13910

Szczegóły
Tytuł 13910
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13910 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13910 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13910 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Twardowski Jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca Wybór wierszy Wybrała, opracowała, wstępem i kalendarium opatrzyła Aleksandra Iwanowska WSTĘP „Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy pisali recenzje i artykuły o moich wierszach. Stale się od nich uczę. Zdarzało się jednak, że omawiając moje wiersze, pisano o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu, koegzystujących realiach. Przeraziłem się. Otworzyłem tom moich wierszy i natrafiłem na takie teksty: «polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie», «kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie», «siostra Konsolata, bo kąsa i lata», «rysowałem diabła bez rogów, bo samiczka» — I uspokoiłem się” — tak zapisał w „Niecodzienniku” ksiądz Jan Twardowski. Oddajemy do rąk Czytelnika retrospektywny tom wierszy, który pokazuje nie tylko rozwój doświadczeń autora, ale — co odnosi się do wcześniejszych wierszy — stanowi rodzaj poetyckiego pamiętnika. W czasach nieżyczliwych dla wierszy religijnych, kiedy nie mogło być mowy o ich druku, w takiej właśnie formie Ksiądz zapisywał swoje spostrzeżenia, przeżycia, refleksje, wspomnienia. Pisał w sposób bardzo osobisty, prosty, przyjmując ubogie środki wyrazu. Pisał do i dla ludzi, których znał. Nie miał przy tym szczególnych ambicji poetyckich. Wiersze traktował trochę jak listy, trochę jak zwierzenia i opowiadał o wsi, lesie, dzieciach, które uczył, kościołach, w których pracował, przyrodzie, jaka go otaczała. Zapisy te dalekie były od uczonej poezji. Przypominały raczej bezpośrednią rozmowę z serca do serca. W druku znalazły się dzięki Jerzemu Zawieyskiemu, który spowodował drugi — po tomiku „Powrót Andersena”, wydanym w nakładzie czterdziestu egzemplarzy w 1937 roku — poetycki debiut Jana Twardowskiego. W1959 roku ukazały się „Wiersze”. „Debiutów” było kilka. Dopiero po jedenastu łatach ukazał się tom następny — „Znaki ufności” (1970), a kolejny znów po dziesięciu, „Poezje wybrane” (1980). Po 1980 roku do księgarń śmielej zaczęły trafiać następne tomy, a zjawisko lat dziewięćdziesiątych zdumiewa samego twórcę, w jednym roku bowiem ukazuje się po kilka tytułów i wszystkie w wielotysięcznych nakładach. Są to nie tylko wiersze, obok nich także proza ewangeliczna, opowiadania dla dzieci, aforyzmy, anegdoty. Prostota i zwięzłość są cechami wyróżniającymi autora każdej z wymienionych form przekazu. Mały, nieco starszy i dużo starszy czytelnik bez trudu odnajdzie bliski sobie język wypowiedzi, mimo że w miarę upływu lat, wraz ze wzrastającymi możliwościami druku, wzbogacone zostały poetyckie środki wyrazu i rozszerzona problematyka utworów. Ksiądz Twardowski należy do autorów wybranych najpierw przez czytelników, potem przez wydawców. Sam niczego nie narzuca, a każda z publikowanych pozycji jest odpowiedzią na potrzebę chwili. Trudno w dzisiejszej rzeczywistości przebić się wierszem religijnym. Ale na szczęście w świecie niewiary odzywa się zakrzyczany głos. Wiersze księdza Twardowskiego stanowią próbę przebicia się przez skorupę materializmu, egoizmu, grubiaństwa. Wśród odbiorców zdobyły sobie więcej niż popularność. Stały się bliskie sercu, trafiły do torebek i kieszeni, by lapidarnymi, ale jakże celnymi stwierdzeniami, ocenami, a i pytaniami uderzyć w sedno przeżywanych doświadczeń i po prostu pomóc. O swoim widzeniu świata ksiądz Jan Twardowski tak mówi: „ W tym, co nieważne — jest coś ważnego, w tym, co niepotrzebne — jest coś potrzebnego, w tym, co nieświęte — jest coś świętego. „Jego wzrok wewnętrzny, „trzecie oko”, patrzy na rzeczy i sprawy, dostrzegając ich paradoksalną naturę. Intuicja i wrażliwość stale wynajdują coś „na opak”, wbrew przyjętym schematom. Smutny świat, pełen tragizmu, gwałtu, przemocy wypełniony jest jednocześnie miłością, poświęceniem, nawróceniami: „Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne I dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe.” Paradoks tego świata. Z takiego spojrzenia zrodziły się jasno zakreślone intencje — wydobyć i odczytać sens tego, co ukryte, by poprzez zaskoczenie pobudzić do refleksji, podjąć próbę przerwania stereotypu myślowego, nakłonić do odejścia od automatyzmu skojarzeń i zachowań. Dostrzeganie paradoksów jest według autora jedyną możliwą drogą do pogodzenia się z wewnętrzną sprzecznością otaczającej człowieka rzeczywistości: „Świat można zaakceptować, jeśli się dostrzeże wartość czy nawet więcej — urok dramatu, jaki jest składnikiem życia” („Poezje wybrane”, 1980). Zaakceptować z pogodą i optymizmem, eliminującym bezwolną, bierną konieczność, nawet wbrew sobie. Ksiądz Twardowski uważa swoje wiersze za rodzaj rozmowy z kimś bliskim, w której chce podzielić się własnymi przeżyciami, pytaniami, poszukiwaniami, obserwacjami, płynącymi także z faktu, iż jest księdzem. Tematy rozmów? Fundamentalne: Bóg, wiara, miłość, przemijanie, śmierć, przyroda. Me udaje przy tym nowoczesnego, nie pretenduje do wykreowania nowego kierunku literackiego. Wypracował wszakże przez lata swój własny język wypowiedzi: „Nie śledzę kierunków, nurtów i tendencji przejawiających się w poezji. Piszę tak, jak mi dyktuje myśl” („Rzeczpospolita” 1990). Chociaż nie stara się nikogo naśladować, nie ukrywa silnych związków z rodzimą literaturą, także z tą dawną. Deklaruje to często w wywiadach, konkretne