13771
Szczegóły |
Tytuł |
13771 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13771 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13771 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13771 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PRÓBA TYRANA
Tom III trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY
MICHAEL P. KUBE-McDOWELL
Przekład
JAROSŁAW KOTARSKI
Tytuł oryginału
TYRANTS TEST
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSK.I
Korekta
DANUTA WOŁODK.O
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Opracowanie graficzne okładki
WYDAWNICTWO AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możli-
wość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © & TM 1996 by Lucasfilm, Ltd
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title
Tyrant's Test by Bantam Books
Dla wiernej załogi:
Russa Galena
Toma Dupree
Sue Rostoni
Lynn Bailey
I dla jej dzielnego kapitana,
George'a Lucasa.
ROZDZIAŁ
1
Trzy poziomy poniżej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód
wzdłuż Szlaku Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wrażenie jednolitej, zielonej ściany,
rozciągającej się przed Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem.
Na tym piętrze dżungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i kona-
rów była niemal naga. Przez zwarte sklepienie przebijało się tak niewiele światła, że
liście pojawiające się na gałęziach natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasożytni-
czych welonowców i płaskolistnych niby-shyrów oraz wszędobylskie pnącza kshyy
zdobiły tutejsze ścieżki.
Rośliny te nie występowały tu jednak na tyle licznie, by zablokować przejście i
zmusić Wookieech do poruszania się poniżej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stwo-
rzenia, które uczyniły to piętro lasu swoim domem, mogli swobodnie przemierzać po-
wierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego oświetlenia, widoczność sięgała pięciu-
set metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych drzew wroshyr.
Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek"
i powolnych rroshm, które żywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieżek.
Najliczniejszymi mieszkańcami tej krainy były małe igłoplu-skwy o kolczastych
językach. Ich trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płyną-
cych wewnątrz soków.
Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionożnych Strażników Cienia, uważano za najnie-
bezpieczniejsze z tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra la-
su i bardzo ceniły sobie smak mięsa. Strażnicy Cienia nie odważyliby się zaatakować
dorosłego Wookiee, lecz pradawna i w większości zapomniana - tradycja uczyniła z
nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga. Niewielu Wookieech miało odwagę
nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń.
Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z
wyżej położonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku. Przez cały czas
powracały do niego natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wy-
prawy inicjacyjnej, którą odbył w towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które
dały mu prawo noszenia baldrica oraz pokazywania się w mieście z bronią, a także wy-
boru własnego imienia.
Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, że tym razem występują
w roli ojca, a nie syna...
Chewbacca doskonale pamiętał też idiotyczną wyprawę do Lasu Cieni, którą
przedsięwziął wraz z Salporinem jeszcze przed przejściem inicjacji. Wyruszyli wów-
czas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza ryyyk, które Salporin „pożyczył" od starszego
brata. Cichcem odłączyli się od grupy rówieśników i zeszli do królestwa, w którym
dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania.
Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się stra-
chu. Ich odwaga malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu.
Gdy wreszcie dotarli do Lasu Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pę-
dy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym, dobrze znanym okolicom.
To, co wtedy zobaczyliśmy - lub wydawało nam się, że zobaczyliśmy- stało się
tematem nocnych koszmarów, powtarzających się aż do chwili, gdy przeszliśmy inicja-
cję. Biedny Salporin... Ja musiałem czekać zaledwie sześć dni.
Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani
jednym słowem.
Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy mło-
dzieńca widziały kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lum-
pawarrump wyruszył samotnie do lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód
wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego przygodzie urosła do rozmiarów rodzin-
nej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z lasu, jak i z mrocznych
zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie należał do niebezpiecznych, strach malca był
jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówie-
śników i rodzinnego drzewa.
Mallatobuck i Attitchitcuk pozwalali mu różnić się od kolegów. Nigdy nie zmu-
szali go do udziału w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas
których młodzi Wookiee poznawali ten charakterystyczny, ofensywny styl walki, wy-
magający szaleńczej odwagi. Gdy Chewbacca po raz pierwszy rzucił się z donośnym
rykiem na powitanie syna, Lumpawarrump o mało się nie poddał, całkiem tak, jakby
już był ciężko ranny.
Wszyscy ciężko przeżyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę,
że jest to cena, jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem.
Spłacając Hanowi Solo honorowy dług życia, Chewbacca opuścił swojego potom-
ka, pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę,
którymi obdarzyli młodzieńca, ale czegoś mu brakowało... Czegoś, co rozpaliłoby
rrakktorr, buntowniczy ogień, będący sercem i siłą każdego Wookiee. Lumpawarrump
nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z którym mógłby toczyć walki na niby.
