dalszą drogę. Musiał oczywiście zadecydować, skąd rozpocząć wędrówkę i dokąd się udać. Zobaczył, że jedna z gwiazd w tym trójkącie od- powiada klasztorowi, który zdążył już zburzyć. Przypuszczalnie wskazówka została już zniszczona - wyleciała w powietrze razem 152 Eleanor Cooney, Daniel Altieri z klasztorem. Miał nadzieję, że następna znajduje się w którymś z dwóch pozostałych klasztorów w tym trójkącie. Oszczędził więc je. Ale miał tylko pięćdziesiąt procent szans, że trafi na ten wła- ściwy. Zdecydował się więc na jeden z nich i podążył tam. Mo- głem się domyślić tego wszystkiego, wiedząc trochę o charakterze tych wskazówek. - Masz rację. Pamiętam jego argumenty w rozmowach z moim bratem. Cieszy! się z wyzwania, z możliwości przeżycia czegoś ciekawego. Mój brat jednak był niezadowolony, że orga- nizujemy bezsensowne wyprawy do miejsc nie objętych naszym grafikiem. Ale ojciec nalegał. Teraz wiem dlaczego. A było to, za- nim potraktował swoje poszukiwania bardziej na serio. Zabawiał się próbując zaspokoić swoją ciekawość, czy jego obliczenia były właściwe. - Wkrótce po przybyciu tutaj - kontynuował Conway - zro- zumiał, że musi znaleźć coś, co by mu powiedziało, która z „gwiazd" w konstelacji ma być „odwiedzona" w następnej kolej- ności. Uświadomił sobie, że nic wszystkie „gwiazdy" oznaczają klasztory. Nie mógł już kontynuować poszukiwań na chybił trafił. Musiał postępować według właściwego porządku. Widzisz, to czego szukał i co znajdował w odwiedzanych miejscach, to było jakieś obrazowe przedstawienie z tej konstela- cji. W każdym musiało być coś innego: mogła to być część deko- racji, na przykład gobelin z oczami demona ustawionymi tak jak te gwiazdy, mogła to być płaskorzeźba wykuta wewnątrz srebrne- go naczynia, mógł to być wzór wyrzeźbiony w drewnianym nad- prożu. Były to rzeczy tego rodzaju, które mógł rozpoznać jedynie uważny poszukiwacz. Ale musiał mieć świadomość, jaki punkt na mapie nieba reprezentuje klasztor, w którym się właśnie znajdu- je. A wiedząc to, mógł opracować następne punkty, orientując się, co mają one uwypuklone w ten sam sposób - na przykład większe, jaśniejsze oczy, głębsze, staranniej wyrzeźbione. A tutaj mieliśmy diabelnie pomysłowe zabezpieczenie, które dawało pewność, że tylko skrupulatny, postępujący we właściwej kolejno- ści i we właściwy sposób poszukiwacz, zrozumie, dokąd pójść da- lej. Wyobraź sobie, że stoisz w klasztorze „A" i szukasz obrazko- wego wyobrażenia z konstelacji Szambhaii. Znajdujesz nie jedną a dwie „gwiazdy" z takim samym uwydatnieniem wskazującym na Powrót do Szangri-la 153 klasztory „B" i „C". Skąd będziesz wiedziała, który z nich masz przyjąć jako następny? A więc, jeśli przybyłaś tam, gdzie jesteś w efekcie postępowania we właściwej kolejności, będziesz mogła rozpoznać jedną z tych „gwiazd", jako reprezentującą jedno z miejsc, w którym już byłaś. I będziesz wiedziała, że druga uwy- puklona „gwiazda" to kolejne miejsce twego przeznaczenia. I tam się udasz. - W taki właśnie sposób znalazł klasztor, w którym był chłop- czyk - zrozumiała Ma Li. - To dlatego wtedy właśnie przestała to już być dla niego zwykła zabawa. Doskonale przypominam sobie zmianę jego nastawienia. Oraz złość i konsternację brata. - Pamiętam to dziecko - powiedział Conway. - Niezbędna była operacja. Umarłby bez niej. Jedną z cen, jakie płacimy za coraz częstszą komunikację ze światem zewnętrznym, jest czę- ściowa utrata bezpieczeństwa. Podjęliśmy ryzyko. Nie poprosili- śmy chłopca o zachowanie dyskrecji; jego opiekunowie twierdzi- li, że byłoby to zbliżone do kłamstwa. Tłumaczyli, że jeśli kiedy- kolwiek zacznie opowiadać, będzie to wyglądało na dziecięce fantazjowanie. Możliwość, że ktoś taki jak twój ojciec spotka chłopca, była bardzo, bardzo niewielka. A jednak się to zdarzyło. -Tak, zdarzyło się. I dlatego jesteśmy teraz tutaj, ty i ja. I dla- tego zrobiłeś wczoraj to, co zrobiłeś. Kiedy opuszczałeś mojego ojca, miał w ręku fałszywy klucz? - Tak. Tulił go z miłością. Pomógł mi jeden stary zakonnik rzemieślnik. W ciągu godziny przed umówionym spotkaniem z twoim ojcem wyrył na pewnym przedmiocie konstelację, doda- jąc ją do wzoru, który był tam wcześniej. Była to diablo dobra ro- bota, zważywszy, jak gonił nas czas. Ten rzemieślnik jest bez wąt- pienia geniuszem. Wiedział, o jaką stawkę rzecz idzie. Choć nie chciał nawet znać szczegółów. Postąpił zgodnie z moją instruk- cją, a efekty były wspaniałe. Miałem nadzieję, że wystarczająco wspaniałe, aby wprowadzić w błąd twojego ojca. A kiedy już się zdawało, że mamy go w garści, dał do zrozumienia, że życzy so- bie poszperać bez świadków. Wiedziałem, że prawdziwy klucz jest integralną częścią budynku, czymś, czego nie mogłem usunąć lub przerobić. Ale nie wiedziałem nawet tego, gdzie się znajduje, a mieliśmy zbyt mało czasu, aby móc odszukać przed jego przy- byciem. Biorąc pod uwagę tysiąc pomieszczeń uznałem, że praw- 154 Eleanor Cooney, Daniel Altieri dopodobieństwo znalezienia się blisko tego miejsca jest niewiel- kie. A jednak myliłem się, twój ojciec poszedł i stanął dokładnie pod tym. - O mój Boże - jęknęła. - Co to było? - To było proste i urocze. Fresk na suficie. Ptaki umieszczo- ne jak gwiazdy w konstelacji. Dwa z nich z odrobinę bardziej do- pracowanymi szczegółami upierzenia niż pozostałe. Przedstawio- ne na drzewie, w krainie, gdzie mieszkał Budda Amitabha. Odpo- wiednik zachodniego Raju... Wtedy właśnie się modliłem. Mogę mieć tylko nadzieję, że mój prezent był na tyle dobry, aby odebrać mu ochotę do zbytniego rozglądania się. Znalazła jego drugą rękę. Trzymała je teraz obydwie. - Lecz... czym dokładnie był przedmiot, którym miałeś na- dzieję urzec mojego ojca? - Och - powiedział śmiejąc się i kręcąc głową. - Och. Nigdy nie widziałaś czegoś takiego. Nigdy. Nawet twój ojciec w swoich dzikich snach o plądrowaniu nic widział nic podobnego. Żółte światło namiotowej latarni Czanga rzucało mdły blask, któ- ry pogłębiał bogatą ochrę, jaką połyskiwała wiekowa kość. Poplą- tane srebrne pnącza wiły się sinusoidalnie do góry, obejmując sklepienie czaszki, niczym wino rosnące wokół skały. Pnącza i czaszka przymocowane były do szczytu kolumny z wytłaczanego srebra, której podstawę stanowiła również srebrna szponiasta sto- pa demona. Szpony przedstawione były w spoczynku, ale wyczu- wało się, że są drapieżne i gotowe do walki. Górne zęby czaszki zastąpiono doskonałymi replikami ze złota, złotem obwiedziony był również otwór w podstawie czasz- ki. Czang zapalił sobranie, potem nalał do czaszki brandy. Pod- niósł naczynie i wygłosił cichy toast za człowieka, do którego ta czaszka należała przed wiekami. Przyłożył usta do złotego obra- mowania i pił. Nieszczęsny, biedny Padmo, Gombo lub Tóndupie, czy jakie tam było twoje imię, znam cię dobrze, a chcę poznać jeszcze le- piej. Mam zamiar trochę się upić tego wieczora, a ty zechcesz mi towarzyszyć, chociaż w trochę niekonwencjonalny sposób. Porno- Powrót do Szangń-la 155 żesz mi w odebraniu zapłaty za moje dzieci zaginione na tym za- pomnianym przez Boga odludziu. Przypomniał sobie ich twarzyczki, kiedy byli jeszcze mali, po- myślał o lądującym samolocie i o ekipach poszukiwawczych, któ- re już wysłał. Po czym, jak przystało na prawdziwego żołnierza, wyrzucił to wszystko ze swych myśli i powrócił do rzeczywistości. Tak, będziesz mi asystował, lecz na początek mały interes. Wysączył resztę brandy i z najwyższą ostrożnością położył czaszkę u szczytu stołu. Podkręcił lampę, wygładził kawałek pa- pieru i zabrał się do kopiowania wzoru utworzonego z delikat- nych znaków wyrytych w kości sklepienia czaszki, pieczołowicie odtwarzając te dwa, odrobinę tylko głębsze i wyraźniejsze od po- zostałych. Kiedy skończył, postawił czarę tak, że otwarte oczodo- ły znalazły się na poziomie jego własnych oczu. Po odwróceniu puste otwory były nieznacznie pochylone ukośnie ku górze, na- dając im figlarny, prawie psotny wyraz. Przez chwilę Czang wpa- trywał się w oczodoły, rozlewiska czarnej nocy, w której wisiały gwiazdy i unosiły się komety. Na co ty patrzysz, zamruczał, od- wracając czaszkę zdecydowanym ruchem, aby oczodoły patrzyły na ścianę namiotu zamiast na niego. I sięgnął po butelkę. * * * Przez cały następny dzień i następną noc Ma Li i Conway wsłu- chiwali się w dźwięk silników ciężarówek wożących materiały wy- buchowe. Silniki ani na chwilę nie gasły; całymi dniami w powie- trzu unosił się gryzący smród. Kiedy przed tygodniem konwój przybył do Lhasy, ciężarówki ustawiono na ulicach w pobliżu pa- łacu. Rozleniwieni żołnierze z niecierpliwością oczekiwali rozka- zów. Ma Li i Conway leżeli nie śpiąc, z powodu zimna ciasno przytuleni do siebie przez całą noc, rozmawiając i nasłuchując. Kiedy się dowiemy, dokąd udał się twój ojciec i kiedy będziemy znali losy Potali, będziemy mogli wyruszyć, powiedział Conway. Dlaczego pozwolono mi opuścić dolinę, zapytała. Leżeli w ciemności, na plecach, pod jednym kocem, towarzyszył im za- pach silników diesla. Znałeś mnie zaledwie kilka minut. Teore- tycznie byłam twoim wrogiem. Powierzyłeś mi sekrety, których nie wyjawiłeś nawet innym lamom. Widziałam dolinę. Wiem już, 156 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri że istnieje ona naprawdę, a nie zostałam tam, tak jak mój brat, za- trzymana. Dlaczego? Bo wiedziałem, kim jesteś, odpowiedział. To wzniecenie ognia i to wszystko. Pamiętasz? Nie. Mówię poważnie. Nie pleć o przepowiedniach. Uścisnął jej rękę pod kocem. Obiecuję, że nie będę plótł. Coś podobnego mnie się właśnie przydarzyło z górą trzydzieści lat temu. Mężczyzna, który był Wielkim Lamą w Szangri-la, bardzo szybko... poznał się na mnie. Jak mi powiedział, miał pewne zdol- ności, które rozwinął w sobie wykorzystując praktyki duchowe. Ja także pracowałem nad tym, lecz trochę za krótko. I nie jestem zbyt utalentowany w tym kierunku. Ale... no więc... jeśli chodzi o ciebie, wiedziałem po prostu, że się nie mylę. Chciałabym, aby tu było jak pięćdziesiąt lat temu, powiedzia- ła wtedy. Sto lat temu. Chciałabym móc wiedzieć, jak tu było. Sta- re miasto Lhasa. Bez dżipów, motocykli, bez żołnierzy, transpor- terów, bez telefonów. Po prostu miasto i spokój nocnego tybetań- skiego nieba, pełnego tybetańskich gwiazd. Trwali przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w silniki ciężaró- wek. Delikatnie pieścił jej palce. Myślę, że kiedyś znowu tu tak będzie, powiedział. * * * Wcześnie o poranku usłyszeli dźwięk wrzucanych w pośpiechu biegów i wywrzaskiwane rozkazy. Konwój ciężarówek załadowa- nych materiałami wybuchowymi wyruszał spod pałacu, ulicami miasta i dalej, skąd już nie było ich słychać. Tego samego dnia łącznicy Conwaya donieśli, że generał Czang wraz ze swymi oddziałami opuścił miasto. W którą stronę się udał, zapytał Conway. Pojechał prosto drogą na Północ, oznaj- miono mu. Conway wrócił z tą wiadomością do Ma Li i oplótł ją ramionami. To tam, gdzie chcieliśmy, by pojechał, wyszeptał. Przypuszczam więc, że po tym, jak go opuściłem w pałacu, nie spojrzał jednak w górę. -8- Zielona i wyciszona Dolina Błękitnego Księżyca rozciągała się daleko poniżej ich tarasu. Karakal, oślepiająco biała piramida o euklidesowych proporcjach majaczyła ponad zachodnim pię- trem niezwykle wąskiej geologicznej rozpadliny. Od granitowych szczytów Karakalu odbijało się światło zalewając pola lodowe i rzucając promienie ponad bujną zielenią doliny i pokrytymi błę- kitnymi dachówkami dachami klasztoru. Spokojne życic toczyło się swoim zwykłym rytmem, lecz o zmroku cała dolina wracała do pełnego niepokoju oczekiwania. Murmurando modlitw rozbrzmiewało w salach i pomieszczeniach modlitewnych, białe proporce falowały na delikatnym nocnym wietrze, wysyłając w przestworza swe: Om mani padme hum - Bądź pozdrowiony, Klejnocie w Lotosie. Olbrzymie, zdobne cy- lindry młynków modlitewnych bezustannie kręciły się, wyrzucając błagania na cztery strony świata. Od stromych ścian górskich od- bijały się i wracały echem huk bębnów, żałosne zawodzenia konch i obojów oraz żałobne brzmienia długich na dziewięć stóp trąb tungcz'en. Wszystko błagało wszechświat o jedno tylko: o szczę- śliwy powrót Conwaya. * * * Był późny poranek. Z otwartego pawilonu na dziedzińcu amfite- atru, poniżej salonu Conwaya, słychać było kwartet Schuberta. Bryant domyślił się w końcu, że to Schubert. Nie brzmiało to bowiem jak Mozart; kiedyś nauczył się rozpoznawać mozartow- 158 Eleanor Cooney, Daniel Altieri ską klarowność. Nie było tu także ognistej fanfary, dzięki której niekiedy udawało mu się odróżniać Beethovena i prawie zawsze Schumanna. Były w tym zaduma, przygnębienie, ciemność i ro- mantyczny glos poprzedzający pieśń. Wiolonczela i skrzypce zda- wały się płaczliwie odpowiadać fortepianowi, zamiast śmiałej za- powiedzi swego wejścia. Bryant, który wywoławszy skandal zmuszony był opuścić No- wy Jork i Palm Springs, znalazł się daleko poza zasięgiem swinga; był jednak na tyle muzykalny, że Conwayowi udało się nauczyć go rozpoznawania pewnych utworów, a nawet oceniania wartości kompozycji i jakości wykonania. Był w rym zresztą coraz lepszy. Gdyby się nad tym zastanowił, mógłby dojść do wniosku, że w ostatnich dniach jego uszy wysubtelniały. Nie myślał jednak w ten sposób; był teraz po prostu bardziej wrażliwy na muzykę niż zazwyczaj z powodu niepokojącego przedłużania się nieobecności jego serdecznego przyjaciela. Bryant nie byl przyzwyczajony do intensywności uczuć, jakich doświadczał w ostatnich dniach. Słuchając muzyki prowadził rozmowę z panną Brinklow, sie- dzącą po przeciwnej stronie stolika nakrytego do herbaty. - Mój Boże. Zabawiamy się zupełnie jak Neron, w chwili gdy płonął Rzym. - Z najwyższym trudem można by nazwać to zabawą Chal- mersie - powiedziała w przypływie dobrego humoru. - A to tutaj trudno uznać za Rzym. - Przyznaję, kiepska metafora. - Bardziej niż kiepska. - Może. Ciągle jednak nie potrafię poradzić sobie z tym uczuciem. - Jestem pewna, że tak samo jest z nami wszystkimi - powie- działa i dolała mu herbaty. - Czy ten Chińczyk nic zechce do nas dołączyć? Bryant prychnął, wyrażając nieprawdopodobieństwo takiej , sytuacji; mieszał zawzięcie łyżeczką w filiżance. Przypomniał so- bie swoje pierwsze zetknięcie z tym chłopcem. Zobaczył w jego oczach wściekłość i przerażenie. Jakże czul się wtedy zakłopota- \ ny. Ten chłopak był niezwykle irytujący. W obecności tego chłopa- j ka Bryant uświadamiał sobie, że oto doszło do spotkania twarzą j w twarz z małą, wyizolowaną cząstką składową wielkiego organiz- i Powrót do Szangri-la 159 mu. Cząstką, która nigdy nie śmiała nawet pomyśleć, że mogłaby funkcjonować samodzielnie. Przypominało to raczej spotkanie z pojedynczą pszczołą lub mrówką, zagubioną daleko od swojego gniazda, przyzwyczajoną do tego, że jest tylko tiybikiem dużej, sprawnie funkcjonującej maszyny. To wyizolowanie z wielkiej, spe- cyficznej społeczności uczyniło chłopca zgorzkniałym i ponurym, dziwacznym, nastroszonym i nickontaktowym. Takie porównanie z owadem zawsze przychodziło mu na myśl, kiedy go widział lub kiedy o nim myślał; chwilami miał wrażenie, że gdyby tylko się wy- silił, dostrzegłby parę czułków, szczęki i złożone oczy. W ciągu ostatnich trzydziestu lat Bryant nie miał za wiele powodów do niepokoju, lecz ten dzieciak zalazł mu za skórę. W nie mniejszym stopniu niepokoiła go jego własna irytacja. Czyż zapomniał, co to litość? Czego nauczył się w ciągu tych lat w dolinie? - W końcu dotarły do nas dobre wieści o Potali. Została jed- nak uratowana, prawda? - powiedziała promiennie panna Brink- low. -Taką wiadomość usłyszałeś przez swoje radio? Nie mówią nic nowego, prawda? - Nie, po prostu powtarzają, że premier Czou En-laj wydał rozkaz oszczędzenia Potali jako wielkiego symbolu współpracy chińsko-tybetańskiej. Taka była ostatnia wiadomość. - Mam nadzieję, że nie jest to tylko jeden z ich odrażających podstępów. Wiesz, jak to jest z nimi - najpierw, jak to mają w zwy- czaju, uśpią twoją czujność, a potem nagle... bum! Wysadzą ją w powietrze za naszymi plecami. Za plecami całego świata. Pa- skudna sprawa. Wszystko dookoła to wspaniałe okazy sztuki - po- wiedziała wskazując na pokój, taras, dziedziniec poniżej i muzykę stamtąd płynącą. - Wszystko takie kruche, prawda? Wszystkie nasze wielkie dokonania. - Mówisz teraz jak Conway, panno Brinklow. -Naprawdę? Mówię to samo co on? Nie jest to dla mnie nie- spodzianką. Wiesz, on mieszka tutaj. - Uderzyła się lekko w pierś tuż nad sercem, po czym wyjęła serwetkę z nefrytowego serwetni- ka i rozwinęła ją. - Nie potrafię teraz zapanować nad myślami. Ale tak jest z nami wszystkimi, prawda? - Musimy czekać. Przypuszczam, że to wszystko, co możemy teraz zrobić. 160 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Więcej nadziei - stwierdziła, zsuwając pikowany kapturek z gorącego czajniczka. Z głębi doliny dociera! tu delikatny powiew wiatru; szeptał wśród zarośli okalających taras, grał na dzwonkach wiszących w oknie. Diatonika i pentatonika. Ich połączenie z Schubertem dało wspaniały efekt. Tremolo, ostentato strun, napięty i cichy pa- saż prowadzący do wybuchu dzwonków, uporządkowany i pogań- ski równocześnie, niczym eksplozja w Daphnis u Ravela. Duży koncertowy Stcinway zaczął znowu swoją partię. Siedzący w am- fiteatrze tybetańscy studenci przyjęli z entuzjazmem i niekłama- nym zachwytem grę kwartetu. Klaskali i wydawali westchnienia, zawodzenia i okrzyki aprobaty. Tybetańczycy byli szczerzy i wyraź- nie poruszeni. Zachowywali się tak odmiennie od powściągliwego i spokojnego zachodniego audytorium, któremu nie wolno ani kaszleć, ani nawet pochrząkiwać w czasie koncertu. Panna Brink- low mówiła zawsze Conwayowi, że kiedy obserwuje, jak Tybetań- czycy przyjmują zachodnią muzykę, ma wrażenie, że słyszy ją ja- koś inaczej. Jak dziecko, za każdym razem inaczej. Conway tłu- maczył, że Tybetańczycy słyszą prawdopodobnie w muzyce coś, czego ludzie z Zachodu nie potrafią sobie nawet wyobrazić, tak inna była tonika, do której przywykli. Pozostałe minuty wspólnie spędzone przy herbacie wypełni- ła muzyka zupełnie odmienna od poprzedniej. Dominowały teraz dźwięki klawesynu, lecz Bryant prawic nie zauważył tego cofnię- cia się w czasie. Pawilon wypełnił się teraz dworskimi rytmami Scarlattiego i Corelliego. Gdyby się uważniej wsłuchał, rozpo- znałby pewnie włoską szkołę mannheimską, lecz myśli kłębiły mu się w głowie, zamykając ją na wszystko inne. - Mój Boże, Chalmersie, czy ty to słyszałeś? To była po pro- stu najpiękniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszałam. Bryant przytakiwał w roztargnieniu. - Czy wiesz - powiedział - ostatnio myślałem wiele o Mallin- sonie. Wstyd mi to wyznać, lecz przez te całe lata nie poświęciłem temu chłopcu zbyt wielu myśli, a teraz ciągle plącze mi się po gło- wie. Może to przez tego chińskiego chłopca. Bardzo mi przypo- mina Mallinsona. - Jakie to było słowo, którego użył nasz dobry lama, nim opuści! dolinę? Zadziorny. Tak, to jest właśnie to. Ten chłopiec Powrót do Szangń-la 161 jest nieprzyjazny i zadziorny, taki sam byl Mallinson. Podejrzliwy wobec wszystkiego. - To cud, że nic próbował wyładować na nas całej swej złości. - „Złość gasi lampę rozumu". Kiedy byłam dziewczynką, sły- szałam to w szkole. Nigdy nie zapomniałam tych słów, choć nie pamiętam, kto tak powiedział i czy kiedykolwiek to wiedziałam. Lecz spostrzeżenie jest bardzo trafne, prawda? Przypuszczam, że kwestią czasu jest zwycięstwo wrodzonej ludzkiej dobroci nad de- monem, który został mu wszczepiony. Poirytowany Bryant rozejrzał się dookoła i już miał podnieść do ust filiżankę, kiedy panna Brinklow znów zaskoczyła go swym zdecydowaniem i pryncypialnością. - Ponieważ nie chce on przyjść do nas, sugeruję, abyśmy od- wiedzili jego. Zróbmy to uprzejme posunięcie. Z myślą o nim - no cóż, jemu to wszystko kojarzy się z obrzędami religijnymi, praw- da? Trochę go rozumiem. Kiedy tu przybyłam, też nie widziałam Tybetańczyków takimi, jakimi są naprawdę. Dla mnie byli tylko wielką ludzką masą pogańskich braci oczekujących na nawróce- nie. Na obudzenie do jedynej prawdziwej wiary. Byłam tak samo ślepa, jak on jest teraz. Nic możesz temu zaprzeczyć Chalmersie; ten chłopiec zachowuje się tak samo, z takim samym misjonar- skim zapałem. A jeśli ja umiałam wznieść się ponad to wszystko, jest także nadzieja i dla niego. - Tak. To jest bardzo podobne do religii. Ale obawiam się, że w tym przypadku jest to o wiele głębsze. On działa jak jakaś część maszyny. I jest twardy jak stal. - O Boże. Myślę, że w tej sytuacji pozwolę ci chyba pójść sa- memu, przynajmniej kilka razy na początku. Mężczyzna do męż- czyzny, jeśli wybaczysz mi ten zwrot. Bryant zaledwie coś odburknął, kiedy podnosił się z krzesła. * * * Chłopak poprosił o pokój gdzieś wysoko ponad doliną, w jednym z budynków dobudowanych do pierwotnego kompleksu klasztor- nego. Pokój z którego, jak oznajmił głośno, jako pierwszy mógłby zobaczyć przybycie chińskich oddziałów, kiedy będą wkraczały do doliny. 162 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri Wiele z tych nowych budynków sprawiało wrażenie wprost zwisających ze stromego zbocza. Prawic wszystkie wzniesiono już po 1930 roku, w okresie szczytowej energii, jaka towarzyszyła Con- wayowi po jego pierwszym powrocie. Kiedy nad światem zebrały się chmury wojny, tutaj w dolinie gorączkowo starano się wprowa- dzić najnowsze zdobycze kultury zachodniej, chroniąc równocze- śnie wszystko co stare i czcigodne. Ruch modernistyczny dotarł na- wet tutaj. Można więc byk) odnaleźć elementy świątyni egipskiej, budynek w kruchym stylu Deco i nawiązanie do czasów babiloń- skich lub perskich - tarasowe ogrody. Niektóre z tych nowocze- snych budynków połączone były górskimi strumieniami niczym koronkowymi łukami. Wiosną strumyki przemieniały się w rwące potoki i wytwarzały wystarczająco dużo prądu do oświetlenia tych nowoczesnych budowli. Drewno było zbyt cenne - lasy iglaste w dolinie i w niższych partiach gór były naturalną ochroną klaszto- ru, dlatego wykorzystywano je tylko do elementów dekoracyjnych. Od kamiennych rzeźb i betonowych brył odbijały szkło i dachów- ki. Cala ta dodatkowa konstrukcja miała nadać klasztorowi i bu- dynkom gospodarczym stylowy, niemal forteczny wygląd. Archi- tektoniczny oksymoron: cytadela o wysmakowanej, przyjemnej proporcji wspinająca się w górę wschodnią stromą ścianą. Patrząc na to chłopak miał wrażenie, że oto widzi chińską twierdzę, cho- ciaż nieporównywalnie piękniejszą. Lecz była to tylko jedna z gier, w jakie się bawił, spoglądając z tylnych okien. Drugą grą było sza- cowanie budynków okiem eksperta od detonacji. Wszystko zmieniało się nocą. W ciemnościach nagle tracił odwagę. Tam w dole czyste geometryczne kształty cienkiego rzeź- bionego marmuru i barwnego szkła wypełniały nagle las pełnym grozy blaskiem, przypominając abstrakcyjne dzieła sztuki. Całe to nędzne miejsce upstrzone było wszystkim, co bezużyteczne, abs- trakcyjne i dekadenckie. Stare dynastyczne Chiny z takim samym nabożeństwem odnosiły się do tego, co było bezużyteczne i świad- czyło o sybarytyzmie. Przez wieki prześcigano się w szafowaniu in- krustacjami - ekstrawagancja i pasożytnictwo. To miejsce, niczym gniazdo robaków wymagało bezlitosnego wyczyszczenia. Bogac- twa należało rozdzielić między biednych. On znał uwodzicielską siłę sztuki. Dopiero patrząc w ciemnościach późnego wieczoru na te budowle odczuwał, że jest więźniem. Powrót do Szangri-la 163 Za dnia rzadko opuszcza! swój pokój, przeważnie chodził niespokojnie, tam i z powrotem, albo stal w oknie wychodzącym na dolinę i wypatrywał. A chociaż był wolny i mógł chodzić, gdzie miał ochotę, i chociaż zaproszono go do wzięcia udziału w tym wszystkim, co robili Amerykanin i pozostali mieszkańcy doliny, stanowczo odmówił. Sam siebie postanowił potraktować jak więź- nia. Pokój urządził najlepiej, jak umiał, po spartańsku; rozprawił się też ze wszystkimi heretyckimi książkami, wyrzucając je z pó- łek. Wyrzucił też za drzwi wszelkie dekadenckie cacka. Całymi dniami w napięciu obserwował kłęby mgły unoszące się pośród wiecznie zielonych lasów, które wznosiły się wzdłuż ta- rasowego podgórza. Nietrudno było wyobrazić sobie, że te mgły były zwiastunami obozowych ognisk nadciągającego wojska. * * * Bryant odnalazł właściwy pokój i zapukał do drzwi. Usłyszał od- suwanie zasuwy. Chłopak otworzył, po czym nieuprzejmie odwró- cił się plecami, podszedł do jedynego krzesła i usiadł. Nie było te- raz w tym pokoju nic poza krzesłem, łóżkiem i biurkiem z lampą. Zwinął nawet dywan i wystawił go na korytarz. Drzwi do komfor- towej, wyłożonej glazurą łazienki, urządzonej w zachodnim stylu, były uchylone. Oto luksus, z którego chłopak nic umiał korzystać, pomyślał Bryant. Nietrudno to było odgadnąć, widząc leżący na podłodze wilgotny ręcznik. Bryant znał doskonale te nowoczesne urządzenia; znaki firmowe świadczyły, że pochodzą z tak odle- głych miejsc jak Pittsburgh, Cleveland i Akron. Były to miasta po ulicach których, przed laty, spacerował. Większość hydrauliki, tej do nowoczesnych budynków, projektował sam. Trudne zadanie, zważywszy położenie klasztoru na urwistej skale. Chłopak siedział przy biurku i jadł. Ryż z bulionem. Było to wszystko, o co zawsze prosił. Jego postawa, nawet w takim mo- mencie, była zdecydowanie szorstka i wojskowa. - Czy mogę wejść? - Już pan wszedł, panie Bryant. - Nie jest to wprawdzie przywitanie, do którego przywykłem tutaj, lecz niech będzie. W końcu twój angielski jest lepszy niż mój chiński. 164 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - My wszyscy jesteśmy zobowiązani do uczenia się angiel- skiego. - Mhm. Wywiad wojskowy i tak dalej - zaśmiał się Bryant. - Wy- wiad wojskowy, to dla ciebie nic brzmi teraz najlepiej. - Od wyzwolenia Korei - powiedział sztywno chłopiec - wszys- cy wyżsi oficerowie muszą znać języki. -To diabelnie dobrze, moim zdaniem. Może wszyscy powin- niśmy przyjąć taką zasadę. Ja sam uczyłem się trochę tybetańskie- go i trochę hindi. Wystarczająco, by móc się porozumiewać, kiedy pracowałem z miejscowymi - powiedział Bryant. Popatrzył na ta- lerz. - Wiesz, mógłbyś wziąć sobie coś trochę bardziej apetyczne- go niż to. Hodujemy tutaj wszystko. -To mi wystarcza. O nic innego nigdy nic proszę. To jest pod- stawa wojskowego jedzenia. - Lecz my nie jesteśmy wojskiem, synu. - Rozglądał się po po- koju, marszcząc brwi i lekko się uśmiechając. - Domyślam się, że urządziłeś ten pokój w swoim stylu? O nieba, jak za czasów mło- dości, jeszcze w Stanach, ale nigdy nie chciałem mieć nic wspólne- go z tym wojskowym folklorem. Uciekałem od tego najdalej, jak mogłem. Przepisy wojskowe i ja nie pasowaliśmy do siebie. Ogień i woda. - Słyszałem o tym - zauważył chłopiec ozięble. Bryant uśmiechnął się. - Słyszałeś więc co nieco o mojej przeszłości w kratkę, hę? Fajnie, to nie jest tutaj tajemnicą. To prawda. Było kilku agentów federalnych, którzy mieli chętkę dostać mnie w swoje łapy, kiedy papiery wartościowe straciły na wartości, ale to już inna historia. - Chciałbym kiedyś o tym posłuchać. Z detalami. Lecz pro- szę mi pozwolić coś sobie wytłumaczyć panie Bryant. Armia Lu- dowo-Wyzwoleńcza to nie tylko wojsko. To sposób na życie. Stan świadomości, a celem jest wyzwolenie ludzi spod gnębiącego ich systemu feudalnego. - No, wy poroznosiliście ten wasz „stan świadomości" po ca- łym tym biednym kraju. Chłopak zignorował komentarz Bryanta. - W żadnym wypadku nie życzę sobie zmiany diety. Chcę możliwie szybko wrócić do mojej dywizji. Pobłażanie sobie teraz Powrót do Szangri-la 165 i przyjmowanie bogatszych posiłków mogłoby utrudnić później przystosowanie. - No tak, jeśli o to chodzi... - Wspominał pan coś o hindi, panic Bryant? - przerwał chło- piec. - Czy znaczy to, że jesteśmy gdzieś w Indiach? Przy granicy? Być może Kaszmir? - No cóż, nigdy nic było dla mnie jasne, gdzie znajdują się te przeklęte granice. Wiecznie się zmieniają, stąd tylko bałagan do- okoła. Widziałem tuziny map geofizycznych i wszystkie góry wy- glądają tak samo. Setki mil tych olbrzymich szczytów dookoła nas. Wiele pasm górskich w obrębie K'unlunu i Karakorum nie zosta- ło jeszcze zbadanych. - A dlaczego jest tutaj tak ciepło? - To w dużej mierze sprawa termodynamiki i geotermodyna- miki. To moja gotowa odpowiedź - powiedział Bryant, zadowolo- ny z normalnego pytania, na które może udzielić normalnej odpo- wiedzi, bez konieczności zachowania ostrożności, bez politycznych podtekstów i antagonizmów. Chłopak uniósł brwi i odłożył pałecz- ki. Podniósł się i podszedł do okna. - Dzieje się tak dzięki wystę- pującej tu roślinności i kątowi padania światła słonecznego - ciąg- nął Bryant. - Tutaj w dole jest nawet cieplej zimą. Widzisz, dolina leży poniżej poziomu, który normalnie uważany jest za powierzch- nię ziemi. Jesteśmy tutaj - o milę lub dwie - niżej. Taka głęboka rozpadlina geologiczna. To dlatego szczyty dookoła nas sprawiają wrażenie szczególnie wysokich. Karakal, ta wielka piramida wyła- niająca się z chmur ponad nami, z powodu naszego wyjątkowego położenia wygląda na wiele wyższą od Everestu, a ma tylko dwa- dzieścia osiem tysięcy stóp. Chłopak wpatrywał się w wielką górę. Poszarpany wierzcho- łek ukryty był w chmurach, a kiedy wiry powietrznego pyłu tań- czyły w górę i w dół, wzdłuż tej niemożliwie wysokiej śnieżnej po- staci na prostopadłych stokach snuły się cienkie wstążki mgły. - Widzisz ten pióropusz unoszący się ze szczytu? Te śniegi są nieustannie rozdmuchiwane, gdyż bez przerwy wieją tu wiatry. Wierzchołek naszej góry jest ciągle w ich silnych strumieniach. Zupełnie jak Everest. Z głową w chmurach, jak mawia Conway. - Chłopak słuchał uważnie. - A co do doliny, nasze powietrze pod- 166 Eleanor Cooney, Daniel Altieri grzewa się, a potem nieomal wpada w sidła tej nieprawdopodob- nej topografii. Gdybyś leciał ponad doliną samolotem, doświad- czyłbyś tego na własnej skórze. Wygląda na to, że prawie zawsze jesteśmy zasłonięci przez grubą okrywę chmur, lecz tutaj, w dole, jest zawsze jasno i ciepło. Rodzaj osłony przeciwwietrznej. Jest to prawdopodobnie unikat w skali całego świata. Lecz oddal się tyl- ko o kilkaset stóp od tego miejsca, a zaskoczy cię drastyczna zmia- na. Oddal się o kilka tysięcy stóp, a zmiana będzie brutalna. Moż- na wtedy poznać, co to jest piekło. Nic dlatego miałeś zasłonięte oczy, kiedy cię tutaj nieśli, abyś niczego nic dostrzegł, gdyż nie ma tutaj nic do ukrycia. Nie zobaczyłbyś żadnych wskazówek ani punktów orientacyjnych, jedynie szczyty górskie i przyprawiające o mdłości uskoki. Zawiązali ci oczy z dwóch powodów - po pierw- sze, aby ci oszczędzić śmiertelnego strachu, po drugie, dla ochro- ny twych gałek ocznych przed zamarznięciem. Mieszkańcy nizin nie potrafią generować ciepła, tak jak Szerpowie, którzy mają omal nadprzyrodzone umiejętności w tym kierunku. - Samolot wiozący was wylądował na płaskowyżu - ciągnął Conway. - To miejsce znajduje się około dwie i pól mili powyżej szczytów. Jest to zasłonięta dolina. A jej odkrycie wymaga bar- dziej wysiłku intelektualnego niż potu na czole. Chłopak przyglądał się Bryantowi. -Mój ojciec widział fotografię mężczyzny, zrobioną najwyżej parę lat temu. Przysięgał, że poznał go przed trzydziestoma laty w Nowym Jorku, mężczyzna musiałby więc być teraz bardzo sta- ry. Widziałem tę fotografię. Był zupełnie podobny do pana. Pro- szę mi powiedzieć, panie Bryant, czy to pan był na tym zdjęciu? Bryant wzruszył ramionami. - Nie mogę temu zaprzeczyć. Owszem, znałem kiedyś twego ojca. - No więc ma pan co najmniej siedemdziesiąt lat - wyliczył chłopiec. - A wygląda pan teraz na czterdziestolatka. Jak to jest możliwe? Bryant ponownie wzruszył ramionami. - No cóż, potrafimy opóźniać starzenie się. I nie jesteśmy skazani na cierpienia z powodu zniedołężnicnia, niezależnie ile lat już przeżyliśmy. Prawie każdy tutaj otrzymuje błogosławień- stwo spokojnego umierania w czasie snu. Doprawdy nie wiem, jak Powrót do Szangri-la 167 to się wszystko dzieje. Żyje się tutaj oczywiście spokojnie, a poży- wienie i woda są nieskażone, lecz jest w tym jeszcze coś więcej. Osobiście podejrzewam, że to rodzaj jakiegoś dobroczynnego promieniowania wpływającego na krew i metabolizm. - Pogładził się po brodzie i obserwował chłopca, jak gdyby chciał mu wysta- wić ocenę. - Conway kiedyś trafnie to określił, zaraz, jak to on po- wiedział? Ach tak. „Czas jest jak zatrzymany w biegu potwór, cze- kający na zewnątrz doliny, aby rzucić się na wygodnickich, którym udaje się unikać go dłużej, niż powinni". - Myśli pan, że to w porządku? - zapytał zimno chłopak. - Cieszyć się z przywileju życia przedłużanego do granic niedostęp- nych dla reszty świata, która musi żyć według normalnych praw natury? Czym pan to usprawiedliwia? Czy robi pan cokolwiek dla ludzkości, co mogłoby zapewnić wszystkim dodatkowe lata w zdrowiu i aktywności? Bryant westchnął. -To bardzo dobre pytania. Racja. Nie tłumaczę tego. Jest to dla mnie jak przeznaczenie, niezależne ode mnie i pewien jestem, że nieuniknione. Chcę powiedzieć tylko, że ja się nawróciłem. Je- stem teraz lepszym człowiekiem, niż byłem kiedyś. Lecz wiesz, sy- nu, musisz postawić te same pytania sobie samemu. Teraz jest to także twój dom i będzie nim przez długi, długi, długi czas. - Istnieje inna trasa wiodąca do doliny, prawda? - niespo- dziewanie zapytał chłopak. - Droga handlowa. Nie uwierzę, że te wszystkie przedmioty zbytku - fortepiany, fantazyjne urządzenia hydrauliczne i to wszystko inne, zostało przyniesione na plecach Szerpów. Musi tutaj prowadzić inna droga, co oznacza, że można także stąd odejść. Bryant przez chwilę ważył słowa odpowiedzi. - Może jest, a może jej nie ma. Jeśli istnieje, zapewniam cię, że nigdy jej nie znajdziesz. - Urwał nagle. - W porządku. Nie uda- ło mi się. Próbowałem zawrzeć z tobą przyjaźń, ale ty zwyczajnie tego nie chcesz. - Chłopak zaczął coś mówić, lecz Bryant podniósł rękę. - Jesteś po prostu niegrzeczny. Próbuję cię zrozumieć i mieć dla ciebie cierpliwość, ale... dosyć gadaniny. Albo dusisz się dalej w swoim sosie, tutaj w swojej celi, jako dobrowolny więzień, albo idziesz teraz ze mną. Chciałbym zabrać cię na spacer wzdłuż do- liny, pokazać ci okolicę. Nim nie zobaczysz, nie gadaj nic więcej. 