zaś odniesienia zawiera w wierszach. A samą poezję podciąga wręcz do rangi antidotum na przejawy bezsensu doczesnego świata. Dla Twardowskiego — czytelnika, ale i autora wierszy zarazem, poezja jest przejawem dobra, serdeczności, przekazem, który nie jest zatruty nienawiścią, złością, sporami i jako taki próbuje wnosić ład i harmonię, oczyścić, odtruć dzisiejszą rzeczywistość. Do przywoływanych często pisarzy, jak: Kochanowski, Sęp Szarzyński, Mickiewicz, Prus, Orzeszkowa, Lenartowicz, Syrokomla, Lechoń, Baczyński czy Kamieńska, trzeba jeszcze dodać jedno nazwisko — Józef Baka: Królewno ze Skępego podaj rączkę proszę uratuj wiersze nieśmiałe i bose takie co nie biegną jak krytyk za modą szanują księdza Bakę z klerykalną brodą takie co nie świecą jak szyja ozdobna za które nie płacą dolarami Nobla („Królewno”) Twórczość tego jezuity, kaznodziei i poety późnego baroku, jego sposób widzenia świata — żyjącemu kilka wieków później piszącemu księdzu jest bliski od dawna: „Kiedy szukam inspiracji dopisania wierszy — wyznaje — sięgam do baroku. Myślę, że w okresie baroku powstawała polska poezja religijna intelektualna. W epoce konfliktów przeciwieństw, upadku kultury antycznej, w okresie sporów religijnych, kiedy nie uznawano obiektywnego piękna w naturze, dostrzeżono brzydotę estetyczną jako sferę doznań interesującą plastyków. Lubię czytać Sępa Szarzyńskiego, Grabowieckiego, Morsztyna, a przede wszystkim księdza Józefa Bakę, niegdyś ośmieszonego, dzisiaj cenionego. Myślę, że jego szkielety, o których pisał, nie tylko straszyły, ale i bawiły. […] moje wyliczanki też są trochę barokowe” („Powściągliwość i Praca” 1991). W twórcze Baki ujmuje go dosadny, zwięzły sposób wyrażania myśli, ale przede wszystkim wprowadzony do wiersza religijnego humor; imponuje mu postawa autora, który miał odwagę przełamać patos poezji religijnej. Na twórczość Baki uwagę studenta polonistyki Jana Twardowskiego skierował jego promotor pracy magisterskiej o „Godzinie myśli” Słowackiego, Wacław Borowy. Odnalezionym przez Stanisława Estreichera wierszom Józefa Baki poświęcił on rozdział swej monografii o poezji XVIII wieku, za co zresztą przypłacił oburzeniem znacznej części środowiska naukowego, które oceniło tę twórczość jako grafomański objaw zepsucia smaku czasów saskich. Borowy wykazał, że autor pisząc swoje wiersze uśmiechał się, czym dowiódł prawdziwego poczucia humoru, mimo że pisał o śmierci i piekle. Humor księdza Baki do dziś pozostaje bliski księdzu Twardowskiemu, który — z kolei — humor uczynił cechą szczególną swego pisarstwa. Jeden z najnowszych wierszy, „Do księdza Baki”, jest wyraźnym ukłonem w stronę osiemnastowiecznego poety: Stuk puk do nieba. — Kto to? — To ja. Noc. Święci już śpią na błękitnej trawce. Za humor i trumienkę mam chrapkę pocałować księdza Bakę w łapkę Bakę, ale także Sępa Szarzyńskiego, Wacława Potockiego ceni przede wszystkim jako poetów paradoksu, których język, w jakim się wypowiadali, oparty był na sprzecznościach, na zasadzie concors discordia, „zgodnej niezgodności”, czyli na budowaniu kontrastów, mieszaniu humoru z tragizmem (jak na przykład u Baki: „Śmierć babula, / Jakcybula I Łzy wyciska, I Gdy przyciska”; „Poezje”, 1986). Taki sposób formułowania myśli o prawdach, wykraczających poza ludzką logikę, autorowi „Znaków ufności” — tomu, który wywołał prawdziwą rewolucję w poezji kapłańskiej, popartą dziesiątkami recenzji i esejów wytrawnych krytyków — stał się szczególnie bliski: „Myślę, że o Bogu można mówić tylko językiem paradoksów. Bo i wiara jest paradoksalna: Trójca Święta, Bóg stał się człowiekiem, Eucharystia, widzenie po śmierci Boga twarzą w twarz — to są wielkie paradoksy. Bóg mówi językiem nielogicznym według naszej logiki, więc jak można mówić o Nim innym językiem?” („Słowo” 1994). Winnym wywiadzie wyznaje: „Lubię piętrzyć paradoksy: miłości, wiary, śmierci — dotyczące wymiarów egzystencji. Uważam, że ich rozwiązanie leży tylko w naturze Boga” („Nowe Książki” 1981). Drogę myślenia paradoksalnego proponuje człowiekowi końca XX wieku, by zbliżył się i pokochał to, co go przerasta, a nie przestraszył się i odszedł. Zbliżył się i został. Został i pokłonił się przed niezrozumiałym, bo przecież gdyby pojął Boga, uczyniłby zeń wytwór własnego umysłu („to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem”). Zaznaczmy na marginesie, iż Artur Sandauer, zastanawiając się nad motywami, które kazały Twardowskiemu sięgnąć po paradoks, sformułował logiczną prawidłowość: „ Świat jest nieskończenie poznawalny? Dobrze. Znaczy to jednak, że będziemy go poznawali bez końca, czyli — że jest nieskończenie niepoznawalny” („Polityka” 1985). Korzeni widzenia świata poprzez paradoksy należy w tych wierszach szukać nie tylko w literaturze baroku, ale i — może przede wszystkim — w Piśmie świętym, będącym podstawową pisarską inspiracją księdza — autora: „ W Ewangelii jest mowa o umarłych, o ślepcach, trędowatych — a ostatecznie wszystko jest dobrą nowiną” („Życie Warszawy” 1991). Wyłuskuje więc zeń paradoksy jako jedyną drogę nie tyle do zrozumienia, ile właśnie zbliżenia się do Tajemnicy: krzyż może nie być znakiem hańby i cierpienia, ale znakiem miłości; cierpienie może nie być nieszczęściem, ale próbą wierności Bogu i doświadczeniem, które ma człowiekowi pomóc w dojrzewaniu; słabość, przeżywana z Bogiem, jest siłą; Droga Krzyżowa może budzić nadzieję, jeśli zrozumie się, iż nie jest ważne, jak Jezus cierpiał, ale dlaczego cierpiał; śmierć niczego nie zamyka, przeciwnie — j jest bramą prowadzącą do dalszego życia (topos literatury