DIANA HENDRY CEZARY ANIOŁŁ POKONUJE CZAS Dziecko z innego wymiaru (Przełożyła: Anna Skucińska) ZNAK 2004 Wtem, kiedy tam stałem, lśnienie prześliznęło się, blaknąc ponad trawą, cofając się wyraźnie jak piasek, który wnika w gardło klepsydry: widać było czas, kiedy wyciekał - ziarnista szrama - a zieloność napływała znowu, by zapełnić szczelinę w stworzeniu. fragment wiersza The Blade Charlesa Tomlinsona Rozdział 1 Kuba znalazł zawiniątko dwa dni po wielkiej burzy przełomu stuleci. Ballantyre Road, na której mieszkał, jeszcze nie otrząsnęła się z poburzowego szoku. Pojemniki na śmieci wciąż tkwiły w rynsztokach, dokąd zapędziła je nawałnica. Drogowskaz kierujący do centrum miasta złożył się wpół jak zamknięta książka. Dwa dęby i jawor, duma Ballantyre Road, wyglądały tak, jakby w walce bokserskiej z wichrem otrzymały serię potężnych ciosów. Wracając ze szkoły, Kuba przestępował przez dachówki zerwane z dachów, szkło z roztrzaskanych szyb, połamane gałęzie. Jedna nasada komina potoczyła się smętnie ulicą; druga spoczęła obok skrzynki pocztowej jak zagubiona królewska korona. Kuba z zadowoleniem skręcił ku domowi. Poza przewróconym ogrodzeniem (rozchwierutanym jeszcze przed wielką burzą) posesja przy Ballantyre Road 131 przetrwała wstanie nietkniętym: z nienaruszonymi oknami, dachem i trzema kominami. Z początku, zamykając za sobą furtkę, Kuba dostrzegł jedynie, że malwy, które rosły obok drzwi frontowych, niespodziewanie wystrzeliły w górę. Poprzedniego dnia były zaledwie skulonymi przy ziemi kikutami, czekającymi lata. A teraz - jakby styczniowe burze doskonale im służyły - kwitły sobie w najlepsze! Kwitły i wypuściły liście, jakby starały się coś zasłonić. Próba ukrycia faktów - pomyślał Kuba, gdy zobaczył, co zasłaniały. Zawiniątko. Zawinięte w coś przypominającego biały, pęcherzykowaty plastik. Paczka podrzucona przez listonosza - przyszło Kubie do głowy. Albo śmieć przytargany przez nawałnicę. Wtem, gdy Kuba wpatrywał się w zawiniątko, spod pęcherzykowatego zawinięcia wysunął się mały, różowy pęd i zamachał. Kuba zamarł. Mam przywidzenia - pomyślał. Kto wie, może burza rozrzuca obrazy w umyśle, tak jak rozrzuca liście zerwane z drzew. Zamknął oczy, odczekał chwilę i ponownie je otworzył. Tym razem spod zawinięcia wydostały się dwa różowe, pulchne pędy, a na końcu każdego z nich znajdowały się - ależ tak, bez wątpienia! - maleńkie dłonie. Z maleńkimi, zaciśniętymi paluszkami. Kuba ukląkł obok malw i wyplątał zawiniątko, które tkwiło między ich grubymi, włochatymi łodygami. Malwy chwiały się i kołysały, jakby były ogromnie z siebie zadowolone. Jakby - myślał Kuba - zamiast wydać kolejny kwiat, wydały z siebie niemowlę. ROZDZIAŁ 2 Bo właśnie to było w zawiniątku. Niemowlę. Całkiem malutkie. Z jasnoniebieskimi oczami, które ufnie wpatrywały się w piwne oczy Kuby. W całym swoim jedenastoletnim życiu Kuba poświęcił niemowlętom zaledwie parę przelotnych myśli. Oczywiście, niektórzy szkolni koledzy mieli siostry lub braci w wieku niemowlęcym. Kuba odnosił wrażenie, że te istoty niższe są okropnym utrapieniem, choć - dziwna rzecz - ludzie najwyraźniej je kochali. Widywał tu i ówdzie niemowlęta wożone w wózkach. Spały lub płakały. Łyse lub w czapeczkach, wszystkie wyglądały w zasadzie tak samo. Gdyby poproszono go o zdefiniowanie niemowlęcia, powiedziałby, że to coś w rodzaju grudki czekającej na nadanie jej właściwego kształtu. Z wielką ostrożnością podniósł tę konkretną grudkę spomiędzy malw. To, co w pierwszej chwili uznał za opakowanie z pęcherzykowatego plastiku, okazało się miękką, lekką materią z izolacyjnymi poduszeczkami powietrza. Kuba odsunął nieco materiału, jakby pragnął się przekonać, czy rzeczywiście ma do czynienia z ludzkim dzieckiem. Niemowlę miało maleńkie, falbaniaste uszka, przypominające jaskry. Czy tak właśnie wyglądają uszy niemowląt? Czy każdy człowiek rodzi się z jaskrowatymi uszami? Kuba naciągnął materiał z powrotem. - Skąd się tu wzięłoś? - zapytał. W odpowiedzi niemowlę zamachało do niego rączkami. Kuba odruchowo wsunął palec w maleńką dłoń i dziecko uchwyciło go mocno. Kuba nie mógł pohamować uśmiechu. Bez wątpienia było to nadzwyczaj inteligentne niemowlę. Inne niż wszystkie. (O tak, w tej kwestii Kuba miał całkowitą słuszność). Stał na ścieżce w promieniach bladego, styczniowego słońca, które zaświeciło po wielkiej burzy, i zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Malwy nadal chwiały się i kołysały, wyraźnie zachwycone. W pierwszym odruchu Kuba chciał wbiec do domu z okrzykiem: „Patrzcie, co znalazłem!”, lecz powstrzymała go myśl o ciotce Agacie. Nigdy nie było wiadomo, w jakim ciotka Agata może być nastroju. Kuba przypuszczał, że ciotka Agata sama tego nie wie. Po prostu budziła się w takim lub innym humorze. Letnim lub zimowym. Pogodnym lub chmurnym. Dawno temu ciotka Agata miała własne dziecko. Antoś zmarł w wieku czterech lat i odtąd żal przez długi, długi czas czynił ciotkę srogą i nieprzyjazną. W tamtym nastroju ciotka Agata potrafiła jednym straszliwym spojrzeniem zmrozić liście na drzewach i uśmiechy na twarzach. Było tak, jakby w jej sercu na stałe zapanowała zima. Podobnie było wokół ciotki Agaty: numer 131 przy Ballantyre Road, gdy Kuba tam zamieszkał, był ponury i zimny - dom nękany przez smutek. Wszystko zmieniło się z przybyciem Cezarego Aniołła. Cezary Aniołł był bowiem Domoczyńcą. Domoczyńcy odrobinkę przypominali elektryków, ale znacznie bardziej - magików, a ich praca - praca Cezarego Aniołła - polegała na przekształcaniu nieszczęśliwych domostw w szczęśliwe domy. Kiedy się słyszało, że w tym celu łączą żywych ze zmarłymi, trudno było nie odczuwać niepokoju. No, ale nie można było tego wszystkiego zrozumieć, jeśli nie miało się pojęcia o Obwodzie i Źródle Energii. Każdy - Cezary Aniołł wyjaśnił Kubie - każdy człowiek, poczynając od ludzi zmarłych przez wiekami, na ludziach jeszcze nienarodzonych kończąc, krążył po Obwodzie. Połączenie z Obwodem zapewniała Energia, która była rodzajem miłości. Smutek przerywał Obwód i wyłączał miłość. Smutek podobny do tego, który nękał ciotkę Agatę. Blokujący Energię, blokujący uczucia. Smutek zaraźliwy jak grypa, który zatruwał życie mieszkańców Ballantyre Road 131. Tak właśnie wyglądała sytuacja, dopóki nie zjawił się Cezary Aniołł. Przybył ze swoim srebrnym fletem, Zestawem do Łączenia, Ładowaczem Energii i magicznym Zegarem Stuleci, aby ponownie podłączyć mieszkańców Ballantyre Road 131 do Źródła Energii. I tak uczynił. Uwolnił dom od smutku. Rozniecił we wszystkich iskrę radości - we wszystkich, nawet w ciotce Agacie. Odkąd jednak zabrakło Cezarego Aniołła, magii jego pogodnej obecności, promiennego, 500-kilowatowego uśmiechu i melodii srebrnego fletu, ciotka Agata miewała okresy zapomnienia. Okresy zimowe, jakby zima była dla niej nieodzowna. Kuba wiedział, że gdy ciotka jest w zimowym nastroju, nikt - ani Jej Królewska Mość, ani pan prezydent, ani gwiazda muzyki - nie spotka się w domu przy Ballantyre Road 131 z gościnnym przyjęciem. A już na pewno z gościnnym przyjęciem nie spotka się niemowlę. Zerknął na zawiniątko, które trzymał w ramionach, i pomyślał o Cezarym Anielle. Jak by to było wspaniale, gdyby zjawił się na Ballantyre Road WŁAŚNIE W TEJ CHWILI! Czasami Kuba podśpiewywał sobie rymowankę Cezarego Aniołła w nadziei, że Aniołł usłyszy ją i zrozumie, jak bardzo jest Kubie potrzebny. Zaśpiewał ją i teraz, po cichutku: Wolty i waty, Wolty i waty, To od piorunów Większe są chwaty. Nic się nie wydarzyło. Zawiniątko poruszyło się nieco. Było to bardzo cieplutkie zawiniątko. Trzymanie go w ramionach dodawało jakoś otuchy. - Nic masz się czym martwić - powiedział do niego Kuba, chociaż sam nagle poczuł, że powodów do zmartwienia jest całe mnóstwo. Pozostawiając torbę z książkami na ścieżce, przemknął na palcach na tyły domu. Po przeciwnej stronie ulicy któreś z okien otwarło się ze skrzypnięciem. Kuba poczuł na sobie czujne spojrzenie pani Sowerby. - Pewnie myśli, że cię ukradłem - wyjaśnił zawiniątku. Wyglądało na to, że pani Sowerby podejrzliwie obserwuje wszelkie poruszenia na posesji numer 131. - Pan Perkins - szepnął Kuba tuż nad falbaniastym uszkiem. - Oto kogo potrzebujemy. Pan Perkins był jednym z trojga lokatorów ciotki Agaty, najbardziej w tej chwili użytecznym. Panna Muggins i panna Skiwy, pozostałe lokatorki, wykazywały niemal całkowitą potulność. Pan Perkins natomiast, zakochany w ciotce Agacie, od czasu do czasu potrafił wyprowadzić ją z zimowego nastroju i natchnąć nastrojem wiosennym. Był także poetą, choć - zdaniem Kuby - nie najlepszym. Kuba miał jednak nadzieję, że miłość w połączeniu z poezją oznacza przychylność dla dzieci. Poeci, miłość i dzieci - jakoś to do siebie pasowało. W każdym razie tak sądził Kuba. Wszystko zależało od tego, czy pan Perkins znajduje się w swoim pokoju, zajęty układaniem poematów, czy kręci się po kuchni, pałaszując herbatniki i narzekając, że muza go dzisiaj opuściła. Dotarłszy do ogródka za domem, Kuba spostrzegł - z wielką ulgą - że pan Perkins znajduje się w swoim pokoju. Nie, nie zajmował się układaniem poematów. Stał przy oknie, balansując swoim dosyć pulchnym ciałem, i żonglował. Gdy zobaczył Kubę, wykonał jeszcze jeden, triumfalny obrót piłeczkami, upuścił je i szeroko otworzył okno. - Kuba! - zawołał. - A co ty tam trzymasz? - Ciii! - szepnął Kuba. - Obudzi pan dziecko! - Dziecko! - wykrzyknął pan Perkins, po czym widząc niespokojną minę Kuby, szepnął w odpowiedzi: - Nie ruszaj się stamtąd! Już do ciebie schodzę! Kuba czekał, kryjąc się przed ewentualnymi spojrzeniami z okien na parterze. Nagle przypomniał sobie, że niemowlęta należy kołysać, i na próbę zakołysał zawiniątkiem. Bez wątpienia jest to bardzo grzeczne niemowlę - pomyślał - bo wcale nie płacze. Rzeczywiście, nie płakało. Zamiast tego Kuba - stojąc w cichym ogródku, kołysząc zawiniątkiem i czekając na pana Perkinsa - wyraźnie usłyszał delikatne „biiip... biiip... biiip”! ROZDZIAŁ 3 - Niemowlęta nie biiipią - szepnął pan Perkins. - Ale ono właśnie biiipnęło - odszepnął Kuba. Kołysanie okazało się nadzwyczaj skuteczne. Dziecko zaprzestało biiipania i zapadło w sen. - Znalazłem ją pomiędzy malwami - wyjaśnił Kuba. - Pomiędzy...? Ją? - pan Perkins niemal stracił mowę, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. - Wygląda, że to ona, prawda? Pan Perkins wpatrzył się w buzię niemowlęcia i nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Na koniec poprawił spodnie od piżamy (a była to jego specjalna Piżama poetycka), odchrząknął i powiedział: - Bardzo milutka. W tym momencie drzwi domu otworzyły się z trzaskiem i na progu stanęła ciotka Agata. - Perkins! Kuba! Co tam wyprawiacie we dwójkę? Kuba i pan Perkins spojrzeli na siebie z przestrachem. - Jaki stan pogody? - zapytał Kuba. Był to ich sposób wymieniania informacji o nastroju ciotki Agaty. - Wiatr umiarkowany, niekiedy porywisty - mruknął pan Perkins, a do ciotki Agaty powiedział: - Mamy coś dla ciebie, moja droga! Kuba ruszył markotnie za panem Perkinsem, tuląc zawiniątko, jakby próbował uchronić je nawet przed umiarkowanym wiatrem. - Nie rób „biiip”! - szepnął nad falbaniastym uszkiem. - Proszę cię, tylko nie rób „biiip”! Gdy pan Perkins i Kuba z zawiniątkiem pojawili się w drzwiach, panna Muggins i panna Skiwy były już w kuchni. Panna Skiwy obierała ziemniaki, a panna Muggins nakrywała do stołu. - No więc? - burknęła ciotka Agata. - O co chodzi? Pan Perkins usunął się na bok i Kuba stanął twarzą w twarz z ciotką Agatą. Fryzura ciotki, zwykle przypominająca odwrócone rożki waflowe do lodów, wyglądała dzisiaj jak niedbale sklecone ptasie gniazdo. Pojedyncze kosmyki sterczały na wszystkie strony, zjeżone pod wpływem złego humoru. - No więc... - zaczął Kuba nerwowo - no więc... chyba chodzi o dziecko. - Chyba chodzi o... Co ty wygadujesz, chłopcze? Niech no spojrzę! Ciotka Agata zerknęła do zawiniątka, jakby bojąc się dotknąć jego zawartości. - Oczywiście, że chodzi o dziecko! - powiedziała tak ostrym tonem, że niemowlę natychmiast otworzyło oczy. - Skąd je wziąłeś, Kuba? Musisz czym prędzej je zwrócić! - N-n-n-nie mogę - wyjąkał Kuba. - Bo znalazłem ją... - Sądzimy, że została porzucona - przerwał mu pan Perkins. Wiedział, że nie jest to dobry moment (ani nastrój) na wzmiankę o malwach. Jeszcze nie teraz. - Potrzymam ją, dobrze? - zapytała panna Muggins, przejmując zawiniątko od Kuby i opadając na fotel, w którym rozsiadał się pan Perkins, ilekroć pałaszował herbatniki. Z niemowlęciem w ramionach wyglądała tak swojsko jak skrzypaczka ze skrzypcami albo kaczka z kaczęciem. Wszyscy stłoczyli się wokół fotela i obserwowali, jak panna Muggins odwija lekki, biały materiał. - JoJoJ - gruchała panna Muggins. - Czy to nie śliczna dzidzia? - Urocza - przyznała panna Skiwy. - Faktycznie, jest całkiem ładna - potwierdził z dumą Kuba. - Fantastyczne paluszki - powiedział pan Perkins, łaskocząc małą w stopki. - Musimy zawiadomić policję - oświadczyła ciotka Agata. Panna Skiwy szybciutko postawiła czajnik na ogniu. Pan Perkins usadowił ciotkę Agatę na krześle, przyniósł sweter i troskliwie narzucił go jej na ramiona. - Czy nie moglibyśmy zatrzymać jej na troszkę? - zapytała tęsknie panna Muggins. - Choćby na dzień lub dwa? - Wykluczone! - warknęła ciotka Agata, strząsając sweter. - Dziecko niewątpliwie do kogoś należy. Zresztą, opieka nad małymi dziećmi jest szalenie kosztowna. Choćby przez dzień lub dwa. Potrzebne są pieluchy... - Pieluszki! - zagruchała panna Muggins. - ... koce, wózki, łóżka dziecinne - wyliczała ciotka Agata. - Koce, wózki, łóżka - powtarzała z namysłem panna Skiwy. - Kocyki, wózeczki, łóżeczka - gruchała panna Muggins. - Doprawdy! - krzyknęła ciotka Agata. - Obie jesteście nie do zniesienia! Perkins, połącz no się z posterunkiem. - A jeżeli nikt się po nią nie zgłosi? - odezwał się Kuba cichutko. Dziecko zamachało do niego rączkami, jakby już zdecydowane, do kogo ono samo powinno się zgłosić. Kuba wziął je od panny Muggins. Przytuliło się do niego. W kuchni zapadło milczenie. Wszyscy myśleli o domach dziecka, sierocińcach i niechcianych dzieciach. Kuba wspominał czas, gdy jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym i gdy sądził - dopóki nie zjawiła się ciotka Agata - że pozostanie bezdomny. Ciotka Agata spojrzała na zawiniątko w ramionach Kuby. Dziecko spróbowało się uśmiechnąć. Uśmiech był nowiutki i chwiejny. - Jaka słodka! - wykrzyknęli wszyscy (z wyjątkiem ciotki Agaty) zgodnym chórem. - To nie nasze zmartwienie - oznajmiła ciotka Agata, odwracając się, jakby ten uśmiech ją uraził. - A teraz, czy któreś z was mogłoby zrobić coś pożytecznego? Będziemy musieli przyszykować dziecku miejsce do spania - naturalnie, tylko do przybycia policji. Sama zadzwonię na posterunek, kiedy już napiję się porządnej, mocnej herbaty. Kuba został z niemowlęciem pośrodku kuchni, a wszyscy inni rzucili się do pracy. Pan Perkins wyciągnął dolną szufladę z kredensu, panna Muggins przyniosła koce i stary, puchaty szal i razem wyścielili nimi szufladę tak, że zrobiła się wygodna jak poranne bambosze. Zanim ciotka Agata przełknęła pierwszy łyk swojej mocnej herbaty, panna Skiwy przybiegła ze sklepu z koszykiem, w którym piętrzyły się pieluchy, zasypki z talku, butelki i smoczki, a na samym wierzchu leżała grzechotka. (Pani Sowerby, obserwując bieganinę panny Skivvy, w podekscytowaniu omal nie wypadła z okna). Pan Perkins ustawił szufladę-kołyskę na dwóch krzesłach - „żeby nie było czuć przeciągu” - i Kuba ułożył w niej niemowlę, a panna Muggins opatuliła je szalem. - No i proszę, kruszynko - powiedziała. - Cieplutko i milutko. - Kruszynka - powtórzył Kuba. - Może nazwiemy ją Kruszynką? Dziecko, jakby na znak aprobaty, odpowiedziało kolejnym chwiejnym uśmiechem. Ciotka Agata z ociąganiem podeszła, aby popatrzeć na Kruszynkę w kołysce. Lód - pomyślał Kuba. - Ciotka nadal ma w sobie trochę lodu i boi się, że pojawią się w nim szczeliny. - Zabawne uszy - zauważyła ciotka Agata. - Jak jaskry - wyjaśnił Kuba obronnym tonem. - Dziwne, że nie płacze - powiedziała ciotka. I w tym momencie z brwi Kruszynki - a raczej z tego miejsca, w którym znajdowałyby się jej brwi, gdyby je miała - wysunęły się maleńkie antenki i zabrzmiało znajome „biiip”. Antenki były maleńkie i delikatne jak u ślimaka i poruszały się w powietrzu, jakby Kruszynka odbierała fluidy otaczających ją osób. - Dzwonię na policję - oświadczyła ciotka Agata. ROZDZIAŁ 4 - Nie zrobisz tego - powiedział pan Perkins, zdecydowanie kładąc dłoń na słuchawce telefonu. - Nie możesz tego zrobić. - To dziecko... - zaczęła ciotka Agata głosem zdławionym irytacją - to dziecko... - Kruszynka - poprawił pan Perkins. - ...nie jest normalne - ciągnęła ciotka Agata. - Czy normalne dzieci mają falbaniaste uszy? Czy robią „biiip”? Czy wysuwają antenki? Nie, absolutnie nie! W trakcie tej przemowy ciotka Agata starannie wystrzegała się spoglądania na Kruszynkę, jakby postanowiła, że nie ulegnie żadnym uśmiechom ani biiipaniom. A Kruszynka wydawała teraz „biiip” w znacznie wyższej tonacji i tak szybko jak zaniepokojony budzik. - A wszystko to są ważne powody, dla których nie możesz zadzwonić na policję - powiedział pan Perkins. - Kruszynka została do nas przysłana. - Przysłana? Perkins, niebądźże śmieszny - prychnęła ciotka Agata. - Kto niby ją przysłał? I dlaczego? - Tego właśnie musimy się dowiedzieć - oznajmił pan Perkins, zaciągając dodatkowy węzeł na pasku od piżamy, jakby kropkę na zakończenie dyskusji. Kuba uznał, że pora wyjawić całą prawdę. - Znalazłem Kruszynkę pomiędzy malwami - wyjaśnił. W kuchni zapadła cisza. Mieszkańcy Ballantyre Road 131 przekonali się z upływem lat, że malwy w ich ogrodzie mają w sobie coś szczególnego - jeśli nie magię, to z pewnością jakąś wiedzę. Ilekroć coś się działo, ilekroć na coś się zanosiło, malwy stawały się podekscytowane i wpadały w ten swój rozchwiano-rozkołysany nastrój. Tak właśnie było przed przybyciem Cezarego Aniołła. Gdy zaś Aniołł mieszkał w ich domu, sypiając na poddaszu z pochyłym stropem (w pokoju zajmowanym obecnie przez Kubę), malwy wypuściły nowe, białe kwiaty - śnieżnobiałe na tle poprzednich, ciemnoróżowych i fioletowych. A gdy Cezary Aniołł odszedł, białe malwy również zniknęły, zupełnie jakby wraz z Cezarym Aniołłem wpadły na Ballantyre Road tylko z wizytą. Krótką. Magiczną. - Pomiędzy malwami - powtórzyła ciotka Agata, odstępując od telefonu i ponownie siadając na krześle. Panna Muggins wzięła Kruszynkę na ręce i zaczęła ją kołysać. Biiipanie przycichło i zmieniło się w sporadyczne bypanie, bardzo podobne do czkawki. A potem Kruszynka odkryła swój kciuk. - Czy nie sądzicie - zapytała panna Muggins niepewnie - że... że może przysłał ją Cezary Aniołł? - Właśnie tego nie wiemy - powiedział pan Perkins - i dlatego powinniśmy opiekować się nią do czasu, gdy zorientujemy się w sytuacji. - No dobrze - burknęła ciotka Agata, jakby wcale nie było dobrze, ale całkiem źle. - Tylko kto się nią będzie opiekował do tego czasu? Zwróciły się ku niej cztery przejęte twarze. - Ja - powiedzieli panna Muggins, panna Skiwy, pan Perkins i Kuba równocześnie. Ciotka Agata szarpnęła parę kosmyków sterczących jej na głowie i poddała się. - Proszę, proszę - prychnęła. - Dwie matki, ojciec i brat za jednym zamachem. Kruszynce świetnie się powodzi. - A ty się nie przyłączysz? - zapytał pan Perkins. Ale ciotka Agata nie odpowiedziała. Zadrżała lekko i okryła się swetrem. * * * Chociaż wszyscy mieszkańcy Ballantyre Road 131 - z wyjątkiem ciotki Agaty - zakochali się w Kruszynce, niełatwo było się nią opiekować. Pod wieloma względami zachowywała się jak normalne niemowlę. Spała i budziła się. Robiła siusiu i kupkę. Machała rączkami i przebierała paluszkami u nóg. Ćwiczyła się w uśmiechach. Gaworzyła, ale nie płakała. Trudno było orzec, co słyszy swoimi falbaniastymi uszkami, a choć jej biiipanie niewątpliwie coś oznaczało, nie było wiadomo, co takiego. Antenki (a uznali teraz zgodnie, że są bardzo ładne) wysuwały się i wsuwały jakby bez powodu. Najgorsze zaś było to, że nie mieli pojęcia, czym należy ją karmić. Kruszynka piła wyłącznie wodę. Całe mnóstwo wody. Próbowali podawać jej krowie mleko, kozie mleko, mleko sojowe i czekoladowy koktajl mleczny. Podsuwali jej sok z pomarańczy, z dzikiej róży i czarnej porzeczki. Kruszynka marszczyła nos i nie chciała przełknąć ani kropelki. Niepokoili się o nią nieustannie. Pan Perkins obmyślił metodę ważenia Kruszynki na wadze łazienkowej. Najpierw ważył stary koszyk na zakupy, któremu urwał się pałąk. Następnie układał Kruszynkę w koszyku i ważył oboje. A potem odejmował ciężar koszyka od ciężaru Kruszynki wraz z koszykiem i otrzymywał wynik 4 kg 62 dkg. Właśnie tyle ważyła Kruszynka i mimo upływu dni nie przybierała ani grama więcej. Wydawała się całkowicie zadowolona ze swojej wodnej diety. Wszyscy na zmianę - z wyjątkiem wiadomo kogo - zabierali Kruszynkę na noc do swojego pokoju i chociaż starali się okazywać w tej sprawie wzajemną życzliwość, trwała między nimi duża rywalizacja. Bo też niezwykle przyjemnie było słyszeć, jak Kruszynka w nocy ssie kciuk, jak cichutko gaworzy i robi „biiip”. A jeszcze przyjemniej było obudzić się rano i ujrzeć Kruszynkę, która, rozkopawszy kocyk, przebierała w powietrzu pulchnymi nóżkami, wszem i wobec prezentując prześliczny brzuszek. Kuba gościł Kruszynkę u siebie częściej niż inni, ponieważ - jak wszystkim przypominał - to on ją znalazł, a także dlatego, że - jak uznała ciotka Agata - dzięki towarzystwu Kruszynki wstawał bez ociągania i dostatecznie wcześnie, aby nie spóźnić się do szkoły. Ponadto pan Perkins miał zwyczaj przechadzać się nocą po pokoju i recytować wiersze, co zdaniem ciotki Agaty mogło szkodliwie oddziaływać na otoczenie. Pan Perkins twierdził wprawdzie, że wczesna znajomość literatury jest korzystna dla najmłodszych, ba - dzieci powinny codziennie spożywać płatki na mleku przyprawione szczyptą poezji, lecz ciotka Agata skwitowała to krótkim: „Dyrdymały!”