13914
Szczegóły |
Tytuł |
13914 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13914 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13914 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13914 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DIANA HENDRY
CEZARY ANIOŁŁ
POKONUJE CZAS
Dziecko z innego wymiaru
(Przełożyła: Anna Skucińska)
ZNAK
2004
Wtem,
kiedy tam stałem,
lśnienie prześliznęło się,
blaknąc ponad trawą,
cofając się wyraźnie jak piasek,
który wnika w gardło klepsydry:
widać było czas,
kiedy wyciekał - ziarnista
szrama - a zieloność
napływała znowu, by zapełnić
szczelinę w stworzeniu.
fragment wiersza The Blade
Charlesa Tomlinsona
Rozdział 1
Kuba znalazł zawiniątko dwa dni po wielkiej burzy przełomu stuleci.
Ballantyre Road, na której mieszkał, jeszcze nie otrząsnęła się z poburzowego
szoku.
Pojemniki na śmieci wciąż tkwiły w rynsztokach, dokąd zapędziła je nawałnica.
Drogowskaz
kierujący do centrum miasta złożył się wpół jak zamknięta książka. Dwa dęby i
jawor, duma
Ballantyre Road, wyglądały tak, jakby w walce bokserskiej z wichrem otrzymały
serię
potężnych ciosów.
Wracając ze szkoły, Kuba przestępował przez dachówki zerwane z dachów, szkło z
roztrzaskanych szyb, połamane gałęzie. Jedna nasada komina potoczyła się smętnie
ulicą;
druga spoczęła obok skrzynki pocztowej jak zagubiona królewska korona.
Kuba z zadowoleniem skręcił ku domowi. Poza przewróconym ogrodzeniem
(rozchwierutanym jeszcze przed wielką burzą) posesja przy Ballantyre Road 131
przetrwała
wstanie nietkniętym: z nienaruszonymi oknami, dachem i trzema kominami.
Z początku, zamykając za sobą furtkę, Kuba dostrzegł jedynie, że malwy, które
rosły
obok drzwi frontowych, niespodziewanie wystrzeliły w górę. Poprzedniego dnia
były
zaledwie skulonymi przy ziemi kikutami, czekającymi lata. A teraz - jakby
styczniowe burze
doskonale im służyły - kwitły sobie w najlepsze!
Kwitły i wypuściły liście, jakby starały się coś zasłonić. Próba ukrycia faktów
-
pomyślał Kuba, gdy zobaczył, co zasłaniały. Zawiniątko. Zawinięte w coś
przypominającego
biały, pęcherzykowaty plastik. Paczka podrzucona przez listonosza - przyszło
Kubie do
głowy. Albo śmieć przytargany przez nawałnicę.
Wtem, gdy Kuba wpatrywał się w zawiniątko, spod pęcherzykowatego zawinięcia
wysunął się mały, różowy pęd i zamachał. Kuba zamarł. Mam przywidzenia -
pomyślał. Kto
wie, może burza rozrzuca obrazy w umyśle, tak jak rozrzuca liście zerwane z
drzew. Zamknął
oczy, odczekał chwilę i ponownie je otworzył. Tym razem spod zawinięcia
wydostały się dwa
różowe, pulchne pędy, a na końcu każdego z nich znajdowały się - ależ tak, bez
wątpienia! -
maleńkie dłonie. Z maleńkimi, zaciśniętymi paluszkami.
Kuba ukląkł obok malw i wyplątał zawiniątko, które tkwiło między ich grubymi,
włochatymi łodygami. Malwy chwiały się i kołysały, jakby były ogromnie z siebie
zadowolone. Jakby - myślał Kuba - zamiast wydać kolejny kwiat, wydały z siebie
niemowlę.
ROZDZIAŁ 2
Bo właśnie to było w zawiniątku. Niemowlę. Całkiem malutkie. Z jasnoniebieskimi
oczami, które ufnie wpatrywały się w piwne oczy Kuby.
W całym swoim jedenastoletnim życiu Kuba poświęcił niemowlętom zaledwie parę
przelotnych myśli. Oczywiście, niektórzy szkolni koledzy mieli siostry lub braci
w wieku
niemowlęcym. Kuba odnosił wrażenie, że te istoty niższe są okropnym utrapieniem,
choć -
dziwna rzecz - ludzie najwyraźniej je kochali. Widywał tu i ówdzie niemowlęta
wożone w
wózkach. Spały lub płakały. Łyse lub w czapeczkach, wszystkie wyglądały w
zasadzie tak
samo. Gdyby poproszono go o zdefiniowanie niemowlęcia, powiedziałby, że to coś w
rodzaju
grudki czekającej na nadanie jej właściwego kształtu.
Z wielką ostrożnością podniósł tę konkretną grudkę spomiędzy malw. To, co w
pierwszej chwili uznał za opakowanie z pęcherzykowatego plastiku, okazało się
miękką,
lekką materią z izolacyjnymi poduszeczkami powietrza. Kuba odsunął nieco
materiału, jakby
pragnął się przekonać, czy rzeczywiście ma do czynienia z ludzkim dzieckiem.
Niemowlę miało maleńkie, falbaniaste uszka, przypominające jaskry. Czy tak
właśnie
wyglądają uszy niemowląt? Czy każdy człowiek rodzi się z jaskrowatymi uszami?
Kuba
naciągnął materiał z powrotem.
- Skąd się tu wzięłoś? - zapytał.
W odpowiedzi niemowlę zamachało do niego rączkami. Kuba odruchowo wsunął
palec w maleńką dłoń i dziecko uchwyciło go mocno. Kuba nie mógł pohamować
uśmiechu.
Bez wątpienia było to nadzwyczaj inteligentne niemowlę. Inne niż wszystkie. (O
tak, w tej
kwestii Kuba miał całkowitą słuszność).
Stał na ścieżce w promieniach bladego, styczniowego słońca, które zaświeciło po
wielkiej burzy, i zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Malwy nadal chwiały
się i
kołysały, wyraźnie zachwycone. W pierwszym odruchu Kuba chciał wbiec do domu z
okrzykiem: „Patrzcie, co znalazłem!”, lecz powstrzymała go myśl o ciotce Agacie.
Nigdy nie było wiadomo, w jakim ciotka Agata może być nastroju. Kuba
przypuszczał, że ciotka Agata sama tego nie wie. Po prostu budziła się w takim
lub innym
humorze. Letnim lub zimowym. Pogodnym lub chmurnym.
Dawno temu ciotka Agata miała własne dziecko. Antoś zmarł w wieku czterech lat i
odtąd żal przez długi, długi czas czynił ciotkę srogą i nieprzyjazną. W tamtym
nastroju ciotka
Agata potrafiła jednym straszliwym spojrzeniem zmrozić liście na drzewach i
uśmiechy na
twarzach. Było tak, jakby w jej sercu na stałe zapanowała zima. Podobnie było
wokół ciotki
Agaty: numer 131 przy Ballantyre Road, gdy Kuba tam zamieszkał, był ponury i
zimny - dom
nękany przez smutek.
Wszystko zmieniło się z przybyciem Cezarego Aniołła. Cezary Aniołł był bowiem
Domoczyńcą. Domoczyńcy odrobinkę przypominali elektryków, ale znacznie bardziej
-
magików, a ich praca - praca Cezarego Aniołła - polegała na przekształcaniu
nieszczęśliwych
domostw w szczęśliwe domy. Kiedy się słyszało, że w tym celu łączą żywych ze
zmarłymi,
trudno było nie odczuwać niepokoju. No, ale nie można było tego wszystkiego
zrozumieć,
jeśli nie miało się pojęcia o Obwodzie i Źródle Energii.