dojrzałego baroku: „Mors ianua est”), jest spotkaniem z Bogiem („śmierć na śmierć nie umiera „). Dramat w świetle wiary nabiera nowego znaczenia. W cierpieniu, kalectwie, brzydocie piszący wiersze kapłan dostrzega i odsłania ukrytą wartość, niewidoczne piękno, a nawet więcej: ukryty skarb, znaczenie, które może dostrzec tylko subiektywny wzrok wewnętrzny („Prośba „: „Żyrafo dryblasie z trójkątną główką…”). Niestrudzenie pokazuje, że wcale nie mocne, walczące o siebie i świadome siebie, dominujące „ja”, kreowane przez psychoterapię schyłku XX wieku, ma moc. Przeciwnie: siłą staje się cisza, pokora. Prawdziwą wielkością staje się umniejszanie. Trudno nauczyć się własnej nieważności, ale tylko wtedy można dostrzec moc w wierze, tym bogatszej i głębszej, im bardziej postawa pokory, nieważności wypłynie z wewnętrznego poczucia wyzwolenia i radości. Inny jest jednakże cel Twardowskiego — autora wierszy, kiedy wydobywa i formułuje paradoksy, inny poetów baroku. O ile ci ostatni nastawiali się na zadziwianie i olśniewanie, o tyle Twardowski — ksiądz, posługujący się piórem, wyznaczył sobie rolę swego rodzaju apostoła, świadomego, iż do Boga najczęściej prowadzi pozorny nonsens: Wszystkie Mleczne Drogi jak miecz między nami krzyż wciąż nieskończony przestrzeń niepoznana wąski pasek cnoty zbliża mnie do Ciebie to co Cię oddala („Zbliżenie”) Zadziwienie czytelnika środkami wyrazu nigdy nie było celem pisarskim autora. W jego wierszach natomiast zwraca uwagę postawa człowieka, który świadom własnej małości wobec niepojętego ogromu i spraw spoza ludzkiej logiki, nie wykazuje postawy buntu. Przeciwnie: stale dziwi się. Wynika to z przyjęcia z wiarą i subordynacją tajemnic. Jako ksiądz głoszący kazania w kościele Sióstr Wizytek w Warszawie i jako autor wierszy od wielu lat podejmuje próbę zbliżenia się do tego, czego rozum ludzki pojąć nie jest w stanie, ale w taki sposób, by — jak zaznacza — słowa same sobą nie były zmęczone i nie zagłuszyły żaru i pokory, koniecznych do pochylenia się nad niezrozumiałym. Z postawą dziecka odkrywa wciąż nowy sens i staje zadziwiony wobec ogromu spraw przekraczających poznanie. Jeśli czytelnik również nad tym, co nieprzekazywalne i niewyrażalne zatrzyma się w proponowanej postawie zadziwienia, odkryje, że istota Tajemnicy stanie się bliższa. Autor cierpliwie próbuje czytelnika „zarazić” swoim podziwem, chce go zachwycić niepojętym Bogiem, który „jest jeden I i nigdy samotny”, Jego zamysłem: „czy nie dziwi cię I mądra niedoskonałość / I przypadek starannie przygotowany”, i niepojętą dla człowieka Bożą logiką i ekonomią: „sprawiedliwość Twoja jest nierównością „ „gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny”. Siła przekazu prawd niepojętych leży, według księdza Twardowskiego — powiedzmy to jeszcze raz — jedynie w języku paradoksów. Nie kryje swej fascynacji zbudowaną z paradoksów kolędą Karpińskiego: „Bóg się rodzi — moc truchleje, I Pan niebiosów — obnażony; / ogień krzepnie — blask ciemnieje, I ma granice — nieskończony”, i — swoimi słowami — nakreśla, w uzupełnieniu niejako, granice Boskiej wszechmocy: „Bóg wszechmogący co prosi o miłość I tak wszechmogący że nie wszystko może”. Czego nie może? Nie może kazać człowiekowi kochać siebie. Ale wszechmogącemu Bogu potrzebne jest odwzajemnione uczucie stworzenia, stale na nie czeka, puka do drzwi serc („ On „), jest „głodny” i tylko miłością „się daje nakarmić” („Głodny”). Bóg dał człowiekowi wolną wolę, która — w rozumieniu autora wierszy — jest jednoznacznym pytaniem o miłość. Człowiek postawiony został przez Stwórcę w sytuacji wyboru. W poszanowaniu wolności człowieka Chrystus stale stawia pytania, właściwie jedno pytanie, wyjściowe: czy chcesz? Wiara więc staje się drogą świadomego wyboru, dokonanego w imię wolnej woli, którą człowiek otrzymał. Nie jest zniewoleniem, ale świadomą drogą ku wolności. Wolna wola nie jest niczym innym, jak pytaniem o miłość. Kiedy mam wybrać — zastanawia się ksiądz Twardowski — co wybiorę? Co kocham: światło czy ciemność? Czy będę dalej trzymał się ręki Pana Boga, choć czasem boli zranienie i przytłacza próba? Niepokój łączy się z tęsknotą do pełnego zrozumienia tajemnicy człowieczego istnienia na ziemi. Istnienia rozpiętego pomiędzy dwoma biegunami: radością i cierpieniem. Tworzą one całość, której znaczenia człowiek może się tylko domyślać i nigdy do końca nie zrozumie. Niejako w naszym imieniu autor wierszy prowadzi rozmowę z Bogiem, z samym sobą i powtarza dramatyczne pytania, będące wyrazem tęsknoty i niepokoju: Jak się nazywa to nienazwane …] ta straszna pustka co graniczy z Bogiem („Jak się nazywa”) jak długo wierzyć nie rozumieć jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze („Jak długo”) Szukając Boga, człowiek stawia sobie pytania: po co to wszystko? po co cierpienie, samotność, smutek? Czasem dochodzi nowy ból: i wciąż jeszcze tyle przeraźliwego milczenia które nie odpowiada na pytania („Do świętego Franciszka”) A po nim refleksje: „za szybko chcesz wiedzieć wszystko”, „Bogu nie stawia się pytań dlaczego”, „Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy j bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”. Pytający, niepewny, czasem zagubiony bohater liryczny omawianych wierszy daleki jest od lirycznego bohatera poetów baroku, choćby Sępa Szarzyńskiego, miotanego wątpliwościami, postawionego wobec stałego dramatu wyboru, prowadzącego do konfliktu wewnętrznego, graniczącego z walką. Wie, co wybrać, ponieważ wybiera w duchu wiary i w imię prawdy. Wiara sama w sobie jest paradoksem, „skokiem w ciemność” wbrew