. Oprócz marnego apetytu Kruszynki były też inne problemy. Kąpali ją w kuchennym zlewie. Panna Skiwy kupiła używany wózek z ogłoszenia w miejscowej gazecie, zatem można było wywozić Kruszynkę do ogrodu, aby pooddychała świeżym powietrzem. Bali się jednak, że zobaczy ją ktoś obcy. Zobaczy jej falbaniaste uszka i antenki, z którymi oni sami oswoili się już tak bardzo, że panna Muggins gładziła je niekiedy małym palcem. Problem uszek Kruszynki udało się rozwiązać stosunkowo łatwo. Ciotka Agata, zapewniając, że nie zamierza „zgłupieć do szczętu” jak pozostali mieszkańcy domu, wybrała się jednak na zakupy i wróciła z trzema czapeczkami dla niemowląt. Były to czapeczki tak niewyszukane, że pan Perkins natychmiast pośpieszył do najlepszego sklepu w mieście i kupił najpiękniejszą czapeczkę, jaką tam znalazł, haftowaną w różyczki, ze wstążkami z różowego jedwabiu. - To najbardziej ckliwa czapeczka, jaką w życiu widziałam - oświadczyła ciotka Agata. Ucałowała jednak pana Perkinsa w czubek głowy, czego nie uczyniła nigdy przedtem. Taki właśnie wpływ wywierała Kruszynka na ludzi. Wszyscy mieszkańcy Ballantyre Road 131 stali się życzliwsi wobec siebie nawzajem i wobec świata w ogóle. Kuba ni stąd, ni zowąd zaczął pomagać robakom w przedostaniu się na drugą stronę kamienistych alejek parkowych. Panna Skiwy nabrała zwyczaju przynoszenia współlokatorom porannej herbaty do sypialni. Czyniła to dziarsko i z hałasem, a zaparzona przez nią herbata była niezwykle mocna, lecz nikt nie narzekał. Ciotka Agata, u której skąpstwo stało się tak charakterystyczną cechą, jak ponure zmarszczki na czole, gotowała na kolację dodatkowe ziemniaki, a pewnego wyjątkowo chłodnego wieczoru nawet podkręciła ogrzewanie, wyjaśniając: - Oczywiście, to tylko ze względu na Kruszynkę. Nie możemy pozwolić, żeby się przeziębiła. Któregoś dnia Kuba przyłapał ciotkę na tym, jak pochyla się nad kołyską i gładzi Kruszynkę po policzku. Całusy i przytulanie były chyba dla ciotki za trudne, ale - pan Perkins szepnął Kubie - jej stan pogodowy stał się „łagodny, z tendencją do ocieplenia”. Panna Muggins nieprzerwanie robiła na drutach. Kamizelki, sweterki, szaliczki, włóczkowe buciki spływały z jej drutów szybciej niż deszcz z szyby pociągu. Kartki z wierszykami pana Perkinsa pokrywały całą ścianę w łazience. Były to utwory jeszcze bardziej ckliwe niż haftowana czapeczka. Jeden z nich brzmiał: Jest moją Kruszynką I moim słoneczkiem, I moją dziewczynką, I moim fiołeczkiem. Jest moją różyczką, I moim agrestem, I moją księżniczką, Ja jej błaznem jestem. - Dlaczego „agrestem”? - zapytał Kuba. - Bo lubię agrest - odpowiedział pan Perkins obronnym tonem. - Zawiera wiele cennych składników. A poza tym potrzebowałem go do rymu. - Ostatni wers jest bez wątpienia trafny - mruknęła ciotka Agata. - Błazen to według Szekspira bardzo mądry człowiek - oświadczył wyniośle pan Perkins. - Najwyraźniej nawet Szekspir nie jest nieomylny - stwierdziła ciotka Agata. - I skąd w tym wierszu te wszystkie „moja”? Nie zapomniałeś chyba, że czekamy na osobę, która przysłała do nas Kruszynkę i która z pewnością kiedyś się po nią zgłosi? Kimkolwiek by ta osoba była. Chociaż żadne z nich tego nie wyjawiało, wszyscy doszli do wniosku, że osobą, która przysłała do nich Kruszynkę, jest Cezary Aniołł. To przecież on uwolnił Ballantyre Road od smutku. To on zjawił się na ich wezwanie, gdy spędzali wakacje w Szkocji, i pomógł im wyjaśnić tajemnicę dziecka-ducha, które nawiedzało wynajęty przez nich dom. Mieszkańcy Ballantyre Road 131 traktowali Cezarego Aniołła niemal jak członka rodziny, a przynajmniej jak dalekiego i bardzo szczególnego krewniaka. „Nasz pan Aniołł” - mówiły o nim panna Muggins i panna Skiwy, zupełnie tak, jak pan Perkins mówił teraz: „moja Kruszynka”. To, że Cezary Aniołł przysłał do nich Kruszynkę, wydawało im się jedynym wytłumaczeniem jej przybycia. Czekali więc i obserwowali malwy w ogrodzie, szukając u nich wskazówek. Minął jednak tydzień, potem dwa, a Cezary Aniołł wciąż się nie zgłaszał. - Coś go zatrzymało - powiedział Kubie pan Perkins. - Na pewno siedzi po uszy w tej swojej domoczyńskiej robocie. Wiesz przecież, że jego koncepcja czasu nie jest podobna do naszej. - Jasne, że wiem - odparł Kuba. (Pomyślał o zegarze Cezarego Aniołła - Zegarze, który mierzył upływ czasu nie w godzinach i minutach, lecz w latach i stuleciach). - Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to dla pana Aniołła jedno i to samo. - Mhm - zgodził się pan Perkins. Siedzieli w kuchni, a Kruszynka leżała pomiędzy nimi w kołysce i przypatrywała się stadku rybek, które Kuba wyciął z tektury i zawiesił u sufitu. - Przypuszczam, że zjawi się, kiedy tylko będzie mógł - powiedział pan Perkins. - Nasz pan Aniołł. Zjawi się osobiście albo przyśle nam wiadomość. Ale mijały dni, a Cezarego Aniołła nie było. Na Ballantyre Road zjawili się za to inni goście. Nie wszyscy z nich budzili sympatię. Malwy wypuściły dziwne, zielone kwiaty o smoliście czarnych wnętrzach i zaprzestały chwiania się i kołysania. Wydawało się raczej, że dostały dreszczy. Rozdział 5 Ludka Brock, pierwszy gość, była całkiem w porządku. Ludka miała bzika na punkcie dzieci. Mieszkała przy uliczce przylegającej do Ballantyre Road i wypatrzyła wózek Kruszynki w ogrodzie. - Ta dziewczyna nie przegapi żadnego wózka - stwierdziła ciotka Agata. - Choćby znajdował się w odległości miliona mil. Ludka skończyła dziesięć lat i z nieznanych powodów wprost przepadała za niemowlętami. Może było tak dlatego, że sama nie miała rodzeństwa, albo dlatego, że przygotowywała się do kariery opiekunki do dzieci, albo dlatego, że - jak wyraził się pan Perkins - „zbierała dziecięce uśmiechy, podobnie jak inni zbierają znaczki”. Tak czy owak, umiała wywołać uśmiech na twarzy nawet najbardziej ponurego bobasa - być może dzięki swoim rudym warkoczykom, które dyndały kusząco nad wózkiem, przewiązane włóczką z czerwonymi i zielonymi pomponami, a być może dzięki swojemu uśmiechowi, szerokiemu i szczeremu, nad którym iskrzyły się jej piwne oczy. Niemowlęta uśmiechały się do Ludki tak, jak nie uśmiechały się do nikogo innego, a Ludka uśmiechała się do nich. Ludka nie zapukała do drzwi domu nr 131 ani nie czekała na zaproszenie. (A musiałaby czekać długo). Któregoś sobotniego przedpołudnia po prostu przelazła przez mur i Kuba zastał ją w ogrodzie, gdy pochylała się nad wózkiem Kruszynki, a Kruszynka zaciskała w piąstce jeden z jej rudych warkoczyków. Ludka bawiła się w „Sroczka kaszkę warzyła”, odliczając pisklęta na Kruszynkowych paluszkach u nóg. - ... i frrrrrr... do lasu poleciała - kończyła właśnie, gdy nadszedł Kuba. Kruszynka miała na głowie jedną z niewyszukanych czapeczek zakupionych przez ciotkę Agatę, dzięki czemu falbaniaste uszka pozostawały niewidoczne. Była zbyt pochłonięta zabawą Ludkowym warkoczykiem, aby robić „biiip”, a antenki chwilowo wsunęły się do wewnątrz, tak że było widać tylko maleńkie, czerwone kuleczki tuż nad oczami. Mimo to Kuba bardzo się zaniepokoił. - Cześć - powiedziała Ludka. - To twoja siostra? Kuba znalazł się w kropce. Nie chciał skłamać i nie mógł wyjawić prawdy. W gruncie rzeczy zaczął już traktować Kruszynkę jak swoją młodszą siostrzyczkę... - Tak jakby - odpowiedział. - Cześć, tak jakby siostro - zawołała Ludka ze śmiechem. - Nazywa się Kruszynka - poinformował Kuba i gestem właściciela położył dłoń na rączce wózka. - Szczęściarz z ciebie - westchnęła Ludka. - Strasznie bym chciała mieć młodsze rodzeństwo, tylko że mama nie może mieć więcej dzieci, no i jestem sama. Kuba, pełen współczucia, postanowił uchylić rąbka tajemnicy. - W zasadzie Kruszynka nie należy do nas - powiedział. - Została nam... eee... wypożyczona. - Jak książka z biblioteki - zaśmiała się znowu Ludka. - A jeśli zatrzymacie ją zbyt długo, będziecie musieli zapłacić karę. Kuba też się roześmiał. I może właśnie ów śmiech sprawił, że Kruszynka puściła Ludkowy warkoczyk i wysunęła antenki. - Ojej, popatrz tylko! - zawołała Ludka. - Jakie fajne czułki! Ciekawe, czy Kruszynka ma dzięki nim zdolności telepatyczne. - Zdolności... jakie? - zapytał Kuba. - Telepatyczne - powtórzyła Ludka. - Telepatia to odczytywanie myśli innych ludzi. Pewno Kruszynka umie wyczuwać sprawy, które dla nas są całkiem niedostępne. Ale z niej mądrala! Ludka powiedziała to tak, jakby Kruszynka była udoskonaloną wersją niemowlęcia. Kuba nagle doszedł do wniosku - wbrew swojej dotychczasowej opinii - że Ludka Brock jest zupełnie w porządku. Możliwe nawet, że odznacza się błyskotliwą inteligencją. Nie przestraszyła się antenek Kruszynki. Wzbudziły jej uznanie. Pomyślał, że chyba odstąpi jej swoje nowiutkie, fosforyzujące jo-jo. Do tej pory wszyscy byli tak bardzo zakłopotani antenkami, że wcale się nie zastanawiali nad ich przeznaczeniem. A Kruszynkowe „czułki” - stwierdził teraz Kuba, stojąc w zaniedbanym ogródku na tyłach domu - były czymś, z czego powinni być dumni! - Muszę lecieć - powiedziała Ludka. - Ale znowu wpadnę w odwiedziny, dobrze? Potrafię nieźle opiekować się dziećmi. Mama mówi, że mam do tego talent. - Jasne - odparł Kuba, czując niezwykłą wspaniałomyślność. - Kiedy tylko zechcesz. - Wiesz, skoro ty jesteś tak jakby bratem, może ja byłabym tak jakby siostrą - zaproponowała Ludka. No, teraz posunęła się trochę za daleko. - Może - powiedział Kuba. - Tylko że Kruszynka tymczasowo ma dwie matki i... Ale Ludka była już na murze. Kuba usłyszał głuchy odgłos, gdy zeskoczyła po drugiej stronie, potem stłumione „Auć!” i cichnące „Na raaazieee!”. * * * Ludka zatem była w porządku. Kobiety, które zaczęły pukać do drzwi Ballantyre Road 131, pytając, czy mogą zobaczyć Kruszynkę, budziły znacznie większy lęk. Dwie zapukały w poniedziałek. Trzy w środę i czwartek. W piątek nie zjawiła się żadna. - Zrezygnowały - powiedziała z ulgą ciotka Agata. Myliła się. W sobotę zapukały dwie następne. - Przyprawiają mnie o gęsią skórkę - zwierzył się pan Perkins. - Takie są chuderlawe, że mógłby je przewrócić byle podmuch wiatru. I wyglądają strasznie żałobnie. - Wszystkie ubrane na czarno - powiedziała ciotka Agata. - To ogromnie niepokojące. - Żal mi ich - powiedziała panna Skiwy. - Robią takie smutne wrażenie. Ale trzeba przyznać, że zachowują się bardzo uprzejmie. Niektóre z odwiedzających były młode, inne w starszym wieku. Jedna czy dwie kryły twarz za woalką. Mówiły głosem, który dziwnie pobrzmiewał echem, a wszystkie zadawały to samo pytanie: „Czy mogę zobaczyć dziecko?”. I jakoś nie sposób było im odmówić. - Któraś z nich może być matką Kruszynki - stwierdziła ciotka Agata. - Skąd mamy wiedzieć? - A skąd one wiedzą, że Kruszynka jest tutaj? - spytał pan Perkins. Nikt z mieszkańców domu przy Ballantyre Road nie potrafił na to odpowiedzieć. Wszyscy mieli nadzieję, że matka Kruszynki (o ile Kruszynka miała matkę) nie okaże się jedną z tych niepokojących, ciemno odzianych kobiet. Pan Perkins zagadnął parę z nich o to, czy znają niejakiego pana Aniołła. Kobiety jednak spoglądały na niego obojętnie. Zresztą, ich zainteresowanie - a nawet jakiś dziwny głód, myślał Kuba nerwowo - wywoływała tylko Kruszynka. Wchodziły do kuchni. Wpatrywały się w Kruszynkę, jakby była najpiękniejszym stworzeniem na świecie. Jeżeli leżała w kołysce, klękały przy niej na podłodze. Łkały przez chwilę, potrząsały głowami i odchodziły. - Bez słowa podziękowania - skomentowała ze złością ciotka Agata. Ale panna Muggins zaczęła kupować ogromne ilości chusteczek higienicznych i wręczać je odwiedzającym przy drzwiach frontowych. - Wiedźmowate jakieś - powiedział pan Perkins w niedzielę, gdy dziesięć ciemno odzianych kobiet zapukało do drzwi, popatrzyło na Kruszynkę głodnym wzrokiem, załkało i odeszło. - Nie mów głupstw, Perkins - burknęła ciotka Agata. - Wiedźmy od dawna nie istnieją. - A gdyby były wiedźmami - dodała panna Skivvy - miałyby miotły i czarne koty. - I rzucałyby zaklęcia - powiedziała panna Muggins. - Nie słyszeliśmy przecież żadnych zaklęć. Rzeczywiście, nie słyszeli. Ale chociaż żadna z kobiet nie rzuciła zaklęcia na Kruszynkę, wszyscy mieszkańcy odczuwali wpływ jakiegoś posępnego uroku. - Zupełnie jakby przez dom przeciągał kondukt pogrzebowy - narzekał pan Perkins. - Zauważyliście, że poruszają się całkiem bezszelestnie? - Nie tyle chodzą, ile dryfują w powietrzu - powiedziała panna Muggins i zadrżała. - Z pewnością nie jest to korzystne dla Kruszynki - stwierdził pan Perkins. - Wydaje się, że jej nie przeszkadzają - powiedział Kuba. - Zwykle po prostu się do nich uśmiecha. - Ja na ich widok mam raczej ochotę płakać - oznajmił pan Perkins. Sytuację rozwiązał nie kto inny jak Ludka Brock, lecz nastąpiło to dopiero wtedy, gdy przed drzwiami codziennie czekała od świtu kolejka czarno odzianych kobiet. ROZDZIAŁ 6 Kuba nie przewidział, że dla Ludki możliwość wpadania w odwiedziny „kiedy tylko zechce”, oznacza wpadanie w odwiedziny codziennie, i to po kilka razy. Ludka odwiedzała Kruszynkę przed lekcjami i po lekcjach i spędzała z nią większość soboty i niedzieli. To ona odkryła, że Kruszynka chętnie pija wodę, w której gotowały się warzywa: wodę po gotowanej marchewce, po gotowanej kapuście, po gotowanym porze, a nawet po gotowanych ziemniakach. Odkrycie to zachwyciło ciotkę Agatę, która zaproponowała, żeby wszyscy mieszkańcy domu popijali wodę po gotowanych warzywach zamiast herbaty i kawy, a na pewno wyjdzie im to na zdrowie. (A jakie będzie tanie! - mruknął pod nosem pan Perkins). Kruszynka wykazała także skłonność do miodu, który zlizywała - po kropelce - z czubka Ludkowego palca. W domu zapanowała euforia. Waga Kruszynki wzrosła w ciągu tygodnia prawie o sześćdziesiąt gramów i zastrzeżenia co do odwiedzin Ludki zniknęły bez śladu. Początkowo mieszkańcy Ballantyre Road mieli do Kuby pretensje o to, że ją zaprosił. - Sama tak jakby się zaprosiła - protestował Kuba. (Wiele spraw było dla Kuby „tak jakby”). - Będzie zadawać pytania - marudził pan Perkins. - Usłyszy biiipanie - obawiała się panna Muggins. - Zobaczy antenki. - Już je zobaczyła - powiedział Kuba. - Nazywa je czułkami. Przypuszcza, że Kruszynka ma zdolności telefantyczne. - Zdolności telepatyczne - poprawił go pan Perkins. - Hm, ciekawy pomysł. - Najwyraźniej dziewczyna jest inteligentna - stwierdziła ciotka Agata. - Dlatego każdy z nas musi opowiedzieć jej dokładnie tę samą historię. - Jaką? - zapytali wszyscy równocześnie. - Taką, że opiekujemy się Kruszynką na prośbę pana Aniołła, a Kruszynka przebywa tutaj na... na wakacjach. I przykazano nam nikomu o niej nie wspominać. I to właśnie opowiedzieli Ludce. - Ale kim jest pan Aniołł? - To nasz stary przyjaciel - wyjaśnił Kuba. - Zupełnie wyjątkowy. (Magiczny - dodał w duchu). - A pani Aniołł? - dopytywała się Ludka. - Czy ona też jest waszą starą przyjaciółką? - Nie sądzę, żeby istniała jakaś pani Aniołł - powiedział Kuba. - Nie bądź niemądry. Nawet jeśli pani Aniołł nie istnieje, Kruszynka musi mieć jakąś matkę. Wszyscy mają. Było sobotnie przedpołudnie i właśnie wieźli Kruszynkę do parku na spacer. Uznali ostatnio, że jest bezpieczniejsza poza domem, z dala od ciemno odzianych kobiet. Wózek był obszerny i antyczny, z dużą, popielatą budką, która skutecznie tłumiła wszelkie „biiip”, jeżeli Kruszynce akurat zebrało się na biiipanie. Falbaniaste uszka zakrywała haftowana czapeczka. Problemem były tylko czułki, ale Kuba i Ludka nabrali wprawy w omijaniu każdego, kto wydawał się skłonny zajrzeć do wózka i podziwiać jego pasażerkę. Pan Perkins zjawił się w parku przed nimi. Stał na prowizorycznej mównicy i wygłaszał wiersze miłosne dedykowane ciotce Agacie, a przysłuchiwały mu się trzy osoby. Na tabliczce opartej o mównicę widniał napis: „PIOTR PERKINS, POETA PERFORMER”. - Ale wstyd - powiedział Kuba. - Przenieśmy się w inne miejsce. - Domyślam się, że nie wolno nam nikomu mówić o Kruszynce, bo jest wyjątkowa - odezwała się Ludka, gdy na zmianę popychali wózek parkową alejką. - Przykazano nam nikomu o niej nie wspominać - wyjaśnił Kuba. - Kto przykazał? Kuba już-już miał odpowiedzieć: „ciotka Agata”, ale powstrzymał się w samą porę. - To też tajemnica. - Nie najlepiej strzeżona, jak zauważyłam - prychnęła Ludka. - Bo skąd się wzięły te wszystkie kobiety, które przychodzą zobaczyć Kruszynkę? Jak się o niej dowiedziały? Dotarli do placu zabaw. - Idź pierwsza - powiedział Kuba - a ja popilnuję Kruszynki. (Taki zawarli układ: jedno bawiło się na huśtawce lub zjeżdżalni, a drugie czuwało nad Kruszynką). - No, słucham - nalegała Ludka. - Skąd się dowiedziały? - Może są znajomymi pana Aniołła - mruknął Kuba, chociaż nie wierzył w to ani przez chwilę. - Ha! - zawołała Ludka, biegnąc ku huśtawkom. - Bardzo dziwne znajome! * * * I rzeczywiście były bardzo dziwne. Mieszkańcy domu przy Ballantyre Road zaczęli lękać się pukania do drzwi i pojawienia się na progu „kolejnej wiedźmowatej”, jak pan Perkins nazywał odwiedzające ich kobiety. A odwiedzały ich coraz liczniej. Kuba budził się rano, zerkał przez okno na poddaszu i widział kolejkę ciemno odzianych kobiet ciągnącą się od ich drzwi aż na Ballantyre Road. Zauważył, że z ich przybyciem niezwykłe, zielone malwy o czarnych wnętrzach stulały płatki, nieruchomiały i wyglądały tak, jakby próbowały się skurczyć. Gdy kobiety wchodziły do domu, było tak, jakby najcieplejszy pokój stawał się zimny, a najbardziej słoneczny dzień okrywał się mrokiem. Nastrój przygnębienia, jaki pozostawiały po sobie, przypominał grubą warstwę sadzy. Niektóre z nich były tak chude, że wydawały się Kubie niemal przeźroczyste. Kilka było bezzębnych. Kuba zauważył, że gdy znajdowały się na zewnątrz, w słońcu, żadna z nich nie rzucała cienia. Najgorsze zaś było to, że najwyraźniej nie dostrzegały nikogo oprócz Kruszynki. - Zupełnie jakbyśmy nie istnieli - powiedział pan Perkins. Kuba nie mógł się powstrzymać od zerknięcia do lustra, aby się upewnić, że jednak istnieje. - Dlaczego im nie powiemy: „Dzisiaj nie przyjmujemy wizyt, do widzenia paniom” i nie zamkniemy im drzwi przed nosem? - zapytał pan Perkins. - Dlatego - odparła ciotka Agata - że, po pierwsze, nie wiemy, czy Kruszynka nie należy do którejś z nich... - Wykluczone! - wykrzyknął Kuba, przerażony myślą, że któraś z wiedźmowatych mogłaby odebrać im Kruszynkę. - ...a po drugie - ciągnęła ciotka Agata, uciszając go ruchem ręki - nie wiemy, jak zareagują, jeżeli odmówimy im wstępu do domu. (Odkąd ciemno odziane kobiety pojawiły się na Ballantyre Road, ciotka Agata strzegła Kruszynki jak oka w głowie. Zaglądała do niej nawet w środku nocy, czasami śpiewając jej kołysanki, jakby kołysanka mogła zapewnić Kruszynce bezpieczeństwo). - A więc jednak uważasz, że są wiedźmami - powiedział pan Perkins. - Nie mam pojęcia, kim są - odparła ciotka Agata. - Sądzę po prostu, że tam, gdzie chodzi o Kruszynkę, nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko. Oczywiście, byłoby najlepiej, gdyby stąd odeszły i więcej się nie pokazały. Kuba całkowicie zgadzał się z ciotką. Tylko panna Muggins i Ludka były innego zdania. Obie nazywały ciemno odziane kobiety „wiedźmowatymi biedactwami”. Panna Muggins nie potrafiła traktować nieprzychylnie kogoś, kto płakał, a wiedźmowate biedactwa płakały co niemiara. Ludka natomiast widziała w nich bezdzietne osoby zwariowane na punkcie dzieci. Niemniej to właśnie Ludka uporządkowała sytuację - a raczej, jak wyraził się pan Perkins, zorganizowała „wartę domową, antywiedźmową”. - Nie powinniśmy godzić się na to, żeby wpadały tu o każdej porze dnia i nocy - oznajmiła któregoś popołudnia. - Ale co możemy na to poradzić? - zapytała panna Muggins. - Wywieśmy na drzwiach tabliczkę z informacją: „Wizyty tylko po uzgodnieniu terminu, między godziną szesnastą a osiemnastą” - zaproponowała Ludka. - A jeżeli nikogo nie będzie wtedy w domu? -zapytała ciotka Agata. - Ułożymy grafik dyżurów - powiedziała Ludka. - Któreś z nas zawsze będzie czuwało i w ten sposób nie spuścimy oka z wiedźmowatych biedactw. - I z Kruszynki - dodała panna Muggins. Kuba zauważył, że Ludka nabrała zwyczaju mówienia „my” i „nas”, jakby należała do rodziny. Nie miał jednak nic przeciwko temu. Kuba ostatnio zmienił swoje podejście - nie tylko do niemowląt, ale także do dziewcząt. Zwłaszcza do Ludki. Wspólnie sporządzili więc ogłoszenie - różowym flamastrem, bo Ludka stwierdziła, że dobrze im zrobi pogodny kolor. Ludka napisała informację o wizytach, a Kuba narysował wokół wzorek złożony z kwiatów (nieco przypominających malwy) i niemowlęcych czapeczek. Pan Perkins przybił tabliczkę na drzwiach frontowych. I w domu znowu zapanował spokój. Zamiast nieustannego pukania do drzwi słychać było tylko szelest biletów wizytowych wpadających przez otwór na listy. „Wilhelmina stawi się we wtorek o godzinie szesnastej” - zawiadamiała jedna z wizytówek. „Proszę oczekiwać Gizeli w piątek, kwadrans po siedemnastej” - głosiła druga. „Eufemia złoży wizytę w czwartek, punktualnie o szesnastej trzydzieści” - informowała trzecia. - Przynajmniej mają teraz imiona - powiedział pan Perkins - choćby nadal nie miały cienia. Ludka wywiesiła grafik w kuchni. Wyglądał następująco: Dzięki ograniczonym godzinom odwiedzin i grafikowi Ludki wszyscy poczuli się odrobinę lepiej - tak, jakby kontrolowali sytuację, zamiast być „opanowanymi przez ciemne siły”, jak wyraził się pan Perkins. Ledwo jednak zdążyli odetchnąć, przybył kolejny gość. Był jaskrawo odziany i nie zwrócił najmniejszej uwagi na ogłoszenie na drzwiach frontowych. ROZDZIAŁ 7 Była to pani Sowerby. Pani Sowerby w rynsztunku bojowym. Na jej płaszczu, jak na żołnierskim mundurze, lśnił rząd mosiężnych guzików. Jaskrawoczerwony kapelusz tkwił wojowniczo na głowie, przebity ostrą szpilką jak miniaturowym mieczem. Spojrzenie spod czerwonego kapelusza było równie ostre i kłujące. Było niedzielne przedpołudnie. Panna Muggins otworzyła drzwi, a pani Sowerby wtargnęła do środka jak bombowiec zmierzający prosto do celu - czyli do kuchni. Panna Muggins pozostała na progu z „dzień dobry” zamierającym jej na ustach. Pani Sowerby omiotła wzrokiem kuchnię. Zobaczyła pana Perkinsa w piżamie, pałaszującego herbatniki; ciotkę Agatę pochyloną nad wielką księgą rachunkową w czarnej oprawie; pannę Skiwy, która z niezrozumiałych powodów przecedzała do butelek wodę po gotowanych ziemniakach; Kubę i Ludkę siedzących w kącie na podłodze, wyraźnie zauroczonych zawartością dużej, starej szuflady. - Pani Sowerby! - zawołała ciotka Agata, siląc się na entuzjastyczny ton (który nigdy nie przychodził jej łatwo, a zwłaszcza wtedy, gdy była w połowie podliczania słupka). - Jak miło, że pani do nas wpadła! - Zaklęcia, nie wątpię! - wybuchnęła pani Sowerby, gwałtownym gestem wskazując książkę rachunkową. - I tajemne mikstury! - dodała, oskarżycielsko wycelowując palec w pannę Skiwy. Ciotka Agata zamknęła książkę. Panna Skiwy rozlała wodę. - Ależ proszę spocząć - powiedziała ciotka Agata. - Widzę, że jest pani czymś zdenerwowana. - Ani myślę spoczywać w tym domu! - oświadczyła pani Sowerby, wyprostowana jak struna. Wydawało się, że mosiężne guziki na jej płaszczu miotają ogniem, a szpilka drży niecierpliwie, rwąc się do boju. Na policzkach pani Sowerby pojawiły się dwie plamy w kolorze jej kapelusza. - Ten dom jest siedliskiem czarnej magii. Powinno się usunąć was z tej okolicy! Siłą! Pan Perkins podniósł się z fotela, rozsiewając wokół okruchy herbatników. - Droga pani... - zaczął. - Żadnych „droga pani” - wykrzyknęła pani Sowerby, cofając się pośpiesznie. - Widziałam, jak w parku recytował pan zaklęcia, kusząc do zatracenia się w uczuciach... - Naprawdę? - zapytał pan Perkins, mile połechtany. - Wiem, że niektóre z moich wierszy uchodzą za całkiem mocne, ale... - Siedź cicho, Perkins! - nakazała ciotka Agata. Pan Perkins zamilkł. Kuba i Ludka dusili się od tłumionego chichotu. Kruszynka spała spokojnie w swojej szufladzie. - A teraz - ciągnęła ciotka Agata - niechże nam pani wyjaśni, co jest powodem takiego zdenerwowania. - Co jest powodem? - powtórzyła pani Sowerby. - Te kobiety. Tłum kobiet przez okrągły tydzień. Wszystkie w czerni. Kolejka czarno ubranych kobiet wzdłuż ulicy. - Ach, chodzi o wiedźmowate biedactwa - wyrwało się pannie Skiwy. Ciotka Agata uciszyła ją ruchem ręki. - No proszę! - wykrzyknęła pani Sowerby. - Przyznanie się do winy! A więc wiedźmy. Gorzej - wiedźmowate biedactwa! Wiedziałam. Czułam to po prostu. A wy wszyscy jesteście z nimi w zmowie! - To wcale nie tak! - zaprotestował Kuba i zaraz gorzko tego pożałował, bo pani Sowerby przemaszerowała przez kuchnię i stanęła obok niego, spoglądając - ze zdumieniem i zgrozą - na Kruszynkę w szufladzie. Nie wiadomo, czy sprawiła to jaskrawa czerwień kapelusza pani Sowerby, czy - jak później utrzymywała Ludka - Kruszynowe zdolności telepatyczne, w każdym razie Kruszynka natychmiast się obudziła. Antenki wyskoczyły jak na sprężynie. Biiipanie rozległo się głośniej niż kiedykolwiek przedtem. Pani Sowerby