13910
Szczegóły |
Tytuł |
13910 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13910 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13910 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13910 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jan Twardowski
Jak tęcza co sobą nie zajmuje
miejsca
Wybór wierszy
Wybrała, opracowała, wstępem i kalendarium opatrzyła
Aleksandra Iwanowska
WSTĘP
„Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy pisali recenzje i artykuły o moich wierszach. Stale się od
nich uczę. Zdarzało się jednak, że omawiając moje wiersze, pisano o dialektyce, antynomiach,
Pascalu, Heraklicie, Heglu, koegzystujących realiach. Przeraziłem się. Otworzyłem tom moich
wierszy i natrafiłem na takie teksty: «polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie»,
«kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie», «siostra Konsolata, bo kąsa i lata», «rysowałem
diabła bez rogów, bo samiczka» — I uspokoiłem się” — tak zapisał w „Niecodzienniku” ksiądz
Jan Twardowski.
Oddajemy do rąk Czytelnika retrospektywny tom wierszy, który pokazuje nie tylko rozwój
doświadczeń autora, ale — co odnosi się do wcześniejszych wierszy — stanowi rodzaj
poetyckiego pamiętnika. W czasach nieżyczliwych dla wierszy religijnych, kiedy nie mogło być
mowy o ich druku, w takiej właśnie formie Ksiądz zapisywał swoje spostrzeżenia, przeżycia,
refleksje, wspomnienia. Pisał w sposób bardzo osobisty, prosty, przyjmując ubogie środki
wyrazu. Pisał do i dla ludzi, których znał. Nie miał przy tym szczególnych ambicji poetyckich.
Wiersze traktował trochę jak listy, trochę jak zwierzenia i opowiadał o wsi, lesie, dzieciach, które
uczył, kościołach, w których pracował, przyrodzie, jaka go otaczała. Zapisy te dalekie były od
uczonej poezji. Przypominały raczej bezpośrednią rozmowę z serca do serca. W druku znalazły
się dzięki Jerzemu Zawieyskiemu, który spowodował drugi — po tomiku „Powrót Andersena”,
wydanym w nakładzie czterdziestu egzemplarzy w 1937 roku — poetycki debiut Jana
Twardowskiego. W1959 roku ukazały się „Wiersze”. „Debiutów” było kilka. Dopiero po
jedenastu łatach ukazał się tom następny — „Znaki ufności” (1970), a kolejny znów po
dziesięciu, „Poezje wybrane” (1980). Po 1980 roku do księgarń śmielej zaczęły trafiać następne
tomy, a zjawisko lat dziewięćdziesiątych zdumiewa samego twórcę, w jednym roku bowiem
ukazuje się po kilka tytułów i wszystkie w wielotysięcznych nakładach. Są to nie tylko wiersze,
obok nich także proza ewangeliczna, opowiadania dla dzieci, aforyzmy, anegdoty.
Prostota i zwięzłość są cechami wyróżniającymi autora każdej z wymienionych form przekazu.
Mały, nieco starszy i dużo starszy czytelnik bez trudu odnajdzie bliski sobie język wypowiedzi,
mimo że w miarę upływu lat, wraz ze wzrastającymi możliwościami druku, wzbogacone zostały
poetyckie środki wyrazu i rozszerzona problematyka utworów.
Ksiądz Twardowski należy do autorów wybranych najpierw przez czytelników, potem przez
wydawców. Sam niczego nie narzuca, a każda z publikowanych pozycji jest odpowiedzią na
potrzebę chwili. Trudno w dzisiejszej rzeczywistości przebić się wierszem religijnym. Ale na
szczęście w świecie niewiary odzywa się zakrzyczany głos. Wiersze księdza Twardowskiego
stanowią próbę przebicia się przez skorupę materializmu, egoizmu, grubiaństwa. Wśród
odbiorców zdobyły sobie więcej niż popularność. Stały się bliskie sercu, trafiły do torebek i
kieszeni, by lapidarnymi, ale jakże celnymi stwierdzeniami, ocenami, a i pytaniami uderzyć w
sedno przeżywanych doświadczeń i po prostu pomóc.
O swoim widzeniu świata ksiądz Jan Twardowski tak mówi: „ W tym, co nieważne — jest coś
ważnego, w tym, co niepotrzebne — jest coś potrzebnego, w tym, co nieświęte — jest coś
świętego. „Jego wzrok wewnętrzny, „trzecie oko”, patrzy na rzeczy i sprawy, dostrzegając ich
paradoksalną naturę. Intuicja i wrażliwość stale wynajdują coś „na opak”, wbrew przyjętym
schematom. Smutny świat, pełen tragizmu, gwałtu, przemocy wypełniony jest jednocześnie
miłością, poświęceniem, nawróceniami: „Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne I dobro wciąż
na ostatku bo zło jest ciekawe.” Paradoks tego świata.
Z takiego spojrzenia zrodziły się jasno zakreślone intencje — wydobyć i odczytać sens tego, co
ukryte, by poprzez zaskoczenie pobudzić do refleksji, podjąć próbę przerwania stereotypu
myślowego, nakłonić do odejścia od automatyzmu skojarzeń i zachowań. Dostrzeganie
paradoksów jest według autora jedyną możliwą drogą do pogodzenia się z wewnętrzną
sprzecznością otaczającej człowieka rzeczywistości: „Świat można zaakceptować, jeśli się
dostrzeże wartość czy nawet więcej — urok dramatu, jaki jest składnikiem życia” („Poezje
wybrane”, 1980). Zaakceptować z pogodą i optymizmem, eliminującym bezwolną, bierną
konieczność, nawet wbrew sobie.
Ksiądz Twardowski uważa swoje wiersze za rodzaj rozmowy z kimś bliskim, w której chce
podzielić się własnymi przeżyciami, pytaniami, poszukiwaniami, obserwacjami, płynącymi także z
faktu, iż jest księdzem. Tematy rozmów? Fundamentalne: Bóg, wiara, miłość, przemijanie,
śmierć, przyroda. Me udaje przy tym nowoczesnego, nie pretenduje do wykreowania nowego
kierunku literackiego. Wypracował wszakże przez lata swój własny język wypowiedzi: „Nie
śledzę kierunków, nurtów i tendencji przejawiających się w poezji. Piszę tak, jak mi dyktuje myśl”
(„Rzeczpospolita” 1990). Chociaż nie stara się nikogo naśladować, nie ukrywa silnych związków
z rodzimą literaturą, także z tą dawną. Deklaruje to często w wywiadach, konkretne zaś
odniesienia zawiera w wierszach. A samą poezję podciąga wręcz do rangi antidotum na przejawy
bezsensu doczesnego świata.