Każdy - Cezary Aniołł wyjaśnił Kubie - każdy człowiek, poczynając od ludzi
zmarłych przez wiekami, na ludziach jeszcze nienarodzonych kończąc, krążył po
Obwodzie.
Połączenie z Obwodem zapewniała Energia, która była rodzajem miłości. Smutek
przerywał
Obwód i wyłączał miłość. Smutek podobny do tego, który nękał ciotkę Agatę.
Blokujący
Energię, blokujący uczucia. Smutek zaraźliwy jak grypa, który zatruwał życie
mieszkańców
Ballantyre Road 131.
Tak właśnie wyglądała sytuacja, dopóki nie zjawił się Cezary Aniołł. Przybył ze
swoim srebrnym fletem, Zestawem do Łączenia, Ładowaczem Energii i magicznym
Zegarem
Stuleci, aby ponownie podłączyć mieszkańców Ballantyre Road 131 do Źródła
Energii. I tak
uczynił. Uwolnił dom od smutku. Rozniecił we wszystkich iskrę radości - we
wszystkich,
nawet w ciotce Agacie.
Odkąd jednak zabrakło Cezarego Aniołła, magii jego pogodnej obecności,
promiennego, 500-kilowatowego uśmiechu i melodii srebrnego fletu, ciotka Agata
miewała
okresy zapomnienia. Okresy zimowe, jakby zima była dla niej nieodzowna. Kuba
wiedział, że
gdy ciotka jest w zimowym nastroju, nikt - ani Jej Królewska Mość, ani pan
prezydent, ani
gwiazda muzyki - nie spotka się w domu przy Ballantyre Road 131 z gościnnym
przyjęciem.
A już na pewno z gościnnym przyjęciem nie spotka się niemowlę.
Zerknął na zawiniątko, które trzymał w ramionach, i pomyślał o Cezarym Anielle.
Jak
by to było wspaniale, gdyby zjawił się na Ballantyre Road WŁAŚNIE W TEJ CHWILI!
Czasami Kuba podśpiewywał sobie rymowankę Cezarego Aniołła w nadziei, że Aniołł
usłyszy ją i zrozumie, jak bardzo jest Kubie potrzebny. Zaśpiewał ją i teraz, po
cichutku:
Wolty i waty,
Wolty i waty,
To od piorunów
Większe są chwaty.
Nic się nie wydarzyło. Zawiniątko poruszyło się nieco. Było to bardzo cieplutkie
zawiniątko. Trzymanie go w ramionach dodawało jakoś otuchy.
- Nic masz się czym martwić - powiedział do niego Kuba, chociaż sam nagle
poczuł,
że powodów do zmartwienia jest całe mnóstwo.
Pozostawiając torbę z książkami na ścieżce, przemknął na palcach na tyły domu.
Po
przeciwnej stronie ulicy któreś z okien otwarło się ze skrzypnięciem. Kuba
poczuł na sobie
czujne spojrzenie pani Sowerby.
- Pewnie myśli, że cię ukradłem - wyjaśnił zawiniątku. Wyglądało na to, że pani
Sowerby podejrzliwie obserwuje wszelkie poruszenia na posesji numer 131.
- Pan Perkins - szepnął Kuba tuż nad falbaniastym uszkiem. - Oto kogo
potrzebujemy.
Pan Perkins był jednym z trojga lokatorów ciotki Agaty, najbardziej w tej chwili
użytecznym. Panna Muggins i panna Skiwy, pozostałe lokatorki, wykazywały niemal
całkowitą potulność. Pan Perkins natomiast, zakochany w ciotce Agacie, od czasu
do czasu
potrafił wyprowadzić ją z zimowego nastroju i natchnąć nastrojem wiosennym. Był
także
poetą, choć - zdaniem Kuby - nie najlepszym. Kuba miał jednak nadzieję, że
miłość w
połączeniu z poezją oznacza przychylność dla dzieci. Poeci, miłość i dzieci -
jakoś to do
siebie pasowało. W każdym razie tak sądził Kuba.
Wszystko zależało od tego, czy pan Perkins znajduje się w swoim pokoju, zajęty
układaniem poematów, czy kręci się po kuchni, pałaszując herbatniki i
narzekając, że muza
go dzisiaj opuściła.
Dotarłszy do ogródka za domem, Kuba spostrzegł - z wielką ulgą - że pan Perkins
znajduje się w swoim pokoju. Nie, nie zajmował się układaniem poematów. Stał
przy oknie,
balansując swoim dosyć pulchnym ciałem, i żonglował. Gdy zobaczył Kubę, wykonał
jeszcze
jeden, triumfalny obrót piłeczkami, upuścił je i szeroko otworzył okno.
- Kuba! - zawołał. - A co ty tam trzymasz?
- Ciii! - szepnął Kuba. - Obudzi pan dziecko!
- Dziecko! - wykrzyknął pan Perkins, po czym widząc niespokojną minę Kuby,
szepnął w odpowiedzi: - Nie ruszaj się stamtąd! Już do ciebie schodzę!
Kuba czekał, kryjąc się przed ewentualnymi spojrzeniami z okien na parterze.
Nagle
przypomniał sobie, że niemowlęta należy kołysać, i na próbę zakołysał
zawiniątkiem. Bez
wątpienia jest to bardzo grzeczne niemowlę - pomyślał - bo wcale nie płacze.
Rzeczywiście,
nie płakało. Zamiast tego Kuba - stojąc w cichym ogródku, kołysząc zawiniątkiem
i czekając
na pana Perkinsa - wyraźnie usłyszał delikatne „biiip... biiip... biiip”!
ROZDZIAŁ 3
- Niemowlęta nie biiipią - szepnął pan Perkins.
- Ale ono właśnie biiipnęło - odszepnął Kuba.
Kołysanie okazało się nadzwyczaj skuteczne. Dziecko zaprzestało biiipania i
zapadło
w sen.
- Znalazłem ją pomiędzy malwami - wyjaśnił Kuba.
- Pomiędzy...? Ją? - pan Perkins niemal stracił mowę, co zdarzało mu się
niezmiernie
rzadko.
- Wygląda, że to ona, prawda?
Pan Perkins wpatrzył się w buzię niemowlęcia i nie odzywał się przez dłuższą
chwilę.
Na koniec poprawił spodnie od piżamy (a była to jego specjalna Piżama poetycka),
odchrząknął i powiedział:
- Bardzo milutka.
W tym momencie drzwi domu otworzyły się z trzaskiem i na progu stanęła ciotka
Agata.
- Perkins! Kuba! Co tam wyprawiacie we dwójkę?
Kuba i pan Perkins spojrzeli na siebie z przestrachem.
- Jaki stan pogody? - zapytał Kuba. Był to ich sposób wymieniania informacji o
nastroju ciotki Agaty.
- Wiatr umiarkowany, niekiedy porywisty - mruknął pan Perkins, a do ciotki Agaty
powiedział: - Mamy coś dla ciebie, moja droga!
Kuba ruszył markotnie za panem Perkinsem, tuląc zawiniątko, jakby próbował
uchronić je nawet przed umiarkowanym wiatrem.
- Nie rób „biiip”! - szepnął nad falbaniastym uszkiem. - Proszę cię, tylko nie
rób
„biiip”!
Gdy pan Perkins i Kuba z zawiniątkiem pojawili się w drzwiach, panna Muggins i
panna Skiwy były już w kuchni. Panna Skiwy obierała ziemniaki, a panna Muggins
nakrywała do stołu.