wydała z siebie okropny wrzask. Najwyraźniej język odmówił jej posłuszeństwa. Z błędnym wzrokiem wypadła z kuchni i dopiero przy drzwiach frontowych odzyskała równowagę na tyle, aby zawołać: - Dzwonię na policję! W tej chwili! Potem usłyszeli huk zatrzaskiwanych drzwi. Ludka wzięła Kruszynkę na ręce, zaczęła ją kołysać i biiipanie ustało. - Co teraz? - zapytała ciotka Agata. - Ukryjemy Kruszynkę - powiedziała panna Skivvy. - Albo jeszcze lepiej: wszyscy będziemy się ukrywać. (Była bardzo podekscytowana tym pomysłem. Panna Skiwy miała awanturniczą żyłkę, tylko nie znajdywała sprzyjających okoliczności, w których mogłaby ją wykorzystać). - Trudno wykonalne - oceniła ciotka Agata. - I dokąd właściwie mielibyśmy się udać? - Do Szkocji - podsunęła panna Skiwy z zapałem. - Moglibyśmy wrócić do Szkocji. - Do Sibbald House - dodał Kuba, wspominając wakacje w starym, rozpadającym się domu nad morzem. Ciotka Agata westchnęła. - Ucieczka wzbudzi jeszcze większe podejrzenia - powiedziała. - Zresztą, nie mamy dostatecznie dużo czasu. - No to co zrobimy? - odezwała się panna Muggins. Był to bardziej jęk niż pytanie. - Nie zabiorą, nam Kruszynki! - zawołał Kuba z zawziętością. Pan Perkins objął go ramieniem. Ludka uścisnęła mu rękę. - Hm... Nic nam nie wiadomo o wiedźmowatych biedactwach, prawda? - powiedziała z namysłem ciotka Agata. - Nie wiemy, kim są ani czemu tak im zależy na zobaczeniu dziecka... Wszyscy byli zgodni w tej sprawie. - W gruncie rzeczy - kontynuowała ciotka Agata - bardzo byśmy się ucieszyli, gdyby policja zniechęciła je do odwiedzin, jak sądzicie? I w tej sprawie wszyscy byli zgodni. - Zatem to właśnie powiemy policji - zakończyła ciotka Agata. - Tylko musimy wystrzegać się mówienia o „wiedźmowatych biedactwach” - zauważył pan Perkins. - Zgoda - odpowiedzieli jednogłośnie. - Ale co będzie z Kruszynką? - niepokoiła się Ludka. - A jeśli wysunie czułki? Jeśli zacznie biiipać, jak przy pani Sowerby? - Byłabym skłonna wierzyć - odparła ciotka Agata - że Kruszynka wie, jak należy się zachować. - Oho! - zawołała Ludka. - Więc pani też sądzi, że Kruszynka ma zdolności telepatyczne? - Nie mówię tak ani nie - powiedziała ciotka Agata ostrożnie - ale... Ale w tym momencie zobaczyli, że przed dom zajeżdża policyjny radiowóz i wysiadają z niego dwaj posterunkowi. - Całe szczęście, że nie spodziewamy się teraz Wilhelminy, Gizeli ani Eufemii - powiedział pan Perkins. - Ani żadnej z pozostałych. - Perkins, wolałabym, żebyś nie paradował tu w piżamie - burknęła ciotka Agata. - Czy Kruszynka jest w czapeczce? - Teraz już jest - odpowiedziała Ludka. * * * Posterunkowi - jeden starszy, z numerem identyfikacyjnym 45, drugi młody i starannie wypucowany, z numerem identyfikacyjnym 16 - wchodząc do domu, zdjęli czapki. Posterunkowy nr 45 zadawał pytania, a posterunkowy nr 16 zapisywał odpowiedzi w policyjnym notesie. - Otrzymaliśmy doniesienie - zaczął starszy posterunkowy, kołysząc się z lekka na obcasach - o incydentach zagrażających porządkowi publicznemu. Odchrząknął z zakłopotaniem. - Coś w związku z wiedźmami i niemowlęciem-ufoludkiem. Nie wątpię, że zaraz to wyjaśnimy. Cała historia brzmi zupełnie nieprawdopodobnie. Zdaje się, że macie państwo sąsiadkę o bujnej wyobraźni. (Posterunkowy nr 45 i posterunkowy nr 16 nawet nie podejrzewali, jak gorączkowo pracuje wyobraźnia mieszkańców Ballantyre Road 131, ani nie wiedzieli, że panna Muggins, odkąd została w dzieciństwie przyłapana na podkradaniu jabłek z sadu, panicznie boi się policjantów). - Zajmijmy się zatem wspomnianymi wiedźmami - kontynuował posterunkowy nr 45. - Czy zauważyli je państwo w pobliżu swojej posesji? - Czy je zauważyliśmy? - pisnęła panna Muggins. - Prześladują nas dniem i nocą! (Prześladują dniem i nocą - zanotował posterunkowy nr 16). - Wilhelmina i Gizela, i Eufemia, i... i cała reszta. Są ich setki. A może nawet tysiące - trajkotała panna Muggins. - Tak, tysiące. Wszystkie na czarno. Dzień w dzień! (Trzeba tu powiedzieć na obronę panny Muggins, że liczba wiedźmowatych biedactw znacznie wzrosła w jej przerażonej wyobraźni: kolejka czarno odzianych kobiet ciągnęła się wzdłuż Ballantyre Road, skręcała za róg i zapełniała ulicę po ulicy). Posterunkowy nr 16 zmagał się z pisownią imion Wilhelmina i Eufemia. - Och, są więc znane państwu z imienia - powiedział posterunkowy nr 45, który teraz wydawał się mniej przyjazny. Ciotka Agata jęknęła. - Nie mamy pojęcia, skąd się wzięły, i bylibyśmy wdzięczni, gdyby panowie położyli kres ich... ich działalności - powiedziała możliwie najbardziej stanowczym tonem. - Właśnie - wpadła jej w słowo panna Muggins. - Bo, wiedzą panowie, ja nienawidzę pełnić warty. Nienawidzę. Nienawidzę. Panna Skiwy nadepnęła jej mocno na stopę, lecz panna Muggins nawet tego nie zauważyła. - Pełnić warty? - powtórzył posterunkowy nr 45, unosząc brwi. - Przy ich odwiedzinach, prawda? - wyjaśniła pośpiesznie panna Muggins, gnana panicznym lękiem. (Warta przy odwiedzających wiedźmach - zanotował posterunkowy nr 16, po czym skreślił słowo „wiedźmach” i napisał „paniach”). - I okropnie się boimy, że chcą nam zabrać dziecko! - zawołała panna Muggins, zanim zabrakło jej tchu. Ciotka Agata poddała się. Usiadła przy kuchennym stole i podparła głowę rękami. - A właśnie, co do tego dziecka... - powiedział posterunkowy nr 45. - Mamy tu jego opis. Zwrócił się do młodego policjanta, który przerzucił parę kartek w notesie, odchrząknął i zaczął czytać. - Dziwaczne, paskudne niemowlę... - Wcale nie jest paskudna! - krzyknął Kuba. - Jest prześliczna! - Nie z tej ziemi - wymruczała Ludka. Posterunkowy nr 45 uniósł ostrzegawczo dłoń. - Czułki jak u ślimaka - czytał dalej posterunkowy nr 16. - Wewnętrzny biper, straszne oczy... - Piękne oczy! - zawołał Kuba, bliski łez. - Spokojnie, chłopcze - powiedział posterunkowy nr 45. - Może obejrzymy sobie to dziecko? - Kruszynka teraz śpi - oznajmił Kuba. - Śpi czy nie, obejrzeć można. - Niech panowie obejrzą, Kuba - odezwała się ciotka Agata znużonym głosem. - Jest tutaj - powiedział Kuba, wskazując na szufladę. - Och, więc trzymacie niemowlę w pudełku? - zapytał posterunkowy nr 45. - To szuflada - sprostował pan Perkins. - Niezwykle wygodna. Policjanci pochylili się nad szufladą. Kruszynka spała sobie w najlepsze. Nie robiła „biiip”. Nie wysuwała antenek. Mieszkańcy Ballantyre Road 131 stwierdzili później zgodnie, że Kruszynka nigdy przedtem nie wyglądała tak anielsko. - Hm - mruknął posterunkowy 45. - Moim zdaniem, niczym nie różni się od innych niemowląt. - Fajna kruszynka z tej państwa Kruszynki - przyznał posterunkowy nr 16 i spłonął rumieńcem. - Ano właśnie, Kruszynka - powiedział posterunkowy nr 45. - Czy to oficjalne imię dziecka, czy - że tak powiem - imię na użytek domowy? - To jedyne imię Kruszynki - odparł Kuba. W pannie Muggins wezbrała kolejna fala gadulstwa. - Bo, rozumieją panowie, kiedy się pojawiła, nie wiedzieliśmy, jak ją nazwać, i dlatego... Ciotka Agata zdołała powstrzymać ten potok spojrzeniem. (Imię dziecka: Kruszynka - zanotował posterunkowy nr 16). - Kiedy się pojawiła...? - powtórzył posterunkowy nr 45 podejrzliwie. Jego głos brzmiał coraz bardziej surowo. - Zatem omawiana Kruszynka nie jest państwa dzieckiem? A pani - tu popatrzył srogo na pannę Muggins - właśnie zamierzała nas poinformować, skąd wzięło się to niemowlę, mam rację? Panna Muggins straciła głowę. Zamrugała oczami. Przełknęła ślinę. Wybuchła potokiem słów. - Znikąd się nie wzięła, to znaczy skądś się wzięła, tylko że wcale jej nie ukradliśmy, jeśli o to panom chodzi. To nie tak jak z jabłkami w sadzie. Ależ skąd. Nigdy byśmy czegoś podobnego nie zrobili. Wykluczone. Po prostu znalazła się tu, między malwami, więc... (Znaleziona między malwami - napisał posterunkowy nr 16). Ciotka Agata położyła dłoń na ramieniu panny Muggins. - Wystarczy, Muggins - powiedziała łagodnie, a potem zwróciła się do posterunkowego nr 45: - Proszę wybaczyć. Wszystko przez te jej nerwy. Sama nie wie, co mówi. - To prawda - zgodziła się pośpiesznie panna Muggins. - Nigdy nie wiem, co mówię. Nigdy. A zwłaszcza teraz. Po prostu nagle coś wyskakuje... - Jak niemowlę spomiędzy malw, co? Albo z bocianiej torby? - mruknął posterunkowy nr 45. - Właśnie - przytaknęła panna Muggins, ucieszona, że wreszcie ją zrozumiano. - Więc może pani zechce nas oświecić? - zapytał ciotkę Agatę posterunkowy nr 45. - Kruszynka należy do jednego z naszych przyjaciół - powiedziała ciotka Agata - i przez jakiś czas się nią opiekujemy. Powtarzali to sobie od tylu tygodni, że ciotka Agata całkowicie w to uwierzyła. - Jak brzmi imię i nazwisko tego przyjaciela, proszę pani? - odezwał się posterunkowy nr 16, z ołówkiem w pogotowiu. - Aniołł, Cezary Aniołł. (Ojciec Kruszynki: anioł - zanotował posterunkowy nr 16). - A jego adres? - Och, z tym jest pewien problem - powiedziała ciotka Agata. - Zdaje się, że pan Aniołł tymczasowo nie ma stałego miejsca zamieszkania. O, właśnie. Brak stałego miejsca zamieszkania. - Może: niebiosa? - podsunął posterunkowy nr 45. (Adres ojca: niebiosa - napisał posterunkowy nr 16, po czym wykreślił ostatnie słowo). Teraz ciotka Agata oblała się rumieńcem. - Oczywiście, że nie, proszę pana. Po prostu chwilowo nie znamy miejsca pobytu pana Aniołła. - Mimo że opiekujecie się jego córką? - zdziwił się posterunkowy nr 45. - Nie mówiłam, że to jego córka - zastrzegła się ciotka Agata. - No to może siostrzenica? Albo kuzynka czwartego stopnia? - Przyznaję, że nie wiemy tego dokładnie - plątała się ciotka Agata - ale to z pewnością bliska... bliska krewna. - Wygląda na to, że jest mnóstwo rzeczy, o których państwo dokładnie nie wiedzą - stwierdził posterunkowy nr 45. - Niewykluczone, że będziemy musieli bliżej przyjrzeć się tej sprawie. I przysłać kogoś z opieki społecznej. Umieścić... eee... Kruszynkę w placówce opiekuńczej, aby zagwarantować jej właściwą opiekę do czasu, kiedy znajdzie się ten państwa anielski przyjaciel. Posterunkowy nr 16 zamknął notes, pogłaskał Kruszynkę pod brodą, kiedy posterunkowy nr 45 patrzył w inną stronę, i obaj policjanci opuścili dom przy Ballantyre Road. W kuchni zapadła straszliwa cisza, którą przerwał płacz panny Muggins. - Tak mi przykro, tak przykro - szlochała panna Muggins. - Nie mogłam się opanować! - Zauważyliśmy - powiedziała ciotka Agata ponuro. - No, no, nie przejmuj się tak, złotko - pocieszała panna Skiwy, która czuła się winna z powodu nadepnięcia pannie Muggins na stopę. Kuba wziął śpiącą Kruszynkę na ręce i przytulił ją mocno, jakby oczekiwał, że lada chwila ktoś mu ją zabierze. - Siostrzyczko - szepnął w falbaniaste uszko, zakryte czapeczką - kochana siostrzyczko! - Kuba - odezwał się pan Perkins stanowczym głosem, czemu towarzyszyło zaciągnięcie paska od piżamy - wiesz, co musimy zrobić, prawda? Kuba spojrzał przez kuchnię na pana Perkinsa. Pana Perkinsa, który wyzbył się poetyckiego rozkojarzenia. Zdecydowanego pana Perkinsa. Pana Perkinsa przejmującego kontrolę nad sytuacją. I spoglądając na niego, nagle - telepatycznie - przechwycił myśl, którą pan Perkins słał ku niemu z przeciwległego kąta. Uśmiechnął się szeroko i zawołał: - Jasne, że wiem! ROZDZIAŁ 8 - Musimy znaleźć Cezarego Aniołła - powiedział Kuba. - Strzał w dziesiątkę - potwierdził pan Perkins. Znajdowali się w pokoju Kuby na poddaszu, pan Perkins bowiem potrzebował zacisznego miejsca na spotkanie na szczycie. - Spotkanie na szczycie to spotkanie gdzieś na górze, podczas którego rozmawia się o ważnych sprawach - oznajmił pan Perkins wyniośle. - I właśnie tym zamierzamy się z Kubą zająć. - Akurat - prychnęła Ludka. - Spotkanie na szczycie to spotkanie ważnych osób, takich na samym wierzchołku - premierów albo prezydentów. - Otóż to - powiedział pan Perkins, który w tym momencie czuł się niemal prezydencko. Siedział zatem z Kubą na tapczanie pod pochyłym stropem, a Ludka krążyła gniewnie w pobliżu drzwi. - Ja też miałabym coś do powiedzenia w ważnych sprawach! - krzyknęła. - Nieładnie tak się zmawiać za plecami przyjaciół! Zwłaszcza że mogliby okazać się użyteczni! Przez „ż” z kropką! - Wiem, jak się pisze „użyteczni”! - odkrzyknął pan Perkins. - Czemu nie miałaby się do nas przyłączyć? - zapytał Kuba nieśmiało. - A można jej wierzyć? - wahał się pan Perkins. - Musielibyśmy jej opowiedzieć o Cezarym Anielle. - Mógłbym jej powierzyć życie Kruszynki - oświadczył Kuba. - To mi wystarczy - powiedział pan Perkins i przywołał Ludkę skinieniem ręki. Ludka usiadła przed nimi po turecku, a rude warkoczyki podskakiwały z każdym ruchem jej głowy. - Ale jak go znajdziemy? - zapytał Kuba. - I gdzie będziemy go szukać? - Przypuszczam, że rozmawiacie o tym całym panu Anielle - odezwała się Ludka. - Młoda osobo, przyjmij do wiadomości, że pan Aniołł jest kimś bardzo szczególnym - zaczął pan Perkins i urwał, zastanawiając się, jak wytłumaczyć magiczną, inspirującą naturę Cezarego Aniołła. - Pan Aniołł to jakby błysk radości w ludzkim życiu. Proszę zatem, abyś wymawiała jego nazwisko z szacunkiem. Najwyższym szacunkiem. Ludka uniosła brwi i nic nie odpowiedziała, lecz pomyślała sobie: „phi!”. - Kiedy byliśmy w Szkocji, napisaliśmy do mego list - przypomniał Kuba. - I pan Aniołł się zjawił. - Przyleciał helikopterem, jak na skrzydłach migotliwej srebrzystej ważki - powiedział pan Perkins w poetyckim rozmarzeniu. - A nie wyskoczył przypadkiem ze starej lampy, jak dżin? - zapytała Ludka. Teraz zirytował się Kuba. - Zupełnie cię nie rozumiem - burknął. - Przecież nie masz nic przeciwko magii. To ty wypatrzyłaś u Kruszynki te zdolności tele-jakieś. Nie przeszkadzają ci ani jej niesamowite uszka, ani niesamowite antenki, ale nie chcesz uwierzyć w to, co mówimy o Cezarym Anielle! Ludka zaczerwieniła się i naburmuszyła. - Wierzę w ewolucję, nie w magię - powiedziała obronnym tonem. - Kruszynka jest... no, jakby nie z tej ziemi. O, właśnie. Nie z tej ziemi. Według mnie jest dzieckiem przyszłości. I tyle. No, więc już wiecie! Takie jest moje zdanie, czy wam się to podoba, czy nie! - Całkiem możliwe - odezwał się pan Perkins, próbując załagodzić sytuację - że w ewolucji jest sporo magii, a w magii - sporo ewolucji. - Nie mamy czasu na te sprawy - mruknął Kuba niecierpliwie. - Jeżeli czegoś nie zrobimy, mogą przyjść i zabrać nam Kruszynkę. Potrzebujemy Cezarego Aniołła. I to jak najszybciej. - I dlatego chciałem zaproponować, abyśmy niezwłocznie odwiedzili kawiarenkę „Pod Niebożątkiem” - powiedział pan Perkins. - Kawiarenkę „Pod Niebożątkiem”? - powtórzyła Ludka. Kuba usiłował wyjaśnić. - W kawiarence „Pod Niebożątkiem” spotykają się osoby, które nie mają domu... - zaczął. - Aha, bezdomni - powiedziała Ludka. - Niezupełnie. Niebożątka i Przybłędki to ci, którzy przygotowują się do zawodu Domoczyńcy. - Coraz gorzej! - stwierdziła Ludka. - A kim, do jasnej Anielki, jest Domoczyńca? - To ktoś, kto sprawia, że ludzie czują się w domu jak u siebie. Ktoś, kto czyni smutne domostwa szczęśliwymi domami - tłumaczył Kuba. - Uwalniając Energię, która jest miłością - dodał pan Perkins. - Łącząc żywych ze zmarłymi. - Jejku, jejku - powiedziała Ludka. Nie zwrócili na nią uwagi. - Dbając o to, aby nikt się nie wyłączył - dorzucił pan Perkins. - Znam wielu ludzi, którzy się wyłączyli - powiedziała Ludka w zamyśleniu. - Zapomnieli, czym są uczucia. - Coś blokuje ich Energię - wyjaśnił pan Perkins. - Potrzebują Cezarego Aniołła, aby zaiskrzyło w nich życie. Aby zaiskrzyła w nich miłość, zaiskrzyły hymny i sonety, liryki i treny, wilanelle i... Pan Perkins w zapale poderwał się na nogi i wymachiwał rękami. - W porządku, w porządku, już rozumiem - powiedziała Ludka. - Kiedy idziemy? - Idziemy? Dokąd? - zdumiał się pan Perkins, zamierając w pół gestu. (Właśnie zamierzał zacytować swojego ulubionego poetę, Williama Blake'a). - No, do tych przybłędek i niebożątków. - To nie takie proste - powiedział Kuba. - Widzisz, kawiarenkę można znaleźć tylko w towarzystwie Cezarego Aniołła. - Pięknie - prychnęła Ludka. - Czyli, aby znaleźć Cezarego Aniołła, trzeba znaleźć kawiarenkę, ale nie można znaleźć kawiarenki, jeżeli się nie jest z Cezarym Aniołłem. - Niestety - przyznał Kuba ponuro. - Chyba że - powiedział pan Perkins - ma się Energię. - No tak. Chyba że zaczerpnęło się trochę Energii od Cezarego Aniołła. - I mamy przecież Kruszynkę - przypomniał pan Perkins. - A Kruszynka jest nie z tej ziemi! - wykrzyknęła Ludka. - Ma nieziemską energię! - Lub Energię Cezarego Aniołła - powiedział Kuba. - Myślicie, że powinniśmy wybrać się tam razem z Kruszynką? - Warto spróbować - zdecydował pan Perkins. ROZDZIAŁ 9 Kuba pisał list, pan Perkins dorzucał coś, co nazwał „uwagami na stronie”, a Ludka poprawiała na głos błędy ortograficzne. „Szanowny Panie Anielle” - zaczął Kuba. - „Przepraszam, że Pana niepokoję, ale znowu potrzebujemy Pańskiej pomocy”. (- Dopisz „pilnie” - wtrącił pan Perkins). „To dosyć pilna sprawa” - kontynuował Kuba. -”Znalazłem niemowlę pomiędzy malwami. Sądzimy, że ma coś wspulnego z Panem”. (- „Wspólnego” przez „ó” - poprawiła Ludka). „Ciągle przychodzą do nas kobiety ubrane na czarno”. (- Wiedźmy - mruknął pan Perkins). „Pan Perkins uwarzą je za wiedźmy”. (- „Uważa” przez „ż” - poprawiła Ludka). „Dzisiaj była u nas policja i boimy się, że zabiorą nam Kruszynkę - tak ją nazywamy, bo jest kruszynką. Prosimy o pomoc. Z pozdrowieniami, Kuba”. - „PS” - dodała Ludka. - „Prosimy zjawić się prędko”. - „PS 2” - dodał pan Perkins. - „Lub jeszcze prędzej”. „PS 3” - dodał Kuba, gdy Ludka i pan Perkins nie patrzyli. - „Bardzo mi Pana brakuje”. Włożyli list do koperty zaadresowanej do WP Cezarego Aniołła. Ludka narysowała w rogu nieco zabawny portret Kuby. Pan Perkins wsunął kopertę do kieszeni. Nie wtajemniczyli pozostałych w cel wyprawy. - Lepiej nie budzić w nich przedwczesnych nadziei - wyjaśnił pan Perkins. - Powiemy, że idziemy do parku. Ciotka Agata była jednak niespokojna. - Pani Sowerby na pewno obserwuje każdy nasz ruch - przestrzegła. - Niech sobie obserwuje! - powiedział pan Perkins z wielkopańską miną. - Cóż bardziej naturalnego niż spacer z Kruszynką do parku w niedzielne popołudnie? - Może i racja - mruknęła ciotka Agata, niezbyt przekonana. - Ale wróćcie na siedemnastą. Dzisiaj jest wasz dyżur, a spodziewamy się dwóch wiedźmowatych biedactw. Przejrzała swoją powiększającą się kolekcję biletów wizytowych. - Florentyna o siedemnastej, Lola o siedemnastej trzydzieści - przeczytała. - Wrócimy w sam raz na Florentynę i Lolę - zapewnił pan Perkins. Ciotka Agata ucałowała Kruszynkę na do widzenia. Nauczyła się tego, podobnie jak Kruszynka nauczyła się uśmiechać: dzięki praktyce. Malwy pożegnały ich po swojemu - chwiejąc się i kołysząc, jakby z aprobatą. - To niezupełnie było kłamstwo - stwierdził Kuba, gdy ruszyli, popychając wózek. - Przecież będziemy przechodzić obok parku. Pani Sowerby rzeczywiście ich obserwowała. Zauważyli ją w oknie na piętrze. - Pomachajcie! - zakomenderował pan Perkins. - Z uśmiechem! - Może jest samotna? - zastanawiała się Ludka. - Może jest po prostu wścibska i złośliwa? - burknął Kuba. - Już, już - powiedział pan Perkins. - Machanie i uśmiech! Pomachali więc z uśmiechem, choć bez entuzjazmu. Pani Sowerby tkwiła w oknie nieruchomo, z kamiennym wyrazem twarzy. Kruszynka, opatulona kocykiem i wsparta na poduszce z wzorkami wyhaftowanymi przez pannę Muggins, wydawała się dziwnie podekscytowana. Kuba podniósł budkę wózka, aby utrudnić przechodniom zaglądanie do środka, lecz Kruszynka wkrótce wychyliła się i zerkała zza budki ciekawie. Po chwili wysunęła antenki, zaczęta klaskać w rączki i biiipać. Było słoneczne, rześkie popołudnie. W ogródkach pojawiły się już przebiśniegi. Mieszkańcy kręcili się przy domach, myli samochody i gawędzili z sąsiadami przez płot. Kuba, pan Perkins i Ludka wymijali ich w pośpiechu. - Czy ktoś z was orientuje się, gdzie jest ta kawiarenka? - wysapała Ludka, której nogi były o dobre pięć centymetrów krótsze niż nogi Kuby. - Mniej więcej - odparł Kuba. - Jeśli tam nadal jest. Będę wiedział, kiedy ją zobaczę. - Cudownie! - burknęła Ludka. Ballantyre Road pozostała z tyłu i biiipanie Kruszynki uległo zmianie. Początkowo było biiipaniem łagodnym i zadowolonym - niemal jakby Kruszynka nuciła sobie piosenkę. Wtem, gdy skręcili w lewo, zabrzmiało głośno i alarmująco. - Czy nie sądzicie - zapytał pan Perkins, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle - że Kruszynka... - ... daje nam wskazówki? Oczywiście! - wykrzyknęła Ludka i pochyliła się nad wózkiem, aby obdarzyć Kruszynkę serdecznym całusem. - Mądra dziewczynka! Nie z tej ziemi! Próbujesz nami pokierować, prawda? Kruszynka wydała z siebie pojedyncze „biiip”. - To chyba oznacza „tak” - powiedziała Ludka. - A co, nie mówiłam? Telepatia! Pozwolili więc Kruszynce wskazywać drogę przez niedzielnie rozleniwione miasto, ku rzece i starej katedrze. - Pamiętasz, Kuba, jak tańczyliśmy na cmentarzu? - zapytał pan Perkins. - Był pan w piżamie - powiedział Kuba - a pan Aniołł przygrywał na flecie. - Poczułem się wtedy bosko natchniony! - W piżamie? - zdziwiła się Ludka. - Owszem, w piżamie - przytaknął pan Perkins wesoło i pociągnął Ludkę za warkoczyk. Jakoś tym razem nie protestowała. Szli dalej. - Zaczynam myśleć, że ta kawiarenka w ogóle nie istnieje - burczała Ludka. - Albo istnieje tylko w waszej wyobraźni. Ale w tym momencie biiipanie Kruszynki stało się przenikliwe i niezwykle szybkie. Skręcili za róg - i oto kawiarenka „Pod Niebożątkiem” była tuż przed nimi. Ze złotymi księżycami i gwiazdami na framudze, z wnętrzem zakrytym przez gąszcz paproci we frontowych oknach. - Jejku! - zawołała Ludka. Zatrzymawszy się na chodniku przed kawiarenką, poczuli przedziwny prąd Energii pociągający ich jak potężny magnes. Pan Perkins nerwowo przygładził swoje nieliczne kosmyki włosów, które nagle stanęły mu dęba. - Teraz twoja rola, Kuba - powiedział. - Byłeś tu już wcześniej. Niezależnie od brzęczenia dzwonka nad drzwiami, nie sposób było dyskretnie wejść do kawiarenki z wózkiem i biiipającą w nim Kruszynką. Co więcej, wyglądało na to, że wejdą tylko Kuba i Kruszynka. Pan Perkins i Ludka utknęli na progu, jakby odpychani przez niewidzialną siłę. Kuba, pod wpływem - jak twierdził później - prywatnego natchnienia, zawołał: - Chwyćcie się wózka! A kiedy pan Perkins i Ludka złapali za kabłąk, natychmiast oswobodzili się spod tajemniczej, unieruchamiającej ich siły i przestąpili przez próg. Kawiarenka była wewnątrz podzielona drewnianymi przepierzeniami. Z początku Ludka i pan Perkins tak byli pochłonięci przypatrywaniem się gwiazdom i księżycom zdobiącym sufit oraz domom namalowanym na ścianach, że nie zdawali sobie sprawy ze spojrzeń rzucanych im z każdego kąta. Nie mogli jednak nie zdać sobie sprawy z zapadłego nagle milczenia, a potem z szeptu, który narastał jak brzęczenie pszczół. - Dziecko! Zobaczcie! Dziecko! - rozlegało się dokoła. - Chyba mi się to nie podoba - powiedział cichutko pan Perkins. - Spokojnie - odparł Kuba, choć ręce trzęsły mu się na kabłąku wózka. - Jesteśmy wśród przyjaciół. I jakby na potwierdzenie tych słów Kruszynka uśmiechnęła się, zamachała rączkami (i antenkami) i zaczęła kłaniać się w prawo i lewo, zupełnie jak królowa w karecie pozdrawiająca swoich poddanych. Kuba w miarę możliwości rozejrzał się po sali. Chociaż nie wspomniał o tym panu Perkinsowi i Ludce, wyruszył do kawiarenki z nadzieją, że list okaże się niepotrzebny - że znajdą tu czekającego na nich Cezarego Aniołła. Nigdzie jednak nie było go widać. Ucieszył się, widząc, że z kuchni na zapleczu wyszła na ich spotkanie kelnerka, którą pamiętał z poprzedniej wizyty w kawiarence. Uśmiechała się promiennie. Kuba odpowiedział uśmiechem, ale zaraz uświadomił sobie, że promienny uśmiech nie jest przeznaczony dla niego. Kelnerka nawet na niego nie patrzyła. Nie dostrzegała nikogo i nie uśmiechała się do nikogo poza Kruszynką. - Czy to nie istny kwiatuszek? - zawołała. Jeden za drugim goście kawiarenki „Pod Niebożątkiem” wyłaniali się spoza drewnianych przepierzeń i gromadzili wokół wózka. Pan Perkins i Ludka znaleźli się niespodziewanie na uboczu, pod rozłożystą paprocią, która łaskotała pana Perkinsa w czubek łysiejącej głowy i oplatała pierzaste liście wokół jednego z Ludkowych warkoczyków. Kuba powtarzał sobie, że wszyscy tutaj na pewno przyjaźnią się z Cezarym Aniołem i są Domoczyńcami lub przygotowują się do zawodu Domoczyńcy, niemniej zaciskał mocno dłonie na poręczy wózka. Goście kawiarenki wyglądali doprawdy niezwykle. Niektórzy mieli na sobie dżinsowe ogrodniczki podobne do tych noszonych przez Cezarego Aniołła, lecz kilku włożyło jaskrawe szarawary i buty z cholewami. Marynarki paru mężczyzn wydawały się utkane z tęczy. Jakaś kobieta, z rozpuszczonymi włosami sięgającymi talii, połyskiwała suknią wyszywaną z góry na dół cekinami, a inna wsadziła sobie na głowę kapelusz, który przypominał misę pełną owoców. Byli tam młodzi ludzie w jedwabnych, prążkowanych kombinezonach i jeden we fraku i cylindrze. A każdy miał w sobie jakąś pogodną życzliwość, jakby właśnie odbywało się powitalne przyjęcie. W każdym razie nie było to powitalne przyjęcie na cześć Kuby, Ludki czy pana Perkinsa. Wszyscy patrzyli tylko na Kruszynkę, która zaraz zasnęła, jakby samo znalezienie kawiarenki było dostatecznym wyczynem na jeden dzień. Zewsząd dobiegały podniecone głosy. Komentarze krążyły w powietrzu wokół Kuby, tak że w końcu miał ochotę zawołać: „Ale o czym mówicie? O co tu chodzi?”