13771

Szczegóły
Tytuł 13771
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13771 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13771 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13771 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13771 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

PRÓBA TYRANA Tom III trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY MICHAEL P. KUBE-McDOWELL Przekład JAROSŁAW KOTARSKI Tytuł oryginału TYRANTS TEST Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSK.I Korekta DANUTA WOŁODK.O Ilustracja na okładce DREW STRUZAN Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możli- wość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © & TM 1996 by Lucasfilm, Ltd Ali rights reserved. Used under authorization. Published originally under the title Tyrant's Test by Bantam Books Dla wiernej załogi: Russa Galena Toma Dupree Sue Rostoni Lynn Bailey I dla jej dzielnego kapitana, George'a Lucasa. ROZDZIAŁ 1 Trzy poziomy poniżej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód wzdłuż Szlaku Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wrażenie jednolitej, zielonej ściany, rozciągającej się przed Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem. Na tym piętrze dżungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i kona- rów była niemal naga. Przez zwarte sklepienie przebijało się tak niewiele światła, że liście pojawiające się na gałęziach natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasożytni- czych welonowców i płaskolistnych niby-shyrów oraz wszędobylskie pnącza kshyy zdobiły tutejsze ścieżki. Rośliny te nie występowały tu jednak na tyle licznie, by zablokować przejście i zmusić Wookieech do poruszania się poniżej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stwo- rzenia, które uczyniły to piętro lasu swoim domem, mogli swobodnie przemierzać po- wierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego oświetlenia, widoczność sięgała pięciu- set metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych drzew wroshyr. Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek" i powolnych rroshm, które żywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieżek. Najliczniejszymi mieszkańcami tej krainy były małe igłoplu-skwy o kolczastych językach. Ich trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płyną- cych wewnątrz soków. Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionożnych Strażników Cienia, uważano za najnie- bezpieczniejsze z tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra la- su i bardzo ceniły sobie smak mięsa. Strażnicy Cienia nie odważyliby się zaatakować dorosłego Wookiee, lecz pradawna i w większości zapomniana - tradycja uczyniła z nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga. Niewielu Wookieech miało odwagę nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń. Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z wyżej położonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku. Przez cały czas powracały do niego natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wy- prawy inicjacyjnej, którą odbył w towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które dały mu prawo noszenia baldrica oraz pokazywania się w mieście z bronią, a także wy- boru własnego imienia. Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, że tym razem występują w roli ojca, a nie syna... Chewbacca doskonale pamiętał też idiotyczną wyprawę do Lasu Cieni, którą przedsięwziął wraz z Salporinem jeszcze przed przejściem inicjacji. Wyruszyli wów- czas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza ryyyk, które Salporin „pożyczył" od starszego brata. Cichcem odłączyli się od grupy rówieśników i zeszli do królestwa, w którym dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania. Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się stra- chu. Ich odwaga malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu. Gdy wreszcie dotarli do Lasu Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pę- dy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym, dobrze znanym okolicom. To, co wtedy zobaczyliśmy - lub wydawało nam się, że zobaczyliśmy- stało się tematem nocnych koszmarów, powtarzających się aż do chwili, gdy przeszliśmy inicja- cję. Biedny Salporin... Ja musiałem czekać zaledwie sześć dni. Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani jednym słowem. Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy mło- dzieńca widziały kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lum- pawarrump wyruszył samotnie do lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego przygodzie urosła do rozmiarów rodzin- nej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z lasu, jak i z mrocznych zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie należał do niebezpiecznych, strach malca był jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówie- śników i rodzinnego drzewa. Mallatobuck i Attitchitcuk pozwalali mu różnić się od kolegów. Nigdy nie zmu- szali go do udziału w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas których młodzi Wookiee poznawali ten charakterystyczny, ofensywny styl walki, wy- magający szaleńczej odwagi. Gdy Chewbacca po raz pierwszy rzucił się z donośnym rykiem na powitanie syna, Lumpawarrump o mało się nie poddał, całkiem tak, jakby już był ciężko ranny. Wszyscy ciężko przeżyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę, że