168 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Ale będę szczery - nie znajdziesz drogi. Równie dobrze możesz jednak to wykorzystać. Możesz to zaakceptować lub nadal się wściekać, jak chcesz. To nie ma znaczenia. Szerpowie, ci którzy u nas bywają, mają tradycję sięgającą wieków. Są oni jedynymi, którzy znają tę drogę. Ale nawet z ich pomocą wielu z nas nigdy nie zdołało jej pokonać. Przy tych różnicach wysokości i tych wia- trach nawet Sir Edmund Hillary trząsłby portkami. I tak to wyglą- da. - Otworzył drzwi. - Dawaj, dzieciaku. Gdzie twoja chęć przy- gody? Nie chciałeś w dzieciństwie być podróżnikiem? Mam prze- czucie, że kiedyś zmienisz zdanie. Ludzie się tutaj zmieniają. Uwierz mi. Widywałem to. Lecz w głębi serca Bryant miał pewne wątpliwości. Myślał o tym, co kiedyś powiedział Conway, że atmosfera w tej dolinie w jakiś sposób sprawia, iż człowiek z niezwykłą ostrością widzi swe przeszłe życie. Dostrzega wszystkie brzemienne w skutkach uczynki z okresu przed przybyciem do Szangri-Ia. Zastanawiał się teraz, czy ten chłopiec będzie miał co oglądać. Bryant chciał tylko zasiać w jego umyśle pewne wątpliwości, lecz wyglądało na to, że ten młody oficer był odporny na argumenty. Zrezygnowany chłopak wziął z haka na drzwiach marynarkę i stanął przed Bryantem. - Mallinson - bezmyślnie powiedział na glos Bryant. - Na Boga, jak ty mi przypominasz Mallinsona. -Co? - Nieważne. Wytłumaczę ci to kiedy indziej. * * * Szli przez las olbrzymich rododendronów; drzewa pokryte były kwiatami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni, bieli, fioletu, purpury i błękitu. Kamienista ścieżka usłana była płatka- mi, takimi wonnymi wspomnieniami po kwiatach. Bryant wskazał na kompleks niskich kamiennych budynków stojących w cieni- stym półmroku na skraju sadu owocowego i objaśnił, że jest to ośrodek studiów nad buddyzmem i myślą tantryczną, etyką, prze- mianami duszy, a także, ostatnio, nad zachodnią fizyką kwantową i wyższą matematyką. Powrót do Szangri-la 169 Tłumaczył, dlaczego tak wielu wspaniałych ludzi w najwięk- szej tajemnicy zapraszano do Szangri-la, aby tu uczyli i studiowa- li. Wielu z nich to badacze i nauczyciele, których trwająca od dzie- siątków lat kariera naukowa kończyła się lub byli w wieku, kiedy coraz bliższa stawała się śmierć. Byli to często zupełni starcy, cza- sem bardzo słabego zdrowia, których rodziny odeszły już lub się rozproszyły. Otrzymywali oni dyskretne zaproszenia. Początko- wo, objaśniał Bryant, było to tylko niewyraźne napomknięcie o dobroczynnej fundacji. Zaproszenia wykonywano wyjątkowo starannie. Wypisywano je na czerpanym papierze pięknym kali- graficznym pismem. Jeśli adresat wyrażał zainteresowanie, stop- niowo odkrywano przed nim lub przed nią coraz więcej szczegó- łów, wreszcie listownie przedstawiano warunki proponowane ad- resatowi aż do końca jego dni - dni, które miały być spędzane zgodnie z jego życzeniem: możliwość prowadzenia badań, czyta- nia lub kontemplacji, życic wolne od codziennych kłopotów, któ- re zazwyczaj towarzyszą ostatnim latom. Jeśli dana osoba była w dalszym ciągu zainteresowana, orga- nizowano spotkanie w Indiach. W ten sposób sprowadzono do doliny najwybitniejsze światowe talenty w takim momencie ich ży- cia, kiedy ich wiedza i doświadczenie w normalnych warunkach wkrótce mogłyby wraz ze śmiercią przepaść. Teoretycy, naukow- cy, myśliciele, teolodzy, artyści, muzycy, pisarze - przybyli tutaj kiedyś, a przekonawszy się, że ich efektywne lata mogą być prze- dłużone więcej niż o wiek, nie zamierzali odchodzić. - A pan, jak pan tutaj trafił? - chciał wiedzieć chłopiec. - Na pewno nie dostał pan ręcznie kaligrafowanego zaproszenia. - Nie, masz rację. Nie dostałem. No cóż, metody zmieniały się z biegiem lat. Był okres, że kiedy potrzebowali tak zwanej „świeżej krwi", zwykli sprowadzać tutaj grupy zaginionych w gó- rach poszukiwaczy. Ludzi z przeróżnych krajów. Sposób, w jaki się tutaj dostaliśmy, był trochę odmienny. Czworo z nas przybyło tutaj równocześnie: Conway, panna Brinklow, Mallinson i ja. Wy- startowaliśmy z Indii, z miejscowości Baskul, w czasie powstania. Conway i Mallinson byli brytyjskimi dyplomatami, ja - powiedz- my, że podróżowałem. Ewakuowano nas do dzisiejszego Pakista- nu, lecz okazało się, że poleciał z nami inny pilot niż ten, który 170 Eleanor Cooney, Daniel Alticri miał lecieć. A ten miał także inne plany. Poleciał w zupełnie inną stronę i rozbił się niedaleko stąd. Spodziewaliśmy się śmierci, a tymczasem przyszedł po nas stary Cz'ang i zaprosił nas do Szangri-la. Później zrozumieliśmy, że zależało im na Conwayu. Reszta z nas znalazła się tutaj przy okazji. Stary Ojciec Perrault, facet, który był jednym z założycieli tego klasztoru, wiedział, że niedługo umrze i szukał, jak się zdaje, swojego następcy. Miał on pewien rodzaj mocy. Kiedy się dowie- dział, że Conway jest niedaleko stąd, kazał go sprowadzić, mając zamiar uczynić go swoim następcą. I tak się w końcu stało, lecz dla Conwaya była to kamienista droga. Mallinson nigdy nie pogodził się z myślą o pozostaniu tutaj. Zły dzieciak. Namówił Conwaya, aby razem z nim opuścił dolinę. To długa historia. Conway od- szedł, lecz rok później wrócił, sam. Mallinson nic przeżył. Od tego czasu wszyscy troje tu żyjemy. Wszyscy się zmieniliś- my. Ludzie tutaj dojrzewają. Panna Brinklow była przedtem mi- sjonarką, całkowicie oddaną nawracaniu pogańskich Tybetańczy- ków. Chociaż kiedyś usiłowała nauczyć łamów śpiewać hymny i odmawiać modlitwę Pańską, już dawno z tego zrezygnowała. Te- raz jest zadowolona ze studiowania języków, dzięki czemu może przeprowadzać swoje własne badania porównawcze różnych reli- gii. Skończyła z głoszeniem Biblii. Zmieniła nawet imię z Rober- ty na Rosę. Miała nadzieję, że brzmi to bardziej miękko. Jeśli cho- dzi o mnie, naprawiam szkody wyrządzone w przeszłości. Odbywają się tutaj seminaria na tematy gospodarcze i poli- tyczne. Dzięki odbiorowi radiowemu, chociaż parszywemu, są one prowadzone niemal na bieżąco: burzenie Tybetu i to wszyst- ko, co się za tym kryje, oraz inne sprawy zajmujące właśnie ludzi na całym świecie. Od ponad dwudziestu lat, nieprzerwanie, medy- tujemy na rzecz ogólnoświatowego pokoju, a szczególnie inten- sywnie robiliśmy to w czasie wojny światowej w latach czterdzie- stych. Nie jestem myślicielem, ale przez ostatnie trzydzieści cztery lata zrobiłem tu dużo dobrego, jeśli chodzi o sprawy techniczne. Łączność radiowa, transport i takie tam. Robiłem to dla wygody niektórych żyjących tu ludzi, którzy się tutaj dostali. Tak oceniam mój wkład. To moje wyjaśnienie bycia tutaj. - Przerwał i patrzył na chłopca. - Daj sobie czas. Może ci się tu spodoba. Powrót do Szangri-la 171 Kapitan Czang nie podjął rozmowy: przyglądał się budyn- kom. Nic nie zdradzało jego myśli. Bryant nie był przyzwyczajony do ludzi, którzy nic odpowiadali grzecznie, gdy się do nich zwra- cał, ale ciągnął dalej: - Lecz zwróć uwagę, czym się tu zajmujemy. Prowadzone są tu wykłady, które mnie szczególnie interesują, o wszystkim co do- tyczy natury ludzkiej oraz dobra i zla. Próbują znaleźć odpowiedź na pytanie, czy zlo jest absolutne, czy względne. Porównują głów- ne światowe religie i szukają przykładów tego, co my nazywamy psychozą. I oczywiście prowadzimy też wszystkie rodzaje studiów zwią- zanych z myślą i pismami buddyjskimi. Ci starzy rimpocz'e, któ- rzy przyjechali tu razem z tobą, są chodzącymi skarbnicami wie- dzy. Wiedzy, którą wy staracie się za wszelką cenę zmieść z po- wierzchni ziemi, pomyślał, patrząc na beznamiętny profil chłopca. Bryant wiedział, że pojęcia dobra i zła, jakimi kierował się ten chłopiec, były mocno uproszczone przez rewolucyjne myślenie. Jakie to musi być wygodne, zastanawiał się, kłopotać się tylko tym, jak wszystko zgrabnie zrównać z ziemią. Chłopiec przez jakiś czas nie przerywał Bryantowi. No cóż, był karnym żołnierzem i zwyczajnie nie utrudniał zadania eskor- tującemu go Amerykaninowi. Wyszli właśnie ze skąpanego w cie- niu pachnącego sadu i zaczęli wspinać się po stromych kamien- nych stopniach przęsła mostu przerzuconego nad płynącym po skałach strumieniem biegnącym przez całą długość doliny, kiedy chłopak odwrócił się i odezwał. - Pan wie, prawda, że mój ojciec poszukuje tej doliny. Go- rączkowo poszukuje. I prawdopodobnie ją znajdzie. - Znając twojego ojca, jestem pewien, że mógłby, ale i nasi lamowie też nie od macochy - krótko ujął sprawę Bryant. - Kie- dy poznałem twojego ojca, był błyskotliwym człowiekiem. Szcze- gólnie uzdolniony do języków obcych i matematyki. Czegóż on by tu mógł dokonać. - Mój ojciec służył jako szyfrant w Kuomintangu. Odczyty- wał wszystkie informacje przesyłane przez Japończyków i prawie wszystkie amerykańskich imperialistów na Półwyspie Koreań- skim. Lecz nie mówimy o tamtych dniach. O późniejszej, pełnej 172 Eleanor Cooney, Daniel Altieri odwagi wojnie z Ameryką, oczywiście. Nie mówimy także o pracy mojego ojca dla kuomintangowskich faszystów. - No więc, tak jak ja to widzę, ci wszyscy faszyści są jedni warci drugich. Generał Czang Kaj-szek czy Japończycy? Bierz swój kilof. - Kilof? - To znaczy dokonaj wyboru. W amerykańskim slangu. - Dokonaliśmy tego, zdecydowanie wzięliśmy nasz „kilof" - Rewolucję. Wszyscy wrogowie ludu zostali odrzuceni. - Co za hańba - zadumał się Bryant. - Co niby jest hańbą, panic Bryant? Nie zgadza pan się z po- lityką Rewolucji Kulturalnej? - Prawdę powiedziawszy, nic za bardzo. Sądzę, że nie jestem w ogóle skłonny do stowarzyszania się. Nie należałem nawet do skautów, kiedy byłem dzieciakiem. Za dużo przysięgania i mun- durków. To nie moja broszka. Wygląda mi to nawet bardziej na wyrzeczenie się własnej duszy. - Przechylił się przez poręcz i pa- trzył w dół na kotłującą się wodę. - Nie. Myślę, że to jest tak, jak gdybyś sam oddawał komuś swoją wyjątkowość. - A co z konsekwencjami kultu jednostki, panie Bryant? Nie- ograniczona wolność niszczy świat. Wasz kapitalizm to wyraz ta- kiej właśnie wolności jednostki nie troszczącej się o innych, czyż tak nie jest? - No więc... może tak. Choć to już nie jest mój kapitalizm, nie mogę zaprzeczyć, że wielu chciwych drani starało się przewyż- szyć innych w swoim rozpasaniu, ze mną włącznie. Muszę ci to przyznać. - Chciwi dranie - wymówił chłopak z naciskiem. - Dobrze pan to ujął. Chciałbym zapamiętać to określenie. Bryant obserwował młodzika. Kim on był? Przypuśćmy, że bardzo podobny dzieciak wyrósłby, powiedzmy, w Kolumbii w Ohio. Kim byłby teraz? Ten chłopak był trudny do rozszyfrowa- nia. Bryant nie bardzo wierzył w swoje zdolności oceniania cha- rakteru innej osoby. Nie zrozumiał też tej dziewczyny, kiedy zoba- czył ją po raz pierwszy w jaskini. Często odczuwał niechęć do lu- dzi i to bez specjalnego powodu, dopiero później przekonywał się, jak bardzo się mylił w ich ocenie. Nauczył się odnosić z rezerwą do pierwszego wrażenia. Uświadomił sobie jednak, że dostrzegł w tym chłopcu coś, co zupełnie nic pasowało do jego słów. To by- Powrót do Szangri-la 173 ło prawie tak, jak gdyby ten miody człowiek badał swoje słowa w taki sam sposób, w jaki stopy sprawdzają dno jeziora przed wej- ściem do kąpieli. Czyżby ten młody żołnierz słyszał echo swoich własnych słów powracających do niego od stromych ścian gór okalających dolinę i od murów wielkich budowli i czuł, że nie dźwięczą mu zbyt prawdziwie? Czyżby zauważył pierwsze małe pęknięcie w tym ideologicznym marmurze? - Poświęcenie siebie dla wyższego dobra - powiedział chło- piec. - To jest właśnie to, czego pan nie rozumie, panie Bryant. My właśnie poświęcamy się dla wyższego dobra w imię ludzkości. - Dobro ludzkości, tak. Ale jak, na rany Chrystusa - przepra- szam za wyrażenie, nie jestem zbyt religijną osobą - możesz po- wiedzieć, że to, co robicie w Tybecie, to dla dobra ludzkości. Do diabła, dla dobra ludzkości! Toż to idiotyzm! - Jesteśmy tutaj, aby wyzwolić ludzi z pęt starego postępowa- nia, starego myślenia i tego, co przynosi im ucisk ich własnego za- cofania. Przede wszystkim dobro nie zawsze łatwo dostrzec. - Zgoda, to prawda, w Tybecie jest do diabla różnych staro- ci. Wszystko, co zobaczysz poza tym miejscem, jest stare i brudne, tłuste i zużyte. Nie można temu zaprzeczyć - rzekł Bryant, szero- kim gestem wskazując świat poza górami. - Do diabła, cała ziem- ska egzystencja jest czymś z tej gry z Tybetańczykami. Lecz to tyl- ko sprawia wrażenie prymitywnego. Zwróć uwagę na to, co jest pod sadzą i zjełczalym masłem, synu. Gdyż to, co jest tam, na ze- wnątrz, poza tą doliną, z pewnością nie jest dowodem ignorancji. I jest to rzecz, na którą mógłbym postawić, gdybym był ciągle jesz- cze hazardzistą. „Tam może być złoty proszek pokrywający skromną filiżankę herbaty". To jest ich powiedzenie. - Niesiemy Rewolucję Kulturalną dla dobra ludzkości - po- wtórzył chłopak, jak gdyby Bryant mógł go nie usłyszeć. - Dla uwolnienia ich z ich przestarzałego postępowania. - Mówiąc to rysował czubkiem wojskowego, przydziałowego buta po delikat- nych, rzeźbionych listewkach ogrodzenia. Przypominał Bryantowi pozbawione opieki dziecko, wlokące patyk wzdłuż sztachet w pło- cie. - Słowo „dobro" słyszałem w waszych przemówieniach wie- lokrotnie - odparował Bryant po chwili. - Istotnie, dokonaliście wiele dobra. Wasza pierwsza rewolucja, w 1949 roku, była pierw- 174 Eleanor Cooney, Daniel Altieri szorzednym wysiłkiem; nakarmiliście głodujące masy i zdetroni- zowaliście waszych generałów i drobnych tyranów, którzy przy- sparzali zbyt wiele cierpień waszemu ludowi. Lecz gdzieś po drodze zgubiliście wasz cel. To wasz Przewodniczący Mao po- wiedział chyba, że polityka jest bezkrwawą wojną. Jeśli to praw- da synu, to co się tam teraz dzieje na zewnątrz? Z pewnością jest tam piekielnie dużo rozlewanej krwi. Jak powiedziałby Conway, to nie jest już tylko dyskusja w Oksford Union. - Pokręcił smut- no głową. - Niech to piekło pochłonie... może zło jest absolu- tem. Uczyłeś się kiedykolwiek o Rewolucji Francuskiej? To jest te- raz lekcja do odrobienia dla ciebie. Tak długo ciągnęli rewolucję, aż wszystko się zepsuło. Dobrzy faceci stali się łotrami. Tak Robe- spierre, jak i Stalin. To samo może się przydarzyć waszemu Prze- wodniczącemu. Wygląda na to, że zawsze taki jest efekt końcowy. To rodzaj cykliczności, której oni nie są zdolni ominąć. Stracili rozsądek, stali się zachłanni, skorumpowani, zaczęli się zachowy- wać jak tyrani, obalali. Nad tym się zastanów. Nic ma „dobra dla ludzi" w tej twojej nowej Rewolucji Kulturalnej. Ona wyzwala w ludziach najgorsze instynkty. Młodzi ludzie, którzy nie wiedzą zbyt dobrze, o co chodzi, pozostawieni sami sobie, biegają wkoło z kijami do baseballu i dynamitem. Na gonitwę w amoku licencję mają tylko tyrani i byki. Jesteście wystraszonymi i zagniewanymi ludźmi biorącymi to, czego, jak wam się wydaje, potrzebujecie, a nie co jest wasze. - Więc nie rozumie pan ani naszej geografii, ani naszej his- torii. Będę musiał dać panu w najbliższym czasie kilka lekcji. - No tak, być może - przyznał Bryant. - Tak, być może, panie Bryant - powiedział chłopiec łobuzer- sko. - Więc kiedy zdobędziemy to miejsce, będzie pan miał rów- nież lekcję do odrobienia. - Dlaczego? Wydaje mi się, że to dla was pole do popisu. To co robicie tutaj, to wielki eksperyment ludzkiej współpracy. Każ- dy korzysta, nikt nie rządzi. Wszyscy mają dosyć. - Uśmiechnął się i zmierzył chłopaka od stóp do gtów, jak krawiec przyjmujący za- mówienie. - Nie widzę nic podobnego - powiedział chłopiec. - Natural- nie nie biorąc pod uwagę waszej elitarnej enklawy. Nie przekonał Powrót do Szangri-la 175 mnie pan, że wasza tak zwana „praca" w tej dolinie daje jakiekol- wiek korzyści światu. Jeśli nikt nigdy nie opuści tego miejsca, to w jaki sposób uda się wam przekazać ludzkości coś z waszej dro- gocennej wiedzy? - Jesteś twardzielem, prawda? - pokiwał głową Bryant. - A więc to niezupełnie prawda, że nikt nigdy nie opuścił doliny. Jest kilku starszych, dość bystrych ludzi, którzy w rzeczywistości jeżdżą tam i z powrotem. Wiedza, którą przenoszą, jest, jak byś ty to nazwał... ekskluzywna. Ci ludzie przez wieki badali ludzki umysł i teraz wiedzą parę rzeczy. Lubię myśleć o tym miejscu, ja- ko swego rodzaju domu towarowym, w którym znaleźć można wiedzę, a także wiele pięknych przedmiotów kultury i sztuki. De- likatnych rzeczy, które muszą być strzeżone przed surowym świa- tem. Tutaj są one bezpieczne. To tak, jakby... - Bryant nigdy wcześniej nie wypowiadał się w ten sposób, lecz przychodziło to samo, w miarę jak mówił. - To tak, jak byśmy byli tutaj potrzeb- ni, by ponownie obsiać świat pięknem, mądrością, sztuką i wie- dzą, kiedy tam, na zewnątrz, stanie się najgorsze, kiedy wszystko tam zostanie zmiecione. - Uzasadnienie dla elitaryzmu - podsumował chłopiec lapi- darnie. -1 systemu ucisku przesądów. Nic więcej. - Czy powiedziałem o tobie, że jesteś twardziel? Odwołuję to. Jesteś hermetyczny, odporny na wszelkie argumenty. Twoim imieniem powinno się nazwać jakąś skałę. Chciałbym tylko wie- dzieć, jak twój ojciec, taki bystry i rzeczowy, mógł dać się omamić polityce partii. Jak mógł uczestniczyć w niszczeniu tego kraju? - Bryant kręcił głową wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. Nie był pewien, czy nie odkrył zbytnio swych uczuć; polityka ustępstw była zdecydowanie lepsza. Zaproponował papierosa, chłopak wziął jednego, co było dla Bryanta niespodzianką. - Nie palę zbyt wiele. Noszę je bardziej dla Szerpów. - Mój ojciec nie został, jak pan to powiedział, „omamiony" - od- parł chłopak po chwili namysłu, wydmuchując kłąb dymu. - Nie przez Rewolucję w każdym razie. Mój ojciec nigdy nie miał, jak- by to pan powiedział, zdrowia do polityki. I jest w nim coś, co nie jest czysto racjonalne. - A więc przyznajesz, że są jeszcze inne rzeczy, które mogą interesować człowieka - zauważył Bryant. 176 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Chłopak zignorował to; zamyślony pochyla! się nad strumie- niem i zaciągał dymem. - Mój ojciec był przede wszystkim wojskowym. -Był? -Jest. Mój ojciec jest przede wszystkim wojskowym. I jak po- wiedziałem, to nie ideologia czy strategia i taktyka rzuciły mu wy- zwanie, panic Bryant. Był ogarnięty obsesją znalezienia tego miej- sca. To była największa łamigłówka, wyzwanie. Wprawiał tym w zakłopotanie mnie i innych. Wierzyłem, że był głupim roman- tykiem poszukującym czegoś nierealnego. Gdybym wiedział to, co wiem teraz? - Spogląda! ponad dolinę. - Ojciec miał rację. Gdy- bym ja to wiedział? - Odwrócił się twarzą do Bryanta. - Lecz niech pan będzie pewien. Mój ojciec rzadko się myli. - Możesz być pewien, że się niepokoimy. Ten człowiek, któ- rego znalem kiedyś, wiele lat temu w Nowym Jorku, był błyskotli- wy. Nie ma wątpliwości - umysł do łamigłówek i języków. Jeśli ko- mukolwiek uda się znaleźć to miejsce, będzie to on. - Panie Bryant, co to za stopnie i tarasy, tam w górze, i przy czym pracują ci wszyscy ludzie... Czy to są sieci? - Miło, że o to pytasz. Mimo tego całego ględzenia, muzyka i filozofia to nie moja specjalność. Moją specjalnością jest właśnie tamto. To jest najnowszy fragment mojej konstrukcji hydraulicz- nej. Wiele lat temu, tam na górze, zaczynałem jako poszukiwacz złota. Nazwali mnie „złotą rączką". Nawet Tybetanczycy nauczyli się tego idiomu, tylko że kiedy oni to mówili, śmiali się do rozpu- ku. Ale babrałem się w tym. Czytałem i studiowałem, i wymyśla- łem różne rzeczy. Nie potrafię być technicznym czarodziejem, lecz ten dobry lud zawsze umiał zrozumieć sens moich rysunków i projektów. - Projektów, panie Bryant? - Założę się, że nigdy nie przyszło ci do głowy, że zobaczysz kiedyś wędrówki północnoamerykańskiego łososia, tak jak to wy- gląda w najprawdziwszej hodowli, ze śluzami, przepławkami, cią- gami dokarmiania i zbiornikami hodowlanymi. Aby organizm ludzki prawidłowo tutaj funkcjonował, potrzebne są jednak pro- teiny. No, może niektóre organizmy. - Wzruszył ramionami. - Ja w każdym razie nie wyrabiam bez tego. Wiesz ciało Conwaya sta- ło się - jak wszystkich pozostałych - z czasem tak uduchowione, Powrót do Szangri-la Xli że w niewielkim tylko stopniu pozostało fizyczne. Niekiedy myślę sobie, że on mógłby żyć kwiatami i powietrzem i siedzieć na źdźble jęczmienia nic uginając go. I jest w tym coś z tego, co Ty- betańczycy mówią o swych magach. Tantryczna, magiczna, demo- niczna siła, lewitacja i tak dalej. - Panie Bryant, dlaczego wobec tego siedzi pan tutaj? Jest w tym jakaś niekonsekwencja. Magicy. Lewitacja. Nasz naród przez wieki był gnębiony przez takie... jak wy to określacie? Mambo Dżambo. Lecz odrzuciliśmy to. Sami siebie uwolniliśmy. Jeśli chodzi o mnie, to mam jeden cel, tylko jeden: opuścić to miejsce. - Przepraszam, zapomniałem. Milczał przez chwilę, kiedy chłopak zaciągając się nonsza- lancko papierosem studiował widok z wyuczonym rodzajem obo- jętności. Stąd, gdzie stali, można było zobaczyć góry i cały olbrzy- mi kompleks klasztorny, który przysiadł wysoko ponad nimi, na zboczach: układające się nierówno linie dachów, wieże i balkony, okna - przejrzyste i równocześnie barwne - wznoszące się na wy- sokość trzech czy czterech pięter, kamienne schody i płaszczyzny wiszących ogrodów, które zmiękczały całość i przywracały ją zie- mi. Mlecznobłękitne dachy klasztorów kontrastowały z szarzyzną olbrzymich skalnych bastionów nad nimi, kamiennych kolumn, ledwo utrzymujących te niepojęte masy. Schodzili z ozdobnego mostu i mozolnie pokonywali strome wzniesienie prowadzące do wylęgarni Bryanta. - Jest jeszcze coś, co mnie intryguje. Jak wasi żołnierze zdo- łali w samolocie odebrać mi broń? Ani przez chwilę nie pozwoli- łem sobie na sen, przez cały czas, aż do tego momentu, kiedy od- kryłem, że mój pistolet jest atrapą. Kiedy mi zabrano pistolet i za- mieniono na zabawkę? - Zabawkę? - zaśmiał się Bryant szeroko. - Rzeczywiście tak było? - Śmiał się. - Prawdopodobnie niczego nie zamieniano, ka- pitanie Czang. - Co pan ma na myśli? Widziałem to. To była zabawka. - Mozolna wspinaczka i narastająca irytacja sprawiły, że oddychał ciężko. - Prymitywna dziecięca zabawka z drzewa i blachy. - Czy to właśnie widziałeś? - zapytał Bryant nie kryjąc, że go to bawi. 178 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Panic Bryant. - Chłopak zatrzymał się zapierając moc- no nogami w ziemię. Pochylił się, oparł ręce na kolanach, wstrzy- mał oddech. - Byłem cierpliwy. Bardziej niż cierpliwy. Pozwoli- łem panu prowadzić się dookoła przez jakiś czas. - Wyraźnie dał upust wściekłości. - Nie chcę jednak, żeby robiono ze mnie waria- ta. To nie była halucynacja. Moja siostra... także... widziała... tę... zabawkę... pistolet. - Czy powiedziała ci, co widziała? - Rzuciłem pistolet w jej kierunku. Nic nie ważył. Wylądował na jej kolanach. - Więc co to była za zabawka, to, co wylądowało na jej kola- nach? - O czym pan mówi, panic Bryant? Myśli pan, że nie wiem, co widziałem? Że jestem głupi? Że miałem halucynacje? Mogę zapewnić pana, że nie jestem głupi i że na nic nie cierpiałem w tym momencie. Moja siostra także widziała ten pistolecik - za- bawkę. I tę stertę karabinów na podłodze. Ręczę, że potwierdzi- łaby moje słowa. - Nie mówię, kapitanie Czang, że nie widział pan straszaka. Lub że pana siostra nie widziała. Lecz ona mogła zobaczyć coś jeszcze całkiem innego. Przede wszystkim, to pan ją aresztował. Czy nie mam racji? - Chłopak patrzył Bryantowi prosto w oczy, potem rzucił papierosa na ziemię i z pogardą rozdeptał. - Kapi- tanie - ciągnął Bryant - kiedy odkryliśmy pewne możliwości tej krainy, otworzyliśmy się na potężną magię. - Magia. Magia, panie Bryant? - Ci czterej rimpocz'e, którzy byli razem z wami w samolo- cie, nie są zwykłymi ludźmi. Jeden z tych starców to wielce czci- godny naldżorpa. Mag. Praktykujący magię tantryczną. Ma to związek z bardzo starą, wiekową tradycją bonu. - Co za brednie. - Chłopak nie kryl pogardy. - Mówiłem ci, oni znają ludzki rozum. Nie wiedziałeś? Wszystko polega na postrzeganiu rzeczy. Ludzie mają fałszywe pojęcie na temat tego, czym jest „magia". To nie jest sposób ma- nipulowania materią. Niczego nie zrobiono z twoją bronią. To nie były promienie padające z ich oczu ani nic podobnego. Oni tylko w jakiś sposób... krótko mówiąc... odmienili twoje postrzeganie. Jestem bardzo ciekaw, co widziała twoja siostra. - Oparł ręce na Powrót do Szangri-la 179 biodrach i pokręcił głową. - Jeśli kiedykolwiek był tu jakiś facet z krwi i kości, to z pewnością ja nim jestem. Lecz jeśli nauczyłem się czegoś żyjąc tutaj, to tego, że świat tworzymy poprzez nasze odczucia. Widziałem tutaj rzeczy, które zmusiły mnie do odrzuce- nia tego, co rozumiałem przez rzeczywistość. Wiesz, jak ci ludzie to określają? Rzeczywistość - świat zjawiskowy -jest podobny do dźwięku dzwonu, kapitanie. Jest postrzegany, lecz nie można go dotknąć. Wszystkie rzeczy są równie łatwo psujące się, istniejące gdzieś tylko w zmysłach obserwatora. A twoje zmysły mogą być omamione. To jest to. Tyle, ile z tego mogę zrozumieć. Chłopak przez chwilę nie mógł nic powiedzieć. On i Amery- kanin stali i przypatrywali się sobie nawzajem. - Fascynujące - odezwał się w końcu takim tonem, że Bryant podniósł pytająco brwi. - Fascynujące, że nawet pan, materialista, beznadziejny materialista i przestępca, daje się omamić przesą- dom i temu co irracjonalne, powtarzając bzdury zupełnie jak ci Tybetanczycy. Muszę przyznać, że to rzeczywiście wygląda bardzo kusząco. My, Chińczycy, zwalczyliśmy ten sposób myślenia, który gnębił nas wiele, wiele razy w ciągu całej naszej długiej historii, panie Bryant. Ja jednak wiem, co jest rzeczywistością. I to, że zdo- będziemy to miejsce, to także rzeczywistość. Byli w połowie drogi do wylęgarni. Bryant wzruszył ramiona- mi i poszedł dalej. - Nie, jeśli temu zaradzimy - powiedział z uśmiechem. Dla Bryanta był to tylko zwyczajny uśmiech, jaki nakazywały mu do- bre maniery. Lecz dla młodego kapitana był to chłodny uśmiech bardzo starego wroga. - Nie wiem. Przez tego dzieciaka robię się nerwowy. - Nie może być aż tak źle! - Jest. A może nawet jeszcze gorzej. Chryste, nigdy nie wi- działem zwierzaka, rośliny czy minerału tak twardego jak ten dzieciak. Napędził mi stracha. - Znowu wyolbrzymiasz, jestem pewna. - Nie, Rosę. Mówię ci szczerą prawdę. Napędził mi stracha. Tutaj. Pozwól mi podać ci rękę. 180 Eleanor Cooney, Daniel Alticri Było to następnego dnia po spacerze Bryanta z młodym ka- pitanem Czangicm. On i panna Brinklow wspinali się do radiosta- cji szlakiem, którego nie pokonywali zbyt często, i Bryant z galan- terią podciągał ją na drewnianej drabinie. - Wiesz, jak ja to widzę? Przepowiednia starego Trzynastego już się spełniła. Ta o ludziach z Hanów, którzy znajdą to miejsce i wszystko ulegnie zniszczeniu. Wydaje się, że to już się stało. Te- raz. On znalazł to, czego szukał. Może jest już dla nas za późno. Za późno dla świata... - Chalmersie! - Glos panny Brinklow zabrzmiał ostro; przy- stanęła na drabinie. - W tej chwili przestań. Zachowujesz się jak kot przed lustrem. Sam siebie straszysz. To nonsens. Jest tu na ra- zie tylko jeden człowiek. A właściwie tylko jeden chłopiec. - Przepowiednia mówiła, że nawet jeden z nich może to zrobić. - Tak. Lecz on nie jest tym jednym. On jest zupełnie sam. Nie ma armii. Jest nieskuteczny. W jaki sposób mógłby to zrobić? - On chce za wszelką cenę znaleźć drogę powrotną, a ja mogę nie zdołać odwieść go od tego. Więc może mu się udać, a wtedy nie wróci tu sam, jestem pewien. A może on nie potrze- buje wcale armii. Może wystarczy jego obecność. Może on jest jak komórka rakowa. Czuję, że powinniśmy go zamknąć. Lub coś takiego. - Chalmersie! - wykrzyknęła, teraz prawdziwie już zaszoko- wana. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Zamknąć go! Jeśli to zrobimy, jestem pewna, że postawimy pierwszy krok na drodze zniszczenia wszystkiego, czym jesteśmy. Wszystko w tej dolinie przepełnione jest miłością. To rzeczywiście byłby początek końca. Nie możemy zakłócić porządku naszych zasad dla zacho- wania ich. To po prostu nie jest żadne wyjście. Ty wiesz! Nie odrywał od niej wzroku. Zamarła na drabinie spogląda- jąc na niego surowo. Była nieładną, małą kobietą, lecz czasami jej oczy płonęły jak para reflektorów. Westchnął. - No, wiem o tym. Masz rację. Że też właśnie teraz... kiedy nie ma Conwaya. Wszystko to jest nic w porządku. Minął już po- nad tydzień, jak Conway wyjechał. To więcej niż półmetek maksy- malnego czasu. Jego absolutnie maksymalnego czasu. Zaczynam się denerwować. Gdzie jest? Co go zatrzymuje? Dlaczego nie Powrót do Szangri-la 181 prześle nam nawet wiadomości przez radio, skoro obiecał, że spróbuje? - „Spróbuję", to właśnie powiedział. Widać chciał spróbo- wać - znaleźć radio, dostać się do niego, otrzymać pozwolenie na skorzystanie. I w końcu, gdyby jc znalazł, musiałby przebić się przez straszną pogodę i zakłócenia. Bóg wie, w jakiej on jest teraz sytuacji. Możemy sobie tylko wyobrażać. - Spojrzenie panny Brin- klow zmiękło teraz trochę, jak gdyby przykręciła regulator oświe- tlenia. - Jeśli coś go zatrzymuje, no tak... myślę, że tylko jedna rzecz oprócz śmierci i więzienia mogłaby powstrzymać go od szyb- kiego powrotu. Bryant patrzył na nią starając się zrozumieć, co ma na myśli. Wtedy pokręcił stanowczo głową. - Nie. Nigdy. Nic on. - Podciągnął ją na kolejny szczebel. - Chodźmy, tutaj na górze jest bardzo wietrznie. -9- Zbudziła go w środku nocy. Znajdowali się w swoim małym po- koiku na tyłach klasztoru za świątynią Dżok'ang w Lhasie. Nie odezwała się ani nie potrząsała nim; po prostu zapaliła lampę i patrzyła na niego, kiedy otwierał oczy. - Spociłeś się - wyszeptała. Jej dłoń odruchowo powędrowa- ła do jego twarzy. - Jest gorąco - wyszeptał w odpowiedzi. - Nie, nie jest gorąco. Teraz jest nawet zimno. - Spojrzeli na siebie. - Nie - upierał się. - Jest gorąco. - Przyciągnął ją do sie- bie. -1 miałem dosyć nieciekawe sny. Klasyczny przykład nocnych koszmarów. Ołowiane nogi, niewyraźne oczy. Wszystko w kawał- kach. Te bezimienne, anonimowe części biegały za mną. Mam wątpliwości, czy powinienem ci w ogóle o tym mówić. Nic cieka- wego. Ręka na jego czole dotykała go teraz nie tylko z czułością ko- chanki. Był to przede wszystkim znakomity, czuły przyrząd mie- rzący ciepłotę, pocenie się oraz wszystkie, najdrobniejsze nawet zmiany. Skoncentrował się maksymalnie, usiłując utrzymać poce- nie się i dreszcze w granicach normy. Nic, czego doświadczył wcześniej w swoim życiu - ani służba w czasie Wielkiej Wojny, ani borykanie się ze śnieżną zamiecią podczas przechodzenia przez góry - nie okazało się aż tak trudne. Był to jego dziewiąty dzień spędzony w tym klasztorze. Ukryli się w nim tego dnia, kiedy jej ojciec opuścił Lhasę; Conway chciał poczekać jeszcze trochę, aby się upewnić, że generał rzeczywiście odjechał. Mamy wystarczają- Powrót do Szangri-la 183 co dużo czasu, powiedział jej. Ciągle jeszcze mieszczę się w moim limicie. Teraz jego czas się kończyt. Kończył się chorobą ciała i duszy, co próbował przed nią ukryć. Już wkrótce może jej nigdy więcej nic zobaczyć. W ubiegłym tygodniu, po tym jak kochali się po raz pierwszy, na moment zatopiła się w zadumie. On także milczał, czując się niepewnie na tym nieznanym sobie terytorium. Co ja właściwie wiem o kobietach? pytał sam siebie. Grzebał w pamięci, rozmy- ślając o matce, siostrze, pannic Brinklow. Na Rany Chrystusa - to były jedyne kobiety, które poznał lepiej. Wtedy zapytała: Mój ojciec... Co się z nim stanie? Dokąd się udał? Mogę ci powiedzieć tylko to, co już wiesz, rzekł, i to wszyst- ko, co wiem i ja: pójdzie za tropami. Odprowadzą go one daleko od Szangri-la, i geograficznie, i pod każdym innym względem. Czy on umrze? Poszukiwacz niekoniecznie musi chcieć umierać, powie- dział, starając się pocieszyć ją tak, jak tylko umiał. Myślę, że ce- lem poszukiwacza jest przeżycie i powrót do świata, i rozgłasza- nie dookoła, że Szangri-la jest strasznym miejscem, miejscem, którego za wszelką cenę należy unikać. Z tego co wiem, jest to naturalnie niebezpieczna podróż, no, w żadnym wypadku nie „niedzielna wycieczka". Fizycznie, jeśli będzie ostrożny, na pew- no przeżyje. Co do stanu jego psychiki... no cóż, będzie to zale- żało od tego, co siedzi w jego sercu i sumieniu. Zadecyduje o tym jego przeznaczenie. Nie jest to dla mnie zbyt pocieszające, powiedziała i znowu zaległa cisza. Odezwała się po minucie lub dwóch. Może trudno ci to będzie zrozumieć. Ubolewam nad tym, co się stało. Wiem, że nie wahał się i odesłał mnie do Pekinu na „reedukację". Wiem, że był on niszczycielem i najgorszego rodzaju oportunistą. Lecz... Lecz jest on twoim ojcem. Tak. Jest moim ojcem. Conway wiedział, co ona zaraz powie. To przypominało tę krótką chwilę, kiedy położy się igłę gramofonu na płycie i słyszy się nikłe, widmowe echa muzyki, która zabrzmi za chwilę. Słyszał jej słowa, zanim się odezwała i doświadczał wszystkiego, co moż- liwe: rozpaczy, goryczy, rezygnacji i akceptacji. 