. - Tak, były pogłoski, że się pojawiła. - Czytałem o tym w Fantazmacie. - Pierwszy raz w historii. - Prześliznęła się, jak słyszałem. - Szczelina - gdzieś musiała być szczelina. - Nie będzie łatwo. - Komu przydzielono tę misję? Czy ktoś wie? - Niesamowity postęp, co? A potem jeden za drugim, jakby umówiwszy się wcześniej, goście opuścili kawiarenkę. Skądś - nie wiadomo skąd - każdy z nich wydobył kwiat i położył go na Kruszynkowym wózku, tak że gdy za ostatnim klientem zamknęły się drzwi, Kruszynka spała pod przykryciem z kwiatów. - Zaczekajcie! - krzyknął Kuba. - Proszę! Nie rozumiemy, co się dzieje! Potrzebujemy pomocy! Ale tamci uśmiechali się tylko i odchodzili, skinąwszy mu głową. Kobieta w sukni wyszywanej cekinami wręczyła mu jaskier i powiedziała: - I dla ciebie, chłopcze, błogosławieństwo. Kiedy dotknęła włosów Ludki następnym wydobytym nie wiadomo skąd jaskrem, Kuba miał wrażenie, że z kwiatu posypały się iskry. Tak samo postąpiła z panem Perkinsem, który zadrżał cały, jakby z lekka poraził go prąd. Gdy kawiarenka opustoszała, kelnerka - bynajmniej nie zdziwiona tym, że wszyscy klienci wyszli równocześnie - odwróciła wywieszkę na drzwiach frontowych tak, aby pokazywała napis „Zamknięte”, i stwierdziła: - Myślę, że przyda wam się coś do picia. Osunęli się na krzesła przy najbliższym stoliku. Pan Perkins otarł sobie czoło niezbyt czystą chustką. Ludka podrapała się po głowie, krzesząc jeszcze parę iskier. - Na koszt firmy - powiedziała kelnerka, wracając z trzema szklanicami, w których tkwiły słomki. - To napój Wieczna radość. Napili się. Westchnęli. Napili się znowu. Poczuli się znacznie lepiej. - Spotkaliśmy się już kiedyś, prawda? - zapytała Kubę kelnerka. - Zapomniałam, jak masz na imię, ale pamiętam, co wtedy jadłeś. - Gwiezdne hamburgery. Nazywam się Kuba, a poprzednio byłem tu z Cezarym Aniołłem. - Ach, to wszystko jasne - powiedziała kelnerka. - Nie udałoby ci się wejść, gdybyś nie był w towarzystwie któregoś z naszych. Dzisiaj też byście nie weszli, gdyby nie ten kwiatuszek - wskazała ruchem głowy na Kruszynkę. - Czy może pani nam wyjaśnić, co się dzieje? - zapytał prosząco Kuba. - Czemu wszyscy wyszli tak nagle? - Zdaje się, że mówili o Kruszynce - wtrąciła Ludka. - Ale nie było w tym ani krztyny sensu - dodał pan Perkins. - Chyba że sensem są dla kogoś iskry wylatujące z włosów lub kwiaty, które pojawiają się znikąd. Dla mnie nie są. Po tych słowach pan Perkins wciągnął przez słomkę ostatnie krople Wiecznej radości i rozejrzał się wokół z błogim uśmiechem, jakby wcale nie troszczył się już o jakikolwiek sens lub jego brak. Jakby nonsens, podobnie jak Wieczna radość, był znacznie przyjemniejszy. ROZDZIAŁ 10 Tina - kelnerka - zdjęła fartuch, przyniosła sobie coś, co wyglądało jak najzwyklejsza filiżanka herbaty, i usiadła z nimi przy stoliku. - Inni goście musieli odejść - powiedziała. - Żaden z nich nie został do was przydzielony. - Przydzielony? - powtórzył Kuba. - Cezary Aniołł był do was przydzielony, prawda? - Jeśli chodzi o to, że zjawił się w naszym domu i sypiał na poddaszu, to owszem, był - powiedział Kuba. - Właśnie o to chodzi - potwierdziła Tina. - Przysłano go do was. Reguły zakazują Domoczyńcom - i praktykantom - kontaktować się z osobami, do których nie zostali przydzieleni. Poza tym kawiarenka jest jednym z naszych szczególnych miejsc, POE. - POE? - zapytał Kuba, całkiem zdezorientowany. - Punkt Odnowy Energii - wyjaśniła Tina. - Odbywa się tu coś w rodzaju ładowania akumulatorów. Wybaczcie, że to mówię, ale z wyjątkiem tego kochanego maleństwa wszyscy macie dość niski poziom Energii, a to oddziałuje na otoczenie. Może jeszcze odrobinę Wiecznej radości? - Chętnie - powiedział pan Perkins. - Czuję, że nadciąga wiersz. - O nie - jęknął Kuba. - Nie teraz! - Nie da się powstrzymać wiersza - oświadczył pan Perkins - jeżeli jest już w drodze. Tina uśmiechnęła się zachęcająco. (Jej uśmiech, uświadomił sobie Kuba, był typowym, promiennym uśmiechem Domoczyńcy). - Z przyjemnością posłucham - powiedziała. Pan Perkins natychmiast wpadł w onieśmielenie. - To zaledwie parę linijek - wybąkał. - Jeszcze surowe, jeżeli rozumie pani, o co mi chodzi. - Mimo wszystko... - powiedziała Tina. Kuba i Ludka wznieśli oczy ku gwiazdom na suficie. Pan Perkins wstał i wyrecytował: Usłyszałem melodię szczęścia, Ujrzałem w cekinach marzenie, Poczułem na sercu dotknięcie, Czy miłości to było tchnienie? Tina zaklaskała w dłonie. - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o swojej miłości do ciotki Agaty - burknął Kuba, nagle urażony w imieniu ciotki. - Ależ skąd - zapewnił pan Perkins, oblewając się rumieńcem. - A co do Kruszynki - powiedział Kuba - wygląda na to, że wszyscy tutaj o niej słyszeli. Jakby niemal jej oczekiwali. Lecz w tym momencie Tina podniosła się z krzesła i zebrała szklanki. - Przykro mi, ale nie mogę wam nic powiedzieć - oświadczyła. - To wbrew regułom. Faktycznie, dotarła do nas wiadomość, że pojawiła się szczelina. .. szczelina w... Umilkła, jakby już powiedziała za dużo. - A więc nie dba pani o to, że Kruszynka może być w niebezpieczeństwie? - wybuchnęła Ludka, poczerwieniawszy na twarzy. - To niesprawiedliwe - odparła Tina. - Oczywiście, że zależy mi na kochanym kwiatuszku. Po prostu jest to sprawa spoza mojej orbity. - Spoza pani orbity? - powtórzyła Ludka. - Wykracza poza to, co wolno mi zrobić - wyjaśniła Tina. - Lub powiedzieć. Chciałabym wam pomóc, ale nie mogę. - Przynieśliśmy list do Cezarego Aniołła - odezwał się pan Perkins, wyjmując kopertę z kieszeni. - Ach, to zupełnie co innego - powiedziała Tina. - Przekaże mu pani? - zapytali chórem. - Naturalnie. Jeżeli go spotkam. - JEŻELI? - wykrzyknął Kuba. - No cóż, Cezary Aniołł nie należy do regularnych bywalców. I może teraz znajdować się wszędzie. Wszyscy troje wydawali się tak przygnębieni tą informacją, że Tinę ogarnęło współczucie. - Słuchajcie, spróbuję przesłać mu wiadomość Fantazmatem - obiecała. - To taki nasz e-mail. Tyle że bardziej skuteczny od waszego. Wsunęła list za automat z Wieczną radością, a potem dała każdemu z nich całusa, przy którym poczuli lekkie mrowienie. Wyszli z kawiarenki zatroskani, lecz pełni nadziei. - Cezary Aniołł nas nie zawiedzie - oznajmił pan Perkins. - W końcu to on przysłał do nas Kruszynkę. - Nie wiemy tego na pewno - zaznaczył Kuba. - Poza tym Cezary Aniołł nie pojmuje czasu tak jak my. Jego „teraz” nie przypomina naszego. Może zjawić się za sześć tygodni i myśleć, że zjawił się teraz. Ludka i pan Perkins byli większymi optymistami. Kuba zastanawiał się, czy jest to prawdziwy optymizm, czy po prostu skutek wizyty w kawiarence i szklanek z Wieczną radością. Rozmarzone spojrzenie pana Perkinsa wskazywało, że starszy pan znajduje się w stanie, który zwykli nazywać „zatraceniem się w poezji”. Ludka natomiast, która w drodze do kawiarenki wlokła się, głośno utyskując, teraz maszerowała tak dziarsko, że ledwo dotrzymywali jej kroku. Z warkoczyków uleciało jej parę zapóźnionych iskier. Kuba westchnął. Najwyraźniej ani kawiarenka, ani Wieczna radość nie wpłynęły na niego jak na pozostałą dwójkę. Spojrzał na Kruszynkę i zapragnął przytulić ją mocno i trzymać tak, bliską i bezpieczną, do końca życia. Kiedy kogoś kochamy - pomyślał - rośnie w nas serce. Rośnie i boli. Serce bolało Kubę trochę bardziej, gdy dotarli (spóźnieni) z powrotem na Ballantyre Road i zastali Florentynę i Lolę czekające wspólnie przed domem, oraz panią Sowerby przyglądającą im się z okna. Przyglądającą się ponuro. Florentyna i Lola siedziały na ogrodowym murku, a ich twarze były równie posępne jak ich czarne spódnice. Obie sprawiały wrażenie wycieńczonych smutkiem. - Czy one kiedykolwiek były młode i szczęśliwe? - zapytał pan Perkins. Młode i szczęśliwe Florentyna i Lola były jednak czymś tak niewyobrażalnym, że Kuba i Ludka nawet nie zastanawiali się nad odpowiedzią. - Zupełnie jakby przytrafiło im się coś strasznego i nie potrafiły o tym zapomnieć - stwierdziła Ludka. Gdy zbliżyli się do domu, Florentyna i Lola podniosły się równocześnie. Na ich twarzach błysnęła nadzieja. Lola, młodsza od towarzyszki, wysunęła się naprzód. Florentyna szła za nią, obejmując się ramionami, jakby w strachu, że lada moment się rozpadnie. Zajrzały do wózka. Kruszynka otworzyła oczy i uśmiechnęła się promiennie. Florentyna i Lola wybuchnęły płaczem. Tak było zawsze. Wiedźmowate biedactwa patrzyły na Kruszynkę i łkały. Tym razem - może pod wpływem myśli o utracie Kruszynki - Kuba poczuł, że jemu samemu do oczu napływają łzy. Otarł je rękawem. - Czy mogę ją potrzymać? - zapytała Florentyna głosem o dziwnym echu, takim, jakim mówiły wszystkie wiedźmowate biedactwa. Nie była pierwszą czarno odzianą kobietą, która zadawała to pytanie. Odpowiedź zawsze brzmiała „nie”. Mieszkańcy domu numer 131 uznali zgodnie, że nie można ryzykować. Ciotka Agata nadal nie wierzyła ani w wiedźmy, ani w zaklęcia, lecz - jak stwierdziła panna Skiwy - „lepiej dmuchać na zimne”. Kuba miał inne zmartwienia poza zaklęciami. Przede wszystkim martwili go posterunkowy nr 45 i posterunkowy nr 16, a także wzmianka o opiece społecznej. Opieka społeczna wprawdzie nie zajmowała się rzucaniem zaklęć, lecz niewątpliwie była potężna. Na tyle potężna, aby zabrać im Kruszynkę. Florentyna i Lola powlokły się ulicą, splecione ramionami. Niepocieszone. * * * Tej nocy Kuba nie mógł zasnąć. Właśnie przypadła jego kolej goszczenia u siebie Kruszynki. Kruszynka wyrosła z szuflady-kołyski i sypiała teraz w dziecinnym łóżeczku zakupionym od mamy Ludki. Mama trzymała Ludkowe łóżeczko na strychu przez całe lata - „na wszelki wypadek”. Wyrośnięcie z szuflady nie było jedyną zmianą, jaka zaszła w Kruszynce. Niektóre z tych zmian były zupełnie naturalne i zgodne z oczekiwaniami - tyle że u Kruszynki następowały jakby szybciej niż u innych dzieci. Kruszynka umiała już siedzieć i piła swój warzywny soczek z kubka z dzióbkiem. Przybyło jej też włosków. Były także zmiany dziwniejsze. Zmiany trudne do określenia. Na przykład - sądząc z Kruszynkowego biiipania (częstego i przenikliwego, kiedy coś miało się wydarzyć lub ktoś miał nadejść) - Kruszynka wyczuwała zbliżanie się listonosza, zanim ktokolwiek z mieszkańców domu zauważył go na ulicy. Któregoś dnia pomachała do Ludki z przeciwległego krańca parku, na długo przed tym, gdy zobaczył ją Kuba. A zaledwie poprzedniego dnia panna Muggins powiedziała: - Mam wrażenie, że Kruszynka odgaduje mój nastrój. Kiedy jestem troszkę smutna, poklepuje mnie po ręce i wydaje taki jakby pocałunkowy dźwięk. Kuba i Ludka spojrzeli po sobie. Żadne z nich się nie odezwało, lecz oboje pomyśleli to samo: zdolności telepatyczne. Kruszynkowe „zdolności” fascynowały Ludkę i niepokoiły Kubę. Ludka lubiła wyobrażać sobie, czego Kruszynka dokona w przyszłości. - Będzie wyczuwała nadjeżdżający autobus z odległości paru kilometrów - mówiła. - W szkole będzie odczytywać myśli nauczycieli. A jeśli chodzi o sprawdziany, z góry będzie znała pytania. Kuba jednak martwił się ludźmi podobnymi do pani Sowerby, którzy potraktują Kruszynkę jak obcego przybysza, którzy zawiadomią policję i będą nalegać, aby znaleziono dla Kruszynki „właściwą opiekę”. Wyczuwanie nadjeżdżających autobusów i odczytywanie myśli nauczycieli nie mogłoby tego wynagrodzić. Dziwne - dumał Kuba - że „właściwej opieki” szuka się dla dzieci wyłącznie wtedy, gdy nie mają wokół siebie nikogo, kto by się nimi zaopiekował. - Ale ty masz kogoś takiego, prawda, siostrzyczko? - zapytał Kruszynkę. Kruszynka zasnęła bez kłopotu. Leżała na plecach, z rączkami rozrzuconymi na poduszce, pokazując brzuszek. Najwyraźniej jej telepatyczne zdolności nie działały podczas snu, bo w przeciwnym razie wiedziałaby, że Kuba przewraca się z boku na bok na tapczanie. Kuba zasypiał i budził się, i zasypiał znowu. Po głowie krążyły mu wciąż te same pytania. Czy Cezary Aniołł rzeczywiście przysłał do nich Kruszynkę? Czy otrzyma ich list? A jeżeli go otrzyma, czy do nich przybędzie? I kiedy? W którymś momencie przyśniło się Kubie, że Lola - jak trzynasta wróżka, nie zaproszona na chrzciny królewny - zaklęciem sprowadziła na Kruszynkę stuletni sen. Kuba czym prędzej obudził Kruszynkę, niepewny, czy nie działo się to naprawdę. Kruszynka uśmiechnęła się do niego, jakby chciała powiedzieć: „Ty głuptasie!” i zasnęła znowu. Poprawił poduszkę, obrócił się na drugi bok i próbował powtarzać sobie w myślach wiersze pana Perkinsa. Teraz jednak przepływały mu przed oczami jaskrawo odziane postacie z kawiarenki „Pod Niebożątkiem”, słyszał ich słowa: „Prześliznęła się...”, „Szczelina - gdzieś musiała być szczelina” - i podrywał się nagle, jakby szczelina pojawiła się w jego snach. Miał wrażenie, że nadal panuje głęboka noc, gdy obudził go dźwięk podobny do odległego ryku smoka. Potem na chwilę zapadła cisza i ryk rozległ się znowu. Kuba zajrzał do łóżeczka. Kruszynka już nie spała; leżała z wysuniętymi antenkami, promiennym uśmiechem i wyłączonym biiipaniem. Wydawało się, że czegoś nadsłuchuje - nie smoczego ryku, lecz jakiejś cudownej, niebiańskiej muzyki. Podbiegł do okna i odsunął zasłony. Już prawie świtało. Domy na uliczce przylegającej do Ballantyre Road były wciąż pogrążone w ciemności. Parę ptaków zaczynało wypróbowywać głosy przed porannym koncertem. Pobliskie drzewo zmieniało barwę z czarnej na zielonkawoszarą. Kuba jednak nie zwrócił na to wszystko uwagi, ponieważ przed sobą, w obramowaniu okna, widział ogromny balon w kształcie gruszki, błękitny jak niebo, unoszący się ponad ogródkiem na tyłach ich domu. Otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Smoczy ryk, który go obudził, pochodził z ognia ogrzewającego powietrze w balonie. Kiedy balon obniżył lot nad ogródkiem, ogień zgasł i ryk umilkł. I wtedy Kuba dostrzegł mężczyznę manipulującego linami, które zwisały nad koszem. Kosz kilkakrotnie podskoczył, dotknąwszy ziemi. Błękitna gruszka zapadła się i rozłożyła na trawniku jak skóra niezwykle rzadkiego, baśniowego zwierzęcia, a mężczyzna lekko wyskoczył na ścieżkę. Mężczyzna ze strzechą jasnych włosów. Mężczyzna w dżinsowych ogrodniczkach z barwnymi łatami na kolanach. - Dzień dobry, Kuba! - zawołał Cezary Aniołł. - Mogę liczyć na śniadanie? ROZDZIAŁ 11 Było to śniadanie nad śniadaniami. Ciotka Agata przeszła od skąpstwa do hojności, jak róża przechodzi od pączka do pełnego rozkwitu. Kuba obudził wszystkich mieszkańców domu, wpadając do pokojów z okrzykiem: „Zjawił się! Cezary Aniołł się zjawił!”. I właśnie zgromadzili się przy kuchennym stole, w pantoflach i szlafrokach, piżamach i koszulach nocnych. Cezary Aniołł siedział w fotelu na biegunach, trzymając w ramionach Kruszynkę. Zdążył już pocałować ją w nosek, brzuszek i wszystkie dziesięć paluszków u nóg. Kruszynka gaworzyła, gruchała i biiipała. Ciotka Agata przygotowywała jajka na bekonie, parówki, ser i pomidory. Pan Perkins piekł grzanki. Panna Skiwy pobiegła po miód. Panna Muggins parzyła herbatę. Wszyscy krzątali się zaaferowani. Byli - myślał Kuba - niemal rodziną. I pośród tego rozgardiaszu stanęła w drzwiach nieduża postać z rudymi warkoczykami. - Zobaczyłam balon - powiedziała Ludka, nagle onieśmielona, spoglądając na Cezarego Aniołła. - To Ludka - wyjaśnił Kuba. - Bardzo nam pomaga. Cezary Aniołł rozpromienił się swoim 500-kilowatowym uśmiechem. Ludka, natychmiast oczarowana, poszukała sobie miejsca, tak aby siedzieć jak najbliżej Cezarego Aniołła, nie przeszkadzając w śniadaniowej krzątaninie. - Znam pana rymowankę - szepnęła. - Kuba mnie jej nauczył. Był to dla wszystkich sygnał do wspólnego śpiewu. Cezary Aniołł huśtał Kruszynkę na kolanie, podczas gdy w kuchni rozbrzmiewały znajome słowa: Wolty i waty, Wolty i waty, To od piorunów Większe są chwaty. Bekon skwierczał na patelni, pachniały grzanki, a panna Muggins postawiła na stole spory imbryk z herbatą. Cezary Aniołł uśmiechnął się do wszystkich szeroko i zwrócił się do Ludki. - Od razu zauważyłem, że jesteś urodzoną matką - powiedział. Ludka zaczerwieniła się aż po korzonki włosów i udała, że jest pochłonięta łaskotaniem Kruszynki. Ciotka Agata nie posunęła się w swojej hojności do poczęstowania wszystkich bekonem, parówkami, jajkami i tak dalej. Ale pan Perkins zrobił grzanki z prawie całego bochenka chleba, panna Skiwy przyniosła zupełnie nowy słoiczek miodu, panna Muggins nie żałowała herbaty i już wkrótce wszyscy pałaszowali z zapałem, a Kruszynka wędrowała z jednych kolan na drugie, od czasu do czasu zlizując miód z czyjegoś podsuniętego palca. - Opiekowaliśmy się nią dla pana - powiedział pan Perkins między kolejnymi kęsami grzanki. - Z ogromną przyjemnością- dodała panna Muggins. - Mimo wiedźmowatych biedactw - dorzuciła panna Skiwy. - I wydatków - uzupełniła ciotka Agata. Cezary Aniołł odłożył nóż i widelec. - Chwileczkę - powiedział. - Jak to: opiekowaliście się nią dla mnie? - A dla kogo? - zdziwił się pan Perkins. - Przecież Kuba znalazł Kruszynkę między malwami. A malwy... - pan Perkins nie potrafił znaleźć właściwych słów. - Są pańskie - dokończyła panna Skiwy. - Dobrze zorientowane - dodała panna Muggins. - Magiczne - dorzucił Kuba. - No cóż - powiedział Cezary Aniołł, smarując grzankę miodem - przyznaję, że mam na malwy pewien wpływ. Można rzec, że jesteśmy do siebie dostrojeni. Jeśli chodzi o Kruszynkę, to, naturalnie, słyszałem - tak jak my, Domoczyńcy, słyszymy o wszystkich sprawach związanych z czasem - że prześliznęło się jakieś dziecko. Ale dopóki nie otrzymałem waszego listu, dopóty nie miałem pojęcia, że dziecko trafiło do was. Wszystkim siedzącym przy stole wydłużyły się miny. - Skoro to nie był pan... - zaczął pan Perkins, straciwszy nagle ochotę na grzanki. - ... to nie mamy pojęcia, skąd Kruszynka się u nas wzięła - dokończyła ciotka Agata, sprzątając Cezaremu Aniołłowi talerz sprzed nosa, jakby nagle pożałowała swojej hojności. Kuba milczał. Wszystko, co powiedział Cezary Aniołł, jakby przemknęło mu koło ucha - wszystko z wyjątkiem kilku słów. Słów, które teraz uporczywie krążyły mu po głowie. „PRZEŚLIZNĘŁO SIĘ JAKIEŚ DZIECKO. PRZEŚLIZNĘŁO SIĘ JAKIEŚ DZIECKO”. Przypomniał sobie niezrozumiałe uwagi rzucane w kawiarence „Pod Niebożątkiem”: „Prześliznęła się”, „Szczelina - gdzieś musiała być szczelina”, „Pierwszy raz w historii”. Wspomnienie kawiarenki wypchnęło mu z głowy wszystkie myśli poza jedną. Jeżeli Kruszynka „prześliznęła się” (ale przez co się prześliznęła?), niby dlaczego nie miałaby się wyśliznąć? Spojrzał na Kruszynkę bawiącą się warkoczykiem Ludki i pomyślał: „Nie zniósłbym tego. Nie zniósłbym!”