14154
Szczegóły |
Tytuł |
14154 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14154 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14154 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14154 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czesław Chruszczewski
DRZEWO NIE–DRZEWO
Z okien tych domów dobrze widać park du Champ de Mars, no i oczywiście wieżę Eiffla.
Pan Barbet siedział na tarasie, odpoczywając po upalnym męczącym dniu, i patrzył w lipcowe
niebo. Dochodziła godzina pierwsza. Daleki grzmot sprawił, że pan Barbet wstał, podszedł do
balustrady i pomyślał: „Nadchodzi burza”. W chwilę później dostrzegał rój meteorów,
kilkanaście srebrnych smug nad Laskiem Bulońskim. „Ach, jakież to piękne — stwierdził w
duchu — warto było posiedzieć na tarasie” do pierwszej w nocy.” Smugi zgasły, znowu
zagrzmiało. Pani Barbet krzyknęła przez sen i obudziła się.
— Śniłam koszmar — powiedziała do męża.
Stali teraz oboje przy balustradzie.
— Oberwała się chmura, Sekwana wystąpiła z brzegów i woda zalała całą naszą dzielnicę.
Po Polu Marsowym pływały tratwy i łodzie. Tysiące ludzi wspinało się po wieży Eiffla. Jak to
dobrze, że mieszkamy na jedenastym piętrze — zakończyła pani Barbet, otulując się
szlafrokiem.
— Zimny wiatr — skonstatował mąż. — Wracaj do łóżka.
— Bardzo zimny. Spójrz! — zawołała pani Barbet — pada śnieg.
— Śnieg o tej porze? — zdziwił się pan Barbet. — To niemożliwe.
— Więc co takiego?
— Płatki czegoś, ale nie śniegu. Lekko fosforyzują, opadają na trawniki i trawa poczyna
jarzyć się błękitnym światłem. Dziwne zjawisko.
— Mój sen — zaczęła pani Barbet i umilkła nagle, bo poczęły płonąć drewniane ławki w
parku.
— Zatelefonuję po straż pożarną — zdecydował pan Barbet.
Przyjechał jeden wóz, trzy ławki spłonęły, dwie ocalono. Podoficer straży
przeciwogniowej podziękował panu Barbet za obywatelską postawę.
— Mogły spłonąć wszystkie ławki — mówił — a od ławek mogły zająć się drzewa, od
drzew domy, być może, pana interwencja uratowała Paryż przed pożarem.
— Pan uprzejmie przesadza — bronił się pan Barbet.
— No, w każdym razie szkoda by było tak pięknych, starych drzew.
— O, meteor! — zawołał pan Barbet.
— Spadnie na nasze głowy, uciekajmy, uciekajmy! — krzyczała pani Barbet.
Ognista kula rąbnęła w sam środek klombu, ziemia lekko zadrżała, zadźwięczało szkło w
mieszkaniach.
— Do diabła! — zaklął podoficer i podbiegł do samochodu.
Po upływie pięciu minut przyjechało pół tuzina wozów strażackich, zapalono reflektory i
wówczas pan Barbet zobaczył krater o średnicy dwudziestu metrów.
— Nic się nie stało — uspokajał żonę — na Pole Marsowe spadł niewielki odłamek
meteorytu.
Następnego dnia przyjechał Ekspert, obejrzał uważnie miejsce upadku meteorytu, złożył
wizytę panu Barbet, uważnie wysłuchał jego relacji o przebiegu wydarzenia, po czym
oświadczył:
— Meteoryty napotykają na opór powietrza w atmosferze, przed meteorytem tworzy się
poduszka silnie sprężonego powietrza, która rozgrzewa się do temperatury tysięcy stopni i
świeci oślepiająco jaskrawym światłem. Rozgrzewa się także powierzchnia bolidu. Początek
świecenia następuje zazwyczaj na wysokości 100 do 120 kilometrów nad Ziemią. Część
substancji meteorytu rozpryskuje się w atmosferze w małe kropelki, które natychmiast
zastygają. Z tych cząstek złożone są pyłowe ślady bolidów, osiadające później na powierzchni
Ziemi. Oto przypuszczalne wytłumaczenie dziwnego zjawiska.
— Pył? Ja widziałem świecące płatki — pan Barbet miał wątpliwości.