ludzkiemu rozumowi. Zakłada, że — jak mówi ksiądz w jednym z wywiadów — „nawet to niepraktyczne jest potrzebne i ma sens, choć mogę tego wcale nie rozumieć”. Myśl tę zawiera również wiersz „Jesteś”: „bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna”. Wolna wola jest pytaniem o miłość. Autor wierszy zadaje i inne pytanie: czymże więc jest miłość? Człowiek zna jej paradoksalną naturę, wie, że kryje w sobie całe bogactwo innych uczuć: radość, szczęście, spokój, także smutek, nawet rozpacz. Miłość jest stałą walką z egoizmem, nauką, jak kochać nie dla samego siebie: „Kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę”. Jest ciągłym pragnieniem oddania samego siebie innym, a przede wszystkim — Bogu. Jest wręcz dowodem na istnienie Stwórcy, bo nikt jej sobie nie wymyślił. Była przed naszym urodzeniem. „Z miłością jest tak, jakby padał drobniutki deszcz. Idziesz w tym deszczu i nie wiesz, że pada, ale czujesz nagle, że serce ci przemokło aż do głębi. Bóg daje czasem radość miłości w naszym sercu” — powiedział w jednej z homilii ksiądz Twardowski. Ale jest i druga strona miłości. I tej wiersze nie przemilczają. Kiedy czekamy, tęsknimy, kochamy — ludzka miłość może nas czasem zawieść, a „serce odstraszy kochać”. Jednak tęsknota, potrzeba miłości towarzyszy nam przez całe życie. W tęsknotę i w miłość wpisana jest samotność, która często jest wynikiem niezrozumienia, ludzkiej niewdzięczności. Doświadczenia te — będące zawsze próbą wiary — pozwalają odkryć wartość „miłości za Bóg zapłać”, bo wcale nie trzeba czekać, aż odpłaci nam człowiek. Płaci Bóg. Co to znaczy „Bóg zapłaci”? Pan Bóg potrafi dawać to, czego nie dadzą nam ludzie. „«Oko za oko, ząb za ząb» — można się z tym sprzeczać — czytamy w innej homilii księdza Twardowskiego — ale: serce za serce, tego już nikt nie zmieni. Za serce jest drugie serce.” Miłość za Bóg zapłać nie oczekuje ludzkiej wzajemności — oddaje wszystko i liczy na Pana Boga. On widzi i wynagradza to, czego ludzie nie potrafią wynagrodzić. Ludzkie nadzieje i tęsknoty, sens życia i pracy ksiądz ujmuje krótko: można trudzić się za Bóg zapłać, cierpieć za Bóg zapłać i można kochać za Bóg zapłać. Wiersze oddają i inną prawdę: zakochany w człowieku Bóg dał mu w miłości do Niego wszystkie uczucia, jakie znamy w miłości do człowieka: tęsknotę, opuszczenie, rozpacz osamotnienia, radość z obecności, ale człowiek sam zdobywa się na miłość. Nie byłby człowiekiem, gdyby tego nie umiał. Przez całe więc życie pragnie kochać, odczuwa tęsknotę za czymś wielkim, czystym, pięknym. Stale szuka Boga, niespokojne serce spocznie dopiero w Panu. Ludzie tak do końca sobie nie wystarczają. Zawsze w ich uczuciu jest jakaś luka. Ta luka jest właśnie miejscem dla Boga, który stale prosi o miłość. Co to znaczy: Bóg prosi o miłość? Prosi, by wybrać Jego drogę, a nie samego siebie. W tym leży potęga uczucia, które jest tak wielkie, że sam Bóg o nie prosi i stale pyta, jak Piotra: „ Czy kochasz Mnie?” (J 21,17). Ksiądz Twardowski podejmuje owo ewangeliczne pytanie i mobilizuje czytelnika do odpowiedzi i nazwania swojego stosunku do Boga, wiary, miłości, tradycji, pamięci. Zaobserwować tu można kolejny wspólny z poezją baroku rys: podkreślenie dynamiki, niestabilności uczuć, przeżyć, stanów. Ukazanie świata i problemów eschatologicznych w ruchu. Autor wyznaje: „Pochłania mnie wiara, ale wiara, która nie jest statyką, zatrzymaniem się, lecz ciągłym odkrywaniem na nowo tajemnicy” („Poezje wybrane”, 1980). Zaznacza przy tym: „Miłość ludzka nigdy nie jest gotowa, zawsze tworzy się na nowo, rozwija się, pogłębia. Człowiek kochający musi stale walczyć o miłość. Podobnie dzieje się z wiarą w Boga. Człowiek wierzący walczy stale o wiarę. Nie ma wiary gotowej już, oprawionej w ramki” („Poezja „ 1973); „ Wiara jest walką o wiarę, tak jak miłość walczy o miłość” („Wszędy pełno Ciebie…„, 1995). Wiara więc w omawianych wierszach jest „świętą niepewnością”, „pewnością niepewności”, utrzymywaniem się na chwiejnym moście z patyków, jest niemożliwością, bo „głowa za logiczna„, a „serce za nerwowe”: Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków zabolał mnie język od pytania głęboki i niski dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem cały w sekrecie najświętszej niepewności Na szczęście mam jeszcze łzę ukrytą furtkę („Przy Stole Pańskim”) Nie jest przy tym żadną asekuracją przed cierpieniem czy złem. Aby mieć wiarę, trzeba ją nieustannie tracić, by znów odzyskać. Wiara nie jest więc spoczynkiem, ale wytężoną aktywnością. Śmierć jest także zmianą; daleka od ukojenia, snu, ciszy, kresu wszelkich nieszczęść — jest ruchem: „śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej”. Jan Twardowski — liryk, ale i kapłan — stale zapewnia, że ufność, zakładająca logikę nieznanego sensu, granicząca z dziecięcym zawierzeniem, prowadzi do wewnętrznego pokoju, płynącego ze świadomości istnienia nad istotą ludzką Kogoś mądrzejszego, kto — poza faktem, że jest — w dodatku dobrze jej życzy, mimo że „rozdarty człowiek” gubi Mu się nieustannie — „urodzony dezerter”, będący „stale w kratkę”, grzeszy, ale „przez grzechy dochodzi do zalet”. Poetyka, która zestawia sprzeczności — zdaniem autora — sprawia, że człowiek stale poznaje od nowa, ożywia przy tym może czasem nieco uśpioną uczuciowość, wiarę, zaczyna stawiać pytania o cel życia, swój stosunek do Boga, do siebie, do innych ludzi, dostrzega absurd schematów i doszukuje się nowych znaczeń i treści: „W życiu jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko dobrze — to niedobrze” („Kasztan dla milionera”, 