. Zamrugał oczami i zobaczył, że Cezary Aniołł uśmiecha się do niego. Ponura myśl - jak bańka mydlana - prysnęła i znikła. - Uszy do góry - pocieszał stołowników Cezary Aniołł. - Sytuacja nie jest tak zła, jak wam się wydaje. Mogę wam przekazać to, co wiem o Kruszynce... - Co takiego? - zapytało sześć głosów. Cezary Aniołł nalał sobie kolejną filiżankę herbaty i oparł się wygodniej. - Doszły do nas słuchy o dziecku - zaczął - które prześliznęło się przez szczelinę w czasie... - Szczelinę w czasie! - powtórzyła panna Muggins z przerażeniem, jakby szczelina w czasie przypominała szczelinę w ziemi, w którą można wpaść z głośnym PLASK. - Zdarzało się to już wcześniej - kontynuował Cezary Aniołł - tyle że mnóstwo wieków temu. - Ale jak to się dzieje? - zapytał Kuba. - Całkiem prosto - powiedział Cezary Aniołł. - I całkiem naturalnie. Czy widzieliście kiedyś pasmo słonecznego światła na stoku? Albo promień słońca padający na powierzchnię jeziora? Pokiwali głowami. Widzieli. - To jest właśnie coś takiego. Tylko, oczywiście, ma znacznie większą intensywność. Światło staje się jak ostrze noża. Ostrze, które przecina czas. - I ktoś się prześlizguje - powiedział pan Perkins. - Jakie to poetyczne! - Zupełnie jakby ktoś prześliznął się po ślizgawce na chodniku - stwierdziła Ludka. - Całkiem niechcący. - I na przeciwległym krańcu odkrył, że znajduje się w innym stuleciu - dodał Kuba. - Chętnie bym spróbował! - oznajmił pan Perkins. - I ten ktoś prześlizguje się o sto lat naprzód - powiedziała panna Skiwy takim tonem, jakby rozwiązała poważny problem naukowy. - O to mniej więcej chodzi - zgodził się Cezary Aniołł. - Tyle że Kruszynka nie prześliznęła się naprzód. Kruszynka prześliznęła się wstecz. Przyswajali tę informację w chwili milczenia. Kruszynka wydała z siebie długie, radosne biiipanie, jakby zadowolona, że wreszcie ktoś naprawdę ją zrozumiał. - To znaczy - powiedział powoli Kuba - że Kruszynka przybywa z przyszłości. - Otóż to - potwierdził Cezary Aniołł. - I teraz należy zadać pytanie: z jak dalekiej przyszłości przybywa? - A czy... czy będzie musiała tam wrócić? - zapytał Kuba cichuteńko. - Obawiam się, że tak. I nie będzie to łatwe. ROZDZIAŁ 12 Nie zwlekając, Cezary Aniołł ustawił na kuchennym stole swój Zestaw do Łączenia. Kuba uśmiechnął się na widok Ładowacza Energii i Zegara Stuleci, wspominając, jak zakradł się kiedyś na poddasze, aby przyjrzeć się tajemniczemu ekwipunkowi Cezarego Aniołła. Z jakim zdumieniem patrzył wtedy na Zegar, którego tarczę pokrywały malowane kwiaty i zwierzęta, niemal zupełnie zasłaniając cyfry! A jak zdumiewał się samymi cyframi! Nie były to bowiem cyfry od jedynki do dwunastki, jak na zwykłym zegarze, lecz od jedenastki do dwudziestki czwórki. Reprezentowały - odkrył potem Kuba - nie godziny, lecz stulecia. Podczas pierwszej wizyty na Ballantyre Road Cezary Aniołł ustawił Zegar na dziewiętnastce, czyli na dziewiętnastym stuleciu. Dokładniej mówiąc, na roku 1898 - roku, w którym urodziła się prababcia Kuby, Helena. „W każdym domu jest duch dominujący” - powiedział Cezary Aniołł. I w tamtym okresie, gdy ciotka Agata zmrażała wszystkich dokoła, a dom tonął w przygnębieniu, „dominującym duchem” był duch prababci Heleny. Teraz niewątpliwie była nim Kruszynka. Wszyscy zgromadzili się wokół stołu, obserwując, jak Cezary Aniołł podłącza Ładowacz Energii do gniazdka z tyłu Zegara Stuleci. Czerwona kreska na skali Ładowacza natychmiast podskoczyła jak spłoszony królik, a Zegar zaczął tykać - powoli, jakby prowadził ciężką walkę z czasem. Cezary Aniołł delikatnie przesunął pojedynczą, cieniutką, srebrzystą wskazówkę z dziewiętnastki na dwudziestkę. Z dwudziestki na dwudziestkę jedynkę. Z dwudziestki jedynki na dwudziestkę dwójkę. Wstrzymywali oddech. Wtem wskazówka dotknęła dwudziestki trójki i Zegar ożywił się raptownie. Czerwona kreska na skali Ładowacza śmignęła do punktu „Pełna Moc”. Tykanie Zegara stało się dziarskie i regularne, jakby nabrał pewności siebie. Kruszynka, usadowiona na swoim krzesełku - najnowszym nabytku Ballantyre Road 131 - uśmiechnęła się i zaklaskała. - Gotowe! - zawołał z wyraźnym zadowoleniem Cezary Aniołł, cofając się o krok. - Powiedziałbym, że to gdzieś około roku 2230 - może 2235. Spojrzeli na niego oszołomieni. - Czy to znaczy - odezwał się Kuba głosem, który leciutko drżał na krawędziach - że Kruszynka prześliznęła się tutaj z - z dwudziestego trzeciego wieku? - Plus minus parę lat - powiedział Cezary Aniołł pogodnie. - Zdumiewające, nie? Kubie wydawało się to zarówno zdumiewające, jak przerażające. - Więc jest o całe stulecia poza swoim czasem! - wykrzyknął. - To nie takie niezwykłe, jak myślisz - powiedział Cezary Aniołł, rozmontowując Zestaw. - Spotkałem mnóstwo ludzi żyjących w dwudziestym pierwszym wieku, którzy bardziej swojsko czuliby się w wieku szesnastym. - O tak - stwierdził pan Perkins w zadumie. - Z pewnością czułbym się bardziej swojsko w wieku dziewiętnastym. Wędrówki z Wordsworthem, bratanie się z Blakiem... - Perkins, zechciej skupić się na teraźniejszości - warknęła ciotka Agata. - I może na przyszłości - dodał Cezary Aniołł. - A co, nie mówiłam? - odezwała się Ludka, szturchając Kubę w żebra. - Kruszynka jest dzieckiem przyszłości! - Tak - powiedział Cezary Aniołł. - Ludka ma rację. Kruszynka pokazuje nam przyszłą ewolucję człowieka. Ludka uśmiechnęła się z wyższością. - To znaczy, że nam wszystkim wyrosną antenki? - pisnęła panna Muggins. - I falbaniaste uszy? I będziemy biiipać? - Przypuszczam, że antenki, jak je określacie, są bardzo przydatnymi czujnikami, które pozwalają Kruszynce odbierać fale mózgowe otoczenia - wyjaśnił Cezary Aniołł. - Pewne ryby afrykańskie już to potrafią. - Pogratulować rybom afrykańskim - mruknęła ciotka Agata. - No proszę! - powiedziała Ludka, dając Kubie kolejnego szturchańca. - Telepatia! (Zdecydowanie Ludka staje się zbyt zadowolona z siebie - pomyślał Kuba). - Jeżeli chodzi o biiipanie - kontynuował Cezary Aniołł - podejrzewam, że Kruszynka ma wewnątrz genetyczny system komputerowy. Dzięki niemu nie będzie musiała nosić przy sobie laptopa. Prawdopodobnie powinna się do czegoś podłączyć. - Ale co z jej mówieniem? - odezwał się Kuba, pojmując nagle, jak bardzo samotna będzie Kruszynka, jeżeli nie nauczy się mówić. - Obawiam się, że nie przemówi poza swoim czasem. I bez towarzystwa mamy. Pytanie, na które żadne z nich tak naprawdę nie chciało odpowiedzi, padło z ust ciotki Agaty. - Skoro już wiemy, że Kruszynka pochodzi z dwudziestego trzeciego wieku, jak ją tam odtransportujemy? - Jeśli będziemy mieli szczęście, ogromne szczęście - odparł Cezary Aniołł - przybędzie po nią mama. - Prześliznąwszy się... - powiedział Kuba. - A to wcale nie jest łatwe. Dlatego potrzebujemy planu na wypadek, gdyby jej się nie udało. Zegar wskazał stulecie, z którego pochodzi Kruszynka. Znamy więc odpowiedź na pytanie „kiedy?”. Musimy teraz poszukać odpowiedzi na pytanie „gdzie?”. Gdzie w dwudziestym trzecim stuleciu? I wtedy panna Skiwy wysunęła hipotezę, która wprawiła wszystkich w przerażenie. - A jeśli mamą Kruszynki jest jedno z wiedźmowatych biedactw? - Nie! - zawołał Kuba, zawziętością niemal dorównując ciotce Agacie. - Choćby tak było, nie pozwolę, aby Kruszynka trafiła do którejś z nich! Oduczyłaby się uśmiechać! - Pewnie musiałaby nosić czarną czapeczkę - powiedziała panna Skiwy. - Nawet nie chcę o tym myśleć! - oznajmił Kuba. - Bez obawy - uspokajał Cezary Aniołł. - Wiedźmowate biedactwa, jak je nazywacie, to matki widma. Matki Lamentu. Wszystkim przeszły ciarki po plecach. Cezary Aniołł wyjaśnił, że czarno odziane kobiety są duchami matek pogrążonych w żałobie po stracie dziecka. - Nie mając innych dzieci, które mogłyby nieść im pociechę, nigdy nie przestają lamentować i rozpaczać. To wystarczyło, aby panna Muggins sama rozpoczęła lament i rozpaczanie. - Jak mogliśmy nazywać je wiedźmami? - szlochała nad swoją filiżanką herbaty. - To takie gruboskórne! - Skąd mieliście wiedzieć? - powiedział Cezary Aniołł, obejmując pannę Muggins ramieniem. - Zresztą, żal jest podobny do mgły, która przesącza się przez szczeliny w drzwiach i okiennicach i sprawia, że wszystko wokół robi się szare. Przypuszczam, że tak to właśnie odczuwaliście. - To prawda, to prawda - przyznała panna Muggins, ocierając oczy rękawem swetra. Dziwne było to, że chociaż Matki Lamentu, widmowe matki (jak postanowili teraz je nazywać) zapowiedziały swoje odwiedziny, żadna z nich się nie pojawiła. - Mają wakacje - stwierdził nonszalancko pan Perkins. Kuba jednak uważał, że to obecność Cezarego Aniołła trzymała widmowe matki z daleka od Ballantyre Road. Niezależnie od tego, która teoria była słuszna, wszyscy odczuli ogromną ulgę, jakby z ich życia zniknął ponury cień. Przestali lękać się pukania do drzwi. Zaniechali dyżurów. Oprócz Zestawu do Łączenia i 500-kilowatowego uśmiechu Cezary Aniołł przyniósł im coś, czego bardzo potrzebowali. Nadzieję. W gruncie rzeczy Cezary Aniołł przyniósł Kubie dwie nadzieje, wzajemnie sprzeczne. Kuba pragnął szczęścia dla Kruszynki i uświadamiał sobie, że to oznacza jej powrót do mamy. (Nadzieja numer jeden). Pragnął też, aby Kruszynka pozostała w ich domu na zawsze. (Nadzieja numer dwa). Wszyscy jednak - włącznie z na ogół sceptyczną ciotką Agatą - wierzyli, że Cezary Aniołł zapanuje nad sytuacją. Zdołał nawet odmienić panią Sowerby! Czegóż więc nie potrafiłby dokonać? Pani Sowerby załomotała do drzwi frontowych wkrótce po przybyciu Cezarego Aniołła. - A więc przyszła kolej na osobników w balonach! - wykrzyknęła, mierząc pana Perkinsa wojowniczym spojrzeniem. - Następni przybysze z kosmosu, jak się domyślam! Ale nie jestem sama. Mam świadków, którzy widzieli lądowanie. Możecie być pewni, że zawiadomię... - Pani Sowerby! - zawołał Cezary Aniołł, stając na progu obok pana Perkinsa. - Niezwykle miło panią poznać! Mówiono mi, jaka z pani czujna sąsiadka. A wszyscy potrzebujemy kogoś, kto by nad nami czuwał, prawda? Ależ proszę wejść, proszę wejść! Pani Sowerby słuchała najpierw nieufnie, potem z oszołomieniem. Cezary Aniołł obdarzył ją pełnym, 500-kilowatowym uśmiechem. (- Roztopiła się - powiedział później pan Perkins - po prostu się roztopiła!) Ruszyła za Cezarym Aniołem jak mały fiat holowany przez mercedesa. Gdy znaleźli się w kuchni, Cezary Aniołł troskliwie usadowił ją w fotelu na biegunach („zdecydowanie najbardziej wygodny!”), polecił, aby Kuba przyniósł poduszki, panna Skiwy - zaparzyła herbatę, a pan Perkins - przysunął taboret, jako że pani Sowerby niewątpliwie potrzebowała chwili odpoczynku z nogami ułożonymi do góry. Skoro zaś wszystko zostało załatwione, Cezary Aniołł zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego. Podniósł Kruszynkę i umieścił ją na kolanach pani Sowerby. - Czy będzie pani tak dobra i popilnuje jej przez minutkę? - zapytał. A Kruszynka siedziała grzecznie ze swoim najpiękniejszym uśmiechem i poklepywała panią Sowerby po policzku. Kuba spostrzegł ze zdumieniem, że pani Sowerby równocześnie śmieje się i płacze. - Jestem pewien, że jeśli będziemy kiedyś potrzebowali opiekunki do dziecka, możemy na panią liczyć - powiedział Cezary Aniołł, co wyraźnie wyprowadziło Ludkę z równowagi. * * * - No to mamy spokój z panią Sowerby - stwierdził pan Perkins. - Widmowe matki też zniknęły - powiedział Kuba. - Na razie - mruknęła ciotka Agata. Cezary Aniołł był jednak zaprzątnięty czymś innym. - Muszę wrócić do kawiarenki „Pod Niebożątkiem” - powiedział. - Jeden ze starszych prowadzi rejestr osób zaginionych w czasie. Jeżeli Kruszynka jest na liście, może poznamy nie tylko czas, z którego pochodzi, ale także miejsce. - Nie rozumiem, czemu miejsce pochodzenia jest takie ważne - odezwała się panna Skiwy. - To oczywiste - powiedziała Ludka. - Jeżeli Kruszynka pochodzi z Ameryki, niewykluczone, że mama właśnie tam się jej spodziewa. Może już prześliznęła się do Ameryki i przeszukuje każdy kąt. Wszystko to jednak wkrótce wyleciało im z głowy: zanim Cezary Aniołł przyniósł wieści z kawiarenki „Pod Niebożątkiem”, pytanie „skąd Kruszynka pochodzi?” ustąpiło miejsca pytaniu „gdzie Kruszynka się podziała?!”. ROZDZIAŁ 13 Wydarzyło się to, gdy Ludka wybrała się z Kruszynką na samodzielny spacer. Wszyscy chcieli odwiedzić kawiarenkę „Pod Niebożątkiem”, ale Cezary Aniołł zgodził się tylko na towarzystwo Kuby. - Zbyt mocno zakłócilibyście poziomy Energii - powiedział - i Gabriel nie byłby zadowolony. Gabriel był owym starszym, który prowadził rejestr osób zaginionych w czasie. Tylko Ludka się naburmuszyła. Panna Muggins postanowiła zrobić na drutach następny sweterek dla Kruszynki. Pan Perkins oznajmił, że musi popracować nad nowym wierszem na temat balonów w wieczności. Ciotka Agata stwierdziła, że półki kuchenne są puste i trzeba iść na zakupy. Panna Skiwy skrycie planowała małą, sympatyczną sjestę - być może drzemkę przy dźwiękach słuchowiska radiowego. Aby poprawić Ludce humor, ciotka Agata pozwoliła jej na wyprawę z Kruszynką do parku. - Czy mogę pohuśtać się z Kruszynką na huśtawkach? - zapytała Ludka. - Pod warunkiem, że będziesz ją mocno trzymała - powiedziała ciotka Agata - i upewnisz się, że nikogo nie ma w pobliżu. Nie chcielibyśmy, żeby ktoś znowu przysłał do nas policjantów. Ludka przyrzekła, że zastosuje się do poleceń. Ubrała Kruszynkę w najpiękniejszą czapeczkę i wełniany płaszczyk wydziergany przez pannę Muggins. Ułożyła ją w wózku, opatuliła kocykiem i ruszyła w drogę. Czuła się niezwykle ważna, gdy tak wędrowała samodzielnie po Ballantyre Road, popychając wózek, zupełnie jakby była starszą siostrą Kruszynki lub nawet jej mamą. Żałowała tylko, że nie jest odrobinę wyższa albo że wózek nie jest odrobinę niższy, ponieważ kabłąk sięgał prawie jej podbródka i nie mogła wywierać tak wspaniałego wrażenia, jakiego pragnęła. Mimo wszystko czuła się bardzo kompetentna, zatroszczywszy się o butelkę (z sokiem kapuścianym) i kubek Kruszynki, wsunięte teraz pod kocyk na wypadek, gdyby Kruszynka chciała się napić, i zapasową pieluchę (dla bezpieczeństwa). W drodze do parku śpiewała piosenki, które według niej mogły przypaść Kruszynce do gustu: Pieski małe dwa i Cztery słonie, zielone słonie, i Miała baba koguta. Kruszynka nie biiipała. Wydawała dźwięk, który - zdaniem Ludki - brzmiał jak „la la la, la la la”. Ludka postanowiła, że kiedy dorośnie, będzie miała sześcioro własnych dzieci: trzech chłopców i trzy dziewczynki, a wszystkie będą pogodne i czyściutkie, i bardzo grzeczne. Jak Kruszynka. Z radością opuściłaby budkę wózka, aby zachęcić mijanych ludzi do podziwiania Kruszynki, lecz popołudnie było mżyste, a poza tym wolała nie ryzykować. Deszcz najwyraźniej zatrzymał dzieci w domach: w parku panowała cisza i nikt nie kręcił się przy huśtawkach i zjeżdżalniach. - No, przynajmniej możemy się trochę pobawić - powiedziała Ludka. Wyjęła Kruszynkę z wózka, osuszyła huśtawkę chusteczką i usiadła, sadzając sobie Kruszynkę na kolanach. Odpychając się nogami, wprawiła huśtawkę w ruch, a potem kołysała się leciutko i śpiewała huśtawkową piosenkę: Jak miło jest huśtać się swobodnie - Co, dzieci, na to powiecie? Dzieci na pewno powiedzą zgodnie: To najfajniejsze na świecie! A Kruszynka nuciła „la la la”, jakby przyświadczała każdemu Ludkowemu słowu. Niebo się rozpogodziło - jakby w odpowiedzi na piosenkę - i pokazały się plamy błękitu. Zza chmur wychynęło słońce. Trawa lśniła nowiutką, świeżą zielenią. Na potężnych kasztanowcach pojawiły się maleńkie pączki, zwiastuny wiosny. Wtem Kruszynka zaczęła biiipać. Biiipanie, coraz szybsze i coraz bardziej przenikliwe, powinno było obudzić czujność Ludki, ale nie obudziło. Ludka pomyślała po prostu, że Kruszynka jest podekscytowana zabawą na huśtawce. Nawet nie zauważyła widmowej matki, która zbliżała się do nich, ledwo - jak się zdawało - dotykając ziemi stopami i muskając trawę czarną suknią. Błękit nieba nagle przygasł. Widmowa matka stanęła przed nimi, wyciągając ręce do Kruszynki. Ludka raptownie zatrzymała huśtawkę. Widmowa matka uśmiechnęła się niepewnie. Nie była jedną z czarno odzianych kobiet, które Ludka widywała wcześniej na Ballantyre Road. Chociaż tak chuda, że niemal przeźroczysta, była młoda i całkiem ładna. Miała niebieskie oczy i włosy koloru bledziutkich pierwiosnków. - Jaka słodka kruszynka! - szepnęła. Ludka zobaczyła w jej oczach łzy. I może dlatego, że kobieta bezwiednie wymieniła imię Kruszynki, może ze względu na to, co Cezary Aniołł mówił o Matkach Lamentu, a może z obydwu powodów Ludkę ogarnęło ogromne współczucie dla młodej widmowej matki. Pomyślała o własnej mamie, która gorąco pragnęła mieć więcej dzieci. Ależ byłoby strasznie, gdyby ona, Ludka, umarła! Mama na pewno nigdy nie przestałaby jej szukać. Na myśl o tym Ludka sama omal nie wybuchnęła płaczem. Więc kiedy widmowa matka zapytała - jak pytały wszystkie widmowe matki - „Czy mogę ją potrzymać?”, Ludka pomyślała: „Czemu nie? Chyba żadna szkoda się nie stanie”. - Ale tylko przez chwilę - powiedziała i ześliznąwszy się z huśtawki, przekazała Kruszynkę widmowej matce. Zniknęły w mgnieniu oka. Bez dźwięku. Jeśli Kruszynka biiipnęła, było to „biiip” tak wysokie, że już niesłyszalne. Wstrząśnięta Ludka rozejrzała się dokoła z niedowierzaniem. Być może na moment przymknęła oczy? Być może Kruszynka w cudowny sposób znalazła się z powrotem w wózku? (Nie, nie było jej tam). Być może z najwyższego szczebla drabinki Ludka zdoła dostrzec widmową matkę biegnącą przez park i puści się w pogoń, i uratuje Kruszynkę? Ale nigdzie nie było ich widać. Żadnej czarno odzianej postaci. Żadnego niemowlęcia. Kruszynka i widmowa matka przepadły. Rozpłynęły się w powietrzu. * * * W kawiarence „Pod Niebożątkiem” Kuba i Cezary Aniołł siedzieli naprzeciw Gabriela. Gabriel mógł być rolnikiem lub kimś, kto przez całe życie pracował na świeżym powietrzu. Jego ogorzała twarz była życzliwa, mądra i niemal równie stara jak księga, którą położył przed sobą na stole. Podczas rozmowy przechylał głowę na bok i uważnie słuchał. Słuchał uważnie, gdy Kuba opowiadał o znalezieniu Kruszynki pomiędzy malwami, a Cezary Aniołł podawał „odczyt” Zegara Stuleci. Kuba usiłował odcyfrować nazwiska, które widział do góry nogami w księdze Gabriela. Zauważył, że w rubryce „zaginieni i odnalezieni” było bardzo niewiele plusów oznaczających odnalezienie. - Oczywiście, większość ludzi ginie w przeszłości - powiedział Gabriel, przewracając wystrzępione i poplamione atramentem kartki. - A jak zdobywacie informacje na ich temat? - zapytał Kuba. - Całkiem prosto. Jak wiesz, my, Domoczyńcy, pracujemy w każdym czasie. Chociaż jeśli chodzi o przyszłość, mamy pewne kłopoty. Pogodna twarz Gabriela przybrała na chwilę posępny wyraz. - Widzisz, otrzymujemy raporty - kontynuował. - Ze wszystkich miejsc i czasów. Ot, na przykład, William Doddington, zaginiony w wieku osiemnastym, odnaleziony w wieku szesnastym. Obawiam się jednak, że nie ma tu niczego o waszej Kruszynce. - Czy dostajecie raporty także z przyszłości? - zapytał Kuba. - Nie tego szukałem - wyjaśnił Gabriel. - Szukałem raportów nadesłanych przez Domoczyńców z innych krajów. Chciałem sprawdzić, czy nie zauważono matki, która prześliznęła się do teraźniejszości i rozgląda się za dzieckiem. Ale nie widziano nikogo takiego. Zaniknął księgę i westchnął. - Więc co teraz? - zapytał Kuba. - Miejmy nadzieję, że matka Kruszynki nadal próbuje się prześliznąć - powiedział Gabriel. - I że w końcu się prześliźnie. - A jeśli ta nadzieja zawiedzie? - zapytał Kuba, ponieważ Gabriel i Cezary Aniołł wyglądali na głęboko zaniepokojonych. - Problem w tym - powiedział z ociąganiem Gabriel - że chociaż czas jest jednością, nikt z nas nie potrafi długo przetrwać poza czasem, do którego naprawdę należy. - No, a William Doddington? Prześliźnięcie się z wieku osiemnastego w szesnasty chyba wcale mu nie zaszkodziło? - Ach, ten nigdy nie czuł się zadomowiony w osiemnastym wieku - odparł Gabriel - więc w szesnastym radził sobie doskonale. Z Kruszynką jest inna sprawa. Jestem pewien, że opiekowaliście się nią troskliwie, ale w dużej mierze korzystała z zapasu matczynej miłości, którą otrzymała w pierwszych dniach życia. - I ten zapas zaczyna się wyczerpywać, tak? - zapytał Kuba z narastającą paniką w głosie. - To właśnie próbuje mi pan powiedzieć? Że jeśli mama Kruszynki wkrótce się nie pojawi, Kruszynka może... Głos zamarł mu w gardle. - Powoli, powoli - zganił go Gabriel. - Owszem, byłoby najlepiej, gdyby jej mama pojawiła się wkrótce - powiedzmy, za tydzień lub dwa. Ale jeśli się nie pojawi, pomyślimy nad innymi sposobami odesłania Kruszynki do właściwego czasu. - Jakimi sposobami? - zawołał Kuba, ledwo mogąc usiedzieć na miejscu. - To trudne - odezwał się Cezary Aniołł - ale chętnie ją zabiorę. - Trudne i bardzo niebezpieczne - powiedział Gabriel, wymieniając z Cezarym Aniołłem jedno z tych spojrzeń, które dorośli wymieniają między sobą, kiedy wydarzyło się lub ma się wydarzyć coś tak strasznego, że nie można wspominać o tym przy dzieciach. - Dlaczego niebezpieczne? - zapytał Kuba, który właśnie wyobraził sobie Kruszynkę zagubioną w przestrzeni, niezdolną posunąć się w czasie ani naprzód, ani wstecz, biiipającą smutno do siebie. - To nie twoje zmartwienie, Kuba - powiedział Cezary Aniołł, klepiąc go po ramieniu - tylko moje. I Kuba, który nie potrafił znieść myśli - a tym bardziej rozmowy - o jakimkolwiek niebezpieczeństwie zagrażającym Kruszynce, nie zadawał więcej pytań. Wsunął dłoń w dłoń Cezarego Aniołła i przywołał całą swoją nadzieję. Cezary Aniołł, pomyślał, ma wystarczającą magię, aby uporać się z każdym problemem. Jeżeli ktoś może pokonać czas - przeszły, teraźniejszy, a nawet przyszły - tym kimś jest Cezary Aniołł. Prawda? ROZDZIAŁ 14 Popychanie pustego wózka z powrotem na Ballantyre Road było najgorszym, co przydarzyło się Ludce w jej dziesięcioletnim życiu. Z trudem stawiała jedną stopę przed drugą. Wózek, zamiast być lżejszy, ciążył jej straszliwie. Ciążył brzemieniem winy i strachu. Ludka nie wiedziała, jak zdoła spojrzeć innym w oczy - a zwłaszcza Kubie. Łzy spływały jej po policzkach. Kilka mijanych kobiet zapytało, czy wszystko w porządku, ale Ludka tylko potrząsała głową i szła dalej. A potem nastąpiło to, czego się obawiała. Spotkali się przed domem: Kuba i Cezary Aniołł w drodze powrotnej z kawiarenki „Pod Niebożątkiem” i Ludka, pobladła i szlochająca, ze swoim samotnym brzemieniem. Kuba wybiegł jej naprzeciw. - Ludka! Co się stało? O co chodzi? - zawołał. Wyjaśnienia nie były potrzebne. Pusty wózek mówił sam za siebie. - Gdzie ona jest? Gdzie Kruszynka? Coś z nią zrobiła? Sam roztrzęsiony, Kuba był gotowy wytrząsnąć odpowiedź z Ludki. - Pozwól jej mówić - powiedział Cezary Aniołł, zrównując się z nimi. I Ludka wykrztusiła, łkając: - W-w-widmowa matka. Chciała p-p-potrzymać Kruszynkę... - Wiesz, że mieliśmy nigdy na to się nie godzić! - wykrzyknął Kuba. - W-w-wiem - szlochała Ludka. - Ale było mi jej ż-ż-żal. I myślałam, że nie stanie się nic złego. Tylko na chwilkę. A one z-z-zniknęły. Obie. Zniknęły! I porzuciwszy wózek, Ludka usiadła na krawężniku, wtuliła głowę w ramiona i zaniosła się rozdzierającym płaczem. - Musimy odnaleźć Kruszynkę - zawołał Kuba do Cezarego Aniołła. - Musimy! Cezary Aniołł już wbiegał do domu, po drodze ściągając koszulę i ogrodniczki. - Wiem! - krzyknął. - I wyruszam natychmiast! - Ale dokąd? Dokąd? - dopytywał się Kuba. - Mogę iść z panem? - Wykluczone - odparł Cezary Aniołł, znikając za drzwiami swojej tymczasowej sypialni. - Wybieram się do Miasta Cieni. Błyskawicznie przebrał się w błękitny kombinezon ze znakiem ziemi wytłoczonym na przedniej kieszonce. Na nogi włożył dziwaczne, srebrne trampki, a na głowę - jaskrawą czapkę rastafariańską. Czekali na niego w kuchni. W kuchni, która w ciągu paru minut upodobniła się do zakładu pogrzebowego, z pustym wózkiem i pustym krzesełkiem Kruszynki przypominającymi ojej nieobecności. Ludka płakała tak bardzo, że dostała czkawki. Panna Muggins tuliła do siebie jeden z Kruszynkowych kocyków. Ciotka Agata i pan Perkins trzymali się za ręce. Kuba stał przy oknie, zmartwiały jak posąg. Cezary Aniołł nie powiedział ani słowa, dopóki znowu nie uruchomił Zestawu do Łączenia. Tym razem podłączył do niego niewielki nadajnik. Potem trzykrotnie odetchnął głęboko. Nikt dotąd nie widział u niego tak posępnej miny. - Ustawcie się dokoła stołu - polecił. Wszyscy zajęli miejsca. - Jeżeli mam powrócić z Kruszynką - powiedział - będziecie musieli utrzymywać kontakt z tym urządzeniem. Wskazał na nadajnik. - Któreś z was - wszystko jedno które - będzie musiało śpiewać, opowiadać bajki, cokolwiek przyjdzie wam do głowy, byle nie przerwać kontaktu. Przez całą noc, jeśli okaże się to konieczne. Będę miał przy sobie odbiornik. Wyjął z kieszonki coś, co wyglądało na najmniejszy telefon komórkowy, jaki kiedykolwiek widzieli. - Będę z niego korzystał, ilekroć zajdzie taka potrzeba. Czy wszystko jasne? W milczeniu skinęli głowami. Żadne z nich nie ośmieliło się zapytać, kiedy może zajść potrzeba skorzystania z odbiornika. I dlaczego. - Jeszcze jedno - powiedział Cezary Aniołł. - Nie traćcie humoru! Posłał im ostatni, 500-kilowatowy uśmiech i wyszedł, zabierając z sobą tylko ów maleńki odbiornik i srebrny flet. Kuba, odprowadzając go wzrokiem, zobaczył, że malwy - które zdążyły już odzyskać swój pogodny wygląd - pociemniały i drżą. * * * Pośrodku Miasta Cieni - siedziby widmowych matek - znajduje się Jezioro Łez. Podróż do Jeziora trwa zwykle trzy dni, a droga prowadzi przez rzeki błota i wzgórza szlamu. Gdyby nie srebrne trampki, szlamoodporne i błotoodporne, Cezary Aniołł nigdy by nie dotarł do celu. Gdyby nie flet oraz głosy Kuby i spółki, nigdy by nie przedostał się przez puszczę czarnych topoli i poskręcanych wierzb płaczących, które wydzielały z siebie smutek, podobnie jak eukaliptus wydziela gumę. A gdyby nie błękitny kombinezon i jaskrawa czapka rastafariańska, nigdy by nie pokonał moczarów i kąśliwych Wątpliwości, które opadły go jak muszki w upalne popołudnie. Jednak nawet z takim wyposażeniem, nawet z dodatkową energią Domoczyńcy, nikt nie zdoła dotrzeć do Miasta Cieni, nie zaznawszy rozpaczy i poczucia beznadziejności. Przyczyna tkwi w braku kolorów, braku zmieniających się pór roku, braku wzrostu i rozkwitu, braku najmniejszego bodaj skrawka błękitnego nieba. Niejednokrotnie podczas