Dla Twardowskiego — czytelnika, ale i autora wierszy zarazem, poezja jest przejawem dobra,
serdeczności, przekazem, który nie jest zatruty nienawiścią, złością, sporami i jako taki próbuje
wnosić ład i harmonię, oczyścić, odtruć dzisiejszą rzeczywistość. Do przywoływanych często
pisarzy, jak: Kochanowski, Sęp Szarzyński, Mickiewicz, Prus, Orzeszkowa, Lenartowicz,
Syrokomla, Lechoń, Baczyński czy Kamieńska, trzeba jeszcze dodać jedno nazwisko — Józef
Baka:
Królewno ze Skępego
podaj rączkę
proszę
uratuj wiersze nieśmiałe i bose
takie co nie biegną jak krytyk za modą
szanują księdza Bakę z klerykalną brodą
takie co nie świecą jak szyja ozdobna
za które nie płacą dolarami Nobla
(„Królewno”)
Twórczość tego jezuity, kaznodziei i poety późnego baroku, jego sposób widzenia świata —
żyjącemu kilka wieków później piszącemu księdzu jest bliski od dawna: „Kiedy szukam inspiracji
dopisania wierszy — wyznaje — sięgam do baroku. Myślę, że w okresie baroku powstawała
polska poezja religijna intelektualna. W epoce konfliktów przeciwieństw, upadku kultury
antycznej, w okresie sporów religijnych, kiedy nie uznawano obiektywnego piękna w naturze,
dostrzeżono brzydotę estetyczną jako sferę doznań interesującą plastyków. Lubię czytać Sępa
Szarzyńskiego, Grabowieckiego, Morsztyna, a przede wszystkim księdza Józefa Bakę, niegdyś
ośmieszonego, dzisiaj cenionego. Myślę, że jego szkielety, o których pisał, nie tylko straszyły, ale
i bawiły. […] moje wyliczanki też są trochę barokowe” („Powściągliwość i Praca” 1991). W
twórcze Baki ujmuje go dosadny, zwięzły sposób wyrażania myśli, ale przede wszystkim
wprowadzony do wiersza religijnego humor; imponuje mu postawa autora, który miał odwagę
przełamać patos poezji religijnej.
Na twórczość Baki uwagę studenta polonistyki Jana Twardowskiego skierował jego promotor
pracy magisterskiej o „Godzinie myśli” Słowackiego, Wacław Borowy. Odnalezionym przez
Stanisława Estreichera wierszom Józefa Baki poświęcił on rozdział swej monografii o poezji
XVIII wieku, za co zresztą przypłacił oburzeniem znacznej części środowiska naukowego, które
oceniło tę twórczość jako grafomański objaw zepsucia smaku czasów saskich. Borowy wykazał,
że autor pisząc swoje wiersze uśmiechał się, czym dowiódł prawdziwego poczucia humoru, mimo
że pisał o śmierci i piekle. Humor księdza Baki do dziś pozostaje bliski księdzu Twardowskiemu,
który — z kolei — humor uczynił cechą szczególną swego pisarstwa. Jeden z najnowszych
wierszy, „Do księdza Baki”, jest wyraźnym ukłonem w stronę osiemnastowiecznego poety:
Stuk puk do nieba.
— Kto to?
— To ja. Noc.
Święci już śpią na błękitnej trawce.
Za humor i trumienkę mam chrapkę
pocałować księdza Bakę w łapkę
Bakę, ale także Sępa Szarzyńskiego, Wacława Potockiego ceni przede wszystkim jako poetów
paradoksu, których język, w jakim się wypowiadali, oparty był na sprzecznościach, na zasadzie
concors discordia, „zgodnej niezgodności”, czyli na budowaniu kontrastów, mieszaniu humoru z
tragizmem (jak na przykład u Baki: „Śmierć babula, / Jakcybula I Łzy wyciska, I Gdy przyciska”;
„Poezje”, 1986). Taki sposób formułowania myśli o prawdach, wykraczających poza ludzką
logikę, autorowi „Znaków ufności” — tomu, który wywołał prawdziwą rewolucję w poezji
kapłańskiej, popartą dziesiątkami recenzji i esejów wytrawnych krytyków — stał się szczególnie
bliski: „Myślę, że o Bogu można mówić tylko językiem paradoksów. Bo i wiara jest
paradoksalna: Trójca Święta, Bóg stał się człowiekiem, Eucharystia, widzenie po śmierci Boga
twarzą w twarz — to są wielkie paradoksy. Bóg mówi językiem nielogicznym według naszej
logiki, więc jak można mówić o Nim innym językiem?” („Słowo” 1994). Winnym wywiadzie
wyznaje: „Lubię piętrzyć paradoksy: miłości, wiary, śmierci — dotyczące wymiarów egzystencji.
Uważam, że ich rozwiązanie leży tylko w naturze Boga” („Nowe Książki” 1981). Drogę myślenia
paradoksalnego proponuje człowiekowi końca XX wieku, by zbliżył się i pokochał to, co go
przerasta, a nie przestraszył się i odszedł. Zbliżył się i został. Został i pokłonił się przed
niezrozumiałym, bo przecież gdyby pojął Boga, uczyniłby zeń wytwór własnego umysłu („to co
zrozumiałeś to już nie jest Bogiem”). Zaznaczmy na marginesie, iż Artur Sandauer,
zastanawiając się nad motywami, które kazały Twardowskiemu sięgnąć po paradoks,
sformułował logiczną prawidłowość: „ Świat jest nieskończenie poznawalny? Dobrze. Znaczy to
jednak, że będziemy go poznawali bez końca, czyli — że jest nieskończenie niepoznawalny”
(„Polityka” 1985).