1993), „spadają z obłoków małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia”. W wierszach dochodzi do głosu ewangeliczna zachęta, by do poszukiwań wybrać mniej wygodną drogę, która obok bogactwa ludzkich doświadczeń, będzie — dzięki trudom — wzbogacona o to jedno, najważniejsze — doświadczenie Boga. Dla pełni człowieczeństwa warto więc nie uciekać od tajemnic, nie bać się bólu, kochać to, czego znieść nie sposób, modlić się o to, czego się nie chce. Paradoksalne formuły słowne, które osiągają celność wręcz aforyzmu, brzmią „jak zaklęcie, mające usunąć ze świata jego fundamentalną sprzeczność” — jak pisał jeden z krytyków („Tygodnik Powszechny” 1981). Słowa, które wykluczają się wzajemnie, „dziwią się sobie”, jak częste powtarza ksiądz Twardowski za Boileau, stawiają obok siebie z pozoru nielogiczne znaczenia, oscylujące między sensem a absurdem, jak w wierszu o znamiennym tytule „Razem”, gdzie nadzieja i rozpacz, radości ból, niewiara i wiara — a więc ewidentne przeciwieństwa, dysonanse — pozostają w harmonii i dopiero we współistnieniu nabierają pełnego wymiaru sensu. Rozdzielenie albo zuboży ich wartość (mówi o tym wiersz „Nie rozdzielaj”), albo doprowadzi do dramatu: Duch oklapnięty kiedy ciało obok miłość niecała bo smutek daleko jeśli śmierć nie przyjdzie życie jak matołek wiara niepewna gdy niewiary nie ma nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu wszystko Bóg stworzył razem dlaczego osioł wyje zobaczył osobno („Osioł”) Od grożącego wierszom religijnym patosu ma bronić humor jako przejaw myślenia paradoksalnego: „Lubię humor jako jeden z paradoksów, sposób zaskoczenia, a jednocześnie wyraz pokory. Broni przed patosem, który jest zawsze zarozumiałością — wspinaniem się na koturny” („Nowe Książki” 1981). Stąd też ów terapeutyczny niemal „humor dyskretnego uśmiechu”, który rodzi się z dostrzeżenia ponad warstwą powagi — komizmu, osiąganego także poprzez nieoczekiwane zestawienia z pozoru wykluczających się pojęć. Humor i tragizm, sacrum i profanum, nauka i codzienność zarówno w warstwie treściowej, jak i językowej stale mieszają się w tej poezji: „w piątek nie wypada udawać Ludwika XIV”, „bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz”, „teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą”. Praktyka kapłańska przynosi sytuacje komiczne, zapisane przez życie, a przez autora wierszy chętnie wplatane w teksty, jak choćby fragment przekręconych wiejskich „ Godzinek”, w których gorliwie — w miejsce „ i niezwyciężonego plastr miodu Samsona” — śpiewają „i niezwyciężonego płask w mordę Samsona „. Wyraźnie trzeba zaznaczyć, iż ironia, jowialność, satyryczność z humorem Twardowskiego niewiele mają wspólnego. Jest on bowiem wypadkową postawy aprobaty, akceptacji dla ułomności, śmieszności człowieka i autoironii, tak znamiennej w spojrzeniu na siebie. Poza tym autor często zaznacza i inną intencję: humorem stara się złagodzić, rozładować dramat, oswoić z przemijaniem („za młodu drży serce a na starość noga”; „pani dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje”) czy wszechobecną śmiercią. Epitafia, albo wynalezione na cmentarzach, albo stanowiące własną parafrazę utworów tego gatunku, wplecione w wiersze, zyskują walory humorystyczne („Nagrobek”, „Przepisane”, „Teoretyk”). „Nieco — dziennik” — zbiór anegdot — przynosi zaś takie zapisy: „ Szanuj zdrowie, bo jak nie, to cię spotka to co mnie „; „ Tu leży mąż, co dręczył mnie wciąż. A teraz, drogi mężu, odpoczniemy sobie, ja w domu, a ty w grobie”; „Jeden z dziedziców postawił nagrobek, na którym kazał wyryć napis: «Dobry z ciebie był parobek, I więc ci stawiam ten nagrobek.» Zdarzyło się, że po pewnym czasie ktoś kredą dopisał: «Kiedyś stawiał mu nagrobek, I to już nie był twój parobek, I ani tyś mu nie był panem. I Pocałuj go w piszczel Amen.»„ Wyrazistość, dosadność, zamierzoną prostotę i zwięzłość uwypuklają kolokwializmy. Autor wyznaczył im szczególną rolę, stosuje je bowiem w odniesieniu do spraw zarówno egzystencjalnych, jak i eschatologicznych. Z tymi ostatnimi zwłaszcza chce także w ten sposób oswoić lękliwego człowieka. Słownictwo potoczne wydobywa humor, ale i wytwarza dystans w stosunku do ludzkich uczuć. Niedoskonałej — z różnych względów — ludzkiej miłości towarzyszą takie na przykład określenia, jak: „pół — idiotka”, „ślamazara”, „wariatka”, „egoistka” („Nie sądź miłości nie oskarżaj żadnej I […] I uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy I taką która umarła i jeszcze się leczy”; „Miłość niecierpliwa I […] I ślamazara I skończyć się nie może”; „jest miłość wariatka egoistka gapa”). Zwroty potoczne kontrastują świadomie z metafizyczną refleksją: „od biednej rozpaczy święci uciekają jak od jasnej cholery”; „broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka”; „święci […] I […] nie przypuszczają żeby z jednej strony było wszystko a z drugiej guzik z pętelką”; „i nie mamy zielonego pojęcia I umierając po raz pierwszy”. Świadome zestawianie sprzeczności wyraża się także poprzez wprowadzanie języka świata ziemskiego do świata pozaziemskiego. Słownictwo urzędowo–administracyjne brzmi tu zaskakująco, ale swojsko zarazem: w wierszach księdza Twardowskiego pojawia się „wydział personalny aniołów”, anioł pracujący „podobno na dwóch etatach”. Człowiek, który stoi u bram niebios, pyta, czy ma stanąć między świętymi, „niosącymi przymusowy papier z pieczątką „. W nawiązywaniu kontaktów z istotami Stamtąd służą ziemskie telefony („zadzwonię do świętych I przez telefon poproszę I by krzyż nie przychodził bez Ciebie”). Kolokwialny