Według kalendarza nadszedł już czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego
osobnika, lecz brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę.
Było oczywiste, że rozmiarom nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było,
że Lumpawarrump podziwia swego sławnego ojca i z paraliżującą niecierpliwością
pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąż próbował ocenić możli-
wości młodzieńca.
Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aż dziewięć dni, Lumpawarrump skon-
struował pierwszorzędną kuszę. Drobnych błędów, które przy tym popełnił, nie unik-
nąłby jedynie doświadczony wojownik. Dowiódł też pewności ręki, celnie strzelając do
kroyie podczas próby myśliwskiej.
Drugi test, polegający na schwytaniu i zabiciu wielkookiego szybkożera na po-
ziomie trzecim, trwał jeszcze dłużej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która
czekała młodego Wookiee tu, w Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla niego zbyt
trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił Chewbacca.
- Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu
spadł z nieba. Jesteśmy na dnie wielkiej jamy Anarrad, którą widać z najwyższych
punktów obserwacyjnych Rwookrrorro.
- Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany?
- Nie wiem, ojcze.
- Dlatego, że katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobu-
dzając siły życiowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz
mallakinom, do których z kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kata-
ru, prastary książę lasu.
- Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie
polować?
- Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu.
- Nie rozumiem.
- Dawniej to one polowały na nas. Przez tysiące pokoleń bogactwa najwyższego
piętra lasu należały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej plane-
cie nie dzieje się na próżno, synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim
odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar,
lecz pewnego dnia role znów się odwrócą.
Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara
wyspa na środku nieskończonego morskiego pustkowia. Myśliwce orbitowały wokół
niego jak klucz drapieżnych ptaków.
- Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden.
- To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, że stracili-
śmy komandora.
- Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kon-
trola lotów lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze
podanie wektorów podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę.
W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eska-
drą oficerowi dyżurnemu, kierującemu którymś z aktywnych hangarów, a ten z kolei
włączyłby systemy laserowego naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lą-
dowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary „Ryzyka" były szczelnie zamknięte.
- Dowódca eskadry, utrzymać dystans dwóch tysięcy metrów i czekać na dalsze
instrukcje.
- Co się dzieje, „Ryzyko"?
- W tej chwili nie mogę podać żadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa ty-
siące metrów i czekać.
- Przyjąłem. Eskadra Bravo, wygląda na to, że nie są jeszcze gotowi, żeby nas
przyjąć. Lecimy kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotni-
skowca. Szyk liniowy, odstępy jak przy lądowaniu. Czekamy na sygnał.
- Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nada-
jąc na częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między człon-
kami eskadry. -Mam przed nosem cztery lufy baterii ciężkich dział.
Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uważnie zlustrował burtę lotniskow-
ca przez celownik optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, że spora liczba dział jest
skierowana w stronę ich eskadry.
- Może nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo.
- Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny
wyłączą silniki główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym
- Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Bos. - Eskadra Bravo, słyszeliście roz-
kaz? Wykonać.
- Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?!
- Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się może stać, jeśli będziesz
miał włączone silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni?
- Wiem, sir. Przepraszam, sir. Po prostu nie rozumiem... Po co oni to robią, po-
ruczniku? Dlaczego nie pozwalają nam wylądować samodzielnie?
- To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co każą.
- Ja tam wiem, dlaczego - stwierdził ponuro Ferry Osiem. -Nie są pewni, z kim
mają do czynienia. Podejrzewają, że Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili
do naszych maszyn swoich żołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo,
rozpoczynamy operację przejęcia - zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę
radiową do odwołania.
- Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową.
Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnę-
trza „Ryzyka" niewidzialną ręką promienia ściągającego. Płat Mallar nie widział, co
stało się potem, bo z jego pozycji nie było widać wnętrza hangaru, a właz został na-
tychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny manewr wykonano ze statkiem po-
rucznika Grannella.
Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina - długa,
samotna godzina niecierpliwego milczenia. Nigdy nam nie wybaczą tego, co zrobili-
śmy, pomyślał Płat, gdy jego statek zaczął się poruszać. Już nigdy nam nie zaufają.
Światła we wnętrzu hangaru nastawiono na taką moc, by bez kłopotu dokonać
przeglądu myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spę-
dzonych w bladej poświacie wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od bla-
sku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk
syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę kokpitu.
- Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku.
Mrużąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, po-
wstrzymany plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i
zaczepami, a potem zaczął gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadzi-
ła jego stopę na najwyższy szczebel drabinki.
Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział już na tyle dobrze, by rozróżnić sześciu
żołnierzy w hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w
jego stronę ciężkie blastery i obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłu-
ba statku.
Dwaj oficerowie znajdujący się najbliżej niego nie byli uzbrojeni.
- Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruga-
niem zlikwidować wirujące przed oczami plamki.
- Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej - pole-
cił jeden z oficerów.
Mallar wydobył srebrzysty dysk ze specjalnej kieszonki na ramieniu i podał ją
mówiącemu.
Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran.
- Jakiej jesteś rasy?
- Grannańskiej.
- To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przy-
padkiem nie należy do Imperium?
- Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Pol-
neye i nigdy nie interesowałem się polityką.
- Czyżby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech żołnierzy. Dwaj pozostali
zarzucili broń na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny.
W tym momencie Mallar zauważył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z
kaskiem pod pachą. Za jego plecami czekała ekipa techniczna z wózkiem pełnym
sprzętu.
- Przy pełnej mocy wskaźnik silnika numer trzy dochodzi prawie do czerwonej
kreski; poza tym nie zauważyłem nic szczególnego.
- Uszkodzenia bojowe?
- Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krążownika klasy Interdictor, a potem
dostaliśmy jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć
minut.
- Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów?
- Nie, wszystko wróciło do normy, kiedy tylko ustabilizowało się działanie inte-
gratora. Komputer zapisał to w dzienniku lotu.
- Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję ofi-
cjalnego przejęcia myśliwca rozpoznawczego o numerach KE-40409, wymagającego
kontroli technicznej i zwalniam pana z odpowiedzialności za tę jednostkę. Sierżancie,
proszę odprowadzić tego pilota do kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia
oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji.
- Czy mógłbym najpierw przeładować filtry? - spytał Mallar, stukając w prosto-
kątne pudło zawieszone na piersiach.
Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno
jest pewne: na twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic.
Chewbacca i Lumpawarrump stali razem na skraju Otchłani Umarłych, gdzie
Szlak Rryatt skręca w stronę Kkkellerr.
- Już czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasa-
dy polowania na katarny.
Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny.
- Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo
on jest szybszy. Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąży zniknąć.
- Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika?
- Muszę być cierpliwy i odważny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to
jak przejaw odwagi. - Katarn pozwoli się śledzić, dopóki nie rozpozna, z jakim prze-
ciwnikiem ma do czynienia.
- I co wtedy?
- Wtedy stanę i będę czekał, aż poczuję na twarzy jego oddech, a do moich noz-
drzy dotrze woń wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierw-
szym strzałem trafił go prosto w pierś, drugi bowiem przeszyje już tylko powietrze.
- Wysłuchałeś mnie uważnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz
zobaczymy, czego się naprawdę nauczyłeś.
Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalo-
wą powierzchnię kolby.
- Postaram się, żebyś miał powody do dumy.
- Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, żeby noc zastała cię w
głębi Otchłani Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą
się z tym liczyć.
- Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić?
- Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz
mi uciekł. Trzy razy udało mi się zwyciężyć. Za piątym razem dał mi ostrzeżenie, bo
nie byłem wystarczająco uważny. - Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowa-
dził jego dłoń wzdłuż podwójnej blizny, ukrytej pod futrem na lewej piersi. - Bądź więc
ostrożny, mój synu.
Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął łado-
wać kuszę. Chewbacca powstrzymał go gestem.
- Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni?
- Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strza-
łu, może się zdarzyć, że zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz
się przewagi i nawet nie zauważysz, kiedy prastary książę zaatakuje cię i pokona.
Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi.
- Boję się, ojcze.
- Bój się, ale walcz.
Lumpawarrump patrzył na niego w milczeniu, po czym z wolna zarzucił broń na
ramię.
- Dobrze, ojcze.
Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otwo-
rzył sobie drogę. Po chwili wahania zanurzył się w ciemnym wnętrzu i wkrótce prze-
padł bez śladu.
Chewbacca policzył do dwustu, a potem podążył za synem do Otchłani Umarłych.
Mężczyzna, który wszedł do kabiny DD-18, był ubrany w zielony mundur, opa-
trzony zupełnie innymi insygniami niż uniformy członków załogi „Ryzyka".
- Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mal-
lar zerwał się na równe nogi. - Siadać.
Mallar usłuchał.
- Z pewnością przyszedł pan, żeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę
dowódcy...
- Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało.