- No więc? - burknęła ciotka Agata. - O co chodzi?
Pan Perkins usunął się na bok i Kuba stanął twarzą w twarz z ciotką Agatą.
Fryzura
ciotki, zwykle przypominająca odwrócone rożki waflowe do lodów, wyglądała
dzisiaj jak
niedbale sklecone ptasie gniazdo. Pojedyncze kosmyki sterczały na wszystkie
strony, zjeżone
pod wpływem złego humoru.
- No więc... - zaczął Kuba nerwowo - no więc... chyba chodzi o dziecko.
- Chyba chodzi o... Co ty wygadujesz, chłopcze? Niech no spojrzę!
Ciotka Agata zerknęła do zawiniątka, jakby bojąc się dotknąć jego zawartości.
- Oczywiście, że chodzi o dziecko! - powiedziała tak ostrym tonem, że niemowlę
natychmiast otworzyło oczy. - Skąd je wziąłeś, Kuba? Musisz czym prędzej je
zwrócić!
- N-n-n-nie mogę - wyjąkał Kuba. - Bo znalazłem ją...
- Sądzimy, że została porzucona - przerwał mu pan Perkins. Wiedział, że nie jest
to
dobry moment (ani nastrój) na wzmiankę o malwach. Jeszcze nie teraz.
- Potrzymam ją, dobrze? - zapytała panna Muggins, przejmując zawiniątko od Kuby
i
opadając na fotel, w którym rozsiadał się pan Perkins, ilekroć pałaszował
herbatniki. Z
niemowlęciem w ramionach wyglądała tak swojsko jak skrzypaczka ze skrzypcami
albo
kaczka z kaczęciem. Wszyscy stłoczyli się wokół fotela i obserwowali, jak panna
Muggins
odwija lekki, biały materiał.
- JoJoJ - gruchała panna Muggins. - Czy to nie śliczna dzidzia?
- Urocza - przyznała panna Skiwy.
- Faktycznie, jest całkiem ładna - potwierdził z dumą Kuba.
- Fantastyczne paluszki - powiedział pan Perkins, łaskocząc małą w stopki.
- Musimy zawiadomić policję - oświadczyła ciotka Agata.
Panna Skiwy szybciutko postawiła czajnik na ogniu. Pan Perkins usadowił ciotkę
Agatę na krześle, przyniósł sweter i troskliwie narzucił go jej na ramiona.
- Czy nie moglibyśmy zatrzymać jej na troszkę? - zapytała tęsknie panna Muggins.
-
Choćby na dzień lub dwa?
- Wykluczone! - warknęła ciotka Agata, strząsając sweter. - Dziecko niewątpliwie
do
kogoś należy. Zresztą, opieka nad małymi dziećmi jest szalenie kosztowna. Choćby
przez
dzień lub dwa. Potrzebne są pieluchy...
- Pieluszki! - zagruchała panna Muggins.
- ... koce, wózki, łóżka dziecinne - wyliczała ciotka Agata.
- Koce, wózki, łóżka - powtarzała z namysłem panna Skiwy.
- Kocyki, wózeczki, łóżeczka - gruchała panna Muggins.
- Doprawdy! - krzyknęła ciotka Agata. - Obie jesteście nie do zniesienia!
Perkins,
połącz no się z posterunkiem.
- A jeżeli nikt się po nią nie zgłosi? - odezwał się Kuba cichutko. Dziecko
zamachało
do niego rączkami, jakby już zdecydowane, do kogo ono samo powinno się zgłosić.
Kuba
wziął je od panny Muggins. Przytuliło się do niego.
W kuchni zapadło milczenie. Wszyscy myśleli o domach dziecka, sierocińcach i
niechcianych dzieciach. Kuba wspominał czas, gdy jego rodzice zginęli w wypadku
samochodowym i gdy sądził - dopóki nie zjawiła się ciotka Agata - że pozostanie
bezdomny.
Ciotka Agata spojrzała na zawiniątko w ramionach Kuby.
Dziecko spróbowało się uśmiechnąć. Uśmiech był nowiutki i chwiejny.
- Jaka słodka! - wykrzyknęli wszyscy (z wyjątkiem ciotki Agaty) zgodnym chórem.
- To nie nasze zmartwienie - oznajmiła ciotka Agata, odwracając się, jakby ten
uśmiech ją uraził. - A teraz, czy któreś z was mogłoby zrobić coś pożytecznego?
Będziemy
musieli przyszykować dziecku miejsce do spania - naturalnie, tylko do przybycia
policji.
Sama zadzwonię na posterunek, kiedy już napiję się porządnej, mocnej herbaty.
Kuba został z niemowlęciem pośrodku kuchni, a wszyscy inni rzucili się do pracy.
Pan
Perkins wyciągnął dolną szufladę z kredensu, panna Muggins przyniosła koce i
stary, puchaty
szal i razem wyścielili nimi szufladę tak, że zrobiła się wygodna jak poranne
bambosze.
Zanim ciotka Agata przełknęła pierwszy łyk swojej mocnej herbaty, panna Skiwy
przybiegła ze sklepu z koszykiem, w którym piętrzyły się pieluchy, zasypki z
talku, butelki i
smoczki, a na samym wierzchu leżała grzechotka.
(Pani Sowerby, obserwując bieganinę panny Skivvy, w podekscytowaniu omal nie
wypadła z okna).
Pan Perkins ustawił szufladę-kołyskę na dwóch krzesłach - „żeby nie było czuć
przeciągu” - i Kuba ułożył w niej niemowlę, a panna Muggins opatuliła je szalem.
- No i proszę, kruszynko - powiedziała. - Cieplutko i milutko.
- Kruszynka - powtórzył Kuba. - Może nazwiemy ją Kruszynką?
Dziecko, jakby na znak aprobaty, odpowiedziało kolejnym chwiejnym uśmiechem.
Ciotka Agata z ociąganiem podeszła, aby popatrzeć na Kruszynkę w kołysce. Lód -
pomyślał Kuba. - Ciotka nadal ma w sobie trochę lodu i boi się, że pojawią się w
nim
szczeliny.
- Zabawne uszy - zauważyła ciotka Agata.
- Jak jaskry - wyjaśnił Kuba obronnym tonem.
- Dziwne, że nie płacze - powiedziała ciotka.
I w tym momencie z brwi Kruszynki - a raczej z tego miejsca, w którym
znajdowałyby się jej brwi, gdyby je miała - wysunęły się maleńkie antenki i
zabrzmiało
znajome „biiip”. Antenki były maleńkie i delikatne jak u ślimaka i poruszały się
w powietrzu,
jakby Kruszynka odbierała fluidy otaczających ją osób.
- Dzwonię na policję - oświadczyła ciotka Agata.
ROZDZIAŁ 4
- Nie zrobisz tego - powiedział pan Perkins, zdecydowanie kładąc dłoń na
słuchawce
telefonu. - Nie możesz tego zrobić.
- To dziecko... - zaczęła ciotka Agata głosem zdławionym irytacją - to
dziecko...
- Kruszynka - poprawił pan Perkins.
- ...nie jest normalne - ciągnęła ciotka Agata. - Czy normalne dzieci mają
falbaniaste
uszy? Czy robią „biiip”? Czy wysuwają antenki? Nie, absolutnie nie!
W trakcie tej przemowy ciotka Agata starannie wystrzegała się spoglądania na
Kruszynkę, jakby postanowiła, że nie ulegnie żadnym uśmiechom ani biiipaniom. A
Kruszynka wydawała teraz „biiip” w znacznie wyższej tonacji i tak szybko jak
zaniepokojony
budzik.