sposób zwracania się do Istot Niebieskich bywa równie zaskakujący w modlitwach. Mamy tu prośby do Boga o wiarę prawdziwą, niezachwianą, która „nie przewraca się do góry nogami I jeżeli kogoś szlag trafi”, do Matki Boskiej — by „szturchnęła czasem po ciemku” i „tupała na diabła w całym moim domu”. Anioł Stróż nie ma zaś stać „jak malowana lala”, ale ruszać „w te pędy” i uświadamiać nam, żebyśmy nie „stanęli / jak dwa świstaki I i zapomnieli I że trzeba stąd odejść”. Połączeni takie daje zamierzony efekt zaskoczenia oraz komizmu Ale wszelkie stylistyczne ornamenty nie są u Twardowskiego efektownymi, wymyślnymi ozdobnikami, tylko nie odłączną częścią poetyckiej refleksji. Krytycy literatury od lat dopatrują się w omawianej poezji barokowych analogii, prowadzących wręcz do zaliczenia współczesnego poety do grona spadkobierców marinizmu, a w Janie Andrzeju Morsztynie i Danielu Naborowskim widzą jego siedemnastowiecznych poprzedników Analogie te nie umniejszają wszakże w niczym oryginalności Jana Twardowskiego. Zadajmy wieńczące barokowe analogie pytanie: w czym leży istota związku między teatralnym, przesadnym barokiem a prostotą i zwięzłością, którym hołduje współczesny autor? Wiarę zabija poza, maniera, teatralność, ratuje ją jednak to, co jest ponad miarę, nie utemperowane, co prowadzi do uniesienia, wychodzącego poza wszelkie kanony. Święci doby baroku, Teresa z Ávila, Jan od Krzyża, nie bali się spontaniczności przeżywania, Teresa — radości, Jan — cierpienia. Uniesieniom mistycznym poświęcili niejedną kartę swych dzienników. Postawmy obok nich późniejszą wielką mistyczkę Karmelu — świętą Teresę z Lisieux, szukającą uświęcania w cierpieniu i najbardziej szarej codzienności. Księdzu Twardowskiemu bliska jest ich postawa, chce bowiem wypowiedzieć tyle, ile wypowiedzieć można, niemal wszystko, nie bojąc się przesady w wyrażaniu uczuć. W pisaniu o miłości, cierpieniu, wierze szuka prawdy, a nie piękna. Szuka i dziwi się. Prawdziwa wiara nie boi się zdziwienia. Prawdziwa wiara nie boi się spontaniczności. Także w modlitewnym wyrażaniu uczuć stworzenia do Stwórcy. Dyskretnie ukryta wśród innych wierszy liryka modlitewna bardzo bliska jest poezji metafizycznej mistrzów Karmelu. Wynika bowiem z przekonania, iż modlitwa jest osobistym spotkaniem każdego człowieka z Bogiem. Może ona być dialogiem, zasłuchaniem, uwielbieniem. Może być także zauroczeniem pięknem obecności Boga. Bóg daje się poznać w milczeniu, które prowadzi do wewnętrznego poznania siebie i oderwania się od wszystkiego, co Bogiem nie jest. Liryka księdza Twardowskiego nakreśla drogę do Boga. Na pewno nie najłatwiejszą. Wpisane jest w nią biblijne wezwanie: „Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem święty!” (Kpł 11,44). Poprzez bardzo konkretne, zindywidualizowane widzenie świata i ludzi autor „Znaków ufności” pokazuje, że Pan Bóg wzywa każdego, by Go poznał i kochał; każdemu wyznaczył jego własną, niepowtarzalną drogę; każdemu dał tyle miłości, by mógł nią iść. A jeśli jest to droga przez ogień doświadczeń, jeśli jest to miłość naznaczona bólem? Jej dar jest tym cenniejszy. „ Twej miłości zranionej Bóg łaknie jak chleba” — czytamy w jednym z wierszy, i zaraz potem: „Nieszczęście nie — nieszczęście kiedy szczęścia nie ma”. To, co wydawało się klęską, trudem, może stać się ratunkiem. Żadna przepaść nie jest tak głęboka ani żadne wzniesienie nie jest tak wysokie, by nie mogło stać się drogą. Byle tylko wytrwać w wierze — zachęca stale ksiądz Twardowski — nie ustawać w modlitwie, by ból doświadczenia przemienił się w dobro, które wyda owoce i zakwitnie pełnią łaski radości z wiarą przekazywanej innym. Radość wiary, moc miłości ukaże się wtedy, kiedy człowiek w swoim zranionym sercu przebaczy Bogu, że go doświadcza. Więcej jeszcze: przebaczy i podziękuje za cierpienie. Wtedy wszystko to, co było cierpieniem — stanie się drogą ku świętości. Autor wierszy, choć tak otwarcie dzieli się swoją postawą, nie narzuca jej nikomu, jednak można powiedzieć, że nie pouczając — uczy, nie nawracając — nawraca. Na drodze poszukiwań nie opuszcza małego, wątpiącego i szukającego człowieka, ale go podprowadza, pyta i dziwi się razem z nim. Odnosi się czasem wrażenie, że prowadzi nas — czytelników — za rękę, jak Gamaliel Szawła, kiedy to wyjaśniał mu Pismo i pomagał stawać się świętym Pawłem. Prowadzony człowiek idzie chętnie, jak za dobrym przewodnikiem, gdyż wyczuwa jego wielką dlań życzliwość i zrozumienie. Wierszy księdza Twardowskiego — jak powiedział jeden z krytyków — „nie można czytać, te wiersze nas czytają” („Osnowa” 1982). Dzieje się tak dlatego, że dotykają one najbardziej skrytych zakamarków duszy. O człowieczych wadach i ułomnościach ich autor pisze szczególnym, charakterystycznym dla siebie językiem, świadczącym o wielkiej sympatii, miłości i wyrozumiałości dla wad ludzkich: Poznaję Ciebie bo masz swe humory niebo obok czyśćca a piekło od zaraz i Ty mnie zauważasz bo mam krzywe serce to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą błądzimy grzeszymy i trzaskamy drzwiami gdy wady nam uciekną to się nie poznamy („Poznaję”) W tych wierszach odnajdujemy samych siebie, a więc grzeszników: pytających, czasami wątpiących, ale jednak — mniej lub bardziej świadomie — szukających świętości. Ksiądz Twardowski w dzisiejszym smutnym, pogubionym, poszukującym Boga świecie cierpliwie pokazuje dobro, zbierane z małych okruchów dnia powszedniego, uwrażliwia, by nie marnować skarbu czasu, przypomina o nadziei. Uświadamia przy tym, że miłość jest pracą, i to ciężką pracą, bo „kochać — to nie