— Zapewne refleks światła — odparł Ekspert — albo meteoryt posiada szczególne
właściwości.
— Panie profesorze — do Eksperta podszedł policjant czuwający nad kraterem. — Na
samym dnie tego dołu wyrosło drzewko nie—drzewko.
— Co to znaczy, drzewko nie—drzewko? — Ekspert zbliżył się do krateru.
— Bo takie białe — wyjaśnił posterunkowy. — Pień, konary, gałęzie i nawet liście,
wszystko białe. I małe, najwyżej na metr.
Osobiste obserwacje Eksperta potwierdziły spostrzeżenia policjanta.
— Proszę natychmiast zatelefonować do komisarza — mówił wyraźnie zdenerwowany
Ekspert. — Niech przyśle tutaj więcej ludzi. Krater należy otoczyć płotem i czuwać, by nikt
nie zbliżał się do tego miejsca. A ja tymczasem zorganizuję ekipę specjalistów. W rzeczy
samej mamy do czynienia z dziwnym, niezwykłym zjawiskiem.
— To drzewo rośnie! — zawołał pan Barbet, wywołując poruszenie wśród zgromadzonych
gapiów.
— Rozejść się, proszę rozejść się! — policjant podniósł głos, a dostrzegłszy w pobliżu
wieży Eiffla kolegę, dmuchnął w gwizdek.
Dwóch policjantów bez trudu skłoniło przypadkowych przechodniów do opuszczenia
parku. Ekspert odjechał do Instytutu Badań Ciał Niebieskich, a pan Barbet wrócił do swojego
mieszkania na jedenastym piętrze. Żona przywitała go wymówką:
— Łazisz po parku, a ja tu umieram z niepokoju. Dlaczego sprowadzono tylu policjantów?
— Tylu? Dwóch — zirytował się pan Barbet i pomyślał, co powie żona, gdy zobaczy
pluton policji.
— To dużo — stwierdziła pani Barbet — stoją przy tej dziurze, jakby to było Bóg wie co.
— No właśnie — odrzekł pan Barbet — Bóg jeden wie, co to jest.
— Jutro wyjeżdżamy do mojej siostry, do Sabaudii — zdecydowała pani Barbet. — Tam
na pewno będzie bezpieczniej.
— Bezpieczniej! — wrzasnął pan Barbet. — Co to znaczy: bezpieczniej?
— Mam złe przeczucie. Najpierw sen, potem meteor, a teraz policja.
Pan Barbet doszedł do przekonania, że najrozsądniej uczyni, jeżeli będzie milczał. Sam był
zaniepokojony. Żona nie wiedziała jeszcze o białym drzewku, o decyzjach Eksperta. Może
rzeczywiście należało wyjechać do Sabaudii.
Krater otoczono drewnianym płotem, naprędce skleconym z desek, płotu pilnowali
policjanci. Od czasu do czasu, mniej więcej co dwie godziny, przyjeżdżał Ekspert w
otoczeniu asystentów i oglądał białe drzewko.
— Rośnie na chwałę bożą — stwierdził asystent Alve, człowiek wielce religijny. Niegdyś
zamierzał zostać księdzem, ostatecznie został empirykiem.
Drzewko nie–drzewko wydoroślało w ciągu niespełna doby i mówiono teraz o nim
DRZEWO NIE–DRZEWO, wszystko dużymi literami. Drzewo, co tu ukrywać, było wielkie,
wyższe od innych drzew w parku o dobre kilka metrów. — Dwadzieścia — obliczył na oko
asystent Alve. Wówczas zapadła decyzja, by całe Pole Marsowe od Akademii Wojskowej do
wieży Eiffla otoczyć zasiekami z drutu kolczastego i wystawić posterunki policyjne co
dziesięć kroków.
Pani Barbet spakowała rzeczy i oznajmiła:
— Wyjeżdżam, a ty postąpisz zgodnie ze swoim sumieniem.
— Z sumieniem? — zdziwił się Barbet. — Jakże to, nie rozumiem, co moje sumienie ma
wspólnego z twoim wyjazdem?
— Pozostając w Paryżu, narażasz swoje życie, czego nie powinieneś uczynić ze względu
na mnie. Czy przedłużyłeś polisę ubezpieczeniową?