- A wszystko to są ważne powody, dla których nie możesz zadzwonić na policję -
powiedział pan Perkins. - Kruszynka została do nas przysłana.
- Przysłana? Perkins, niebądźże śmieszny - prychnęła ciotka Agata. - Kto niby ją
przysłał? I dlaczego?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć - oznajmił pan Perkins, zaciągając
dodatkowy
węzeł na pasku od piżamy, jakby kropkę na zakończenie dyskusji.
Kuba uznał, że pora wyjawić całą prawdę.
- Znalazłem Kruszynkę pomiędzy malwami - wyjaśnił.
W kuchni zapadła cisza. Mieszkańcy Ballantyre Road 131 przekonali się z upływem
lat, że malwy w ich ogrodzie mają w sobie coś szczególnego - jeśli nie magię, to
z pewnością
jakąś wiedzę. Ilekroć coś się działo, ilekroć na coś się zanosiło, malwy stawały
się
podekscytowane i wpadały w ten swój rozchwiano-rozkołysany nastrój. Tak właśnie
było
przed przybyciem Cezarego Aniołła. Gdy zaś Aniołł mieszkał w ich domu, sypiając
na
poddaszu z pochyłym stropem (w pokoju zajmowanym obecnie przez Kubę), malwy
wypuściły nowe, białe kwiaty - śnieżnobiałe na tle poprzednich, ciemnoróżowych i
fioletowych. A gdy Cezary Aniołł odszedł, białe malwy również zniknęły, zupełnie
jakby
wraz z Cezarym Aniołłem wpadły na Ballantyre Road tylko z wizytą. Krótką.
Magiczną.
- Pomiędzy malwami - powtórzyła ciotka Agata, odstępując od telefonu i ponownie
siadając na krześle.
Panna Muggins wzięła Kruszynkę na ręce i zaczęła ją kołysać. Biiipanie
przycichło i
zmieniło się w sporadyczne bypanie, bardzo podobne do czkawki. A potem Kruszynka
odkryła swój kciuk.
- Czy nie sądzicie - zapytała panna Muggins niepewnie - że... że może przysłał
ją
Cezary Aniołł?
- Właśnie tego nie wiemy - powiedział pan Perkins - i dlatego powinniśmy
opiekować
się nią do czasu, gdy zorientujemy się w sytuacji.
- No dobrze - burknęła ciotka Agata, jakby wcale nie było dobrze, ale całkiem
źle. -
Tylko kto się nią będzie opiekował do tego czasu?
Zwróciły się ku niej cztery przejęte twarze.
- Ja - powiedzieli panna Muggins, panna Skiwy, pan Perkins i Kuba równocześnie.
Ciotka Agata szarpnęła parę kosmyków sterczących jej na głowie i poddała się.
- Proszę, proszę - prychnęła. - Dwie matki, ojciec i brat za jednym zamachem.
Kruszynce świetnie się powodzi.
- A ty się nie przyłączysz? - zapytał pan Perkins.
Ale ciotka Agata nie odpowiedziała. Zadrżała lekko i okryła się swetrem.
* * *
Chociaż wszyscy mieszkańcy Ballantyre Road 131 - z wyjątkiem ciotki Agaty -
zakochali się w Kruszynce, niełatwo było się nią opiekować. Pod wieloma
względami
zachowywała się jak normalne niemowlę. Spała i budziła się. Robiła siusiu i
kupkę. Machała
rączkami i przebierała paluszkami u nóg. Ćwiczyła się w uśmiechach. Gaworzyła,
ale nie
płakała. Trudno było orzec, co słyszy swoimi falbaniastymi uszkami, a choć jej
biiipanie
niewątpliwie coś oznaczało, nie było wiadomo, co takiego. Antenki (a uznali
teraz zgodnie, że
są bardzo ładne) wysuwały się i wsuwały jakby bez powodu. Najgorsze zaś było to,
że nie
mieli pojęcia, czym należy ją karmić.
Kruszynka piła wyłącznie wodę. Całe mnóstwo wody. Próbowali podawać jej krowie
mleko, kozie mleko, mleko sojowe i czekoladowy koktajl mleczny. Podsuwali jej
sok z
pomarańczy, z dzikiej róży i czarnej porzeczki. Kruszynka marszczyła nos i nie
chciała
przełknąć ani kropelki.
Niepokoili się o nią nieustannie. Pan Perkins obmyślił metodę ważenia Kruszynki
na
wadze łazienkowej. Najpierw ważył stary koszyk na zakupy, któremu urwał się
pałąk.
Następnie układał Kruszynkę w koszyku i ważył oboje. A potem odejmował ciężar
koszyka
od ciężaru Kruszynki wraz z koszykiem i otrzymywał wynik 4 kg 62 dkg. Właśnie
tyle
ważyła Kruszynka i mimo upływu dni nie przybierała ani grama więcej. Wydawała
się
całkowicie zadowolona ze swojej wodnej diety.
Wszyscy na zmianę - z wyjątkiem wiadomo kogo - zabierali Kruszynkę na noc do
swojego pokoju i chociaż starali się okazywać w tej sprawie wzajemną życzliwość,
trwała
między nimi duża rywalizacja.
Bo też niezwykle przyjemnie było słyszeć, jak Kruszynka w nocy ssie kciuk, jak
cichutko gaworzy i robi „biiip”. A jeszcze przyjemniej było obudzić się rano i
ujrzeć
Kruszynkę, która, rozkopawszy kocyk, przebierała w powietrzu pulchnymi nóżkami,
wszem i
wobec prezentując prześliczny brzuszek.
Kuba gościł Kruszynkę u siebie częściej niż inni, ponieważ - jak wszystkim
przypominał - to on ją znalazł, a także dlatego, że - jak uznała ciotka Agata -
dzięki
towarzystwu Kruszynki wstawał bez ociągania i dostatecznie wcześnie, aby nie
spóźnić się do
szkoły. Ponadto pan Perkins miał zwyczaj przechadzać się nocą po pokoju i
recytować
wiersze, co zdaniem ciotki Agaty mogło szkodliwie oddziaływać na otoczenie. Pan
Perkins
twierdził wprawdzie, że wczesna znajomość literatury jest korzystna dla
najmłodszych, ba -
dzieci powinny codziennie spożywać płatki na mleku przyprawione szczyptą poezji,
lecz
ciotka Agata skwitowała to krótkim: „Dyrdymały!”.
Oprócz marnego apetytu Kruszynki były też inne problemy. Kąpali ją w kuchennym
zlewie. Panna Skiwy kupiła używany wózek z ogłoszenia w miejscowej gazecie,
zatem
można było wywozić Kruszynkę do ogrodu, aby pooddychała świeżym powietrzem. Bali
się
jednak, że zobaczy ją ktoś obcy. Zobaczy jej falbaniaste uszka i antenki, z
którymi oni sami
oswoili się już tak bardzo, że panna Muggins gładziła je niekiedy małym palcem.
Problem uszek Kruszynki udało się rozwiązać stosunkowo łatwo. Ciotka Agata,
zapewniając, że nie zamierza „zgłupieć do szczętu” jak pozostali mieszkańcy
domu, wybrała
się jednak na zakupy i wróciła z trzema czapeczkami dla niemowląt. Były to
czapeczki tak
niewyszukane, że pan Perkins natychmiast pośpieszył do najlepszego sklepu w
mieście i kupił
najpiękniejszą czapeczkę, jaką tam znalazł, haftowaną w różyczki, ze wstążkami z
różowego
jedwabiu.