184 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Nie mogę z tobą wrócić, oświadczyła. Muszę tu zostać i po- móc ojcu, kiedy wróci. On nic ma nikogo więcej. Nic ma już na- turalnie mojego brata, a reszta rodziny nie żyje. Jestem tylko ja. Jeśli to, co powiedziałeś, jest prawdą, że od jego sumienia będzie zależało, co tam znajdzie, to... nie mam wyboru. Będzie mnie po- trzebował. Conway wiedział, że Chińczycy mają silne poczucie obowiąz- ku wobec rodziców. Pozostawienie starych rodziców w trudnym położeniu było nic do pomyślenia. I to niezależnie od tego, jaki- mi byli ludźmi. Naturalnie, chociaż nie powiedziała tego, czuła się odpowiedzialna za wysłanie ojca w tę podróż. Nie częściowo, po prostu odpowiedzialna. W jej przekonaniu nie miało najmniejsze- go nawet znaczenia, dlaczego to zrobiła. Mogę cię za to tylko podziwiać, rzekł. Wiesz, że chciałbym zostać przy tobie, lecz boję się, ze zamiast kochanka miałabyś nie- długo garść prochu. Pełna żalu zapytała, ile czasu mogliby spędzić razem, gdyby wróciła z nim do Szangri-la. Zastanowił się, po czym powiedział, że nie może mieć pewności. Nie ustępowała, więc niechętnie, ale powiedział: długo. Długo? Zapytała. To znaczy ile? Pięćdzie- siąt lat? Siedemdziesiąt pięć? Sto? Długo, powtórzył i położył palce na jej ustach. Nie mówmy o tym. Po co się zadręczać. Te- raz jesteśmy tutaj. Musimy z tych kilku ostatnich dni zrobić cały wiek. Lekarz uprzedził Conwaya, co się stanie, jeśli zostanie zbyt długo na zewnątrz. Najpierw wystąpią drobne objawy, takie jak rozstrój żołądka, bóle głowy, słaba kondycja. Potem prawdopo- dobnie nastąpi dalsze osłabienie i bezsenność. Mogą pojawić się bóle w kościach, powiedział lekarz, i koszmary senne. Może ci się stale podnosić temperatura ciała i możesz mieć potem coraz większe dreszcze, aż do chwili, kiedy dopełni się twój rzeczywisty wiek. Potem... no cóż, prawdopodobnie zaczniesz dostrzegać na twarzy i ciele wyraźne oznaki przyspieszonego starzenia. Nieod- wracalne, chociaż możemy założyć, że moglibyśmy je zatrzymać, gdybyś wrócił w porę. Jeśli nie, nastąpi... szybkie pogorszenie w stopniu zależnym od twych osobniczych, dziedzicznych właści- wości genetycznych. Udar, zawał, anewryzm, załamanie się meta- bolizmu, delirium, demencja. Śmierć. Powrót do Szangri-la 185 Temperatura i drgawki zaczęły się wczoraj. Ból w kościach kilka dni wcześniej. Zamiast bezsenności zaobserwował trudności z czuwaniem dłużej niż kilka godzin. Jak długo uda mu się ukryć to przed nią. Te ich nieliczne wspólne, cenne dni były wspaniałe, tak wspaniałe, że zapomniał o przestrogach lekarza. Pogoda była dobra. Każdego poranka słońce wpadało do pokoju przez małe okienko. Wstawała i wychodziła, aby kupić coś do zjedzenia; do- szli do wniosku, że ona w swoim tybetańskim stroju będzie się mniej rzucała w oczy. Kiedy wychodziła, przywoływał resztę dys- cypliny wewnętrznej, powtarzając mantrę na spokój, pokój i zdro- wie i odmierzając cenne krople eliksiru, który dał mu lekarz. Tego poranka, tuż przed jej powrotem, bada! twarz w wiszą- cym na ścianie nad umywalką małym lusterku zrobionym z roz- płaszczonej metalowej płytki. Obraz był zatarty, lecz nie miał wąt- pliwości; pewne zapadnięcia i cienie na powierzchni twarzy pogłę- biły się. Miał wrażenie, że patrzy na mapę plastyczną. A więc było, tak jak było. Miłość unikała go przez cale jego życie. Trzydzieści lat temu ojciec Perrault powiedział mu, że po pięciu latach życia w dolinie wszystkie przeszłe więzi i pasje po- winny wyblaknąć. Lecz on nie miał osobistych więzi czy pasji, ani jeśli idzie o ludzi, ani o pracę, czy cokolwiek innego. Potem opuścił dolinę i porzucił ją omal na zawsze. Kiedy odnalazł dro- gę powrotną, dosłownie całował ziemię. Przyciskając usta do ziemi w Dolinie Błękitnego Księżyca, przyrzekał nigdy więcej jej nie opuszczać, nie chodziło więc o to, że miał jakiekolwiek wąt- pliwości. Jego przywiązanie i pasja dotyczyły tylko tej doliny. Naturalnie wierzył, że w świecie zewnętrznym nie znalazłby się nikt, kto opłakiwałby jego nieobecność. Było kilka drobnych epizodów w jego przeszłości, włącznie z krótkimi zaręczynami, wierzył też, że jest zakochany w Lo Cen, która dziesiątki lat temu opuściła Szangri-la wraz z nim i młodym Mallinsoncm. Rozpusta, której się oddawał w czasie Wielkiej Wojny, na pewno nie była miłością. Ta przyszła teraz, w ciągu tych kilku dni. Miłością ogra- niczoną w czasie, jak gdyby odwrotnie proporcjonalną do długo- ści jego życia. Jak dług karmiczny za jego nienaturalnie wydłużo- ne lata. A wkrótce będzie zmuszony pozostawić je za sobą. Za- chciało mu się być Romeo i Valentino - role niestosowne dla nie- go nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. 186 Eleanor Cooney, Daniel Alticri Rozchmurz się staruszku, powiedział do swego odbicia w lu- strze. To przecież twój miesiąc miodowy. * * * Nim go zbudziła, zaniepokojona potem pokrywającym jego ciało, dręczyły go koszmary senne, chociaż -jak powiedział - była to za- ledwie namiastka tego, co już znał. Nie było nóg ciężkich jak ołów, nie było bezimiennych postaci bez twarzy. To, co go spotka- ło wcześniej, było o wiele straszniejsze. Nie przypuszczał nawet, że w jego umyśle mogły się czaić takie okropności. Tego wieczora kładąc się do łóżka uświadomił sobie, że ból w kościach trochę się wzmógł, jakby ktoś podkręcił gałkę strojącą o dwa lub trzy dodatkowe stopnie. Kiedy skończyli się kochać, na- tychmiast odpłynął, wstąpił w świat fantasmagorii: obraz własne- go szkieletu uformowany w jego mózgu, bladozielonkawy na ciemnym tle, niczym na zdjęciu rentgenowskim, żywe szczegóły i kontury wyznaczane nie przez światło lecz przez ból. Rwanie w kościach towarzyszyło mu nawet we śnie; w omamach jego szkielet był gdzieś poza nim, był czymś przerażającym, obcym, jakby chciał uciec z umierającego ciała, które go zamykało jak w klatce, warczał i gniewał się z powodu zatrzymania w otoczce skóry niczym w stanie larwalnym. I ból - zapowiedź zamiaru jego ponownego połączenia się z ciałem. Koszmar skończył się, gdy za- paliła lampę. Kiedy ponownie zasypiali, starał się tak ułożyć, aby rankiem, gdyby zbudziła się pierwsza, mogła zobaczyć tylko tył jego głowy. Chciał jej zaoszczędzić widoku jego zwiotczałej, starej twarzy, nie- przytomnej i bezradnej oraz nierównego chrapania, wydobywają- cego się z otwartych, zaślinionych ust. Nie za piękny to obraz, sta- ry druhu, powiedział, biorąc ukradkiem łyk z jednej z małych bu- teleczek, które dał mu lekarz, a które chował pod posłaniem. Nie- zbyt godny polecenia sposób wprawiania dziewczęcego serca w palpitację. Następnego ranka, natychmiast gdy się obudził, jego ręka powędrowała do ust, chcąc się upewnić, że wszystko jest w po- rządku. Bolały go teraz zęby, więc sprawdzał, czy się nie zaczęły ruszać. W nocy miał kolejny sen. Nie był to właściwie koszmar Powrót do Szangri-la 187 senny, lecz i tak dostatecznie nieprzyjemny: śniło mu się, że roz- mawiali, tak jak zwykle rozmawiają zakochani, gdy nagle zęby wysypały mu się w garść, jak kostki domina. Starał się umocować je w szczęce i jednocześnie zachowywać naturalnie i beztrosko. Zęby rzeczywiście bardzo się ruszały, lecz nie na tyle, aby miały wypaść już dzisiaj. Więc czym to wszystko było, jeśli nie uporczywym trzymaniem się życia, choćby jeszcze przez moment? Może zęby wypadną jutro, na razie jednak ciągle tkwiły korzenia- mi w szczęce. Przez okienko docierały promienie słońca. Odwró- cił się do niej i posłał jeden ze swych najbardziej promiennych uśmiechów. - Dzień dobry. Nie rozbudziła się jeszcze do końca. Złowił wyraz skupienia na jej czole, który po chwili zniknął. Udawał, że nic nie zauważył. Odpowiedziała mu uśmiechem, ciepłym i pełnym miłości, jak gdyby znajdowali się w eleganckim apartamencie w najlepszym hotelu w starym Szanghaju, ukryci przed światem. - Nasi przyjaciele są tutaj - powiedziała. Podniósł się z łóżka starając się zachowywać jak młodzik. Czytał kiedyś, że ludzie usiłujący wyglądać młodziej, niż wskazy- wały na to ich lata, popełniają na ogół błąd, ruszając się bardziej dynamicznie. Jakże się mylą, stwierdzał autor. Młodość jest ocię- żała i wiotka. Była to książka satyryczna, a jednak zawierała wie- le prawdy. Pozwoliło to teraz Conwayowi wstać w dobrym nastro- ju. Przeciągnął się, ziewnął, podniósł się bez pośpiechu i podszedł do okna. Za oknem, gdzieś po prawej stronie fruwała z furkotem skrzydeł para kruków. Kilkakrotnie podziwiali z Ma Li tych po- wietrznych banitów, lubili obserwować je przez maleńkie okienko pokoiku. Są doskonałe, pomyślał, patrząc jak jeden z nich prostu- je skrzydła w długim, leniwym ślizgu. W dolinie także były kruki i tam również ogromną przyjemność sprawiało mu przyglądanie się im przez okno klasztoru. Bezczelni, aroganccy czyściciele ulic. Niebieskoczarne i - kiedy im się przyjrzeć z bliska - wielkie jak gęsi. Z obojętnością traktujące żyjących gdzieś w dole ludzi, chy- ba że dostarczali im smakowitych odpadów; ptaki, które grzebały swych zmarłych, odbywały na wierzchołku drzew narady, dumnie chodzące i toczące boje nad padliną, niezwykle wrażliwe na kra- 188 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri kanie młodych, pragnących zwrócić na siebie uwagę i domagają- cych się dopuszczenia do udziału w uczcie. Odważnie wychylił się poza wąskie okno i popatrzył w dół, na dziedziniec u podnóża wzniesienia, na którym na wysokości jego wzroku, między wysokimi murami, tam i z powrotem przechadza- ła się grupa chińskich żołnierzy. Wyglądało na to, że komuś doku- czają, ofiara była poza zasięgiem jego wzroku. Jeden z żołnierzy, trzymając kurczowo coś, co wyglądało jak małe zwierzątko, obra- cał się i robił uniki w różne strony, niczym w dziecinnej zabawie „dam ci, jak mnie złapiesz". W ich zachowaniu wyraźnie można było dostrzec wyszydza- nie i zwyczajną arogancję okupanta. Równie dobrze mogli to być Mongołowie lub Brytyjczycy. Mógł to być każdy, kto znęca się nad słabszymi. Nie wyglądało jednak na to, aby tam, na tym placu, miała dzisiaj miejsce jakaś prawdziwa przemoc i za to był wdzięcz- ny losowi. Wszystkie ich wspólne dni tutaj spędzone były spokoj- ne. Kiedy tak jak co dzień wyszła z domu, wypatrywał jej przez okno, aż do chwili gdy pojawiła się za rogiem. * * * To był prawdziwy cud. W rękach poza tym co zawsze - herba- tą, masłem, jajkami i jęczmiennym ciastem - trzymała butelkę brandy. - Wspaniała, sprytna dziewczyna! - wykrzyknął, całując ją i biorąc z jej rąk butelkę. - Jak...? Wzruszyła ramionami. - Pewne rzeczy są wieczne i wszechobecne, gdziekolwiek się udasz. Słońce, księżyc, gwiazdy i czarny rynek. Otarł kurz z butelki; etykietka była francuska. Miał ochotę na kieliszek alkoholu. Cieszył się, że przed wyjazdem z doliny za- niedbał zapytać lekarza, jaki wpływ może mieć alkohol na jego stan. Nie miał wątpliwości, że nie był wskazany. Lecz zanim jesz- cze wyjął korek, poczuł ciepło wędrujące wzdłuż przełyku, roz- kwitające w żołądku jak kwiat i przenikające rozkosznie do koń- czyn i wyżej, do głowy. Wiedział, że może wypić tylko troszeczkę. Przypomniał sobie czasy dzieciństwa i to, jak jeden mały łyczek Powrót do Szangri-la 189 sherry działał na jego stare ciotki, jak szybko miewały zawroty głowy i przekrzywione kapelusze. Rozważanie strat i zysków zabrało mu tylko kilka sekund. Wyjął korek. Kropla lub dwie mogą go uspokoić, rozwiązać język, dać poczucie bliskości, za którą tęsknił przez większą część swoje- go życia. Nie mieli przed sobą, jak zwyczajni kochankowie, lat na odkrywanie siebie. Mieli zaledwie dni. Godziny. Napełnił dwie fi- liżanki i wzniósł toast. - Zjedz coś przedtem - powiedziała stanowczo i odkryła na- stępną niespodziankę, puszkę norweskich sardynek i maluteńki szklany słoiczek czarnego kawioru. - To powinna być dobra za- kąska. - Twoja zaradność zapiera mi dech - westchnął i objął ją ra- mionami. - Nic jadłem kawioru przez prawie czterdzieści lat. - Masz temperaturę - stwierdziła, wyzwalając się z jego objęć. -To nic takiego. Nic szczególnego. To jest jak mały kac. Choć nie przypuszczam, abyś cokolwiek wiedziała na temat kaca. - Skąd masz taką pewność? - zapytała z lekko wyzywającym uśmiechem. - Ty i kac? Nigdy bym w to nie uwierzył - oświadczył. - Ja to co innego. Był to przez jakiś czas mój normalny stan. W czasach oksfordzkich, gdy wracałem o świcie, często przewracałem się na trawniku przed Kościołem Świętego Krzyża. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek budząc się był w zupełnym porządku. Potem, kiedy pracowałem w dyplomacji, picie było właściwie obowiązkiem. Ja z pewnością nie byłem najgorszy w tej dziedzinie. Przez większość czasu „pokład mi się kołysał", ale w służbie dyplomatycznej spo- tykało się też facetów, którzy najzwyczajniej byli ukrytymi alkoho- likami, jeśli wiesz, co mam na myśli. Chociaż był też okres, kiedy picie wymknęło mi się spod kontroli, w czasie wojny. Był tylko je- den sposób, by to wszystko wytrzymać - nie widzieć. Wściekle śmierdziałem alkoholem, kiedy tylko miałem okazję. O, moja droga, nie pokochałabyś mnie wtedy. Z pewnością nie. Mordowa- łem i łajdaczyłem się w wielkim stylu. Robiłem to, co miliony in- nych opętanych szaleństwem, tak jak chcieli tego ci, którzy rozpę- tali wojnę. - Popatrzył na nią. - Nie, nie mogę uwierzyć, że ty mo- 190 Eleanor Cooney, Daniel Altieri głaś być kiedykolwiek pijana. Byłaś? - Zaśmiała się i pociągnęła zdrowy łyk brandy. - Zapominasz, że byłam studentką w Szanghaju. Nie różnię się specjalnie od reszty ludzkiej rasy. - Śmiała się. - Myśmy na- wet złorzeczyli wierszem. Czyż to nie Chińczycy byli pierwszymi poetami-bluźniercami? Spróbuj czytać chińską poezję sprzed dwudziestu wieków nie upijając się, kontemplować księżyc i tak dalej. I spróbuj czytać kiedyś starą poezję obserwując jednocze- śnie horror wojny, a gotów byłbyś przysiąc, że słowa te były pisa- ne wczoraj. Kiwał głową na samo wspomnienie. - Umieranie w czasie wojny jest upiorne, chociaż przeżycie jej może być także na swój sposób koszmarne. Wojna oznacza zdeptanie wszelkich uczuć i jeśli przeżyjesz, wtedy wszystko, wszystkie podłości przeżyją wraz z tobą. Twoje szlachetne uczyn- ki i uczucia także, jeśli twoja szlachetność nie była kiedyś nie-za- -szlachetna. Powiedziałem Ojcu Perrault, kiedy po raz pierwszy byłem w Szangri-la, trzydzieści lat temu, że Wielka Wojna wypa- liła moje wszelkie namiętności, stałem się znudzony i rozdrażnio- ny, miałem uczucie, że żyłem w kłamstwie. Widzisz, to gnębi wszystkich, którzy przeżyli - przekonanie, że najlepsi z nas nie po- wrócili. Dokładnie tak samo było ze mną. Przypuszczam, że dla- tego nie potrafiłem uwierzyć w miłość. Jak mógłbym kochać ko- goś lub być kochanym, jeśli lepsi ode mnie leżeli w zbiorowych mogiłach we Flandrii, Verdun, pod Marną, Belleau Wood? - A czym jest dla ciebie miłość dzisiaj? Czy tutaj, w Tybecie, nie ma właśnie wojny? Czy dookoła nas nie umierają ludzie? - za- pytała głaszcząc go po policzku. - Przeszedłem długą drogę. Czy może lepiej, wróciłem z dłu- giej drogi. Nie wiem. Nie zadaję sobie pytań. Lecz dla mnie oblę- żenie się skończyło. - Wypił następny łyczek i ucałował ją. - Ojciec Perrault - zadumała się. - Wielki Lama. Twój po- przednik. Opowiedziałeś mi, jak się tam wszyscy znaleźliście, cała wasza czwórka, w jednym samolocie z Baskulu i jak ty pokocha- łeś tę dolinę, a twój przyjaciel Mallinson znienawidził. Mówiłeś mi, że kiedyś, dawno temu, opuściłeś dolinę, lecz nigdy nie mówi- łeś mi, dlaczego. - Popatrzył na nią. Zdecydował się zwiększyć swój limit brandy do czterech łyków. Jak dotąd wypił dwa. Nic był Powrót do Szangri-la 191 pewien, czy jeszcze dwa wystarczą, aby mógł przez to przejść. - Na pewno zaraz pomyślisz, że jestem idiotą. - Nigdy. - To było... dosyć skomplikowane. - Zaśmiał się. - Wyglą- da na to, że jedynie towarzystwo pięknej, młodej Chinki może sprawić, że opuszczę Shangri-la. Wtedy też nie wyjechałbym, gdyby nie ona. - Och? Kim ona była? Czy powinnam być zazdrosna? - Nie. Po pierwsze, to co czułem do niej, było tylko czymś, co omyłkowo wziąłem za miłość. Teraz wiem to lepiej. Po drugie, po- nieważ ona nigdy mnie nie kochała. Była zakochana w młodym Mallinsonie. A po trzecie, kiedy pozna się jej smutną historię, można tylko czuć dla niej litość. Popatrzył na filiżankę i czwarty łyk brandy. Nie wypił jednak, tylko z lubością wciągnął aromat. - Zdaje się, że już ci mówiłem, że nasza czwórka - panna Brinklow, Mallinson, Bryant i ja - byliśmy przez cale miesiące nierozłączni. Pojedynczo, każde z nas, z wyjątkiem Mallinsona, zadecydowaliśmy, że nie ma specjalnego pośpiechu z powrotem do świata zewnętrznego. Bryant, naturalnie, był nawet szczęśliwy, że znalazł się w tym tak przyjemnym miejscu, nie do odkrycia przez agentów federalnych, panna Brinklow ciągle była pełna mi- sjonarskiego zapału do nawracania pogan. Chociaż przypominam sobie wyraz rozmarzenia w jej oczach, który pojawił się akurat wtedy. Biedny Mallinson. Patrzył na nas jak na dotkniętych jakąś zarazą sprawiającą, że opuścił nas rozum. Dla niego musiało to być jak zły sen. Wyjątkiem była Lo Cen. Obydwaj z Mallinsonem zwrócili- śmy na nią uwagę. Była urocza, lecz daleka i nieprzystępna, po- zornie spokojna, wypowiadająca się tylko przy klawiaturze klawi- kordu lub fortepianu. Cz'ang powiedział mi, że przybyła do doli- ny czterdzieści siedem lat wcześniej, a miała wtedy osiemnaście lat. Pochodziła z mandżurskiego rodu królewskiego i jechała do Kaszgaru na spotkanie z narzeczonym, kiedy jej woźnice zgubili w górach drogę. Przyniesiono ją do doliny i już w niej pozostała. Cz'ang robił aluzje, że była ona... jakby to powiedzieć... bar- dziej niż niechętna do zaakceptowania tej sytuacji. To były jego słowa. Lecz tych magicznych pięć pierwszych lat zrobiło swoje, jak 192 Eleanor Cooney, Daniel Altieri mi powiedział. Mówił mi o wygaśnięciu jej namiętności, o spoglą- daniu na przeszłe życie z perspektywy. Często obserwowałem ją z daleka. Wyglądało na to, że ma rację. Była zupełnie opanowana i niezależna. Patrząc na nią trudno było uwierzyć, że miała już sześćdziesiąt pięć lat, była tak świeża jak nastolatka. Tymczasem Ojciec Perrault umarł, lecz wcześniej uczynił mnie swoim sukcesorem. Mallinson ciągle oskarżał mnie o utra- tę rozsądku, o to, że dałem się uwieść temu miejscu. Nawiasem mówiąc miał rację. Jak Wielki Lama mógł wybrać na swojego na- stępcę chłystka ze służby konsularnej Jej Królewskiej Mości? Bo- rykałem się wtedy z myślami o przeznaczeniu, które nigdy wcze- śniej nie przychodziły mi do głowy. Byłem bardziej niż trochę za- troskany. Mallinson nigdy nic zrezygnował z planów ucieczki. Cz'ang tłumaczył, że opuszczenie doliny bez przewodników jest niemoż- liwe. Wyobraź sobie, jak mną wstrząsnęło, kiedy pewnej nocy przyszedł do mnie Mallinson i powiedział, że właśnie wyrusza, że przewodnicy czekają w górach, aby go przejąć. Jeszcze bardziej byłem zszokowany tym, że Lo Cen nie tylko zorganizowała wszystko, ale w dodatku odchodzi razem z nim i czeka poza doli- ną. Chciał, żebym też poszedł. Prosił i błagał. Byłem naturalnie zdumiony dowiedziawszy się, że Lo Cen odeszła. Nie powiedziałem jeszcze wtedy Mallinsonowi całej prawdy o Szangri-la. Nie powiedziałem mu, że to nie tylko skarb- nica wiedzy z całego świata, lecz także cudowne miejsce, w któ- rym dwukrotne przedłużenie ludzkiego życia jest czymś normal- nym, a z reguły jeszcze się tę normę znacznie przekracza. Zaczą- łem mu gorączkowo tłumaczyć, że Lo Cen nie powinna opuszczać doliny, gdyż może się rozpaść jak zasuszony kwiat, kiedy szklany klosz zostanie nagle usunięty. Oczywiście wtedy musiałem opo- wiedzieć mu o wszystkim. Do tej pory, przez cały czas naszego wspólnego pobytu w dolinie uważał, że po tym upadku samolotu jestem stuknięty. Świadczył ponoć o tym fakt, że pozostawałem pod urokiem tego miejsca i nie spieszyłem się z wyjściem na ze- wnątrz. Teraz, kiedy wtajemniczyłem go w specyfikę doliny, utwierdził się w przekonaniu, że jestem zupełnym wariatem. Kłó- ciliśmy się. Ciągle jeszcze próbował przekonać mnie, bym ruszył z nimi. Mówił, że przestrzegano go przede mną, nim pojechał do Powrót do Szangri-la 193 pracy w Baskulu, powiedziano mu, że od czasu jak przeżyłem bombardowania w czasie wojny, nie byłem już całkiem w porząd- ku, i że teraz przekonał się, że to prawda. W końcu wściekły i zrozpaczony wyszedł. Lecz wrócił po kil- ku godzinach, prawie we łzach, mówiąc, że nie ma odwagi poko- nać tej poprzeczki i sam pójść do miejsca, gdzie czekają na niego tragarze. Znowu błaga! mnie, abym ruszył z nim. Jestem młody, tłumaczył, tak samo jak Lo Cen. Zycie jeszcze przed nami. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Przypomniałem, że ona nie jest już mło- da. Znowu się pokłóciliśmy i muszę to Mallinsonowi przyznać - wziął się w garść i racjonalnie, w spokoju, na jaki tylko mógł się zdobyć w tych okolicznościach i w tym nastroju, wyrzucał mi wszystko, punkt po punkcie; nacierał mi uszu z powodu mej ła- twowierności, prosząc, bym dał mu dowód, że wszystko, co powie- dzieli Cz'ang i Ojciec Pcrrault, jest prawdą. Przypomniał, że nigdy wcześniej nic uwierzyłbym w podobne historie, gdybym je usłyszał w jakimś klasztorze w Anglii. Byłem jego zdaniem omamiony przez te bajki po prostu dlatego, że działo się to w Tybecie. I tak dalej. Przyrównywał dolinę do pajęczyny, utkanej przez podstęp- nych, zasuszonych starych ludzi tylko czekających na to, aby rzu- cić się na kogoś, kto będzie tamtędy przechodził. Jego argumenty były nic do odparcia, ale i ja byłem niewzru- szony, przynajmniej dopóki nie wytoczył najważniejszego: Lo Cen i on są kochankami i wie z całą pewnością, że ona jest rzeczywiś- cie i prawdziwie młoda. Nie wątpił, gdyż, jak mi powiedział, bywa- li w intymnych sytuacjach. Te słowa spowodowały, że wszystko nagle się zawaliło. Nie żebym był zazdrosny, lecz dlatego że wszystko, co mówił mi Cz'ang, okazało się kłamstwem. To że przeszła ona transformację, że jej przeszłe życie przestało mieć dla niej znaczenie, że jest za- dowolona z pobytu w dolinie, że jej namiętności wygasły. Pomy- ślałem, że sen się skończył, że tak oto rozpływają się marzenia w zetknięciu z rzeczywistością. Kimkolwiek lub czymkolwiek była Lo Cen, Cz'ang się mylił co do niej lub kłamał. Przecież gotowa była zaryzykować wszystko, aby tylko opuścić dolinę. Mallinson, zapewniał, że jej ciało jest młode i był zdecydowany odejść wraz z nią. Wierzyłem, że gdyby było inaczej, nie potrafiłby tego zrobić. Czyż jest coś bardziej godnego podziwu niż młodość i miłość? 194 Eleanor Cooney, Daniel Altieri W tamtym momencie myślałem, że nie. Wiedziaiem, że nie potra- fię mu odmówić. W następnej chwili zgodziłem się odejść wraz z nim. Nigdy żaden człowiek nie okazywał większej radości i wdzięczności niż biedny Mallinson. Odeszliśmy. Wędrowaliśmy przez wiele godzin, aż znaleźliś- my Lo Cen i Szerpów. Chyba straciła już nadzieję, świadczył o tym niekłamany wyraz miłości i ulgi na twarzy dziewczyny, gdy ujrzała Mallinsona. Nie mogłem wtedy jeszcze wiedzieć, że historia ich miłości będzie krótsza nawet niż moja i twoja. Ani też nie mogłem wie- dzieć, że następne dni i tygodnie miały mi przynieść więcej smut- ku niż cokolwiek, co widziałem lub czego doświadczyłem w czasie wojny. Umysł, ten cudowny mechanizm ma swoje sposoby, aby odłączyć nas od naszego bólu. Straciłem wtedy na pewien czas pa- mięć o tych mrocznych dniach, a kiedy ją odzyskałem, pomyśla- łem, że nic nie może mnie obronić przed smutkiem i żalem, jaki mi przyniosły z sobą tamte wydarzenia. Nic. Umilkł, westchnął i wpatrywał się przez okno w niskie, szare niebo. Ciągle jeszcze trzymał filiżankę z ostatnią kropelką brandy. - Lecz wybiegnijmy trochę naprzód, do tygodni poprzedza- jących moment, w którym wróciła mi pamięć. Myślę, że będziesz miała lepszy obraz moich przeżyć, jeśli opowiem ci wszystko po kolei. To bardzo ciekawe przekonać się, jak cienka i nieistotna jest ta warstwa naszej świadomości, która odpowiada za umiejscowie- nie naszych wspomnień w czasie i porządkuje je, formując z nich to, co nazywamy naszym życiem, naszą historią. Jeśli kiedykol- wiek zdarzyło ci się zasnąć, na przykład w czasie koncertu lub w sali pełnej rozmawiających osób, wiesz, z jaką łatwością rozpa- dają się struktury świadomości, a ty po prostu pogrążasz się w in- nym świecie. W tygodniach poprzedzających odzyskanie pamięci, zdawa- łem się zamieszkiwać w innym świecie. I był po temu powód; miotałem się w wysokiej gorączce, byłem jedną z ofiar epidemii. Między kolejnymi nawrotami delirium zdołałem zauważyć, że znajduję się w łóżku, na oddziale szpitalnym, a miły personel, zmieniający przepocone prześcieradła i ocierający me spocone Powrót do Szangri-la 195 czoło, to francuskie pielęgniarki. Zorientowałem się, że znajdu- ję się w szpitalu misyjnym w Cz'ungciangu, ale nie pamiętałem, skąd się tam wziąłem. Miałem świadomość, że przeszedłem przez coś strasznego, lecz nic umiałem się z tym po prostu zmie- rzyć. Zupełnie jakbym usiłował przypomnieć sobie sen. Moje ży- cie rozpadło się. I wtedy, pewnego dnia, kiedy usiłowałem uciec w drzemkę, a moje fizyczne zdrowie, powierzone doskonałej opiece tamtej- szych pielęgniarek, powoli wracało do normy, znów pomyślałem, że śnię lub mam delirium; mężczyzna rozmawiający z matką prze- łożoną mówił po francusku z brytyjskim akcentem. Zatrzymał się przy moim łóżku i powiedział do mnie po angielsku „dzień do- bry", a ja otworzyłem oczy. Nade mną stał jakiś facet wpatrując się we mnie ze zdziwieniem. Wyglądał bardzo znajomo, lecz zno- wu nie mogłem sobie przypomnieć w żaden sposób, gdzie i w ja- kich okolicznościach go widziałem. Mogłem jedynie grzecznie i miło odpowiedzieć na jego powitanie, gdy on tymczasem wpatry- wał się we mnie, nic kryjąc zaskoczenia. Następną rzeczą, którą sobie przypominam, było to, że upad! na jedno kolano przy mo- im łóżku i powiedział: „Conway! To ja, Rutherford! Ty żyjesz! Wielki Boże, człowieku, spójrz na siebie!" czy coś podobnego. Wówczas wyjaśnił on doktorowi i matce przełożonej, że mnie zna, że jest moim przyjacielem, że razem chodziliśmy do szkoły i że straciłem całkowicie pamięć. Zgodziłem się z tym. Czułem, że znam tego mężczyznę i mogę mu zaufać. Nawet jeśli nie mogłem go sobie umiejscowić w czasie, to co mówił, miało głęboki sens. Kiedy zaproponował, że weźmie mnie do domu, postanowiłem oddać się w jego ręce. Z pewnością nie planowałem niczego lep- szego, a miałem nadzieję, że jeśli zawiezie mnie do „domu", gdziekolwiek to było, to być może odzyskam swoją przeszłość. Kiedy byłem dostatecznie silny, aby odbyć podróż, opuściliś- my Cz'ungciang i popłynęliśmy w dół Jangcy aż do Nankinu, wsie- dliśmy do pociągu jadącego do Szanghaju i dostaliśmy się na japoński liniowiec płynący do San Francisco. Podczas podróży statkiem wielokrotnie czułem się tak, jak gdybym już coś sobie przypominał. Zapachy i dźwięki Chin były moją drugą naturą i kierowały niemal przez całą drogę moje wspomnienia ku świa- tłu, niczym coś poruszającego się w moim mózgu za kurtyną. 