Major okrążył stół i Mallara, po czym usiadł i położył na blacie urządzenie reje-
strujące.
- Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji?
- O naturze misji? To znaczy o tym, że mieliśmy eskortować „Zatyczkę"? - Gant
nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie
do biura szefa szkolenia przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt. Zostałem poinformo-
wany, że dostałem przydział do jednostki eskortowej.
- I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji?
- Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy na symulatorach, admirał
Ackbar powiedział mi, że prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego
właśnie zadania. Nie wiedziałem jednak nic więcej, zanim wezwał mnie kapitan Logir-
th. Od niego otrzymałem szczegółowe instrukcje dotyczące misji, takie same, jak pozo-
stali.
- Jakie instrukcje?
- To była zwyczajna odprawa przed lotem - odparł Mallar, zdziwiony, że Gant
wymaga wyjaśnień w tej materii. - Rozdano nam przydziały do konkretnych maszyn,
podano wektor skoku, rodzaj formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym,
że mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym, że niektórzy z nas mają wrócić promem.
- To wszystko?
- Tak, jeśli nie liczyć szczegółów technicznych, dotyczących konfiguracji urzą-
dzeń komunikacyjnych i tak dalej...
- Kiedy dowiedział się pan, że komandor Solo znajduje się na pokładzie promu?
- Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał ge-
nerała komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, że
prom wiezie członków dowództwa.
Gant skinął głową.
- Ile czasu minęło między odprawą a informacją, którą dostał pan w kabinie my-
śliwca?
- Cztery godziny.
- Chciałbym wiedzieć, co pan robił przez ten czas. Proszę nie pomijać żadnych
szczegółów.
- Poszedłem prosto do sali symulatorów, żeby poćwiczyć manewr startu i lot w
formacji. Wracając do szatni zatrzymałem się na jakieś dziesięć minut przed Ścianą
Pamięci, żeby poczytać nazwiska. Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się
do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu, próbując zasnąć.
- Z kim pan rozmawiał?
- Prawie z nikim. Z porucznikiem Frekką, operatorem mojego symulatora... W
pomieszczeniach pilotów zamieniłem też parę słów z Ragsem, to znaczy z poruczni-
kiem Ragsallem, który leciał z nami jako Ferry Siedem.
- Co mu pan powiedział?
- Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar.
- I co odpowiedział?
- Że w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteż
prawdopodobnie nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców.
- Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową.
-Z szefem obsługi naziemnej mojego statku, z dowódcą eskadry i... to wszyscy,
których pamiętam. Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, nie-
chętnie wdaję się w rozmowy.
- Czym się pan tak denerwował?
- Tym, że mógłbym popełnić błąd i sprawić, że ludzie, którzy dali mi szansę, ża-
łowaliby swojej decyzji.
- Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy?
- Nie opuszczałem bazy.
- A przez komlink? -Nie.
- Na pewno? Może powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń?
- Nie rozmawiałem z nikim... Zaraz! Próbowałem skontaktować się z admirałem
Ackbarem, ale był nieosiągalny.
- Znowu admirał Ackbar - zauważył Gant. - Łączą pana Z nim jakieś szczególne
stosunki?
- Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest także moim przyjacielem.
- Dość szybko zawiera pan przyjaźnie z członkami najwyższego dowództwa,
prawda?
- Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, ad-
mirał Ackbar już tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem poję-
cia, kim jest i gdzie go szukać. Dowiedziałem się tego dużo później.
- Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu?
- Dlatego, że właśnie dostałem dobre wieści i nie miałem nikogo innego, z kim
mógłbym się nimi podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i
oparł ręce na blacie. -Niech pan posłucha, majorze. Wiem, że spieprzyliśmy sprawę i
zdaję sobie sprawę, że zostanę odesłany... Ale musi pan wiedzieć, że każdy z nas wo-
lałby raczej umrzeć, niż pojawić się tu bez komandora.
- Czyżby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, że żaden z was nie
oddał ani jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groź-
ną miną, że strażnik przysunął się o krok bliżej. - Znowu było tak samo jak na Polneye.
Czekali na nas. Wyłączyli nas z walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W cią-
gu pierwszych pięciu sekund trafiono mój myśliwiec co najmniej trzy razy. Inni obe-
rwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust, modląc się o powrót mocy
i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków.
Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmusza-
jąc go do odwrócenia dłoni wierzchem do dołu. Przez jej wnętrze biegła ciemnosina
pręga, a niemal jedną trzecią kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz.
Puściwszy nadgarstek Mallara major Gant uniósł brew i usiadł na poprzednim
miejscu, krzyżując ramiona na piersiach.
- Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden
lat świetlnych od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I
na tym właśnie polega mój problem, pilocie.
Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle.
- Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zasta-
wienia takiej pułapki. Gdybym miał jakiś pomysł, powiedziałbym panu od razu, zamiast
pozwolić, żeby niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, że przeciek pocho-
dził od kogoś, kto wiedział o tej misji znacznie wcześniej niż my, piloci. Może się mylę, ale
zdaje mi się, że krążownik klasy Interdictor w żadnym razie nie jest w stanie pokonać dy-
stansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych w ciągu czterech godzin.
- Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator. - Sierżancie, pro-
szę zaprowadzić podporucznika Mallara do pomieszczeń pilotów, wskazać drogę do
łazienki i pozostawić przy koi 40-D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aż do
chwili otrzymania nowych rozkazów.
- Tak jest - potwierdził Mallar, wsuwając dysk identyfikacyjny do kieszeni. -
Dziękuję, sir.
- Nie wyświadczyłem panu żadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go
nie znalazłem.
- Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za strażnikiem w kierunku włazu.
Gant odczekał, aż pilot go minie, i rzucił:
- Jeszcze jedno.
Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem.
- Słucham, majorze.
- Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy życiu?
- Na początku myślałem, że po to, żebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co
się stało.
- A teraz?
- Teraz uważam, że chcieli nas upokorzyć.
- Proszę wyjaśnić.
- Gdybyśmy tam zginęli, majorze, lub trafili do niewoli, stalibyśmy się ważni.
Atak... dali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli,
co zrobić, żebyśmy poczuli się tacy mali... Daremność - oto przesłanie, które kazali
nam zanieść, majorze. Pokazali, że są w stanie robić, co chcą i gdzie chcą, a my nie
możemy nic na to poradzić.
- Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jesz-
cze nie koniec. To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantażem. Jeszcze
im dołożymy.
- Mam nadzieję, że kiedy do tego dojdzie, ktoś rozwali paru w moim imieniu -
rzucił przez zęby Mallar - bo obawiam się, że straciłem swoją szansę.
Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły
się na szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, żeby zdradzić pozycję
Lumpawarrumpa, kryjącego się w zaroślach nie dalej niż czterdzieści metrów od
Chewbacci.
Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł
nie więcej niż sto kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę.
Oparł się plecami o pień drzewa wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwi-
sającymi dookoła.
Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie
strony, jakby spodziewał się, że katarn będzie się przechadzał tuż pod jego nosem. Nie
ujrzawszy niczego, po chwili wycofywał się do kryjówki w błędnym przekonaniu, że
pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny.
Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało,
że młodzieniec mógł stać się łatwym celem dla każdego z drapieżców zamieszkujących
Otchłań. Pień, który zdaniem Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w isto-
cie idealną drogą dla atakującego znienacka katarna.
Chewbacca wiedział, że jego syn jest w znacznie większym niebezpieczeństwie
niż mu się wydaje, lecz honor nie pozwalał mu interweniować, chyba że Lumpawar-
rumpowi groziłaby niechybna śmierć. Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą go-
tową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by samemu nie dać się zaskoczyć
drapieżnikowi.
Starając się być w pogotowiu, Chewbacca nieustannie patrolował okolicę, poru-
szając się po łuku, tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się je-
go syn, i nie oddalić się poza zasięg skutecznego ostrzału.
Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa wroshyr i cztery razy za-
marł w bezruchu.
Lumpawarrump ani razu go nie zauważył.
Chewbacca wiedział, że nawet na otwartej przestrzeni nieruchomy, długowłosy
Wookiee mógł od biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasożytniczego mchajaddyyk,
którymi upstrzone było dno Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauważyłby w
końcu, że jedna z kup mchu wciąż zmienia pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpa-
warrump był tak bardzo przerażony, że nie przyszło mu to do głowy, ku rozczarowaniu
jego ojca.
Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, że to, co przegapił młody Wo-
okiee, nie uszło uwagi jakiejś innej istoty... Poruszała się ona tylko wtedy, kiedy
Chewbacca zaczynał się przemieszczać, a jednak jakimś cudem znajdowała się coraz
bliżej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień.
Gdy Wookiee odwracał się na tyle, że mógłby ją zobaczyć - znikała. Kiedy tylko ruszał
naprzód, czuł, że postępuje za nim.