Korzeni widzenia świata poprzez paradoksy należy w tych wierszach szukać nie tylko w
literaturze baroku, ale i — może przede wszystkim — w Piśmie świętym, będącym podstawową
pisarską inspiracją księdza — autora: „ W Ewangelii jest mowa o umarłych, o ślepcach,
trędowatych — a ostatecznie wszystko jest dobrą nowiną” („Życie Warszawy” 1991). Wyłuskuje
więc zeń paradoksy jako jedyną drogę nie tyle do zrozumienia, ile właśnie zbliżenia się do
Tajemnicy: krzyż może nie być znakiem hańby i cierpienia, ale znakiem miłości; cierpienie może
nie być nieszczęściem, ale próbą wierności Bogu i doświadczeniem, które ma człowiekowi pomóc
w dojrzewaniu; słabość, przeżywana z Bogiem, jest siłą; Droga Krzyżowa może budzić nadzieję,
jeśli zrozumie się, iż nie jest ważne, jak Jezus cierpiał, ale dlaczego cierpiał; śmierć niczego nie
zamyka, przeciwnie — j jest bramą prowadzącą do dalszego życia (topos literatury dojrzałego
baroku: „Mors ianua est”), jest spotkaniem z Bogiem („śmierć na śmierć nie umiera „). Dramat
w świetle wiary nabiera nowego znaczenia. W cierpieniu, kalectwie, brzydocie piszący wiersze
kapłan dostrzega i odsłania ukrytą wartość, niewidoczne piękno, a nawet więcej: ukryty skarb,
znaczenie, które może dostrzec tylko subiektywny wzrok wewnętrzny („Prośba „: „Żyrafo
dryblasie z trójkątną główką…”). Niestrudzenie pokazuje, że wcale nie mocne, walczące o siebie
i świadome siebie, dominujące „ja”, kreowane przez psychoterapię schyłku XX wieku, ma moc.
Przeciwnie: siłą staje się cisza, pokora. Prawdziwą wielkością staje się umniejszanie. Trudno
nauczyć się własnej nieważności, ale tylko wtedy można dostrzec moc w wierze, tym bogatszej i
głębszej, im bardziej postawa pokory, nieważności wypłynie z wewnętrznego poczucia
wyzwolenia i radości.
Inny jest jednakże cel Twardowskiego — autora wierszy, kiedy wydobywa i formułuje paradoksy,
inny poetów baroku. O ile ci ostatni nastawiali się na zadziwianie i olśniewanie, o tyle
Twardowski — ksiądz, posługujący się piórem, wyznaczył sobie rolę swego rodzaju apostoła,
świadomego, iż do Boga najczęściej prowadzi pozorny nonsens:
Wszystkie Mleczne Drogi
jak miecz między nami
krzyż wciąż nieskończony
przestrzeń niepoznana
wąski pasek cnoty
zbliża mnie do Ciebie
to co Cię oddala
(„Zbliżenie”)
Zadziwienie czytelnika środkami wyrazu nigdy nie było celem pisarskim autora. W jego
wierszach natomiast zwraca uwagę postawa człowieka, który świadom własnej małości wobec
niepojętego ogromu i spraw spoza ludzkiej logiki, nie wykazuje postawy buntu. Przeciwnie: stale
dziwi się. Wynika to z przyjęcia z wiarą i subordynacją tajemnic. Jako ksiądz głoszący kazania w
kościele Sióstr Wizytek w Warszawie i jako autor wierszy od wielu lat podejmuje próbę zbliżenia
się do tego, czego rozum ludzki pojąć nie jest w stanie, ale w taki sposób, by — jak zaznacza —
słowa same sobą nie były zmęczone i nie zagłuszyły żaru i pokory, koniecznych do pochylenia się
nad niezrozumiałym. Z postawą dziecka odkrywa wciąż nowy sens i staje zadziwiony wobec
ogromu spraw przekraczających poznanie. Jeśli czytelnik również nad tym, co nieprzekazywalne i
niewyrażalne zatrzyma się w proponowanej postawie zadziwienia, odkryje, że istota Tajemnicy
stanie się bliższa. Autor cierpliwie próbuje czytelnika „zarazić” swoim podziwem, chce go
zachwycić niepojętym Bogiem, który „jest jeden I i nigdy samotny”, Jego zamysłem: „czy nie
dziwi cię I mądra niedoskonałość / I przypadek starannie przygotowany”, i niepojętą dla
człowieka Bożą logiką i ekonomią: „sprawiedliwość Twoja jest nierównością „ „gdyby każdy
miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny”.
Siła przekazu prawd niepojętych leży, według księdza Twardowskiego — powiedzmy to jeszcze
raz — jedynie w języku paradoksów. Nie kryje swej fascynacji zbudowaną z paradoksów kolędą
Karpińskiego: „Bóg się rodzi — moc truchleje, I Pan niebiosów — obnażony; / ogień krzepnie —
blask ciemnieje, I ma granice — nieskończony”, i — swoimi słowami — nakreśla, w uzupełnieniu
niejako, granice Boskiej wszechmocy: „Bóg wszechmogący co prosi o miłość I tak wszechmogący
że nie wszystko może”. Czego nie może? Nie może kazać człowiekowi kochać siebie. Ale
wszechmogącemu Bogu potrzebne jest odwzajemnione uczucie stworzenia, stale na nie czeka,
puka do drzwi serc („ On „), jest „głodny” i tylko miłością „się daje nakarmić” („Głodny”).
Bóg dał człowiekowi wolną wolę, która — w rozumieniu autora wierszy — jest jednoznacznym
pytaniem o miłość. Człowiek postawiony został przez Stwórcę w sytuacji wyboru. W
poszanowaniu wolności człowieka Chrystus stale stawia pytania, właściwie jedno pytanie,
wyjściowe: czy chcesz? Wiara więc staje się drogą świadomego wyboru, dokonanego w imię
wolnej woli, którą człowiek otrzymał. Nie jest zniewoleniem, ale świadomą drogą ku wolności.
Wolna wola nie jest niczym innym, jak pytaniem o miłość. Kiedy mam wybrać — zastanawia się
ksiądz Twardowski — co wybiorę? Co kocham: światło czy ciemność? Czy będę dalej trzymał się
ręki Pana Boga, choć czasem boli zranienie i przytłacza próba?
Niepokój łączy się z tęsknotą do pełnego zrozumienia tajemnicy człowieczego istnienia na ziemi.
Istnienia rozpiętego pomiędzy dwoma biegunami: radością i cierpieniem. Tworzą one całość,
której znaczenia człowiek może się tylko domyślać i nigdy do końca nie zrozumie.
Niejako w naszym imieniu autor wierszy prowadzi rozmowę z Bogiem, z samym sobą i powtarza
dramatyczne pytania, będące wyrazem tęsknoty i niepokoju:
Jak się nazywa to nienazwane …]
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
(„Jak się nazywa”)
jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze
(„Jak długo”)
Szukając Boga, człowiek stawia sobie pytania: po co to wszystko? po co cierpienie, samotność,
smutek? Czasem dochodzi nowy ból:
i wciąż jeszcze tyle przeraźliwego milczenia
które nie odpowiada na pytania
(„Do świętego Franciszka”)
A po nim refleksje: „za szybko chcesz wiedzieć wszystko”, „Bogu nie stawia się pytań dlaczego”,
„Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy j bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”.