— Przedłużyłem.
— Powinieneś wstąpić do mecenasa Herpera — przypomniała żona. — Nie chcę mieć
żadnych kłopotów z powodu twojej samolubnej śmierci.
— Samolubna śmierć — pan Barbet mimo powagi sytuacji roześmiał się. — Co ty
wygadujesz?
— Zostajesz w Paryżu, by zaspokoić niezdrową ciekawość, żądzę sensacji. Spójrz, co
wyrabiają ludzie w domach sąsiadujących z parkiem.
— Ludzie jak ludzie — pan Barbet próbował usprawiedliwić przedstawicieli cywilizacji
ziemskiej — są po prostu zainteresowani niecodziennym wydarzeniem.
— Od świtu do nocy sterczą na dachach, balkonach, pełno ich w oknach — pani Barbet
była szczerze oburzona. — Są strasznie jeszcze prymitywni.
— Wszyscy nie mogą wyjechać z Paryża.
— To znaczy, że jadę sama.
— Tak, jutro zatelefonuję do ciebie, a pojutrze przyjadę.
— Mówisz tak dla świętego spokoju.
— Nie, wpadnę na dzień, dwa.
Pani Barbet opuściła Paryż o piątej po południu, o siódmej Ekspert stwierdził, że drzewo
już nie rośnie.
— Poprzestało na dwudziestu czterech metrach — rzekł asystent Alve i napełnił cztery
kieliszki.
Pan Barbet udostępnił swoje mieszkanie Ekspertowi i komisarzowi policji. Asystent
przyniósł butelkę whisky. Z tarasu roztaczał się piękny widok na Pole Marsowe. Z lewej
strony dodawały otuchy solidne budynki Ecole Militaire, w dali na Montparnasse sterczał
czarny wieżowiec, na wprost, wśród dachów, można było podziwiać kopuły St. Leon. Wieża
Eiffla, najważniejszy element panoramy z prawej strony, pogłębiała uczucie spokoju. Nic się
przecież nie stało, w każdym bądź razie Drzewo Nie—Drzewo, śmiesznie małe przy wieży
Eiffla, nie mogło zakłócać normalnego rytmu życia. Wydarzenie zapewne niecodzienne, ale
nie należało przeceniać jego skutków. Tak ocenił sytuację komisarz policji.
— Jeśli zajdzie potrzeba — mówił patrząc przez lornetkę — zetniemy to drzewko, i
sprawa załatwiona.
Zaterkotał telefon. Słuchawkę podniósł pan Barbet.
— Minister do Eksperta — powiedział szeptem.
Ekspert słuchał przez dobrą minutę.
— Mało prawdopodobne — wyjąkał wreszcie — ale trzeba sprawdzić. Zaraz tam przyjadę.
— Złe nowiny? — zapytał asystent.
— Dziwne — odparł Ekspert. — W kilku miejscach popękała nawierzchnia ulic i placów.
Sądzę, że mogły to spowodować wielodniowe upały, Sekwana przemieniła się w strugę
brudnej wody. Nie przypuszczam, by istniał jakikolwiek związek między naszym Drzewem a
tymi pęknięciami. Największą szczelinę zauważono na Placu Inwalidów. Obejrzymy ją, panie
komisarzu.
— Osiem metrów długości — informował posterunkowy. — Piętnaście centymetrów
szeroka. Zmierzyłem dokładnie.
Ekspert poprosił o latarkę, uklęknął tuż przy szczelinie i przez chwilę manewrował
lampką. W podobny sposób obejrzał pęknięcia jezdni na Saint Germain, w pobliżu dworca
Quai d’Orsay i na bulwarze Garibaldiego przy placu Cambronne. Pół godziny później
wkroczył do gabinetu Ministra.
— Pan się źle czuje? — powiedział Minister. — Czy wezwać lekarza?
— Nie, nie dziękuję, biegłem po schodach.
— Biegł pan? Co oznacza ten pośpiech?
— W szczelinach zauważyłem korzenie, białe korzenie Drzewa Nie–Drzewa. Trzeba
natychmiast ściąć, zniszczyć to diabelstwo. Pan rozumie?
— Rozumiem — wyszeptał Minister i pobladł.