tej podróży Cezary Aniołł zatrzymywał się, przysiadał na spróchniałym pniaku i łączył się z Ballantyre Road. Nie przerywali kontaktu. Cezary Aniołł słuchał poetyckich występów pana Perkinsa. Pan Perkins recytował fraszki. Rozśmieszył Cezarego Aniołła wierszykiem Puchacz i Kicia. Czytał: Czemu wleczesz się tak? - rzekła do ślimaka białoryba. - Ten morświn, który nas dognał, na ogon mi wdepnie chyba*. [Lewis Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów, tium. Maciej Słomczyński, Wrocław 1990, str. 97.] Układał na poczekaniu limeryki o młodych damach z miejscowości Gwent, Chester, Norwich i Penzance. Ciotka Agata grała na pianinie, a pozostali śpiewali chórem. Zaśpiewali Siała baba mak tyle razy, że baba z piosenki na pewno obsiała makiem dobrych parę hektarów. Recytowali wspólnie Idzie Grześ przez wieś tak wytrwale, że biedny Grześ musiał mieć w nogach kilkadziesiąt kilometrów. Cezary Aniołł przysłuchiwał się przez jakieś pięć minut, a potem, podniesiony na duchu, zmierzał ku Miastu Cieni i Jezioru Łez. U wrót Miasta czuwały Ptaki Stróże o bystrym wzroku i ostrych dziobach. Cezary Aniołł usiadł na ziemi i przygrywał na flecie, aż ptaszyska jedno po drugim zwiesiły się do góry nogami z gałęzi, jak nietoperze, i zapadły w sen. Cezary Aniołł musiał wtedy połączyć się z Ballantyre Road, gdzie - choć był już środek nocy - Kuba opowiadał wszystkie znane sobie dowcipy. (Ton jego głosu wskazywał, że Kuba z najwyższym trudem znajduje w nich powód do śmiechu). Po Ptakach Stróżach należało jeszcze uporać się z Wiekową Matką. Wiekowa Matka siedziała przy starej maszynie do szycia napędzanej pedałem i szyła czarne suknie. Sama nosiła strój o barwie popiołu, a na nogach, którymi poruszała pedał maszyny, miała czarne sznurowane buty. Wokół niej piętrzyły się zwoje czarnego materiału. Bawełny, tafty i jedwabie tworzyły atramentowe sadzawki u jej stóp. Gotowe suknie zwieszały się jak całuny z gałęzi martwych drzew. Cezary Aniołł skrył się za pniem. Zamknął oczy i zebrał całą swoją domoczyńską energię. Potem stanął znienacka przed Wiekową Matką, a jego błękitny kombinezon jaśniał tak olśniewająco, że musiała odwrócić głowę. W tym momencie Cezary Aniołł przebiegł obok niej jak błękitna błyskawica, odgarniając rozwieszone na gałęziach czarne suknie, które jakby umyślnie czepiały się jego ramion. I oto na końcu kamiennej alei obramowanej ciernistymi krzakami i wysokimi pokrzywami, które szarpały jego kombinezon i parzyły mu twarz, widniało Jezioro Łez. Matki Lamentu siedziały kręgiem wokół Jeziora i podawały sobie Kruszynkę z rak do rąk. Trzymały ją wpół, a biorąc ją i przekazując dalej, recytowały monotonnie: Ene due, misia bela, Rike fake, konfacela. Pałka zapałka, entliczek, Dwa kije, tromf tromf, pętliczek. Cezary Aniołł słuchał i obserwował, ukryty za uschłym krzewem. Po chwili widmowe matki rozpoczęły nową, niepokojącą zabawę. Włożyły Kruszynkę, owiniętą w czarną chustę, do wiklinowego koszyka, a koszyk umieściły w rozwidleniu gałęzi. Jedna z matek kołysała koszykiem, druga przyginała gałąź, trzecia łapała Kruszynkę spadającą na ziemię. Wszystkie śpiewały: Husiu-huś, dziecino, Na koślawym drzewie. Kiedy trzaśnie gałąź, Kto pochwyci ciebie? Cezaremu Aniołłowi pozostało tylko jedno: gra na flecie. Matki Lamentu nie poddawały się czarowi muzyki tak łatwo jak Ptaki Stróże. Melodia grana przez Cezarego Aniołła była jednak pełna wspomnień. Czarno odziane kobiety, wspominając swoje utracone dzieci, układały się na brzegu jeziora i zapadały w sen. Kiedy Cezary Aniołł, nie przerywając grania, podkradł się bliżej, zobaczył, że na twarzy każdej z nich drży leciutki uśmiech zadowolenia. Czym prędzej wyjął Kruszynkę z koszyka, odrzucił czarną chustę, rozpiął zamek kombinezonu i wsunął dziecko do środka tak, że zza pazuchy wyglądały mu tylko Kruszynkowe oczy, nosek i jedna antenka. I ruszył z powrotem. Z powrotem po kamiennej alei, osłaniając Kruszynkę przed cierniami i pokrzywami. Z powrotem obok Wiekowej Matki, chrapiącej na swoim stołku - bo dźwięk fletu doleciał i tutaj. Z powrotem między Ptakami Stróżami, które właśnie zaczynały się budzić i prostować na gałęziach. I dalej, przez wzgórza szlamu i rzeki błota. Od czasu do czasu musiał przystanąć i połączyć się z Ballantyre Road. Mieszkańcy - z wyjątkiem Kuby - zasnęli wyczerpani, oparłszy głowy na kuchennym stole. Kuba śpiewał. Schrypniętym, łamiącym się głosem śpiewał po kolei wszystkie znane sobie piosenki oraz piosenki, które wymyślał na poczekaniu. Śpiewał Na wyspach Bergamutach. Śpiewał Gdzieżeś ty bywał, czarny baranie. Śpiewał Jak dobrze być poziomką. Cezary Aniołł przymknął oczy i słuchał. A młody głos Kuby, z bolesną nutką nadziei, dawał mu dość Energii, aby mógł przedzierać się naprzód. * * * Tuż przed świtem, gdy wszyscy znowu byli przytomni, a zdesperowany pan Perkins wahał się między odczytywaniem słownika a odczytywaniem książki telefonicznej, usłyszeli powolne, znużone kroki na ścieżce przed domem. Kuba pomknął do drzwi. Na progu stanął Cezary Aniołł z Kruszynką śpiącą mu za pazuchą. Był to jednak zmieniony Cezary Aniołł. Błękitny kombinezon dorównywał szarością jego zmęczonej twarzy. Z oczu zniknęła wszelka radość. Nie potrafił zdobyć się na bodaj najsłabszy uśmiech. Na zewnątrz malwy pochyliły się bezwładnie, jakby rozpaczliwie potrzebowały wody. ROZDZIAŁ 15 Tego niedzielnego przedpołudnia sytuację opanowała pani Sowerby. Przez cały ranek obserwowała zaciągnięte zasłony przy Ballantyre Road 131 i wpatrywała się w dom spowity tajemniczą ciszą. Ani śladu zwykłej bieganiny. Ani śladu Kruszynki oddychającej świeżym powietrzem. Powodowana życzliwą - tym razem - ciekawością, pani Sowerby zapukała do frontowych drzwi. Nie doczekała się odpowiedzi. Zauważyła zwisające bezwładnie malwy i postanowiła podlać je w wolnej chwili. Okrążyła budynek i zapukała do drzwi kuchennych. Także bez rezultatu. Dostrzegła za to otwarte okno. Pani Sowerby nie była ani drobna, ani zwinna. Co więcej, żywiła głęboki szacunek dla prawa. Wejście do cudzego domu inną drogą niż przez drzwi mogło wyglądać na włamanie. Pchnęła ramę okienną i zajrzała do środka. Zobaczyła kuchenny stół, na nim Zestaw do Łączenia, puste kubki, niedojedzone kanapki, stosy książek i żywej duszy dokoła. - Jak mus, to mus - pomyślała pani Sowerby. Podkasawszy spódnicę i wykonawszy parę próbnych podskoków, podciągnęła się na parapet, a stamtąd na pół stoczyła się, na pół wpadła do wnętrza. Znalazłszy się w kuchni, nie wiedziała, co począć dalej. Problem rozwiązało pojawienie się panny Muggins - panny Muggins z podkrążonymi oczami, wciąż w ubraniu, w którym położyła się do łóżka. Na widok pani Sowerby panna Muggins pisnęła z przerażenia. Pani Sowerby, oblana rumieńcem, pośpiesznie udzieliła wyjaśnień. - Martwiłam się o was. Zasłony zaciągnięte, żadnego ruchu. Dostałam się tutaj z ogrodu - oznajmiła, wskazując na otwarte okno. Po wszystkich wydarzeniach, po przygodach ostatniej nocy, panna Muggins uznała wejście sąsiadki przez okno za rzecz całkowicie naturalną. - Herbaty? - zaproponowała, ruszając w stronę czajnika. - Owszem, chętnie - powiedziała pani Sowerby - ale pozwól, moja droga, że sama się tym zajmę. Wyglądasz na okropnie zmęczoną. - Tak. Okropne zmęczenie - potwierdziła panna Muggins. - U wszystkich. Co za noc! Pani Sowerby, która w ostatnich paru tygodniach miała czas, aby pomedytować nad naturą swojej ciekawości, w wyniku tych rozważań postanowiła wystrzegać się zadawania zbyt wielu pytań. Teraz jednak nie mogła się pohamować. - Co się stało? - Kruszynka - mruknęła panna Muggins, zbyt znużona, aby wypowiadać się pełnymi zdaniami. - Porwana. Przez widmowe matki. Ocalona. Przez Cezarego Aniołła. Kiepsko z obojgiem... I tu głowa opadła pannie Muggins na blat stołu. - Wielkie nieba! - wykrzyknęła pani Sowerby, wsypując dodatkową łyżeczkę cukru do herbaty i stawiając kubek przed panną Muggins, która ocknęła się na tyle, aby przełknąć parę łyków. Coś jeszcze przydarzyło się pani Sowerby od czasu, gdy spotkała Cezarego Aniołła. Obudziła się w niej wyobraźnia, obudził się ów głód miłości, który wcześniej przekształcił się we wścibstwo i nieżyczliwe-myślenie-o-innych. Na wzmiankę o porwaniu i widmowych matkach pani Sowerby nawet nie mrugnęła okiem. Pomyślała natomiast: „Jestem tu potrzebna”. - Wracaj na górę, moja droga - poleciła. - Zaraz przyniosę każdemu śniadanie do łóżka. - Bardzo uprzejmie. Bardzo - wymruczała panna Muggins, sunąc chwiejnie w stronę schodów. - Kruszynka. Sok z marchewki. W lodówce. - Już ja się wszystkim zajmę - zawołała za nią pani Sowerby i przystąpiła do działania. Sprzątnęła ze stołu. Znalazła łyżki, noże, miseczki. Zrobiła owsiankę i grzanki. Zaparzyła więcej herbaty. Pośpieszyła po szóstą tacę, natknąwszy się na Ludkę, która spędziła tę noc na Ballantyre Road, a teraz drzemała na podłodze w pokoju Kuby. Wszyscy byli ogromnie wdzięczni. Ciotka Agata stwierdziła, że nie pamięta, kiedy ostatnio jadła śniadanie w łóżku. Pan Perkins, zaskoczony i pełen zakłopotania, rozlał herbatę i wytarł ją rąbkiem prześcieradła, gdy pani Sowerby zniknęła za drzwiami. Kuba i Ludka wykrztusili niewiele oprócz „Jejku!” i „Super!”, zanim zaczęli pochłaniać swoje potężne porcje owsianki. - Proszę nie budzić pana Aniołła ani Kruszynki - powiedziała ciotka Agata. - Oboje potrzebują dużo snu. Pani Sowerby wątpiła, czy zdołałaby ich obudzić, nawet gdyby chciała: spali jak kamień. Kuba i Ludka podzielili się śniadaniem Cezarego Aniołła. Pani Sowerby pozbierała puste miseczki i talerze, pozmywała naczynia i poczuła głębokie zadowolenie. Ociągając się z odejściem, zamiotła podłogę w kuchni i podlała malwy. Jakby troszkę się ożywiły. Po południu wszyscy byli ubrani i na nogach - to jest wszyscy z wyjątkiem Cezarego Aniotła i Kruszynki, którzy nadal spali. Pani Sowerby wróciła do domu i postanowiła upiec coś smacznego. Tym spod numeru 131 - stwierdziła - z pewnością przyda się nieco domowego jedzenia. Choć starała się unikać nieżyczliwych myśli, miała wrażenie, że gotowanie nie jest mocną stroną ciotki Agaty. Cezary Aniołł obudził się w porze podwieczorku, ale wyraźnie brakowało mu sił, aby wstać z łóżka. Wszyscy go rozpieszczali. Panna Muggins przyniosła ulubiony, własnoręcznie wydziergany kaftanik, bo Cezary Aniołł miał okropne dreszcze. Ludka podarowała mu swojego starego i ukochanego misia pandę, o trochę przetartych uszach, lecz bardzo sympatycznej mordce. Pan Perkins przydreptał z Dziełami poetyckimi Williama Blake’a, tłumacząc (dość nieśmiało), że Cezary Aniołł wcale nie musi ich czytać; samo poklepywanie okładki powinno przynieść dobroczynny skutek. Cezary Aniołł uśmiechnął się blado i powiedział, że pan Perkins niewątpliwie ma rację. Panna Skiwy krzątała się z gorącym termoforem. Ciotka Agata próbowała skusić apetyt Cezarego Aniołła zupą, jajkami na miękko, galaretką i lodami (wszystko wróciło nietknięte do kuchni). Kuba stał się ekspertem od poprawiania poduszek. Jeszcze bardziej martwili się o Kruszynkę. Kruszynka ciągle spała. Samo w sobie nie było to powodem do niepokoju. Uznali zgodnie, że sen jest znakomitym lekarstwem, a po przeżyciach u widmowych matek Kruszynka powinna porządnie się wyspać. Martwili się jej niezdrowym wyglądem. Cera Kruszynki miała jakby szarawy odcień - ziemisty, według określenia panny Skiwy - a buzia sprawiała wrażenie lekko przywiędłej. Postawili łóżeczko Kruszynki w kuchni, aby ktoś zawsze przy niej czuwał. Kuba powtarzał sobie uparcie, że zmarszczki w miejscu dawnych Kruszynkowych dołeczków to tylko figle jego wyobraźni. Bynajmniej nie odzyskał dobrego humoru, kiedy Ludka stwierdziła: - Wiesz, Kruszynka wydaje się trochę - postarzała. Jakby miała twarz staruszki. - Dopiero dochodzi do siebie i tyle - warknął Kuba. - Wcale nie wyglądałabyś lepiej po nocy spędzonej wśród widmowych matek. I Ludka zamilkła, przypomniawszy sobie po raz kolejny, że to wszystko jej wina. - Kto wie, przez co Kruszynka przeszła - mruknął Kuba. Żadne z nich nie ośmieliło się zapytać o to Cezarego Aniołła: był w kiepskiej kondycji. - Rozmowa na ten temat mogłaby dodatkowo pogorszyć jego stan - ostrzegła ciotka Agata. - Niewykluczone, że sam nam opowie, kiedy poczuje się lepiej. W nocy jednak Cezary Aniołł zaczął gorączkować. Słupek rtęci w termometrze skoczył niemal do końca skali. Panna Muggins chłodziła czoło Cezarego Aniołła woreczkami mrożonego groszku owiniętymi w ścierki do naczyń, lecz chory nie przestawał rzucać się w gorączce. Niekiedy zapadał w drzemkę i mruczał coś o błocie, błocie, błocie. Raz zaśpiewał fragment Husiu-huś, dziecino i jęknął rozdzierająco. - Majaczy - orzekła ciotka Agata. - Trzeba wezwać lekarza. Ale w tym momencie Cezary Aniołł podniósł się z trudem i próbował im coś powiedzieć. - O co chodzi? - zapytał Kuba. - Jak możemy panu pomóc? - Nie lekarza - szepnął Cezary Aniołł. - Sprowadźcie Gabriela. ROZDZIAŁ 16 Był środek nocy. Drugiej bezsennej nocy. W kuchni domu przy Ballantyre Road wszyscy wpatrywali się w Kubę i pana Perkinsa. Trzeba wiedzieć, że pan Perkins - w przeciwieństwie do ciotki Agaty, rześkiej nawet po pięciu godzinach snu - bez ośmiu, a najchętniej dziesięciu godzin spędzonych w łóżku stawał się zrzędliwym wrakiem. - Kawiarenka „Pod Niebożątkiem” - stwierdził Kuba. - To jedyny znany nam sposób dotarcia do Gabriela. - O ile kawiarenka jest otwarta o trzeciej nad ranem - burknął pan Perkins. - O ile Gabriel obecnie tam przebywa. O ile mamy odpowiednią ilość Energii, aby trafić na miejsce. W co śmiem wątpić. Zmęczenie wywoływało u pana Perkinsa irytację. - Z pewnością - przekonywał, podczas gdy wizja miękkiej, przytulnej kołdry malowała się coraz wyraźniej w jego wyobraźni - doktor Quirk nada się równie dobrze. Gorączka to po prostu gorączka, prawda? - Perkins - powiedziała ciotka Agata, sięgając po płaszcz i kapelusz, a potem wręczając Kubie kurtkę - wstydzę się za ciebie. Skoro Cezary Aniołł twierdzi, że potrzebuje Gabriela, to potrzebuje Gabriela i Gabriela dostanie! (W tym momencie Kuba zapragnął wznieść wiwat na cześć swojej niezłomnej ciotki). - Kuba - kontynuowała ciotka Agata - zajrzyj do pana Aniołła i zapytaj, czy mógłby dać nam jakąś małą wskazówkę co do kawiarenki. Kuba wsunął się na palcach do sypialni Cezarego Aniołła. - Przepraszam pana - szepnął. - Wybieramy się po Gabriela, tylko proszę nam poradzić, jak mamy odszukać kawiarenkę „Pod Niebożątkiem”! Cezary Aniołł otworzył oczy. Kuba pomyślał, że nigdy dotąd nie spotkał tak znużonej osoby. - W mojej torbie. W kieszonce. Wizytówka - powiedział Cezary Aniołł i znowu zamknął powieki. Kuba obejrzał torbę, w której Cezary Aniołł trzymał swój srebrny flet i Zestaw do Łączenia. Z przodu faktycznie znajdowała się kieszonka, a w niej wizytówka. Napis na wizytówce głosił: FIRMA TAKSÓWKOWA „RYZYKO”. DOCIERAMY WSZĘDZIE! Poniżej był skomplikowany numer telefonu. Kuba pobiegł z powrotem do kuchni i przekazał wizytówkę ciotce. - „Ryzyko” - mruknęła ciotka Agata, sięgając po słuchawkę. - Czemu niepokoi mnie ta nazwa? Telefon odebrano po pierwszym sygnale. - Firma taksówkowa „Ryzyko” - odezwał się głos po drugiej stronie. - Mówi Ryzykowney. Czym mogę służyć? - Och... no więc... - zaczęła ciotka Agata, nagle czując się głupio - mój siostrzeniec i ja chcielibyśmy dostać się do kawiarenki „Pod Niebożątkiem”. - Żaden problem, serdeńko - zapewnił pan Ryzykowney. - Będę za dwa tyknięcia taksometru. I rozłączył się. - Przecież nie podałam naszego adresu! - jęknęła ciotka Agata. - Chyba nie był potrzebny - powiedział pan Perkins, który zaczynał żałować swojego wcześniejszego braku zaangażowania. - Słyszę samochód przed domem. Wyjrzeli przez okno - i rzeczywiście: na Ballantyre Road właśnie parkowała jaskrawożółta taksówka z napisem „Firma taksówkowa »Ryzyko«” wymalowanym na drzwiczkach i z neonową reklamą „Wyłącznie przygody” umocowaną na dachu. Światło reflektorów prześliznęło się po malwach, wyprostowanych teraz i czujnych jak żołnierze na warcie. Pan Ryzykowney zatrąbił klaksonem (zwabiając panią Sowerby do okna), po czym, nie wyłączywszy silnika, wysiadł z samochodu i zamaszystym gestem otworzył tylne drzwiczki. Był niezwykle wytworny. Miał na sobie fioletowo-różową kamizelkę, szyję otulał mu zwiewny, jedwabny szal, a na nosie błyszczały małe, okrągłe okularki. Ciotka Agata wydała ostatnie rozkazy. - Perkins, zaopiekujesz się panem Aniołłem. Muggins, Skiwy, zostańcie z Kruszynką. I ruszyli w drogę. Pan Ryzykowney prowadził taksówkę w sposób, który całkowicie odpowiadał jego nazwisku. Jedną ręką niedbale kręcił kierownicą, a pędzili z ogromną szybkością. Jedwabny szal powiewał za opuszczoną szybą jak sztandar łopoczący na wietrze. Pan Ryzykowney śpiewał na całe gardło, uparcie lekceważąc sygnalizację świetlną na ulicach i pedał hamulca we własnym samochodzie. - Czy wolno zapytać - odezwała się ciotka Agata, przytrzymując sobie kapelusz, który także wyrywał się za okno - dlaczego nazwał pan swoje przedsiębiorstwo Firmą taksówkowa „Ryzyko”? - Ryzykowney z nazwiska, ryzykant z natury, serdeńko. Zawsze istnieje ryzyko, że nie dojedziemy na miejsce. Życie samo w sobie jest ryzykiem, jak myślisz, serdeńko? Ciotka Agata jednak nie była teraz szczególnie skłonna do myślenia. Pozieleniała lekko na twarzy. W pobliżu centrum miasta pan Ryzykowney włączył syrenę. Brzmiała zupełnie jak sygnał karetki pogotowia. - Czy to naprawdę konieczne? - krzyknęła ciotka Agata. - Sprawa jest pilna, nie, serdeńko? - odkrzyknął pan Ryzykowney. - Raczej tak! - krzyknęła ciotka Agata. - Ale o tej porze nie ma przecież żadnego ruchu! - Nie marudź, serdeńko! Nieczęsto trafia mi się taka okazja! I pokonawszy parę zakrętów z prędkością, która wtłoczyła ciotkę Agatę i Kubę w siedzenie, pan Ryzykowney podjął przerwaną piosenkę Umówiłem się z nią na dziewiątą. Ciotka Agata wetknęła sobie palce do uszu i zamknęła oczy. Kuba jednak cieszył się w głębi ducha: szalona przejażdżka przez ciche ulice pod rozgwieżdżonym niebem sprawiła, że poczuł się radosny, pełen młodzieńczej, niemal wiosennej energii. Z doskonale wyćwiczonym, dramatycznym piskiem hamulców pan Ryzykowney zatrzymał samochód przed kawiarenką „Pod Niebożątkiem”. I - hurra! W środku nadal paliły się światła, a przy stolikach - hurra! nadal siedzieli goście. Pomachawszy i zatrąbiwszy na pożegnanie, pan Ryzykowney zniknął za zakrętem. Ciotka Agata poprawiła sobie kapelusz i kilkakrotnie odchrząknęła, jak ktoś, kto zabiera się do wygłoszenia mowy na wiejskim festynie. Zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi kawiarenki. Ale chociaż lampy były włączone i goście rozmawiali przy stolikach, szarpanie za klamkę nic nie dało. - Potrzebna nam Tina - powiedział Kuba. - Kelnerka. Na pewno mnie rozpozna i wpuści nas do środka. Zabębnił w szybę. Jednak zażywna i ciemnowłosa kelnerka, która stanęła na progu, nie była Tiną. - To impreza zamknięta - powiedziała przez lekko uchylone drzwi. - Dla starszych Domoczyńców. A wy raczej się do nich nie zaliczacie, prawda? I zamierzała zatrzasnąć im drzwi przed nosem, ale ciotka Agata błyskawicznie zablokowała je stopą. - Wiedz, młoda osobo - oznajmiła ciotka swoim najbardziej wyniosłym tonem - że przyszliśmy tu do pana Gabriela w sprawie niecierpiącej zwłoki. Nie czekając na odpowiedź, pchnęła drzwi i wkroczyła do środka, prowadząc przed sobą siostrzeńca. Nie musieli szukać Gabriela. Od razu spostrzegł Kubę i zaniepokojony pośpieszył im na spotkanie. - Kuba! - zawołał. - Czy wszystko jest w porządku? Cezary Aniołł... chyba nie...? Ciotka Agata wysunęła się naprzód. - Jestem ciotką Kuby - powiedziała. - I wszystko jest nie w porządku. Absolutnie. Pan Aniołł bardzo źle się czuje i prosi pana o niezwłoczne przybycie. - Z Kruszynką też nie jest dobrze - dodał Kuba. - W każdym razie dzieje się z nią coś dziwnego. - Ruszam natychmiast - powiedział Gabriel. - Tylko wezmę swoją torbę. Gabriel miał własny środek transportu: motocykl z przyczepą. Ciotka Agata, po krótkiej rozterce, usadowiła się w przyczepie, a Kuba (w ciut za dużym kasku na głowie) przycupnął na tylnym siodełku. Kurczowo trzymając się Gabriela i przekrzykując ryk silnika, streścił wydarzenia ostatnich dni i nocy. Opowiedział o porwaniu Kruszynki przez widmowe matki. O ratunkowej wyprawie Cezarego Aniołła. O tym, że Cezary Aniołł powrócił z Miasta Cieni szary i wyczerpany, a teraz leży w gorączce. Jeśli pan Ryzykowney jechał szybko, Gabriel mknął z szybkością wprost szaleńczą. Przyczepa toczyła się wartko, podskakując na wybojach. - Balony, taksówki, motocykle - jęczała ciotka Agata. - Nigdy więcej! Świtało, kiedy dotarli na Ballantyre Road. Roznosiciel mleka popatrzył na nich ze zdumieniem. - Szalało się po mieście, hę? - zagadnął ciotkę Agatę. - W pewnym sensie - burknęła ciotka, bez ceregieli wyłuskując mu z rąk trzy butelki. Zaprowadzili Gabriela prosto do pokoju Cezarego Aniołła. Pan Perkins, drzemiący w fotelu, poderwał się oszołomiony i półprzytomny, gdy przestąpili przez próg. - Czy to już rano? - wymamrotał. - Znowu mówił przez sen. Coś na temat Jeziora Łez. I śpiewał jakąś niedorzeczną piosenkę. „Rykiem fajkę koń wydziela” - chyba tak to szło. Kompletny nonsens. - Nadal gorączkuje - stwierdził Gabriel, położywszy dłoń na czole Cezarego Aniołła. - Jak się czujesz, mój drogi? - zapytał, kiedy Cezary Aniołł otworzył oczy. - Pałka zapałka, entliczek, dwa kije, tromf tromf, pentliczek - odpowiedział Cezary Aniołł. - Hmm - mruknął Gabriel. - Muszę zmierzyć mu poziom Energii. Wyjął z torby coś, co przypominało aparat do badania ciśnienia, tyle że zamiast jednej opaski miało dwie, a Gabriel wsunął je nie na ramiona, lecz na stopy Cezarego Aniołła. - Zawsze należy sprawdzić stopy - wyjaśnił. - Energia najpierw wnika w stopy, bo pochodzi z ziemi. Jest tak, jak przypuszczałem. Niski poziom. Bardzo niski. - Co zrobimy? - zapytał Kuba z niepokojem. - Czy jest na to jakieś lekarstwo? - A może coś w rodzaju transfuzji krwi? - podsunął pan Perkins. - To już bliższe prawdy - powiedział Gabriel z uśmiechem. - Nie wszystko stracone. Zaraz wypiszę receptę. Była to najdziwniejsza recepta, jaką widzieli w życiu. Z pewnością nie można jej było zrealizować w aptece. Wyglądała następująco: Muzyka - trzy razy na dzień. Pogodne pogawędki - regularnie co cztery godziny. Towarzystwo dzieci - często. (- To ty i Ludka - powiedział pan Perkins do Kuby). Poezja: jeden wiersz dziennie. (Pan Perkins rozpromienił się uśmiechem, który liczbą kilowatów niemal dorównywał uśmiechowi Cezarego Aniołła). Zalecana dieta: zupa, placek z owocami, kruche ciasto, naleśniki, świeże owoce, od czasu do czasu herbatniki oblewane czekoladą lub kawałek tortu czekoladowego; oranżada. - Wielkie nieba! - zawołała ciotka Agata, patrząc na listę. - To oznacza nieustanne gotowanie! I niebotyczne koszty - mruknęła pod nosem. - Należy też - powiedział Gabriel, wydobywając z torby buteleczkę fioletowego płynu - dawać mu co rano łyżeczkę tej mikstury. Powinno mu to naładować akumulatory. Wkrótce będzie tryskał Energią. No, a teraz obejrzę dziecko. Kruszynka już nie spała. Leżała nieruchomo w łóżeczku. Nie uśmiechnęła się, jak dawniej, gdy Kuba połaskotał ją w brzuszek. - Przez całą noc ani jednego „biiip”, ani jednego uśmiechu - poskarżyła się panna Skiwy. - I niczego nie chce pić - dodała panna Muggins. - Nadal ma szarawą cerę - powiedziała ciotka Agata. Gabriel bardzo delikatnie wziął Kruszynkę na ręce. Kruszynka skrzywiła buzię, jakby daremnie