- To najbardziej ckliwa czapeczka, jaką w życiu widziałam - oświadczyła ciotka
Agata. Ucałowała jednak pana Perkinsa w czubek głowy, czego nie uczyniła nigdy
przedtem.
Taki właśnie wpływ wywierała Kruszynka na ludzi. Wszyscy mieszkańcy Ballantyre
Road 131 stali się życzliwsi wobec siebie nawzajem i wobec świata w ogóle. Kuba
ni stąd, ni
zowąd zaczął pomagać robakom w przedostaniu się na drugą stronę kamienistych
alejek
parkowych. Panna Skiwy nabrała zwyczaju przynoszenia współlokatorom porannej
herbaty
do sypialni. Czyniła to dziarsko i z hałasem, a zaparzona przez nią herbata była
niezwykle
mocna, lecz nikt nie narzekał. Ciotka Agata, u której skąpstwo stało się tak
charakterystyczną
cechą, jak ponure zmarszczki na czole, gotowała na kolację dodatkowe ziemniaki,
a pewnego
wyjątkowo chłodnego wieczoru nawet podkręciła ogrzewanie, wyjaśniając:
- Oczywiście, to tylko ze względu na Kruszynkę. Nie możemy pozwolić, żeby się
przeziębiła.
Któregoś dnia Kuba przyłapał ciotkę na tym, jak pochyla się nad kołyską i gładzi
Kruszynkę po policzku. Całusy i przytulanie były chyba dla ciotki za trudne, ale
- pan Perkins
szepnął Kubie - jej stan pogodowy stał się „łagodny, z tendencją do ocieplenia”.
Panna
Muggins nieprzerwanie robiła na drutach. Kamizelki, sweterki, szaliczki,
włóczkowe buciki
spływały z jej drutów szybciej niż deszcz z szyby pociągu. Kartki z wierszykami
pana
Perkinsa pokrywały całą ścianę w łazience. Były to utwory jeszcze bardziej
ckliwe niż
haftowana czapeczka. Jeden z nich brzmiał:
Jest moją Kruszynką
I moim słoneczkiem,
I moją dziewczynką,
I moim fiołeczkiem.
Jest moją różyczką,
I moim agrestem,
I moją księżniczką,
Ja jej błaznem jestem.
- Dlaczego „agrestem”? - zapytał Kuba.
- Bo lubię agrest - odpowiedział pan Perkins obronnym tonem. - Zawiera wiele
cennych składników. A poza tym potrzebowałem go do rymu.
- Ostatni wers jest bez wątpienia trafny - mruknęła ciotka Agata.
- Błazen to według Szekspira bardzo mądry człowiek - oświadczył wyniośle pan
Perkins.
- Najwyraźniej nawet Szekspir nie jest nieomylny - stwierdziła ciotka Agata. - I
skąd
w tym wierszu te wszystkie „moja”? Nie zapomniałeś chyba, że czekamy na osobę,
która
przysłała do nas Kruszynkę i która z pewnością kiedyś się po nią zgłosi?
Kimkolwiek by ta
osoba była.
Chociaż żadne z nich tego nie wyjawiało, wszyscy doszli do wniosku, że osobą,
która
przysłała do nich Kruszynkę, jest Cezary Aniołł. To przecież on uwolnił
Ballantyre Road od
smutku. To on zjawił się na ich wezwanie, gdy spędzali wakacje w Szkocji, i
pomógł im
wyjaśnić tajemnicę dziecka-ducha, które nawiedzało wynajęty przez nich dom.
Mieszkańcy
Ballantyre Road 131 traktowali Cezarego Aniołła niemal jak członka rodziny, a
przynajmniej
jak dalekiego i bardzo szczególnego krewniaka. „Nasz pan Aniołł” - mówiły o nim
panna
Muggins i panna Skiwy, zupełnie tak, jak pan Perkins mówił teraz: „moja
Kruszynka”. To, że
Cezary Aniołł przysłał do nich Kruszynkę, wydawało im się jedynym wytłumaczeniem
jej
przybycia. Czekali więc i obserwowali malwy w ogrodzie, szukając u nich
wskazówek. Minął
jednak tydzień, potem dwa, a Cezary Aniołł wciąż się nie zgłaszał.
- Coś go zatrzymało - powiedział Kubie pan Perkins. - Na pewno siedzi po uszy w
tej
swojej domoczyńskiej robocie. Wiesz przecież, że jego koncepcja czasu nie jest
podobna do
naszej.
- Jasne, że wiem - odparł Kuba. (Pomyślał o zegarze Cezarego Aniołła - Zegarze,
który mierzył upływ czasu nie w godzinach i minutach, lecz w latach i
stuleciach). -
Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to dla pana Aniołła jedno i to samo.
- Mhm - zgodził się pan Perkins. Siedzieli w kuchni, a Kruszynka leżała pomiędzy
nimi w kołysce i przypatrywała się stadku rybek, które Kuba wyciął z tektury i
zawiesił u
sufitu.
- Przypuszczam, że zjawi się, kiedy tylko będzie mógł - powiedział pan Perkins.
-
Nasz pan Aniołł. Zjawi się osobiście albo przyśle nam wiadomość.
Ale mijały dni, a Cezarego Aniołła nie było. Na Ballantyre Road zjawili się za
to inni
goście. Nie wszyscy z nich budzili sympatię. Malwy wypuściły dziwne, zielone
kwiaty o
smoliście czarnych wnętrzach i zaprzestały chwiania się i kołysania. Wydawało
się raczej, że
dostały dreszczy.
Rozdział 5
Ludka Brock, pierwszy gość, była całkiem w porządku. Ludka miała bzika na
punkcie
dzieci. Mieszkała przy uliczce przylegającej do Ballantyre Road i wypatrzyła
wózek
Kruszynki w ogrodzie.
- Ta dziewczyna nie przegapi żadnego wózka - stwierdziła ciotka Agata. - Choćby
znajdował się w odległości miliona mil.
Ludka skończyła dziesięć lat i z nieznanych powodów wprost przepadała za
niemowlętami. Może było tak dlatego, że sama nie miała rodzeństwa, albo dlatego,
że
przygotowywała się do kariery opiekunki do dzieci, albo dlatego, że - jak
wyraził się pan
Perkins - „zbierała dziecięce uśmiechy, podobnie jak inni zbierają znaczki”.
Tak czy owak, umiała wywołać uśmiech na twarzy nawet najbardziej ponurego
bobasa - być może dzięki swoim rudym warkoczykom, które dyndały kusząco nad
wózkiem,
przewiązane włóczką z czerwonymi i zielonymi pomponami, a być może dzięki
swojemu
uśmiechowi, szerokiemu i szczeremu, nad którym iskrzyły się jej piwne oczy.
Niemowlęta
uśmiechały się do Ludki tak, jak nie uśmiechały się do nikogo innego, a Ludka
uśmiechała się
do nich.
Ludka nie zapukała do drzwi domu nr 131 ani nie czekała na zaproszenie. (A
musiałaby czekać długo). Któregoś sobotniego przedpołudnia po prostu przelazła
przez mur i
Kuba zastał ją w ogrodzie, gdy pochylała się nad wózkiem Kruszynki, a Kruszynka
zaciskała
w piąstce jeden z jej rudych warkoczyków. Ludka bawiła się w „Sroczka kaszkę
warzyła”,
odliczając pisklęta na Kruszynkowych paluszkach u nóg.