W ciężkim i nieruchomym powietrzu Otchłani nie sposób było wyczuć zapachu
skradającego się stworzenia, nim nie znalazło się bardzo blisko. W końcu Chewbacca
energicznie pociągnął nosem i wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego
z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty dotąd pod liśćmi wroshyr. Był nim Freyrr,
jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w rodzinie z wyjątkowego talentu
do podchodzenia zwierzyny.
Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli
się o siebie plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z
warknięć tak cichych, że można było wziąć je za trzaski poruszających się konarów.
- Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr.
- Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po
co tu przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna?
- Mallatobuck wysłała mnie, żebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi
nie można było czekać do twojego powrotu.
- Jakie wieści?
- Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań.
- Mój syn nie może powrócić, póki nie zakończy próby.
- Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci
wszystko po drodze do Rwookrrorro.
Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość.
- Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak możesz przychodzić do mnie
z tak haniebną propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognio-
żuki i spadł ze Szlaku Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się cho-
robą żółtej krwi, nie przerwano próby hrrtayykl
Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce.
- Mów ciszej, kuzynie.
Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, że je-
go warknięcie zabrzmiało jeszcze groźniej.
- Jeśli natychmiast nie powiesz mi, co cię do mnie sprowadza, za chwilę każdy
tkacz, gundark i katarn, mieszkający w Otchłani, usłyszy mój głos! Co się stało? Czy
chodzi o Mallatobuck?
Zrezygnowany Freyrr westchnął ciężko.
- Nie, chodzi o człowieka, któremu jesteś winien dług życia. Han Solo został
uwięziony przez wrogów księżniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Groma-
dzie Koornacht. Księżniczka prosi, byś powrócił na Coruscant.
Chewbacca wbił kły we własne przedramię, żeby powstrzymać potężny ryk rozpa-
czy.
- Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek ważniejszy od te-
go, który wiąże się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę.
Dopilnuję, żeby twój potomek dotrwał cały i zdrowy do końca próby. Mallatobuck
wszystko mu wytłumaczy.
Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa.
- Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się
z ukrycia.
Freyrr powstał razem z nim.
- Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do
ogłoszenia nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to...
- Lepsze to, niż gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie.
Freyrr wyszczerzył zęby.
- Kwestionujesz mój rrakktorrl\
- Nie, kuzynie. Kwestionuję to. - Chewbacca ryknął gromkim głosem imię Lum-
pawarrumpa, płosząc stado scurów i podrywając do lotu klucz tłustych charkarrów.
Nieco dalej Wookiee dostrzegł drżenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony
do przerwania łowów.
A że Lumpawarrump wciąż się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie.
- Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem!
Mój honorowy brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego!
ROZDZIAŁ
2
Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią
oko. Z wolna zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował.
- Barth - wykrztusił.
Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, pod-
ciągnął kolana i otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub pró-
bował się ukryć.
- Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł
głowę i odwrócił się w jego stronę.
- Komandorze - odpowiedział zaskoczony i ruszył w stronę Hana po nierównej
podłodze. - Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka go-
dzin...
- Co się działo?
- Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się
pan obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, że nie czuje się pan tak
fatalnie, jak wygląda.
Mechanik pomógł Hanowi usiąść.
- Nie jest aż tak źle. Zdarzało się już, że byłem bity przez ekspertów. Ci Yevetho-
wie to zwykli amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o
ścianę. - Chociaż muszę przyznać, że nie brakowało im zapału.
- Czego od nas chcą?
- Nie mówili - odparł Han. Ostrożnie poruszył żuchwą na boki, po czym zmarsz-
czył nos. - Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odma-
lowało się zmieszanie.
Obawiam się, że my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet
kranu. Narobiłem w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smro-
du bijącego od ciała kapitana. Coś na nim wyrosło, pokrywając większość skóry. Nie
mogę na to patrzeć.
- Więc nie patrz - poradził Han, spoglądając na zwłoki kapitana Sreasa. Twarz i
ręce zmarłego pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, że to jakieś grzyby. To su-
cha planeta. Widać to po skórze Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organi-
zmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z wodą.
- Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth.
- Więc nie myśl. - Han rozprostował drugą nogę, zacisnął oczy i jęknął z bólu. -
Chyba jednak wolałbym, żeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś?
- Nie, odkąd pana przynieśli. - Barth zawahał się, po czym dodał: - Komandorze,
jakie są nasze szansę?
- Równie wątpliwe jak to, że nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han.
Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W
suficie znajdował się zakratowany wylot tunelu wentylacyjnego, a pośrodku podłogi
studzienka kanalizacyjna. W kątach żarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewy-
sokie drzwi pokryte płytą pancerną.
- Sądzi pan, że mają tu podgląd albo podsłuch?
- Możliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, że Barth zna przemytniczą
gwarę.
- Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański.
- Stacch isch strąki?
- Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspól-
nego Sektora i wszystkie dziewięć kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś po-
może... Na tym kończą się moje talenty językowe - wyznał, kiwając przepraszająco
głową. - Akademia Floty zrezygnowała z wymogu znajomości trzech języków w tym
samym roku, w którym do niej wstąpiłem.
- Nieważne - powiedział Han. - Wątpię, czy udałoby się nam zwodzić Yevethów
przez dłuższy czas. Lepiej załóżmy, że mamy uważnych słuchaczy, którzy zrozumieją
większość naszych dowcipów. Dali coś do jedzenia?
- Nie, nic.
Han skinął głową w zamyśleniu.
- Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy
małą inwentaryzację.
W kieszeniach tego, co pozostało z ich kombinezonów, znaleźli elastyczny grze-
bień, tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman),
nieważny kupon do stołówki Dowództwa Floty, składany kubek oraz dwie pastylki
środka przeciwuczuleniowego, którego nie wolno było zażywać pilotom przed lotem.
Jeśli chodzi o biżuterię, ich stan posiadania był jeszcze skromniejszy: dysponowali
dwiema przypinanymi odznakami Floty oraz pięknym, tytanowym łańcuszkiem na
kostkę.
- Widywałem już większe arsenały - powiedział Han i kiwnął głową w stronę
zwłok. - Lepiej sprawdźmy, co znajdziemy przy nim.
Barth pobladł.
- Może sobie darujemy?
- Nie zadali sobie trudu, żeby go rozebrać, więc może nawet nie przeszukali jego
kieszeni?
Strzał z blastera, który zabił kapitana Sreasa, wyrwał mniej więcej jedną trzecią
jego klatki piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której
przylgnął stopiony materiał bluzy. Wyrwa była już w połowie pokryta szarą grzybnią,
dla której zwłoki stanowiły idealną pożywkę.
Han zacisnął zęby i przetrząsnął kieszenie kapitańskiego kombinezonu. To, co
znalazł, zaniósł do Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć.
- Jak długo z nim służyłeś? - spytał Han.
- Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków.
- To twój pierwszy przydział?
- Drugi. Wcześniej spędziłem rok w Trzeciej Flocie, jako drugi pilot na okręcie
pomocniczym.
Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi.
- Jakim był człowiekiem?
- Oficerem w każdym calu - odparł Barth. - Wymagającym, ale sprawiedliwym.
Niezbyt gadatliwym. Wiem tylko, że miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion.
- Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa za-
silającego wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce.
- Czy kiedykolwiek zdołał cię zaskoczyć?
- Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spo-
dziewałem. Raz pokazał mi hologram żony, który zawsze woził ze sobą. Siedziała na
plaży pokrytej czarnym piaskiem, ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak:
„Mógłbyś oblecieć tysiąc planet i nie znalazłbyś piękniejszej kobiety. Nigdy nie zro-
zumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja".
- Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę.
- Chyba tak. Myślę, że każdy facet chciałby, żeby babka tak się do niego uśmie-
chała. Mam nadzieję, że znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób.
Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na pię-
tach.
- Powiedziałbym, że doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą -
stwierdził. - Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant.
Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę.
- Nie sądzę. Podejrzewam, że przyjdzie nam tu umrzeć. Han skrzywił się wstając,
ale nim odwrócił się do młodego oficera, zdążył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione
grymasem bólu.
- Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, żeby wziąć nas żywcem.
Nie pozbędą się nas ot, tak. Nasi też nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą
jakiś sposób, żeby nas stąd wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym
gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na
czym im zależy: kontrolę nad tobą.
- Czy nie schwytali nas właśnie po to, żeby móc kontrolować poczynania pani
prezydent?
Han zdecydowanie potrząsnął głową.
- Gdybym choć przez chwilę podejrzewał, że Leia naraziłaby na niebezpieczeń-
stwo siebie, Piątą Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, żeby wyciągnąć nas z nie-
woli, to znalazłbym jakiś sposób, by jak najszybciej skończyć ze sobą.
- W takim razie po cóż Yevethowie mieliby nas więzić, skoro nie jesteśmy nic
warci jako argument przetargowy?
- Slatha essach sechel.
- Przykro mi, ale nie...
Han nie spodziewał się, że Barth zaskoczy. Przejście na illodiański miało mu je-
dynie przypomnieć o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyj-
nego i dostrzegł w u-dręczonych oczach Bartha błysk zrozumienia.
- Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci
schwytać pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"?
Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową.
- No właśnie. Spróbuj pamiętać, gdzie jesteśmy i jakie jest nasze zadanie oraz o
tym, że mamy „słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie
wyjaśnić i na tym koniec. Nie będziemy wracać do tematu, chyba że w zupełnie innych
okolicznościach.
- Znam pewien klub nocny w Imperiał City - powiedział Barth. - Mają tam dobre
żarcie i tancerkę slava wartą każdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać.
Han uśmiechnął się z aprobatą.
- Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę.
Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, że od biedy sama mogła
uchodzić za miasto. W murach Exmooru mieściły się dwa parki, las, łąka, niewielkie
jeziorko pełne ryb z Illodii, po którym śmigały zgrabne żaglówki, oraz dwadzieścia je-
den budynków, a wśród nich stumetrowa iglica Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz,
spiralną klatką schodową.
Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, by-
ły świadectwem długotrwałej obecności klanu Beruss na Coruscant. Członkowie tego
rodu reprezentowali Illodię w Senacie niemal od początku jego istnienia. Najbliższa
rodzina Domana - w tym pierwszy ojciec, pierwszy i drugi wuj, szósty dziadek oraz
dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii łączącej dzieje Exmoor z historią
Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę sprawowało pięć
klanów. System ten okazał się trwalszy niż liczne rządy dynastyczne na innych plane-
tach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głów-
nej mierze dzięki temu, że jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był
pomnikiem dawnych wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków
zebranych we wszystkich dwudziestu illodiańskich koloniach. Każdy z budynków nosił
nazwę planety, z której ściągnięto najlepszych konstruktorów i dekoratorów. Nawet
proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego terytorium. Każdy gmach
opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować, widocznym jedynie
z komnaty mieszczącej się na najwyższym piętrze Illodia Tower.
Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało
jedynie wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnie-
nie kolonii spod tyranii klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrot-
nie większe od poprzednio obowiązujących.
O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieży. Metal i
kamień lśniły tak samo jak w czasach, kiedy Bail Organa przyprowadzał tu swoją
młodszą córkę, by bawiła się w parku z dziećmi należącymi do klanu Beruss, podczas
gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi,
mieszczących się we wnętrzu wieży, nadal wyglądało jak intrygujące połączenie mu-
zeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z najbliższej rodziny
Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci.
Doman przyjął Leię w pomieszczeniu, którego nigdy przedtem nie miała okazji
zwiedzić - w komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najważniejsze kwestie doty-
czące przyszłości rodziny. Jedenaście identycznych krzeseł, z których każde opatrzono
srebrno-błękitnym godłem rodu Beruss, ustawiono tak, że tworzyły krąg, oświetlony
ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie.
Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły.
- Moja mała księżniczko - powiedział, jakby oczekiwał, że Leia podbiegnie do
niego, rzuci mu się na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są
jakieś nowe wieści?
- Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani
słowem. Wicekról ignoruje moje wezwania.
- Może to nie była sprawka Yevethów?
- Mamy już dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości,
że stoją za tym Yevethowie. Nylykerka zidentyfikował krążownik klasy Interdictor,
którego użyli podczas ataku. To „Imperator", oddelegowany do Dowództwa Czarnej
Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, że to robota Nila Spaara.
- Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, że najpierw przy-
szłaś do mnie, a nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywat-
nej rozmowie.
- Przyszłam do ciebie - powiedziała Leia, sadowiąc się na czwartym krześle od
Domana - bo nie rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś,
kogo uważałam za przyjaciela mojego ojca i... własnego.
- Klan Beruss zawsze będzie żył w przyjaźni z domem Organa - odparł Doman. -
To się nie zmieni ani za mojego życia, ani za twojego.
- W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłożył ręce.
- Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, że nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to,
by uratować ukochanego lub pomścić jego śmierć. Możesz mi to obiecać?
- Żądasz, żebym wyrzekła się Hana? Nie mogę uwierzyć, że mienisz się moim
przyjacielem, a jednocześnie domagasz się czegoś takiego.
Doman z gracją spoczął na krześle.
- Dwaj inni mężczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro
obchodzi cię tak samo, jak dola twojego partnera?
- Cóż za absurdalne pytanie! - oburzyła się Leia. - Han jest moim mężem, ojcem
moich dzieci. Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, żeby wrócili cali i zdro-
wi, ale nie zamierzam udawać, że znaczą dla mnie tyle, co Han.
- Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej
Republiki potrafisz grać tak przekonująco, �