siląc się na uśmiech. Oparła główkę na szerokiej piersi Gabriela i cichuteńko westchnęła. - Obawiam się, że sytuacja jest zła - powiedział Gabriel. - Kruszynka jest poważnie chora. - Chora? - wykrzyknął Kuba. - Co jej dolega? Mam wezwać karetkę? Gabriel położył mu dłoń na ramieniu. - Na tę chorobę w zasadzie nie ma lekarstwa - powiedział. - Nonsens - ośmieliła się sprzeciwić ciotka Agata. - Medycyna potrafi dzisiaj czynić cuda. - Nie w tym wypadku, niestety - powiedział Gabriel. - Kruszynka choruje na samotność. - Niemożliwe! - zaprotestował Kuba, wyjmując Kruszynkę z rąk Gabriela i przytulając ją mocno. - Nie może czuć się samotna. Ma przecież nas. Nas wszystkich. (A zwłaszcza mnie - pomyślał). - Niełatwo to zrozumieć - powiedział Gabriel - lecz samotność Kruszynki bierze się z braku najbliższych. Z braku krewnych i właściwego czasu. - Z braku mamy - powiedziała panna Muggins przez łzy. - Otóż to - potwierdził Gabriel. - Każde dziecko przychodzi na świat z zapasem matczynej miłości. Stąd Kruszynka czerpała siły. Ale jest tak, jak się spodziewałem. Zapasy Kruszynki już się kończą. Panna Muggins załamała się kompletnie. - To najsmutniejsza rzecz, jaką słyszałam w życiu - szlochała. - Musi być jakieś rozwiązanie! - zawołał z rozpaczą Kuba. - Potrzebna nam jej matka - powiedział Gabriel. - I to szybko. Bardzo szybko. W przeciwnym razie... - urwał, spojrzawszy na ich miny. Kuba szarpał go za rękaw. - Jeżeli mama Kruszynki się nie pojawi, jeżeli nie znajdzie szczeliny w czasie, to - Kubie załamał się głos - to Cezary Aniołł mógłby wziąć Kruszynkę z powrotem do mamy. Powiedział, że to zrobi. Sam tak powiedział! Gabriel popatrzył z żalem na Cezarego Aniołła, poszarzałego i rozpalonego gorączką. - Tak - przyznał z głębokim westchnieniem. - Gdy już dojdzie do siebie, mógłby to zrobić. - Przewiduję jakieś „ale” - mruknęła ciotka Agata. Gabriel uśmiechnął się smutno. - Ale musiałby poczuć magnetyczne przyciąganie ze strony jej matki. A to oznacza, że musimy wiedzieć, skąd Kruszynka pochodzi. I nawet gdy się tego dowiemy, przedsięwzięcie będzie bardzo niebezpieczne. - Cezary Aniołł potrafi tego dokonać! - upierał się Kuba. - Na pewno! - Niebezpieczeństwa przeszłości są znane - powiedział Gabriel, łagodnie kładąc mu dłoń na ramieniu. - Niebezpieczeństwa przyszłości - niewiadome. ROZDZIAŁ 17 Wszyscy tak bardzo byli zmęczeni, tak bardzo niespokojni o Cezarego Aniołła i Kruszynkę, tak bardzo wyprowadzeni z równowagi myślą o niewiadomych niebezpieczeństwach przyszłości, że całkiem zapomnieli o niebezpieczeństwach teraźniejszości. O posterunkowym nr 45 i posterunkowym nr 16. O swojej obawie, że ktoś odbierze im Kruszynkę i odda ją „pod właściwą opiekę”. A tu pewnego ranka rozległo się pukanie do drzwi i na progu stanęła młoda kobieta, która przedstawiła się jako Stella Maris z Wydziału do spraw dzieci. Był to dla Stelli pierwszy dzień pracy i pierwsza samodzielna wizyta. Stella miała dwadzieścia jeden lat, jasne włosy i skłonność do zatapiania się w marzeniach. „Kompletnie nieprzytomna” - opisywał ją ojciec, który często powtarzał, że Stella powinna wreszcie zmierzyć się z rzeczywistością. Znajomi Stelli wyrażali podobne opinie. „Stella, bądźże realistką” - wołali. Stella jednak w swoim rozmarzeniu zupełnie nie pojmowała, czym charakteryzuje się realistka, jak można nią zostać i skąd wziąć pewność, że się nią jest. Podjęcie pracy w opiece społecznej wydawało się właściwą decyzją, lecz wcale nie przyszło Stelli łatwo. Stella trzykrotnie oblała egzamin kwalifikacyjny i z ledwością zdała go przy czwartej próbie. Przez kilka tygodni towarzyszyła innym pracownikom podczas wizyt domowych. A teraz znalazła się na Ballantyre Road, całkiem sama, z zagadkową notatką wręczoną jej przez przełożonego. Notatka dotyczyła Kruszynki Aniołł, a brzmiała, jak następuje: KRUSZYNKA ANIOŁŁ: Wiek: ok. trzech miesięcy. Sprawdzić: wykradziona? Sąsiadka donosi o niezwykłych cechach fizycznych. Sprawdzić: biiipanie? Sprawdzić: czułki? Pochodzenie nieznane. Ojciec: przypuszczalnie niejaki C. Aniołł, bez stałego miejsca zamieszkania. Sprawdzić: rodzina dysfunkcjonalna? (Utrzymują, że dziecko znaleziono między malwami). Sprawdzić: raport psychiatryczny? Stella przeczytała notatkę raz i drugi i nadal nie potrafiła jej zrozumieć. Stanąwszy przed domem numer 131, przyjrzała się malwom, które skinęły jej główkami, jakby mówiły: „Wiemy, do czego zmierzasz”. Odpowiedziała im skinieniem. Drzwi otworzyła pani Sowerby. Pani Sowerby w obszernym, kwiecistym fartuchu, z drewnianą kopyścią w dłoni. Z wnętrza dolatywał cudowny zapach gorących babeczek, szarlotki, a może tortu czekoladowego. Gdyby w owo piątkowe popołudnie ktoś zmierzył poziom Energii pani Sowerby, przekonałby się zapewne, że skala Energomierza jest za krótka. Sprawując pieczę nad tyloma osobami, pani Sowerby czuła się szczęśliwa jak nigdy dotąd. - Jestem z opieki społecznej... - zaczęła Stella. - Proszę wejść! - zawołała pani Sowerby. Całkiem zapomniała o swoim telefonie na policję. Tamto wydarzenie wiązało się z dawną panią Sowerby - panią Sowerby, którą obecna pani Sowerby odrzuciła jak znoszoną sukienkę. - Z Wydziału do spraw dzieci - uzupełniła Stella. - Ach, zatem przyszła pani do Kruszynki - powiedziała pani Sowerby pogodnie. - Kochane maleństwo, choć trochę nam teraz niedomaga. Przypuszczam, że właśnie dlatego pani nas odwiedza. Tymczasowo, widzi pani, wszystkimi się tu opiekuję. - A z kim mam przyjemność? - zapytała Stella, trzymając notes w pogotowiu. (Koniecznie rób notatki - powiedziano jej w centrali). - Eugenia Sowerby, kochanie. Sąsiadka i przyjaciółka. Niezawodna w potrzebie. - W potrzebie? - powtórzyła niepewnie Stella. Czyżby Eugenia Sowerby była tą sąsiadką, która złożyła doniesienie na policji? Wykluczone. - Pan Aniołł i Kruszynka nie miewają się dobrze. Dziwne, że cię o tym nie poinformowano, moja droga. A pozostali są okropnie zmęczeni. Przewracają się po prostu. A to taka sympatyczna rodzina. Ojej - moje babeczki! Lepiej pozwól ze mną do kuchni! - Czyli to nie jest rodzina dysfunkcjonalna? - ośmieliła się zapytać Stella. - Dys-jaka? Posłuchaj no, moja panno - powiedziała pani Sowerby, podparłszy się pod boki. - Może nie nazwałabyś nas typową rodziną, ale musiałabyś sporo się naszukać, żeby znaleźć dom, w którym - w którym unosiłoby się więcej miłości. I pani Sowerby zamachała rękami w powietrzu, jakby miłość unosiła się dokoła w postaci pyłku. Stella rozejrzała się i miała wrażenie, że go dostrzega. Ponownie zerknęła do notatki. - Niemowlę rzekomo zostało znalezione między malwami - powiedziała z wahaniem. - I co z tego? - gromko zapytała pani Sowerby. Jej lojalność wobec mieszkańców domu numer 131 była teraz niezłomna i bezgraniczna. - Mojżesza znaleziono w koszyku, prawda? - Tak sądzę - powiedziała Stella, zastanawiając się, czy tak właśnie funkcjonuje rzeczywistość, o której wspominał jej tato. - A może porozmawiam z rodziną? I obejrzę Kruszynkę? (- Absolutnie nie wolno zakończyć wizyty, nie zobaczywszy dziecka - poinstruowano ją w centrali). - Wszyscy odbywają popołudniową drzemkę - oznajmiła pani Sowerby. - Zapakowałam ich do łóżek. „Żadnego ale” - powiedziałam. - „Powinniście porządnie się wyspać”. - Rozumiem - powiedziała Stella, nie rozumiejąc ani trochę. - Tylko, widzi pani, muszę sporządzić raport. Może zobaczę Kruszynkę? I jej ojca? - Ojca? - Pana Aniołła. Jest ojcem Kruszynki, o ile się nie mylę? Napisano tutaj: „bez stałego miejsca zamieszkania”, ale, jak przypuszczam, wrócił do domu na dłużej? - Do domu? Cezary Aniołł wszędzie jest w domu - powiedziała pani Sowerby. - To najmilszy człowiek pod słońcem - dodała. - Z pewnością - przytaknęła Stella, bynajmniej nie mając pewności. Co do czegokolwiek. - No, chyba nic złego się nie stanie, jeśli szybciutko na nich zerkniesz, moja droga - powiedziała pani Sowerby. - Umieściliśmy ich razem, biedactwa. Tylko nie zadawaj zbyt wielu pytań. Pan Aniołł potrzebuje mnóstwa odpoczynku, muzyki i placka z owocami. - Zerknę na nich bardzo szybciutko - obiecała Stella. W tymczasowej sypialni Cezarego Aniołła, przy akompaniamencie uciszających posykiwań pani Sowerby, Stella zerknęła najpierw na Kruszynkę. Chociaż Kruszynka wciąż nie odzyskała dawnej różowości i pogody ducha, niewątpliwie była otoczona troskliwą opieką. Miała na sobie swoją najładniejszą koszulkę (uszytą i wyhaftowaną przez pannę Muggins). W nogach łóżeczka siedziały dwa pluszowe misie (prezenty od pana Perkinsa i Ludki). Na krześle obok piętrzyły się starannie złożone pieluszki, czyste sweterki, sukienki i czapeczki. Kruszynka nie czuła się na tyle dobrze, aby biiipać lub wysunąć antenki, ale otworzyła oczy i uśmiechnęła się odrobinę. - Jaka śliczna - powiedziała Stella. - I widzę, że ma tu doskonałą opiekę. - Nasze kaczątko - mruknęła pani Sowerby z czułością. Ich rozmowa obudziła Cezarego Aniołła. - Przedstawię cię, moja droga - szepnęła pani Sowerby - tylko pamiętaj: nie wolno męczyć go pytaniami. Wzajemne prezentacje okazały się jednak niepotrzebne. Zobaczywszy Stellę, Cezary Aniołł podniósł się na łóżku i schwycił ją za rękę. Stella poczuła, jak po ramieniu przebiega jej lekki wstrząs elektryczny. - Wiedziałem! - zawołał Cezary Aniołł. - Kiedy weszłaś, od razu byłem pewien! Droga pani Sowerby, czy byłaby pani tak uprzejma... Pani Sowerby, która patrzyła na nich ze zdumieniem, zamrugała oczami i wyprostowała się gwałtownie. - Oczywiście. Zostawiam was samych. Jeśli to panu nie przeszkadza, rzecz jasna. - Wyczułem to natychmiast, kiedy znalazłaś się w tym pokoju - oznajmił Cezary Aniołł, nadal trzymając dłoń Stelli. - Przepływ Energii, morskiej energii w twoim wypadku. Czy nikt ci nie powiedział? - Nie powiedział o czym? Stella miała przedziwne wrażenie, że zna Cezarego Aniołła od zawsze - że w jakiś niezrozumiały sposób są z sobą połączeni. - No, przecież jesteś jedną z nas. Jesteś początkującym Domoczyńcą. Naturalnie, całkiem początkującym. Bardzo młodym. Ale mimo wszystko. A teraz posłuchaj. Oto, co powinnaś zrobić. Zgłosisz się do Gabriela w kawiarence „Pod Niebożątkiem”. Powiesz mu, że ja cię przysłałem. Zapamiętasz? A Stella roześmiała się serdecznie. Roześmiała się tak, jakby wszystko stało się jasne. Jakby wreszcie odkryła rzeczywistość. Swoją rzeczywistość. Pani Sowerby patrzyła przez okno, jak Stella w podskokach biegnie ścieżką, machnięciem ręki pozdrawia malwy, wrzuca notes do najbliższego kosza na śmieci i znika. - I zrozum tu ludzi - mruknęła do siebie pani Sowerby, potrząsając głową. Spojrzała na zegar i doszła do wniosku, że już najwyższa pora, aby obudzić mieszkańców domu świeżo zaparzoną, herbatą i gorącymi babeczkami. * * * Karmieni i doglądani przez panią Sowerby, wkrótce mogli otoczyć Cezarego Aniołła „pełną STO”, według określenia pana Perkinsa („Serdeczną, troskliwą opieką” - wyjaśnił Kuba pannie Muggins). Zalecenia Gabriela były przestrzegane co do joty. Każdego ranka Cezary Aniołł otrzymywał łyżeczkę fioletowej mikstury. - Wygląda to na koncentrat malwowy - stwierdziła ciotka Agata. - Ale na etykietce napisano coś innego - zauważyła panna Skiwy. - Sapientia serpentis et lux vitae, cokolwiek to oznacza. - To po łacinie - powiedział pan Perkins. - „Mądrość węża i światło życia”. - Jejku! - mruknęła Ludka. Przepchnęli pianino do pokoju Cezarego Aniołła, aby zapewnić rekonwalescentowi regularną dawkę muzyki trzy razy dziennie. Niekiedy ciotka Agata urządzała solowy koncert. Niekiedy zaś wszyscy gromadzili się wokół pianina i śpiewali, a Cezary Aniołł - zbyt jeszcze osłabiony, aby przygrywać na flecie - machał do taktu wyimaginowaną batutą. Z „pogodnymi pogawędkami” szło im nieco gorzej. Nieraz tak martwili się bledziutką cerą Kruszynki, że nie potrafili zdobyć się na prawdziwą beztroskę, i wtedy do akcji wkraczała pani Sowerby (chociaż ciotka Agata wyrażała powątpiewanie, czy miejscowe ploteczki pani Sowerby faktycznie zasługują na miano „pogodnej pogawędki”). - Nie wydaje mi się, żeby historia o haluksach pana Browna była szczególnie pogodna - burczała ciotka. - Ach, ale opowiadam ją w pogodny sposób - oznajmiła pani Sowerby. Pan Perkins był w siódmym niebie, wybierając wiersze do codziennej recytacji. - Pamiętaj, że ma to być poezja podnosząca na duchu - powiedziała ciotka Agata. - Żadne tam treny czy elegie. Trzeba więc było zastąpić Odę do melancholii (jeden z ulubionych utworów pana Perkinsa) Radością dziecięcą, a Nad wierszopisami lament, gdy chorym był - Dżabbersmokiem, który bardzo przypadł Cezaremu Aniołłowi do gustu. Pan Perkins nie mógł oprzeć się pokusie wyrecytowania własnego utworu. Był to wiersz z gatunku stawiających na nogi, a jego refren brzmiał: Uśmiechem możesz przyćmić blask letniego nieba - Bądź nam zdrów! Twej Energii bardzo nam potrzeba. Kuba i Ludka chętnie dostarczali Cezaremu Aniołłowi zalecanego „towarzystwa dzieci”. Siadywali w nogach łóżka i grali w chińczyka i scrabble, i warcaby, a w trakcie każdej rozgrywki Kuba zamartwiał się niewiadomymi niebezpieczeństwami przyszłości. - Nie wolno wam go wypytywać - powiedziała im ciotka Agata. - Najpierw powinien odzyskać siły. Z każdym dniem Cezary Aniołł czuł się lepiej. Wcale nie musieli mierzyć mu temperatury. Poznawali jego kondycję po wyglądzie malw, które wypuściły pąki i rozkwitły, jakby to był środek upalnego lata. Podniosły swoje okrągłe, klapowane liście jak spódnice dziewcząt rwących się do tańca. Kuba na wpół oczekiwał, że wyskoczą z ziemi i pofruną - tak tryskały zdrowiem. A w następnym tygodniu zdrowiem tryskał także Cezary Aniołł. Gdybyśmy tylko zdołali zastosować tę kurację wobec Kruszynki! - myślał Kuba. Ale nic z tego. Kołysali Kruszynkę, śpiewali jej piosenki, łaskotali ją w stopki, całowali niezliczoną ilość razy, zabierali na spacery do parku, huśtali na kolanie, bawili się z nią w „Sroczka kaszkę warzyła” i „Idzie kominiarz po drabinie”, próbowali skusić ją najróżniejszymi sokami z warzyw - od mango po pomidora - lecz wszystko nadaremnie. Kruszynka zaczęła tracić na wadze. Jej buzia nie tyle była smutna, ile miała taki wyraz, jakby Kruszynka nadsłuchiwała czegoś z bardzo, bardzo daleka. - Może słyszy nawoływanie swojej mamy - powiedziała Ludka. - Może - zgodził się Cezary Aniołł. - Ale zostało już niewiele czasu. Dłuższe czekanie byłoby zbyt ryzykowne. ROZDZIAŁ 18 Nikt nie potrafił pocieszyć Kuby, pomimo wielkich starań. Po przerwie wielkanocnej znowu rozpoczęły się zajęcia w szkole i nauczyciele jeden po drugim napominali: „Kuba, skup się wreszcie na lekcji!”. Ale Kuba skupiał uwagę na czymś innym. Na Kruszynce i jej nieobecnej mamie. Wciąż próbował wyobrazić sobie szczelinę w czasie, przez którą prześliznęła się Kruszynka. Pasmo słonecznego blasku, mówił Cezary Aniołł, światło jak ostrze noża i Kruszynka sunąca w dół, w dół, przez czas. I mama Kruszynki, gdzieś tam w dwudziestym trzecim stuleciu, usiłująca znaleźć podobną szczelinę. Niewykluczone zresztą, że zdążyła się już prześliznąć i teraz błądzi po świecie w poszukiwaniu swojej córeczki. Kuba był tak pochłonięty tą myślą, że przypatrywał się każdej napotkanej osobie, która akurat zatrzymała się w plamie słonecznego światła. Czy to może ona, matka Kruszynki? - Chcesz mi zrobić zdjęcie, kochany? - zapytała młoda kobieta stojąca w aureoli słonecznych promieni przed kioskiem z gazetami. Kuba zaczerwienił się i uciekł. Cezary Aniołł często przebywał teraz poza domem. - Poszedł do kawiarenki - mówiła ciotka Agata. - Chce sprawdzić, czy w Fantazmacie pojawiły się doniesienia o matkach szukających dzieci. Kuba parokrotnie zastał Cezarego Aniołła nad pokaźnym podręcznikiem o dziwacznym tytule Problemy nawigacyjne i zużycie energii. Wieczorami zwykle montowali na kuchennym stole Zestaw do Łączenia i Zegar Stuleci i łapali pasmo Energii dwudziestego trzeciego wieku. - Gabriel uważa, że jeśli wystąpią zakłócenia, może zdołamy ustalić, z którego kraju pochodzą - wyjaśnił Cezary Aniołł. Zegar jednak, choć potwierdzał za każdym razem, że dwudzieste trzecie stulecie jest rzeczywiście czasem Kruszynki, nie przekazywał żadnej informacji o miejscu jej pochodzenia. - Globalizacja - zawyrokował pan Perkins. - Za parę stuleci globalizacja może posunąć się tak daleko, że kraje przestaną istnieć. Będą tylko kontynenty. - Nawet kontynent byłby jakąś wskazówką - powiedział Cezary Aniołł i wrócił do swojego podręcznika. Kruszynka tymczasem stawała się coraz bledsza i coraz chudsza. Zauważyli, że często marznie, choć właśnie zaczęły się ciepłe, majowe dni. Nie brakowało jej wełnianych sweterków, lecz panna Muggins robiła na drutach następne. Machała drutami szybko i z zawziętością. Zupełnie jakby wplatała we włóczkę magiczne zaklęcia. Zaklęcia, dzięki którym Kruszynka poczuje się lepiej. W nocy Kruszynka sypiała głównie w pokoju Kuby - tyle, że nie sypiała już wiele. Kuba także nie. Budził się w ciemnościach, zapalał lampkę i widział Kruszynkę, która leżała z otwartymi oczami, patrząc prosto na niego. Niekiedy wyciągała rączki, dając mu do zrozumienia, że pragnie się przytulić. Czasem Kuba miał dziwne wrażenie, że Kruszynka opiekuje się nim nie mniej, niż on opiekuje się nią. Przyszła mu do głowy myśl, że zanim znalazł Kruszynkę, drzwi do jego serca były - no, na wpół zamknięte. A teraz otworzyły się na oścież. Smutek Kuby mieszał się z lękiem. Nie ulegało wątpliwości, że Cezary Aniołł czyni przygotowania. Po pierwsze, studiował ów podręcznik o skomplikowanym tytule. Po drugie, Kuba widział, jak Cezary Aniołł sprawdza stan błękitnego balonu, który po lądowaniu na Ballantyre Road został zapakowany do torby przypominającej ogromną poszewkę i czekał sobie w ogródku na tyłach domu. I wreszcie były te „niewiadome niebezpieczeństwa”, o których ani Gabriel, ani Cezary Aniołł za nic nie chcieli rozmawiać. Kuba zawsze był przekonany, że Cezary Aniołł potrafi wszystko. Czy jednak potrafił pokonać sam czas? Na czym polegały owe niewiadome niebezpieczeństwa? A jeżeli Kuba miał stracić zarówno Kruszynkę, jak i Cezarego Aniołła? Strasznie było nawet myśleć o takiej możliwości, a co dopiero o niej mówić! Pan Perkins, odgadując uczucia Kuby, próbował podnieść go na duchu. - Kruszynka jest dla nas wszystkich radością - powiedział. - A wiesz, co Blake pisze o radości? - Nie - odparł Kuba ponuro i bez szczególnego zainteresowania. Kto przykuwa lotną radość do serca, Ten swe życie skrzydlate uśmierca. Kto całuje ją i lecieć pozwala, Brzask wieczności przed życiem rozpala*. [William Blake, „Z Tobą, więc ze Wszystkim”. 222 arcydzieła angielskiej i amerykańskiej liryki religijnej, tłum. Stanisław Barańczak, Kraków 1992, str. 184.] Ale Kuba nie dbał o wieczność. Dwudzieste trzecie stulecie było wystarczająco odległe. Ludce powiodło się niewiele lepiej. Starając się pocieszyć Kubę, przyniosła swoją kolekcję znaczków i podarowała mu jej połowę. Kuba jednak tylko patrzył posępnie na znaczki z Włoch, Afryki i Ameryki i zastanawiał się, czy któreś z tych miejsc jest ojczyzną Kruszynki. Odpowiedź przyniosła Ludka. * * * Pozostawiona samej sobie, Ludka nabrała zwyczaju popołudniowych spacerów do parku. Siadywała na huśtawce, na której huśtała się z Kruszynką tamtego pechowego dnia, i rozmyślała o rozmaitych sprawach. Myślała o tym, że pozostaną z Kubą przyjaciółmi na zawsze i że gdyby nie Kruszynka, może nigdy by się nie zaprzyjaźnili. Tak rozmyślała Ludka, huśtając się lekko, wiedząc, że i jej będzie okropnie brakowało Kruszynki, a równocześnie głowiąc się nad imionami dla dziesięciorga swoich planowanych dzieci. I nagle dostrzegła ją. Dostrzegła widmową matkę, która uprowadziła Kruszynkę. Czarno odziana kobieta kryła się w cieniu potężnego cedru, którego rozłożyste gałęzie tworzyły coś w rodzaju pieczary. Ludka zamarła. Czemu widmowa matka powróciła? Czyżby zamierzała ponownie porwać Kruszynkę? Ludka miała właśnie wziąć nogi za pas, gdy widmowa matka przywołała ją ruchem ręki. Wstań i spokojnie odejdź - powiedziała do siebie Ludka. Po prostu odejdź bez pośpiechu. Nie biegnij. Nie oglądaj się. Nie mogła jednak się powstrzymać. Kobieta znowu przywołała ją gestem, tym razem nagląco, i Ludka - powtarzając sobie, że widmowa matka może mieć wiadomość od mamy Kruszynki - ruszyła w jej stronę, pochyliła głowę pod zasłoną z cedrowych gałęzi i stanęła w pieczarze zielonego cienia. Widmowa matka próbowała ująć ją za rękę. Ludka cofnęła się szybko. - Przyszłam, żeby ci to powiedzieć - szepnęła widmowa matka ze łzami w oczach. - Co powiedzieć? - zapytała Ludka surowym tonem, choć dygotały jej kolana. - Że jest mi przykro, strasznie, strasznie przykro. - I wcale się nie dziwię - burknęła Ludka, zupełnie tak, jak burczała jej mama, ilekroć Ludka mówiła, że jest jej przykro z powodu bałaganu w pokoju lub pozostawienia w domu kanapek przygotowanych na drugie śniadanie w szkole. Widmowa matka rozejrzała się, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. Potem - zanim Ludka zdążyła się odsunąć - pochwyciła jej dłoń. - Przekaż mu! - szepnęła. - Przekaż mu: Merimbula! - Merimbula? - zdziwiła się Ludka, lecz widmowa matka już zniknęła. ROZDZIAŁ 19 Przez chwilę Ludka trwała nieruchomo w cieniu gałęzi, jakby jej stopy zakorzeniły się obok potężnego cedru. Później powędrowała w oszołomieniu przez park, powtarzając w kółko „Merimbula, Merimbula”, jakby to słowo było równie zagadkowe lub równie magiczne, jak „abrakadabra”. Dzień był słoneczny i najwyraźniej wszyscy postanowili się nim nacieszyć. Grupa uczniów rozłożyła się na trawie, popijając colę i rozmawiając beztrosko. Kilku chłopców rozgrywało mecz piłki nożnej. Psy wybrały się na popołudniowy spacer, maluchy dreptały wokół mam, emeryci siedzieli na ławkach i wygrzewali stare kości. Skateboardzista przemknął z gracją po sąsiedniej alejce. Wiśnie i kasztanowce, jakby dla uczczenia pięknego początku wiosny, wypuściły pąki i kwiaty przypominające białe świece. - Merimbula, Merimbula, Merimbula - powtarzała Ludka tak głośno, że parę osób obejrzało się za nią podejrzliwie. Dotarła do bramy parku i nagle pojęła. - MERIMBULA! No jasne! Puściła się biegiem. Bez tchu załomotała do drzwi domu przy Ballantyre Road, podskakując niecierpliwie na stopniu. Malwy także podskakiwały, jakby mówiły: „Ha! Wiedziałyśmy o tym od samego początku”. - Merimbula! - krzyknęła Ludka do zdumionego Kuby i pomknęła do kuchni. Cezary Aniołł siedział przy Kruszynce i grał na flecie. Muzyka Cezarego Aniołła - jak odkryli - była jedynym, co sprawiało Kruszynce ulgę. Kruszynka leżała na kocyku i do rytmu przebierała paluszkami u nóg. - Merimbula! - krzyknęła znowu Ludka, walcząc z zadyszką. - Powiedziała mi. Widmowa matka. Ta sama. Powiedziała, żeby panu przekazać. Cezary Aniołł natychmiast odłożył flet. - Potrzebny nam atlas! - zawołał. - Czy ktoś ma atlas? Panna Skiwy przybiegła z atlasem pod pachą. - Wieczorami podróżuję sobie w wyobraźni - wyjaśniła. Nikt jednak nie miał teraz głowy do wieczornych podróży panny Skiwy. Cezary Aniołł zaczął przesuwać palcem po nazwach na literę „M” wymienionych w indeksie. Panna Skiwy przyglądała się z powątpiewaniem. - Skąd widmowa matka może znać miejsce pochodzenia Kruszynki? - zapytała. - Och, to proste - odpowiedział Cezary Aniołł. - Widmowe matki korzystają z własnych źródeł informacji. Czasami dowiadują się o sprawach, które dla nas są zupełnie niedostępne. Rzadko dzielą się tą wiedzą. Mamy dużo szczęścia. Jego palec przesuwał się ciągle po nazwach w indeksie. - Merida, Hiszpania - czytał Cezary