Na Pole Marsowe wjechały dwa buldożery, postanowiono wyrwać drzewo z korzeniami.
Gdy pękła trzecia stalowa lina, Ekspert zwrócił się o pomoc do wojska. Komendant miasta
przysłał oddział saperów z miotaczami ognia.
— Trzeba to spalić — powiedział Ekspert do młodego oficera.
Drzewo zwycięsko odparło atak miotaczy.
— Lekko zaróżowiło się — meldował dowódca oddziału saperów.
— Pokraśniało — poprawił asystent Eksperta. — Ogień raczej mu służy, spójrzcie,
wypuszcza nowe pąki, wśród liści pojawiły się jak gdyby owoce.
— Jak gdyby — wymruczał Ekspert, a ponieważ oficer czekał na dalsze rozkazy,
powiedział:
— Proszę wycofać oddział.
— A może obrzucić to dziwo granatami? — zaproponował oficer.
Ekspert zamyślił się. Granaty, no cóż, można by spróbować. Jeden z żołnierzy
zameldował, że jakiś cywil pragnie rozmawiać z Ekspertem.
— A, to pan — ucieszył się nie wiadomo dlaczego Ekspert, witając Barbeta. — Czym
mogę służyć?
— Chciałbym pomóc.
— Chętnie skorzystamy z każdej pomocy.
— Obserwując próby zlikwidowania Drzewa Nie–Drzewa, doszedłem do przekonania, że
wybraliśmy niewłaściwą drogę.
— Pan zna właściwą?
— Być może, iż mylę się, ponosi mnie fantazja, lecz powinniśmy potraktować to drzewo
bardziej po ludzku.
— Po ludzku? — powtórzył Ekspert i wytrzeszczył oczy.
— Należy założyć — kontynuował pan Barbet — że z meteorytu wyrosła roślina, przybysz
z Kosmosu, z Innego Układu Słonecznego, struktura szczególnego rodzaju. Być może
badająca naszą reakcję na tę nieoczekiwaną wizytę, być może spragniona, poszukująca
napoju, pożywienia.
— Co pan proponuje?
— Spróbuję nawiązać z drzewem bezpośredni kontakt.
— Wygłosi pan powitalne przemówienie, a mała dziewczynka złoży u stóp drzewa kwiatki
— kpił Ekspert.
— Wspomniałem o bezpośrednim kontakcie.
— Nie rozumiem.
— To rodzaj rośliny, położę rękę na pniu, będzie to pierwszy przyjazny odruch. Niech pan
sobie wyobrazi, panie Ekspercie, że człowiek wylądował na obcej planecie. Natychmiast
miejsce lądowania otoczono drutem kolczastym, a gdy próbował zaspokoić głód, gospodarze
Innego, Świata usiłowali go unicestwić.
— Niczego pan nie dotknie — powiedział Ekspert. — To piekielne drzewo zagraża
bezpieczeństwu miasta. Doniesiono mi o kilkunastu dalszych pęknięciach nawierzchni ulic i
placów. Korzenie tego świństwa — Ekspert nie panował nad słowami — rosną ze
zdumiewającą szybkością. Obym był złym prorokiem… Paryżowi grozi zagłada.
— Potraktujmy to drzewo po ludzku — upierał się pan Barbet — bądźmy gościnni,
wielkoduszni, wspaniałomyślni.
Do Eksperta podszedł komisarz policji.
— Prezydent Republiki pragnie z panem osobiście porozmawiać — oświadczył. — Mój
samochód czeka.
— Pojedziemy razem — oświadczył Ekspert, i pan Barbet zajął miejsce w policyjnym
wozie.
Prezydent przywitał Eksperta, a zobaczywszy pana Barbet, zawołał:
— O, co za miła niespodzianka! Barbet, nasz znakomity pisarz. Czytając pańskie powieści
fantastycznonaukowe, najlepiej wypoczywam.
Pan Barbet ukłonił się.
— W ubiegłym roku otrzymał pan nagrodę państwową za swoją twórczość. Nie miałem
okazji pogratulować.
— Dziękuję, panie prezydencie, dziękuję z całego serca. — Pan Barbet zaczerwienił się.