- ... i frrrrrr... do lasu poleciała - kończyła właśnie, gdy nadszedł Kuba.
Kruszynka miała na głowie jedną z niewyszukanych czapeczek zakupionych przez
ciotkę Agatę, dzięki czemu falbaniaste uszka pozostawały niewidoczne. Była zbyt
pochłonięta zabawą Ludkowym warkoczykiem, aby robić „biiip”, a antenki chwilowo
wsunęły się do wewnątrz, tak że było widać tylko maleńkie, czerwone kuleczki tuż
nad
oczami. Mimo to Kuba bardzo się zaniepokoił.
- Cześć - powiedziała Ludka. - To twoja siostra?
Kuba znalazł się w kropce. Nie chciał skłamać i nie mógł wyjawić prawdy. W
gruncie
rzeczy zaczął już traktować Kruszynkę jak swoją młodszą siostrzyczkę...
- Tak jakby - odpowiedział.
- Cześć, tak jakby siostro - zawołała Ludka ze śmiechem.
- Nazywa się Kruszynka - poinformował Kuba i gestem właściciela położył dłoń na
rączce wózka.
- Szczęściarz z ciebie - westchnęła Ludka. - Strasznie bym chciała mieć młodsze
rodzeństwo, tylko że mama nie może mieć więcej dzieci, no i jestem sama.
Kuba, pełen współczucia, postanowił uchylić rąbka tajemnicy.
- W zasadzie Kruszynka nie należy do nas - powiedział. - Została nam... eee...
wypożyczona.
- Jak książka z biblioteki - zaśmiała się znowu Ludka. - A jeśli zatrzymacie ją
zbyt
długo, będziecie musieli zapłacić karę.
Kuba też się roześmiał. I może właśnie ów śmiech sprawił, że Kruszynka puściła
Ludkowy warkoczyk i wysunęła antenki.
- Ojej, popatrz tylko! - zawołała Ludka. - Jakie fajne czułki! Ciekawe, czy
Kruszynka
ma dzięki nim zdolności telepatyczne.
- Zdolności... jakie? - zapytał Kuba.
- Telepatyczne - powtórzyła Ludka. - Telepatia to odczytywanie myśli innych
ludzi.
Pewno Kruszynka umie wyczuwać sprawy, które dla nas są całkiem niedostępne. Ale
z niej
mądrala!
Ludka powiedziała to tak, jakby Kruszynka była udoskonaloną wersją niemowlęcia.
Kuba nagle doszedł do wniosku - wbrew swojej dotychczasowej opinii - że Ludka
Brock jest zupełnie w porządku. Możliwe nawet, że odznacza się błyskotliwą
inteligencją.
Nie przestraszyła się antenek Kruszynki. Wzbudziły jej uznanie. Pomyślał, że
chyba odstąpi
jej swoje nowiutkie, fosforyzujące jo-jo. Do tej pory wszyscy byli tak bardzo
zakłopotani
antenkami, że wcale się nie zastanawiali nad ich przeznaczeniem. A Kruszynkowe
„czułki” -
stwierdził teraz Kuba, stojąc w zaniedbanym ogródku na tyłach domu - były czymś,
z czego
powinni być dumni!
- Muszę lecieć - powiedziała Ludka. - Ale znowu wpadnę w odwiedziny, dobrze?
Potrafię nieźle opiekować się dziećmi. Mama mówi, że mam do tego talent.
- Jasne - odparł Kuba, czując niezwykłą wspaniałomyślność. - Kiedy tylko
zechcesz.
- Wiesz, skoro ty jesteś tak jakby bratem, może ja byłabym tak jakby siostrą -
zaproponowała Ludka.
No, teraz posunęła się trochę za daleko.
- Może - powiedział Kuba. - Tylko że Kruszynka tymczasowo ma dwie matki i...
Ale Ludka była już na murze. Kuba usłyszał głuchy odgłos, gdy zeskoczyła po
drugiej
stronie, potem stłumione „Auć!” i cichnące „Na raaazieee!”.
* * *
Ludka zatem była w porządku. Kobiety, które zaczęły pukać do drzwi Ballantyre
Road 131, pytając, czy mogą zobaczyć Kruszynkę, budziły znacznie większy lęk.
Dwie zapukały w poniedziałek. Trzy w środę i czwartek. W piątek nie zjawiła się
żadna.
- Zrezygnowały - powiedziała z ulgą ciotka Agata. Myliła się. W sobotę zapukały
dwie następne.
- Przyprawiają mnie o gęsią skórkę - zwierzył się pan Perkins. - Takie są
chuderlawe,
że mógłby je przewrócić byle podmuch wiatru. I wyglądają strasznie żałobnie.
- Wszystkie ubrane na czarno - powiedziała ciotka Agata. - To ogromnie
niepokojące.
- Żal mi ich - powiedziała panna Skiwy. - Robią takie smutne wrażenie. Ale
trzeba
przyznać, że zachowują się bardzo uprzejmie.
Niektóre z odwiedzających były młode, inne w starszym wieku. Jedna czy dwie
kryły
twarz za woalką. Mówiły głosem, który dziwnie pobrzmiewał echem, a wszystkie
zadawały
to samo pytanie: „Czy mogę zobaczyć dziecko?”.
I jakoś nie sposób było im odmówić.
- Któraś z nich może być matką Kruszynki - stwierdziła ciotka Agata. - Skąd mamy
wiedzieć?
- A skąd one wiedzą, że Kruszynka jest tutaj? - spytał pan Perkins. Nikt z
mieszkańców domu przy Ballantyre Road nie potrafił na to odpowiedzieć. Wszyscy
mieli
nadzieję, że matka Kruszynki (o ile Kruszynka miała matkę) nie okaże się jedną z
tych
niepokojących, ciemno odzianych kobiet.
Pan Perkins zagadnął parę z nich o to, czy znają niejakiego pana Aniołła.
Kobiety
jednak spoglądały na niego obojętnie. Zresztą, ich zainteresowanie - a nawet
jakiś dziwny
głód, myślał Kuba nerwowo - wywoływała tylko Kruszynka. Wchodziły do kuchni.
Wpatrywały się w Kruszynkę, jakby była najpiękniejszym stworzeniem na świecie.
Jeżeli
leżała w kołysce, klękały przy niej na podłodze. Łkały przez chwilę, potrząsały
głowami i
odchodziły.
- Bez słowa podziękowania - skomentowała ze złością ciotka Agata.
Ale panna Muggins zaczęła kupować ogromne ilości chusteczek higienicznych i
wręczać je odwiedzającym przy drzwiach frontowych.
- Wiedźmowate jakieś - powiedział pan Perkins w niedzielę, gdy dziesięć ciemno
odzianych kobiet zapukało do drzwi, popatrzyło na Kruszynkę głodnym wzrokiem,
załkało i
odeszło.
- Nie mów głupstw, Perkins - burknęła ciotka Agata. - Wiedźmy od dawna nie
istnieją.
- A gdyby były wiedźmami - dodała panna Skivvy - miałyby miotły i czarne koty.
- I rzucałyby zaklęcia - powiedziała panna Muggins. - Nie słyszeliśmy przecież
żadnych zaklęć.
Rzeczywiście, nie słyszeli. Ale chociaż żadna z kobiet nie rzuciła zaklęcia na
Kruszynkę, wszyscy mieszkańcy odczuwali wpływ jakiegoś posępnego uroku.
- Zupełnie jakby przez dom przeciągał kondukt pogrzebowy - narzekał pan Perkins.