Pytający, niepewny, czasem zagubiony bohater liryczny omawianych wierszy daleki jest od
lirycznego bohatera poetów baroku, choćby Sępa Szarzyńskiego, miotanego wątpliwościami,
postawionego wobec stałego dramatu wyboru, prowadzącego do konfliktu wewnętrznego,
graniczącego z walką. Wie, co wybrać, ponieważ wybiera w duchu wiary i w imię prawdy.
Wiara sama w sobie jest paradoksem, „skokiem w ciemność” wbrew ludzkiemu rozumowi.
Zakłada, że — jak mówi ksiądz w jednym z wywiadów — „nawet to niepraktyczne jest potrzebne i
ma sens, choć mogę tego wcale nie rozumieć”. Myśl tę zawiera również wiersz „Jesteś”: „bo gdy
sensu już nie ma to sens się zaczyna”.
Wolna wola jest pytaniem o miłość. Autor wierszy zadaje i inne pytanie: czymże więc jest miłość?
Człowiek zna jej paradoksalną naturę, wie, że kryje w sobie całe bogactwo innych uczuć: radość,
szczęście, spokój, także smutek, nawet rozpacz. Miłość jest stałą walką z egoizmem, nauką, jak
kochać nie dla samego siebie: „Kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę”. Jest ciągłym
pragnieniem oddania samego siebie innym, a przede wszystkim — Bogu. Jest wręcz dowodem na
istnienie Stwórcy, bo nikt jej sobie nie wymyślił. Była przed naszym urodzeniem. „Z miłością jest
tak, jakby padał drobniutki deszcz. Idziesz w tym deszczu i nie wiesz, że pada, ale czujesz nagle,
że serce ci przemokło aż do głębi. Bóg daje czasem radość miłości w naszym sercu” —
powiedział w jednej z homilii ksiądz Twardowski. Ale jest i druga strona miłości. I tej wiersze nie
przemilczają. Kiedy czekamy, tęsknimy, kochamy — ludzka miłość może nas czasem zawieść, a
„serce odstraszy kochać”. Jednak tęsknota, potrzeba miłości towarzyszy nam przez całe życie. W
tęsknotę i w miłość wpisana jest samotność, która często jest wynikiem niezrozumienia, ludzkiej
niewdzięczności. Doświadczenia te — będące zawsze próbą wiary — pozwalają odkryć wartość
„miłości za Bóg zapłać”, bo wcale nie trzeba czekać, aż odpłaci nam człowiek. Płaci Bóg. Co to
znaczy „Bóg zapłaci”? Pan Bóg potrafi dawać to, czego nie dadzą nam ludzie. „«Oko za oko,
ząb za ząb» — można się z tym sprzeczać — czytamy w innej homilii księdza Twardowskiego —
ale: serce za serce, tego już nikt nie zmieni. Za serce jest drugie serce.” Miłość za Bóg zapłać nie
oczekuje ludzkiej wzajemności — oddaje wszystko i liczy na Pana Boga. On widzi i wynagradza
to, czego ludzie nie potrafią wynagrodzić. Ludzkie nadzieje i tęsknoty, sens życia i pracy ksiądz
ujmuje krótko: można trudzić się za Bóg zapłać, cierpieć za Bóg zapłać i można kochać za Bóg
zapłać.
Wiersze oddają i inną prawdę: zakochany w człowieku Bóg dał mu w miłości do Niego wszystkie
uczucia, jakie znamy w miłości do człowieka: tęsknotę, opuszczenie, rozpacz osamotnienia,
radość z obecności, ale człowiek sam zdobywa się na miłość. Nie byłby człowiekiem, gdyby tego
nie umiał. Przez całe więc życie pragnie kochać, odczuwa tęsknotę za czymś wielkim, czystym,
pięknym. Stale szuka Boga, niespokojne serce spocznie dopiero w Panu. Ludzie tak do końca
sobie nie wystarczają. Zawsze w ich uczuciu jest jakaś luka. Ta luka jest właśnie miejscem dla
Boga, który stale prosi o miłość. Co to znaczy: Bóg prosi o miłość? Prosi, by wybrać Jego drogę,
a nie samego siebie. W tym leży potęga uczucia, które jest tak wielkie, że sam Bóg o nie prosi i
stale pyta, jak Piotra: „ Czy kochasz Mnie?” (J 21,17).
Ksiądz Twardowski podejmuje owo ewangeliczne pytanie i mobilizuje czytelnika do odpowiedzi i
nazwania swojego stosunku do Boga, wiary, miłości, tradycji, pamięci. Zaobserwować tu można
kolejny wspólny z poezją baroku rys: podkreślenie dynamiki, niestabilności uczuć, przeżyć,
stanów. Ukazanie świata i problemów eschatologicznych w ruchu. Autor wyznaje: „Pochłania
mnie wiara, ale wiara, która nie jest statyką, zatrzymaniem się, lecz ciągłym odkrywaniem na
nowo tajemnicy” („Poezje wybrane”, 1980). Zaznacza przy tym: „Miłość ludzka nigdy nie jest
gotowa, zawsze tworzy się na nowo, rozwija się, pogłębia. Człowiek kochający musi stale
walczyć o miłość. Podobnie dzieje się z wiarą w Boga. Człowiek wierzący walczy stale o wiarę.
Nie ma wiary gotowej już, oprawionej w ramki” („Poezja „ 1973); „ Wiara jest walką o wiarę,
tak jak miłość walczy o miłość” („Wszędy pełno Ciebie…„, 1995). Wiara więc w omawianych
wierszach jest „świętą niepewnością”, „pewnością niepewności”, utrzymywaniem się na
chwiejnym moście z patyków, jest niemożliwością, bo „głowa za logiczna„, a „serce za
nerwowe”:
Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków
zabolał mnie język od pytania
głęboki i niski
dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem
cały w sekrecie najświętszej niepewności
Na szczęście mam jeszcze łzę
ukrytą furtkę
(„Przy Stole Pańskim”)
Nie jest przy tym żadną asekuracją przed cierpieniem czy złem. Aby mieć wiarę, trzeba ją
nieustannie tracić, by znów odzyskać. Wiara nie jest więc spoczynkiem, ale wytężoną
aktywnością. Śmierć jest także zmianą; daleka od ukojenia, snu, ciszy, kresu wszelkich nieszczęść
— jest ruchem: „śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej”.