Aniołł. - Meriden, Wyoming. Meridian, Missisipi. Merigny, Francja. Merikavia, Finlandia. MERIMBULA - Nowa Południowa Walia, Australia! Na te słowa Kruszynka zamachała nóżkami w powietrzu i wydała z siebie cichutkie „biiip” - pierwsze od wielu, wielu dni. Cezary Aniołł uściskał Ludkę serdecznie. - Jesteś geniuszem! - zawołał. - Och, drobnostka - wymamrotała Ludka, zarumieniona i szczęśliwa. - Jutro o świcie - ogłosił Cezary Aniołł - uruchamiamy balon. Chcę, aby wszyscy byli gotowi. Wieczorem, znalazłszy się na poddaszu, Kuba popatrzył smutno na Kruszynkę. Spała smacznie, jakby zdawała sobie sprawę, że wraca do domu. Do domu - do swojego miejsca i czasu. - Wiem, jak to jest, kiedy brakuje mamy - szepnął Kuba. Popłakiwał w poduszkę, aż usnął. * * * Gdy obudził się nazajutrz, Cezary Aniołł był już w ogródku i w towarzystwie pana Perkinsa sprawdzał stan balonu. Oprócz Cezarego Aniołła nikt - jak się wydawało - nie miał ochoty na śniadanie, mimo przybycia pani Sowerby z gorącymi rogalikami i konfiturami własnego wyrobu. Cezary Aniołł spałaszował kilka rogalików hojnie posmarowanych konfiturą. Kuba siedział obok przy stole i próbował ująć w słowa bolesne pytanie. - Jak bardzo to niebezpieczne? Pańska wyprawa z Kruszynką w przyszłość? Cezary Aniołł zamachał w powietrzu łyżeczką pełną konfitury. - Cóż, wykonywałem łatwiejsze misje - powiedział. - Ale zdradzę ci sekret, Kuba. Mówiąc między nami, lubię odrobinę niebezpieczeństwa. To jak delikatna cierpkość w konfiturze, jak szczypanie mrozu w zimowy poranek, lekkie mrowienie na myśl o ryzyku. - Ale jak dużym ryzyku? - nie ustępował Kuba. Cezary Aniołł odłożył łyżeczkę i skinął na niego. Wyszli razem przed dom i usiedli na schodku obok grządki z malwami. Balon czekał, zapakowany w swoją poszewkę. Cezary Aniołł objął Kubę ramieniem. - Widzisz - powiedział - trasami do przeszłości podróżowano już wielokrotnie. Wielokrotnie w niej przemieszkiwano. Jest swojska. Za to przyszłość... droga jest nieznana, wątpliwa. - Czy jest pan pewien, że tam dotrzecie? - naciskał Kuba. Zapadło długie milczenie. - Nie - powiedział wreszcie Cezary Aniołł. - Nie mogę tego zagwarantować. Ale przychodzi taki moment, Kuba, że trzeba po prostu wierzyć i mieć nadzieję. - Nadzieję? - Nadzieję na to, że ma się dostatecznie dużo miłości - dostatecznie dużo Energii - aby dać sobie radę. Wszyscy na tyle kochacie Kruszynkę, aby jej życzyć szczęścia. To ważne. Stąd mogę czerpać Energię. Kuba rozmyślał przez moment. - Ale pan wróci, prawda? - No, to zależy od tego, czy będę miał dostatecznie dużo Energii, aby pokonać drogę w obie strony - powiedział Cezary Aniołł. - Ale raczej nie zamierzam zatrzymywać się w dwudziestym trzecim stuleciu. Muszę przecież mieć ciebie na oku. Nie było czasu na dalsze pytania. Ku zaskoczeniu Kuby przed dom zajechała jaskrawożółta taksówka z przyczepą bagażową i oto przez uchyloną szybę pozdrawiał ich pan Ryzykowney w swojej różowo-fioletowej kamizelce i zwiewnym, jedwabnym szaliku. A obok pana Ryzykowney a siedziała Stella Maris, promienna jak poranek, w czapce, która wyglądała jak zrobiona ze srebrzystej lamety. Cezary Aniołł pośpieszył się przywitać. Kuba, przyglądając się tej barwnej trójce, przypomniał sobie klientów kawiarenki „Pod Niebożątkiem” i pomyślał, że Cezary Aniołł, Stella Maris i pan Ryzykowney czują się w tym towarzystwie zupełnie swojsko. Pani Sowerby pilnie przypatrywała się Stelli. - Gdzieś już widziałam tę dziewczynę - mruczała - tylko nie bardzo mogę skojarzyć... - Proszę pozwolić, że przedstawię - wtrącił się Cezary Aniołł. - Stella Maris, wschodząca gwiazda w świecie Domoczyńców, osoba, która będzie dla nas wielką pomocą. - Ale czy ona nie... czy nie była...? - zaczęła pani Sowerby. Tym razem przerwał jej pan Ryzykowney, który wyskoczył z taksówki i zawołał do Kuby i ciotki Agaty: - Dzień dobry, serdeńki. Cudowna pogoda dla aeronautów! Potrzebne wam wsparcie przy balonie? - Czy ktoś mógłby mnie poinformować, dokąd się wybieramy? - zapytała panna Muggins. - Mam szczerą nadzieję, że nie będę musiała unosić się w powietrzu w tym czymś. - Wybieramy się poza miasto - wyjaśnił Cezary Aniołł. - Polecę balonem z Kruszynką, ale potrzebuję waszej pomocy przy starcie. Załadowali balon do przyczepy i jedno po drugim wsiedli do taksówki pana Ryzykowneya. Chociaż była przestronna, ledwo się w niej upchnęli. Kuba siedział z tyłu, z Kruszynką na kolanach, wciśnięty między pana Perkinsa i ciotkę Agatę. Ludka (która uparła się, aby im towarzyszyć) kuliła się na kolanach pana Perkinsa. Naprzeciwko, na rozkładanych siedzeniach, przycupnęły panna Skivvy i panna Muggins. Cezary Aniołł siedział z przodu między panem Ryzykowneyem i Stellą Maris. Kuba usłyszał, jak pyta Stellę szeptem: - Jak idzie szkolenie? - Wspaniale - odszepnęła Stella i rozpromieniła się uśmiechem, który - zdaniem Kuby - choć może nie był jeszcze 500-kilowatowy, z pewnością zbliżał się do domoczyńskiej normy. Pasażerowie z tyłu na ogół zachowywali milczenie. Pasażerowie z przodu byli pogodni i rozgadani. - Mamy dzisiaj dobre warunki do lotów - stwierdził pan Ryzykowney. - Daleka wyprawa? - Niektórym może wydać się daleka - powiedział Cezary Aniołł. - Tym, którzy znają tylko czas odmierzany zegarami, a nie czas odmierzany miłością. - Tuś mnie pan zagiął, szefie - oznajmił pan Ryzykowney. - Ja tam znam czas akordeonowy. - Akordeonowy? - Ano tak. Czas ściśnięty na płask i czas rozciągnięty na całą szerokość. - Czas odmierzany miłością - powiedziała Stella Maris, spoglądając marzycielskimi oczami na pana Ryzykowneya - to czas, który ma się w sercu. - „Miłości w błazna swego nie przetworzy czas”* [William Shakespeare, Sonet 116, w: Sonety, tłum. Maciej Słomczyński, Kraków 1988.] - zacytował pan Perkins z tylnego siedzenia. Ciotka Agata kopnęła go w kostkę (co w tym tłoku nie przyszło jej łatwo), a następnie postukała pana Ryzykowneya w ramię. - Czy zechciałby pan przeznaczyć nieco więcej czasu na tę przejażdżkę i prowadzić wolniej? - zapytała. - Przy takiej prędkości Kruszynka może dostać torsji. - Oczywiście, serdeńko - powiedział pan Ryzykowney. - Mój czas jest twoim czasem. Pan Perkins, nadąsany, zapatrzył się w krajobraz za oknem. W gruncie rzeczy torsje groziły raczej ciotce Agacie niż Kruszynce. Kruszynka, nadzwyczaj ożywiona, najpierw próbowała odkręcić Kubie nos, a potem panu Perkinsowi ucho. Kuba natomiast, w miarę oddalania się od domu, odnosił coraz mocniejsze wrażenie, że pozostawia za sobą dzieciństwo i podróżuje ku swojej przyszłości. Przyszłości bez Kruszynki. Być może bez Cezarego Aniołła. Jakby odgadując jego nastrój, Cezary Aniołł odwrócił się i posłał mu 500- kilowatowy uśmiech. - Tylko pomyśl, Kuba - zawołał. - Cała miłość, jaką daliście Kruszynce, pomknie w dwudzieste trzecie stulecie! Nie zmarnuje się, wiesz? Kruszynka zabierze ją z sobą! Kuba starał się odpowiedzieć uśmiechem, ale bez rezultatu. Wkrótce znaleźli się między polami i zagajnikami. Pan Ryzykowney zatrzymał taksówkę na skraju łąki. W każdej innej sytuacji Kuba niewątpliwie uznałby to miejsce za wyśmienite na piknik. Łąka mieniła się od stokrotek, jaskrów i dzikich fiołków, na których błyszczały krople rosy. Z jednej strony szumiał strumień, z drugiej - pasmo wzgórz ciągnęło się aż po horyzont. Gdy wyjęli ładunek z przyczepy, zrozumieli, dlaczego Cezary Aniołł potrzebuje ich pomocy. Najpierw musieli rozwinąć błękitną powłokę balonu i ułożyć ją całkiem płasko. Na ziemi wydawała się gigantyczna. - A teraz najtrudniejsze zadanie - powiedział Cezary Aniołł. - Musimy napędzić powietrza. - Napędzić pietra? - zapytała panna Skiwy, chichocząc. - Lepiej odsuń się, Muggins. Tobie można napędzić pietra w try miga. - To bardzo niekulturalna uwaga - oburzyła się panna Muggins. - Drogie panie! - zawołał Cezary Aniołł. - Proszę! Napędzanie powietrza okazało się ciężką pracą. Ludka usiadła nieopodal z Kruszynką i badała, czy jaskrowate uszka oznaczają upodobanie do jaskrów. Pozostali rozciągnęli otwór w powłoce i zaganiali do niego powietrze. Trwało to bardzo długo, a tymczasem zaczęło się chmurzyć i Cezary Aniołł wyraźnie się zaniepokoił. - Obawiam się, że wkrótce grozi mi zapowietrzenie - jęknął pan Perkins po pół godzinie napędzania. Gdy balon pęczniał z wolna, Cezary Aniołł uruchomił palnik gazowy, przymocowany nad koszem, i wyjął kij od miotły. - Ktoś musi wejść do środka i trzymać kij pionowo, dopóki balon całkowicie się nie napełni - wyjaśnił. - Byle ten ktoś nie zapomniał wysiąść przed startem - powiedział pan Ryzykowney wesoło. - Cóż, nie widzę innych kandydatów - mruknął pan Perkins. Wziął kij, a wpełzając na czworakach do wnętrza balonu, zadeklamował: - Oto w paszczę wieloryba nieulękły wchodzę. Balon zaczynał się prostować i naciągać linki mocujące go do ziemi. Napływało coraz więcej chmur. I wtem Kuba, zerknąwszy w ciemniejące niebo, dostrzegł to wyraźnie: lśnienie słonecznego światła zstępujące ze wzgórza i jakąś postać, która ześlizgiwała się, zsuwała, zbiegała w dół. - Zaczekajcie! - krzyknął. - Patrzcie! W milczeniu stanęli wokół niego, aby spojrzeć w kierunku, który im wskazywał. Pan Perkins wygramolił się z balonu. Panna Muggins i panna Skivvy, nagle przestraszone, przytuliły się do siebie. Stella skryła twarz na ramieniu pana Ryzykowneya. Kruszynka próbowała wyrwać się z rąk Ludki. Kuba pobladł jak płótno. Tam, gdzie pasmo światła zatrzymywało się i przechodziło w cień, zatrzymała się i zagadkowa postać. Wydawało się, że usiłuje - nadaremnie - pokonać jakąś niewidzialną zaporę. - Zjawiła się - powiedział Cezary Aniołł przyciszonym głosem. - Kuba, weź Kruszynkę. Kuba posłuchał jak automat. Wyjął Kruszynkę z ramion Ludki. - To jej matka - powiedział Cezary Aniołł. - Nie przedostanie się dalej. Utknęła w luce czasowej. Teraz, Kuba, wszystko zależy od ciebie. Będziesz musiał przekazać jej Kruszynkę. - Ja? - przeraził się Kuba. - Ty. Osoba najbliższa Kruszynce i najmłodsza ma największe szansę. Jesteś najmniej obciążony czasem. Niewykluczone, że będziesz musiał przedrzeć się przez lukę czasową. To może boleć. Ruszaj! Już! Z Kruszynką w ramionach Kuba szedł przez łąkę. Słyszał łomot własnego serca. Słyszał cichy syk zapadającego się balonu. Czuł na plecach spojrzenia pozostałych, a tuż przy sobie kochany, ciepły ciężar Kruszynki. Powoli zbliżał się do stóp wzgórza, aż wreszcie widział matkę Kruszynki zupełnie wyraźnie. Widział jej łagodną twarz, jej błagalne spojrzenie, uszy podobne do jaskrów i malutkie antenki nad oczami. W miejscu, gdzie kończył się cień i zaczynało się światło, Kuba poczuł straszliwe uderzenie czasu. Było tak, jakby walczył z huraganem. Każdy krok wymagał ogromnego trudu. I nagle znalazł się przy nim Cezary Aniołł, torujący drogę, odpychający czas. Pokonujący czas. Pokonywali go razem. Kuba miał wrażenie, że cała moc 500- kilowatowego uśmiechu Cezarego Aniołła przekształciła się w siłę. W Energię. A owa Energia przepływała teraz przez ciało Kuby, napełniała wszystkie jego mięśnie. Przez długie minuty czuł się tak, jakby lada moment groziło mu rozdarcie na dwoje. Potęga przyszłości porywała go naprzód, a ciężar teraźniejszości i przeszłości wlókł go wstecz. I w chwili, gdy - kompletnie oszołomiony - znalazł się jakby poza wszelkim czasem, zupełnie bez sił... kontrolę przejęły Kruszynka i jej matka. Równocześnie wyciągnęły do siebie ręce. Kubie wydało się, że Kruszynka niemal przeskoczyła z jego ramion w ramiona matki. I wtedy - po raz pierwszy i ostatni w jego obecności - przemówiła. Zawołała: „Mama!”. I obie zniknęły. Kuba osunął się na ziemię. Usłyszał radosne okrzyki i tupot zbliżających się kroków, a potem zemdlał. Rozdział 20 Kiedy się ocknął, niebo nad nim wirowało, drzewa chwiały się na wszystkie strony, a ciotka Agata trzymała go, siedząc obok na trawie. Jakby z niezmiernej dali dotarło do niego jej pytanie: „Czy na pewno nic mu nie będzie?” i czyjaś odpowiedź - ale czyja? - „Nie, po prostu jest tak, jakby mocno zakręciło mu się w głowie. Albo w czasie”. Odpowiadał, naturalnie, Cezary Aniołł. Po paru minutach niebo znieruchomiało, drzewa stanęły jak wrośnięte w ziemię i wszystko znalazło się na swoim miejscu. - Udało się? - zapytał Kuba. - Kruszynka jest bezpieczna? - Bezpieczna z mamą - zapewnił go Cezary Aniołł. - Byłeś niesamowity, Kuba. A Ludka patrzyła na Kubę tak, jakby w pełni zgadzała się z Cezarym Aniołłem. - Ale co my bez niej poczniemy? - zapytał nagle pan Perkins. - Bez Kruszynki? Usiadłszy (chwiejnie), Kuba spostrzegł, że pan Perkins wyjął swoją kraciastą chustkę i płacze. Płacz okazał się zaraźliwy. Następna w kolejce była panna Muggins, potem Ludka. Ciotka Agata walczyła mężnie, lecz po chwili poddała się i pozwoliła, aby jedna lub dwie łzy spłynęły jej po policzku. Stella Maris łkała współczująco. Nawet pan Ryzykowney chrząknął podejrzanie i wysiąkał nos. Tylko Kuba nie płakał. Myślał o tym, jak Kruszynka wyciągnęła ręce do mamy, jak wypowiedziała to jedno słowo. Myślał o tym, co wtedy czuł. - Czułem się jak święty Mikołaj - oznajmił zaskoczonemu towarzystwu. - Oto jak się czułem. - Czy na pewno nic mu nie jest? - zapytała ciotka Agata z niepokojem. - Chyba pomieszały mu się pory roku! Położyła dłoń na czole Kuby, aby sprawdzić, czy chłopiec nie ma gorączki. - Czułem się jak święty Mikołaj - wyjaśnił Kuba (samemu sobie i pozostałym) - który daje komuś najbardziej upragniony prezent na świecie. - Kuba, jesteś kochany - zawołał Cezary Aniołł. - I masz całkowitą rację. Dałeś Kruszynce to, czego pragnęła najbardziej. A ja najbardziej pragnę, abyście się rozchmurzyli. Co powiecie na powrót do domu balonem? Z wyjątkiem panny Muggins wszyscy zgodnie wrzasnęli: „TAK!” i już po paru minutach znowu zabrali się do naganiania powietrza. Teraz, gdy w perspektywie była przejażdżka, pracowali ze zdwojonym zapałem. Kubie polecono odpoczywać. Pan Perkins ponownie wpełznął do powłoki balonu, a Cezary Aniołł uruchomił palnik. Było coś wspaniałego w tym, jak balon nabierał życia. Najpierw leżał płasko na boku, potem obrócił się i wyprostował, podobny do wielkiego, uśpionego zwierzęcia, które stopniowo otrząsa się ze snu. Błękitna gruszka pęczniała coraz bardziej. Drżała lekko, jakby z podekscytowania. Podrywała się skwapliwie do góry, jakby chciała czym prędzej ulecieć i surfować po prądach termicznych. Nawet panna Muggins doszła do wniosku, że nie wolno przepuścić takiej okazji. - No, jeśli ktoś będzie trzymał mnie za rękę... - powiedziała. Później wszyscy wgramolili się do kosza. Palnik buchnął pełnym płomieniem i oto unosili się w niebo wśród smoczego ryku i szumu rozgrzanego powietrza, wśród okrzyków Ludki, która, ściskając Kubę za ramię, powtarzała: „Jejku! Ale super, co? Super!”. Na łące pan Ryzykowney i Stella machali im na pożegnanie, malejąc w oczach. - Czy na pewno zna pan drogę do domu? - zapytała Cezarego Aniołła panna Skiwy. - Proszę nie zapominać - powiedział Cezary Aniołł - że jestem Domoczyńcą. Skoncentrowali się więc na podziwianiu krajobrazu, pokazując sobie nawzajem urokliwe rzeczki i kościoły i - gdy balon troszkę obniżył lot - machając do mijanych osób. Pomachali do rolnika na polu, do kobiety spacerującej z psem, do chłopca przy torach kolejowych. - To sto tysięcy razy lepsze niż huśtawka - oznajmiła Ludka, przekrzykując ryk płomienia. Kuba rozmyślał nad tym, jak spojrzenie z góry zmienia pogląd na rozmaite sprawy. O tym, jak maleńcy wydają się ludzie i domy. O tym, jak zmartwienia o wielkości podwójnego prześcieradła kurczą się do rozmiarów chusteczki. Tam, między obłokami, Kuba czuł, że znajduje się w bezczasie - ani w czasie przeszłym, ani w teraźniejszym, ani w przyszłym. Myślał o Kruszynce, która pomknęła w dwudzieste trzecie stulecie, zabierając z sobą ich miłość. Tak - powiedział sobie w duchu - i mnóstwo nam tutaj zostawiła. Wkrótce unosili się nad miastem. Ludka, niemal do połowy wychylona z kosza, wykrzykiwała: - Patrzcie! Tam jest nasza szkoła! I park! A tu - tu chyba jest biblioteka! A później już wszyscy zawołali chórem: „Ballantyre Road!”, gdy Cezary Aniołł łagodnie i umiejętnie sprowadził balon nad ogródek na tyłach domu. I oto pani Sowerby biegła im na spotkanie, wymachując rękami jak wiatrak i krzycząc: „Centrum kontroli lotów! Centrum kontroli lotów!”. - Stara wariatka! - powiedziała ciotka Agata z czułością. * * * Było tak, jakby bez Kruszynki dom przy Ballantyre Road stracił swój urok. Zapanowała dziwna cisza - cisza czyjejś nieobecności. Wszyscy ją odczuwali. Ciotka Agata schowała łóżeczko i wózek do komórki w ogrodzie, aby nie musieli ciągle patrzeć na nie i wspominać. Panna Muggins uprała i złożyła zrobione przez siebie koszulki i sweterki i zaniosła je do sklepu z używanymi rzeczami. Ale i tak nie przestawali tęsknić za Kruszynką. - Nie ma kogo przytulić - powiedziała panna Skiwy. - Ani zabrać na spacer do parku - żaliła się Ludka. - Ani doglądać - powiedziała panna Muggins. Pan Perkins napisał smutno: Odszedł jej uśmiech, odeszło biiipanie, Odeszły antenki - cóż nam pozostanie? Znalazłszy się z powrotem na ziemi i w teraźniejszości, Kuba czuł się najbardziej samotny ze wszystkich. Tęsknił za Kruszynką, jakby stracił rękę lub nogę. Wszyscy próbowali go pocieszyć. Pan Perkins zaproponował partyjkę krykieta w parku. Pani Sowerby upiekła Kubie ulubione ciasto. Ludka pożyczyła mu swojego misia pandę. I tylko ciotka Agata i Cezary Aniołł nie zwracali na niego uwagi. Ciotka Agata i Cezary Aniołł spędzali długie godziny na zażartych dyskusjach przy kuchennym stole. Pod wpływem tych dyskusji - czegokolwiek dotyczyły - ciotce Agacie wyskakiwały z włosów szpilki, a twarz na przemian bladła i czerwieniała, jakby lato i zima następowały po sobie z zawrotną szybkością. Niekiedy Kuba słyszał, jak głos ciotki wznosi się w proteście i opada w jęku. „Wydatki! Koszty!” - powtarzała ciotka, a Cezary Aniołł mruczał coś uspokajająco. Kuba podchwycił kilka oderwanych słów: „otucha w sercu”, „myśleć o przyszłości” i - jeden raz - „Stella Maris wszystko załatwi”. A cóż ona może mieć z tym wspólnego? - rozmyślał gniewnie. Ale ciotka Agata i Cezary Aniołł milkli, ilekroć ktoś z domowników kręcił się w pobliżu, co sprawiało, że Kuba czuł się jeszcze bardziej osamotniony. Osamotniony, pominięty i zirytowany. Uważał Cezarego Aniołła za swojego osobistego, wyjątkowego przyjaciela, a teraz jedyną osobą, której Cezary Aniołł poświęcał czas, była ciotka Agata. Tych dwoje miało jakąś wspólną tajemnicę i nie chciało podzielić się nią z Kubą. To było podłe i niesprawiedliwe. Szkoła nagle wydała się Kubie sympatyczniejszym miejscem od domu. A kiedy wracał na Ballantyre Road, zastawał Cezarego Aniołła i ciotkę Agatę (o nieco błędnym spojrzeniu) siedzących przy stole zawalonym papierzyskami. Były tam listy i rachunki, i spisy - pośpiesznie chowane, gdy Kuba pojawiał się w drzwiach. Kuba chodził naburmuszony. Wyładowywał złość na Ludce. Źle sypiał. Budził się w nocy i szukał Kruszynki. Potem przewracał się z boku na bok, a dziesiątki głosów w jego głowie powtarzały: „To tajemnica, tajemnica, tajemnica”. Ale - zastanawiał się Kuba każdego ranka po przebudzeniu - jaka tajemnica? ROZDZIAŁ 21 Dowiedział się w następnym tygodniu, w poniedziałek. Właśnie wracał do domu po lekcjach, ponury, ze spuszczoną głową, powłócząc nogami, kiedy usłyszał znajomy dźwięk: szum gorącego powietrza i ryk płomieni. Spojrzawszy w górę, zobaczył nad sobą ogromny, srebrny balon i Cezarego Aniołła wychylającego się z kosza, krzyczącego coś i machającego rękami. Po chwili zjechała na dół nadzwyczaj długa linka od latawca, na końcu której znajdowała się karteczka. Kuba pośpiesznie zerwał papier, rozwinął i przeczytał: ZOSTAWIŁEM CI CAŁE MNÓSTWO KRUSZYNEK. BAW SIĘ DOBRZE. TWÓJ PRZYJACIEL NA ZAWSZE. C.A. Kuba, rzuciwszy torbę z książkami na chodnik, ponownie popatrzył w górę. Balon oddalał się powoli, wznosząc się ponad szczyty okolicznych dachów. Nawet z tej odległości Kuba mógł rozpoznać, że Cezary Aniołł uśmiecha się promiennie - że posyła mu jeden ze swoich 500-kilowatowych uśmiechów pełnych Energii. Gwałtownie pomachał rękami i popędził do domu, ściskając karteczkę w dłoni. „Całe mnóstwo Kruszynek”! Cóż, u licha, mogło to znaczyć? W ogródku nie było już białych malw, które kwitły tak długo, jak długo na Ballantyre Road gościł Cezary Aniołł. Zamiast nich wyrosły nowe: błękitne, fioletowe, żółte, a wszystkie kołysały się i chwiały, jakby bawiły się w „Głuchy telefon” i jedna drugiej przekazywały wiadomość. Kuba ledwie na nie zerknął, bo nagle usłyszał wrzawę dobiegającą z wnętrza domu. Wrzawę, jakby w środku odbywało się przyjęcie. A kiedy Kuba przekroczył próg, hałas stał się jeszcze głośniejszy. Dochodził zza drzwi, za którymi do tego popołudnia mieszkał Cezary Aniołł. Kuba otworzył je - i oto zwróciły się ku niemu ze dwie dziesiątki dziecięcych buzi. Młodsze i starsze niemowlęta, raczkujące maluchy i brzdące, które dreptały na niepewnych nóżkach. A sam pokój - kompletnie przemieniony! Zniknął tapczan Cezarego Aniołła, zniknęły kanapa i krzesła. Pojawił się za to kojec, huśtawka dla niemowląt, przenośna piaskownica, ogromny dom dla lalek, stół pełen bloków rysunkowych, farb i kredek, kącik z książkami, mnóstwo poduch do siedzenia, dwa łóżeczka, trzy krzesełka dziecięce i umocowana na ścianie barwna tablica z napisem: ŻŁOBEK I PRZEDSZKOLE PRZY BALLANTYRE ROAD (ODDZIAŁ NIEBOŻĄTEK I PRZYBŁĘDKÓW) A na samym środku, w kręgu maluchów, Stella Maris śpiewała morskie szanty. Stella promieniejąca szczęściem jak gwiazda. Stella uśmiechająca się do Kuby jak całkiem zadomowiony Domoczyńca. Kuba, olśniony i oszołomiony, rozejrzał się dokoła: tu pan Perkins, układający babki z piasku zamiast poematów; tu panna Skiwy ze smugą farby na nosie, w towarzystwie trzech małych artystów wymachujących pędzlami w powietrzu; tu panna Muggins, pochłonięta zabawą w „Koci koci łapci”; tu Ludka, potrząsająca rudymi warkoczykami nad rozradowanym bobasem; tu ciotka Agata... Kuba z niedowierzaniem zamrugał oczami. Ciotka Agata siedziała na podłodze, trzymając na kolanach jakiegoś malca, a drugi malec z przejęciem budował obok wieżę z klocków. A tym, co najbardziej wstrząsnęło Kubą, tym, co kazało mu rozdziawić usta ze zdumienia, nie była przemiana zwykłego pokoju we wspaniały plac zabaw, lecz to, że ciotka Agata wydawała się szczęśliwa jak nigdy dotąd. Było tak, jakby wszystkie mroźne zamrozy ciotki Agaty roztopiły się raz na zawsze. Jakby ciotka nareszcie wyswobodziła się ze smutku, napełniła się wiosną i rozkwitła - rozkwitła jak malwy w ogrodzie. Ciotka Agata podniosła głowę i uśmiechnęła się do Kuby wesoło. - Witaj w domu - powiedziała. - Widzisz, dzięki Cezaremu Aniołłowi i Stelli Maris właśnie staliśmy się zarejestrowanymi Opiekuńcami! - Rzecz w tym - wyjaśniła Stella - że kiedy Domoczyńcy wyruszają na przydzielone im misje, potrzebują Opiekuńców, którzy zajmowaliby się ich dziećmi. Cezary Aniołł prosił, abym to załatwiła. - Stella została naczelnym Opiekuńcem - dodała ciotka Agata. - I ma nas do pomocy. Kuba pokiwał głową. Niemal słyszał echo słów, które niedawno wypowiedział Cezary Aniołł: „otucha w sercu”, „myśleć o przyszłości”. I raptem do serca Kuby napłynęło takie mnóstwo otuchy, jakby w jego wnętrzu promieniał 500-kilowatowy uśmiech Cezarego Aniołła. Maleństwo z czerwoną kokardą przydreptało na chwiejnych nóżkach i złapało Kubę za kolana. Kuba roześmiał się i porwał małą na ręce. - Dzień dobry - powiedział. - Ależ z ciebie kochana kruszynka!