— Poprosiłem pana — Prezydent zwrócił się do Eksperta — bo z godziny na godzinę
wzrasta niebezpieczeństwo. Ludzie, mimo uspokajających komunikatów radia i telewizji,
przenoszą się, żeby nie powiedzieć „uciekają”, na drugą stronę Sekwany, gdzie jak dotąd nie
zauważono żadnych pęknięć ani szczelin. W tej sytuacji rząd podjął decyzję, by ewakuować
Montparnasse i inne dzielnice po tamtej stronie rzeki. Przerzuciliśmy przez Sekwanę kilka
mostów pontonowych, wojsko czuwa nad ewakuacją, policja pilnuje opustoszałych domów,
specjalne ekipy obserwują nawierzchnie ulic i placów. Rejestrujemy na specjalnej mapie
każde nowe pęknięcie.
Prezydent uśmiechnął się do pana Barbet. Był to smutny uśmiech. Pisarz odpowiedział
westchnieniem.
— Nie mamy wszakże żadnej pewności — mówił dalej Prezydent — że przejście na drugą
stronę Sekwany rozwiązuje problem zabezpieczenia milionów paryżan, że tutaj nic im nie
grozi. W wielu punktach miasta, a szczególnie w pobliżu Pola Marsowego, zarysowały się
mury domów. Dlatego zwołałem posiedzenie gabinetu. Złoży pan sprawozdanie z
dotychczasowego przebiegu akcji i razem z kolegami spróbuje odpowiedzieć na pytanie, co
należy uczynić, by skutecznie zniszczyć Drzewo.
— Dlaczego zniszczyć? — zapytał pan Barbet i wyłożył swój punkt widzenia.
— Ale to ryzykowne — orzekł Prezydent. — Pan jest pisarzem, z przeproszeniem
romantykiem, pan żyje w innym świecie, pan to może przypłacić życiem.
— Warto zaryzykować — upierał się pan Barbet.
— Hm… — mruknął Prezydent. — Tak czy inaczej zasłuży pan na Legię Honorową.
Pan Barbet podziękował i oświadczył:
— Inna Cywilizacja usiłuje nawiązać z nami kontakt. Drzewo Nie–Drzewo spełnia
zapewne rolę Pośrednika.
— Ile pan ma lat? — zapytał Prezydent.
— Zbliżam się do pięćdziesiątki.
— Jest pan jeszcze bardzo młodym człowiekiem. Żona, dzieci?
— Niestety, nie mamy dzieci, panie Prezydencie. Żona w Sabaudii. Wszelkie formalności
załatwiłem ze swoim adwokatem. Jeżeli zginę, nic się nie stanie, jeżeli zdołam nawiązać
kontakt ż Drzewem, uratujemy Paryż, a być może coś więcej.
— Tak, tak — zgodził się milczący dotąd Ekspert. — To COŚ WIĘCEJ, to być może cały
nasz glob.
— Nie jestem formalistą — powiedział Prezydent i wyjął z szuflady kartkę papieru. —
Proszę jednak napisać, że wbrew naszym ostrzeżeniom postanowił pan dla ratowania
rodzinnego miasta, ojczyzny, a kto wie, czy nie całego świata, zaryzykować, narażając własne
życie.
Pan Barbet spełnił żądanie Prezydenta, podpisał oświadczenie. Prezydent wymienił
spojrzenie z Ekspertem i powiedział:
— No cóż, niech Bóg prowadzi, życzę panu, panie Barbet, powodzenia. Zawsze
szanowałem twórców, zawsze ceniłem pisarzy. Co za nieposkromiona wyobraźnia!
Fantastyka naukowa to cudowna literatura.
Prezydent objął pana Barbet.
— Drogi Barbet, niechże pana uściskam! Co za wzruszająca chwila. Oddajemy inicjatywę
w ręce fantasty. Co na to przedstawiciel Nauki?
Ekspert pochylił głowę. Teraz dopiero dostrzegł, jak bardzo zabłocił swoje buty.
— Może pan Barbet więcej zdziała — uczony uśmiechnął się. — W tej sytuacji nie wolno
zrezygnować z żadnej, najbardziej nawet fantastycznej, inicjatywy.