196 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Płynnie mówiłem tym językiem. Kimkolwiek byłem, żyłem tutaj, i tego byłem pewien, to było cząstką mnie. A Rutherford dostarczał mi wszelkich informacji o moim wcześniejszym życiu. Powiedział, że razem pojechaliśmy do Bal- liol College w Oksfordzie i że odnosiłem tam liczne sukcesy, zdo- bywając na przykład nagrody w wioślarstwie, że byłem znakomi- tym muzykiem i że zapowiadałem się obiecująco pod każdym względem do czasu, kiedy poszedłem na wojnę, Powiedział, że po powrocie do domu przeżywałem ciężki okres. Ponieważ jednak mówiłem po angielsku niczym oksfordzki wykładowca uniwersy- tecki, znałem też biegle języki wschodnie, wstąpiłem do służby konsularnej i z początkiem lat dwudziestych udałem się na wschód, przebywając w różnych miejscach Orientu, głównie w Chinach. Powiedział, że była to ostatnia wiadomość, jaką miał o mnie do czasu, kiedy odnalazł mnie w szpitalu w Cz'ungciangu. Pamiętam, że słuchałem tego uprzejmie i beznamiętnie, tak jak gdybym słuchał opowieści o dalekim znajomym, chociaż czasem coś, co mówił, wywoływało dziwne drgnięcia poza kurtyną w mo- im mózgu i wtedy wpatrywałem się w dal ponad wodą lub przez okno pociągu i czułem, jak mi coś umyka. Statek zatrzymał się w Jokohamie. Jednym z pasażerów, któ- ry wszedł wtedy na pokład, był znakomity pianista Sieveking, a my dostąpiliśmy zaszczytu, że mieliśmy go za towarzysza naszych po- siłków. Był akurat po koncertach w Tokio i Jokohamie i udawał się na tournee do Ameryki, a następnie na specjalne koncerty do Hawany i do pałacu prezydenckiego w Mexico City. Czuliśmy się z sobą wspaniale. Musisz wiedzieć, że utrata pamięci nie miała wpływu na moją wiedzę, maniery i umiejętność prowadzenia kon- wersacji. Chcę przez to powiedzieć, że nie czułem się jak ktoś wrzucony w środek obcej społeczności, zdezorientowany niczym Marsjanin, Mogłem zasiąść do posiłku i rozmawiać z Sievekin- giem w jego ojczystym niemieckim i pamiętałem wszystkie zwykłe rzeczy, książki, muzykę i temu podobne. Po prostu nie mogłem tylko przywołać w pamięci tego, kim byłem i czym byłem. Sieveking był uroczym towarzyszem i uwielbiał grać. Bez tru- du Rutherford czy inni mogli nakłonić go do dania koncertu na pokładzie statku. Wiadomo, że nie ma odpoczynku dla grzesz- nych i utalentowanych, Zgodził się i w wyznaczony wieczór zszedł Powrót do Szangri-la 197 pod pokład, by sprawdzić stan okrętowego fortepianu. Poszedłem za nim dyskretnie. Wybębnił na fortepianie fragmenty Brahmsa i Scarlattiego, sprawdzając działanie klawiszy i rozgrzewając się. Słuchałem stojąc w drzwiach i wtedy mnie dostrzegł. Uśmiecha- jąc się zagrał kilka taktów Liszta, namiętną fanfarę fantazji Schu- manna tylko po to, by mi sprawić przyjemność. Mały, prywatny żart, rodzaj porozumienia między nami, bez udziału słów. Był rze- czywiście nadzwyczajnym pianistą. Wtedy, nie zdając sobie nawet sprawy, że oto powraca mi pamięć, poczułem, jak moje palce drżą w takt gry mistrza i uświadomiłem sobie, że ja także grałem na fortepianie. Było już po obiedzie, kiedy Rutherford i ja powróciliśmy do naszych kabin, aby odświeżyć się przed koncertem Sievckinga. W kabinie Rutherforda wypiliśmy drinka, a ja ciągle miałem w uszach fragmenty muzyki wykonywanej przez Sievekinga, lecz już nie myślałem o niej zbytnio. Sieveking dał dobry koncert. Scarlatti, Brahms, wykonał na- wet fragmenty Debussy'ego, piękny marzycielski utwór. Lecz do- piero Chopin do mnie przemówił. Coś znowu poruszyło się w mo- im umyśle, a było to uczucie melancholijne, coś gorzko-słodkiego, co działo się poza wzruszeniem muzycznym, niczym usychanie z tęsknoty za marzeniem sennym, kiedy jesteś tak bardzo zakocha- ny w jakiejś cudownej osobie, że gdy się obudzisz, wszystko, co czu- jesz, jest tylko tęsknotą. To właśnie jest niełatwy do przyjęcia sens straty - poczucie, że utraciłem coś zarazem cudownego, jak i nie- zwykle smutnego. A w moim umyśle widziałem obrazy odległego i pięknego miejsca i moje dłonie znowu drżały, moje palce mówi- ły mi, że pragną grać. Pod koniec koncertu wielbiciele Sievekinga zmusili go do licznych bisów. Wykonywał głównie Chopina, który był jego ulu- bionym kompozytorem. Czułem, że poczucie utraty czegoś cen- nego i żal za tym znowu mnie opanowują. To tak jak gdybym sły- szał miłosną pieśń śpiewaną przez kogoś, kogo straszliwie zawio- dłem. Po ostatnim bisie odszedł od pianina i wraz z grupą wielbi- cieli skierował się do drzwi. Nie potrafiłem się powstrzymać. Usiadłem przy fortepianie i dotknąłem palcami klawiszy z kości słoniowej, które jeszcze były ciepłe od palców tego wielkiego czło- 198 Eleanor Cooney, Daniel Altieri wieka. W mosiężnym pedale zastygło drżenie jego stóp. Lśniące białe i czarne klawisze sprawiały wrażenie silnych i gotowych. Za- cząłem grać. Nie myślałem o tym, co gram, muzyka po prostu wypływała ze mnie, a uczucia, które wcześniej opisałem, uczucia straty i ża- lu znikały gdzieś. Tymczasem ludzie zawracali, słuchając z zacie- kawieniem, poszeptując między sobą, ale ja nawet tego nie za- uważyłem. Skończyłem grać i siedziałem nieco oszołomiony, gdy usłyszałem nagle oklaski i kogoś krzyczącego: Brawo, brawo! A krzyczał tak sam Sieveking. Mój drogi chłopcze, powiedział, to było nadzwyczajne, co to było? Z początku mogłem mu tylko powiedzieć, że nie wiem, ale dostrzegłem, że mistrz jest poruszony i dla niego postarałem się przypomnieć to sobie. Odpowiedź sama wpadła mi do głowy i gło- śno powiedziałem: Chopin, jak myślę. Tak, Chopin. Niemożliwe, powiedział Sieveking. Ale to jest Chopin, powiedziałem, podno- sząc nieco głos i czując się nagle zmęczony i zniecierpliwiony. Wiedziałem, że to jest Chopin, dlaczego miałem tego dowodzić. Sieveking dostrzegał moje zdenerwowanie i próbował mnie uspokoić. Znam wszystko, co skomponował Chopin, powiedział, a to nie jest jego utwór, choć brzmi, jak gdyby był jego. Przez mo- ment skoncentrowałem się, dokonując najwyższego wysiłku, nie- co zakłopotany moim wybuchem. To jest nie opublikowany utwór, powiedziałem wówczas. Nauczyłem się go od człowieka, którego poznałem kiedyś, a który był uczniem Chopina. A to jest jeszcze jeden, powiedziałem, patrząc, jak moje dłonie przesuwają się po klawiszach, gdy muzyka swobodnie wypływała z mego mózgu. Kiedy skończyłem drugi utwór, podniosłem wzrok i zobaczy- łem, że Rutherford patrzy na mnie z zatroskaniem i zakłopota- niem. Sieveking zaś sprawiał wrażenie zszokowanego. Chopin umarł w 1849 roku, powiedział. Jeśli poznałeś człowieka, który był jego uczniem, to musiałeś być wtedy bardzo, bardzo młody, a ten człowiek musiał być bardzo, bardzo stary. Zastanawiałem się przez chwilę. Tak, potwierdziłem, ten człowiek był bardzo, bar- dzo stary. Następnie uświadomiłem sobie, że to spotkanie odbyło się niedawno, zaledwie przed kilkoma miesiącami. Było wiele do wyjaśnienia. Sieveking nie wiedział, co począć z moją opowieścią, ale pragnął, bym nagrał te utwory, jak tylko Powrót do Szangri-la 199 dotrzemy do Stanów. Zgodziłem się głównie dlatego, że zależało mi na wybrnięciu z tej sytuacji. Bałem się, że wielki smutek, który mnie znowu opanowywał, całkiem mnie pochłonie. Musiałem wyjść na świeże powietrze, gdyż zaczynałem sobie przypominać, że człowiekiem, który nauczył mnie Chopina, był Alfons Briac, je- den ze starych łamów w Dolinie Błękitnego Księżyca oraz że istotnie był stary, gdyż miał ponad sto dwadzieścia lat. Udałem się do mojej kabiny. Leżałem w ciemnościach robiąc przegląd mojego całego życia. Było to jak oglądanie strzępów kroniki filmowej. A kiedy dotarłem do momentu, kiedy ujrzałem Szangri-la, Ojca Perraulta, Lo Cen i Mallinsona, wydałem wielki krzyk bólu, gdyż uświadomiłem sobie teraz, co utraciłem i co spo- wodowało, że mój umysł wyciszył się niczym przegrzany silnik. Wstałem, obudziłem Rutherforda i opowiedziałem mu wszystko. Był cudownie cierpliwym i uważnym słuchaczem. Jak wiadomo, był pisarzem, umiał więc słuchać i przyswajać sobie każdy szcze- gół opowieści. Przegadaliśmy wtedy chyba całą noc, gdyż pamię- tam, że kiedy skończyliśmy, właśnie pojawiło się tropikalne słoń- ce. Pamiętam też moje wyczerpanie w tym momencie, ale decyzję podjąłem już wiele godzin wcześniej. Wiedziałem, co muszę uczy- nić. Przykro mi było z powodu Rutherforda, który był tak poczci- wy, ale nie miałem wyboru. Wiedziałem, że muszę odszukać mo- ją drogę powrotną do Szangri-la lub umrzeć szukając jej. Za oknem słońce podniosło się tak wysoko, że strome ściany Potali pokryły się złotem. Ma Li w milczeniu słuchała opowieści Conwaya, nie mając odwagi poruszyć się lub choćby odetchnąć, żeby tylko nie przeszkodzić mu snuć opowieści. - Kiedy następnej nocy zarzuciliśmy w Honolulu kotwicę, za- brałem ubranie na zmianę, nieco pieniędzy i korzystając z tego, że Rutherford spał, wyśliznąłem się z mojej kabiny i zszedłem ze statku. W ciągu godziny wsiadłem na statek przewożący banany i zmierzający na morza południowe, nie tak luksusowy jak ten, który opuściłem. Zaokrętowałem się jako prosty marynarz. Kapi- tan, potężny Polinezyjczyk, prawdopodobnie był przyzwyczajony do przyjmowania podobnych mi obieżyświatów bez dokumentów lub rekomendacji, gdyż nie zadał żadnego pytania, kiedy podałem mu pierwsze lepsze nazwisko. Przed końcem nocy opuściliśmy Honolulu i tak oto znalazłem się na górnej koi w maleńkiej kabi- 200 Eleanor Cooney, Daniel Altieri nie, którą dzieliłem z bardzo sympatycznym facetem z Filipin, który nie mówi! po angielsku i uznał za rzecz normalną pojawie- nie się w środku nocy w jego kajucie wielkiego, wymizerowanego i przypominającego tykę Brytyjczyka. Opłaciłem moją podróż z Honolulu do Fidżi, Singapuru i Bangkoku, pracując jako członek załogi na frachtowcach i innych statkach. Zabrało mi to niemal trzy miesiące, w czasie których od- kładałem moje mniej niż królewskie pobory. Trzymałem buzię na kłódkę, wykonywałem swoją robotę i pozwalałem, by słońce tropi- ków opaliło mnie, aż stałem się niemal tak brązowy, jak moi kum- ple żeglarze. Cieszyłem się widząc, jak znika bici mojej skóry i do- świadczałem przyjemności oglądania azjatyckich twarzy i słucha- nia azjatyckiej mowy. Złagodziło to nieco mój straszliwy smutek i pozwoliło mi uwierzyć, że oto ponownie wkraczam w świat, któ- ry niespodziewanie nawet dla siebie opuściłem. Kiedy dotarliśmy do Bangkoku, wziąłem moje zaoszczędzo- ne zarobki i większość z nich zamieniłem na czeki wystawione na nazwisko Rutherforda; chciałem zwrócić mu pieniądze, które, jak wiedziałem, wydał na mnie. Dołączyłem list z podziękowaniem i z zapewnieniami, że jestem żywy i czuję się dobrze oraz z wiado- mością, że w chwili gdy go otrzyma, będę już w drodze na północ- ny zachód, nie ma więc sensu, by próbował mnie dogonić. Kiedy wyruszałem, byłem chudy, ale silny i bardzo opalony. Skierowałem się na północ, pociągiem i ciężarówką przemierzając Tajlandię. Ominąłem Birmę, chociaż prawdopodobnie byłaby to prostsza droga, ale ciągle byli tam jeszcze obecni Brytyjczycy. Wo- lałem uniknąć spotkania z moimi rodakami na wypadek, gdyby ktokolwiek w jakikolwiek sposób usłyszał, że jestem stuknięty i opuściłem statek w Honolulu, a spotkawszy mnie usiłował w kaf- tanie bezpieczeństwa odesłać statkiem do Anglii. Wkroczyłem do Indochin Francuskich a stamtąd przewędrowałem na terytorium górskich plemion południowych Chin w prowincji Jiinnan. W po- bliżu miasta Liciang odnalazłem drogę do Jangcy i popłynąłem nią na północ, czasem łodzią, czasem na tratwie, a czasem, kiedy rzeka była niespławna, posuwałem się wzdłuż brzegu piechotą. Rzeka, zanim wpłynie na teren Jiinnanu, tworzy granicę między Sycz'uanem a Tybetem, płynąc na północ przez obszar opuszczo- ny i bezludny niczym księżycowy. Bardzo mi to odpowiadało. Powrót do Szangri-la 201 Opuściłem rzekę i skierowałem się na zachód przez odludzia, około czterdziestu mil na północ od granicy z Jiinnanem, gdzie nie było żadnych patroli granicznych, żadnych urzędników, żad- nych pytań. Uroniłem jedną czy dwie słone łzy wdzięczności, kie- dy wreszcie postawiłem moją brudną i stwardniałą stopę na tybe- tańskiej ziemi, lecz przede mną była jeszcze przynajmniej tak sa- mo długa droga i miałem świadomość, że będzie ona znacznie trudniejsza niż dystans, jaki pokonałem od opuszczenia frachtow- ca w Bangkoku. Ciężko westchnąłem, bo na razie przynajmniej miałem tylko jedną wskazówkę. Wiedziałem, że Szangri-la znaj- duje się gdzieś w najdalszym północno-zachodnim zakątku Tybe- tu, w cieniu góry niemal tak wysokiej jak Everest - Katakalu, jak ją nazywali mieszkańcy Szangri-la. Nie wiedziałem, czy znajduje się ona na jakiejś mapie i czy ma jakąś oficjalną nazwę, ale była ufałem, że dotarłem już do rejonów, gdzie nazwa Karakal coś znaczyła. Chociaż chwilami zdawało się to nierealne i mało praw- dopodobne, kiedy tak stałem tam na skraju Tybetu patrząc na rozciągające się przede mną równiny. Ale niczym więcej nie dys- ponowałem. Upłynęło ponad sześć miesięcy od czasu rozstania z Rutherfordem w Honolulu i okres najsroższej zimy na tybetań- skich wyżynach już minął. Wędrowałem na północny zachód, usi- łując odnaleźć skalistą, krętą drogę prowadzącą przez dwanaście setek mil skrajem płaskowyżu, z jednego końca Tybetu na drugi. Dołączyłem do nomadów. Powiedziałem, że jestem pielgrzy- mem, który poszukuje, a to z pewnością nie było kłamstwem, że chcę studiować święte księgi i święte pisma tajemne znajdujące się w odległych klasztorach. Wędrowałem więc z różnymi karawa* nami; jedni przekazywali mnie drugim wraz z przyjaznym słowem. Ruchliwe dzieci, niesforne zwierzęta juczne, żony ze swymi sta- rannie wykonanymi nakryciami głowy, wybierające się za mąż i robiące do mnie oko córki, cuchnące namioty... Przez blisko dwa miesiące przeszedłem płaskowyż w towarzystwie tych twardych, ale pogodnych ludzi, z których każdy był pokryty tłuszczem i brudny, ale jakże szczęśliwy, zanim dotarłem wreszcie do najod- leglejszego północno-zachodniego zakątka płaskowyżu. Znasz chyba to uczucie, że coś jest bardzo blisko a równocześnie bardzo daleko. Nie doświadczyłem tego nigdy wyraźniej, niż wtedy kiedy stałem, patrząc na to miejsce, gdzie świat stawał się inny, a na głę- 202 Eleanor Cooney, Daniel Altieri bokim błękicie nieba majaczyły masywy K'unlunu i Karakorum. Byt sierpień 1932 roku. Ma Li przerwała mu, mówiąc, że nie powinien dalej opowia- dać, zanim czegoś nie zje. Miała więcej niespodzianek - owinięte w folię sery i szwajcarską czekoladę. Nadal trzymał filiżankę w dłoni. Patrzyła jak dziesiątki razy w czasie opowiadania podno- si! brandy do warg, ale za każdym razem opuszczał ją, nie dotyka- jąc nawet brzegu naczynia ustami. - Co teraz? Zapytałem sam siebie. Stałem tam patrząc na je- den z najbardziej tajemniczych i niedostępnych łańcuchów gór- skich w świecie - ogromne białe ściany, piętrzące się aż do chmur. Czułem się wobec nich jak pchła i podobnie jak pchla nie miałem żadnego pomysłu, dokąd się teraz udać. Zwróciłem się do mego przyjaciela koczownika, przywódcy ostatniej grupy rodzinnej, z którą podróżowałem. Zapytałem, czy zna szczyt, który nazywa się Karakal. Zaśmiał się i powiedział, że tak, ale każdy wie, że miejsce to istnieje tylko tu - i wskazał na swoją głowę - w snach i opowieściach, które się snuje dzieciom. Ach tak, chciałbym je poznać, rzekłem. Czy możesz mnie za- prowadzić do klasztoru, gdzie mógłbym wypoczywać i studiować. Uśmiechnął się i powiedział, że wie o pewnym klasztorze u pod- nóża góry około dnia drogi od miejsca, gdzie byliśmy. Kazał swo- jemu najstarszemu synowi, zaprowadzić mnie tam, podczas gdy pozostała część rodziny rozbiła obóz i miała czekać. W tym pierwszym klasztorze pozostałem przez dzień lub dwa, a kiedy wspomniałem o Karakalu, wysiano mnie z przewod- nikiem do innego, wyżej położonego klasztoru, a potem do jesz- cze jednego. W każdym z nich zatrzymywałem się dzień lub dwa, zanim nie wyruszyłem do następnego. W każdym miejscu pyta- łem o Karakal, a odpowiedzią były fascynujące bajki i legendy, z których żadna nie była podobna do poprzednich. Ale w końcu zawsze odsyłano mnie do kolejnego miejsca, w którym, jak twier- dzili moi informatorzy, mogą wiedzieć więcej na ten temat. I tak oto wędrowałem. Przynajmniej poruszałem się w sposób, który, jak mi się wydawało, mógł doprowadzić mnie do celu. Mój wy- marsz był oznajmiany szczytom i zaśnieżonym polom fanfarami z konch i długich trąb tungcz'en. Czasem, wkrótce po opuszcze- niu jednego klasztoru, na jakiejś skalistej przełęczy spotykali nas Powrót do Szangri-la 203 przedstawiciele następnego, tak jak gdyby porozumiewali się za pomocą telefonów. Czasem „moi przewodnicy" byli niesieni w lektykach, chociaż ja nigdy sobie na to nie pozwoliłem. Mogę ci powiedzieć, że na tych zawrotnych wysokościach, gdzie każdy ruch okupiony jest koszmarnym wysiłkiem, wielokrotnie bliski by- tem załamania i pozwolenia, by mnie niesiono. Lecz wytrzymywa- łem, chociaż ich zahartowanie i wytrzymałość wydawały się pra- wie nieludzkie. I tak posuwałem się przez wiele tygodni. Doświadczałem chwil zwątpienia, kiedy wydawało się, że wędruję bez sensu. Ni- gdy nie wymieniłem nazwy Szangri-la. Coś w środku powstrzymy- wało mnie; czułem, że spaceruję po niezwykle delikatnej linie i że słowo Karakal jest jedyną przepustką; dalej nie mogę się posunąć. Z pewnością skutkowało i zdawało się nadawać kierunek mojej odysei. Dotychczasowe doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że najlepsze co mogę zrobić, to pójść drogą najmniejszego oporu - szczególnie kiedy brakowało mi lepszego planu Były to tygodnie mozolnego marszu przez góry. Dobrze się już zaaklimatyzowałem, spotkałem nieco barwnych postaci i za- cząłem się zastanawiać, czy może tak przyjdzie mi spędzić resztę życia, kiedy dotarłem do miejsca, w którym moje magiczne słowo nie wywołało szczególnego zdziwienia. Lama zaprosił mnie, bym popatrzył na święte teksty; przynajmniej na takie wyglądały. By- łem mu zobowiązany, chociaż zaledwie potrafiłem je odczytać. On jednak nie krył entuzjazmu. Pergaminowe stronice między drewnianymi deszczułkami. Oczywiście widywałaś takie. Ma Li smutno pokiwała głową. Istotnie, wiedziała, jak wyglą- dają tybetańskie święte księgi. Dostatecznie często widziała, jak jej brat zrzuca je na stos i pali. - Odwracam stronicę jednego takiego woluminu i cóż znaj- duję: zasuszone kwiaty, ściślej szarotki. Serce podskoczyło mi w piersi. Na tej wysokości, na zmarzniętym, skalistym gruncie nic nie rośnie, zwłaszcza kwiaty. Nie odezwałem się. Odwróciłem się po prostu i uśmiechnąłem. Lama odwzajemnił uśmiech. On tak- że posłał mnie do następnego klasztoru. Tam znalazłem nie tylko zasuszone kwiaty, ale i skórki owo- ców. W miarę jak się posuwałem, przybywało tych drobnych eg- zotycznych znaków. Zacząłem też zwracać uwagę na wietrzne 204 Eleanor Cooney, Daniel Altieri dzwonki. Każdy klasztor ma swoje własne dzwonki poruszane przez wiatr i w każdym miejscu grają one inną melodyjkę. Ściślej nie melodię, lecz określony zestaw nut. Zacząłem dostrzegać róż- nice między melodiami wydzwanianymi w różnych klasztorach. W Szangri-la były także dzwonki wietrzne i próbowałem przypo- mnieć sobie nuty, jakie wygrywały. Zacząłem wierzyć, że kolejne zmiany, które następowały podczas mej podróży od klasztoru do klasztoru, zaprowadzą mnie w końcu do nut wietrznych dzwon- ków Szangri-la. Kwiaty, skórki owoców, wietrzne dzwonki; zaczą- łem wierzyć, że to nie był przypadek, chodziło o to, bym zobaczył te rzeczy i usłyszał te melodie. Oddychanie rozrzedzonym powietrzem w ciągu tych wszyst- kich tygodni i chłonięcie atmosfery klasztorów, wszystko to wy- warło na mnie określony wpływ. Miałem wrażenie, że oni wie- dzieli, kim jestem, i że w każdym nowym miejscu byłem oczekiwa- ny. To było w powietrzu, jakieś psychiczne wiry obracające się wo- kół mnie, jakbym był głazem w strumieniu. I skądś wiedziałem, że to było możliwe. Wiedziałem, że niektórzy wysocy lamowie posia- dali pewne psychiczne zdolności, które wyzwalają jasnowidzenie. To, co potrafili, nie było po prostu mglistym rodzajem przeczuć pewnych rzeczy, oni rozwijali raczej swoją wrodzoną intuicję w ro- dzaj radaru. Oni... - A czy pan, panie Conway ma taką zdolność? - wtrąciła Ma Li. Czasami tak się do niego zwracała, sądząc, że brzmi to piesz- czotliwie. Zawsze jednak brzmiało mu to dziwnie. - Posiadał ją mój poprzednik, Ojciec Perrault - odpowie- dział poważnie. - Jeśli chodzi o mnie, prawdopodobnie nie by- łem wystarczająco wytrwały. W dolinie koncentrowałem się bar- dziej na sprawach świeckich; nie można ich było ignorować na- wet w naszym zamkniętym świecie. To zdawało się odpowiadać bardziej moim talentom niż dyscyplina i kontemplacja. Jestem w dolinie strażnikiem tradycji. Bardziej dyplomatą, jak przy- puszczam, co oczywiście odpowiadało temu, czym bywałem w życiu. Tytuł Wysokiego Lamy nie przekazuje nikomu w sposób automatyczny takich zdolności. - Zaśmiał się. — Oczywiście nie jestem tam wystarczająco długo, a w każdym razie bez porówna- nia krócej niż Perrault. Być może ko.niec końcem przyjdzie to i do mnie, lecz on był typem uduchowionym i przede wszystkim Powrót do Szangri-la 205 kontemplacyjnym. Kiedy przypadkiem natknął się na naszą do- linę, był zakonnikiem - kapucynem poszukującym śladów nesto- rianizmu. Zamieszkał tam na resztę swego bardzo długiego ży- cia, tworząc z doliny to, co widziałaś. Stopniowo odchodził od swego prostolinijnego chrześcijaństwa i wcześnie zaczął studio- wać buddyzm z pomocą tybetańskich mistrzów. Tak. On miał „to", ten radar. - Jak długo był tam Perrault? - zapytała, Wyczuła, że nie bardzo chciał odpowiedzieć na to pytanie. Unikał mówienia o tym, jak wiele czasu przebywali razem w dolinie. - Nie ma zna- czenia - powiedziała, kiedy spojrzał na nią smutno. - Bardzo dłu^ go. Mów dalej. - On to miał - kontynuował Conway. -1 wydaje mi się, że tę zdolność mieli także lamowie, których spotkałem na ostatnim od- cinku mojej podróży. Wędrowałem z pięć lub sześć tygodni, kiedy z moimi prze- wodnikami dotarliśmy do budynku podobnego do błyszczącej wieżyczki. Dźwięk dzwonków usłyszeliśmy długo wcześniej, nim na tle nieba zobaczyliśmy jasne wstążki flag modlitewnych. Ten wspaniały, mały klasztor osiadł niczym błyszcząca, biała cytadela na szczycie najbardziej wyniosłego grzbietu, jaki można sobie wy- obrazić. Był wysoki przynajmniej na trzy lub cztery piętra, miał piękne okna w drewnianych ramach i malowane balkoniki wzdłuż wszystkich ścian. Nic dostrzegłem typowych dla tych budowli śla- dów niszczenia. I ten widok; morze gór, obłoków, formacji skal- nych i skarlowaciałe, powykręcane drzewo, niczym rycina w stu- letniej książce z bajkami o czarodziejkach. Piękno nie z tej ziemi. Jak w Szangri-la. Musiałem sobie powtarzać, że ciągle znajduję się na naszej matce ziemi, lecz takiej, którą niewielu ludzi mogło- by kiedyś poznać. A melodia, którą usłyszeliśmy, zanim jeszcze uj- rzeliśmy budynek - była zupełnie inna. Na tych wysokościach nie- sione przez wiatr dźwięki dzwonków były niezwykle piękne, Łą- czyły w jakiś sposób tonalne i estetyczne przepaści pomiędzy na- szym zachodnim systemem muzycznym a tutejszym. Nagle w mo- im rozgorączkowanym mózgu zrodziła się myśl, że miejsce to jest swego rodzaju kamieniem milowym w mojej podróży, Zawsze by- łem przyjmowany jak najuprzejmiej przez starych łamów, młod> szych mnichów i nowicjuszy, wszędzie byłem dobrze traktowany, 206 Eleanor Cooney, Daniel Altieri a jednak tu było inaczej. Może się to wydać absurdalne, ale czu- łem się tutaj jak powracający syn marnotrawny. Spotkałem tu przede wszystkim trzech starych pustelników. Wysokich łamów, rimpocz'e, nie wiem. Nigdy nie potrafiłem ich rozróżnić. Jeden z nich był szczególnie stary. Niesamowicie wie- kowy. Chociaż ci ludzie z gór są często ogorzali i twardzi jak po- deszwa już w wieku czterdziestu lat, a w wieku lat sześćdziesięciu wyglądają jak Matuzalem, mogę powiedzieć, że ten mężczyzna, lekki jak ptaszek i kruchy jak porcelana, był rzeczywiście w pode- szłym wieku - istny worek kości. Już prawie na tamtym świecie. Jedno oko miał ślepe, zaszłe bielmem, drugie czarne i błyszczące jak kawałek węgla i ani jednego zęba, za to chytre spojrzenie fi- glarza. I mogłem sobie wyobrazić, że kiedy z każdym rokiem ogień w jego starym ciele przygasał, to jedyne czarne oko coraz bardziej się rozjaśniało. Uśmiechał się szeroko i chichotał, jak gdyby całe życie było jednym wielkim dowcipem. Człowiek, który powinien umrzeć przed wiekami. Z początku myślałem, że jest on zdziecinniały i obawiam się, że trochę z niego pokpiwałem. Ma Li obserwowała Conwaya i miała wrażenie, że kiedy opo- wiada jej tę historię, jego choroba zdaje się ustępować. Wstał wy- raźnie ożywiony, poruszał się niczym tancerz, jakby karmiony silą swojej narracji. Czy to była jego Baśń z 1001 nocy, czy był jej Sze- herezadą? Mów dalej kochanie, pomyślała. Możliwe, że kiedy bę- dziesz to robił, czas naszego rozstania nigdy nie nadejdzie. - Zaprowadzili nas do jakiegoś nietypowego pomieszczenia. Była to wielka, centralnie położona sala z wysokimi oknami, któ- re wychodziły na wspaniałą górską scenerię. Ściany i belki sufito- we obwieszone były kilimkami i flagami o żywych barwach. Był tu też ołtarz z typowymi przedmiotami, a na podłodze wszędzie po- rozkładane były poduszki. W rogu stal wielki mebel zasłonięty ciężkim, postrzępionym materiałem. I kadzidło - czyż mógłbym nie wspomnieć, że powietrze było gęste od slodkomdlego kadzi- dlanego dymu. Gdyby okna nie były otwarte, chybabym zemdlał. Przybyliśmy wczesnym rankiem. Moi przewodnicy zostali na- karmieni i zakwaterowani w stosunkowo mniejszym i mniej zdob- nym, stojącym z boku budynku, który, jak się zdawało, był prze- znaczony jedynie dla przybywających Szerpów. Im nie przeszka- dzał ten brak demokracji. W ich świecie niektórzy są wybrani z te- Powrót do Szangri-la 207 go czy innego powodu. To jest po prostu ich sposób myślenia. Oni są przewodnikami lub tragarzami i są szczęśliwi, że mogą nieść ważne i święte osoby. I za honor poczytują sobie niesienie ich podczas pielgrzymek do wysoko położonych klasztorów. Odpocząłem przed posiłkiem wieczornym. Mnisi dali mi ma- ły pokoik obok głównej sali, była tam mała mata do spania i za- dziwiająco czysty pled do przykrycia. Upłynęło kilka godzin i cie- nie w moim oknie zaczęły się wydłużać, a góry skąpane były w nie- biańskim, purpurowym świetle. Wstałem i byłem gotów dołączyć do moich gospodarzy w głównej sali. W drzwiach spotkałem ja- kiegoś młodego i pełnego szacunku nowicjusza, który wśród in- nych rzeczy przyniósł srebrny zestaw do herbaty - filiżankę ze spodkiem, przypominającą te z kredensów naszych starych ciotek. Chińska porcelana była nie do pary i wyszczerbiona i pamiętam, jak pomyślałem, nieco niewdzięcznic, że srebro moje ciotki ode- słałyby do kuchni do przyzwoitego wypolerowania. Byłem pewien, że w dzbanku jest nie herbata, ale coś w ro- dzaju mieszanki ze zjełczałym masłem i w ramach drobnego aktu dyplomacji gotów byłem nawet to wypić. Wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy nalał mi herbaty. Prawdziwej herbaty - pachną- cej, gorącej, znakomicie zaparzonej i esencjonalnej, takiej która mogła zadowolić podniebienie salonowca stawiającego herbacie najwyższe wymagania. A poza tym na tacy były naczynka do cu- kru i śmietanki. Bez wątpienia biała substancja była mlekiem ja- czym, którego, jak sądzę, moje ciotki nie podałyby w swym salo- nie, lecz tu było to na miejscu. O nic nie pytałem. Myślałem o tym wszystkim i z wdzięcznością sączyłem moją herbatkę, kiedy nagle, dokładnie za drzwiami, usłyszałem dźwięk dzwonka. Dźwięk z mego poprzedniego życia: mały dzwonek wzywający na obiad. Obiad podano, panie Conway, rozległ się głos; powiedziano po angielsku ze staranną artykulacją, jak gdyby osoba mówiąca nauczyła się na pamięć tej obcej frazy i często ćwi- czyła ją na tę właśnie okazję. Poszedłem do głównej sali. Wokół niskiego stołu, na podusz- kach, siedzieli moi gospodarze, ci trzej starsi mnisi. Na stole uj- rzałem talerze, znowu niedobrane i wyszczerbione, i sztućce uło- żone zupełnie nieprawidłowo. A jednak sprawiało to wrażenie elegancji. I zapachy! Możesz sobie wyobrazić, jak ja się odżywia- 208 Eleanor Cooney, Daniel Ąltieri lem przez całą tę podróż. Wciągając nosem upojne zapachy zasta- nawiałem się, czy jestem w klasztorze w Tybecie, czy też stoję za kuchennymi drzwiami najlepszej restauracji w Londynie. Przy- siągłbym, że czuję zapach pieczonego jagnięcia; tybetańscy bud- dyści jedzą mięso, kiedy tego wymaga sytuacja, za każdym razem przepraszając duszę zwierzęcia za pozbawienie jej życia i dzięku- jąc za jego mięso. To był wspaniały posiłek, podany na sposób zachodni - mięso obłożone jarzynami, z których nic wszystkie mogłem roz- poznać. Korzenie i jakieś dziwne liście, smaczne i dobrze przy- prawione, doskonale zastępowały ziemniaki, marchewkę i cebu- lę. Jarzyny ułożone były wokół mięsa. Wszystko przyrządzone perfekcyjnie. Mieli nawet świeże liście mięty do jagnięciny i ka- rafkę czerwonego, wytrawnego wina. Coraz więcej tajemnic. Po- dziękowałem moim gospodarzom gorąco i rzuciłem się na je- dzenie jak zagłodzone zwierzę, którym w gruncie rzeczy byłem; obserwując mnie śmiali się radośnie. Zastanawiałem się, czy moje maniery nie były zbyt okropne, przynajmniej, jeśli chodzi o ich wymagania. Po obiedzie zaproponowali mi papierosa i jakąś wyśmienitą rosyjską brandy, bardzo starą, chyba stuletnią, znakomitą. Kiedy delektowaliśmy się naszym poobiednim dymkiem, nadal dzięko- wałem im wylewnie, a oni potakiwali i chichotali z przyjemności. Nagle wiekowy lama podskoczył, ze zręcznością chłopca, pod- szedł do zasłoniętego mebla w rogu pokoju i ruchem magika wy- stępującego na scenie ściągnął tkaninę. Jedyną rzeczą, której w tej chwili brakowało, były werble. Pod przykryciem był fortepian. Nie byłbym bardziej zdziwio- ny, gdyby stała tam kareta z czwórką koni. Stary fortepian z filigra- nowymi zdobieniami w postaci otwartych wolut, a pod nim obro- towy taboret. Był to chyba instrument salonowy z końca ubiegłego stulecia, wspaniały, choć zakurzony i zniszczony, ciągle jednak szlachetny. Kawałki wypolerowanej kwietnej intarsji złuszczyły się w wysuszającym wszystko na kość powietrzu. Składana podstawka pod nuty była nadał nietknięta, ale połowa wypukłych i okrągłych ozdób wyłamana. Klawisze, prawdziwa stara kość słoniowa, były żółte i chybotliwe jak zęby starego dziadka, brakowało też kawał- ka górnej pokrywy. Powrót do Szangri-la 209 Odłożyłem papierosa do popielniczki z nazwą hotelu w Bombaju. Stary człowiek dał mi teraz znak, bym dołączył do niego. Był poruszony, stał nad klawiaturą wystukując dźwięki wskazującym palcem niczym dziecko; fałszywe, ciche zawodzenie wychodzące z jego zachrypniętego gardła. Nadal byłem w szoku, niemniej podszedłem do fortepianu i przyłączyłem się do starca. Inni tkwili na swoich miejscach, patrząc na nas z rozbawieniem skubali palcami resztki jagnięciny. Stary człowiek zaczął wystukiwać piękną etiudkę, którą mgli- ście sobie z czymś kojarzyłem. Wyciągnąłem dla niego taboret, ale gestem ręki odmówił. Jak przypuszczam, nie chciał mieć nic wspólnego z siadaniem w zachodnim stylu. Myślę, że nigdy w swo- im życiu nie używał normalnego krzesła. Grał tę dziwną melodyjkę, aż zaświtało mi w głowie, że jest ona skomponowana z nut wietrznych dzwonków, które słyszałem, nim zbliżyliśmy się do klasztoru. Zaimprowizowałem wariacje na ich temat, by dać mu poznać, że wiem, o co mu chodzi. Popatrzył na mnie swoim czarnym okiem i uśmiechnął się bezzębnie. Od- wzajemniłem uśmiech. Zastanawiałem się, czy oni tutaj też w do- wód uznania klaszczą. Zaklaskałem, a inni przyłączyli się, on zaś kłaniał się i dygał w cudownie śmieszny, groteskowy sposób naśla- dując koncertującego pianistę. I wkrótce oklaskiwaliśmy się wza- jemnie i śmiali. Był to cudownie czysty moment, kiedy zniknęły wszelkie bariery kulturowe. Wtedy mój stary przyjaciel podsunął mi taboret zachęcając, bym usiadł i zagrał. Pierwszą rzeczą, jaka mi przyszła na myśl, był Chopin Briaca. Zacząłem więc jeden z tych nieznanych utworów, przemiły nokturn. Od wielu miesięcy nie grałem, palce miałem nieco sztywne, lecz rozgrzewałem się w trakcie gry. To właśnie wtedy zauważyłem, że mechanizm i brzmienie tej pięknej, starej bestii zachowały się doskonale. Jeszcze jeden cud! Zdołałem dojść niemal do połowy utworu, a kiedy przerwa- łem, mnisi zaczęli klaskać. Utwór nie należał do tych, które gra- łem na statku dla Sievekinga i miałem pewien kłopot z przypo- mnieniem sobie reszty. Wpatrywałem się w klawisze, kiedy sta- rzec stanął za mną, nachylił się i jak gdyby był samym Paderew- skim, zaatakował resztę tej kompozycji. Grając tylko dwoma wskazującymi palcami zakończył utwór. A zaczął dokładnie od 210 Eleanor Cooney, Daniel Altieri taktu, na którym ja przerwałem. Oniemiałem jak kamienna rzeź- ba. On także znał rękopisy Chopina w wersji Ojca Briaca... Conway spojrzał na swoją filiżankę, podniósł ją i dopił bran- dy. Reszta historii była szybka i prosta. Zdał egzamin. Następny klasztor, do którego został posłany, to była Szangri-la. Był w do- mu. Później się zorientował, że to Cz'ang przewidział możliwość jego powrotu i zaraz po jgo ucieczce rozpuści! wieści pośród wy- soko wtajemniczonych łamów z klasztorów z tego regionu; zwra- cajcie uwagę na Anglika pytającego o Karakal. Jeśli to będzie ten właściwy, przyślijcie go do nas. Ostatni klasztor był najdalej wysu- niętą placówką na drodze karawan handlowych przywożących to- wary do Szangri-la i zabierających stamtąd niektóre rzeczy. Za- nim jednak odesłano Conwaya, stary lama grający na fortepianie ofiarował mu dojrzały owoc mango... Wszystkie fiolki mikstury, jakie dal mu lekarz, wszystkie ekstrak- ty i serum sporządzone z rzadkich korzeni i liści oraz starodawne formuły nie mogły dać Conwayowi takiej siły, jaką dało mu opo- wiedzenie swojej historii. Teraz jednak Ma Li mogła dostrzec, że głębokie linie na jego ziemistej twarzy rysują się coraz wyraźniej. Bezwiednie pomasował się po piersi i brzuchu, a ona odczuwała jego udrękę. Czas! Nie było już dość czasu. Odpoczywali przez resztę dnia. Podczas gdy on spał głęboko, przypatrywała mu się. Jego oddech był tak słaby i czasami tak płytki, że aż nachylała się, aby sprawdzać puls na szyi. Kiedy pod wieczór się obudził, przez ułamek sekundy mogła zobaczyć, że tkwił w swym śnie, cokolwiek mogło to być, i nie wiedział, gdzie się znajduje. W następnej chwili był już z nią. Uśmiechnął się. - To nie w porządku, że patrzysz na mnie, kiedy śpię. To nie- słychanie kłopotliwe. -A co ze mną? - zapytała głaszcząc jego twarz. - Kiedy śpisz, nie jesteś ze mną. Jesteś daleko. Bardzo daleko, a ja nie mogę ci towarzyszyć. - Nie tak daleko. Nie tak daleko. Tuż za rogiem. Ponadto my, starzy ludzie, potrzebujemy wypoczynku. Powrót do Szangri-la 211 - Nie opowiedziałeś mi całej swojej historii. Nie powiedzia- łeś, co przypomniałeś sobie po koncercie na statku. Części twoje- go życia, którą straciłeś po opuszczeniu Szangri-la. Przez chwilę milczał. - Daj mi jeszcze jeden łyczek brandy - poprosił - a ja ci opo- wiem. Było już późne popołudnie. Z oddali słychać było dźwięki diesla pracującego na jałowych obrotach, bez wątpienia był to chiński transporter wojskowy. W ciągu ostatnich dwu lub więcej dni zaobserwowali wzrost ich aktywności, jak gdyby do miasta przybyła nowa fala żołnierzy, ale oboje milczeli na ten temat. - Powiedziałem ci, że Lo Cen i Mallinson zakochali się w so- bie i potrafili okazywać sobie uczucia, mimo iż nie władali wspól- nym językiem. Czasem znajdowałem się w niezręcznej sytuacji tłumacza. - Przerwał na moment. Kiedy podjął opowiadanie, mó- wił spokojnie i szybko. Słowa płynęły tak wartko, że Ma Li miała wrażenie, iż ogląda wszystko niczym na starym filmie, w którym akcja jest poszarpana i przyspieszona. - Pogoda była okropna. W wyższych partiach śnieg, a niżej deszcz ze śniegiem. Wędrowaliśmy przez wiele dni, idąc bezrad- nie za naszymi przewodnikami. Mallinson pragnął przekroczyć znajdującą się najbliżej granicę z Indiami, ale Lo Cen chciała po- wrócić do swego domu w Chinach. Upierał się, ona była jednak nieugięta, wreszcie poddał się. Zeszliśmy z gór i zaczęliśmy prze- cinać Płaskowyż Tybetański. Wszyscy byliśmy mocno okutani, za- tem kiedy dotarliśmy do płaskowyżu, zrzuciliśmy z siebie niektó- re z naszych ciężkich skór. Ale nie Lo Cen. Wyjaśniła Mallinso- nowi, że teraz, kiedy są zaręczeni, on nie może zobaczyć jej twa- rzy, dopóki nie zostaną sobie poślubieni w Chinach. Narzekał trochę, lecz przypomniałem mu, że jest ona prze- cież królewskiego pochodzenia. Niepokoiło mnie jej zachowanie, ale nie zdradzałem się z tym. Dalej, przez wiele tygodni podróżo- waliśmy na kupionych kucykach. Lo Cen stawała się coraz mniej rozmowna. Mallinson zaczął być zakłopotany i niespokojny, są- dził, że ona już go nie kocha. Ponownie się wtrąciłem. Ona pocho- dzi z innego środowiska, powiedziałem mu, świata, do którego pragnie wrócić. W jej świecie mężczyzna i kobieta przed zawar- ciem małżeństwa są sobie całkowicie obcy. Panna młoda unosi 212 Eleanor Cooney, Daniel Altieri swój welon dopiero w noc poślubną i wtedy po raz pierwszy widzi twarz swego oblubieńca. Wy już byliście z sobą bardzo blisko, ale ona próbuje odtworzyć coś z tamtych zasad. Zastosuj się do tego. Musisz dowieść swojej miłości. Bardzo się starał, chociaż i ja widziałem, że było w tym wszystkim coś osobliwego. Dotarliśmy do polowy drogi przez Ty- bet, gdzieś niedaleko Gjance, kiedy któregoś poranka zawołała słabo ze swojego namiotu, że potrzebuje wody. Były to jej pierw- sze od tygodni słowa skierowane do niego. Przyniósł wodę, ale nie pozwoliła mu wejść do namiotu. Brzmienie jej głosu zaniepokoiło go. Bal się, że zachorowała. Błagał i przekonywał. Apelował do niej, aby mu pozwoliła spojrzeć na siebie. W końcu, kiedy się nie doczekał odpowiedzi, po prostu wszedł. Usłyszeliśmy jej rozpaczliwe mruknięcie, jego glos przy- cichł i słychać było, jak coś tłumaczył, potem nastąpiła chwila ci- szy i nagle opuścił namiot. Jego twarz była biała i przerażona. Do- bry Boże, człowieku, co się stało? zapytałem. Zdołał tylko wska- zać na namiot. Zdecydowałem się i zajrzałem. W ciemności nie dostrzegłem Lo Cen. Na jej miejscu zobaczyłem kobietę, która mogła być jej prababką. Płakała zasłaniając twarz. Zaniemówiliśmy. Wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem. Lo Cen szlochała w namiocie. Nomadzi, z którymi podróżowaliśmy, stali z boku i patrzyli. Wiatr rozwiewał nam włosy. Wtem Mallinson wpadł w szał. Skoczył, powalił mnie na zie- mię wrzeszcząc, że wszystko to moja wina. Wiedziałem, że w tym, co mówi, nie ma logiki, że jest on po prostu załamany, więc obez- władniłem go i chwilę przytrzymałem. Szybko się wyczerpał. Potem uchwycił się mojej kurtki z no- wą energią. Ona jest chora, to wszystko, zapewnił mnie. Złapała jakąś okropną zarazę. Musimy pomóc, musimy znaleźć lekarstwo. Musisz mi pomóc. Proszę Conway, pomóż mi! Oczywiście ja sam miałem w głowie zamęt. Przeżywałem nie mniejszy wstrząs niż on. Co można było zrobić. Ale cóż ja utraci- łem? Krzyczałem mu w twarz, że musimy powrócić do klasztoru. Z powrotem w te góry? Czyś ty oszalał, ona umrze. Nie. Potrzebu- jemy lekarza, powiedział, prawdziwego lekarza, nie jakiejś wiedź- my potrząsającej nad nią pałeczką. Poszedł i mówił do niej przez ścianę namiotu. Nie chciała wracać. Tak, chciała znaleźć doktora. Powrót do Szangri-la 213 Indie, powiedział, musimy udać się do Indii. Dardżyling jest niemal dokładnie na południc od tego miejsca. Tam będą lekarze. Szpitale. Byłem oszalały ze smutku, żalu i rozpaczy, chciałem natych- miast rozpocząć powrotny marsz do Szangri-la. Lecz nie zrobiłem tego. Lo Cen cierpiała, bo wierzyła, że może spokojnie opuścić dolinę i zachować swoją młodość. Teraz została jej tylko nadzieja, że lekarz zdoła cofnąć zmiany. Mogłem jej tylko współczuć. I Bóg wie, że nie potrafiłem oskarżać o nic biednego Mallinsona. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że nie będą w stanie podróżować bez mojej pomocy. Ten biedny chłopak był roztrzęsiony, a ona zmie- niła się w starą kobietę. Powiedziałem, że będę im towarzyszył do Dardżylingu, ale potem opuszczę ich i spróbuję odnaleźć drogę powrotną - chociaż wydawało się to równie beznadziejne, jak od- najdywanie mojej drogi powrotnej we śnie. Podróżowaliśmy na południe. Lo Cen starzała się na na- szych oczach. Obliczyłem jej wiek na sześćdziesiąt pięć lat, ale wyglądała znacznie starzej. Nigdy nic udało nam się dotrzeć do Indii. Zabłądziliśmy do Bhutanu. Mieszkańcy nastawieni byli wrogo do Brytyjczyków, a Mallinson zachował się dosyć despo- tycznie wobec ludzi, na których się natknęliśmy, a którzy należe- li do pewnych szczepów. Odpowiedzieli przebijając go ostrym ki- jem, dosłownie na oczach Lo Cen. Zmarł dopiero po upływie półtorej godziny. Niemal w ostatniej chwili zdołałem powstrzy- mać ich przed potraktowaniem nas w ten sam sposób. Pozwolili nam odejść. Z powrotem przecinaliśmy Tybet. Lo Cen była zała- mana; powiedziała, że teraz chce już koniecznie wrócić do domu. Prosiła i prosiła, czy nie mógłbym odwieźć jej do jej domu w Chi- nach. Oczywiście nie umiałem odmówić. Nie miała prócz mnie ni- kogo. Z ciężkim sercem i z wizją oddalającej się coraz bardziej Szangri-la wędrowaliśmy przez resztę drogi do Chin. Gdzieś w za- chodnim Sycz'uanie zapadłem na zakaźną chorobę, która szalała w prowincjach od Jtinnanu po Indochiny. Był to jakiś tropikalny mikrob, który spowodował, że miałem temperaturę chyba powy- żej czterdziestu stopni. Prawdopodobnie była to gorączka tropi- kalna. W tej sytuacji zamieszkaliśmy u farmerów. Lo Cen przecie- rała moje rozpalone czoło i wlewała łyczki wody w moje gardło. 214 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Traciłem i odzyskiwałem przytomność; w jednym z ostatnich mo- mentów, jaki sobie przypominam, zapytałem ją, jak to się stało, że nie zaraziła się także. Powiedziała, że jest uodporniona; chorowa- ła na taką samą gorączkę w czasie wielkiej epidemii, jaka miała miejsce w 1860 roku. Byłaś przecież wtedy dzieckiem, jak zdołali cię uratować? zapytałem. Nie. Byłam wtedy bardzo młodą kobie- tą, powiedziała. Kiedy przybyłam do Szangri-la, nie miałam osiemnastu lat, chociaż wszyscy tak myśleli. Byłam dobrze po trzydziestce. Moja rodzina okłamała narzeczonego. To dlatego wyglądam teraz na kobietę osiemdziesięcioletnią, gdyż tyle lat właśnie mam. Zabrała mnie pociągiem do Cz'ungciangu, gdzie oddała mnie pod opiekę mniszek ze szpitala Misji Francuskiej. Pożegna- ła się ze mną. Powiedziała, że stąd będzie już mogła wrócić sama do domu, a ja jestem w dobrych rękach. Podziękowała mi, ucało- wała i odjechała. Nieważne ile miała lat, ciągle jeszcze była pięk- na. Gorączka mi spadła i spałem przez całe dnie, lecz usłyszałem, jak mniszki i lekarz rozmawiają o starej kobiecie, która mnie tu- taj przywiozła. Że była silna i odważna, chociaż tak stara, tak bar- dzo stara. A kiedy po kilku dniach obudziłem się po moim* długim śnie, nie wiedziałem, kim byłem i skąd się tam znalazłem. Mój mózg znalazł sposób na uwolnienie mnie od zmartwień i żalu. To było wtedy, kiedy nieświadomego jak świeżo narodzone niemowlę znalazł mnie Rutherford. Kiedy kończył swoją historię, stał w pobliżu okna. Snop póź- nego popołudniowego światła wpadał ukośnie do pokoju. Milcza- ła, wiedziała, że w tej chwili jest on bardzo daleko stąd. Dotknęła ręką swego gładkiego, młodego policzka i pomyślała o Lo Cen. Zastanawiała się, czy księżniczka mandżurska miała ze sobą lu- sterko. Nie wątpiła, że musiała mieć jakieś małe w swoim spiesz- nie pakowanym dobytku, może takie jakie nosi się w torebce wie- czorowej, wystarczająco duże, aby dyskretnie sprawdzić oczy czy usta. Nietrudno sobie wyobrazić, jak klęczała w swoim namiocie na nie osłoniętym płaskowyżu, z obawą badając w słabym świetle, cal po calu swoją twarz. O czym wtedy myślała? Czy wiedziała, że usycha i więdnie? Czy zachowywanie młodości w dolinie przez długie lata było dla Powrót do Szangri-la 215 niej równoznaczne z uwięzieniem, czy uważała, że jest to zbyt du- ża cena? I czy uciekając wierzyła, że może zabrać swoją młodość i świeżość ze sobą? Zupełnie możliwe, że była trochę szalona. Młoda kobieta podczas podróży na swój ślub wpadła w pułapkę zakrzywionego czasu. Kto wie, o czym tak naprawdę myślała? Gdzieś w pobliżu zabrzmiał klakson. Drgnęli. Odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno, a światło padło na jego twarz w taki spo- sób, że oznaki zmęczenia i choroby, niewidoczne w czasie snucia opowieści, wyraźnie powróciły. Rysy jego twarzy, barwa i struktu- ra skóry zmieniły się i przywodziły na myśl chorobliwą wizję ma- larza ekspresjonisty, przedstawiającego rozpad i zniszczenie. Nie trwało to dłużej niż dwa lub trzy uderzenia serca i ustąpiło, gdy tylko odwrócił twarz od światła. Lecz ona dostrzegła. W panice zerwała się na nogi. - Musisz wracać. Dzisiaj. Teraz. Nie mamy więcej czasu. - Ruszała się żwawo, zbierając ich skąpy dobytek. Nie spojrzała na niego, nie chciała widzieć smutku w jego oczach, nie chciała stra- cić swego impetu i stanowczości. W tym momencie bardzo przy- dało się jej wyszkolenie wojskowe. - Szybciej. Ruszaj się! Zrób, co jak wiesz, musisz zrobić. Sentymenty istnieją w jakimś innym świecie. Był spokojny. Nic nie mówił. Czuła na sobie jego wzrok, gdy pakowała rzeczy. - Dzisiaj wieczorem - powiedziała, nadal unikając jego spoj- rzenia. - To będzie najlepszy moment. Żołnierze będą pijani lub zasną. I nie mów mi, że czujesz się znakomicie, gdyż wiem, że to nieprawda. - Ściągnęła matę posłania, odsłaniając zapas butele- czek. - Myślałeś, że nie wiem o nich. Drobiazgi z Szangri-la - po- wiedziała, unosząc ku światłu błękitnozielone butelki z pigułka- mi. - Może to są tabletki z cukru pudru. Albo łajno nietoperza - zażartowała, siląc się na niefrasobliwość. Nadal był spokojny. W ciągu kilku następnych minut upora- ła się ze swymi rzeczami. Było żałośnie mało do zrobienia. Niemal niczego nie nieśli ze sobą. To było wszystko - materialne pozosta- łości ich wspólnego życia, ich gospodarstwo, ich królestwo - tro- chę drobiazgów, które można było spakować do worka w ciągu paru minut. Żadnych fortepianów, książek, sreber, żadnych foto- grafii w zdobnych ramkach, dzieci, odległych wakacji, dawno nie- 216 Eleanor Cooney, Daniel Altieri żyjących zwierzątek. Opuściła głowę. Myślała, że potrafi się zdy- stansować, lecz to czaiło się teraz za nią, ciężko dysząc i bijąc w ziemię. W następnej chwili mogło już jej dopaść. Poczuła na swoim ramieniu jego dłoń. - Mam lepszy pomysł - powiedział. - Poczekajmy do świtu. Chcę zaczekać, aż dzisiejszej nocy ukażą się gwiazdy. Mam za- miar pokazać ci konstelację Szambhali. Chcę ci pokazać, która gwiazda jest Szangri-la. * * * Kiedy zbliżali się do pasa startowego, poza miastem, dało się wy- czuć zapach dymu z tlącego się ogniska obozowego. Maszerowa- li już od dwóch godzin, a teraz na wschodnim horyzoncie słońce słało swe pierwsze promienie. Mieli na sobie te same ubrania, w które byli przyodziani, kiedy przybyli do miasta blisko dwa ty- godnie temu. Ma Li starała się powstrzymać narastającą w niej obawę. Spali tylko godzinę lub dwie, a kiedy Conway obudził się, wyglądał jak gdyby przybyło mu następnych dziesięć lat i przez kilka straszliwych chwil sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje. Zapanował nad sobą szybko i ruszyli w drogę, ale Ma Li wyrzucała sobie, że nie uparła się przy wyruszeniu ostatniej nocy. Doskonale wiedziała, jakie znaczenie miał teraz czas. Minuty były latami, godziny dziesięcioleciami. Jego krok sta- wał się coraz wolniejszy i był trochę sztywny, jak gdyby cierpiał, lecz robił wszystko, co możliwe, aby to ukryć. Coś jeszcze nie było w zupełnym porządku. Conway nie otrzymał odpowiedzi na swoją zaszyfrowaną wiadomość, że wra- cają. Przypuszczał, że ktoś wyjdzie im na spotkanie i będzie towa- rzyszyć na lotnisko, lecz nikt się nie pojawił. Musieli więc ruszyć pieszo. Conway szedł resztkami sił, nie mając pojęcia, co zastaną na miejscu. Żołnierzy przybywało, jak grzybów po deszczu. Kiedy przed świtem szli ulicami miasta, mijali pojazdy woj- skowe, ciężarówki i transportery. W niektórych samochodach do- strzegali żołnierzy śpiących na przednich siedzeniach, z nogami wyciągniętymi przez okna, chrapiących w rytm chińskiej muzyki popularnej, nadawanej przez radio. Conway wyłapał kilka słów z lirycznej pieśni: O, mój najsłodszy i rewolucyjny kwiecie jabłoni, Powrót do Szangri-la 217 wyrzekam się dla ciebie wszystkiego innego. Moje ziemskie dobra są niewielkie i zniszczone i wyrzekam się ich także dla ciebie. W kabinie ciężarówki majaczyło słabe zielonkawe światło przenośnego radia leżącego na siedzeniu. Żołnierze nie wygląda- li na starszych niż siedemnaście i osiemnaście lat; ich uśpione twa- rze były gładkie i lśniące jak u niemowląt, w ramionach tulili ka- rabiny. W miarę jak zbliżali się do pasa startowego, zapach dymu sta- wał się coraz silniejszy. W świetle świtania zobaczyli zarys sylwetki samolotu. Dostrzegli też namiot, który mieli nadzieję tu znaleźć. Lecz był tu także inny pojazd, jeden z tych, którego obecności ni- gdy nie brali pod uwagę: wojskowa ciężarówka zaparkowana w najmniej odpowiednim miejscu. Najprawdopodobniej ten, kto ją tu przyprowadził, odsypiał całonocne pijaństwo przed zameldo- waniem się w kwaterze dowództwa. W kabinie wozu także grało radio. Cicho, ledwo dosłyszalnie. Chińskie popularne melodie. Samolot był uwiązany około trzydziestu kroków od zaparko- wanej ciężarówki. Gdzie jest Tandzin, ich pilot? - Niech to diabli. Niech to wszyscy diabli. Poczekaj chwilę - wyszeptał Conway. Skradając się przeszedł obok ciężarówki, przy okazji zaglądając do środka, i dotarł do namiotu. Widziała, jak podnosi klapę, przez chwilę spogląda do wnętrza, a potem, jakoś za ostrożnie, opuszcza brezent. Za chwilę znalazł się obok niej z twarzą białą i ponurą. - Obawiam się, że mamy gości - powiedział. - Dwóch w na- miocie. Jednego w ciężarówce. I nie ma tam śladu po Tandzinie. Jej serce zaczęło walić jak młot. W czasie swego pobytu w mieście zdawali sobie sprawę, że Chińczyków z każdym dniem przybywa, lecz czuli się bezpieczni w swojej kryjówce i byli zbyt za- jęci sobą nawzajem, żeby pojmować rzeczywiste rozmiary okupa- cji. A wszyscy ci żołnierze byli tacy młodzi. Dziecięce wojsko. - No więc, to oczywiste, co muszę zrobić - powiedział. Chwyciła jego rękę, ciepłą i wilgotną, i poczuła przebiegają- ce przez nią, w regularnych odstępach drżenia, podobne do pul- sowania prądu elektrycznego. Widziała kiedyś podobne drżenie ręki u swojego starszego już krewnego, wywołane okrutnym bó- lem z powodu raka. Widziała teraz delikatne kropelki potu na je- go czole, chociaż poranek był chłodny. 218 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Nie możesz - wyszeptała gorączkowo. - Może i nie, lecz to właśnie zrobię - odpowiedział po pro- stu. - Pomóż mi teraz, jesteś przecież dobrą dziewczynką. Te cu- my i bloczki. Wiem, że bak był pełny, kiedy stąd odchodziliśmy. Miejmy nadzieję, że bogowie nas nie opuścili. Ponieważ nie ma tu nikogo poza nami, obawiam się, że to ciebie muszę prosić o po- moc. Jestem zupełnie sam w tym momencie. Popatrzyła na niego. Ciężko oddychał na samą myśl o wysił- ku, któremu musiał sprostać. Jego skóra wyglądała, jak gdyby tuż pod jej powierzchnią szalała burza. Podjęła decyzję. Przeszła przez otwartą przestrzeń między ich kryjówką i samolotem. Wydawał się tak ogromny, kiedy znaj- dowała się w cieniu jego skrzydeł. Wykopała drewniany bloczek spod kół. Przeszła do ogona samolotu i rozwiązała linę cumowni- czą, po czym wróciła i mocowała się z liną przytrzymującą jedno ze skrzydeł. Jego koniec unosił się wysoko ponad ziemią, o wiele za daleko, poza zasięgiem jej wyciągniętej ręki. Musiała mocno podciągnąć się na linie, która przesuwając się przez pierścień wy- dała głośny, wibrujący hałas. Nie było jednak innego sposobu i ostry dźwięk przeszył jej uszy. - Stać! - usłyszała za sobą. Nie od razu się odwróciła; podciągnęła się do końca i wtedy spojrzała. Zobaczyła bardzo młodego chińskiego żołnierza ze zmierzwionymi włosami i różową od snu twarzą; wyglądał jak dziecko, które przyszło wprost ze swego łóżka do pokoju rodzi- ców. Tyle tylko, że to dziecko kierowało na nią karabin. - Stać! - krzyknął ponownie. - Dokumenty proszę! Niezwykle starannie zwijała linę, jak gdyby był to wąż ogro- dowy. Rozmyślała nad najlepszym sposobem wybrnięcia z opresji. Z namiotu wyłonili się dwaj następni żołnierze, rozczochrani, oszołomieni i szamocący się ze swoją bronią. Wszyscy trzej byli szeregowcami, była więc od nich znacznie wyższa rangą. Przynaj- mniej kiedyś była. - Dzień dobry - powiedziała, ciągle zwijając linę, następnie położyła ją na ziemi, wyprostowała się i zasalutowała sprężyście. - Spocznij! A teraz może wytłumaczycie mi, dlaczego śpicie na warcie. Pociągnęła nosem, jak gdyby wąchała powietrze. - Czuję alkohol. Powrót do Szangri-la 219 Zdumieni żołnierze wpatrywali się w tybetańską kobietę mó- wiącą bezbłędnie po chińsku. - Będę, oczywiście, musiała podać was do raportu - konty- nuowała. - Chociaż dobrze wiem, jak to jest pełnić służbę w ob- cym miejscu, z dala od domu. Czujecie, że jesteście na granicy wy- trzymałości. W takich sytuacjach obserwuje się tendencję do roz- luźniania dyscypliny. Ale zbudziliście się szybko i wspomnę o tym w raporcie, jaki złożę pułkownikowi Kuo - powiedziała wymie- niając imię kolegi swego ojca. Nazwisko to żołnierz najwyraźniej znał, gdyż opuścił o kilka centymetrów swój karabin. Usłyszała, jak dwaj pozostali szepczą do siebie. - Porucznik Czang - przedstawiła się sucho. - Oficer do spraw kultury i łączności specjalnej. Hej, szeregowiec! - Odwró- ciła się do jednego z żołnierzy, którzy wyszli z namiotu. - Pomóż- cie mi. Lina. - Pokazała na drugie skrzydło. Zdezorientowani żołnierze patrzyli na nią z uniesioną nie- znacznie bronią. - CZY BĘDĘ JESZCZE ZMUSZONA DODAĆ DO MO- JEGO RAPORTU NIEPOSŁUSZEŃSTWO WOBEC OFICE- RA? - powiedziała, starając się, aby jej głos zabrzmiał jak naj- mniej łagodnie. - CZY CHCECIE BYĆ ODPOWIEDZIALNI ZA NIEPOWODZENIE MISJI WYWIADOWCZEJ? Żołnierz, do którego się zwróciła podszedł z wahaniem. - Odwiąż linę - poleciła swym najbardziej stanowczym to- nem. Odwróciła się do Conwaya, którego żołnierze jeszcze dotąd nie zauważyli. - Majorze - powiedziała, tytułując go stopniem, ja- ki miał pięćdziesiąt lat temu. - Mamy pomoc. Conway wyszedł zza kępy krzaków patrząc złym okiem na żołnierzy, jeszcze nie oprzytomniałych po jego nagłym pojawieniu się. Wychudły, zakapturzony, wyglądał jak postać mściciela ze śre- dniowiecznej opowieści. Nawet ją to zaskoczyło. Czyżby się aż tak postarzał w ciągu tych kilku minut, kiedy widziała go po raz ostat- ni? Szedł ku niej sztywno, z twarzą skrytą w kapturze. Zdumieni żołnierze posuwali się za nim nie odrywając oczu, jeden z nich trzymał karabin, chociaż na chwilę zapomniał, że jest uzbrojony. Kiedy Conway podszedł bliżej, zobaczyła, że na jego twarzy ma- luje się cierpienie, a oczy są rozbiegane. 220 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - Żołnierzu! - powiedziała ostro do chłopaka, który szedł w jej kierunku. - Lina! Szeregowiec, ciągle patrząc na Conwaya, skierował się do miejsca, gdzie była przymocowana lina cumownicza. Ukląkł i za- czął rozplątywać węzeł. Conway podszedł bliżej, powłócząc noga- mi. Ma Li położyła rękę na drzwiach samolotu, kiedy nagle uświa- domiła sobie, że nie zna mechanizmu otwierającego, opuściła ją. Żołnierz z karabinem ponownie uniósł broń i skierował dokład- nie na nich. Jego twarz płonęła z niepewności. Conway podszedł do drzwi, dosięgną! ich z trudem i zwolnił zatrzask. Drzwi opadły niczym składane łóżko tworząc schody aż do ziemi. Żołnierz, któ- ry celował w ich kierunku, podszedł kilka kroków bliżej. - Pokażcie dokumenty! Conway patrzył na niego przez chwilę, następnie odwrócił się i postawił nogę na stopniu. Żołnierz, któremu kazała odwią- zać linę, sta! nadal, lina luźno zwisała w jego rękach. Trzeci, jeden z tych, którzy wyszli z namiotu, nie robi! nic. Stał nadal w miejscu, gdzie zobaczyła go po raz pierwszy. Radio w ciężarówce grało ab- surdalnie: spichrze są pełne, ale nie tak pełne, jak moje serce mi- łości dla mego małego żołnierzyka. Ten z karabinem błagał teraz tylko o jedno. - Okażcie dokumenty! Odwróciła się i uśmiechnęła. - Zbyt długo poza domem, prawda? Zbyt długo bez dziew- czyny. Tak. Dla mnie to także zbyt długo. Nic jestem pewna, czy te wszystkie pieśni miłosne dobrze wpływają na wasze morale, po- dobnie jak pieśni o wodzie, kiedy jest się na pustyni. Była świadoma, że Conway tymczasem wszedł kilka stopni wyżej po schodkach, ciężko powłócząc nogami i oddychając z tru- dem. Przysunęła się bliżej do żołnierza z karabinem. - Ale oczywiście niektórym szczęśliwcom można jakoś po- móc. - Wymownie położyła dłoń na biodrze, przechylając głowę na jedną stronę. - Jesteś młody, a ja lubię takich młodych. Ile masz lat? Karabin był skierowany na Conwaya, lecz żołnierz z rozdzia- wionymi ustami patrzył teraz na Ma Li. - Ile masz lat? - przymilała się. - Muszę to wiedzieć do me- go oficjalnego raportu. To znaczy - powiedziała lustrując go od Powrót do Szangri-la 221 góry do dołu - jeśli się w ogóle zdecyduję na jego złożenie. No więc ile masz lat? - Osiemnaście - wykrztusił. W myśli liczyła kroki Conwaya. Musiał być już blisko końca. - Osiemnaście - powtórzyła. - Już nie chłopiec, a jeszcze nie mężczyzna. Tak wiele jeszcze do przeżycia. Piękny i młody. Chęt- ny. Mogący się czegoś nauczyć - mówiła beznamiętnie, nie mając odwagi się odwrócić w kierunku Conwaya. A w radiu glos śpiewał, mój rewolucyjny, gołąbku polecimy razem ku wielkiej przyszłości, poszybujemy razem. Usłyszła, że dotarł do ostatniego schodka. - Ma Li, chodź ze mną - powiedział po angielsku. Ciągle uśmiechnięta, odwróciła się od młodzieńca i spojrza- ła na Conwaya stojącego w drzwiach samolotu. - Wiesz, że nic mogę - odpowiedziała. -1 nie każ mi płakać przed tymi żołnierzami - dodała matowym głosem, jak gdyby omawiali prognozę pogody i warunki latania. - Możesz. - Nie, nie mogę. - Proszę - powiedział resztkami sił. - Nie. - Zatem będę czekał na ciebie. Zrób swoją mapę nieba i na- łóż ją na mapę Tybetu. Pamiętaj nazwę Karakal, znajdź radio. Bę- dę nasłuchiwał pod Ma Li do Gowandy, Ma Li do Gowandy. Jeśli będziesz wystarczająco blisko, usłyszę cię. Przyjadę i zabiorę cię. - Jak długo będziesz nasłuchiwał? - odezwała się ze ściśnię- tym gardłem. - Dwadzieścia lat. Trzydzieści. Czterdzieści. Aż cię usłyszę. Odwróciła się do żołnierza trzymającego linę. - Skończ swoją robotę, zrób co ci powiedziano. Przeciągnął linę przez pierścień. Przez kilka chwil panowała cisza. I wtedy usłyszała, jak Conway zatrzasnął drzwi. Metal za- jęczał żałobnie. Mechanizm zatrzasku ostatecznie wskoczył na swoje miejsce. Popatrzyła na młodego człowieka trzymającego karabin. - Młody mężczyzna potrzebuje nauczycielki - powiedziała, ledwie zwracając uwagę na to, co mówi. Słyszała, jak silniki samo- lotu krztusiły się i przerywały, krztusiły się i przerywały. Wreszcie zaskoczyły z rykiem. 222 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Odwróciła się i podeszła do miejsca poniżej okienka pilota. Conway otworzył je i spojrzał na nią. Twarz miał bladą i wyczer- paną chorobą. - Potrafisz to zrobić? - krzyknęła przez trąbkę utworzoną z rąk. - Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz pilotowałeś samolot? Zawahał się. - Nigdy nie kierowałem samolotem - odkrzyknął. - Tak na- prawdę to nigdy. - Co? - W panice położyła dłonie na kadłubie, jak gdyby mo- gła zatrzymać samolot. - Ale mnóstwo praktyki. Symulator lotu. Sprowadzony przez Bryanta kilka lat temu. Zupełnie jak coś rzeczywistego. Nie umiała znaleźć na to odpowiedzi. Jeszcze przez parę chwil w geście rozpaczy trzymała dłonie na gładkiej, chłodnej po- wierzchni samolotu. Patrzyli sobie w oczy. Potem zrezygnowana opuściła ręce i odsunęła się. Zobaczyła, jak zamyka okno i śle jej ostatni pocałunek. Zawyła przepustnica. Żołnierze odsunęli się także od pasa, a samolot zaczął rozpędzać się na rozbiegu. Nabierał szybkości podskakując i rycząc, a następnie oderwał się dosyć łagodnie od ziemi. Zobaczyła, jak skrzydła kołyszą się z boku na bok. W ten sposób Conway mówił jej, że wszystko w porządku. A na ziemi sta- ła zdumiona grupka ludzi. Ma Li i trzech młodych chińskich żoł- nierzy patrzących, jak elegancki DC-3 staje się brzęczącą plamką i w końcu znika w chmurach. Przez chwilę obserwowała puste niebo, po czym odwróciła się i stanęła naprzeciw żołnierzy. -10- T u i tam w kręgu światła widać było poruszające się dziwne syl- wetki, ich ruchy były niczym odblaski trzaskającego ognia. Żoł- nierze generała Czanga. Rozmawiali między sobą cicho. Wie- dział, że szeptali przez cały czas, z opuszczonymi konspiracyjnie głowami. Nie zawsze wiedział, co mówią, ale doleciały do niego słowa „wariat, szalony, niebezpieczny". Pojedyncze wyrazy z se- kretnej litanii. A ponieważ dni na płaskowyżu przeciągnęły się w tygodnie, wolał co pewien czas powracając wieczorami do swego namiotu przejść środkiem obozu, dzięki temu mijał jedzących i rozmawia- jących żołnierzy. W miarę upływu czasu, ilekroć się zbliżał, oży- wiony gwar rozmów opadał do brzęczącego szeptu, dźwięku przy- pominającego żałosny śpiew mnichów. A kiedy podchodził bliżej, szepczący milkli zupełnie. I słyszał tylko posępny stukot ich brud- nych menażek. * * * Wiatry wyziębiały zbitych w grupki żołnierzy, uderzały w ciasny krąg ciężarówek i szeleściły w suchej trawie z północnych pustko- wi. Było to w końcowej, popiclatoróżowej fazie zmierzchu; zamie- rające światło ginęło gdzieś na bezkresnej płaszczyźnie i niskich skalistych pagórkach. W środku kręgu utworzonego przez pojaz- dy żołnierze zmagali się ze swoim pierwszym wieczornym ogniem. Zrzucali z ciężarówek kawałki wilgotnego drewna, które wieźli przez setki mil. Gnębiące ich od wielu dni problemy z zawilgot- 224 Eleanor Cooney, Daniel Altieri niałym opalem sprowokowały ich do niebezpiecznej zabawy. Pod- judzając jeden drugiego krzykami i szyderstwami, popychali się i chlapali benzyną na tlące się kloce. W ostatniej chwili odskaki- wali przed żarem i płomieniami sięgającymi nieba. Ta zabawa z ogniem była jedyną rozrywką, jaka im została, ale oddawali się jej tylko wtedy, kiedy byli pewni, że generał Czang nie patrzy na nich. Czang zakazał wszelkich gier planszo- wych i karcianych; rzucenie kości lub wyłożenie płytki madżongu mogły być potraktowane jako akt zdrady. Nie wyjaśnił jednak ludziom powodów swej decyzji. Uwa- żał, że gry i lekkomyślność mogły zaciemnić ich umysły i w jakiś sposób zepsuć ich, osłabić przed ostatnim wysiłkiem. Miał wizję siebie i swoich żołnierzy przygotowujących się z mnisią surowoś- cią do czegoś, co w jego umyśle przybrało postać jego mistycz- nego poszukiwania. Ale ludzi irytowała taka dyscyplina. Cztery- sta mil przewędrowali już przez Płaskowyż Tybetański i z każdą kolejną milą stawali się coraz bardziej posępni i ponurzy, niczym załoga Kolumba, kiedy uwierzyła, że płynąć będą aż do skraju ziemi. Także i generał czuł narastającą irytację. Przez kilka ostat- nich dni jego nastroje zmieniały się gwałtownie. Niekiedy był przekonany o szczególnej misji, co sprawiało, że uważał się nie- mal za świętego. Innym razem świadomość niewiedzy i przewraż- liwienie doprowadzały go na krawędź wyczerpania nerwowego. Właściwie prawie nie spał. Kąciki jego ust opadły, a pod oczami widoczne były ciemne, nabrzmiałe worki. Jego charakterystyczny, energiczny i zdecydowany krok, swego rodzaju „znak firmowy", zmienił się w obsesyjne skradanie. Wyczerpanie jak ciosy dłuta modelowało jego rysy. Ludzie nauczyli się schodzić mu z drogi, podobnie jak dzieci unikające rozgniewanego i zmęczonego ojca. A nie postępowali tak dlatego, że bali się trudności. Byli do tego dobrze przygotowa- ni i pełni entuzjazmu. Chodziło o coś zupełnie innego. Tracili wia- rę w sens tego zadania specjalnego. Gdyby jeszcze to, co robili, miało jakikolwiek związek z toczącą się walką. Im bardziej krajo- braz stawał się pusty, tym bardziej narastały ich gniew i niepokój. Byli już prawie trzy tygodnie na wielkich połaciach Płaskowyżu Ty- betańskiego, wędrując na północ od jednej maleńkiej starej wioski Powrót do Szangti-la 225 klasztornej do drugiej. Były dni, kiedy podróż sprawiała im przy- jemność, ale w inne lód i drogi głęboko pokryte koleinami, unie- możliwiały wprost jazdę, czyniły ją niebezpieczną. Od roku nie widziano tu nawet karawan nomadów i paste- rzy. Generał i jego ludzie zbliżali się do rozległego masywu gór K'unlun, które wyznaczyły granicę między Chinami a najbardziej na północ położonymi prowincjami Tybetu. Posuwali się coraz bliżej miejsca, gdzie szlak jedwabny, starożytna droga handlowa, która biegnie dwa tysiące mil ze wschodu na zachód, łącząc Indie i Chiny, przechodził wysoką drogą ponad przełęczami górskimi. Czang słyszał legendę o ukrytej dolinie, leżącej w pobliżu traktu handlowego, i kiedy jego trop zawiódł go w kierunku szlaku je- dwabnego i K'unlunu, nie posiadał się z radości. Nic teraz nie mo- gło go powstrzymać. Już trzy spośród pięciu cystern wiozących paliwo były puste i generał rozkazał ich załogom pozostać; żołnierze wiedzieli, co to znaczy. Porzuci! na tym pustkowiu prawie nieuzbrojonych ludzi i wyposażenie bez żadnej wskazówki oraz informacji, czy i kiedy powróci. Wyglądało tak, jak gdyby porzucał wszystko, co znał. Osiemnastego dnia wieczorem, po wielu godzinach spędzonych w namiocie na grzebaniu się w mapach i dokumentach, generał Czang zgasił lampę naftową, zwisającą ze środkowego masztu. Je- go źrenice zaczęły się rozszerzać, przystosowując się do delikatne- go, pomarańczowego blasku promieniującego z naftowego grzej- nika. I wtedy zauważył sączące się przez szparę tylnego okna dziwne światło. Uniósł płótno i wyjrzał w noc. Światło dobiegało ze wzgórza nad nimi, z opuszczonej chat- ki pustelnika. Zdecydował się wezwać adiutanta, który zazwyczaj czuwał aż do czasu, gdy miał pewność, że generał zasnął. Ostatnio jednak życie adiutanta stało się niezwykle trudne. Coraz mniej czasu pozostawało mu na spanie, gdyż generał prawie teraz nie sypiał. Budził się w połowie nocy i siedział w swoim namiocie przy • zapalonej lampie. \ Czang zawołał po imieniu i czekał tyle, ile zazwyczaj major I potrzebował do wyszykowania się. 226 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Adiutant sypiał tuż obok, w swoim nieogrzewanym namio- cie. Kwatermistrz nie pozwolił na zabranie drugiego grzejnika, ten wieczór jednak nie był chłodny, w porównaniu z poprzednimi nawet ciepły. Wciągnięcie bielizny i dotelepanie się do namiotu generała nie powinno zabrać zbyt wiele czasu. Czang czekał. Zwykle adiutant odpowiadał, potwierdza- jąc, że usłyszał wezwanie generała. Może nie zawołał dostatecz- nie głośno? Lecz noc była prawic bezwietrzna, a namioty stały tuż obok siebie. Czang stał bez ruchu wsłuchując się - cisza była niezmącona. A przecież wołał, jeszcze słyszał echo własnego gło- su. A może się mylił? Wstrzymał oddech. W obozie było tak ci- cho, słyszał miękkie, głuche odgłosy swego serca. Wtem przypo- mniał sobie światło, które go zaintrygowało. Zamiast raz jeszcze zawołać adiutanta, podniósł klapę zasłaniającą okno i przyglądał się bacznie wzgórzu i ciemnym zarysom opuszczonej chatki pu- stelnika. Światło przesunęło się. Kto mógł być tam w górze? Nim rozbili obozowisko, pytali wieśniaków o tę chatkę przy- cupniętą na skalistym wzniesieniu, około stu stóp nad obozem. Była to ponoć część starej pustelni, od jakichś dwudziestu lat pu- stej. Po śmierci starego pobożnego pustelnika, a nie było ani jed- nej osoby, która by wiedziała, jak długo tu mieszkał, wieśniacy po- zostawili chatkę otwartą, uważając ją za coś w rodzaju miejsca kultu. A jednak generał widział światło. Przygląda! się miękkiej, żółtej jasności latarni lub świecy widocznej przez poszarpane strzępy wojłoku w oknie. Patrzył, jak porusza się, jak gdyby ktoś nosił je tam i z powrotem; światło błyskało w szparach pomiędzy deskami. Czy to był ktoś z jego ludzi? Może odbywała się tam nielegal- na gra w karty? A może ktoś się tam schronił? Już miał znowu za- wołać swego adiutanta, kiedy zorientował się, że nie pamięta jego nazwiska. Stał z otwartymi ustami przygotowanymi do wymówie- nia słowa, które ostatnio wymawiał tysiąc razy, lecz ono zniknęło z jego pamięci. Dobrze, zawoła po prostu „majorze". Był pewien, że to tylko chwilowa utrata pamięci. Efekt stresu i przemęczenia. W końcu znał stopień tego żołnierza. Poza tym pamiętał twarze Powrót do Szangri-la 227 i nazwiska prawie wszystkich innych, liczbę ciężarówek pozosta- łych w konwoju i ostatnie odczyty na mapach. No cóż, to bardzo trudna wyprawa. Prawdziwa odyseja. Ale byli teraz blisko celu. Nawet bardzo blisko. Czul to. Wskazówki doskonale do siebie pasowały. Wkrótce zdoła wynagrodzić swoim ludziom wszystkie trudności, na które ich naraził. Chyba rozumie- li, że musiał utrzymać dyscyplinę? Wiedzieli chyba, że było to ko- nieczne? W każdym razie gotów był podzielić się z nimi zdobyczą. Mógłby tak to zorganizować, aby i oni ukryli jakoś swe bogactwo. Na pewno zasługiwali na to; zaufali mu. Mógłby im zapropono- wać najlepsze z wszystkich rzeczy, jakie znajdą. Oczywiście pierw- szej jakości. Czang przeszedł w kierunku wyjścia z namiotu. Na zewnątrz panowała zupełna cisza. Już miał unieść płótno i zawołać adiutan- ta, kiedy uświadomi! sobie, że słyszy - a może czuje, nie był pe- wien, jak to określić - tuż za sobą czyjś oddech. Obrócił się, chcąc zobaczyć tego kogoś. Nie miało znaczenia, że do namiotu nie mógł nikt wejść. Pustka, ale uczucie pozostało. Podszedł do tylnego okna i uniósł klapę. W chatce znowu błyskało światło. Wydawało się te- raz jaśniejsze, jak gdyby ktoś odkręcił mocniej - lampę naftową? Krążyło tak jak przedtem. Lecz nagle chatka okazała się większa, niż wydawało mu się do tej pory. Miała wyraźnie kilka pomieszczeń i więcej okien, niż zauważył za pierwszym razem. Zobaczył, że świa- tło znika z jednego okna, by potem zajaśnieć w następnym, jak gdy- by przechodząc między oknami mijało drzwi lub fragment ściany. Należało to sprawdzić, * * * Wiedział, że jest już bardzo blisko chatki, lecz z tego miejsca na ścieżce nie mógł jej dojrzeć, gdyż zasłaniała ją stroma ściana. Po- goda na Płaskowyżu Tybetańskim było nietypowa dla tej pory ro- ku - było bezwietrznie i ciepło. Stanął i spojrzał w dół: wygasają- ce ogniska rzucały jeszcze tyle światła, że mógł dostrzec zarysy cię- żarówek i postać samotnego żołnierza wychodzącego na pastwi- sko, aby sobie „ulżyć". Czang odwrócił się i kontynuował wspi- naczkę. 