Jan Twardowski — liryk, ale i kapłan — stale zapewnia, że ufność, zakładająca logikę
nieznanego sensu, granicząca z dziecięcym zawierzeniem, prowadzi do wewnętrznego pokoju,
płynącego ze świadomości istnienia nad istotą ludzką Kogoś mądrzejszego, kto — poza faktem, że
jest — w dodatku dobrze jej życzy, mimo że „rozdarty człowiek” gubi Mu się nieustannie —
„urodzony dezerter”, będący „stale w kratkę”, grzeszy, ale „przez grzechy dochodzi do zalet”.
Poetyka, która zestawia sprzeczności — zdaniem autora — sprawia, że człowiek stale poznaje od
nowa, ożywia przy tym może czasem nieco uśpioną uczuciowość, wiarę, zaczyna stawiać pytania
o cel życia, swój stosunek do Boga, do siebie, do innych ludzi, dostrzega absurd schematów i
doszukuje się nowych znaczeń i treści: „W życiu jest nam dobrze i źle. Kiedy jest nam tylko
dobrze — to niedobrze” („Kasztan dla milionera”, 1993), „spadają z obłoków małe wielkie
nieszczęścia potrzebne do szczęścia”. W wierszach dochodzi do głosu ewangeliczna zachęta, by
do poszukiwań wybrać mniej wygodną drogę, która obok bogactwa ludzkich doświadczeń, będzie
— dzięki trudom — wzbogacona o to jedno, najważniejsze — doświadczenie Boga. Dla pełni
człowieczeństwa warto więc nie uciekać od tajemnic, nie bać się bólu, kochać to, czego znieść nie
sposób, modlić się o to, czego się nie chce.
Paradoksalne formuły słowne, które osiągają celność wręcz aforyzmu, brzmią „jak zaklęcie,
mające usunąć ze świata jego fundamentalną sprzeczność” — jak pisał jeden z krytyków
(„Tygodnik Powszechny” 1981). Słowa, które wykluczają się wzajemnie, „dziwią się sobie”, jak
częste powtarza ksiądz Twardowski za Boileau, stawiają obok siebie z pozoru nielogiczne
znaczenia, oscylujące między sensem a absurdem, jak w wierszu o znamiennym tytule „Razem”,
gdzie nadzieja i rozpacz, radości ból, niewiara i wiara — a więc ewidentne przeciwieństwa,
dysonanse — pozostają w harmonii i dopiero we współistnieniu nabierają pełnego wymiaru
sensu. Rozdzielenie albo zuboży ich wartość (mówi o tym wiersz „Nie rozdzielaj”), albo
doprowadzi do dramatu:
Duch oklapnięty kiedy ciało obok
miłość niecała bo smutek daleko
jeśli śmierć nie przyjdzie
życie jak matołek
wiara niepewna gdy niewiary nie ma
nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu
wszystko Bóg stworzył razem
dlaczego osioł wyje zobaczył osobno
(„Osioł”)
Od grożącego wierszom religijnym patosu ma bronić humor jako przejaw myślenia
paradoksalnego: „Lubię humor jako jeden z paradoksów, sposób zaskoczenia, a jednocześnie
wyraz pokory. Broni przed patosem, który jest zawsze zarozumiałością — wspinaniem się na
koturny” („Nowe Książki” 1981). Stąd też ów terapeutyczny niemal „humor dyskretnego
uśmiechu”, który rodzi się z dostrzeżenia ponad warstwą powagi — komizmu, osiąganego także
poprzez nieoczekiwane zestawienia z pozoru wykluczających się pojęć.
Humor i tragizm, sacrum i profanum, nauka i codzienność zarówno w warstwie treściowej, jak i
językowej stale mieszają się w tej poezji: „w piątek nie wypada udawać Ludwika XIV”, „bawił
dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz”, „teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą”.
Praktyka kapłańska przynosi sytuacje komiczne, zapisane przez życie, a przez autora wierszy
chętnie wplatane w teksty, jak choćby fragment przekręconych wiejskich „ Godzinek”, w których
gorliwie — w miejsce „ i niezwyciężonego plastr miodu Samsona” — śpiewają „i
niezwyciężonego płask w mordę Samsona „.
Wyraźnie trzeba zaznaczyć, iż ironia, jowialność, satyryczność z humorem Twardowskiego
niewiele mają wspólnego. Jest on bowiem wypadkową postawy aprobaty, akceptacji dla
ułomności, śmieszności człowieka i autoironii, tak znamiennej w spojrzeniu na siebie. Poza tym
autor często zaznacza i inną intencję: humorem stara się złagodzić, rozładować dramat, oswoić z
przemijaniem („za młodu drży serce a na starość noga”; „pani dwa razy szaleje raz kiedy kocha
raz kiedy siwieje”) czy wszechobecną śmiercią. Epitafia, albo wynalezione na cmentarzach, albo
stanowiące własną parafrazę utworów tego gatunku, wplecione w wiersze, zyskują walory
humorystyczne („Nagrobek”, „Przepisane”, „Teoretyk”). „Nieco — dziennik” — zbiór anegdot
— przynosi zaś takie zapisy: „ Szanuj zdrowie, bo jak nie, to cię spotka to co mnie „; „ Tu leży
mąż, co dręczył mnie wciąż. A teraz, drogi mężu, odpoczniemy sobie, ja w domu, a ty w grobie”;
„Jeden z dziedziców postawił nagrobek, na którym kazał wyryć napis: «Dobry z ciebie był
parobek, I więc ci stawiam ten nagrobek.» Zdarzyło się, że po pewnym czasie ktoś kredą dopisał:
«Kiedyś stawiał mu nagrobek, I to już nie był twój parobek, I ani tyś mu nie był panem. I Pocałuj
go w piszczel Amen.»„
Wyrazistość, dosadność, zamierzoną prostotę i zwięzłość uwypuklają kolokwializmy. Autor
wyznaczył im szczególną rolę, stosuje je bowiem w odniesieniu do spraw zarówno
egzystencjalnych, jak i eschatologicznych. Z tymi ostatnimi zwłaszcza chce także w ten sposób
oswoić lękliwego człowieka. Słownictwo potoczne wydobywa humor, ale i wytwarza dystans w
stosunku do ludzkich uczuć. Niedoskonałej — z różnych względów — ludzkiej miłości towarzyszą
takie na przykład określenia, jak: „pół — idiotka”, „ślamazara”, „wariatka”, „egoistka” („Nie
sądź miłości nie oskarżaj żadnej I […] I uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy I taką która
umarła i jeszcze się leczy”; „Miłość niecierpliwa I […] I ślamazara I skończyć się nie może”;
„jest miłość wariatka egoistka gapa”). Zwroty potoczne kontrastują świadomie z metafizyczną
refleksją: „od biednej rozpaczy święci uciekają jak od jasnej cholery”; „broniłem tak gorliwie
Boga że trzepnąłem w mordę człowieka”; „święci […] I […] nie przypuszczają żeby z jednej
strony było wszystko a z drugiej guzik z pętelką”; „i nie mamy zielonego pojęcia I umierając po
raz pierwszy”.