jest to cena, jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem. Spłacając Hanowi Solo honorowy dług życia, Chewbacca opuścił swojego potom- ka, pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę, którymi obdarzyli młodzieńca, ale czegoś mu brakowało... Czegoś, co rozpaliłoby rrakktorr, buntowniczy ogień, będący sercem i siłą każdego Wookiee. Lumpawarrump nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z którym mógłby toczyć walki na niby. Według kalendarza nadszedł już czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego osobnika, lecz brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę. Było oczywiste, że rozmiarom nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było, że Lumpawarrump podziwia swego sławnego ojca i z paraliżującą niecierpliwością pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąż próbował ocenić możli- wości młodzieńca. Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aż dziewięć dni, Lumpawarrump skon- struował pierwszorzędną kuszę. Drobnych błędów, które przy tym popełnił, nie unik- nąłby jedynie doświadczony wojownik. Dowiódł też pewności ręki, celnie strzelając do kroyie podczas próby myśliwskiej. Drugi test, polegający na schwytaniu i zabiciu wielkookiego szybkożera na po- ziomie trzecim, trwał jeszcze dłużej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która czekała młodego Wookiee tu, w Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla niego zbyt trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił Chewbacca. - Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu spadł z nieba. Jesteśmy na dnie wielkiej jamy Anarrad, którą widać z najwyższych punktów obserwacyjnych Rwookrrorro. - Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany? - Nie wiem, ojcze. - Dlatego, że katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobu- dzając siły życiowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz mallakinom, do których z kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kata- ru, prastary książę lasu. - Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie polować? - Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu. - Nie rozumiem. - Dawniej to one polowały na nas. Przez tysiące pokoleń bogactwa najwyższego piętra lasu należały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej plane- cie nie dzieje się na próżno, synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar, lecz pewnego dnia role znów się odwrócą. Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara wyspa na środku nieskończonego morskiego pustkowia. Myśliwce orbitowały wokół niego jak klucz drapieżnych ptaków. - Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden. - To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, że stracili- śmy komandora. - Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kon- trola lotów lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze podanie wektorów podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę. W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eska- drą oficerowi dyżurnemu, kierującemu którymś z aktywnych hangarów, a ten z kolei włączyłby systemy laserowego naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lą- dowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary „Ryzyka" były szczelnie zamknięte. - Dowódca eskadry, utrzymać dystans dwóch tysięcy metrów i czekać na dalsze instrukcje. - Co się dzieje, „Ryzyko"? - W tej chwili nie mogę podać żadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa ty- siące metrów i czekać. - Przyjąłem. Eskadra Bravo, wygląda na to, że nie są jeszcze gotowi, żeby nas przyjąć. Lecimy kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotni- skowca. Szyk liniowy, odstępy jak przy lądowaniu. Czekamy na sygnał. - Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nada- jąc na częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między człon- kami eskadry. -Mam przed nosem cztery lufy baterii ciężkich dział. Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uważnie zlustrował burtę lotniskow- ca przez celownik optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, że spora liczba dział jest skierowana w stronę ich eskadry. - Może nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo. - Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny wyłączą silniki główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym - Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Bos. - Eskadra Bravo, słyszeliście roz- kaz? Wykonać. - Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?! - Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się może stać, jeśli będziesz miał włączone silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni? - Wiem, sir. Przepraszam, sir. Po prostu nie rozumiem... Po co oni to robią, po- ruczniku? Dlaczego nie pozwalają nam wylądować samodzielnie? - To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co każą. - Ja tam wiem, dlaczego - stwierdził ponuro Ferry Osiem. -Nie są pewni, z kim mają do czynienia. Podejrzewają, że Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili do naszych maszyn swoich żołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo, rozpoczynamy operację przejęcia - zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę radiową do odwołania. - Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową. Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnę- trza „Ryzyka" niewidzialną ręką promienia ściągającego. Płat Mallar nie widział, co stało się potem, bo z jego pozycji nie było widać wnętrza hangaru, a właz został na- tychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny manewr wykonano ze statkiem po- rucznika Grannella. Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina - długa, samotna godzina niecierpliwego milczenia. Nigdy nam nie wybaczą tego, co zrobili- śmy, pomyślał Płat, gdy jego statek zaczął się poruszać. Już nigdy nam nie zaufają. Światła we wnętrzu hangaru nastawiono na taką moc, by bez kłopotu dokonać przeglądu myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spę- dzonych w bladej poświacie wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od bla- sku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę kokpitu. - Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku. Mrużąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, po- wstrzymany plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i zaczepami, a potem zaczął gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadzi- ła jego stopę na najwyższy szczebel drabinki. Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział już na tyle dobrze, by rozróżnić sześciu żołnierzy w hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w jego stronę ciężkie blastery i obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłu- ba statku. Dwaj oficerowie znajdujący się najbliżej niego nie byli uzbrojeni. - Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruga- niem zlikwidować wirujące przed oczami plamki. - Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej - pole- cił jeden z oficerów. Mallar wydobył srebrzysty dysk ze specjalnej kieszonki na ramieniu i podał ją mówiącemu. Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran. - Jakiej jesteś rasy? - Grannańskiej. - To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przy- padkiem nie należy do Imperium? - Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Pol- neye i nigdy nie interesowałem się polityką. - Czyżby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech żołnierzy. Dwaj pozostali zarzucili broń na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny. W tym momencie Mallar zauważył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z kaskiem pod pachą. Za jego plecami czekała ekipa techniczna z wózkiem pełnym sprzętu. - Przy pełnej mocy wskaźnik silnika numer trzy dochodzi prawie do czerwonej kreski; poza tym nie zauważyłem nic szczególnego. - Uszkodzenia bojowe? - Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krążownika klasy Interdictor, a potem dostaliśmy jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć minut. - Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów? - Nie, wszystko wróciło do normy, kiedy tylko ustabilizowało się działanie inte- gratora. Komputer zapisał to w dzienniku lotu. - Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję ofi- cjalnego przejęcia myśliwca rozpoznawczego o numerach KE-40409, wymagającego kontroli technicznej i zwalniam pana z odpowiedzialności za tę jednostkę. Sierżancie, proszę odprowadzić tego pilota do kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji. - Czy mógłbym najpierw przeładować filtry? - spytał Mallar, stukając w prosto- kątne pudło zawieszone na piersiach. Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno jest pewne: na twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic. Chewbacca i Lumpawarrump stali razem na skraju Otchłani Umarłych, gdzie Szlak Rryatt skręca w stronę Kkkellerr. - Już czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasa- dy polowania na katarny. Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny. - Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo on jest szybszy. Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąży zniknąć. - Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika? - Muszę być cierpliwy i odważny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to jak przejaw odwagi. - Katarn pozwoli się śledzić, dopóki nie rozpozna, z jakim prze- ciwnikiem ma do czynienia. - I co wtedy? - Wtedy stanę i będę czekał, aż poczuję na twarzy jego oddech, a do moich noz- drzy dotrze woń wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierw- szym strzałem trafił go prosto w pierś, drugi bowiem przeszyje już tylko powietrze. - Wysłuchałeś mnie uważnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz zobaczymy, czego się naprawdę nauczyłeś. Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalo- wą powierzchnię kolby. - Postaram się, żebyś miał powody do dumy. - Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, żeby noc zastała cię w głębi Otchłani Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą się z tym liczyć. - Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić? - Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz mi uciekł. Trzy razy udało mi się zwyciężyć. Za piątym razem dał mi ostrzeżenie, bo nie byłem wystarczająco uważny. - Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowa- dził jego dłoń wzdłuż podwójnej blizny, ukrytej pod futrem na lewej piersi. - Bądź więc ostrożny, mój synu. Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął łado- wać kuszę. Chewbacca powstrzymał go gestem. - Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni? - Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strza- łu, może się zdarzyć, że zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz się przewagi i nawet nie zauważysz, kiedy prastary książę zaatakuje cię i pokona. Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi. - Boję się, ojcze. - Bój się, ale walcz. Lumpawarrump patrzył na niego w milczeniu, po czym z wolna zarzucił broń na ramię. - Dobrze, ojcze. Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otwo- rzył sobie drogę. Po chwili wahania zanurzył się w ciemnym wnętrzu i wkrótce prze- padł bez śladu. Chewbacca policzył do dwustu, a potem podążył za synem do Otchłani Umarłych. Mężczyzna, który wszedł do kabiny DD-18, był ubrany w zielony mundur, opa- trzony zupełnie innymi insygniami niż uniformy członków załogi „Ryzyka". - Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mal- lar zerwał się na równe nogi. - Siadać. Mallar usłuchał. - Z pewnością przyszedł pan, żeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę dowódcy... - Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało. Major okrążył stół i Mallara, po czym usiadł i położył na blacie urządzenie reje- strujące. - Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji? - O naturze misji? To znaczy o tym, że mieliśmy eskortować „Zatyczkę"? - Gant nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie do biura szefa szkolenia przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt. Zostałem poinformo- wany, że dostałem przydział do jednostki eskortowej. - I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji? - Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy na symulatorach, admirał Ackbar powiedział mi, że prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego właśnie zadania. Nie wiedziałem jednak nic więcej, zanim wezwał mnie kapitan Logir- th. Od niego otrzymałem szczegółowe instrukcje dotyczące misji, takie same, jak pozo- stali. - Jakie instrukcje? - To była zwyczajna odprawa przed lotem - odparł Mallar, zdziwiony, że Gant wymaga wyjaśnień w tej materii. - Rozdano nam przydziały do konkretnych maszyn, podano wektor skoku, rodzaj formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym, że mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym, że niektórzy z nas mają wrócić promem. - To wszystko? - Tak, jeśli nie liczyć szczegółów technicznych, dotyczących konfiguracji urzą- dzeń komunikacyjnych i tak dalej... - Kiedy dowiedział się pan, że komandor Solo znajduje się na pokładzie promu? - Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał ge- nerała komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, że prom wiezie członków dowództwa. Gant skinął głową. - Ile czasu minęło między odprawą a informacją, którą dostał pan w kabinie my- śliwca? - Cztery godziny. - Chciałbym wiedzieć, co pan robił przez ten czas. Proszę nie pomijać żadnych szczegółów. - Poszedłem prosto do sali symulatorów, żeby poćwiczyć manewr startu i lot w formacji. Wracając do szatni zatrzymałem się na jakieś dziesięć minut przed Ścianą Pamięci, żeby poczytać nazwiska. Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu, próbując zasnąć. - Z kim pan rozmawiał? - Prawie z nikim. Z porucznikiem Frekką, operatorem mojego symulatora... W pomieszczeniach pilotów zamieniłem też parę słów z Ragsem, to znaczy z poruczni- kiem Ragsallem, który leciał z nami jako Ferry Siedem. - Co mu pan powiedział? - Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar. - I co odpowiedział? - Że w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteż prawdopodobnie nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców. - Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową. -Z szefem obsługi naziemnej mojego statku, z dowódcą eskadry i... to wszyscy, których pamiętam. Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, nie- chętnie wdaję się w rozmowy. - Czym się pan tak denerwował? - Tym, że mógłbym popełnić błąd i sprawić, że ludzie, którzy dali mi szansę, ża- łowaliby swojej decyzji. - Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy? - Nie opuszczałem bazy. - A przez komlink? -Nie. - Na pewno? Może powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń? - Nie rozmawiałem z nikim... Zaraz! Próbowałem skontaktować się z admirałem Ackbarem, ale był nieosiągalny. - Znowu admirał Ackbar - zauważył Gant. - Łączą pana Z nim jakieś szczególne stosunki? - Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest także moim przyjacielem. - Dość szybko zawiera pan przyjaźnie z członkami najwyższego dowództwa, prawda? - Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, ad- mirał Ackbar już tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem poję- cia, kim jest i gdzie go szukać. Dowiedziałem się tego dużo później. - Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu? - Dlatego, że właśnie dostałem dobre wieści i nie miałem nikogo innego, z kim mógłbym się nimi podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i oparł ręce na blacie. -Niech pan posłucha, majorze. Wiem, że spieprzyliśmy sprawę i zdaję sobie sprawę, że zostanę odesłany... Ale musi pan wiedzieć, że każdy z nas wo- lałby raczej umrzeć, niż pojawić się tu bez komandora. - Czyżby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, że żaden z was nie oddał ani jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groź- ną miną, że strażnik przysunął się o krok bliżej. - Znowu było tak samo jak na Polneye. Czekali na nas. Wyłączyli nas z walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W cią- gu pierwszych pięciu sekund trafiono mój myśliwiec co najmniej trzy razy. Inni obe- rwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust, modląc się o powrót mocy i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków. Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmusza- jąc go do odwrócenia dłoni wierzchem do dołu. Przez jej wnętrze biegła ciemnosina pręga, a niemal jedną trzecią kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz. Puściwszy nadgarstek Mallara major Gant uniósł brew i usiadł na poprzednim miejscu, krzyżując ramiona na piersiach. - Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I na tym właśnie polega mój problem, pilocie. Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle. - Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zasta- wienia takiej pułapki. Gdybym miał jakiś pomysł, powiedziałbym panu od razu, zamiast pozwolić, żeby niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, że przeciek pocho- dził od kogoś, kto wiedział o tej misji znacznie wcześniej niż my, piloci. Może się mylę, ale zdaje mi się, że krążownik klasy Interdictor w żadnym razie nie jest w stanie pokonać dy- stansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych w ciągu czterech godzin. - Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator. - Sierżancie, pro- szę zaprowadzić podporucznika Mallara do pomieszczeń pilotów, wskazać drogę do łazienki i pozostawić przy koi 40-D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aż do chwili otrzymania nowych rozkazów. - Tak jest - potwierdził Mallar, wsuwając dysk identyfikacyjny do kieszeni. - Dziękuję, sir. - Nie wyświadczyłem panu żadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go nie znalazłem. - Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za strażnikiem w kierunku włazu. Gant odczekał, aż pilot go minie, i rzucił: - Jeszcze jedno. Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem. - Słucham, majorze. - Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy życiu? - Na początku myślałem, że po to, żebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co się stało. - A teraz? - Teraz uważam, że chcieli nas upokorzyć. - Proszę wyjaśnić. - Gdybyśmy tam zginęli, majorze, lub trafili do niewoli, stalibyśmy się ważni. Atak... dali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli, co zrobić, żebyśmy poczuli się tacy mali... Daremność - oto przesłanie, które kazali nam zanieść, majorze. Pokazali, że są w stanie robić, co chcą i gdzie chcą, a my nie możemy nic na to poradzić. - Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jesz- cze nie koniec. To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantażem. Jeszcze im dołożymy. - Mam nadzieję, że kiedy do tego dojdzie, ktoś rozwali paru w moim imieniu - rzucił przez zęby Mallar - bo obawiam się, że straciłem swoją szansę. Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły się na szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, żeby zdradzić pozycję Lumpawarrumpa, kryjącego się w zaroślach nie dalej niż czterdzieści metrów od Chewbacci. Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł nie więcej niż sto kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę. Oparł się plecami o pień drzewa wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwi- sającymi dookoła. Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie strony, jakby spodziewał się, że katarn będzie się przechadzał tuż pod jego nosem. Nie ujrzawszy niczego, po chwili wycofywał się do kryjówki w błędnym przekonaniu, że pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny. Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało, że młodzieniec mógł stać się łatwym celem dla każdego z drapieżców zamieszkujących Otchłań. Pień, który zdaniem Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w isto- cie idealną drogą dla atakującego znienacka katarna. Chewbacca wiedział, że jego syn jest w znacznie większym niebezpieczeństwie niż mu się wydaje, lecz honor nie pozwalał mu interweniować, chyba że Lumpawar- rumpowi groziłaby niechybna śmierć. Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą go- tową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by samemu nie dać się zaskoczyć drapieżnikowi. Starając się być w pogotowiu, Chewbacca nieustannie patrolował okolicę, poru- szając się po łuku, tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się je- go syn, i nie oddalić się poza zasięg skutecznego ostrzału. Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa wroshyr i cztery razy za- marł w bezruchu. Lumpawarrump ani razu go nie zauważył. Chewbacca wiedział, że nawet na otwartej przestrzeni nieruchomy, długowłosy Wookiee mógł od biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasożytniczego mchajaddyyk, którymi upstrzone było dno Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauważyłby w końcu, że jedna z kup mchu wciąż zmienia pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpa- warrump był tak bardzo przerażony, że nie przyszło mu to do głowy, ku rozczarowaniu jego ojca. Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, że to, co przegapił młody Wo- okiee, nie uszło uwagi jakiejś innej istoty... Poruszała się ona tylko wtedy, kiedy Chewbacca zaczynał się przemieszczać, a jednak jakimś cudem znajdowała się coraz bliżej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień. Gdy Wookiee odwracał się na tyle, że mógłby ją zobaczyć - znikała. Kiedy tylko ruszał naprzód, czuł, że postępuje za nim. W ciężkim i nieruchomym powietrzu Otchłani nie sposób było wyczuć zapachu skradającego się stworzenia, nim nie znalazło się bardzo blisko. W końcu Chewbacca energicznie pociągnął nosem i wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty dotąd pod liśćmi wroshyr. Był nim Freyrr, jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w rodzinie z wyjątkowego talentu do podchodzenia zwierzyny. Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli się o siebie plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z warknięć tak cichych, że można było wziąć je za trzaski poruszających się konarów. - Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr. - Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po co tu przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna? - Mallatobuck wysłała mnie, żebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi nie można było czekać do twojego powrotu. - Jakie wieści? - Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań. - Mój syn nie może powrócić, póki nie zakończy próby. - Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci wszystko po drodze do Rwookrrorro. Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość. - Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak możesz przychodzić do mnie z tak haniebną propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognio- żuki i spadł ze Szlaku Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się cho- robą żółtej krwi, nie przerwano próby hrrtayykl Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce. - Mów ciszej, kuzynie. Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, że je- go warknięcie zabrzmiało jeszcze groźniej. - Jeśli natychmiast nie powiesz mi, co cię do mnie sprowadza, za chwilę każdy tkacz, gundark i katarn, mieszkający w Otchłani, usłyszy mój głos! Co się stało? Czy chodzi o Mallatobuck? Zrezygnowany Freyrr westchnął ciężko. - Nie, chodzi o człowieka, któremu jesteś winien dług życia. Han Solo został uwięziony przez wrogów księżniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Groma- dzie Koornacht. Księżniczka prosi, byś powrócił na Coruscant. Chewbacca wbił kły we własne przedramię, żeby powstrzymać potężny ryk rozpa- czy. - Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek ważniejszy od te- go, który wiąże się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę. Dopilnuję, żeby twój potomek dotrwał cały i zdrowy do końca próby. Mallatobuck wszystko mu wytłumaczy. Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa. - Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się z ukrycia. Freyrr powstał razem z nim. - Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do ogłoszenia nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to... - Lepsze to, niż gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie. Freyrr wyszczerzył zęby. - Kwestionujesz mój rrakktorrl\ - Nie, kuzynie. Kwestionuję to. - Chewbacca ryknął gromkim głosem imię Lum- pawarrumpa, płosząc stado scurów i podrywając do lotu klucz tłustych charkarrów. Nieco dalej Wookiee dostrzegł drżenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony do przerwania łowów. A że Lumpawarrump wciąż się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie. - Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem! Mój honorowy brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego! ROZDZIAŁ 2 Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią oko. Z wolna zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował. - Barth - wykrztusił. Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, pod- ciągnął kolana i otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub pró- bował się ukryć. - Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł głowę i odwrócił się w jego stronę. - Komandorze - odpowiedział zaskoczony i ruszył w stronę Hana po nierównej podłodze. - Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka go- dzin... - Co się działo? - Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się pan obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, że nie czuje się pan tak fatalnie, jak wygląda. Mechanik pomógł Hanowi usiąść. - Nie jest aż tak źle. Zdarzało się już, że byłem bity przez ekspertów. Ci Yevetho- wie to zwykli amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o ścianę. - Chociaż muszę przyznać, że nie brakowało im zapału. - Czego od nas chcą? - Nie mówili - odparł Han. Ostrożnie poruszył żuchwą na boki, po czym zmarsz- czył nos. - Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odma- lowało się zmieszanie. Obawiam się, że my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet kranu. Narobiłem w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smro- du bijącego od ciała kapitana. Coś na nim wyrosło, pokrywając większość skóry. Nie mogę na to patrzeć. - Więc nie patrz - poradził Han, spoglądając na zwłoki kapitana Sreasa. Twarz i ręce zmarłego pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, że to jakieś grzyby. To su- cha planeta. Widać to po skórze Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organi- zmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z wodą. - Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth. - Więc nie myśl. - Han rozprostował drugą nogę, zacisnął oczy i jęknął z bólu. - Chyba jednak wolałbym, żeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś? - Nie, odkąd pana przynieśli. - Barth zawahał się, po czym dodał: - Komandorze, jakie są nasze szansę? - Równie wątpliwe jak to, że nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han. Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W suficie znajdował się zakratowany wylot tunelu wentylacyjnego, a pośrodku podłogi studzienka kanalizacyjna. W kątach żarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewy- sokie drzwi pokryte płytą pancerną. - Sądzi pan, że mają tu podgląd albo podsłuch? - Możliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, że Barth zna przemytniczą gwarę. - Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański. - Stacch isch strąki? - Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspól- nego Sektora i wszystkie dziewięć kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś po- może... Na tym kończą się moje talenty językowe - wyznał, kiwając przepraszająco głową. - Akademia Floty zrezygnowała z wymogu znajomości trzech języków w tym samym roku, w którym do niej wstąpiłem. - Nieważne - powiedział Han. - Wątpię, czy udałoby się nam zwodzić Yevethów przez dłuższy czas. Lepiej załóżmy, że mamy uważnych słuchaczy, którzy zrozumieją większość naszych dowcipów. Dali coś do jedzenia? - Nie, nic. Han skinął głową w zamyśleniu. - Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy małą inwentaryzację. W kieszeniach tego, co pozostało z ich kombinezonów, znaleźli elastyczny grze- bień, tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman), nieważny kupon do stołówki Dowództwa Floty, składany kubek oraz dwie pastylki środka przeciwuczuleniowego, którego nie wolno było zażywać pilotom przed lotem. Jeśli chodzi o biżuterię, ich stan posiadania był jeszcze skromniejszy: dysponowali dwiema przypinanymi odznakami Floty oraz pięknym, tytanowym łańcuszkiem na kostkę. - Widywałem już większe arsenały - powiedział Han i kiwnął głową w stronę zwłok. - Lepiej sprawdźmy, co znajdziemy przy nim. Barth pobladł. - Może sobie darujemy? - Nie zadali sobie trudu, żeby go rozebrać, więc może nawet nie przeszukali jego kieszeni? Strzał z blastera, który zabił kapitana Sreasa, wyrwał mniej więcej jedną trzecią jego klatki piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której przylgnął stopiony materiał bluzy. Wyrwa była już w połowie pokryta szarą grzybnią, dla której zwłoki stanowiły idealną pożywkę. Han zacisnął zęby i przetrząsnął kieszenie kapitańskiego kombinezonu. To, co znalazł, zaniósł do Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć. - Jak długo z nim służyłeś? - spytał Han. - Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków. - To twój pierwszy przydział? - Drugi. Wcześniej spędziłem rok w Trzeciej Flocie, jako drugi pilot na okręcie pomocniczym. Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi. - Jakim był człowiekiem? - Oficerem w każdym calu - odparł Barth. - Wymagającym, ale sprawiedliwym. Niezbyt gadatliwym. Wiem tylko, że miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion. - Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa za- silającego wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce. - Czy kiedykolwiek zdołał cię zaskoczyć? - Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spo- dziewałem. Raz pokazał mi hologram żony, który zawsze woził ze sobą. Siedziała na plaży pokrytej czarnym piaskiem, ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak: „Mógłbyś oblecieć tysiąc planet i nie znalazłbyś piękniejszej kobiety. Nigdy nie zro- zumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja". - Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę. - Chyba tak. Myślę, że każdy facet chciałby, żeby babka tak się do niego uśmie- chała. Mam nadzieję, że znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób. Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na pię- tach. - Powiedziałbym, że doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą - stwierdził. - Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant. Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę. - Nie sądzę. Podejrzewam, że przyjdzie nam tu umrzeć. Han skrzywił się wstając, ale nim odwrócił się do młodego oficera, zdążył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione grymasem bólu. - Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, żeby wziąć nas żywcem. Nie pozbędą się nas ot, tak. Nasi też nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą jakiś sposób, żeby nas stąd wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na czym im zależy: kontrolę nad tobą. - Czy nie schwytali nas właśnie po to, żeby móc kontrolować poczynania pani prezydent? Han zdecydowanie potrząsnął głową. - Gdybym choć przez chwilę podejrzewał, że Leia naraziłaby na niebezpieczeń- stwo siebie, Piątą Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, żeby wyciągnąć nas z nie- woli, to znalazłbym jakiś sposób, by jak najszybciej skończyć ze sobą. - W takim razie po cóż Yevethowie mieliby nas więzić, skoro nie jesteśmy nic warci jako argument przetargowy? - Slatha essach sechel. - Przykro mi, ale nie... Han nie spodziewał się, że Barth zaskoczy. Przejście na illodiański miało mu je- dynie przypomnieć o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyj- nego i dostrzegł w u-dręczonych oczach Bartha błysk zrozumienia. - Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci schwytać pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"? Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową. - No właśnie. Spróbuj pamiętać, gdzie jesteśmy i jakie jest nasze zadanie oraz o tym, że mamy „słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie wyjaśnić i na tym koniec. Nie będziemy wracać do tematu, chyba że w zupełnie innych okolicznościach. - Znam pewien klub nocny w Imperiał City - powiedział Barth. - Mają tam dobre żarcie i tancerkę slava wartą każdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać. Han uśmiechnął się z aprobatą. - Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę. Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, że od biedy sama mogła uchodzić za miasto. W murach Exmooru mieściły się dwa parki, las, łąka, niewielkie jeziorko pełne ryb z Illodii, po którym śmigały zgrabne żaglówki, oraz dwadzieścia je- den budynków, a wśród nich stumetrowa iglica Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz, spiralną klatką schodową. Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, by- ły świadectwem długotrwałej obecności klanu Beruss na Coruscant. Członkowie tego rodu reprezentowali Illodię w Senacie niemal od początku jego istnienia. Najbliższa rodzina Domana - w tym pierwszy ojciec, pierwszy i drugi wuj, szósty dziadek oraz dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii łączącej dzieje Exmoor z historią Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę sprawowało pięć klanów. System ten okazał się trwalszy niż liczne rządy dynastyczne na innych plane- tach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głów- nej mierze dzięki temu, że jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był pomnikiem dawnych wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków zebranych we wszystkich dwudziestu illodiańskich koloniach. Każdy z budynków nosił nazwę planety, z której ściągnięto najlepszych konstruktorów i dekoratorów. Nawet proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego terytorium. Każdy gmach opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować, widocznym jedynie z komnaty mieszczącej się na najwyższym piętrze Illodia Tower. Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało jedynie wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnie- nie kolonii spod tyranii klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrot- nie większe od poprzednio obowiązujących. O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieży. Metal i kamień lśniły tak samo jak w czasach, kiedy Bail Organa przyprowadzał tu swoją młodszą córkę, by bawiła się w parku z dziećmi należącymi do klanu Beruss, podczas gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi, mieszczących się we wnętrzu wieży, nadal wyglądało jak intrygujące połączenie mu- zeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z najbliższej rodziny Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci. Doman przyjął Leię w pomieszczeniu, którego nigdy przedtem nie miała okazji zwiedzić - w komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najważniejsze kwestie doty- czące przyszłości rodziny. Jedenaście identycznych krzeseł, z których każde opatrzono srebrno-błękitnym godłem rodu Beruss, ustawiono tak, że tworzyły krąg, oświetlony ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie. Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły. - Moja mała księżniczko - powiedział, jakby oczekiwał, że Leia podbiegnie do niego, rzuci mu się na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są jakieś nowe wieści? - Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani słowem. Wicekról ignoruje moje wezwania. - Może to nie była sprawka Yevethów? - Mamy już dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości, że stoją za tym Yevethowie. Nylykerka zidentyfikował krążownik klasy Interdictor, którego użyli podczas ataku. To „Imperator", oddelegowany do Dowództwa Czarnej Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, że to robota Nila Spaara. - Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, że najpierw przy- szłaś do mnie, a nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywat- nej rozmowie. - Przyszłam do ciebie - powiedziała Leia, sadowiąc się na czwartym krześle od Domana - bo nie rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś, kogo uważałam za przyjaciela mojego ojca i... własnego. - Klan Beruss zawsze będzie żył w przyjaźni z domem Organa - odparł Doman. - To się nie zmieni ani za mojego życia, ani za twojego. - W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłożył ręce. - Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, że nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to, by uratować ukochanego lub pomścić jego śmierć. Możesz mi to obiecać? - Żądasz, żebym wyrzekła się Hana? Nie mogę uwierzyć, że mienisz się moim przyjacielem, a jednocześnie domagasz się czegoś takiego. Doman z gracją spoczął na krześle. - Dwaj inni mężczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro obchodzi cię tak samo, jak dola twojego partnera? - Cóż za absurdalne pytanie! - oburzyła się Leia. - Han jest moim mężem, ojcem moich dzieci. Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, żeby wrócili cali i zdro- wi, ale nie zamierzam udawać, że znaczą dla mnie tyle, co Han. - Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej Republiki potrafisz grać tak przekonująco, �

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!