tylko dawać, ale i przyjmować”, przyjmować z miłością także to, co bywa trudne do zniesienia: ból, cierpienie, smutek, niemiłego człowieka. Ileż pokory wymaga mądra miłość, będąca wyjściem poza siebie, zapomnieniem o sobie: „Zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz”. Miłość ludzka nie byłaby miłością, gdyby była do czegokolwiek zmuszona. Wraca pytanie o wolną wolę. Miłość trzeba wybrać świadomie — największa tajemnica wolnej woli, która jest stałym pytaniem: czy chcesz kochać? czy wybierasz miłość? czy rozumiesz miłość jako służbę? Wiersze odpowiadają na te pytania swoim własnym językiem: „być chlebem który krają /żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią / czymś z czego robią radio, żeby choremu przy termometrze śpiewało”. Trudna do udźwignięcia rola narzędzia, instrumentu, zwłaszcza w tych momentach, kiedy jest się „przekreślonym do końca nonszalancją ręki” i trzeba wcielić w życie słowa z Łukaszowej Ewangelii: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17,10). Na koniec kilka słów o tytule wyboru. Pochodzi on z wiersza „Więcej”, nakreślającego niepodważalną wartość i piękno postawy wewnętrznej przezroczystości, postawy niezbędnej w drodze ku doskonałości, ku świętości. Myśl tę podejmują i inne liczne wiersze: „Przezroczystość”, „Być nie zauważonym”, *** (Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie…), „Gorętsza od spojrzenia”, „Ciało pedagogiczne” czy „Korepetycje” z tomiku „Spóźnione kukanie”: Koniku polny od nieważnych wierszy naucz mnie od małego być mniejszym Tak naprawdę wtedy dopiero można spotkać się z Bogiem, jeśli się jest „nie zauważonym”, bo „miłość której nie widać / nie zasłania sobą „. Wewnętrzna przezroczystość nigdy nie zasłoni Boga, a ofiara miłości będzie najczystsza i wyzwoli z chęci błyszczenia. „Być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca”. Czymże jest tęcza? Pomostem rozpiętym między niebem a ziemią, przezroczystym i wielobarwnym znakiem przymierza Boga z człowiekiem. Tęcza poprzez bogactwo kolorów wyraża piękno. Obok niego zaś — pokorę, gdyż nie zajmuje sobą miejsca. Być jak tęcza — zachęca nas do tego wcale nie łatwego zadania ksiądz Twardowski — to dążyć do doskonałego, ale i pokornego piękna, bycia także widocznym, harmonijnym w swym bogactwie znakiem miłości Boga w świecie. Patrz na tęczę i wychwalaj Tego, kto ją uczynił, nadzwyczaj piękna jest w swoim blasku: otacza niebo kręgiem wspaniałym, a napięły ją ręce Najwyższego. (Syr 43,11 — 12) Aleksandra Iwanowska Z WIERSZY SZKOLNYCH (1934) * * * Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga potem w oczach strach nosisz i łzy — na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach ktoś się zbłąkał i płacze jak ty. Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem złote zboże wśród pola się śni — kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz w nieskończoność wieczorów i dni. Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi, nikt nie mówi, czy dobrze czy źle, tylko ziemia z grobami starymi o twej ciszy słyszała i wie. Z TOMU POWRÓT ANDERSENA (1937) OPOWIADANIE WIECZORNE gdzieś rozdawali dziewczynkom lato chłopcy w pękach zerwanych kwiatów potem szli nad wodę wianki pleść może dobrze może źle może tak a może nie tataraki zanurzone w zachodzie nogi chłopcom pokrwawiły w wodzie i szły panny pełne cichych przeczuć w pierwszych nocy przekochanych niepokój a przed nimi konie biegły głęboko coraz głębiej w granatowy wieczór w zbóż złotej szeleszczącej strudze kłosy puste kłosy pełne złudzeń zamyślony nad ludźmi las może z kimś a może bez może nie ma może jest za dnia z wody go śpiącego wyjęli potem w suche odzienie ubrali nad głowami na rękach rozpięli niosąc w cmentarz zielony śpiewali przyjacielu nie obawiaj się — po co i przed tobą byli przecież ludzie co schodzili nocą wolno w śmierć jak w dojrzałość nowych przebudzeń przyjacielu nie obawiaj się — po co tak się dzieje w niejednej młodości że spragnieni kochania nocą czują gorzki niedosyt miłości a on jakby nikogo nie słuchał leżał pełen białego koloru gdy deszcz gwiazd powoli podnosił w studniach okien poziom wieczoru POWRÓT ANDERSENA na poduszkach gwiazd dalekich upływ a na twarzy nocy czarnej supły Andersenie w ciszę ludzie zbiegli się na nowo rwąc wysokie gałęzie snów w wodospadzie zielonym drzew coraz głębiej dom moknął i moknął po okrętach kołysała się Dania w Bałtyk pełen niebieskiego lnu smutnych baśni rozplatane kłosy a na oczach nadmiar i niedosyt — otwarte okno — spokój — dzwony księżyc przyjmowały do wnętrza w kościelnego spadając sznurami który myśląc że to włosy klęczał nocy czarnej szeleszczący bąk chłód rąk dreszcz na poręczach port uśpiony po latarniach ociekał w fale które na wiosłach się darły drżały srebrne mostów łukowania najsmutniejsi ludzie ze snu najsmutniejsi ludzie ze snu cienie nieśli na rękach długie włosy umarłych furgot płaszczów barwił ich z daleka późny zachód maszty pozapalał jak pochodnie w twarze uśpionym po strzelistych gotyku falach nie okręty nie okręty lampiony zawsze Bałtyk odbiega na północ okrętami głębiej wodę świecąc ponad miastem gwiazd złociste rżysko ptaki dzwonów rwą się w wieżach gniazdach snów pokój stół noc w oknach tak nisko lamp gasnących w nocy jasny węzeł ciężkie liście podniesionych powiek taką porą przyszedł Andersen w snach najdalszych spokojny człowiek o uśmiechnięci o zapłakani na okrętach kołyszącej się Danii Z WIERSZY ROZPROSZONYCH (1944–1956) MATKA BOSKA POWSTAŃCZA Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał — broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował, potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona — w barykady równoczarnym strumieniu — z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana i uśmiechy, i sen na kamieniu MODLITWA DO ŚWIĘTEGO JANA OD KRZYŻA Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki, owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści, rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki * * * Pamięci Profesor Marii Dłuskiej Święty Franciszku z Asyżu nie umiem Cię naśladować — nie mam za grosik świętości nad Biblią boli mnie głowa Ryby nie wyszły mnie słuchać — nie umiem rozmawiać z ptakiem pokąsał mnie pies proboszcza i serce mam byle jakie Piękne są góry i lasy i róże zawsze ciekawe lecz z wszystkich cudów natury jedynie poważam trawę Bo ona deptana niziutka bez żadnych owoców, bez kłosa trawo — siostrzyczko moja karmelitanko bosa KOMAŃCZA Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy, nawet taki szorstki i chłodny, gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy, żeby był tak jak zawsze pogodny Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki, brewiarz, zegar, wieczorną ciszę — nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek, który komuś z wygnania podpisze Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój, gdy z wygnańcem po cichu drży Polska — wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój, drzew warszawskich na niebie gałązka Z TOMU WIERSZE (1959) SUPLIKACJE Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty — Iżeś stworzył papugę, zaskronca, zebrę pręgowaną kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom — teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami — dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno — uśmiechnij się nade mną O WRÓBLU Nie umiem o kościele pisać o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy o zegarze co nas toczy — o świętym przystrzyżonym jak trawa o oknach które rzucają do wnętrza motyle jak małe kolorowe okręty o ćmach co smolą świece jak czarne oddechy o oku Opatrzności które widzi orzechy trudne do zgryzienia o włosach Matki Bożej całych z ciepłego wiatru o tych co nawet żałują zanim zgrzeszą lecz o kimś skrytym w cieniu co nagle od łez lekki gorący jak lipiec odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec i o tobie niesforny wróblu co łaską zdumiony — wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody ZBAWIA PRZEZ.… Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany — zbawia znów przez robotników dźwigających ciężkie kosze przez odmrożone nogi przez bóle głowy przez okropne mieszkania przez nowenny nie wysłuchane przez korkiem wykładaną ścianę co wariatom zdrowie ochrania przez zająca nękanego ołowiem który stanął ze strachu na głowie przez śmieszne życie złamane przez chorób niewyleczenie choć tyle włożyłeś trudu przez niespełnienie cudu choć jak Matka prosiłeś w Kanie przez heretyków bezradne szukanie przez dziobatą twarz nieforemną przez płacz dziecka zgubionego w pociągu co upadło nosem w ciemną noc przez twoje własne cierpienie to ostatnie co tak bolało przez twoją krew i ciało przedłuża się ramię krzyża wyszła msza — Jezu przez pogan wyglądany przez wierzących jeszcze nie znany GORĘTSZA OD SPOJRZENIA Żeby nie być taką czcigodną osobą której podają parasol którą do Rzymu wysyłają w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą wieszają przy gwiazdach filmowych Ale być chlebem który krają żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią czymś z czego robią radio żeby choremu przy termometrze śpiewało zegarem który w samolocie jak obrazek ze świętym Krzysztofem leci żółtym dla dzieci balonem — a zawsze hostią małą gorętszą od spojrzenia co się zmienia w ofierze ZDJĘCIE Z KRZYŻA Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają, na przykład: zdjęcie z krzyża samotności Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości, mówi na ty, jak w Kanie zatańczy, doda miodu, ujmie szarańczy Albo: zdjęcie z krzyża choroby Wstajesz z łoża jak Dawid młody — I już jesteś do procy gotowy, gotów guza nabić Goliatowi Ale są takie krzyże ogromne, gdy kochając — za innych się kona — To z nich spada się, jak grona wyborne w Matki Bożej otwarte ramiona * * * Własnego kapłaństwa się boję, własnego kapłaństwa się lękam i przed kapłaństwem w proch padam, i przed kapłaństwem klękam W lipcowy poranek mych święceń dla innych szary zapewne — jakaś moc przeogromna z nagła poczęła się we mnie Jadę z innymi tramwajem — biegnę z innymi ulicą — nadziwić się nie mogę swej duszy tajemnicą * * * Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo w niepokoju gorących warg — potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą, jak pożary Joannę d’Arc Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną i wypłaczą się jednym tchem — potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą — byłem z nimi, klękałem, wiem NA SŁOMCE Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce zostaną tylko buty jak przydeptane serce Lampka wieczna jak lizak czerwony — lub policzek żołnierza, który gra na trąbce Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma jak niezdarną bańkę na słomce NAUCZ SIĘ DZIWIĆ Naucz się dziwić w kościele, że Hostia Najświętsza tak mała, że w dłonie by ją schowała najniższa dziewczynka w bieli, a rzesza przed nią upada, rozpłacze się, spowiada — że chłopcy z językami czarnymi od jagód na złość babciom wlatują półnago — w kościoła drzwiach uchylonych milkną jak gawrony, bo ich kościół zadziwia powagą I pomyśl —jakie to dziwne, że Bóg miał lata dziecinne,