Świadome zestawianie sprzeczności wyraża się także poprzez wprowadzanie języka świata
ziemskiego do świata pozaziemskiego. Słownictwo urzędowo–administracyjne brzmi tu
zaskakująco, ale swojsko zarazem: w wierszach księdza Twardowskiego pojawia się „wydział
personalny aniołów”, anioł pracujący „podobno na dwóch etatach”. Człowiek, który stoi u bram
niebios, pyta, czy ma stanąć między świętymi, „niosącymi przymusowy papier z pieczątką „. W
nawiązywaniu kontaktów z istotami Stamtąd służą ziemskie telefony („zadzwonię do świętych I
przez telefon poproszę I by krzyż nie przychodził bez Ciebie”). Kolokwialny sposób zwracania się
do Istot Niebieskich bywa równie zaskakujący w modlitwach. Mamy tu prośby do Boga o wiarę
prawdziwą, niezachwianą, która „nie przewraca się do góry nogami I jeżeli kogoś szlag trafi”,
do Matki Boskiej — by „szturchnęła czasem po ciemku” i „tupała na diabła w całym moim
domu”. Anioł Stróż nie ma zaś stać „jak malowana lala”, ale ruszać „w te pędy” i uświadamiać
nam, żebyśmy nie „stanęli / jak dwa świstaki I i zapomnieli I że trzeba stąd odejść”. Połączeni
takie daje zamierzony efekt zaskoczenia oraz komizmu Ale wszelkie stylistyczne ornamenty nie są
u Twardowskiego efektownymi, wymyślnymi ozdobnikami, tylko nie odłączną częścią poetyckiej
refleksji.
Krytycy literatury od lat dopatrują się w omawianej poezji barokowych analogii, prowadzących
wręcz do zaliczenia współczesnego poety do grona spadkobierców marinizmu, a w Janie
Andrzeju Morsztynie i Danielu Naborowskim widzą jego siedemnastowiecznych poprzedników
Analogie te nie umniejszają wszakże w niczym oryginalności Jana Twardowskiego. Zadajmy
wieńczące barokowe analogie pytanie: w czym leży istota związku między teatralnym,
przesadnym barokiem a prostotą i zwięzłością, którym hołduje współczesny autor?
Wiarę zabija poza, maniera, teatralność, ratuje ją jednak to, co jest ponad miarę, nie
utemperowane, co prowadzi do uniesienia, wychodzącego poza wszelkie kanony. Święci doby
baroku, Teresa z Ávila, Jan od Krzyża, nie bali się spontaniczności przeżywania, Teresa —
radości, Jan — cierpienia. Uniesieniom mistycznym poświęcili niejedną kartę swych dzienników.
Postawmy obok nich późniejszą wielką mistyczkę Karmelu — świętą Teresę z Lisieux, szukającą
uświęcania w cierpieniu i najbardziej szarej codzienności. Księdzu Twardowskiemu bliska jest
ich postawa, chce bowiem wypowiedzieć tyle, ile wypowiedzieć można, niemal wszystko, nie
bojąc się przesady w wyrażaniu uczuć. W pisaniu o miłości, cierpieniu, wierze szuka prawdy, a
nie piękna. Szuka i dziwi się. Prawdziwa wiara nie boi się zdziwienia. Prawdziwa wiara nie boi
się spontaniczności. Także w modlitewnym wyrażaniu uczuć stworzenia do Stwórcy. Dyskretnie
ukryta wśród innych wierszy liryka modlitewna bardzo bliska jest poezji metafizycznej mistrzów
Karmelu. Wynika bowiem z przekonania, iż modlitwa jest osobistym spotkaniem każdego
człowieka z Bogiem. Może ona być dialogiem, zasłuchaniem, uwielbieniem. Może być także
zauroczeniem pięknem obecności Boga. Bóg daje się poznać w milczeniu, które prowadzi do
wewnętrznego poznania siebie i oderwania się od wszystkiego, co Bogiem nie jest.
Liryka księdza Twardowskiego nakreśla drogę do Boga. Na pewno nie najłatwiejszą. Wpisane
jest w nią biblijne wezwanie: „Bądźcie świętymi, ponieważ Ja jestem święty!” (Kpł 11,44).
Poprzez bardzo konkretne, zindywidualizowane widzenie świata i ludzi autor „Znaków ufności”
pokazuje, że Pan Bóg wzywa każdego, by Go poznał i kochał; każdemu wyznaczył jego własną,
niepowtarzalną drogę; każdemu dał tyle miłości, by mógł nią iść. A jeśli jest to droga przez ogień
doświadczeń, jeśli jest to miłość naznaczona bólem? Jej dar jest tym cenniejszy. „ Twej miłości
zranionej Bóg łaknie jak chleba” — czytamy w jednym z wierszy, i zaraz potem: „Nieszczęście
nie — nieszczęście kiedy szczęścia nie ma”. To, co wydawało się klęską, trudem, może stać się
ratunkiem. Żadna przepaść nie jest tak głęboka ani żadne wzniesienie nie jest tak wysokie, by nie
mogło stać się drogą. Byle tylko wytrwać w wierze — zachęca stale ksiądz Twardowski — nie
ustawać w modlitwie, by ból doświadczenia przemienił się w dobro, które wyda owoce i zakwitnie
pełnią łaski radości z wiarą przekazywanej innym. Radość wiary, moc miłości ukaże się wtedy,
kiedy człowiek w swoim zranionym sercu przebaczy Bogu, że go doświadcza. Więcej jeszcze:
przebaczy i podziękuje za cierpienie. Wtedy wszystko to, co było cierpieniem — stanie się drogą
ku świętości.
Autor wierszy, choć tak otwarcie dzieli się swoją postawą, nie narzuca jej nikomu, jednak można
powiedzieć, że nie pouczając — uczy, nie nawracając — nawraca. Na drodze poszukiwań nie
opuszcza małego, wątpiącego i szukającego człowieka, ale go podprowadza, pyta i dziwi się
razem z nim. Odnosi się czasem wrażenie, że prowadzi nas — czytelników — za rękę, jak
Gamaliel Szawła, kiedy to wyjaśniał mu Pismo i pomagał stawać się świętym Pawłem.