228 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Znalazł się na wzniesieniu. Snop światła z latarki przesunął się wzdłuż skał i zatrzymał na drzwiach starego ustronia pustel- nika. Jak na tak prostą konstrukcję było to nieoczekiwanie ozdobne wejście. Zbutwiałe nadproża i wsporniki zachowały wy- blakłe pozostałości kunsztownego rysunku, takiego jakie widy- wał w bogatych klasztorach. Ile z tego było efektem próżności rzemieślnika? Bez wątpienia też głupia wiara, że te pobożne wy- siłki mogły być uznane w niebie za zasługi, pomyślał Czang z po- gardą. Światło lampy znowu się przesunęło i miał wrażenie, że padało przez szpary dookoła framugi dokładnie naprzeciwko niego. - Halo, kto tam jest w środku? - Czang zapytał głośno, naj- pierw po chińsku, a następnie swoim łamanym tybetańskim. - Ha- lo. Jestem generał Czang z Armii Ludowo-Wyzwoleńczej Chiń- skiej Republiki Ludowej i Tybetańskiego Regionu Autonomicz- nego. W ciemności nocy słowa dźwięczały pusto i pompatycznie nawet dla jego własnych uszu. Pokręcił głową zakłopotany. Od- czekał dłuższy moment, krew pulsowała mu w skroniach. Nie by- ło odpowiedzi. Zaczął ustawiać światło latarki, kiedy nagle ktoś odpowie- dział - głos był stary, a mówił płynnie po chińsku. - Proszę wejść, generale Czangu z Armii Ludowo-Wyzwo- leńczej Chińskiej Republiki Ludowej i Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Ton głosu przestraszył Czanga. Był cichy i spokojny, jak gdy- by ten ktoś recytował. Stojący na zewnątrz Czang usiłował się opanować. Podniósł latarkę i zauważył, że światło zrobiło się ja- kieś ponure. Do diabła. Baterie były nowe. Poruszył je, światło na moment pojaśniało, po czym znowu przygasło do pomarańczowe- go, by za chwilę zgasnąć zupełnie. Raz jeszcze docisnął baterie, potem walnął je mocno wierzchem ręki. Nic. Teraz jedynym świa- tłem na świecie było światło lampy prześwitujące przez szpary między deskami. Z niechęcią cisnął latarkę w stronę zbocza i po- ciągnął drzwi. Światło w pomieszczeniu było inne, niż się spodziewał. Wy- glądało na to, że nie było pojedynczego źródła światła, nie było też lampy obnoszonej dookoła. Pokój po prostu był równomier- Powrót do Szangri-la 229 nie skąpany w świetle. Nic było ani jednego mniej oświetlonego lub zacienionego kąta, tak jak gdyby wszystko było zanurzone w fosforyzującej cieczy. Miejsce wyglądało prawie odświętnie. Ściany i sufity obwieszone wzorzystą materią, sznurami flag mo- dlitewnych i świętych t'angk. Z przodu pokoju, na niewysokim podwyższeniu ciągnącym się wzdłuż wschodniej ściany, wśród bezładnej sterty starych ko- ców i poduszek siedział brzydki, mały staruszek o wielkich uszach odziany w wyblakłe mnisie szaty. Jadł głośno i zdawał się nie zwracać uwagi na swego gościa. Spoglądał w górę znad swojego posiłku i pomlaskiwał, popijając z czarki coś bardzo gorącego. Czang widział unoszącą się parę. To na pewno ta wszechobecna, obrzydliwa tybetańska mikstura, herbata ze zjełczałym masłem. Czekał. Był dziwnie cierpliwy, prawie spokojny. Z pewnością ten mnich się odezwie, kiedy skończy. W pokoju było przyjemnie ciepło; Czang dostrzegł dwa ma- łe koksowniki pełne rozżarzonego węgla. Przy zachodniej ścianie stal ołtarzyk przykryty delikatnym szalem, na nim leżały jakieś in- strumenty muzyczne. Rozpoznał konchę, obój i kołatkę z czaszki, bardzo przypominającą jego kapalę z Potali. Na prawo od instru- mentów ustawione były srebrne, wytłaczane naczynia ofiarne dla jakiegoś bóstwa opiekuńczego, napełnione wodą, ziarnem i pra- żoną jęczmienną mąką, wyżej stała mała, pozłacana statuetka ja- kiegoś bóstwa. Figurka spoczywała na malutkiej półce, obok niej zobaczył wysoki na stopę złoty cz'6tcn wysadzany drogimi kamieniami. Rzędem stały nie zapalone świece. Za ołtarzem i półką z posąż- kiem wisiała misternie wykonana okrągła mandala. Na sąsiedniej ścianie było wejście zasłonięte materiałem, przez który prześwie- cało światło z następnego pokoju. Sypialnia? Może biblioteka lub pokój do medytacji? Miał uczucie, że dalej znajduje się więcej po- mieszczeń. Nagle uświadomił sobie, że obserwuje pomieszczenie jakoś zupełnie inaczej niż zazwyczaj, z pewnym dystansem i nie zwracając uwagi na drobiazgi. - Nie wydaje się panu, że ten pustelnik żył sobie tutaj nieźle? Odrobinę przestraszony Czang odwróci! się w stronę starca, który przesunął pustą czarkę w kierunku stojącego poniżej kok- sownika. 230 Eleanor Cooney, Daniel Altieri - To dobre miejsce na tych skałach. Wspanialsze, niż nieje- den mógłby sobie wyobrazić widząc tę skromną fasadę. Czy nie mam racji? - To jest... zaskakujące - zgodził się Czang. - Lecz nie tak wspaniałe jak to, czego pan szuka? - Mówiono mi, że ta chatka jest pusta. Starzec wzruszył ramionami. - A sprawiała wrażenie pustej? - Gdzie jest to poruszające się światło, które widziałem z ze- wnątrz? Starzec ponownie wzruszył ramionami. - Czy to ma jakieś znaczenie? Przecież pan mnie widzi, prawda? I ołtarz, i piękne chorągiewki, i malowane jedwabie? I ja widzę pana, generale. Zupełnie wyraźnie. I muszę dodać... - Lecz skąd przyszło to światło, stary mnichu? - Lecz dokąd idzie ten żołnierz, stary generale? - W oczach pustelnika pojawił się hardy błysk. - O czym mówisz mnichu? - zapytał Czang, przyjmując na- gle postawę defensywną. Starzec westchnął i pokręcił głową. - Ach, generale, generale, generale. Co za bałamut z pana. I to w tym mundurze! W porządku, w porządku. Pan i pana lu- dzie... macie po prostu zwidzenia! Tak. Tak. Obozowanie. Majów- ki. To wszystko bardzo wesołe. Czy dlatego właśnie nie pozwala pan im grać w karty, co? -Ja... - Chwileczkę! - przerwał starzec. - Coś słyszę! Podniósł ręce do uszu, jakby nasłuchiwał, potem udawał, że przekręca gałkę, wreszcie zaczął wydawać wysokie, skrzeczące dźwięki, jak nastrajane radio. Po chwili doskonale naśladował do- chodzący z oddali, poprzez liczne zakłócenia, głos: „Ludu Tybetu! Wszyscy wasi wrogowie zostaną pokonani! Wasz prawdziwy przy- wódca jest pośród was! Jest on przyszłym królem Szambhali...! - Fala zakłóceń zagłuszyła głos. Stary człowiek podkręcił wyimagi- nowaną gałkę radia. Wzruszył ramionami. - Zgubiłem - wyjaśnił i uśmiechnął się szeroko. Czang wytrzeszczył oczy w osłupieniu. Powrót do Szangri-la 231 - Wiem, czego pan szuka - powiedział starzec, grożąc Czan- gowi palcem, jak gdyby był on psotnym chłopcem. - Mam rację? Lecz te poszukiwania szkodzą panu, Chińczykowi. Muszę panu powiedzieć, że wygląda pan strasznie. - Czang nie miał nawet si- ły zaprzeczyć. - Lecz wielu ludzi szuka Szambhali, generale. Choć ona wcale nie jest ukryta! Oto cala prawda. Wiekowe świę- te księgi wskazują na magiczne miejsce: Stan umysłu? Realne miejsce? Miejsce, gdzie tylko oświeceni mogą dotrzeć? Miejsce, które jest ukryte, osiągalne tylko dzięki tajemniczym wskazów- kom, dolina głęboko ukryta między stromymi górami? Miejsce, które przed osobą godną tego otwiera się niczym schronienie, po czym znowu się ukrywa? Podobne do szczeliny w skale, która za- myka się sama. Tak, generale. Lecz twoja Szambhala nazywa się... Szangri-la. Przez moment słowo to wibrowało w powietrzu. Brzmiało swojsko. Lecz wszystko tutaj takie było, jak gdyby przechodził przez istną chmurę deja vu. Ta nazwa, on sam stojący tutaj, ten pustelnik, ta chwila, to wszystko. Znajome i zarazem dziwne. Czy ten stary mnich chciał powiedzieć, że on, generał, jest blisko celu? Jakie to było słowo, Szangri-la? To dziwnie brzmiące słowo kołatało mu w głowie i w końcu spoczęło na jego języku. Wyszeptał je ostrożnie, jak gdyby wpierw smakując. Potem wypo- wiedział je prawie szeptem: - Szangri-la... - Jak dziwnie to brzmiało. - Myślę, że powinien pan ją zobaczyć, nim pójdzie pan da- lej, generale Czang. Prawdopodobnie nie będzie pan tym za- chwycony. Tak. Czy kupił pan coś kiedykolwiek u marszanda tak w ciemno? Czang poczuł nagle zmęczenie. Przez dłuższą chwilę pocie- rał oczy, wreszcie nie zdołał zapanować nad powiekami - za- mknął je. Ale nie mógł ich już podnieść. Znał to uczucie. Czasa- mi wczesnym świtem, kiedy był w pułapce snu, także powieki cią- żyły mu jak kamienie. Kiedy wreszcie zdołał otworzyć oczy, nie znajdował się w chatce, lecz stał na trawiastym wzniesieniu, kilkaset stóp wyżej, na skraju doliny. Poczuł zapach skąpanego w słońcu powietrza, zapach dzikich kwiatów, żaru i rododendronów przypominają- 232 Eleanor Cooney, Daniel Altieri cych utracone na zawsze letnie wakacje z dzieciństwa. Na ramio- nach poczuł delikatne palce wietrzyku, pieszczącego włosy na je- go szyi. Odwrócił się w kierunku porosłego drzewami wzgórza i pa- trzył na gigantyczne białe szczyty nad nim. Małe stadko gazeli ze- skakiwało po zboczu, ich nogi dotykały jedynie powietrza. Za- trzymały się o sto jardów poniżej generała i niefrasobliwie zaczę- ły się paść tuż obok ścieżki; podnosiły co chwila głowy, ruszały żuchwami z boku na bok, nadstawiając od czasu do czasu uszu. Ich wielkie, czarne, wilgotne oczy spoglądały ponad bujną, zielo- ną doliną. Słyszał starczy głos mężczyzny, lecz nie mógł go zobaczyć. Było tak, jak gdyby mnich stał tuż za nim i mówił cicho, ponad je- go ramieniem, wprost do jego ucha. - Czy widzi pan te gazele, generale Czang, jak podchodzą do ścieżki i nie uciekają przed panem? Nikt tutaj na nie nie poluje. - Co to za ziemia? - Ta, której pan szuka, generale. Lecz niech mi będzie wolno pokazać panu więcej... - Gdzie jest to miejsce, jak mogłem... - Za mną, generale. Proszę mi pozwolić pokazać sobie więcej. Czang nie bardzo chciał iść dalej, lecz nie umiał się sprzeci- wić. Złapał się na tym, że raz po raz obraca się, wbrew swojej wo- li, twarzą ku górom. Albo on znalazł się niżej, albo ściany gór pod- niosły się; urwiste szczyty z postrzępionych skał i lodu i wysokie, sękate chmury oderwały się i unosiły się nad nim. Opadał w doli- nę! I Otaczały go wieczorne ciemności. Stracił panowanie nad so- bą i to mu się zdecydowanie nie spodobało... * * * Generał Czang stał na szerokich marmurowych schodach przed rzędem ogromnych, spiżowych odrzwi. Po drugiej stronie scho- dów dostrzegł wspaniałą marmurową rzeźbę z kutymi w żelazie ornamentami. Przedstawiała jelenia, lwa, żurawia i żółwia, smoki i demony - cała ikonografia chińska i tybetańska w pokojowej ko- egzystencji. Schody wznosiły się w stronę spiżowych drzwi trzema Powrót do Szangri-la 233 szerokimi, równymi kondygnacjami rozdzielonymi tarasowatymi podestami, z których każdy był miejscem wypoczynku, z balustra- dami, fontanną i sadzawkami wyłożonymi kafelkami. Powietrze było ciepłe i pachnące kwiatami, które w wielkiej obfitości rosły w ogrodach-trasach. Stał między ciągami schodów i spoglądał w dół. Było tak, jak gdyby w zaledwie kilka minut minęło trochę więcej niż godzina. Pierwsze gwiazdy były już widoczne na ciemnopurpurowym nie- bie. Kiedy się ściemniło, zauważył coś jeszcze: szczególną poświa- tę widoczną przez zieleń otaczającą podnóża olbrzymich scho- dów. Nie był pewien, na co patrzy, a chociaż było to śliczne, nie był też pewien, czy mu się podoba. Po kilku chwilach zapanowała nieprzenikniona ciemność i światło zdawało się jaśniejsze i bardziej wyraźne. Schody, fon- tanny i budynek, wszystko stało się nieważne. Był tylko świetlny wąwóz. W tym dziwnym świetle gałęzie drzew wyglądały jak pa- jęczyna, jak splątane ze sobą fantastyczne sylwetki. Nie chciał patrzeć, lecz nie mógł odwrócić wzroku. Czuł, że odrobinę krę- ci mu się w głowie. Jego oddech był szybszy. Łagodny wietrzyk chłodził mu wilgotną skórę, wywołując dreszcze, a głos dźwię- czący w jego uszach błagał: Patrz teraz! Popatrz na te drzewa! To jest Szangri-la! Dostrzegł budynki, lecz wydawało mu się, że nie są to budyn- ki mieszkalne. Były monolitami, solidnymi geometrycznymi for- mami, wyglądały jak las klejnotów - czworokątne, sześciokątne i cylindryczne wieże, skomponowane z jakiegoś prześwitującego materiału, w którym wewnątrz wyryto skomplikowane wzory, ni- czym ornamenty piaskowane na krysztale. Czuł, że to nie jest ta- kie zwykłe stanie w ciemności i wpatrywanie się przez okno w ku- szące światło płonącego w kominku ognia. Poczuł, że drży, że jest mu słabo i że jest całkowicie nieprzygotowany do zrozumienia te- go, co widzi. Jakby patrzył na jakąś pozaziemską cywilizację lub wprost w obojętne, złożone oczy olbrzymich owadów. Serce mu waliło, miał wrażenie, że słyszy dochodzący z wnętrza tych jarzą- cych się brył szum złowieszczej maszynerii. I nagle usłyszał dźwięk tysięcy wietrznych dzwonków... - Dosyć! - zawołał i przypadł do ziemi. Poprzez tkaninę ko- szuli poczuł na piersi suchą, kłującą trawę. - Dosyć! 234 Eleanor Cooney, Daniel Altieri j - A więc dosyć, generale Czang - powiedział glos starca. > Czang podniósł głowę i ujrzał, że leży na drewnianej podło- ! dze w chatce. Mnich się nie poruszył. Cały czas siedział wygodnie ; wśród swoich poduszek i koców i siorbał z czarki gorącą herbatę z masłem. Czang gotów był zburzyć ścianę, aby tylko wydostać się z cha- ; ty, tymczasem zdawało mu się, że niezmierzone przestworza nie- ba i płaskowyżu walą się na niewielką przestrzeń pustelni. Odwró- • cił się w stronę drzwi, ale przypomniał sobie, że ma przecież pi- stolet. Po omacku szukał wzdłuż biodra skórzanego futerału. Po- winienem zabić tego starego czarownika, pomyślał, ściskając ręką rękojeść. Wtedy mnich odezwał się znowu, a był to ten sam, po- chodzący znikąd głos, który usłyszał zaledwie przed kilkoma se- kundami w owej górskiej dolinie. - Wszystkie nasze czyny, generale, i wszystkie nasze myśli płyną jak woda, ich źródła pogrzebane są głęboko w tajemnicach przeszłości. Wszystko, co robimy i każde następstwo naszych czy- nów jest tym, co nasi mędrcy nazywają „skutkiem dawnych uczyn- ków". Przekraczając ciemne korytarze, nie wiesz, co znajdziesz, gdyż nie wiesz, gdzie będziesz. Uważaj; generale, kiedy się zbli- żysz do... Czang nie czekał, aż starzec skończy pleść swoje bzdury. Bo- że, jak bardzo chciał odrzeć tego starego sukinsyna z jego tajem- niczości, lecz jeszcze bardziej chciał się stąd wydostać. Szkoda mu było czasu na strzelanie do niego. * * * Tego, co się zdarzyło w ciągu kilku godzin tego ranka, Czang nie planował. To był po prostu wypadek. Bez przerwy analizował wie- czorne zdarzenia. Podchodził do każdej minuty poprzedniej nocy pod innym kątem, odtwarzając wszystko w pamięci. I za każdym razem nieuchronnie dochodził do takiego samego wniosku: dla dobra swojej misji - misji, która jak sam sobie powtarzał, miała być w ostatecznym rozrachunku pożyteczna nie tylko dla Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, ale także dla Chińskiej Republiki Ludo- wej, chociaż nie wierzył w to bardziej niż w istnienie dobroczyn- nego Boga. Byl jednak pewien, że zrobił to, co należało zrobić. Powrót do Szangri-la 235 Zważywszy na powagę sytuacji, wszystko mogło się skończyć otwartym buntem. Nie. Nie miał wyboru: śmierć majora musi być w jego rapor- cie przedstawiona jako przypadkowa, jako nieszczęśliwy wypa- dek, nic więcej. W rzeczywistości tak właśnie było. Jego wyjaśnie- nia powinny dotrzeć na miejsce we właściwym czasie. Nie było na- wet potrzeby szczegółowego opisywania wszystkiego. Po raz setny tego poranka rozpamiętywał wydarzenia, które miały miejsce za- ledwie kilka godzin temu. Po dziwacznym przeżyciu w chatce pustelnika - przeżyciu, które tłumaczył sobie jakimiś narkotycznymi zmianami w mózgu lub hipnotyczną sugestią, Czang, potykając się zszedł w dół zbo- cza i dotarł do obozu. Postanowił niezwłocznie zbudzić adiutanta tym razem jednak nie wołał, lecz poszedł bezpośrednio do jego namiotu. Jak na początek dnia major spał zdecydowanie za głęboko; pewnie wszystkiemu winna była niezwykle ciepła noc. Czang, po- trząsając biednym człowiekiem, poinformował go, że coś dziwne- go stało się na wzgórzu obok starej chatki, coś, co mogło mieć znaczenie dla ich misji. Ponieważ jednak prawdziwy cel tej misji był jak na razie tajemnicą dla każdego, wliczając w to adiutanta, rozkazał mu się tylko ubrać i towarzyszyć w wyjeździe. Major znał język tybetański dużo lepiej niż generał, a Czang chciał porozmawiać z rolnikiem imieniem Condup, który prosto- dusznie i uprzejmie zaoferował im swoje usługi, kiedy konwój przybył tutaj poprzedniego dnia. To Condup powiedział im o opuszczonej chatce i pustelniku żyjącym tak bardzo długo. Zna- leźli jego chatę i zbudzili go - a raczej zrobił to jego pies, który po- stawił na nogi całą wieś. I chociaż wyciągnęli go z łóżka bladym świtem, Condup, roz- poznawszy chińskich oficerów był radosny i chętny do współpra- cy. Generał nie wspomniał ani słowem o swych przeżyciach na wzgórzu. Rzucił tylko, że on, Condup, zostaje czasowo powołany do służby w wojsku chińskim. Major uspokoił chłopa, że za kilka godzin będzie mógł wrócić do swej rodziny i zwierząt. Kiedy wspinali się po wzgórzu do chatki, pustej od piętnastu lub dwudziestu lat, jak ciągle zapewniał Condup, była może trze- cia, czwarta rano. Generał milczał. Nawet adiutantowi nie wyją- 236 Eleanor Cooney, Daniel Altieri wil celu tej wczesnej wyprawy. Adiutant nie potrafił ukryć obaw; wieśniak trajkotal niewinnie, ale major ogranicza! się tylko do tłu- maczenia jego słów generałowi. Dopiero kiedy byli już prawic przy chatce pustelnika, generał opowiedział im o świetle, które dostrzegł udając się na spoczynek. Wyjaśnił, że poszedł zbadać sprawę i był zaskoczony, kiedy się okazało, że chata nie tylko jest zamieszkana, lecz na dodatek do- brze i z przepychem wyposażona. Nie wspomniał o osobliwym do- świadczeniu, kiedy to znalazł się w dziwnej dolinie. No cóż, byłoby to dosyć kłopotliwe wyznanie, myślał jednak, że powracając w to- warzystwie dwóch osób był mniej narażony na sztuczki tego staru- cha, na hipnozę czy projekcje halucynacyjne, czy co to tam było. Kiedy dotarli na miejsce, w chatce było ciemno. Generał szepnął do towarzyszących mu mężczyzn, że pustelnik jest starym chytrusem, żeby więc uważali i mieli na niego oko. Położył rękę na drzwiach i nie napotykając żadnego oporu pchnął je do środ- ka w całkowitą czerń. Powietrze wewnątrz było wysuszone i pach- niało opuszczeniem, starością i kurzem. Jak grób, pomyślał i włą- czył latarkę. Cienki promień światła odsłonił spróchniałe belki i zawalo- ną błotem podłogę. Nie było jasno oświetlonych komnat, nie by- ło kolorowych flag ani fangk, ani ołtarza, ani poduszek. Niczego. A przede wszystkim nie było starego człowieka. I było jasne, że przez długie lata z wyjątkiem ptaków i gryzoni nikt nie postawił tutaj nogi. Czang poczuł, jak coraz bardziej jeżą mu się włosy na głowie, a wzdłuż kręgosłupa płynie strumień chłodu. Adiutant i wieśniak nie odezwali się, jak gdyby to było dokładnie to, czego się spodziewali. Ich spokój rozwścieczył go. Nie uwierzyli w ani jedno jego słowo. Stali przez chwilę patrząc na stertę śmieci i na skały wznoszą- ce się powyżej, a widoczne przez otwory między deskami w tylnej ścianie chaty. Ich jawne spiskowanie dotarło do niego nagle, jak wbicie kolca. Czy teraz wszyscy już będą za plecami szeptać o je- go zwariowanej, tajemniczej obsesji? Sytuacja zaczynała być nie- bezpieczna. Jego ludzie byli już prawie na krawędzi buntu. Teraz rozniesie się, że generał miewa omamy. Pozostało mu tylko jedno wyjście. To będzie dobre zakończenie. Wyciągnął z pudełka pa- pierosa potem, poklepując i potrząsając kieszenie, jakby szukał Powrót do Szangri-la 237 zapalniczki, jednym płynnym i zdecydowanym ruchem wyciągnął z kabury pistolet, wycelował i zastrzelił biednego tybetańskiego rolnika oraz oddanego majora, zanim którykolwiek się spostrzegł. * * * Wiedział, dokąd zmierzają. Miało to głęboki sens. Wszystko było w porządku. Ostatnia wskazówka zaprowadziła ich na północny zachód od Lhasy, w poprzek Płaskowyżu Tybetańskiego, w stronę K'unlunu i Szlaku Jedwabnego. Sto razy przeprowadził swoje ob- liczenia, zanim uznał, że wszystko jest w porządku. Zobaczył, do- kąd go prowadzą, i zatryumfował. Legenda i rzeczywistość stawa- ły się jednym. Tego ranka, z nową determinacją, przepakował bagażnik swojego osobistego transportera. Zwinął notatki, dokumenty i swoje drogocenne szyfry, wszystko owinął w solidny filc i we- pchnął głęboko, za metalową konstrukcję siedzenia. Nie spał ani minuty, lecz o wszystkim, co się zdarzyło na wzgórzu zeszłej nocy, już zapomniał. Wypadek godny pożałowania, lecz nieunikniony. Niespodziewanie poczuł się ożywiony i tak bezgranicznie spokoj- ny, jak gdyby niósł cały świat w swoich ramionach. Wydobył kapalę z Potali, rozwinął ochronną warstwę grube- go filcu, ponownie ją zawinął i wpakował do swojego worka ma- rynarskiego, potem wszystko wsunął tam, gdzie schował już doku- menty. Był gotów. Tym nielicznym, którym musiał udzielić wyjaśnień, przedsta- wił prostą historię: minionej nocy major idący wraz z nim celem przeprowadzenia badania chatki, co było konieczne ze względów bezpieczeństwa, spotka! tam swoją śmierć. Biedak potknął się na wąskiej ścieżce o jakiś kamień i runął w wąwóz po drugiej stronie wzgórza. Jego ciała nie można było wydobyć. Co do rolnika, żad- ne wyjaśnienia nie były potrzebne. W tym stanie rzeczy śmierć jednego więcej Tybetańczyka nie wymagała żadnych wyjaśnień. Strzelałem w powietrze, szepnął do siebie Czang, układając wyjaśnienie, lecz żadna pomoc nie przyszła, gdyż dziki i nagły wiatr, uderzył w obóz i nikt nie mógł słyszeć wystrzałów. Poszli- śmy samotnie, nie informując nikogo, dokąd idziemy. Błąd, nad którym ubolewam. 238 Eleanor Cooney, Daniel Altieri * * * Karawana ciężarówek i żołnierzy znowu wyruszała. Generał usadowił się głęboko między połamanymi sprężynami fotela w swoim transporterze i nie poświęcił ani jednej myśli pustemu miejscu obok niego. Mieli jeszcze do przejechania jakieś czterdzieści lub pięć- dziesiąt kilometrów wzdłuż trawiastego szlaku u podnóża Gór K'unlun, wznoszących się przed nimi jak szara ściana. Każda cy- fra, każdy azymut, każda notatka wskazywały na wąską górską ścieżkę, która zaczynała się w siodle niskich pagórków przed ni- mi. Potwierdzały to mapy konturowe. Lecz dalej nie były zbyt do- kładne. Te kaniony i góry nie były precyzyjnie naniesione. Czang już miał wyciągać inną mapę z kieszeni, aby zweryfi- kować ich kierunek z kompasem, kiedy gdzieś od tyłu usłyszał dźwięk klaksonu i zobaczył błyskające przednie światła następne- go transportera. Na komendę generała kierowca zahamował gwałtownie. Podskoczyli na wyboistej powierzchni szlaku i patrzy- li w tamtym kierunku. Teraz wszystkie ciężarówki zatrzymały się długim rzędem. I nie było słychać nic więcej, tylko dźwięk silni- ków pracujących na wolnych obrotach. - Co się tam stało, żołnierzu? - zawołał generał do kierow- cy, kiedy ten zeskoczył z transportera. Z tyłu konwoju słychać by- ło nawoływania. Rozgardiasz dochodził gdzieś spoza transporte- ra z bronią. - Panie generale, jedna z cystern pełnych paliwa złamała oś. - Zostawcie ją - powiedział Czang lakonicznie. Ich cel nie mógł być daleko. Poza tym mapa mówiła, że przed nimi leży wiel- ki kanion. Musieli zostawić tę ciężarówkę i bardzo szybko wyru- szyć w dalszą drogę. - Dopełnijcie zbiorniki w konwoju i sprawdź- cie, czy druga cysterna jest zdolna do jazdy. - Czang wyjrzał przez okienko na sznur pojazdów. Już miał chować głowę do środka, kiedy kierowca zawołał: - Panie generale, musimy to zrobić bardzo szybko. Benzyna się wylała. -Co? - Panie generale, pękająca oś przedziurawiła zbiornik. Pró- bowali go zatkać, jednak... Panie generale? - Mężczyzna był za- Powrót do Szangri-la 239 skoczony wyrazem twarzy Czanga; malowały się na niej przeraże- nie i żal. W jednej chwili generał zobaczył wszystko jak na dłoni. Jak poprzedniego wieczora w chacie pustelnika, widział i słyszał wszystko. Po pierwsze, ogłuszający huk eksplozji, potem okropne wycia żołnierzy, którzy stali za blisko w chwili, kiedy konwój tonął w powodzi płomieni i potwornego żaru. - Panie generale? Czang obrzucił go spojrzeniem. Po chwili obraz upiornej wi- zji zaczął się rozpływać jakby wykoślawiony przez faliste szkło, po- tem zniknął zupełnie. Nic się nie stało. Konwój był cały. Czang wyskoczył z samochodu. - Niech wszyscy odejdą od cysterny. Natychmiast! Wszyscy! Wszystko tak daleko, jak to jest możliwe. Ruszać się! Kierowca ciągle patrzył na niego, jakby czekał na rozkaz. Niewypowiedziane słowa cisnęły się na jego usta. Było dokładnie tak jak wtedy w chatce, gdy unosił głowę znad podłogi. Chwycił za klamkę drzwi. - Panie generale? - Kierowca ciężarówki próbował raz jesz- cze przełamać kłopotliwe milczenie dowódcy. Wtedy, jak gdyby czas się zająknął, ze wszystkich stron po- wietrzem wstrząsnęła potężna eksplozja. Odbijała się echem na trawiastej płaszczyźnie. Wrzaski rozrywały mu uszy. Stało się tak, jak to widział przed chwilą. I zanim krzyki ucichły, zobaczył wy- raźną wizję siebie samego posuwającego się przez góry z połową tylko konwoju, ściągającego paliwo z pozostałych ciężarówek i zo- stawiającego rannych, grzebiącego zabitych i czekającego długie dni na przybycie pomocy. Mógł myśleć tylko o Szambhali i o tym, jakie imię otrzymała w jego śnie. -11- pekin, wczesną wiosną 1967 roku Pociąg gwałtownie zahamował, rzucając podpułkownika Huang Ho-sze wprost na Siostrę. Upadli na podłogę i przez jakiś czas le- żeli zgodnie, dalecy kuzyni, powaleni w plątaninie rąk i nóg w za- śmieconym przejściu pekińskiego wagonu. Nagły syk pary wydoby- wającej się z wielkiej, czarnej lokomotywy był jak otaczający ich szczelnie zduszony oddech potwora. Ma Li usiłowała się podnieść, odpychając ciężkie ramię leżące w poprzek jej klatki piersiowej. - Wybacz, kuzyneczko - szepnął podpułkownik; kiedy na ze- wnątrz dały się słyszeć rozzłoszczone głosy, przycisnął ją mocno do podłogi. - Bądź cicho. Jeśli ci życie miłe, nie odzywaj się. Podpułkownik przechyli! się i pochwyciwszy ramię generała ściągnął go na podłogę. Gwizdy i krzyki na zewnątrz stawały się coraz głośniejsze. Młodzież z kadry Czerwonej Gwardii groma- dziła się przy akompaniamencie płynącej z głośników muzyki akordeonowej i świecąc jaskrawoczerwonymi opaskami na ramio- nach zaczynała obławę na ludzi. Generał Czang przykucnął na brudnej podłodze wagonu, kil- ka stóp od swej córki. Jak autystyczne dziecko, zamknięte w swo- im własnym świecie był całkowicie obojętny wobec tego, co się działo na zewnątrz. Wyglądało na to, że nawet nie zauważył nie- grzecznego szarpnięcia i ściągnięcia na podłogę przez podpuł- kownika. W tamtych dniach, żeby zwrócić jakoś jego uwagę, nale- żało potrząsnąć nim za ramiona i głośno mówić do jego jedynego sprawnego ucha. Od powrotu przed kilkoma miesiącami z Tybetu przebywał w szpitalu w mieście na wschód od Pekinu. W końcu lekarze orze- Powrót do Szangri-la 241 kii, że można go już wypisać, że uspokoił się już na tyle, aby Sio- stra mogła zabrać go do domu. Z pomocą kuzyna, podpułkowni- ka, Ma Li wybrała odległą wieś w dalekiej zachodniej prowincji; mieli zamieszkać tam, najdalej jak to było możliwe od centrum rządowego, od presji ideologii. A ponadto blisko granicy z Tybe- tem. Był to maleńki prezent dla niej samej. Przyrzekła opiekować się ojcem przez resztę jego życia. A ponieważ według lekarzy fi- zycznie był w doskonałym stanic, wiedziała, że nim do końca wy- pełni swój obowiązek, może być już mocno starszą panią. Kiedy więc przyszedł czas, że musiała opuścić Tybet, nie chciała zamiesz- kać zbyt daleko. Wsiadając poprzedniego dnia do pociągu, powie- działa sobie, że jest to pierwszy etap jej powrotu do Szangfi-la. Przez większość drogi generał siedział gapiąc się w okno, chociaż wydawało się mało prawdopodobne, aby cokolwiek na ze- wnątrz dostrzegał. Czasem mówił coś do siebie łagodnym głosem: przytaczał argumenty, wydawał rozkazy swoim ludziom, ostrze- gał, upominał, zachęcał... czasem płakał i protestował wysokim, słabym i przyduszonym głosem, jak gdyby odgrzebywał swoje naj- gorsze żale i uwalniał się od nich. Chwilami słuchała, lecz czuła potrzebę całkowitego zamknięcia się przed jakimkolwiek drama- tem, jaki mógł się rozgrywać w zakamarkach jego umysłu. Poprzedniej nocy, około stu kilometrów od Pekinu, drzema- ła siedząc obok ojca, gdy nagle zbudził się, spojrzał na nieprzenik- nioną czerń za oknem pociągu i zaczął mówić coś głosem zbliżo- nym do szeptu. Nie zwracała na niego większej uwagi, aż jedno wymówione przez niego słowo sprawiło, że całkowicie się rozbu- dziła. Kiedy już otworzyła oczy, nie była do końca pewna, czy mo- że śniła, czy też ojciec rzeczywiście je wymówił. Długo potem nie mogła znowu zasnąć: Szangri-la. Wydawało jej się, że powiedział Szangri-la. Podpułkownik Huang był jednym z niewielu krewnych służą- cych w wojsku, któremu ona i jej Ojciec mogli ciągle jeszcze ufać bez zastrzeżeń. Huang, daleki kuzyn, został osierocony w czasie okupacji japońskiej, kiedy jego rodzina próbowała uciekać z Szanghaju. Jako młody chłopiec pozostawał pod opieką starej ciotki, a oni od czasu do czasu także mu pomagali. Obecnie, dzięki wojskowej poczcie pantoflowej, podpułkow- nik, kiedy tylko dowiedział się o powrocie generała z Tybetu, roz- 242 Eleanor Cooney, Daniel Altieri począł poszukiwania i niespodziewanie odnalazł ich w szpitalu. Będzie wam potrzebna eskorta, kiedy będziecie stąd odjeżdżali, powiedział. Nastroje polityczne nic są zbyt dobre. Pojadę razem z wami. A dowiedziawszy się, że będą musieli przejeżdżać przez Pekin, skontaktował się z przyjacielem pracującym w policji i uzy- skał obietnicę pomocy w przypadku zagrożenia. W ten sposób podpułkownik chciał się odwdzięczyć za okazane mu kiedyś serce. Pierwszy uderzył kamień; trzasnął w okno jakiś metr ponad ich głowami. Czy był wymierzony w nich? Potem zaczęła się sal- wa z jajek, ciskanych z całych sił w grubą szybę okna. Szyba pokry- ła się żółtą mazią, a potem czymś czerwonym. Krwią. Świńską krwią najprawdopodobniej; Rewolucja Kulturalna uznała ją za uniwersalny