Mosty były zatłoczone ludźmi, pan Barbet zajął miejsce w helikopterze. Towarzyszyli mu
Ekspert, prefekt policji i generał Paton. Wylądowali na Placu Inwalidów przed Grobem
Napoleona. Barbet pomyślał o żonie, potem o Cesarzu i wsiadł do limuzyny eskortowanej
przez dwunastu policjantów w białych hełmach. Jechali wolno opustoszałymi ulicami. Pan
Barbet otarł ukradkiem łzę. Jakkolwiek to wszystko się skończy, pozostanie w pamięci ludzi
jako człowiek, który oddalił niebezpieczeństwo zagłady od Ziemi bądź usiłował to uczynić
poświęcając własne życie.
Policjanci i żołnierze, rozstawieni wzdłuż ulic, salutowali przejeżdżający samochód. Wóz
zatrzymał się w pobliżu Pola Marsowego. Barbet wysiadł i pewnym krokiem szedł w stronę
Drzewa Nie–Drzewa.
Generał szepnął do Eksperta:
— Gdy tylko zginie ten biedny człowiek, rozpoczniemy bombardowanie drzewa, placu i
okolicy najcięższymi bombami. Zniszczymy dzielnicę, lecz uratujemy świat. Samoloty
czekają na mój sygnał.
Pan Barbet stał pod drzewem. Wiatr poruszył liśćmi, i pisarz usłyszał melodyjne dźwięki.
„Drzewo przemawia do mnie — pomyślał. — Za chwilę położę dłonie na jego pniu, albo
jeszcze lepiej, obejmę pień ramionami, jak gdybym witał serdecznego przyjaciela
wracającego z dalekiej podróży.”
Zanim jednak to uczynił, pomyślał jeszcze: „Prawdopodobnie jestem skończonym idiotą,
powinienem wyjechać z żoną do Sabaudii. Kto zdoła ocenić moje poświęcenie? Mógłbym
jeszcze tworzyć, pisząc osiem albo dziesięć książek, mógłbym wiele zdziałać…” A niech to
diabli! — zakończył głośno. Ekspert usłyszał i zatroszczył się o samopoczucie Barbeta.
— Czuję się doskonale — skłamał pisarz. — Znakomicie. Niech pan odejdzie, proszę
zostawić mnie sam na sam z Drzewem.
Melodia wygrywana przez wiatr na liściach Drzewa dodała panu Barbet otuchy. Objął pień
drzewa, przytulił policzek do wonnej kory i przymknąwszy oczy zapomniał o całym świecie.
Był nieludzko, bosko szczęśliwy. Dostrzegł na gałęzi owoc, poczuł pragnienie, zerwał
lśniącą, różową kulę. Owoc był soczysty, orzeźwiający, wspaniały, cudowny. A
najcudowniejsza była świadomość, że wyszedł wreszcie z mrocznego labiryntu na otwartą
przestrzeń, gdzie każdy szczegół olśniewał oczywistością swojego sensu. Barbet zaspokoił
pragnienie i zrozumiał dosłownie wszystko: swoją żonę, wygrzewającą się na balkonie hotelu
w Sabaudii, ludzi walczących ze sobą na mostach Sekwany, teorię względności Einsteina i
model wszechświata Lemaitre’a. Zrozumiał okrucieństwo synów króla — inżyniera
Sanheriba, którzy zatłukli genialnego ojca posążkami bogów asyryjskich, pojął istotę
antymaterii i antyświatów, zdołał nawet pojąć Eksperta i Generała.
Obaj z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w kulistą koronę drzewa, szybującą nad
dachami Paryża.
— No i drzewo zaspokoiło swój głód — stwierdził Ekspert. — Gdy Barbet objął
ramionami pień, korona poderwała się i pomknęła w górę.
— Porywając pana Barbet — uzupełnił asystent Eksperta.
— Resztki drzewa sczerniały — oznajmił prefekt policji.
— Nie będziemy bombardować zwęglonego pnia — oświadczył Generał. — To zbyteczne.
— Porwano człowieka — przypomniał asystent. — Trzeba sporządzić protokół.
— To również zbyteczne — powiedział Ekspert. — Byliśmy świadkami wniebowstąpienia
— uczony westchnął z ulgą i dodał rozbawiony:
— Ci pisarze mają pomysły, no, no!