Prowadzony człowiek idzie chętnie, jak za dobrym przewodnikiem, gdyż wyczuwa jego wielką
dlań życzliwość i zrozumienie. Wierszy księdza Twardowskiego — jak powiedział jeden z
krytyków — „nie można czytać, te wiersze nas czytają” („Osnowa” 1982). Dzieje się tak dlatego,
że dotykają one najbardziej skrytych zakamarków duszy. O człowieczych wadach i ułomnościach
ich autor pisze szczególnym, charakterystycznym dla siebie językiem, świadczącym o wielkiej
sympatii, miłości i wyrozumiałości dla wad ludzkich:
Poznaję Ciebie bo masz swe humory
niebo obok czyśćca a piekło od zaraz
i Ty mnie zauważasz
bo mam krzywe serce
to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą
błądzimy grzeszymy
i trzaskamy drzwiami
gdy wady nam uciekną
to się nie poznamy
(„Poznaję”)
W tych wierszach odnajdujemy samych siebie, a więc grzeszników: pytających, czasami
wątpiących, ale jednak — mniej lub bardziej świadomie — szukających świętości.
Ksiądz Twardowski w dzisiejszym smutnym, pogubionym, poszukującym Boga świecie cierpliwie
pokazuje dobro, zbierane z małych okruchów dnia powszedniego, uwrażliwia, by nie marnować
skarbu czasu, przypomina o nadziei.
Uświadamia przy tym, że miłość jest pracą, i to ciężką pracą, bo „kochać — to nie tylko dawać,
ale i przyjmować”, przyjmować z miłością także to, co bywa trudne do zniesienia: ból, cierpienie,
smutek, niemiłego człowieka. Ileż pokory wymaga mądra miłość, będąca wyjściem poza siebie,
zapomnieniem o sobie: „Zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz”.
Miłość ludzka nie byłaby miłością, gdyby była do czegokolwiek zmuszona. Wraca pytanie o
wolną wolę. Miłość trzeba wybrać świadomie — największa tajemnica wolnej woli, która jest
stałym pytaniem: czy chcesz kochać? czy wybierasz miłość? czy rozumiesz miłość jako służbę?
Wiersze odpowiadają na te pytania swoim własnym językiem: „być chlebem który krają /żywicą
którą z sosny na kadzidło skrobią / czymś z czego robią radio, żeby choremu przy termometrze
śpiewało”. Trudna do udźwignięcia rola narzędzia, instrumentu, zwłaszcza w tych momentach,
kiedy jest się „przekreślonym do końca nonszalancją ręki” i trzeba wcielić w życie słowa z
Łukaszowej Ewangelii: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać”
(Łk 17,10).
Na koniec kilka słów o tytule wyboru. Pochodzi on z wiersza „Więcej”, nakreślającego
niepodważalną wartość i piękno postawy wewnętrznej przezroczystości, postawy niezbędnej w
drodze ku doskonałości, ku świętości. Myśl tę podejmują i inne liczne wiersze:
„Przezroczystość”, „Być nie zauważonym”, *** (Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie…), „Gorętsza
od spojrzenia”, „Ciało pedagogiczne” czy „Korepetycje” z tomiku „Spóźnione kukanie”:
Koniku polny
od nieważnych wierszy
naucz mnie od małego być mniejszym
Tak naprawdę wtedy dopiero można spotkać się z Bogiem, jeśli się jest „nie zauważonym”, bo
„miłość której nie widać / nie zasłania sobą „. Wewnętrzna przezroczystość nigdy nie zasłoni
Boga, a ofiara miłości będzie najczystsza i wyzwoli z chęci błyszczenia.
„Być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca”. Czymże jest tęcza? Pomostem rozpiętym między
niebem a ziemią, przezroczystym i wielobarwnym znakiem przymierza Boga z człowiekiem. Tęcza
poprzez bogactwo kolorów wyraża piękno. Obok niego zaś — pokorę, gdyż nie zajmuje sobą
miejsca. Być jak tęcza — zachęca nas do tego wcale nie łatwego zadania ksiądz Twardowski —
to dążyć do doskonałego, ale i pokornego piękna, bycia także widocznym, harmonijnym w swym
bogactwie znakiem miłości Boga w świecie.
Patrz na tęczę i wychwalaj Tego, kto ją uczynił,
nadzwyczaj piękna jest w swoim blasku:
otacza niebo kręgiem wspaniałym,
a napięły ją ręce Najwyższego. (Syr 43,11 — 12)
Aleksandra Iwanowska
Z WIERSZY SZKOLNYCH (1934)
* * *
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga
potem w oczach strach nosisz i łzy —
na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach
ktoś się zbłąkał i płacze jak ty.
Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem
złote zboże wśród pola się śni —
kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz
w nieskończoność wieczorów i dni.
Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi,
nikt nie mówi, czy dobrze czy źle,
tylko ziemia z grobami starymi
o twej ciszy słyszała i wie.