symbol burżuazyjnych pasożytów. Kiedy zaprzestano obrzucania, Huang puścił Ma Li nakazu- jąc jej jednak milczenie. Uniósł się na kolana, wysuwając głowę tyle tylko, aby zobaczyć tłum zgromadzony dookoła na peronach i torach. - Piękne powitanie. Wróciliście do świata chaosu. Siostra próbowała podnieść głowę, aby coś zobaczyć, lecz Huang pchnął ją z powrotem w dół. - Trzymaj głowę nisko. I uspokój ojca, inaczej powystrzelają nas wszystkich. Nic nie widzieli, słyszeli tylko tupot nóg ludzi opuszczających wagon. Szarpnęło. Sycząc i pojękując, ruszyli do przodu. Chmury pary otuliły wagon, jechali aż do następnego gwałtownego hamo- wania, jakby nie mogli rozstać się z peronem. Przejechali niewie- le więcej niż siedemdziesiąt pięć stóp. I tak posuwali się mijając kolejne przeszkody na drodze. Tuż przed wielką czarną lokomo- tywą banda młodocianych czerwonogwardzistów pędziła grupę starych mężczyzn i kobiet. Szli potykając się, na szyjach mieli za- wieszone plakaty z wykazami swoich „zbrodni", a na głowach „ośle czapki". Grupka policjantów w białych marynarkach utorowała sobie drogę przez tłum i wepchnęła się do pociągu. Pięciu oficerów ha- łaśliwie wchodziło do pustego wagonu. Jeden z nich dostrzegł Huanga leżącego wraz z Siostrą i generałem w przejściu przedzia- łu. Szybko odwrócił wzrok, a potem odesłał pozostałych policjan- tów do sprawdzenia wagonów z przodu pociągu. Powrót do Szangri-la 243 Podpułkownik Huang rozpoznał swojego przyjaciela. Tam- ten miał przygotowany plan: nie powinni samotnie przedzierać się przez Pekin ogarnięty anarchią. - Ho-Szc... Podpułkowniku Huang Ho-Sze. Jak to dobrze, że widzę pana żywego. Przynajmniej na razie. Teraz już nic nie jest pewne - wyszeptał. - Lecz nie mamy za wiele czasu. Oni szukają generała. Słyszeli, że jedzie tym pociągiem. Powiedziałem, że się mylą, że przejechał kilka dni wcześniej inną trasą. Cale szczęście, że nie mają żadnej jego fotografii. Mamy tutaj coś nowego - pla- katy z publicznymi potępieniami, porozlcpianymi po całym mieś- cie, a nazwisko generała jest wysoko na tej liście. - Coś takiego! - krzyknęła Siostra. - Ale dlaczego? - To polecenie odgórne - wyszeptał policjant. - Mówi się, że nie zrobi! czegoś, co obiecał Przewodniczącemu. To wystarczy, by uznano go za zdrajcę. Wroga państwa. Nazwano go faszystą ze starczymi odchyleniami. Sprawy wyglądają niedobrze. Niedobrze. Zeszłej nocy tłum Czerwonej Gwardii szturmował Czungnanhaj- ską Bramę Magicznego Światła. Zajęli Stary Pałac Kwatery Głów- nej, szukając „skorumpowanego starego kierownictwa". To jest najmodniejsze teraz hasło i boję się, że pani ojciec został zaliczo- ny do tej kategorii. Przewodniczący i jego następca Lin Piao ucie- kli do swej luksusowej kryjówki w Huangczou, kiedy przybyła ta ich Czerwona Gwardia, ludzie od brudnej roboty. A teraz muszę iść. Rozmawiałem z wami trochę za długo. Na razie nie podnoście się z podłogi. Wyprostował się i ruszył, aby dołączyć do kolegów, nim zdą- żą coś zauważyć. Huang posunął się nieco do przodu, tak że jego oczy znala- zły się na wysokości okna. Jego przyjaciel miał rację. Plakaty były wszędzie. Furkoczące na wietrze podawały do publicznej wiado- mości nazwiska nowych wrogów; spod świeżych arkuszy widać by- ło strzępy starych plakatów. Położył się z powrotem. - Musimy po prostu zostać na podłodze dopóki, pociąg nie minie miasta. My także musimy być bardzo ostrożni. Fakt, że je- steśmy z generałem oznacza, że pomagamy wrogom państwa. Wiedziała, że to prawda. Wielka, potężna czystka wisiała w powietrzu. Starzy przywódcy, ich żony i dzieci, zostali zdani na laskę Czerwonej Gwardii, pod „przewodnictwem" żony Mao, je- 244 Eleanor Cooney, Daniel Altieri go szefa od propagandy i tajnej policji, K'ang-Szenga i jego sekre- tarza Cz'en Po-ta. Przykucnęła na brudnej podłodze, serce jej wa- liło jak młot. Przed oczami miała ślady stóp i rozdeptanych niedo- pałków papierosów. Czy rzeczywiście niedawno jeszcze stała w Dolinie Błękitnego Księżyca i oddychała pachnącym powie- trzem? Znowu szarpnęło. Przyjaciel Huanga musiał powiedzieć coś, co trafiło do przekonania tłumowi. Ruszyli i tym razem pociąg nie zatrzymał się. Uspokoili się dopiero wtedy, kiedy pociąg nabrał szybkości. Upewniwszy się, że tłum i plakaty zostawili daleko z tylu, usiedli. Huang westchnął. - Opowiedz wreszcie, co mu się tam właściwie przydarzyło? Nigdy mi tego nie powiedziałaś. Co mieli na myśli, mówiąc, że on czegoś nie zrobił? Jedyne co słyszałem, to że znaleziono go błąkającego się w jakimś zakazanym pustkowiu z kilkoma tylko nieuzbrojonymi żołnierzami, że mówili bez ładu i składu. Że nie umieli powiedzieć nic konkretnego, że bez przerwy płakali. Nikt nie potrafił nic więcej powiedzieć. - Pokręcił głową, patrząc w jej beznamiętną twarz. - Co się stało? Opowiedz mi. Cokol- wiek. Nim odwróciła się do kuzyna, przez chwilę przyglądała się twarzy ojca. - Nie mam pojęcia. Absolutnie nie mam pojęcia. Czy my- ślisz, że mi coś powiedział? Mogę cię zapewnić, że nie. Potem odwróciła się i popatrzyła przez okno na płaskie, sza- re peryferie miasta, przez które pędzili. Tego samego dnia w huangczou - Ach tak. A więc nikt nic nie wie. - Głos Cz'en Po-ty był nerwo- wy i wysoki, nabrzmiały złością i podejrzliwością. K'ang-Szeng od- wrócił się w stronę okna, ukrywając wypieki wściekłości. - Powie- działeś mi, że nikt nic nie wie - kontynuował Cz'en Po-ta. - Ocze- kujesz, że w to uwierzę? Co? - Nie troszczę się o to, w co wierzysz, ministrze Cz'en Po-ta - powiedział K'ang-Szeng i odwrócił się. - Prawdopodobnie jest tak Powrót do Szangri-la 245 dlatego, że Przewodniczący znów miał trudności z wypróżnieniem. To czyni go drażliwym i trudnym. - Te słowa mogą kosztować cię życie. A już ci przypięto ety- kietkę kontrrewolucjonisty, jak zresztą wszystkim członkom two- jej rodziny - drwi! Cz'cn Po-ta. - Przeżywamy kryzys władzy. Kry- zys władzy - powtórzył. - To nie ma już większego znaczenia, co ktoś powie, prawda, panie Cz'en Po-ta? W tej naszej Wielkiej Proletariackiej Rewolu- cji Kulturalnej wszystko może być uznane za zdradę. My, którzy poruszyliśmy to gniazdo os, sami możemy teraz paść ofiarą ich żą- deł. Ciebie dotyczy to także. - Nie zmieniajmy tematu. Co z tą Szambhalą Przewodniczą- cego? A może ja się mylę, traktując to jako jeden z objawów jego narkomanii? Czy to nie sprawa opium? Morfinowe białe myszki przed jego oczami? Co? To byłoby wygodnie. A może jest w tym coś jeszcze? Coś, o czym wiesz i co ukrywasz? - To głupi, stary idiota, Cz'en Po-ta. Szambhalą to ostatnia kropla, która... to już za wiele. - K'ang-Szeng prychnął i zamiótł rę- koma. - On ze swą maniacką żonką, Czerwoną Gwardią i nami pcha ten kraj prosto w przepaść. Och tak, pomagamy mu. Nie uda- wajmy, że tak nie jest. Ty i ja. I kiedy nasza Czerwona Gwardia wy- pędza swoich starych przywódców z ich domów i okłada ich kijami, sukcesor Lin Piao znajduje się w stanie delirium. Lin Piao z pewno- ścią widuje białe myszki: odgłosy z ulic stają się zbyt ostre dla jego uszu, światło dzienne zbyt jasne dla jego oczu. Razem z Przewod- niczącym siedzą na jego wyściełanej toalecie i szukają, jak ludzie opętani obsesją, źródła żywej wody. To wszystko, a ty jesteś łatwo- wierny zupełnie jak oni, jeśli myślisz, że jest w tym coś więcej. K'ang-Sheng mówił z naciskiem, pochylając się do przodu. Jego twarz znalazła się tak blisko, że suchy, kwaśny oddech roz- wiewał włosy na brodzie Cz'en Po-ty. - Umierający Przewodniczący potrzebuje młodości, a jego następca pragnie mocy odnowienia. Pomyśl o tym, panie Cz'en Po-ta. Wyobraź to sobie. Szambhalą. - Wypluł to słowo z obrzy- dzeniem. - Czy jest coś bardziej patetycznego? Oni nie mogą so- bie pozwolić na wypuszczenie z rąk sterów władzy. Pożądają jakie- goś głupiego pojęcia nieśmiertelności. Magiczny świat, raj odno- wy - coś, co bez wątpienia widzieli w śnie hipnotycznym. - Przypa- 246 Eleanor Cooney, Daniel Altieri trywał się Cz'en Po-cic, potem przybliżył się i powąchał powietrze w okolicy jego ust. - A pan, panie sekretarzu. Co to ja wyczuwam? Czy pan przypadkiem nie zaczyna śmierdzieć, jak ci skwaśnieli sta- rzy ludzie? Czy interesuje to pana z powodu próżności? Czy pan także już pogrążył się w tym szaleństwie? - Bzdura! Co za nonsens. Moje zainteresowanie jest czysto taktyczne. A tak przy okazji, ja ci ciągle nie wierzę, K'ang-Szeng. Co zrobiliście z tymi milionami, które pan i pana żonka zgarnęli- ście za zagrabione dzieła sztuki i skarby? To nie ja jestem tym, który mógłby mieć powód do zatajenia prawdy o ukrytej krainie. Wyobraź sobie ten skarb. To mityczne piękno. Mityczne bogac- two. Czego ty dowiedziałeś się o tej Szambhali? Czego ty dowie- działeś się o tych ściśle tajnych poszukiwaniach, mógłbyś mi teraz o tym opowiedzieć? - Cz'en Po-ta przymrużył oczy. - Możesz okłamywać innych, lecz nie mnie. Wiem, że coś ukrywasz. Co się stało z generałem. Z tym Czangicm, tym generałem odpowie- dzialnym za okupację? No? Istnieją raporty, że powrócił, sam, le- dwie kojarzący. Lecz skąd? - Nie był sam. Było z nim kilku żołnierzy - powiedział K'ang- -Szeng i lekceważąco machnął ręką. Cz'cn Po-ta pomyślał, że wie- le wysiłku muszą kosztować go te kłamstwa. To co mówił, było bardzo nieprzekonujące. - Oni nie paradowali po ulicach. Byli zbyt ogłupiali i żałośni. Nie było ukrytej krainy, nie było bogactw. Mówi się, że pochwycono ich na dalekim północnym zachodzie i brutalnie torturowano w czasie powstania K'ampów. Uwolniono tylko kilku, z których żaden nie potrafi powiedzieć nic więcej. To wszystko, co wiadomo, panie ministrze - zapewnił K'ang-Szeng i odwrócił się. Cz'en Po-ta złapał K'ang-Szenga za ramiona i brutalnie ob- rócił twarzą do siebie. - Łgarz. - Przybliżył się do K'ang-Szenga i dyszał nad nim w taki sam sposób, jak tamten robił to nad nim kilka minut wcze- śniej. - Dlaczego nie mogę ci uwierzyć? Pewnie dlatego, że wkła- dałeś zbyt dużo wysiłku, aby to, co mówiłeś, brzmiało szczerze. K'ang-Szeng szarpnął się z oburzeniem. - Sam jesteś łgarzem, Cz'en Po-ta. Ty sfabrykowałeś to wszystko. Wykorzystujesz ploteczki z magla do rozgrywek poli- tycznych. Powrót do Szangri-la 247 Cz'en Po-ta prychnąl. - Wiem, ile godzin spędziliście razem, potajemnie ty, Prze- wodniczący i Lin Piao. Wiem, że wasz generał Czang nie pojawił się w Pekinie. Nie było ani jego, ani jego córki, ani tego podpuł- kownika. Nie było go w pociągu, gdyż został przekazany tutaj to- bie i Mao. Tak? Gdzie go ukrywacie? - Jesteś głupcem, Cz'en Po-ta. Stajesz się tak głupi jak oni. Oszukujesz. Zbyt długo żyłeś wierząc we własne kłamstwa. Nie ma żadnej tajemniczej krainy. Nie ma Szambhali. Nie było poszu- kiwań. I nie ma tutaj generała Czanga. - Kłamiesz, jest tutaj - powiedział Cz'en Po-ta, kłując powie- trze palcem. - A co więcej, przywiózł ci potajemne mapy. - Cz'en Po-ta opuścił palec i wbił podobne do jaszczurczego, chłodne spojrzenie w szefa tajnej policji Mao. K'ang-Szeng odwrócił wzrok. - Ty jesteś łgarzem, Cz'en Po-ta. - Nie, Kang-Szeng, ty nim jesteś. Prowincja Junnan, w raku. 2007 Mój ojciec umarł wczoraj, szybko, spokojnie i bez cierpień. W końcu znalazł się jeszcze ktoś oprócz córki, kto chciał go słuchać; ktoś, kto przebył długą drogę tylko po to, aby wysłuchać jego opowiadania. Ktoś o otwartym umyśle, ktoś kto nie osądza i nie wyszydza. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam całą tę histo- rię od początku do końca. Do tej pory musiałam składać ją z frag- mentów. Zatem kiedy mówił do tego młodego mężczyzny, w rze- czywistości mówił do mnie. I nagle poczułam się tak, jak gdybym znowu była dzieckiem słuchającym jednej z tych opowieści o starożytnych chińskich bo- jownikach i o cudownych poszukiwaniach. Tym jednak razem nie była to opowieść dla małych dzieci. Śmierć mego ojca, kiedy już nadeszła, była łagodna. Przypo- minałam sobie legendarnych wojowników z jego opowieści, któ- rzy torowali sobie drogę przez podziemne światy krwiożerczych królów i okropnych demonów, aby w końcu złożyć swoje miecze. Czasem natura okazuje nam swoje miłosierdzie. 248 Eleanor Cooncy, Daniel Altieri * * * Młody uczony pozostawił mi przenośny magnetofon na baterie słoneczne i kopię taśmy. Przesłuchałam ją ponownie, pragnąc raz jeszcze usłyszeć opowieść o podróży mego ojca do ukrytej krainy. Odszedł, lecz jego czysty i silny głos napełniał mój pokoik. * * * - Wiedziałem, że wybuch ciężarówki był przeszkodą postawioną na mojej drodze przez bogów. I kiedy przeszedłem przez piekło, byłem jak gliniane naczynie wypalane w piecu - utwardzony i za- hartowany. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Narastające trud- ności odbierałem jako znak, że jestem już omal na miejscu. Zna- łem mityczne opowieści o poszukiwaczach, którzy doświadczali pokutnych cierpień, zanim weszli do raju. Wiedziałem o próbach sprawdzających ich inteligencję, zawiłych i morderczych zagad- kach, spotkaniach z dzikimi bestiami, które stały przed bramami niebios. To wszystko właśnie mi się przydarzyło. Byłem dwakroć bardziej zdeterminowany niż na początku i chociaż ludzie byli na granicy buntu, ja stale trzymałem bicz nad ich grzbietami. Mówi- łem im: niektórzy z was nie mają innego wyboru, jak pozostać tu- taj, reszta musi iść ze mną. Pierwsze co zrobiłem, to pozbyłem się nadmiaru bagażu. Ograniczyłem naszą powolną karawanę do trzech pojazdów, mo- jego, ostatniej ciężarówki cysterny i pojedynczego transportera. Resztę porzuciłem. Wybrana garstka moich najlepszych żołnierzy jechała na transporterze. Co się tyczy uzbrojenia, to oprócz tego, co mieli moi żołnierze, zostawiłem wszystko z wyjątkiem jednego ciężkiego karabinu maszynowego i wyrzutni rakietowej. Z innego transportera zabraliśmy ogumienie i części, które mogły nam się przydać później. Poruszaliśmy się ochoczo i sprawnie. Ostatecz- nie eksplozja okazała się dobrodziejstwem, kosztowała kilka ist- nień, ale dzięki temu staliśmy się szczupłą, zwartą i żwawą grupą, która wreszcie posuwała się w kierunku gór piętrzących się przed nami. Byliśmy akurat na południe od skalistego obszaru jeziora Ja- si'er. Przeszliśmy przez T'ak'enak'e, Cifuo i Laczulung. Wiatry, Powrót do Szangri-la 249 które stłumiły moje wystrzały na wzgórzu, wreszcie w nocy się uspokoiły. Znów było niezwykle ciepło i cicho. W pewnym sensie byliśmy podobni do Kolumba i jego ludzi, kiedy zbliżali się do granicy znanego świata. Na naszych mapach także nie było żadnej wskazówki, co się znajduje za kolejnym grzbietem górskim. Mapy o dużej skali ukazywały po prostu zwy- kłe fałdy i warstwy geologiczne, bez jakichkolwiek szczegółów, mapy poziomicowe o malej skali po prostu zatrzymywały się w tym miejscu. Mieliśmy wkrótce wejść na niezbadane tereny, jak to zresztą bywa na obszarze ICunlunu. Czuliśmy się tak, jak byśmy się zbliżali do końca ziemi. Tak daleko jak to było możliwe jechaliśmy, potem porzucili- śmy transportery na poboczu szlaku, na stromym grzbiecie. Byli- śmy teraz w linii prostej jakieś pięćdziesiąt mil na północny za- chód od Laczulungu. Od jakichś nomadów kupiliśmy za pewne przedmioty zwierzęta juczne i na ich grzbiety załadowaliśmy naj- cięższy ekwipunek. Było nas teraz razem dwudziestu pięciu, dźwi- gających na swych własnych plecach to, co udało nam się zacho- wać z naszej broni i amunicji, wyposażenie radiowe, wykresy, ma- py, żywność i pieniądze. Byliśmy teraz przynajmniej o trzy grzbiety oddaleni od rów- niny płaskowyżu, a każda z gór była wyższa od poprzedniej. Te w oddali majaczyły ciągle jak biała ściana. Założyłem, że inny pła- skowyż leży pomiędzy niskimi wzgórzami a górami i postanowi- łem rozpoznać teren. Wziąłem plecak, w którym były kapała z Po- tali, moje notatki i wskazówki, dwa kompasy i skomplikowany sekstans okrętowy, którym nauczyłem się bardzo dobrze posługi- wać, namierzając bezkresne nocne nieba. Zarzuciłem plecak na ramiona i zacząłem się wspinać. Nie powierzyłbym tych rzeczy ni- komu. Mój nowo mianowany adiutant dźwigał broń i amunicję dla nas obydwu. Po jakimś czasie dotarliśmy do wierzchołka grzbietu. Zdawa- liśmy sobie sprawę, że nasze mapy są bezużyteczne. Ku naszemu zaskoczeniu zamiast nowego płaskowyżu znaleźliśmy szeroki, nie- dostępny wąwóz, rozciągający się przed nami aż po horyzont, a na najdalszym planie góry. Chińczycy od wieków obserwując zachowanie się zwierząt potrafią przepowiedzieć bliską przyszłość. Niepokój gęsi i owiec, 250 Eleanor Cooney, Daniel Allieri zwierzyny płowej, lisów, koni i krów, psów i kotów może nas ostrzec przed grożącym trzęsieniem ziemi, huraganem, tornado, podstępnym atakiem napastniczej armii albo obecnością duchów. To dlatego zastrzeliłem jaki, kiedy opierały się z przerażeniem w oczach, odmawiając wspinania się ścieżką na szczyt grzbietu. Musieliśmy zejść do kanionu, a wielu żołnierzy pochodziło z oko- lic rolniczych i strach zwierząt udzielił im się. Nie mogłem na to pozwolić. Najpierw zdjąłem z grzbietów jaków ekwipunek, na- stępnie poleciłem memu adiutantowi wydobyć pistolet i skrócić ich cierpienia. Lecz to, co stało się potem, gorzej chyba wpłynęło na ludzi, niż widok zapierających się zwierząt. Wybrałem tego człowieka na swojego nowego adiutanta, po- nieważ był najstarszy, najbardziej doświadczony a nadto najwyż- szy rangą. Wyobraź sobie moją reakcję, kiedy oficer, którego zna- łem jako dzielnego i doświadczonego żołnierza, zabiwszy ostatnie zwierzę upadł na kolana i z twarzą wykrzywioną jak u dziecka za- czął płakać nad martwym jakiem. Rozkazałem mu natychmiast wstać, lecz on jedynie uniósł w moją stronę poczerwieniałą, mokrą od łez twarz i bełkotał coś o bawole, który wiele lat temu należał do jego rodziny, o tym że kocha zwierzęta i że jego ojciec zabił tego bawołu i że on, wów- czas mały chłopiec stłumił swoją rozpacz, ponieważ dla reszty ro- dziny to zwierzę nie było niczym innym niż żywym inwentarzem i że był zmuszony zjeść mięso swego przyjaciela, ponieważ rodzi- na nie zamierzała ponieść straty. A teraz, kiedy po wielu latach, na tym bezludziu trzyma w ręku gorący jeszcze pistolet, a obok le- ży inne martwe zwierzę, powrócił nagle tamten ból. Wyjąłem z kabury pistolet. Aż mi ręka drżała, żeby posłać mu kulę w potylicę i pozostawić go tam razem z jakami, ale oczy wszystkich ludzi były na nas skierowane. Wystrzeliłem więc w po- wietrze, zmuszając go do uciszenia się, a następnie, mocnym ude- rzeniem, pomogłem mu stanąć na nogi. Kiedy rozpoczęliśmy schodzenie w dół po stromym zboczu, dokonałem ostatniego odczytu na kompasie, później ściany wąwo- zu mogły uniemożliwić nam obserwację. Doszedłem do wniosku, że w ścianach wąwozu odnajdziemy ślady jakichś bogatych złóż że- laza, ponieważ igła kompasu kręciła się jak oszalała. Nie przejąłem się tym. Ciągle jeszcze miałem za przewodnika słońce na niebie. Powrót do Szangri-la 251 Kiedy zeszliśmy do kanionu, nikt ni<~ nie mówił. Potężne, wy- niosłe formacje skalne wyrzeźbione przed stuleciami przez wiatr i wodę onieśmielały, odbierały odwagę. Teraz poruszaliśmy się tylko pieszo, dźwigając żywność, przyrządy, karabiny i pistolety. Wyrzutnię rakietową oraz pojazdy porzuciliśmy tuż po incydencie z jakami; kiedy zstępowaliśmy po skalistym stromym szlaku. Przy- pominam sobie, że spoglądając na ten opuszczony sprzęt poczu- łem coś, jakby żal. Pamiętam, że pomyślałem, iż przednie światła ciężarówki wyglądały niczym oczy psa, któremu pan polecił, aby pozostał na miejscu. Weź się w garść, upomniałem siebie, ty także możesz ulec słabościom. To jest dokładnie to, z czym uczono cię walczyć - śla- mazarność, upadanie na duchu i zniewieściałość. Zatrzymałem się wtedy i na oczach wszystkich moich ludzi zdjąłem buty, zagar- nąłem trochę żwiru, wsypałem do środka, założyłem buty na nogi i ciasno zawiązałem sznurówki. Stanąłem. Ludzie gapili się na mnie; zanim się odwróciłem i zacząłem schodzić, dostrzegłem w ich oczach przerażenie. Przez kilka godzin maszerowaliśmy w ciszy. Moje nogi zdrę- twiały, chociaż nadal czułem, że skarpetki są przesączone krwią. To był dobry pomysł, nieco umartwienia dla ciała to właśnie to, co jest mi potrzebne. Wiedziałem, że zrobiłem na ludziach wrażenie. Ich milczenie nabrało nowej, odświeżającej jakości. Zostali na- reszcie wyrwani ze swego posępnego nastroju. Mieliśmy słońce po naszej lewej stronie, chociaż nie widzie- liśmy go od chwili, kiedy nastało popołudnie, a my zeszliśmy na dno wąwozu. Teraz maszerowaliśmy pośród długich purpurowych cieni, w chłodzie podobnym do tchnienia piwnicy lub grobu. Skal- ne formacje ponad nami przypominały potężne głowy nachylone ku niebu w różnych pozach uprzedzającej grzeczności, jak gdyby one nasłuchiwały sygnałów nadawanych z innego świata. Kiedy dotarliśmy do płaskiej, piaszczystej odkrytej przestrze- ni, oświadczyłem, że tu możemy rozbić obóz na noc. Naścinaliśmy krzewów na ognisko i postawiliśmy namioty; żołnierze odpoczy- wali przez chwilę, potem, gdy zapalono pierwsze ognisko, stali w jego cieple i blasku paląc papierosy i podgrzewając jedzenie. Rozmawiali, a nawet raz lub dwa zaśmiali się, chociaż patrząc na mnie milkli. 252 Elcanor Cooney, Daniel Altieri Poczułem się tak szczęśliwy, jakbym był ich ojcem. Oto moi najlepsi ludzie, a ja poprowadziłem ich tak daleko, naraziłem ich na straszliwe trudności. Oczywiście nic było to łatwe, oczywiście konieczne byto utrzymywanie ich w ryzach wszelkimi sposobami, jakie uznałem za konieczne. Maszerowałem więc przez obozowi- sko nic nie mówiąc, a jedynie zaznaczając swoją obecność; oni wiedzieli i ja wiedziałem, że żwir nadal jest w moich butach. Nie byto żadnej potrzeby mówić o tym. Udałem się do mego namio- tu, po czym rozłożyłem śpiwór na kamienistym gruncie. Leżałem nie zdejmując butów. Krew w moich nogach łagodnie pulsowała. Przez otwartą klapę sufitową widziałem maleńki skrawek czarne- go rozgwieżdżonego nieba i myślałem o nieskończonym wszech- świecie. Patrząc na tamte wszystkie gwiazdy wcale nie czułem się mały; czułem się ogromny, tak wielki jak świat i miałem tyle pla- nów. Mój sen byl lekki i niespokojny, jak sen nadwrażliwego dziecka w przeddzień wielkiej przygody. O brzasku obudziłem się zdrętwiały i zmęczony, ale gotów pójść dalej. Niestety pierwszy oficer powiedział, że ludzie są w zlej formie i że żaden z nich w ogóle nie spal. Coś ich budziło, a oni nie mogli ustalić, co to by- ło, a nawet skąd dochodziło. Niektórzy z nich przysięgali, że był to płacz niemowlęcia, niektórzy mówili, że był to śpiew kobiecy, inni że muzyka, a jeden twierdził, że był to dźwięk jakiegoś cięż- kiego mechanizmu, jęk zamierający niczym piła przecinająca me- tal. Ten żołnierz byl w najgorszej formie... spięty, zdenerwowany, z błędnymi oczyma, wzdrygający się przy najmniejszym uderzeniu metalu o metal. Tak długo gadali o nocnych hałasach, aż kazałem im zamilknąć. Koniec dyskusji na ten temat, powiedziałem. Co- kolwiek słyszeliście, było zniekształcone przez wiatry i echo. Nie bez znaczenia była tu siła sugestii i wasza wyobraźnia spowodowa- na wyczerpaniem nerwowym. Zwinęliśmy obóz. Poprzedniego dnia schowałem kompas, lecz tuż przed wymarszem wpadłem na pewien pomysł. Ukradko- wo wyjąłem przyrząd z kieszeni; igła kręciła się w kółko tak jak poprzednio, lecz trzymałem kompas spokojnie w ręku i czekałem przekonany, że być może igła dostosuje się do rytmu pulsu. Po- dobnie jak bicie serca. Jak coś żywego. Jak coś żywego. Aż się uśmiechnąłem, kiedy ta myśl zaświta- ła mi w głowie. Jesteś żywy, prawda? powiedziałem. Udajesz zwy- Powrót do Szangri-la 253 kią materią nieożywioną. Jesteś nieprzezroczysty, obojętny i śle- py. Cierpliwy. Patrzący, słuchający, czekający. Lecz ja cię rozu- miem. Rozumiem cię! I igła zapulsowała, wyraźnie podniecona. Tak, powiedział kompas. Tak. Ja żyję. Czekałem, że odkryjesz, że jestem żywy. Chcę ci powiedzieć, którędy masz iść. Jesteś prawie na miejscu. To było to. Ostatnia wskazówka. Ciągle się uśmiechając pod- niosłem wzrok znad kompasu. Moi ludzie stali w nierównym szy- ku, spakowani, z karabinami na ramionach, przyglądając mi się uważnie, czekając. Na twarzach mieli wypisane zmęczenie i trwo- gę. Chciałem ich uspokoić. Czułem, jak gdyby byli moimi dzieć- mi. Nie przestawałem się uśmiechać. Jesteśmy prawie na miejscu, powiedziałem. Prawie na miejscu. Maszerowaliśmy cały dzień, podążając według kursu wskazy- wanego przez kompas. Kiedy trzymałem go spokojnie i cierpliwie, igła przystosowywała się leniwie do nowego miejsca, lecz obraca- ła się o sto osiemdziesiąt stopni. Moja strategia była prosta: szliś- my dokładnie w kierunku, który wskazywał wierzchołek łuku wy- chylenia się igły. Wiedziałem, że to było to, czego on ode mnie chciał. Po chwili schowałem kompas, nie musiałem więcej z niego korzystać. Pozwoliłem, by był moim przewodnikiem w inny, bar- dziej subtelny sposób; wyczuwałem jego zadowolenie, kiedy sze- dłem we właściwą stronę. Wypróbowałem go. Jeśli skręciłem odrobinę w lewo lub w prawo, czułem drobne fale irytacji emanu- jące od tego przyrządu w mojej kieszeni, w ten sam sposób w jaki trzewia męża komunikują mu, co myśli jego żona, czy jest zła, czy jest z niego zadowolona, bez słów. Powinienem się był bardziej powstrzymywać z okazywaniem mojej radości z tego odkrycia. W rzeczywistości nie umiałem się opanować, śmiałem się i kręciłem głową. Pomyślałem wtedy, że w oczach moich ludzi musi to wyglądać dziwnie. Odwróciłem się więc, uśmiechnąłem, wyjąłem kompas z kieszeni i prawie już zacząłem tłumaczyć im, co odkryłem, lecz zmieniłem zamiar, zobaczywszy ich twarze. W tym momencie poczułem rodzaj małego ostrzegawczego mrowienia od kompasu. Włożyłem go więc z powrotem do kieszeni. Nie szkodzi. Wystarczająco prędko dowiedzą się sami wszystkiego. Po następnej godzinie lub dwóch dostrzegliśmy pierwsze ro- śliny. Początkowo nic wielkiego - tu kępki traw, tam jakieś liścia- r 254 Eleanor Cooney, Daniel Altieri ste chwasty. Byłem uradowa ny. Dalej po skałach spływały strumy- ki wody i czasami pojawiał y się kwiaty wyrastaj ące ze szczelin. Po- wietrze stało się słodkie i stopnio wo roślinno ść stawała się bogat- sza, aż w pewnej chwili pod naszymi stopami pojawił się miękki dywan soczyste j, zielonej trawy, a nad głową unosiły się chmury owadów fruwając ych w promien iach słoneczn ych, wpadają cych aż na dno wąwozu. Znaleźli śmy też sadzawk ę wielkośc i niemal wan- ny, utworzo ną przez mały wodosp ad. Moi ludzie patrzyli na nią z taką żałosną tęsknotą, iż poczułe m litość i zapropo nowałe m, by tutaj właśnie rozbić obóz na dzisiejsz ą noc. Był to łagodny, bezchm urny wieczór. Chłopcy się kąpali, roz- palili ogniska, jedli, palili i odpoczy wali. Nie byli już tak nieufni wobec mnie i wygląda ło na to, że zapomni eli o nieprzyj emno- ściach ubiegłej nocy. Bez wątpieni a chodziło o zwierzęt a. W pła- czu zwierząt możesz usłyszeć wszystk o, co chcesz, pomyśla łem, usadowi wszy się w moim namioci e. Po raz pierwsz y tego dnia roz- luźniłem chwyt ręki na kompasi e w kieszeni. Czułem emanują cą z niego aprobatę i zadowol enie. Poczułe m także, że otrzyma łem jego zgodę na wyjęcie żwiru z butów. Rozwiąz ałem więc sznuro- wadła, wysypał em żwir i masowa łem obolałe, poranio ne stopy. Jutro zrobię im kąpiel w lodowat ej wodzie w sadzawc e. Odpiąłe m sprzączk ę pasa, pozbyw ając się ciężaru pistoletu. Zawahał em się i wyjąłem pistolet z futerału. Błyszcz ał w świetle lampy, lecz po- czułem jakiś promien iujący z niego smutek, położyłe m go więc ostrożni e na śpiworz e. Mó j biedny, biedny pistoleci e. Ty wykony wałeś to, co ci kaza- łem, pomyśla łem i moje oczy zaszły łzami. Pogłask ałem milcząc ą, pełną godnośc i lufę. Nie miałeś innego wyjścia, jak pomóc mi, wy- szeptałe m, i zrobiłeś to dobrze, bez żadnej skargi. A ja, rzecz ja- sna, nigdy do tej pory nie brałem pod uwagę twoich uczuć. Zm ieniam się. Zaczyna m być innym człowie kiem, pomyśla - łem. Im jestem bliżej ukrytej krainy, tym bardziej się zmienia m. Pos tanowiłe m wynieść śpiwór na zewnątr z i spać pod gwiaz- dami. Zabrałe m mój kompas, pistolet i lampę - i oczywiś cie ka- palę - usadowi łem się wygodni e, zapaliłe m papieros a i zapadłe m w płytki sen. Sp ałem kilka godzin. Dręczył y mnie nieprzyj emne sny, w których musiałe m wykopa ć sobie grób i broniłe m się jak tylko Powrót do Szangri-la 255 mogłem. Wiedziałem, że to tylko sen i starałem się obudzić. Kie- dy mi się to wreszcie udało, stwierdziłem, że jestem sparaliżowa- ny. Dookoła było dziwne zielonkawe światło. Moje uszy wypełnia- ły brzęczenia i trzaski, jakby dźwięk o wysokim natężeniu. Po- przez to brzęczenie słyszałem dobiegające od strony namiotów moich ludzi krzyki, wystrzały z pistoletów, przerażające zawodze- nie, lecz moje kończyny ważyły tysiące kilogramów i nie mogłem ich unieść. W miarę jak wzmagał się hałas w moich uszach, wrzaski od- dalały się i poczułem, że oto moja świadomość wyprana była z wszelkich myśli o ludziach i czymkolwiek innym na świecie i skierowała się ku górze, ku urwistej skale nad moją głową. Tam dostrzegłem, kurczowo przywierającą do pionowego kamienia, niczym owad jarzący swym własnym światłem, wyrzutnię rakieto- wą, którą porzuciliśmy sto mil stąd. Migotała i brzęczała, przyciągając ku sobie każdy strzęp mo- jej uwagi niczym powracająca fala, opanowując wszystkie moje zmysły. Leżałem przygwożdżony i bezradny jak zawinięte w śpi- wór niemowlę, ze strachu czując mdłości. Nie to, że pomyślałem, iż ta broń wystrzeli zaraz do mnie, zwali się na mnie, zgniecie mnie; to było coś znacznie gorszego - ta rzecz znajdowała się na niewłaściwym miejscu. I to właśnie miałem zrozumieć. Wiedzia- łem, że jest w tym jakaś zagadka, głęboka i złowieszcza, ale nie wiedziałem, kto mi stawia pytanie, dlaczego, a nawet w jakim ję- zyku pyta. To powtarzało: patrz na mnie, patrz na mnie, patrz na mnie, a ja mogłem jedynie leżeć, ogarnięty zwierzęcym przeraże- niem. W końcu światło przyblakło i poczułem, jak do moich koń- czyn wraca życie, boleśnie, tak jak czucie powraca do zdrętwiałej nogi lub ręki, na której leżało się zbyt długo. Brzęczenie ustało i znów byłem świadom odgłosów bijatyki dochodzących z obozu. Leżałem w śpiworze na twardej ziemi, a wokół panowały ciemno- ści. Mocowałem się z moimi stopami. Ciało miałem poobijane a nogi jak z gumy. Strach sprawił, że we własnym ciele czułem się obco, jakbym siedział we wraku samochodu. Namacalem pistolet i latarkę i ruszyłem w kierunku zgiełku. W obozie zastałem istne pandemonium. Snop światła latarki zamiatał tu i tam, ukazując w przelocie przerażone, złe twarze. 