-
Zauważyliście, że poruszają się całkiem bezszelestnie?
- Nie tyle chodzą, ile dryfują w powietrzu - powiedziała panna Muggins i
zadrżała.
- Z pewnością nie jest to korzystne dla Kruszynki - stwierdził pan Perkins.
- Wydaje się, że jej nie przeszkadzają - powiedział Kuba. - Zwykle po prostu się
do
nich uśmiecha.
- Ja na ich widok mam raczej ochotę płakać - oznajmił pan Perkins.
Sytuację rozwiązał nie kto inny jak Ludka Brock, lecz nastąpiło to dopiero
wtedy, gdy
przed drzwiami codziennie czekała od świtu kolejka czarno odzianych kobiet.
ROZDZIAŁ 6
Kuba nie przewidział, że dla Ludki możliwość wpadania w odwiedziny „kiedy tylko
zechce”, oznacza wpadanie w odwiedziny codziennie, i to po kilka razy.
Ludka odwiedzała Kruszynkę przed lekcjami i po lekcjach i spędzała z nią
większość
soboty i niedzieli. To ona odkryła, że Kruszynka chętnie pija wodę, w której
gotowały się
warzywa: wodę po gotowanej marchewce, po gotowanej kapuście, po gotowanym porze,
a
nawet po gotowanych ziemniakach. Odkrycie to zachwyciło ciotkę Agatę, która
zaproponowała, żeby wszyscy mieszkańcy domu popijali wodę po gotowanych
warzywach
zamiast herbaty i kawy, a na pewno wyjdzie im to na zdrowie. (A jakie będzie
tanie! -
mruknął pod nosem pan Perkins). Kruszynka wykazała także skłonność do miodu,
który
zlizywała - po kropelce - z czubka Ludkowego palca.
W domu zapanowała euforia. Waga Kruszynki wzrosła w ciągu tygodnia prawie o
sześćdziesiąt gramów i zastrzeżenia co do odwiedzin Ludki zniknęły bez śladu.
Początkowo mieszkańcy Ballantyre Road mieli do Kuby pretensje o to, że ją
zaprosił.
- Sama tak jakby się zaprosiła - protestował Kuba. (Wiele spraw było dla Kuby
„tak
jakby”).
- Będzie zadawać pytania - marudził pan Perkins.
- Usłyszy biiipanie - obawiała się panna Muggins. - Zobaczy antenki.
- Już je zobaczyła - powiedział Kuba. - Nazywa je czułkami. Przypuszcza, że
Kruszynka ma zdolności telefantyczne.
- Zdolności telepatyczne - poprawił go pan Perkins. - Hm, ciekawy pomysł.
- Najwyraźniej dziewczyna jest inteligentna - stwierdziła ciotka Agata. -
Dlatego
każdy z nas musi opowiedzieć jej dokładnie tę samą historię.
- Jaką? - zapytali wszyscy równocześnie.
- Taką, że opiekujemy się Kruszynką na prośbę pana Aniołła, a Kruszynka przebywa
tutaj na... na wakacjach. I przykazano nam nikomu o niej nie wspominać.
I to właśnie opowiedzieli Ludce.
- Ale kim jest pan Aniołł?
- To nasz stary przyjaciel - wyjaśnił Kuba. - Zupełnie wyjątkowy. (Magiczny -
dodał
w duchu).
- A pani Aniołł? - dopytywała się Ludka. - Czy ona też jest waszą starą
przyjaciółką?
- Nie sądzę, żeby istniała jakaś pani Aniołł - powiedział Kuba.
- Nie bądź niemądry. Nawet jeśli pani Aniołł nie istnieje, Kruszynka musi mieć
jakąś
matkę. Wszyscy mają.
Było sobotnie przedpołudnie i właśnie wieźli Kruszynkę do parku na spacer.
Uznali
ostatnio, że jest bezpieczniejsza poza domem, z dala od ciemno odzianych kobiet.
Wózek był
obszerny i antyczny, z dużą, popielatą budką, która skutecznie tłumiła wszelkie
„biiip”, jeżeli
Kruszynce akurat zebrało się na biiipanie. Falbaniaste uszka zakrywała haftowana
czapeczka.
Problemem były tylko czułki, ale Kuba i Ludka nabrali wprawy w omijaniu każdego,
kto
wydawał się skłonny zajrzeć do wózka i podziwiać jego pasażerkę.
Pan Perkins zjawił się w parku przed nimi. Stał na prowizorycznej mównicy i
wygłaszał wiersze miłosne dedykowane ciotce Agacie, a przysłuchiwały mu się trzy
osoby.
Na tabliczce opartej o mównicę widniał napis: „PIOTR PERKINS, POETA PERFORMER”.
- Ale wstyd - powiedział Kuba. - Przenieśmy się w inne miejsce.
- Domyślam się, że nie wolno nam nikomu mówić o Kruszynce, bo jest wyjątkowa -
odezwała się Ludka, gdy na zmianę popychali wózek parkową alejką.
- Przykazano nam nikomu o niej nie wspominać - wyjaśnił Kuba.
- Kto przykazał?
Kuba już-już miał odpowiedzieć: „ciotka Agata”, ale powstrzymał się w samą porę.
- To też tajemnica.
- Nie najlepiej strzeżona, jak zauważyłam - prychnęła Ludka. - Bo skąd się
wzięły te
wszystkie kobiety, które przychodzą zobaczyć Kruszynkę? Jak się o niej
dowiedziały?
Dotarli do placu zabaw.
- Idź pierwsza - powiedział Kuba - a ja popilnuję Kruszynki.
(Taki zawarli układ: jedno bawiło się na huśtawce lub zjeżdżalni, a drugie
czuwało
nad Kruszynką).
- No, słucham - nalegała Ludka. - Skąd się dowiedziały?
- Może są znajomymi pana Aniołła - mruknął Kuba, chociaż nie wierzył w to ani
przez chwilę.
- Ha! - zawołała Ludka, biegnąc ku huśtawkom. - Bardzo dziwne znajome!
* * *
I rzeczywiście były bardzo dziwne. Mieszkańcy domu przy Ballantyre Road zaczęli
lękać się pukania do drzwi i pojawienia się na progu „kolejnej wiedźmowatej”,
jak pan
Perkins nazywał odwiedzające ich kobiety. A odwiedzały ich coraz liczniej. Kuba
budził się
rano, zerkał przez okno na poddaszu i widział kolejkę ciemno odzianych kobiet
ciągnącą się
od ich drzwi aż na Ballantyre Road. Zauważył, że z ich przybyciem niezwykłe,
zielone malwy
o czarnych wnętrzach stulały płatki, nieruchomiały i wyglądały tak, jakby
próbowały się
skurczyć.
Gdy kobiety wchodziły do domu, było tak, jakby najcieplejszy pokój stawał się
zimny,
a najbardziej słoneczny dzień okrywał się mrokiem. Nastrój przygnębienia, jaki
pozostawiały
po sobie, przypominał grubą warstwę sadzy. Niektóre z nich były tak chude, że
wydawały się
Kubie niemal przeźroczyste. Kilka było bezzębnych. Kuba zauważył, że gdy
znajdowały się
na zewnątrz, w słońcu, żadna z nich nie rzucała cienia. Najgorsze zaś było to,
że najwyraźniej
nie dostrzegały nikogo oprócz Kruszynki.
- Zupełnie jakbyśmy nie istnieli - powiedział pan Perkins. Kuba nie mógł się
powstrzymać od zerknięcia do lustra, aby się upewnić, że jednak istnieje.