Z TOMU POWRÓT ANDERSENA (1937)
OPOWIADANIE WIECZORNE
gdzieś rozdawali dziewczynkom lato
chłopcy w pękach zerwanych kwiatów
potem szli nad wodę wianki pleść
może dobrze może źle
może tak a może nie
tataraki zanurzone w zachodzie
nogi chłopcom pokrwawiły w wodzie
i szły panny pełne cichych przeczuć
w pierwszych nocy przekochanych niepokój
a przed nimi konie biegły głęboko
coraz głębiej w granatowy wieczór
w zbóż złotej szeleszczącej strudze
kłosy puste kłosy pełne złudzeń
zamyślony nad ludźmi las
może z kimś a może bez
może nie ma może jest
za dnia z wody go śpiącego wyjęli
potem w suche odzienie ubrali
nad głowami na rękach rozpięli
niosąc w cmentarz zielony śpiewali
przyjacielu nie obawiaj się — po co
i przed tobą byli przecież ludzie
co schodzili nocą wolno w śmierć jak w dojrzałość nowych przebudzeń
przyjacielu nie obawiaj się — po co
tak się dzieje w niejednej młodości
że spragnieni kochania nocą czują gorzki niedosyt miłości
a on jakby nikogo nie słuchał leżał pełen białego koloru
gdy deszcz gwiazd powoli podnosił w studniach okien poziom wieczoru
POWRÓT ANDERSENA
na poduszkach gwiazd dalekich upływ
a na twarzy nocy czarnej supły
Andersenie
w ciszę ludzie zbiegli się na nowo rwąc wysokie gałęzie snów
w wodospadzie zielonym drzew coraz głębiej dom moknął i moknął
po okrętach kołysała się Dania w Bałtyk pełen niebieskiego lnu
smutnych baśni rozplatane kłosy
a na oczach nadmiar i niedosyt —
otwarte okno —
spokój — dzwony księżyc przyjmowały do wnętrza
w kościelnego spadając sznurami który myśląc że to włosy klęczał
nocy czarnej szeleszczący bąk
chłód rąk
dreszcz na poręczach
port uśpiony po latarniach ociekał
w fale które na wiosłach się darły
drżały srebrne mostów łukowania
najsmutniejsi ludzie ze snu
najsmutniejsi ludzie ze snu
cienie nieśli na rękach długie włosy umarłych
furgot płaszczów barwił ich z daleka
późny zachód maszty pozapalał
jak pochodnie w twarze uśpionym
po strzelistych gotyku falach
nie okręty
nie okręty
lampiony
zawsze Bałtyk odbiega na północ
okrętami głębiej wodę świecąc
ponad miastem gwiazd złociste rżysko
ptaki dzwonów rwą się w wieżach gniazdach snów
pokój
stół
noc w oknach tak nisko
lamp gasnących w nocy jasny węzeł
ciężkie liście podniesionych powiek
taką porą przyszedł Andersen
w snach najdalszych spokojny człowiek
o uśmiechnięci
o zapłakani
na okrętach kołyszącej się Danii
Z WIERSZY ROZPROSZONYCH (1944–1956)
MATKA BOSKA POWSTAŃCZA
Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował
ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał —
broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,
potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał
Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona —
w barykady równoczarnym strumieniu —
z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana
i uśmiechy, i sen na kamieniu
MODLITWA DO ŚWIĘTEGO JANA OD KRZYŻA
Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata
i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki,
owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści,
rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki
* * *
Pamięci Profesor Marii Dłuskiej
Święty Franciszku z Asyżu
nie umiem Cię naśladować —
nie mam za grosik świętości
nad Biblią boli mnie głowa
Ryby nie wyszły mnie słuchać —
nie umiem rozmawiać z ptakiem
pokąsał mnie pies proboszcza
i serce mam byle jakie
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz z wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo — siostrzyczko moja
karmelitanko bosa
KOMAŃCZA
Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy,
nawet taki szorstki i chłodny,
gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy,
żeby był tak jak zawsze pogodny
Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki,
brewiarz, zegar, wieczorną ciszę —
nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek,
który komuś z wygnania podpisze
Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,
gdy z wygnańcem po cichu drży Polska —
wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój,
drzew warszawskich na niebie gałązka
Z TOMU WIERSZE (1959)
SUPLIKACJE
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
Iżeś stworzył papugę, zaskronca, zebrę pręgowaną
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —
dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno —
uśmiechnij się nade mną
O WRÓBLU
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o świętym przystrzyżonym jak trawa
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o ćmach co smolą świece jak czarne oddechy
o oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne do zgryzienia
o włosach Matki Bożej całych z ciepłego wiatru
o tych co nawet żałują zanim zgrzeszą
lecz o kimś
skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie niesforny wróblu
co łaską zdumiony —
wpadłeś na zbitą głowę
do święconej wody
ZBAWIA PRZEZ.…
Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany —
zbawia znów
przez robotników dźwigających ciężkie kosze
przez odmrożone nogi
przez bóle głowy
przez okropne mieszkania
przez nowenny nie wysłuchane
przez korkiem wykładaną ścianę
co wariatom zdrowie ochrania
przez zająca nękanego ołowiem
który stanął ze strachu na głowie
przez śmieszne życie złamane
przez chorób niewyleczenie
choć tyle włożyłeś trudu
przez niespełnienie cudu
choć jak Matka prosiłeś w Kanie
przez heretyków bezradne szukanie
przez dziobatą twarz nieforemną
przez płacz dziecka zgubionego w pociągu
co upadło nosem w ciemną noc
przez twoje własne cierpienie
to ostatnie co tak bolało
przez twoją krew i ciało
przedłuża się ramię krzyża
wyszła msza —
Jezu przez pogan wyglądany
przez wierzących jeszcze nie znany
GORĘTSZA OD SPOJRZENIA
Żeby nie być taką czcigodną osobą
której podają parasol
którą do Rzymu wysyłają
w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą
wieszają przy gwiazdach filmowych
Ale być chlebem
który krają
żywicą którą z sosny na kadzidło skrobią
czymś z czego robią radio
żeby choremu przy termometrze śpiewało
zegarem który w samolocie jak obrazek ze świętym Krzysztofem leci
żółtym dla dzieci balonem —
a zawsze hostią małą
gorętszą od spojrzenia
co się zmienia w ofierze
ZDJĘCIE Z KRZYŻA
Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają,
na przykład:
zdjęcie z krzyża samotności
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi na ty, jak w Kanie zatańczy,
doda miodu, ujmie szarańczy
Albo:
zdjęcie z krzyża choroby
Wstajesz z łoża jak Dawid młody —
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Goliatowi
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając — za innych się kona —
To z nich spada się, jak grona wyborne
w Matki Bożej otwarte ramiona
* * *
Własnego kapłaństwa się boję,
własnego kapłaństwa się lękam
i przed kapłaństwem w proch padam,
i przed kapłaństwem klękam
W lipcowy poranek mych święceń
dla innych szary zapewne —
jakaś moc przeogromna
z nagła poczęła się we mnie
Jadę z innymi tramwajem —
biegnę z innymi ulicą —
nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą
* * *
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
w niepokoju gorących warg —
potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,
jak pożary Joannę d’Arc
Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną
i wypłaczą się jednym tchem —
potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —
byłem z nimi, klękałem, wiem
NA SŁOMCE
Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak przydeptane serce
Lampka wieczna jak lizak czerwony —
lub policzek żołnierza, który gra na trąbce
Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma
jak niezdarną bańkę na słomce
NAUCZ SIĘ DZIWIĆ
Naucz się dziwić w kościele,
że Hostia Najświętsza tak mała,
że w dłonie by ją schowała
najniższa dziewczynka w bieli,
a rzesza przed nią upada,
rozpłacze się, spowiada —
że chłopcy z językami czarnymi od jagód
na złość babciom wlatują półnago —
w kościoła drzwiach uchylonych
milkną jak gawrony,
bo ich kościół zadziwia powagą
I pomyśl —jakie to dziwne,
że Bóg miał lata dziecinne,