256 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Słychać było krzyki i kłótnie, a jeden z żołnierzy leżał na ziemi łkając histerycznie. Znalazłem adiutanta i zażądałem, aby mi wy- jaśnił, co się stało. Zwierzę było tu w obozie, powiedział. Ranne zwierzę. To zna- czy zwierzę, które było śmiertelnie ranione ożyło. Szło na przed- nich łapach, wlokąc bezwładny zad po ziemi. O czym ty mówisz, ja- kie zwierzę? Zapytałem ostro. Co za zwierzę? Niedźwiedź, wydaje mi się, że to był niedźwiedź, panie generale, powiedział adiutant drżącym głosem. Stary, wychudzony niedźwiedź. To nie był niedź- wiedź, pan się myli, warknął ze złością stojący obok żołnierz. To byl lampart. Nie, nie lampart wtrąci! się inny. To na pewno nie był lam- part, to była duża małpa. Z rozczochranymi włosami miejscami wyliniała. Spokój! Krzyknąłem. Mniejsza z tym, ale co się stało? Spali. Wszyscy spali tak zdrowo, że pozwolili zagasnąć ogniowi. Adiutant obudził się i usłyszał coś sapiącego i grzebią- cego w ziemi. Zapalił latarkę i w smudze światła zobaczy! upior- ne, pół kalekie stworzenie. Krzyknął i wypalił w powietrze bu- dząc cały obóz. Stworzenie otworzyło pysk, wydało żałosny ryk i ruszyło w kierunku adiutanta, który usiłując pokonać strach znowu wypalił. Inni żołnierze już byli na nogach, trzymali zapa- lone latarki. Stworzenie poruszało się tak, jak gdyby się bało światła. Zastrzel je, krzyknął jeden z żołnierzy. Zabij je! Któryś z nich wycelował, lecz drugi uderzył go w ramię, chcąc przeszko- dzić. Nie. Nie możesz zastrzelić tego żałosnego stworzenia. Prę- dzej ja zabiję ciebie. Ten hałas był przerażający. Słychać w nim było nieutulony żal, smutek, tęsknotę, zdesperowanie. Żołnierze zaczęli uciekać, w ciemności potykali się o skały, wpadali na siebie nawzajem i strzelali na oślep w nocne niebo. Ich latarki oświetlały to stwo- rzenie wlokące bezwładne nogi w kierunku jednego, potem dru- giego, becząc i wywołując w nich ból i odrazę. I w końcu zniknęło w ciemnościach, na moment przed moim przyjściem. Mężczyzna łkający na ziemi spojrzą! w górę, z oczami zalany- mi Izami i głosem nieswoim od żalu. Ono potrzebowało naszej miłości, powiedział. One chciało naszej miłości! Kilku innych żoł- nierzy także teraz płakało. Musicie wszyscy odpocząć, powiedziałem, a głos mi drżał. Nie życzę sobie więcej takich nonsensów. Jesteśmy zmęczeni. To Powrót do Szangri-la 257 wyobraźnia piata nam figle. To było zwyczajne zwierzę szukające jedzenia. To wszystko. Odwróciłem się szybko i poszedłem w kie- runku namiotu, żeby żołnierze nie zobaczyli potoków łez spływa- jących z moich oczu. Leżałem w śpiworze i płakałem z powodu moich zaginionych dzieci, z powodu ludzi, których wysiedliłem i zabiłem, z powodu mojej minionej młodości, z powodu węża, którego zmiażdżyłem kamieniem, kiedy miałem siedem lat, z powodu każdej zdrady, z powodu każdej trzęsącej się ze strachu przed śmiercią istoty. W moich myślach aż kipiało współczucie, przed oczami wyobraź- ni przesuwała się procesja win, której nie umiałem w żaden spo- sób powstrzymać. W żaden z wyjątkiem tego, pomyślałem, sięga- jąc po pistolet i przykładając go do obolałej głowy. Ale nie umia- łem tego zrobić, może zbyt mocno współczułem swojemu własne- mu biednemu ciału. Zapadłem w drzemkę i nie obudziłem się aż do szarego świtu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem otworzywszy oczy, był mój zgnieciony kompas, widocznie stanąłem na nim w ciemności. Straciłem wolę życia. Byłem martwy i pusty. Procesja prze- szła, lecz kurz ciągle jeszcze się unosił. Zmusiłem się do wstania na nogi. Przywiązałem kapalę do pleców i zwinąłem posłanie. Maszerowaliśmy. Stawiałem jedną nogę przed drugą z przy- zwyczajenia. Moi ludzie byli senni i cisi, lecz czasami wzdychali z żalem. Nie miałem kompasu, nic mnie już więc nie mogło pro- wadzić, a pochmurne niebo zakrywało słońce. Pozostało tylko wę- drować gdzieś tam, w północno-wschodnim kierunku. Coraz mniej było tu roślin, aż w końcu zniknęły zupełnie. Tryskająca spomiędzy kamieni woda także wyschła. Wlekliśmy się z trudem. Nie widziałem już sensu dalszego marszu. To, co wiedziałem i cze- go nie powiedziałem ludziom, to pewność, że byliśmy tak zgubie- ni, jak tylko można byio być zgubionym. Nagle zaczęły pojawiać się ruiny. Pozbawione dachów ka- mienne budowle, na wpół stojące, na wpół zwalone w stosy ka- mieni, pozostałości po pożarach. Przez godzinę a może dłużej szliśmy po tym, co pozostało z wymarłego, małego miasteczka sprzed wieków. Dostrzegliśmy coś, co musiało być kiedyś targowi- skiem, w innym miejscu ujrzeliśmy misterny fronton świątyni wy- rzeźbionej w ścianie kamiennego kanionu; okna, jak puste oczo- 258 Eleanor Cooney, Daniel Altieri doły wpatrywały się w nicość. Znalazłeś Raj, drażnił się ze mną głos w mojej głowie, lecz trochę się spóźniłeś. Wtem, pośród tych zniszczeń poczułem dym. Wyciągnąłem pistolet, wszedłem między ruiny i pośrodku zobaczyłem kamien- ną chatę zbudowaną w jarze; z kamiennego komina leniwymi kłę- buszkami wydobywał się dym, a w wejściu wisiała postrzępiona skóra. Zanim zadecydowałem, co robić, zasłona odchyliła się i uka- zał się pustelnik. Chudy i stary tak jak większość pustelników, miał potargane włosy, a odziany był w brudne szmaty. Załatwił swoją potrzebę, jak gdybym nie stał tutaj kilkanaście kroków przed nim. Po tym jak mrużył oczy i zerkał na niebo, jakby oce- niając pogodę, i jak swym kijem podróżnym odrzucał na bok ma- łe kamyki, poznałem, że nie był ślepy. Moi ludzie, którzy dołączy- li teraz do mnie, stanęli i gapili się jak dzieciaki. Pustelnik, niefra- sobliwie wypróżniał się pod ścianą jaru. Kiedy skończył, powlókł się w naszym kierunku, traktując nas jak jakieś przeszkadzające kurczaki. Zatrzymał się dokładnie w środku naszej grupki, przybliżył swe czarne oczy do moich, otworzył usta i wydał odgłos tysiąc razy gorszy niż odgłos wydawa- ny przez jakiekolwiek zwierzę. Rozbiegliśmy się na wszystkie stro- ny. Zatykaliśmy uszy i uciekaliśmy, uciekaliśmy, uciekaliśmy na oślep, pragnąc jedynie znaleźć się jak najdalej od tego hałasu. Kiedy całe wieki później odkryłem uszy, leżałem na ziemi i oddy- chałem ciężko. Obok było tylko dwóch z moich ludzi. Nie słysza- łem już dźwięku wydawanego przez starca, lecz wiedziałem, że będzie mi towarzyszył przez resztę mojego życia: to był głos setek torturowanych dzieci. Wiedziałem także, że ukończyłem moje po- szukiwania. Znalazłem ukrytą krainę. Wędrowaliśmy tygodniami. Wychowano mnie po chrześcijań- sku i dwudziesty trzeci psalm stał się teraz dla mnie litanią marszo- wą: Choćbym zszedł w ciemną dolinę śmierci, zła się nie ulęknę... Jedliśmy jaszczurki i króliki, piliśmy deszczówkę, jeśli udało nam się ją znaleźć. Ostatecznie dotarliśmy do Jedwabnego Szlaku, gdzie szajka bandytów, w zamian za kapalę z Potali, zgodziła się darować nam życie. Zaprowadzili nas na prowizoryczne lotnisko w Chotanie, w Sinciangu, i w końcu odlecieliśmy samolotem do Chin. Nie wiem, co z resztą moich ludzi, którzy zgubili się w kanio- Powrót do Szangri-la 259. nie. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nimi stało. Wszystko się mogło zdarzyć. Po powrocie chciałem nawet zorganizować ekspe- dycję i odszukać ich, lecz okazało się, że załamałem się, stałem się człowiekiem słabym, skłonnym do łez, i niezdolnym do podejmo- wania decyzji. Opracowałem raport dla Przewodniczącego, lecz był to ostatni urzędowy dokument w moim życiu. Szambhala ist- nieje, znalazłem ją, lecz nikt, kto tam dotrze, nie wróci zdrowy na umyśle. Mówiłem to każdemu, kto chciał mnie słuchać. To wtedy właśnie zaczęli mówić, że jestem wariatem. Odnalazła mnie moja córka i zabrała do tej zakazanej wsi. Jesteśmy tutaj już od czterdziestu lat. Powiedziała, że mój syn żyje, lecz nie chce mi wyjaśnić, gdzie jest i dlaczego nigdy nie wrócił. Nie wierzę jej. Myślę, że jest to bajeczka, którą wymyśliła, aby pocieszyć starego człowieka. * * * Pewnego wieczora, już po opowiedzeniu przez mojego ojca tej hi- storii, młody uczony wyznał mi, że tuż przed przybyciem do naszej wioski przeprowadził wywiad z innym starym człowiekiem. Ten starzec mieszka w Pekinie i był kiedyś kustoszem, który miał za zadanie skatalogowanie kolekcji Przywódców po ich śmierci. Był odpowiedzialny za kolekcje samego Przewodniczącego i jego naj- wyższych rangą kolegów. Były to niezwykłe skarby, które Chiny wystawiły na sprzedaż - porcelana, obrazy, meble, rzeźby, zebra- ne i gromadzone w Pałacu Zimowym w Zakazanym Mieście i w luksusowym schronieniu w Huangczou. Zbierając je Przywód- cy kierowali się chciwością, lecz teraz należy Bogu dziękować za to, gdyż w ten sposób uratowano bezcenne skarby przed bezmyśl- nym motłochem. Między skarbami Przewodniczącego, jak powiedział stary kustosz, był bardzo niezwykły przedmiot - zmumifikowane ciało; sądząc po ubraniu Tybetańczyk mający setki lat. Bez wątpliwości był to jakiś czcigodny rimpocz'e. Zgodnie z załączoną informacją został on znaleziony w zamurowanym pokoju na ostatnim, dzie- wiątym piętrze klasztoru w Gjance, tuż przed zburzeniem tej wie- kowej budowli przez generała Czanga. r L 260 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Bli ższe badania mumii ujawnił y inną tajemni cę: naderwa ny suchy kawałek skóry głowy ukazał napis wyryty na czaszce. Napis przetłu maczon o i stwierdz ono, że jest podobn y do tekstów odna- lezionyc h w kilku starych księgac h - „klucza ch" prowadz ących anachor etę do legenda rnego królest wa Szambh ali. Inskryp cja na czaszce wydawa ła się być pierwsz ą z serii wskazó wek dla godnego tego poszuki wacza. Wi erzyłam, że udało mi się nie okazać niepoko ju, że zacho- wałam na twarzy wyraz pełnego skupieni a zaintere sowania. Wie- działam, że będę musiała się mocno skoncen trować słuchają c na- stępnyc h kilku zdań. Nie wiedział, że udziela mi właśnie odpowie - dzi na moje bardzo stare pytanie. Ku stosz wyjaśnił mu, że te wskazó wki mogą być interpret o- wane na dwa odmien ne sposoby -jako metafor a dla podróży du- chowej do wewnętr znej Szambh ali lub też dosłown ie: jako droga do rzeczyw istego miejsca. Wskazó wka wyryta na czaszce wyraźni e odsyłała do następn ej. Szc zególnie fascynuj ące w tym odkryci u, powiedz iał kustosz młodem u naukow cowi było to, że inskrypc ja została wyryta na czaszce żywego człowie ka. Nie trzeba być lekarze m sądowy m, aby stwierdz ić, że ta zapisana kość była zagojon a wzdłuż krawędz i cięć. Bardzo możliwe, że zapis znalazł się na czaszce tego mężczy- zny na jego wyraźne życzenie. Kto wie? Mógł nawet zrobić to sam, sugerow ał stary kustosz, dla pewnośc i, że po śmierci, jego wiedza przeżyje go o całe lata a nawet wieki. Ku stosz powiedz iał, że mumię przysłał Przewo dnicząc emu z Tybetu generał Czang. Kiedy rozniosł a się pogłosk a, że Czang znalazł Szambh alę, lecz wrócił pomylo ny i pokonan y, nie pozosta- ło nic innego, jak tylko spekulo wać. Co za ironia, powiedz iał kustosz, że Szambh ala okazała się tak straszny m miejsce m, że Czang został tak doświad czony w tej podróży. Chyba, że... Ch yba, że co? Młody uczony zapytał kustosza. Chyba że Czang nigdy nie dotarł do Szambh ali. Chyba że te wskazó wki były zmyślną sztuczką, serią fałszywy ch tropów mającyc h na celu wysia- nie niepożą danego poszuki wacza najdalej, jak to będzie możliwe, od rzeczyw istej Szambh ali. Możliw e, powiedz iał do mnie młody uczony, a w jego oczach dostrzeg łam nadzieję, pani ojciec byl-prze - Powrót do Szangri-la 261 praszam za określenie - takim niepożądanym poszukiwaczem. A to by znaczyło, że prawdziwa Szambhala, ten prawdziwy Raj, jest gdzieś tutaj, a prawdziwe wskazówki czekają, aby je odkryto... Nie próbowałam oponować przeciwko twierdzeniu, że mój ojciec mógł nie zasługiwać na to, by znaleźć ukrytą krainę. No tak, powiedziałam naszemu gościowi, przypuszczam, że jest możliwe, że mój ojciec podążał za celowo mylącymi wskazówkami, lecz czy ta myśl nie jest trochę za bardzo naciągana? A jeśli nawet były in- ne, prawdziwe wskazówki, to prawdopodobnie zostały zniszczone razem z klasztorami i świętymi tybetańskimi księgami. Zobaczyłam, jak nadzieja blaknie w jego oczach. Wzruszył ramionami i zgodził się ze mną, niechętnie rozstając się z marze- niem o Szambhali. Najdelikatniej jak umiałam, zasugerowałam, że jeśli rzeczywiście jest tutaj gdzieś takie miejsce, to może było- by lepiej, żeby zostało odnalezione przez osobę, co do której ist- nieje absolutna pewność, że jest szlachetna. A kto spośród nas, zapytałam, jest tak naprawdę szlachetny? Kiedy nasz miody gość wyjechał, jakaś moja część żałowała, że nie umiałam powiedzieć mu prawdy - był taki szczery i optymi- stycznie nastawiony. Mniejsza o to, mówiłam do siebie. Zawsze istnieje możliwość, że któregoś dnia otrzyma on zaproszenie. Pytanie, na które oczekiwał ode mnie odpowiedzi, było zada- wanym od wielu lat pytaniem mojego ojca. Zadręczałam się za- wsze tym, czy powinnam powiedzieć ojcu, czy też nie. W końcu zdecydowałam się nie mówić. Opowiedział swoją historię i po ty- lu latach odzyskał spokój. Po co ryzykować nowy wstrząs? Kiedy ci starcy z Pekinu przysłali mojemu ojcu rozkaz znale- zienia Szambhali, twierdzili, że nieżywy kapłan przemówił do nich. Teraz, po tych wszystkich latach wreszcie wiem, co mieli na myśli. * * * Pochowaliśmy dzisiaj mojego ojca. My, to znaczy ja i wieśniacy. Chociaż kremacja jest w tym kraju nakazana prawem, powiedzie- li, że jesteśmy wystarczająco daleko, aby je ignorować. Nalegali na tradycyjny pochówek, zapewniając mnie, że tak będzie lepiej dla jego duszy. Ja wolałabym dla niego coś bardziej tybetańskiego, lecz jesteśmy w Chinach, a kim ja jestem, aby się sprzeczać? 262 Eleanor Cooney, Daniel Altieri Kobiety ze wsi pomogły mi, w czym tylko mogły, a nawet wię- cej. Zaopatrzyły mnie w całun pogrzebowy i stosowną dla córki zmarłego suknię. Musieliśmy być ubrani na biało i musiała być procesja ze sztandarami i z żałobnikami, i z płaczliwą muzyką po- grzebową. Miały być zachowane wszystkie starodawne ceremo- nie. Wykąpały ciało i oczyściły je zgodnie z ich obyczajem; pomo- gły mi także oczyścić w specjalny sposób dom przed pogrzebem. Mężczyźni ze wsi wykonali trumnę. Ci ludzie są prości, lecz potra- fią współczuć i doceniłam ich wysiłek. Zmarły jest zmarłym. I cho- ciaż wiele lat temu przestałam kochać ojca, czułam dla niego wiel- ką litość. Jego udręczona dusza jest godna współczucia! W czasie tych spokojnych lat spędzonych u boku ojca bywały chwile, że powątpiewałam we własną pamięć. Czyż miałam jakieś dowody, coś, na co mogłabym spojrzeć, aby się upewnić, że to wszystko, co wspominam, zdarzyło się naprawdę? Wieczorem po pogrzebie stałam nad grobem ojca. Pomyśla- łam, że chciałabym w końcu wznieść toast za jego pamięć, lecz nie mieli tu we wsi niczego mocniejszego prócz piwa i wina ryżowego. I wtedy przypomniałam sobie, że mam coś lepszego. Dużo, dużo lepszego. Miałam butelkę z odrobiną brandy, ukrywaną przez czter- dzieści lat. Pozostały jeszcze tylko ze dwa łyczki; francuska bran- dy, kupiona na czarnym rynku w Lhasie w czasie Rewolucji Kul- turalnej, mój prezent dla Conwaya. Aromat serum prawdy, który ponad czterdzieści lat temu wlał ciepło w nasze żyły i tamtego wieczora pozwolił naszym sekretom ujrzeć światło dzienne. On i ja wypiliśmy tylko troszeczkę, lecz razem i wtedy przyszedł czas jego odejścia. Butelka była prawie pusta, gdyż po jego odejściu próbowałam, bez sukcesu, utopić w niej moją rozpacz. Wróciłam do domu grzebiąc w pamięci. Gdzie ją schowa- łam? Z Tybetu do Pekinu a potem do tego odległego miejsca wio- złam ją zapakowaną w koc w worku marynarskim. Ostatni etap naszej podróży prowadził przez wyboisty teren, a pokonaliśmy go w najniewygodniejszym na świecie rosyjskim dżipie kuzyna Huan- Powrót do Szangri-la 263 ga. Butelka przeżyła tę karkołomną podróż i kiedy przybyliśmy do naszego nowego domu, pośpiesznie ją ukryłam, zdecydowanie nie chcąc na nią patrzeć. Przypomnienie sobie miejsca ukrycia butelki nie zabrało mi zbyt wiele czasu. Podeszłam do skrzyni posagowej mojej matki, wykonanej z pnia drzewa sandałowego, jednej z nielicznych rze- czy, jakie przetrwały nasze osobiste wojny. W środku znajdowały się skarby mojej matki, które należały wcześniej do jej matki, a przedtem jeszcze do jej babki. Było to jej całe ziemskie bogac- two, jakie posiadała poślubiając mojego ojca ponad sześćdziesiąt lat temu - pościel, delikatne jedwabie, drobne sztuki nefrytowej biżuterii i złote ozdoby na głowę. Pod cienką, delikatną tkaniną, obok dźwięczącego kawał- ka drogocennego metalu leżała butelka. Była owinięta w pa- pier - ten sam, w który zapakowano ją, kiedy ją kupiłam. Papier ukryty przed światłem przez te wszystkie lata prawie wcale nie uległ zniszczeniu; przybliżyłam do niego nos i powąchałam, wy- obrażając sobie, że wyczuwam nikły zapach lhaskiego targowi- ska. Butelka była szczelnie zakorkowana. Podniosłam ją do światła i popatrzyłam w ciemną ciecz falującą pod brązowo bar- wionym szkłem. Zostało akurat tyle płynu, aby spełnić dwa ma- łe toasty. Wróciłam do grobu generała na szczyt pagórka, niedaleko kamieniołomu; ostrożnie trzymałam butelkę w jednej ręce a w drugiej przesyłkę, która nadeszła dzisiejszego poranka z An- glii, wysłana przez młodego naukowca. Na kopercie wielkimi lite- rami napisał: PILNE! RĘKOPIS! Wierzył, że w ten sposób unik- nie wszechobecnych opóźnień chińskiej biurokracji pocztowej. Przesyłka była adresowana do mojego ojca i przypuszczam, że gdyby tylko poczta trochę się pospieszyła z przybyciem do naszej dalekiej wioski, zdążyłby ją otrzymać. Nim jeszcze rozdarłam papier, moja intuicja podpowiadała mi, co się tam znajduje. Biedny ojciec. Być może lepiej dla niego, iż tego nie zobaczył. Nie wiem, jak mogłoby to na niego wpłynąć. Wzięłam przesyłkę ze sobą, kiedy wyruszałam do grobu ojca z bu- telką brandy. Odkorkowałam butelkę, zamknęłam oczy i wdychałam opa- ry zachowane przez tak długi czas. Ktoś mi kiedyś tłumaczył, jak 264 Eleanor Cooney, Daniel Alticri to się dzieje, że zapachy w tak bezpośredni sposób wywołują wspomnienia. Nerw węchowy, powiedziano mi, jest przedłuże- niem starszej partii mózgu; powonienie jest naszym najstarszym zmysłem. Powąchałam i... pokój w Lhasie, uczucia - wszystko zo- stało wskrzeszone. To za ciebie, Ojcze, powiedziałam i przytknęłam butelkę do ust. Brandy zapłonęło w moim gardle, wypełniło moją pierś ogniem i omal natychmiast rozjaśniło mi w głowie. Podniosłam butelkę i resztę wódki wylałam na świeżą ziemię grobu. Burszty- nowy płyn utworzył maleńkie kratery i przesączał się w pył. Tak więc, Ojcze, powiedziałam, teraz, kiedy już spróbowałeś brandy Conwaya, mogę sobie wyobrazić was obydwu: świętego i demona, lamę i wojownika pijących z tej samej butelki. Klęczałam na miękkiej, cieplej ziemi. W tym krótkim mo- mencie poczułam większą bliskość z nim, niż mogłam przypo- mnieć sobie z czasów, kiedy był żywy. Demon. Dlaczego użyłam tego wyrazu? Mój ojciec był człowiekiem - nie mniej, nie więcej - z wszystkimi skrywanymi słabościami. Był bardzo dobrym i opiekuńczym ojcem, kiedy Brat i ja byliśmy dziećmi. I nawet jeszcze wtedy, kiedy pierwszy raz jechaliśmy do Tybetu, ciągle był dobrym ojcem, próbującym utrzymywać pokój między Bratem i mną. Nie, Ojcze, nie byłeś specjalnie złym człowiekiem, to nie ty wywołałeś zło. Byłeś po prostu... oportunistą. Teraz spełniam toast za ciebie, człowieka, który byl tak blisko pokonania Con- waya. Ale ponad wszystko byłeś moim ojcem. A ja spełniłam mo- ją obietnicę. Przechyliłam butelkę i wlałam pozostałe krople do ust. Po- czułam wspomnienie smaku. Przełknęłam. Ten ostatni toast był za Conwaya i za naszą ostatnią wspólną noc, wyszeptałam. Potem rozejrzałam się za wygodniejszym miejscem do siedzenia; chcia- łam pobyć tutaj chwilę. W pobliżu znalazłam plaski kamień, usia- dłam i wyjęłam z koperty rękopis młodego naukowca. Przyszła pora na zamknięcie kilku pozostałych kręgów. Gdyż o życiu my- ślę jako o kręgach, zamkniętych lub jeszcze otwartych. Przeczytałam dołączony do rękopisu list młodego uczonego. Mówił w nim, że autor tego rękopisu, Rutherford, był Anglikiem. Rękopis nie zawiera! tytułu, poprzedzony był tylko kartą tytuło- wą, pojedynczym kruchym arkusikiem papieru, na którym były Powrót do Szangri-la 265 wypisane na maszynie trzy słowa łacińskiej sentencji, zwięzłe kla- syczne wyzwanie dla naszych przekonań: Quia Impossibile Est. Rękopis, jak pisał uczony, przysłała mu córka Rutherforda, odpowiadając na anons zamieszczony w londyńskim Timesie, w którym prosił o jakiekolwiek informacje, listowne, ustne czy in- ne, dotyczące legendy o Szambhali. Jej ojciec, pisała, sporządził ten manuskrypt w latach trzydziestych, po swojej wyprawie do Chin. W 1973 roku, kiedy byt siedemdziesięcioletnim wdowcem, mimo słabego zdrowia nagle zadecydował, że wyjeżdża na święta do Włoch. Nigdy stamtąd nie powrócił, a słuch po nim zaginął. Córka przetrzymywała ten rękopis przez wszystkie te lata. Teraz, kiedy sa- ma jest starą kobietą, myśli, że może go przekazać uczonemu. W 1973 roku. Zaledwie kilka lat po tym, jak ujrzałam samo- lot Conwaya, ginący gdzieś na horyzoncie. Czy pan Rutherford otrzymał jedno z tych dyskretnych, ręcznie wypisanych zaproszeń od swego bardzo starego przyjaciela? Moje serce podskoczyło ze wzruszenia. Podniosłam oczy ku zachodowi. Czy ty żyjesz, wy- szeptałam? Zaczęłam czytać: Rozdział Pierwszy. Maj 1931 roku. W ciągu trzech ostatnich tygodni maja sytuacja w Baskulu uległa pogorszeniu, a dwudziestego samolo- ty naszych sił powietrznych, przybyłe z Peszawaru dla zorganizowania ewakuacji białych mieszkańców... wy- pożyczono także kilka różnych samolotów, między inny- mi od maharadży z Czandapuru. Przed południem nim właśnie wyruszyło czterech pasażerów: panna Roberta Brinklow ze Wschodniej Misji; Henryk D. Barnard, Amerykanin; Hugh Conway, Konsul J.K.M.; i kapitan Karol Mallinson, Wicekonsul J.K.M... Przeczytałam wszystko na głos, siedząc przy grobie mojego ojca. Zabrało mi to kilka dni. Wracałam do naszego domku tylko po to, by coś zjeść i przespać się. I czułam każdy rok z moich sześćdziesięciu pięciu lat w zesztywniałych, obolałych kończy- nach. A więc dopiąłeś swego, Ojcze, powiedziałam podnosząc się. Teraz już wiesz. 266 Eleanor Cooney, Daniel Altieri I chociaż nie bardzo wierzę w duchy, wyobrażałam sobie przez moment zagniewanego ducha mojego ojca pojawiającego się w Szangri-la w księżycową noc. Przykro mi, że cię oszukaliśmy, Ojcze, dodałam, lecz nie dałeś nam wyboru. Nie było wyboru. Cóż innego pozostało mi, jak tylko opiekowanie się tobą? * * * Włożyłam obydwa rękopisy do koperty. Moje wyczucie czasu by- ło precyzyjne. Konstrukcja hydroelektrowni na dole starego ka- mieniołomu jest prawie ukończona. Kilka dni temu ucichły urzą- dzenia do wydobywania ziemi. Zespół inżynierów w hełmach i kombinezonach przeprowadzał końcową inspekcję tam, przepu- stów, śluz, kanałów i gigantycznych turbin. Jutro puszczą biliony ton sześciennych wody, która była przez wieki zatrzymywana w lo- dowcach i strumieniach. Jutro. Dlatego jutro jest dla mnie ostatnim dniem, by spisać te wy- darzenia. Przywołuję ostatnie refleksje i wspomnienia o Szangri- -la. To jeszcze jeden krąg, który został zamknięty dawno temu. Czas spowodował, że stał się wyraźny, aż za nadto wyraźny. Sta- rożytni grecy mówili o związkach nie tylko między prawdą i pięk- nem, lecz także między okropnościami i pięknem, przerażającym i pięknym. Teraz zrozumiałam sens tego. W czasach przed moją wizytą w Szangri-la moje oczekiwania nie były pozbawione strachu. To, co nas czekało od chwili, kiedy samolot dotknął tego niebezpiecznego płaskowyżu, było prawdzi- wie terra incognita i jakaś część mojej istoty musiała wyczuwać to na długo przedtem, nim opuszczaliśmy się ponad ostatnim brze- giem w gondoli pana Bryanta. Starałam się to ukrywać. Brat, bla- dy i wylękniony, ujawniał wystarczająco wiele uczuć za nas oboje. Czy może z powodu nieustannych usiłowań Bryanta, by nawiązać jakikolwiek kontakt, i konieczności wysłuchiwania jego jowialne- go, uprzejmego, miłego amerykańskiego akcentu nie zemdlałam tam, na tej metalowej podłodze. I takie było właśnie pierwsze z moich zapamiętanych uczuć. Następne przychodziły w kolejno- ści zdarzeń, jak nieregularne klatki starego filmu. I teraz ten film zastygł bez ruchu na pierwszej klatce z Hugh Conwayem. Może to aromat brandy przywiódł je wszystkie z taką siłą i bezpośredniością. Nie wiedziałam, lecz dzisiaj byłam odurzona Powrót do Szangri-la 267 i niespokojna, jak gdybym ponad czterdzieści lat temu do tej do- liny zbliżyła się po raz pierwszy i ostatni. Serce biło dzisiaj w mojej piersi bardzo szybko. Czasem wy- dawało mi się, że jest ono maleńkim zwierzątkiem złapanym w klatkę moich żeber, istniejącym niezależnie ode mnie, żyjącym swoim własnym życiem. Małe zwierzątko, które wyczuwa zbliża- jące się powodzie, trzęsienia ziemi i wstrząsy. Dzisiaj jest poruszo- ne. Co ono wie? Mamy przed sobą długą wędrówkę. Tak. Żmudną wędrówkę, która może się skończyć w lodowych przepaściach lub gorzej, śmiercią. Stara kobieta stojąca przed ścianą gór, marząca tylko o spokoju. To może zaniepokoić ludzkie serce. Lecz ja znam prawdziwe źródło mojego drżenia, tę szczególną mieszankę lęku i dzikiej radości: muszę teraz rzeczywiście znaleźć mą drogę po- wrotną do Szangri-la. Co tam zastanę? Powiedział, że będzie czekał. Będę zmieniona w jego oczach, tak jak biedna Lo Cen. Te długie lata, twarde i bardzo prawdziwe, zabrały ze sobą moją jędrną skórę i lśniące czarne włosy. Tego po- ranka zerknęłam do lusterka. Jestem stara, lecz niebrzydka i sil- na. Czy będzie jeszcze zdolny mnie kochać? Wierzę, że tak. Pa- miętam, co powiedział o Lo Cen, kiedy zostawiała go w misyjnym szpitalu: była zawsze piękna, bez względu na to, ile miała lat. Zakładając, rzecz jasna, że on ciągle jeszcze żyje. Nie zapo- mniałam tego brzęczącego owada, tak kruchego i nieskończenie małego, znikającego nad horyzontem. I naturalnie jest coś jeszcze, o czym wielokrotnie myślałam przez te wszystkie lata, coś, co wywołuje malutkie wstrząsy niepo- koju w moim biednym sercu. Bracie. Biedny, biedny Bracie. Byłeś tak nieszczęśliwy, kiedy cię uprowadzono. Co się z tobą stało? Czy umarłeś może podczas nierozsądnej próby ucieczki, podobnie jak młody Mallinson? Czy może leżysz pokryty lodem, na wieki już młody, na dnie zawrot- nie głębokiego wąwozu, gdzie nawet Szerpowie nie mogą dojść? A jeśli umarłeś, to czy nie było to dla ciebie najlepsze? Rozmyśla- łam o tobie przez te wszystkie lata. A może Raj przemienił cię lub może ty przemieniłeś Raj. Conway zwiódł Ojca fałszywym tro- pem, a jeśli sam był na fałszywym tropie? Zostawiliśmy cię 268 Eleanor Cooney, Daniel Altieri w Szangri-la. Wiedzieliśmy tylko, że zostawiamy tam śmiertelny wirus. Czy byłeś nasieniem owocu, które sprawiło, że Adama i Ewę wyrzucono z ogrodu? Może przyjadę tam, czterdzieści lat i tysiące mil później, i znajdę nie więcej niż pustą jamę. Lub mo- że zobaczę cię żyjącego w ascezie i będzie to twój własny wybór. Lub też jako dowódcę plutonu młodzieży, maszerującego i odli- czającego. Pijaka, lunatyka lub... A może znajdę cię żywego i w dobrym zdrowiu, zmienione- go tak bardzo, że zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Może te bujne ogrody i wspaniałe pawilony, pachnące i ciche w przytłu- mionym, zielonym świetle, jak gdyby znajdowały się pod wodą, ła- godne wietrzyki szumiące w gałęziach, dźwięczenie wietrznych dzwoneczków, oczy dookoła ciebie, tak otwarte i radosne, ta mu- zyka grana na dziedzińcach i placach prawie każdego wieczora... prawdopodobnie w końcu znaleziono drogę do ciebie. Czy może wzruszył cię starodawny gawot Rameau lub Couperina? Czy nie- prawdopodobnie piękne utwory Cage'a, Glassa czy też Czu-in? Czy coś cię wreszcie wzruszyło? Słyszy się o tych zatwardziałych sercach młodzieży Czerwonej Gwardii, szesnasto- i siedemnasto- latków, którzy wyrośli w tym szaleństwie, a teraz nękani wyrzuta- mi sumienia odcięli się od swych przeszłych uczynków. Chciała- bym wierzyć, że jesteś jednym z tych skruszonych, lecz chyba to za trudne. Za jakie przestępstwa twoim zdaniem należało żałować? * * * Spakowałam to, czego potrzebuję. Niosę na ramionach maty ple- caczek; wszystko inne znajdę po drodze. Nie chcę wracać do tego domu. Idę dłuższą ścieżką, obchodząc wzgórze, w kierunku prze- łęczy i kamieniołomu, unikając grobu ojca. Dzisiaj w kamienioło- mie panuje cisza. Nie ma już ciemnego, posępnego kanionu. Te- raz jest tutaj świeżość i przestrzeń, i nadzieja. Moje serce, chociaż nie ucichło, jest radośniejsze; dzisiaj znowu trzepocze w piersi ni- czym skrzydła pragnącego się uwolnić ptaka. To, co się skrzy tu obok nas, to nowe jezioro, pobłyskujące i migoczące między wzgórzami, światło słoneczne odbija się od je- go zaskakująco błękitnej powierzchni. A woda, jak gdyby była tu- Powrót do Szangri-la 269 taj zawsze, tańczy w migotliwym świetle; wiatr wysyła białe grze- bienie fal. Jest to teraz pogodne i piękne miejsce. Stoję przy brzegu, stroma, urwista ściana spada tu trzydzieści lub więcej metrów do powierzchni wody. Woda jest tutaj bardzo przejrzysta i widzę następne dwadzieścia lub trzydzieści metrów w dół szarobiałej kamiennej ściany ginącej gdzieś w głębinie. Ta wysokość przyprawia mnie o zawrót głowy. Przerażają mnie takie urwiska. Lecz to wykorzystam najlepiej, jak można. Teraz czekają na mnie inne, większe jeszcze wysokości. Pamiętam taras Conwaya, który wychylał się milę ponad buj- ne'dno doliny, otoczony ze wszystkich stron wzniesieniami. Zapa- chy czerwonego uroczynu, dzikich róż, bzu i kapryfolium. Były tam też inne wonie, z którymi go sobie długo kojarzyłam. Miałam tylko ten jeden cenny dzień - a tak naprawdę, tylko tych kilka cen- nych godzin - aby wyryć wspomnienia o nich na zawsze w mojej pamięci. Zapach światła księżyca, jak on to nazwał. Tego także nie zapomnę. Jest to powiązane z nim na zawsze. Opowiadał mi, jak to Chińczycy wykorzystywali cudowny zapach tuberozy. Pa- miętam doskonale, że rosły one wzdłuż całego obwodu głównego tarasu, oplatając balustrady; łodygi i grona kwiatów wyryły się ostrym reliefem na bladej, zimnej barwie gór. Wracałam tam w myślach tysiące razy. Porywałam cię myślą. To było jak z czyta- niem książki - umysł był już w innym świecie - ciało było tam, gdzie było i gdzie musiało być; przenoszenie słabego ciała jest zu- pełnie inną sprawą. Dla rńnie istnieje tylko jedna droga powrotu i jest to przemieszczanie mego żywego ciała i bijącego serca przez każdy centymetr z tysięcy, lub więcej kilometrów, aż dojdę na miejsce. Tej nocy wyruszę. -*^ Stoję więc teraz spokojnie na brzegu tego urwiska, spadają- cego prosto w dół, w tę doskonale klarowną wodę. Rozmyślam dzisiaj nad wstrząsającą ofiarą, jakiej chcę dokonać - nad literac- ką ofiarą, czy może lepiej - nieliteracką ofiarą! Związałam koper- tę zawierającą dwa rękopisy mocnym sznurkiem i obciążyłam pa- czuszkę ciężkimi kamieniami. Wcześniej myślałam o spaleniu ich. Byłoby to zdecydowanie prostsze wyjście, lecz to tak jak z pogrze- bem mojego ojca. Chciałam, aby było inaczej. Nie chciałam uni- cestwiać ich zbyt brutalnie. Te zielone głębiny wydają się jakoś 270 Eleanor Cooney, Daniel Altieri bardziej stosowne. Wkrótce skryją moje tajemnice. Tajemnice, które powierzyłam tylko duchowi mojego ojca. Podchodzę do brzegu i... chwila wahania. Lecz wzięłam się w garść. Obiecałam. Wrzuciłam pakunek. Wolnym ruchem opa- dał coraz niżej i niżej, obijając się o nagie skały. Przestraszyłam się nagle, że przecież obciążenie może się oderwać a uwolnione stro- nice rozproszyć się po powierzchni jeziora; ktoś je kiedyś odnaj- dzie i odczyta. Lecz tak się nie stało. Paczuszka uderzyła w wodę, ciasny plik papieru. Przez chwilę utrzymywała się na powierzchni, niechętna umieraniu. Lecz było to tylko złudzenie. Poszła na dno. Widzę maleńkie kółeczka na powierzchni. Już atrament na bibuł- kowym papierze musi być rozpuszczony, razem z opowieściami o tajemniczej krainie, o wielkim człowieku i o hańbie i pechu mo- jego ojca. Niżej. Niżej. Prostokątny pakunek nie opadał prosto. Jestem zaskoczona, że nawet z takim obciążeniem płynął jak piór- ko na wietrze, kołysząc się na wszystkie strony. Malejący i odda- lający się z każdym momentem, obijając się o sterczące skały ja- kieś dwadzieścia metrów pod powierzchnią wody i w końcu spadł w czarną otchłań. KONIEC Przypisy Rimpocz'c (tybet.) - 'Wielka Drogocenność (Klejnot)' - tytuł używany wo- bec tiilku 'inkarnacji'-wcielenia bóstwa w osobę ludzką (przyp. tłum.) Tiilku - patrz wyżej Tangka (tybet.) 'zwój malowany' - obraz o tematyce religijnej, wykona- ny farbami mineralnymi na płótnie, przystosowany do zwijania (po uroczystościach religijnych) i przewożenia (przyp. tłum.) Cz'oten (tybet.), stupa (ind.), suburgan (mong.) - symbol ostatecznego celu - pełnego oświecenia; buddyjska budowla sakralna, początko- wo w kształcie wysokiego kopca, potem rozbudowana do obecnej bardzo charakterystycznej i skomplikowanej postaci. Występuje w różnych rozmiarach: od kilkunastocentymetrowych odlewów z brązu, poprzez kilkumetrowe budowle grzebalne (dla przechowy- wania relikwii świętych), po budynki świątyń (przy. tłum.) Cz'am (tybet.) - udramatyzowany taniec obrzędowy, taniec misterium. Wykonywany przez mnichów w klasztorach z użyciem demonicz- nych masek. Widowisko trwające czasem kilka dni, wykonywane na powitanie nowego roku buddyjskiego, jako pożegnanie minionego roku i odrodzenie w czystości do nowego (przyp. tłum.) Hanowie (chin.) - nazwa własna podstawowej grupy Chińczyków (przyp. tłum.) Sutry - księgi religijne zawierające teksty przypisywane samemu Bud- dzie; mają zazwyczaj kształt podłużnych, niezbroszurowanych stron dwustronnie zdobionych, obłożone deskami, owinięte w materiał i powiązane taśmą (przyp. tłum.) Tungcz'en (tybet.) - dosłownie 'wielka trąba' (przyp. tłum.) Kapała (sanskr.) - naczynie sakralne w kształcie czary lub pucharu, wykonane z ludzkiej czaszki, czasem bogato zdobione, osadzone na drogocennej podstawie (przyp. tłum.) WYDAWNICTWO ALFA - WERO Sp. z o.o. OFERUJE: • Literaturę polską i obcą •Literaturę faktu i eseje • Fantastykę • Pomoce szkolne (zeszyty ćwiczeń) •Poradniki •Albumy • Biografie Nowości wydawnicze oferujemy Hurtownikom na wyjątkowo korzystnych warunkach ZAPRASZAMY do naszych placówek: Dział Handlowy Hurtownia i Księgarnia Wysyłkowa ul. Kolejowa 19/21, 01-217 Warszawa 42 tel. 631-06-05, 631-05-81; fax 621-87-50 Klientom detalicznym po złożeniu pisemnego zamówienia wysyłamy książki za zaliczeniem pocztowym