- Dlaczego im nie powiemy: „Dzisiaj nie przyjmujemy wizyt, do widzenia paniom” i
nie zamkniemy im drzwi przed nosem? - zapytał pan Perkins.
- Dlatego - odparła ciotka Agata - że, po pierwsze, nie wiemy, czy Kruszynka nie
należy do którejś z nich...
- Wykluczone! - wykrzyknął Kuba, przerażony myślą, że któraś z wiedźmowatych
mogłaby odebrać im Kruszynkę.
- ...a po drugie - ciągnęła ciotka Agata, uciszając go ruchem ręki - nie wiemy,
jak
zareagują, jeżeli odmówimy im wstępu do domu.
(Odkąd ciemno odziane kobiety pojawiły się na Ballantyre Road, ciotka Agata
strzegła Kruszynki jak oka w głowie. Zaglądała do niej nawet w środku nocy,
czasami
śpiewając jej kołysanki, jakby kołysanka mogła zapewnić Kruszynce
bezpieczeństwo).
- A więc jednak uważasz, że są wiedźmami - powiedział pan Perkins.
- Nie mam pojęcia, kim są - odparła ciotka Agata. - Sądzę po prostu, że tam,
gdzie
chodzi o Kruszynkę, nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko. Oczywiście,
byłoby
najlepiej, gdyby stąd odeszły i więcej się nie pokazały.
Kuba całkowicie zgadzał się z ciotką. Tylko panna Muggins i Ludka były innego
zdania. Obie nazywały ciemno odziane kobiety „wiedźmowatymi biedactwami”. Panna
Muggins nie potrafiła traktować nieprzychylnie kogoś, kto płakał, a wiedźmowate
biedactwa
płakały co niemiara. Ludka natomiast widziała w nich bezdzietne osoby zwariowane
na
punkcie dzieci.
Niemniej to właśnie Ludka uporządkowała sytuację - a raczej, jak wyraził się pan
Perkins, zorganizowała „wartę domową, antywiedźmową”.
- Nie powinniśmy godzić się na to, żeby wpadały tu o każdej porze dnia i nocy -
oznajmiła któregoś popołudnia.
- Ale co możemy na to poradzić? - zapytała panna Muggins.
- Wywieśmy na drzwiach tabliczkę z informacją: „Wizyty tylko po uzgodnieniu
terminu, między godziną szesnastą a osiemnastą” - zaproponowała Ludka.
- A jeżeli nikogo nie będzie wtedy w domu? -zapytała ciotka Agata.
- Ułożymy grafik dyżurów - powiedziała Ludka. - Któreś z nas zawsze będzie
czuwało
i w ten sposób nie spuścimy oka z wiedźmowatych biedactw.
- I z Kruszynki - dodała panna Muggins.
Kuba zauważył, że Ludka nabrała zwyczaju mówienia „my” i „nas”, jakby należała
do
rodziny. Nie miał jednak nic przeciwko temu. Kuba ostatnio zmienił swoje
podejście - nie
tylko do niemowląt, ale także do dziewcząt. Zwłaszcza do Ludki.
Wspólnie sporządzili więc ogłoszenie - różowym flamastrem, bo Ludka stwierdziła,
że dobrze im zrobi pogodny kolor. Ludka napisała informację o wizytach, a Kuba
narysował
wokół wzorek złożony z kwiatów (nieco przypominających malwy) i niemowlęcych
czapeczek. Pan Perkins przybił tabliczkę na drzwiach frontowych.
I w domu znowu zapanował spokój. Zamiast nieustannego pukania do drzwi słychać
było tylko szelest biletów wizytowych wpadających przez otwór na listy.
„Wilhelmina stawi się we wtorek o godzinie szesnastej” - zawiadamiała jedna z
wizytówek. „Proszę oczekiwać Gizeli w piątek, kwadrans po siedemnastej” -
głosiła druga.
„Eufemia złoży wizytę w czwartek, punktualnie o szesnastej trzydzieści” -
informowała
trzecia.
- Przynajmniej mają teraz imiona - powiedział pan Perkins - choćby nadal nie
miały
cienia.
Ludka wywiesiła grafik w kuchni. Wyglądał następująco:
Dzięki ograniczonym godzinom odwiedzin i grafikowi Ludki wszyscy poczuli się
odrobinę lepiej - tak, jakby kontrolowali sytuację, zamiast być „opanowanymi
przez ciemne
siły”, jak wyraził się pan Perkins.
Ledwo jednak zdążyli odetchnąć, przybył kolejny gość. Był jaskrawo odziany i nie
zwrócił najmniejszej uwagi na ogłoszenie na drzwiach frontowych.
ROZDZIAŁ 7
Była to pani Sowerby. Pani Sowerby w rynsztunku bojowym. Na jej płaszczu, jak na
żołnierskim mundurze, lśnił rząd mosiężnych guzików. Jaskrawoczerwony kapelusz
tkwił
wojowniczo na głowie, przebity ostrą szpilką jak miniaturowym mieczem.
Spojrzenie spod
czerwonego kapelusza było równie ostre i kłujące.
Było niedzielne przedpołudnie. Panna Muggins otworzyła drzwi, a pani Sowerby
wtargnęła do środka jak bombowiec zmierzający prosto do celu - czyli do kuchni.
Panna
Muggins pozostała na progu z „dzień dobry” zamierającym jej na ustach.
Pani Sowerby omiotła wzrokiem kuchnię. Zobaczyła pana Perkinsa w piżamie,
pałaszującego herbatniki; ciotkę Agatę pochyloną nad wielką księgą rachunkową w
czarnej
oprawie; pannę Skiwy, która z niezrozumiałych powodów przecedzała do butelek
wodę po
gotowanych ziemniakach; Kubę i Ludkę siedzących w kącie na podłodze, wyraźnie
zauroczonych zawartością dużej, starej szuflady.
- Pani Sowerby! - zawołała ciotka Agata, siląc się na entuzjastyczny ton (który
nigdy
nie przychodził jej łatwo, a zwłaszcza wtedy, gdy była w połowie podliczania
słupka). - Jak
miło, że pani do nas wpadła!
- Zaklęcia, nie wątpię! - wybuchnęła pani Sowerby, gwałtownym gestem wskazując
książkę rachunkową. - I tajemne mikstury! - dodała, oskarżycielsko wycelowując
palec w
pannę Skiwy.
Ciotka Agata zamknęła książkę. Panna Skiwy rozlała wodę.
- Ależ proszę spocząć - powiedziała ciotka Agata. - Widzę, że jest pani czymś
zdenerwowana.
- Ani myślę spoczywać w tym domu! - oświadczyła pani Sowerby, wyprostowana jak
struna. Wydawało się, że mosiężne guziki na jej płaszczu miotają ogniem, a
szpilka drży
niecierpliwie, rwąc się do boju. Na policzkach pani Sowerby pojawiły się dwie
plamy w
kolorze jej kapelusza. - Ten dom jest siedliskiem czarnej magii. Powinno się
usunąć was z tej
okolicy! Siłą!
Pan Perkins podniósł się z fotela, rozsiewając wokół okruchy herbatników.
- Droga pani... - zaczął.
- Żadnych „droga pani” - wykrzyknęła pani Sowerby, cofając się pośpiesznie. -
Widziałam, jak w parku recytował pan zaklęcia, kusząc do zatracenia się w
uczuciach...
- Naprawdę? - zapytał pan Perkins, mile połechtany. - Wiem, że niektóre z moich
wierszy uchodzą za całkiem mocne, ale...
- Siedź cicho, Perkins! - n